Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    08.02.2001 – Ogród botaniczny – Vekkelse

    5 posters
    Konta specjalne
    Prorok
    Prorok


    07-08.02.2001

    Rozarium
    Ogród botaniczny w dzielnicy Dziewięciu Światów w Oslo dzięki magii funkcjonuje niezależnie od pór roku. Z okazji Vekkelse wydzielono w nim sekcję przeznaczoną dla specjalności klanu Rosenkrantz: róż. Odwiedzający mogą podziwiać wielobarwne kwiaty i ich liczne odmiany, w tym słynną Rosa Danica o pięknych, białych płatkach i niebezpiecznej, magicznej mocy, skrywanej w kolcach i soku, zdolnej wprawić w senność lub podatny na sugestie trans. Chociaż odmian róż jest ponad dwadzieścia tysięcy, członkowie klanu postanowili pokazać te najbardziej reprezentatywne, niekiedy obdarzone dodatkowymi właściwościami. Starannie przycięte krzewy tworzą ujmującą kompozycję na podobieństwo labiryntu pełnego urokliwych alejek. Oprócz tego powołano stanowisko, przy którym można zakupić wyjątkowe perfumy, zaprojektowane przez znanego z kwiatowych woni Asmusa Rosenkrantza. Ze względu na ekscentryczność i szczególne wymagania mężczyzny, próbki zapachów są dobierane do osoby przez pracowników, dopiero pełne flakony, ze względu na możliwy charakter prezentu, mogą zostać wybrane przez zainteresowanego.

    Próbki zapachów są darmowe, pełny flakon może z kolei zostać zakupiony za 40PD i starcza na 3 fabularne użycia. Próbka z kolei pozwala na pojedyncze, fabularne użycie. W przeciwieństwie do próbek nie trzeba rzucać k6; można wybrać dla siebie dowolną perfumę. Przy zakupie perfum w rozwoju postaci należy obowiązkowo podać ich numer zgodny z numerem przypisanym do kości k6. Uwaga! Próbka perfum może zostać wylosowana jednorazowo.


    Odmiany róż
    Rosa Danica – najsłynniejszy rodzaj róż, wyhodowany zgodnie z klanową opowieścią przez protoplastę rodu, Johana Rosenkrantza. Odznacza się białą barwą płatków i magicznymi właściwościami; zakłucie jej kolcem może spowodować podatność na sugestie, senność lub nawet śpiączkę.

    Königin von Danemark – należy do starych róż, czyli tych powstałych przed drugą połową XIX wieku. Jej płatki mają barwę jasnoróżową i układają się miseczkowato. Posiada intensywny zapach; w hodowli Rosenkrantzów udało się uzyskać magiczną odmianę tej róży, który po dodaniu do perfum sprawia, że dana osoba jest postrzegana jako bardziej atrakcyjna.

    Excelsa – niemiecka odmiana należąca do róż piennych, niewystępujących naturalnie. Posiada czerwone kwiaty, a jej słaby zapach, podobnie jak w przypadku tulipanów uznano za symbol skromności. Jej wariant hodowany przez galdrów usycha, jeśli w pobliżu stosowano zaklęcia z dziedziny magii zakazanej. Wierzy się, że potrafi częściowo złagodzić efekty klątw.

    Theodor Wallner – następny rodzaj krzewów niezwykle popularnych w Niemczech. Należy do róż piżmowych i została nazwana na cześć słynnego galdryjskiego malarza, który zasłynął ze swoich pejzaży przesyconych impresjonistyczną tendencją. Kwiaty posiadają kolor szkarłatny i silnie pachną piżmem, czyli zapachem podobnym do kamfory, wydzielanym przez gruczołki na szypułach kwiatowych. Wierzy się, że wpływają korzystnie na artystyczne natchnienie.

    Rosa Gallica – wyhodowana przed 1310 rokiem, jest prawdopodobnie jedną z najstarszych odmian europejskich zaliczanych do róż stulistnych. Nazywana także różą lekarską jest znanym składnikiem eliksirów leczniczych, szczególnie popularnych pośród francuskich galdrów. Ma karminową barwę płatków oraz charakterystyczne, półpełne kwiaty.

    Flora Danica – kolejna z duńskich odmian róż. Cechuje się pełnymi, pomarańczowymi kwiatami o przyjemnym zapachu, tworzy wyniosłe i zwarte krzewy. Jest stosunkowo młodą odmianą, wyhodowaną po raz pierwszy w 1996 roku.

    Rosa Safrano – znana również jako róża herbaciana, jest rodzajem pochodzącym ze wschodniej Azji. Różowa safrano jest pierwszym tego rodzaju krzewem wyhodowanym w Europie, pochodzącym ze skrzyżowania azjatyckich odmian. Mają charakterystyczny, pastelowy odcień płatków, a jej kwiaty bardzo często opadają z powodu słabych, podtrzymujących je łodyg.

    Bekymring – posiada niezwykle ciemny, niemalże czarny odcień płatków. Jest niezwykle kontrowersyjną odmianą, ponieważ zdaniem niektórych przyciąga dusze zmarłych, powstrzymując ich przed przejściem na drugą stronę. Jej zapach ułatwia zwykle prace związane z dziedziną magii runicznej.

    Gådefuld – należy do odmian wyhodowanych przez klan Rosenkrantzów. Jej kwiaty są częściowo otwarte, o jasnoniebieskich płatkach. Zapach tego rodzaju róży działa uspokajająco na rozmaite stworzenia i sprawia, że pragną zatrzymać się na dłużej przy krzewie. Co ciekawe, podobny efekt jest wywierany również na potomków magicznych istot i galdrów.


    Perfumy (nieobowiązkowa k6)
    1 – intensywny, duszący zapach zwiększa twoją charyzmę. Osoby znajdujące się wokół zaczynają wyraźniej postrzegać twoją atrakcyjność (bonus +2 do czynności związanych z charyzmą).

    2 – rześka, stonowana woń sprawia, że dużo łatwiej się koncentrujesz i chętniej rozpoczynasz dyskusje na interesujące cię tematy (bonus +2 do czynności związanych z wiedzą ogólną).

    3 – mgiełka unosząca się ponad twoją skórą sprawia, że zaczynasz się nieznacznie rumienić. Czujesz nagły przypływ nowych sił (bonus +2 do czynności związanych ze sprawnością).

    4 – niezależnie od twojego zacięcia artystycznego, nagle dostrzegasz w sobie natchnienie, czy to związane z potrzebą napisania wiersza, uwiecznienia zastanego widoku w szkicowniku lub zanucenia prostej, zakorzenionej w twoim umyśle piosenki (bonus +2 do czynności związanych z magią twórczą).

    5 – po obdarzeniu perfumami czujesz na sobie cudze, uważne spojrzenie, kiedy przechodzisz w pobliżu odmiany róż Bekymring. Kiedy odwracasz głowę, nie potrafisz przypisać wrażenia żadnej z pobliskich twarzy (bonus +2 do czynności związanych z magią runiczną).

    6 – lekki, przyjemny zapach zwiększa twoje siły i potencjał magiczny (bonus +2 do czynności związanych z magią użytkową).
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    08.02.2001

    Katharina nie miała wielkich nadziei, jeśli chodziło o spotkanie z Zachariasem. Wszystko zależało przecież od tego, co chciał zrobić i czy przyjmie wyciągniętą przez nią rękę. Zach nie wiedział, że Katharina korespondowała z jego siostrą. W ten sposób wiedziała co nieco o tym, co się działo w jego życiu i jakoś łatwiej było jej zaakceptować fakt, że wszystko było stracone. Teraz, gdy się spotkali i wymienili listy, była ciekawa, co padnie tego dnia, podczas ich spotkania.
    Katharina była na miejscu wcześniej, niż pisała. Chciała się przejść, zebrać myśli i nastawić na dosłownie wszystko. Nie mogła przewidzieć jak będzie wyglądać bliska i dalsza przyszłość, ale coś jej mówiło, że ich dzieci już same sprawią, że będą się widywali.
    Kobieta w końcu znalazła się na miejscu, gdzie czekała przy wejściu, rozglądając się za swoim przyjacielem. Czy przyjdzie? A może stchórzy? Nie, nie zrobi tego. Tak sobie powtarzała. Bardzo chciała go zobaczyć i móc w przyjemnej atmosferze pomówić. Chociaż nie chciała sobie wyobrażać zbyt wiele, czuła, że to będzie przełom, w tę czy inną stronę. Mogli całkiem pogrzebać to, co wyglądało z kupki popiołów po ich przyjaźni. Kath chciała o to zadbać, by wyrosło z tego coś dobrego, silniejszego i trwałego.
    Spojrzała na zegar przy wejściu, dochodziło południe. Coraz bardziej zaczynała się denerwować. W myślach powtarzała sobie, że będzie dobrze i wytrzyma wszystko, co się stanie. Nie miała wyboru. Była uparta i waleczna, musiała jakoś dać sobie radę. W końcu jednak zobaczyła, że jej przyjaciel się zbliża. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.
    Będzie dobrze, Kath – pocieszała się.
    Wyszła mężczyźnie naprzeciw. Powitała go wyciągniętą dłonią, jak to bywa pośród znajomych. Wolałaby go przytulić, by okazać ciepłe uczucia wobec niego, ale pozostała opanowana i nie zrobiła tego. To musiało wystarczyć.
    - Dzień dobry, Zach – odezwała się, starając się mówić pewnie, by nie usłyszał wahania w jej głosie. Nie, nie żałowała spotkania, chciała, by pomówili ze sobą jak dorośli. Najwyższy czas.
    Widzący
    Zacharias Damgaard
    Zacharias Damgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1467-zacharias-damgaard#12843https://midgard.forumpolish.com/t1483-zacharias-damgaard#13368https://midgard.forumpolish.com/t1477-kasztan#13306https://midgard.forumpolish.com/f141-zacharias-damgaard


    Czasami zastanawiałem się nad tym, co by było, gdyby doszło do spotkania z Kath. Z biegiem lat myśli te pojawiały się coraz rzadziej, bowiem pochłaniały mnie sprawy zupełnie inne. Być może było to zachowanie intencjonalne, gdyż kiedy powracałem pamięcią do tamtych czasów, czułem świeże ukłucie wstydu, zupełnie tak, jakby pamiętny bal był ledwie wczoraj. Ból zniechęcał mnie, nie miałem motywacji, by stawać oko w oko z odpowiedzialnością. Nie wiem, czy w tym momencie mogę uznać się za człowieka bardziej dojrzałego i gotowego, by zmienić podejście. Boję się, że znów coś pójdzie nie tak i tylko będę żałował, że zgodziłem się na próbę pojednania. Choć z drugiej strony, przecież gorzej nie będzie. Tak sobie wmawiam, nie biorąc pod uwagę powtórnego rozdarcia serca najlepszej przyjaciółki. W liście napisała, że nadal traktuje nas w kategoriach przyjaciół, nie wywołało to oczekiwanej fali entuzjazmu, zamiast niej dostałem kopniaka sprowadzającego mnie do parteru – co jeśli zbyt pochopnie decyduje się na takie deklaracje? Oczekuje pewnie, że wszystko się ułoży, że dając mi drugą szansę, naprawimy wspólnie błędy (przede wszystkim te moje) przeszłości. Presja nie ułatwia pojawienia się w Oslo. Do ostatniej chwili rozważam słuszność podróży, waham się, kiedy stoję przed portalem, patrzę nerwowo, czy przypadkiem nie spotkamy się już tutaj, w Midgardzie. Wolę iść sam ze złudnym poczuciem możliwości wycofania się choćby przed wejściem do rozarium. Kto wie, co przyjdzie mi jeszcze do głowy.
    Ostatecznie idę na miejsce spotkania o całkiem przyzwoitym czasie – nie spóźniam się wyjątkowo. W nerwowości byłem nawet nieco za wcześnie, ale nadmiar czasu wykorzystałem na przechadzkę po starej części miasta w celu wypicia gorącej kawy z kardamonem. Pokrzepiony nieco, postanawiam wreszcie skonfrontować się z dzisiejszym wyzwaniem. Jestem jej to winien, choćby za kiepskie, wcześniejsze wyjście i dezercję z lokalu. Spanikowałem wtedy, nie potrafiłem nawiązać kontaktu. Ogólnie był to kiepski dzień, a Kath przecież mi pomogła. W innym wypadku skończyłoby się na wezwaniu kruczej prewencji.
    Już po samym wejściu do budynku, dostrzegam znajomą sylwetkę. Jak zwykle – jest pierwsza. Śmieję się do siebie, bo przypomina mi to przeszłość i wszelkie wydarzenia, w których braliśmy wspólnie udział. Zwykle nie byłem tak punktualny jak dzisiaj. Musiała na mnie czekać. Niewiele się zmieniło. Zaczynam się denerwować, bo idzie w moją stronę, co skraca czas, który dzieli nas od powitania. Nie mam możliwości odpowiedniego zebrania myśli.
    Kiedy wyciąga rękę, dostrzegam pewien dystans. Odpowiada mi jednak, bo chyba sam nie odważyłbym się na więcej. Ściskam jej palce, potrząsamy lekko rękami. To dość oficjalne.
    Cześć, Kath — witam ją pogodnie, z odrobiną niepewności. — Dobrze cię widzieć — dodaję i zaraz zaczynam rozglądać się po ogrodzie botanicznym. — Zerkałaś już dalej? Długo czekasz? — zarzucam ją pytaniami, aby nieco rozpuścić napięcie.


    every
    planet
    we reach
    is dead
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Katharina uśmiechnęła się niepewnie. Miała wielką nadzieję, że to spotkanie będzie przełomem w ich relacji, ale kto to wiedział? Zobaczymy, co się wydarzy.
    - Przeglądałam ulotkę, to wszystko i nie czekam długo, tak po prostu się kręciłam trochę tu i tam. Bardzo chciałam zobaczyć, co tu mają. Miejsce jest znane, a jakoś nie było mi po drodze tu zajrzeć. Podobno zapachy są tu upajające – nie wątpiła w to Może atmosfera miejsca wpłynie na lekkość rozmowy. Bardzo tego chciała.
    - Cieszę się, że przyszedłeś. I za to, że chciałeś znowu się spotkać. To dla mnie bardzo ważne – minęło zbyt wiele lat, ale oboje byli już innymi ludźmi. W końcu czas zmienia wszystko. Upływające lata i doświadczenia, jakie zdobyli w tym czasie, wpłynęły na ich ogląd sytuacji i charaktery. Uparta strona Kathariny zawsze podpowiadała jej, by była cierpliwa i nie wychylała się. Przyczajona czekała na to, aż bogowie się do nich uśmiechną i jakoś sprawią, że na siebie wpadną.
    Tak się też stało. Tylko co oni z tym zrobią? Decyzja należała do nich.
    - Jak wiesz, było mi przykro, że tak uciekłeś ostatnio, ale wiesz… nie dziwię się. Trochę cię chyba osaczyłam. Zamiast działać delikatnie, zmusiłam cię do skoku na głęboką wodę. Przepraszam za to, a równocześnie żywię nadzieję, iż uda nam się tym razem osiągnąć więcej – przemowę ćwiczyła jeszcze w domu, a i tak zapomniała połowy z tego. Została jej mała improwizacja.
    - Porozmawiajmy i wyjaśnijmy sobie coś. Dojdźmy wspólnie do jakiegoś wniosku, odrzućmy dumę i upór i po prostu starajmy się dojść do porozumienia. Podobno zawsze można zacząć pisać nowy rozdział w swoim życiu. A ja wiem, że w moim własnym jest jeszcze dużo wolnego miejsca na nowych i starych przyjaciół – zakończyła. Czekała na jego reakcję, na słowa i gesty. Czy była dla nich jeszcze jakaś nadzieja? Nie mogli wrócić do tego, co było wcześniej, ale mogli rozpocząć nowy etap znajomości i po prostu zacząć od początku.
    - To, że tu jesteśmy, pokazało, że tobie też zależy. Bo tak jest, prawda? - chciała to usłyszeć od niego. Nie mogła się karmić złudzeniami. Musiała to wiedzieć.
    Stali tak przez chwilę, patrząc na siebie uważnie. Kobieta wyczekiwała reakcji, może zapewnienia lub odrzucenia – w zależności co wybierze Zacharias. Pozostało im wybrać drogę i pójść w kierunku, do którego prowadziła.
    Widzący
    Zacharias Damgaard
    Zacharias Damgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1467-zacharias-damgaard#12843https://midgard.forumpolish.com/t1483-zacharias-damgaard#13368https://midgard.forumpolish.com/t1477-kasztan#13306https://midgard.forumpolish.com/f141-zacharias-damgaard


    Odwlekam moment, w którym zaczniemy rozmawiać bardziej poważnie. To nieuniknione, przecież o tym wiem. Spotkanie ma swój cel, nie jesteśmy tu tylko po to, aby spędzić miło czas. Przeszłość zalega jej ciężarem na duszy, podobnie i mi, tyle że nauczyłem się żyć z obciążeniem. Boję się zdjąć je zupełnie. To ten rodzaj katuszy, z którym w pewnym momencie człowiekowi jest łatwiej egzystować. Bez niego zaczyna się tracić orientację. To jak zdjąć uwięzionemu przez lata zwierzęciu obrożę lub wydostać z klatki – może zdarzyć się tak, że nie będzie wiedziało, co zrobić z odzyskaną wolnością.
    Muskam spojrzeniem ulotkę, o której mi mówi. Sam jedynie z grubsza dowiedziałem się, co dziś na nas czeka. Zapewne w innych okolicznościach miałbym w sobie więcej entuzjazmu: kocham perfumy, od zawsze wydaję na nie krocie, nie ograniczam się. Tyle, że w obecnej sytuacji przeszła mi ochota na sprawdzanie różnych kompozycji. Może to błąd? Może w ten sposób odepchnąłbym natrętne myśli i poczuł więcej swobody. Prawdopodobnie muszę zmienić taktykę. Tak też postanawiam.
    Masz rację, są niezwykłe — zgadzam się. — Właściwie pomyślałem, że potrzebuję jakiegoś nowego, czegokolwiek, co odświeżyłoby moją kolekcję — wyznaję. Nie wiem, czy pamięta, czy wtedy już aż tak wyraźnie zaprzątałem sobie uwagę akordami kwiatowymi, korzennymi, wszelakimi mieszankami przylegającymi do ciała niczym druga skóra. — Też zamierzasz coś kupić, czy póki co będziesz sprawdzać? — dopytuję, utrzymując się przy przyjemniejszych kwestiach. Powoli ruszamy przed siebie. Po drodze pozostawiamy okrycia wierzchnie, aby nie przeszkadzały nam w spacerze.
    Nie chciałem ponownie uciekać — wyznaję z lekkością. Trochę to dziwne, bo ściska mnie w gardle. Potem słyszę jej przydługi wywód, dość nienaturalny, noszący znamiona zdenerwowania. Chyba próbowała się jakoś przygotować, przelać myśli w kształtne zdania, by emocje nie wzięły góry. Ewidentnie jej zależy i próbuje na wszelkie sposoby odnowić utracony kontakt. — Kath… Po prostu, nie spodziewałem się tego. Może zrobiłem głupio, ale nic bardziej sensownego nie przyszło mi wtedy do głowy. Rozumiesz. Tych kilkanaście lat temu — zawieszam głos i wzdycham ciężko. Spieprzyłem. Wszystko, co tylko mogłem. Spaliłem za sobą mosty, zacząłem żyć w jeszcze większym odrealnieniu i braku szacunku do siebie. Wszystko pogłębiło się tylko wraz ze śmiercią Mamy. Ostatecznie byłem ludzkim wrakiem. Nie wiem, czy dalej nim jestem. Może trochę się pozbierałem, choć w głowie wciąż mam okropny mętlik.
    Wiesz, ja po prostu nie wiem, jak się za to zabrać, Kath. Minęło sporo lat i wcale…wcale nie jest lepiej. Nie kończę jednak na głos. Zamiast tego posyłam jej udręczony uśmiech. Czy mi zależy? Pewnie ma rację, gdyby było inaczej, nie pojawiłbym się tutaj.


    every
    planet
    we reach
    is dead
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zapachy bywały na tyle upajające, że mogły namieszać w głowie niejednej osobie. A jednak nie tego bała się w tej chwili Kath, bardziej tego, że bliskość Zacha podziała na nią mocniej, niż najlepsze wonie, które mogła poczuć w tym miejscu. Przyszedł, a to było dla niej najważniejsze, już zrobił jakiś progres w ich relacji. Od zera do? No właśnie, nie była pewna, czym się to skończy, ale chciała porozmawiać i coś z niego wyciągnąć. Byli kiedyś przyjaciółmi. I to bliskimi.
    - Myślę, że to możliwe. Znaczy zakupy – odpowiedziała. Kto wie, może coś spodoba jej się na tyle, by zakupić coś? Na pewno zgarnie jakieś darmowe próbki, ale nowy zapach dobrze by jej zrobił, w końcu wiał właśnie wiatr zmian. Na lepszy czy gorsze? Lepsze, bo on się odzywał i był obok.
    Wysłuchała jego słów i przez chwilę myślała nad nimi. Nie odezwała się od razu, bo chciała powiedzieć coś, co nie przytłoczy go jej entuzjazmem. Może wyobrażała sobie zbyt wiele? To byłby ogromny cios, gdyby nagle znów ją zostawił. Poczuła, że mogą przynajmniej nawiązać kontakt i czasem się widywać. Nic ponadto. Zacharias miał własne życie, problemy, dziecko – starał się jakoś żyć. Mógł jej nie potrzebować. Dawał sobie radę bez niej i trwało to długie lata. A czy Katharina sobie radziła? Musiała. Tylko, że nigdy z niego nie zrezygnowała. Potwierdzeniem miała być korespondencja z jego siostrą. Napisała wiele listów, a każdą odpowiedź umieściła w pudełku, które spoczywało na dnie szafy.
    - Zach, ja…Nie chcę byś źle się czuł z mojego powodu. Minęło wiele lat, ale zbyt wiele, ale przyznam ci, że tej zimy naprawdę przestałam marznąć, bo rozgrzało mnie ciepło naszego spotkania. Znasz mój upór i wiesz, że nie łamię danego słowa. Miało się skończy coś, by zaczęło się coś innego. Miałeś prawo ode mnie uciec, przytłoczyło cię to wszystko, ale…  - szukała odpowiednich zdań, które mogły opisać ich sytuację.
    - Może moglibyśmy rozmawiać częściej? - zaproponowała kobieta. - Stać nas na to. Wydaje mi się, że naszą dumę i uprzedzenie można jakoś odsunąć od głosu, jak myślisz? - zapytała.
    Jej spojrzenie było łagodne. Wyczekiwała jakiejś reakcji, potwierdzenia, że da się jakoś posklejać tamtą wyrwę, która powstała po przejściu emocjonalnego huraganu.
    Bardzo chciała, by to spotkanie przyniosło coś więcej, niż tylko rozdrapywanie ran. A mieli je oni równie dotkliwe. Z tym, że nauczyła się już przeganiać negatywne emocje i panowała nad pewnymi zachowaniami. Częściej milczała, niż mówiła o tym, co jej dolegało. Czasami tylko serce krzyczało, a jej oczy pokazywały smutek. Czasem najlepsza była cisza i rozkoszowanie się nią. Co wybierze Zach?
    Widzący
    Zacharias Damgaard
    Zacharias Damgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1467-zacharias-damgaard#12843https://midgard.forumpolish.com/t1483-zacharias-damgaard#13368https://midgard.forumpolish.com/t1477-kasztan#13306https://midgard.forumpolish.com/f141-zacharias-damgaard


    W istocie jestem zupełnie zdziwiony jej zachowaniem, na pewno nie tego się spodziewałem i pewnie właśnie był to powód nieumiejętności odnalezienia się w owej sytuacji. Nie sądziłem, że będzie miała w sobie tyle uporu i chęci, by naprawić zepsutą relację. Nadal towarzyszy mi szok, kiedy mówi o tym, że cieszy się bardzo i że liczy na ponowne zaangażowanie. Nie wiem, co powinienem zrobić. Czy pozwolić sobie na tyle samo swobody? Przecież pragnę tego równie mocno, nigdy też nie zapomniałem o niej, raz na jakiś czas wspominając stare czasy. Trwało to jednak zwykle bardzo krótko, bo zaraz ucinałem, mówiąc sobie, że będzie lepiej, jeśli przestanę się rozpraszać.
    Obecnie trafiamy na siebie w bardzo dziwnym czasie – ona przeżyła rozpad małżeństwa, ja zostałem postawiony w roli ojca, czego nigdy nie chciałem. Wszystko się skomplikowało, stało się bardziej mętne, nawet jak na mnie. Każdy dzień rozpoczynam z niemałym przestrachem, nie umiem się odnaleźć, choć pewnie Kath sądzi, że obecność małego chłopca nieco ułagodzi mój charakter. Podobne rzeczy rzadko mają jednak miejsce. Felix nie zmienił się po moich narodzinach, podobnie po narodzinach Chaayi i Suryi… A może nie potrafię odnaleźć owych przemian? Może nie chcę, bo tak bardzo nie potrafię pogodzić się z tym, kim jest mój ojciec.
    Chyba warto skorzystać z możliwości. Słyszałem, że rozdają również próbki, więc powinniśmy się skusić — uwspólniam z lekkością i uśmiechem na twarzy. O podobnych rzeczach mówię z łatwością. — Uważam, że zapach to bardzo ważny element prezencji — dodaję jeszcze i rozglądam się po rozarium.
    Chcę dać temu szansę. Jednak. Sama Kath próbuje jakoś wybrnąć z niezręczności pierwszego po latach spotkania, faktycznie, było to naprawdę wiele. Każdy mógł poczuć się przytłoczony, ale nie chcę jej obarczać winą. Nie mam za złe entuzjazmu, ani próby obrócenia kłopotliwej sceny w przyjemny wypad na piwo. Tyle, że wtedy nie sprawdził się ów scenariusz. Uciekłem, dusiłem się zupełnie na serio.
    Myślę, że to kwestia czasu, Kath… Skoro tyle go minęło, może potrzebujemy też przestrzeni, żeby coś naprawić. Wiesz, małymi krokami — próbuję wytłumaczyć, że szybkie tempo może nie być korzystne, zwłaszcza w delikatnych sprawach ludzkich więzi. Czyżby choć raz przemawiał przeze mnie zdrowy rozsądek? A może to tylko znów pogłos lęku? Ciężko określić. Sam nie potrafię.  
    Idziemy tuż obok siebie: ramię w ramię, zerkam kątem oka na znajomy profil. Niewiele się zmieniła, oprócz wyraźnej szlachetności rysów wyłaniających się z dziecięcej miękkości. Zaplatam palce za plecami, lekko przekrzywiając wyprostowaną do granicy bólu sylwetkę. Zawsze tak chodzę, na wzór ojca – ściągam ze sobą łopatki, szyję wyciągam przed siebie, dla neurotycznie nerwowych rąk poszukuję stale zajęcia. Zadane pytanie wprawia mnie w konsternację. Nie mam jednak powodów, by zaprzeczyć. Już za późno, za dużo zrobiłem.
    Moglibyśmy. Ostatecznie, raczej tego nie unikniemy, skoro nasze dzieci tak dobrze się dogadują — śmieję się, przenoszę ciężar decyzji z siebie na Samuela, którego przyjaźń z Johanną była powodem całego zamieszania. — Obawiam się też, że może nie raz jeszcze będziesz musiała stopować mnie albo swojego byłego męża, bo czuję, że łatwo nie odpuści, a ja też nie zamierzam być dłużnym — wtykam kij w mrowisko.


    every
    planet
    we reach
    is dead
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zapachy były ważne, często podkreślały emocje, jakie targają danym człowiekiem. Gdyby sprawdził teraz to, jak pachniała Katharina, można by poczuć silną woń kwiatów. Kat pachniała nadzieją i radością, wszystkim, co kojarzyło się z tym spotkaniem dwóch osób. Zmieniała perfumy, na każdy nastrój, jaki jej towarzyszył. Kto znał się na tym, ten poznałby, czym się przejmuje i co targa jej nastrojami. Ot tak miała w zwyczaju. Może dlatego pokiwała głową i pomyślała, że warto zastanowić się nad jakiś ciekawym, nowym zapachem.
    Słuchając go uważnie, musiała przyznać, że miał rację. Może zbyt szybko chciałaby osiągnąć jakiś progres w ich relacji, ale przecież dopiero co znów się spotkali po latach. Nie chciała naciskać na przyjaciela, ani ograniczać go w jakikolwiek sposób.
    - Zgadzam się – powiedziała krótko, po chwili dodając:
    - Może jestem niecierpliwa, ale wiesz… Naprawdę mi ciebie brakowało. Jesteśmy starsi, mądrzejsi i jak mi się zdaje, mamy za sobą wiele chwil o istotnym dla nas znaczeniu, dobrych i złych. Możemy wnieść naszą znajomość na nowy poziom. Znasz mnie, wiesz, że łatwo nie zapominam, a jednak… - nie chciała o nic prosić, nie zawiniła niczym. Po prostu czuła się zdradzona przez przyjaciela, gdy potrzebowała go najbardziej. Bolało ja to po dziś dzień, jedna z jej sercowych ran nadal bolała mocno, ale chciała poczuć delikatny balsam, który może uśmierzyć to wszystko i sprawić, że będzie lepiej, łatwiej. Jak to mówią, klin klinem. Chciała, by powód jej załamania, stał się także powodem naprawy tego, co zepsute.
    - Myślę, że nasze dzieci zasługują na to, by się ze sobą przyjaźnić. Rozumieją się, potrafią rozmawiać o tym, co im się dzieje i tym, co je boli. Dobrze, że mają siebie nawzajem. Czasami dziecięca relacja bywała silniejsza niż upływający czas i tego im życzę, by nie popełnili żadnego błędu i po prostu mogli na siebie liczyć. Jeśli będą rozmawiać ze sobą, tak szczerze, to będzie dobrze. I cieszę się z tego – może nie powtórzą tego, co zepsuli ich rodzice.
    Zach, jesteśmy dorośli i zachowujmy się, jak na dorosłych ludzi przystało. Wtedy z pewnością będzie lepiej. Potrafiliśmy kiedyś sobie pomagać, możemy sprawdzić, czy to jeszcze działa? - zapytała, bardzo ciekawa tego, co jej odpowie.
    Zacznijmy od nowa – wyciągnęła ku niemu rękę. – Cześć, nazywam się Katharina Tiedemann. Jestem upartym medykiem traumatologiem, pomagam z powołania, chociaż często nie potrafię pomóc sobie samej – zakończyła to krótkie przemówienie. Uśmiechnęła się przyjaźnie, jak gdyby śmiejąc się z własnych słów. Nie chciała znów rezygnować z tego, co miała pod ręką. Może i wiele przeszedł, może i błądził, ale co najważniejsze – był tutaj. I wciąż widziała w nim to, co dostrzegała przez lata, będąc nastolatką. Dobrego, zagubionego chłopca, który potrzebował medyka, by go uleczył. Katharina była gotowa zapomnieć, jeśli tylko on chciał tego samego. Ona już wyciągnęła ku niemu rękę, a Zacharias? Co on z tym wszystkim uczyni?
    Widzący
    Zacharias Damgaard
    Zacharias Damgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1467-zacharias-damgaard#12843https://midgard.forumpolish.com/t1483-zacharias-damgaard#13368https://midgard.forumpolish.com/t1477-kasztan#13306https://midgard.forumpolish.com/f141-zacharias-damgaard


    Nie wątpię w to, że czas podziałał na jej korzyść. Zapewne wiele się nauczyła, choć przecież nigdy nie brakowało jej przecież życiowej mądrości, nawet w wieku ledwo przekraczającym dwadzieścia lat. Potrafiła obserwować świat i wyciągać wnioski ze wszystkich sytuacji, które ją spotykały. Co niekoniecznie tyczyło się mnie. Nieszczególnie przecież zaprzątałem sobie głowę takimi “błahostkami”, nadal mam z tym problem i boję się, że Kath zwyczajnie przecenia moje możliwości. Akurat nigdy nie miałem problemów z samokrytyką, choć zwykle czynię to po cichu; tak, aby nikt nie wiedział, że w rzeczywistości mam marne mniemanie o sobie samym. Czy to kompleksy? Sam nie wiem… nie przeszkadzają mi szczególnie w życiu społecznym, nie czuję się przesadnie gorszy.
    Uśmiecham się już nieco bardziej naturalnie, nie wymuszam gestu. Zapewne ma rację, zapewne można zacząć wszystko na nowo, jeśli tylko na to pozwolę. Mniej krnąbrności i mniej zastanawiania się, bo chyba warto zaryzykować. Zapewne minie jeszcze sporo czasu nim poukładam sobie w głowie nową rzeczywistość, ale przecież nie z takimi rzeczami radziłem sobie w ostatnich tygodniach. Chyba udziela mi się nieco atmosfera tutejszego miejsca, a woń kwiatów otumania zdrowy rozsądek. Z czym tak bardzo chcę walczyć? Ona i tak nie odpuści, co powoduje poruszenie – swego rodzaju ekscytację.
    Zaczynam myśleć, że to przecież nie jest czysto, tylko i wyłącznie, mój wybór. To ona inicjuje powrót do przeszłości, chce ją przebudować, więc bierze trochę ryzyka na własne barki. A czy nie o to mi zawsze chodzi? By nie czuć całej odpowiedzialności na sobie? Ze swojej strony muszę udzielić tylko przyzwolenia. Zatrzymuję się na moment – niedaleko widać ladę z zapachami na sprzedaż oraz próbkami rozdawanymi według zamysłu perfumiarzy Rosenkrantzów każdemu z gości. Kusi mnie, by szybko tam podejść, ale tym razem nie mogę przecież uciec. Wyciągam przed siebie rękę, dokładnie odbijając jej gest. Słucham krótkiej prezentacji, próbując wczuć się w sytuację, w której faktycznie to pierwsze nasze spotkanie.
    Zacharias Damgaard — mówię spokojnie i potrząsam jej dłonią w przyjaznym geście. Pozwalam sobie, by spojrzeć jej w oczy na dość długą chwilę. — Przedstawiciel handlowy rodzinnej firmy E. Damgaard Kaffe, kiedyś pracowałem na Ansuz, ale to długa historia. Może następnym razem opowiem — dodaję, wrzucając mimochodem, że nie wykluczam już kolejnych spotkań. Stoimy tak, ludzie snują się gdzieś w peryferiach uwagi, ja wreszcie rozglądam się wokół. Zachęcam, by podejść do wypatrzonego stanowiska. — To co, jakieś zakupy? Na dobry, nowy początek — proponuję.
    Bardzo szybko Podchodzi do nas mężczyzna z małymi flakonikami i wybiera coś, co jego zdaniem będzie pasowało do mojej osoby. Zdaje mi się, że gdzieś czułem już podobne nuty, choć z całą pewnością niosą w sobie zaskakujące odświeżenie. To zabawne… Zaczynam myśleć, że w rzeczywistości ciężko jest zbudować coś zupełnie nowego na zgliszczach przeszłości, że prędzej, czy później prześwity starego będą widoczne. Że można w stare słowa wkomponować nową melodię, przemodelować to, co było według nas kiepskie, by osiągnąć coś doskonalszego. Co jednak, jeśli ostateczny produkt będzie mało zadowalający? Nasza sytuacja, zapach perfum, wszystko to kumuluje się i wyzwala pamięć melodii, którą mimowolnie nucę.

    Still this pulsing night
    A plague I call a heartbeat
    Just be still with me
    You wouldn't believe what I've been through
    You've been so long
    Well, it's been so long


    Tylko czy będzie tak samo jak w przypadku Bowiego? Czy próba stworzenia czegoś nowego na podwalinach przeszłości nie zostanie okrzyknięta marną, kiepską, ocierającą się o kpinę? Czy i my, pomimo chęci poprawy, jesteśmy skazani na porażkę?

    Wylosowana próbka: 4 – niezależnie od twojego zacięcia artystycznego, nagle dostrzegasz w sobie natchnienie, czy to związane z potrzebą napisania wiersza, uwiecznienia zastanego widoku w szkicowniku lub zanucenia prostej, zakorzenionej w twoim umyśle piosenki (bonus +2 do czynności związanych z magią twórczą).


    every
    planet
    we reach
    is dead
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Zacharias Damgaard' has done the following action : kości


    'k6' : 4
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Katharina musiała sobie jakoś poradzić w sytuacji, jaka zaistniała. Chciała, by ich relacja nie była sztywna i wymuszona. Pragnęła szczerego zaangażowania. Owszem, kiedyś spieprzyli to wszystko, co ich łączyło, lecz mimo tego, ona chciała coś z tym zrobić. Jej serce nadal czuło ten sam ból, co kiedyś, ale wiedziała, że nie mogła zostawić tego w spokoju. Musiała jakoś działać, stąd jej chęć napisania nowego rozdziału w księdze ich znajomości.
    Miło mi – odpowiedziała po jego krótkiej prezentacji.
    Stać nas na to, co dobre, Zach. Uwierz mi – szepnęła tak, by nikt więcej tego nie usłyszał.
    Nadzieja, jaką miała w sercu, zaczęła znów kiełkować. Nie śmiała się narzucać, nie chciała go osaczać, on sam musiał podjąć decyzję, co z nimi zrobi. Byli starsi i pewnie mądrzejsi. Nie obchodziło jej także to, że miał za sobą wiele złych chwil i nieprzyjemności. Nadawali kiedyś na podobnych falach. Znaleźli się po latach. Czy to nie był znak od bogów? Musiała w to wierzyć. Inaczej będzie zła na wszystko i na siebie. Nie zniesie kolejnej porażki, nie powstanie na nogi po kolejnym zawodzie związanym z tym człowiekiem.
    Tak, możemy zobaczyć, co tam mają – powiedziała, wodząc wzrokiem w kierunku stanowiska z perfumami. Miała nadzieję, że znajdzie dla siebie coś szczególnego, co stanie się też niejako zapachem nadziei dla niej i Damgaarda.
    Zajęli się wyborem zapachów, ale Katharina ciągle myślała o Zachu. Chciała zacząć od nowa, naprawdę. Postarać się o dobry start i coś, co da im siłę, do dalszej wspólnej drogi. Czy tego chcieli, czy nie, ich pociechy się dogadywały. Mogli mieć pewność, że będą się widywać tak czy inaczej.
    Kobieta chciała, by wydarzył się cud i tym razem wszystko było inaczej. Może szczęśliwiej dla nich. Jeśli nie mogło ich połączyć coś tak silnego, jak kiedyś, niech postarają się o coś nowego, co wcale nie musiało być gorsze. Chciała mu znów zaufać.
    Tymczasem zapachy mamiły swoją wonią. Upajały zmysły. Starały się kusić, nie patrząc na to, kto tam był i czego szukał. Katharina wzięła do ręki jedną z próbek i zdawała się być zaintrygowana tym zapachem.


    5 – po obdarzeniu perfumami czujesz na sobie cudze, uważne spojrzenie, kiedy przechodzisz w pobliżu odmiany róż Bekymring. Kiedy odwracasz głowę, nie potrafisz przypisać wrażenia żadnej z pobliskich twarzy (bonus +2 do czynności związanych z magią runiczną).
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Bezimienny' has done the following action : kości


    'k6' : 5
    Widzący
    Zacharias Damgaard
    Zacharias Damgaard
    https://midgard.forumpolish.com/t1467-zacharias-damgaard#12843https://midgard.forumpolish.com/t1483-zacharias-damgaard#13368https://midgard.forumpolish.com/t1477-kasztan#13306https://midgard.forumpolish.com/f141-zacharias-damgaard


    Przyglądam się jej ruchom i coraz chętniej dostrzegam w niej dziewczynę z mojej przeszłości – obraz, przed którym uciekałem wystarczająco długo. Chyba potrzebuję takiego podejścia, bo przyjemne rozluźnienie zaczyna ogarniać moje ciało. Znika gdzieś niepokój, który nosiłem w sobie od naszego ostatniego spotkania. Nie wiem jeszcze, czy to dobrze, ale zamierzam nieco bardziej optymistycznie spoglądać w przyszłość. Mam nadzieję, że to nam pomoże i jakoś ustabilizuje relacje, bo zaczynam sądzić, że za wieloletnim skostnieniem stoi głównie moja postawa. Nie dopuszczałem do siebie, że możemy zacząć od nowa, że w ogóle można naprawić coś, co z ogromną ochotą (ale i bólem) podeptałem w świadomym akcie. Wciąż przeraża mnie jednak ogrom jej wyrozumiałości, bo przecież taka nie zdarza się w życiu normalnie. Nigdy nie jest przecież kolorowo, a ludzie są skłonni do żywienia urazy, a nieraz nawet do tego, by iść z nienawiścią i brakiem wybaczenia do grobu. Przerażające, choć oddające prawdę o otaczającym nas świecie. Za mało przebaczenia oraz dobrej woli.
    Świetny wybór, choć nieoczywisty — rzucam, kiedy Katharina odbiera swoją próbkę perfum. Przyjemny zapach zaczyna rozwijać się z każdą kolejną chwilą w coraz pełniejszy pejzaż, niczym drobna główka róży rozkładająca płatki pod wpływem promieni słonecznych. — Pozwolisz, że kupię coś jeszcze, dobrze? — Podchodzę znów do lady i nachylam się nad próbnikami, aby już tym razem w pełni samodzielnie dobrać coś dla siebie, bo brakuje mi powiewu świeżości w kolekcji. Chwilę się nad tym zastanawiam, nie chcę tylko zbyt długo przeciągać, bo wiem, że przyszedłem tu przecież naprawić nieco naszą relację, a nie rozwodzić się nad zdolnościami perfumiarzy Rosenkrantzów. Jeszcze kilka minut i sprzedawca pakuje mi niewielki flakonik w elegancką torebkę opatrzoną złotym tłoczeniem. Potem, już zupełnie usatysfakcjonowany powracam do przyjaciółki. Chyba powinniśmy kontynuować nasz spacer przez ogród botaniczny.
    Prawdopodobnie jestem ci winien wyjście na kawę, zwłaszcza po naszej ostatniej historii w klubokawiarni — mówię wreszcie, nieco ściszonym na początku głosem. Dopiero pod koniec wypowiedzi zyskuje on większą moc i pewność. Przyglądam się jej z zaciekawieniem, sprawdzam jak zareaguje, choć chyba chętnie przystanie na moją propozycję. — Ale może jednak jakieś inne miejsce? Chyba, że masz inny pomysł — dodaję. Jestem otwarty na wszelakie możliwości. Nie chcę poruszać się w sztywnych ramach. — Ogólnie, to chciałem ci jeszcze raz podziękować. Za tamten wieczór. Bez ciebie, nie wiem jakby się to skończyło. A uwierz mi… kłopoty, to ostatnie, czego teraz potrzebuję. Miałaś dobre wyczucie czasu. — Jestem jej to winien. I chociażbym dziękował tysiąc razy i wypełniał kolejne przysługi, mam wrażenie, że nie spłacę swojego długu wobec niej.


    every
    planet
    we reach
    is dead
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Katharina naprawdę chciała, by kontakt z dawnym przyjacielem się odnowił i wszedł na właściwe tory. Pragnęła z całego serca, by rozmawiali ze sobą jak kiedyś, tylko bogatsi o większe doświadczenia życiowe i po prostu jak dojrzali ludzie.
    Owszem, jesteś mi to winien – powiedziała spokojnie, oglądając kolejne rośliny. I tylko przelotnie spoglądała na towarzysza, ale kiedy już to robiła, w jej spojrzeniu była widoczna troska. Martwiła się o niego. Chciała znów być jakimś punktem w jego życiu. Stałym i ważnym. Nie narzuci mu swego zdania czy towarzystwa, ale chciała być obecna w tym, co robi i kim jest. Tęskniła i nie była w stanie powiedzieć nawet jak bardzo. Nie znała takich słów, które by to dobrze wyraziły.
    Miejsce nie jest ważne, istotne jest towarzystwo – zauważyła.
    Zach, gdziekolwiek pójdziemy, będzie dobrze – dodała szybko. Była inną osobą, niż kiedyś, a równocześnie ciągle było w niej coś, co tak dobrze znał. Przygniotło ją życie, zdrada męża czy obowiązki zawodowe. Była bogatsza w doświadczenia, dobre i złe, ale pozostawała pełna nadziei i martwiła się o dobro przyjaciół. Chociaż wydawało się, że już nimi nie są, albo nie byli przez lata, po prostu chciała, by wiedział, że ona zawsze jest dla niego obecna, jeśli tylko będzie mieć potrzebę, by z kimś porozmawiać.
    Kath wysłuchała podziękowania Damgaarda i po prostu się uśmiechnęła.
    Nie ma sprawy. Lubię wyciągać innych z kłopotów – czy nie tak kiedyś było? Ano było i jak widać, pewne rzeczy się nie zmieniały.
    Jeśli będziesz chciał porozmawiać o czymś, znajdź mnie. Sam zdecydujesz co mi powiedzieć, a co zataić. Nie będę natrętnym molem, który się ciebie uczepi, obiecuję. Chcę, byś mi znów zaufał. Inaczej niż kiedyś, bo nie jesteśmy już tamtymi osobami, co wtedy. Nie będę ci się narzucać, ale gdybyś miał potrzebę pogadać to wiesz, gdzie mnie znaleźć. I tak będziemy się widywać, bo nasze dzieci chcą się spotykać i spędzać razem czas. Pozwólmy im. My będziemy mieć kolejną wymówkę do tego, by się zobaczyć. Poukładajmy to wszystko, albo przynajmniej się postarajmy o to. I jakoś to będzie. Bez nacisków, bez zakłopotania – pragnęła tego z całego serca. I musiała powiedzieć coś jeszcze:
    Przepraszam, że w ciebie wtedy zwątpiłam. Zawsze tego żałowałam – wyznała, po czym spojrzała na kolejne rośliny. Czuła, że nie zniesie teraz spojrzenia Zachariasa, jeżeli będzie chciał spojrzeć jej w oczy. Może i utrzymywała stały kontakt z jego siostrą, ale z nim pozostała relacja w stylu dumy i uprzedzenia.  

    Katharina i Zacharias z tematu
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Dzisiejszy dzień był nieznośnie pusty – opustoszył go wprawdzie sam z wyprzedzeniem miesięcy, choć nie robił tego nigdy; wierzył, tak samo jak powtarzał kiedyś ojciec, że każda godzina odliczana na noszonym ze sobą zawsze zegarku miała swoją niezwracalną wartość. Nie lubił ich trwonić: szczególnie nie teraz, kiedy każda z nich wydawała mu się – do chorobliwego stopnia – na wagę przyszłości. Dzień w dzień ścigała za nim świadomość, że sława nigdy nie trwała wiecznie i że każdy kolejny poranek mógł być tym, w którym obudzi się wreszcie człowiekiem zapomnianym. Nie bał się tego właściwie: czasami nawet, przeciwnie, znajdował w tej myśli uspokojenie. Za parę lat będzie człowiekiem zapomnianym i nikt nie będzie patrzył mu dłużej na palce, wszystkie grzechy popełnione po drodze i nieodkryte w porę zostaną mu udaremnione, każde kłamstwo, każdy szantaż, każdy brzęk talarów szemrzący zachęcająco pod stołem, wszystko to przestanie być niebezpiecznie. Nikogo nie będzie więcej obchodzić przeszłość sławnych hokeistów: ich stary dom, który tak bardzo pragnął podpalić za każdym razem, kiedy wracał pod obdrapane drzwi zapuszczonego budynku; jezioro rozlewające się nieopodal, w którym utonął najstarszy z braci. Nikt więcej nie zapyta o Jaakko. Wypuści wreszcie Ahvo spod swojej podeszwy, pozwoli mu szlajać się do woli i wykończać się w najgorszych melinach, pozwoli mu upijać się i opowiadać wszystkim brednie o ich winach, nikt nie będzie go więcej słuchał. Przeminie sława i przeminą oboje, a z nimi przeminie każdy grzech; zostanie tylko to, co zdążą upchać w wiecznie złaknionych kieszeniach: wartość każdej trwającej godziny, które dzisiaj marnotrawił na nic: nie miał miejsca, w którym powinien być ani nikogo, kogo powinien widzieć. Parę miesięcy temu obiecał poświęcić ten dzień matce, obiecał, że zabierze ją z Kuusamo, żeby mogła zobaczyć obchody Vekkelse w wybranym przez wyrocznie Oslo, tak tłocznego i pełnego życia w porównaniu z anemiczną egzystencją, która wyżerała ją od środka, przygotował wszystko: wybrał jej drogie, ciepłe futro, kupił jej biżuterię, wynajął samochód, poprosił jej młodą pomocnicę, żeby uszykowała ją tego dnia do wyjścia – tylko po to, by dzisiejszego ranka znaleźć na biurku cienką kopertę i przeprosiny zapisane niezdarnym, drżącym pismem matki. Wyobrażał sobie, że ledwo utrzymywała pióro w palcach, kiedy składała u dołu niewyraźny podpis i że myślała przez cały czas o swoim utraconym synu, żałuję, że Jaakko nie może tego zobaczyć, powiedziałaby mu zapewne płaczliwym głosem, więc może dobrze, że jednak nie zamierzała przyjeżdżać, miał czasem dość słuchania ciągle o nim, jak gdyby zapominała, że miała jeszcze dwójkę żyjących synów. Mogła przynajmniej powiedzieć mu wcześniej: zdążyłby załatać tę nieoczekiwaną dziurę w swoim czasie, przez którą przesypywało się cenne ziarno możliwości.
    Wahał się jedynie krótką chwilę, nim wziął wreszcie kluczyki opłaconego już samochodu (nie mógł przepuścić przecież tych pieniędzy), zdecydowany odwiedzić naznaczoną przez wieszczki Dzielnicę Dziewięciu Światów, nawet jeśli musiał utknąć w niej sam, z gorzkim, rozczarowanym rozdrażnieniem i palącą ochotą na coś mocniejszego na podniebieniu. Rozważał przez chwilę zmianę tożsamości, by móc istotnie sobie na to pozwolić, ostatecznie dochodząc jednak do wniosku, że bycie przyłapanym na celebracji tak ważnego święta nie mogło odbić się na reputacji źle; może później, kiedy znudzi go udawane uprzejmości wobec rozpoznających go spojrzeń; może później, kiedy będzie miał ochotę upić się bardziej niż to stosowne w miejscu zupełnie nieprzyzwoitym i złapać kogoś za wątły, równie nietrzeźwy nadgarstek (myślał o tym ze zirytowaną niecierpliwością, choć wiedział, że wróci do domu wieczorem jak grzeczny chłopiec, bo trwał jeszcze zimowy sezon rozgrywek, a on nie mógł sobie pozwolić na pozostanie w tyle, jeśli nie chciał utonąć – ironiczne – w cieniu młodszego brata). Ale najpierw przedstawienie: więc docierał w końcu do rozarium, lekko uśmiechnięty, choć na języku cierpła zdenerwowana irytacja, świadomość zmarnotrawionego czasu i konieczności zachowania drażniących pozorów, że prostackie pijaństwo i okrutna przyjemność upuszczana cudzej krwi to rozrywki poniżej jego poziomu, a tutaj – między kwiatami Rozenkrantzów i szczęśliwymi ludźmi – znajduje dla siebie szczęt własnego miejsca. Nie zamierzał zostawać tu długo, jednak labirynt utworzony z nasadzonych przemyślnie roślin wyrastał nagle przed nim kuszącą obietnicą spokoju; na peryferii oka dostrzegał smukłą, młodą blondynkę o rumianych policzkach i zaręczynowym pierścionku na serdecznym palcu i być może – przecież mu nie wypadało – czekał aż zdecyduje się wejść do labiryntu pierwsza, dlatego przystanął, nieopatrznie, nieopodal stoiska, narażając się na uwagę obsługi.
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości


    'k6' : 3
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Podobnie jak rekin, Beau musiała być w ciągłym ruchu. Była szybka i smukła jak cień. Nie sypiała, chyba że było to absolutnie konieczne i nie przystawała nawet wtedy, gdy coś przecinało jej drogę. Lubiła deptać to, co wydawało jej się chętne do życia — jeszcze bardziej lubiła słuchać, jak kości pękają pod jej podeszwą. Miała ze światem sporo do omówienia, kilka zagadek do rozwiązania, kilka miejsc do podbicia. Dziś, na przykład, potrzebowała cudzych pieniędzy. Nie był to pierwszy raz, stan ten w zasadzie utrzymywał się już od jakiegoś czasu — od jednej lub drugiej śmierci, od tego lub tamtego zniewolenia, od wtorku lub środy i tego czerwca w roku dziewięćdziesiątym, kiedy Per Laursen powiedział jej, że ludzie piękni z natury muszą być nieuczciwi. Rzeczy cudze natomiast wydawały się pociągające komuś, kto spędził życie, bez przerwy do kogoś należąc. Byli więc bliscy w swojej przynależności — Beau i te pieniądze, których sam nie zarobił. Nie było w Midgardzie pracy dla potępionych tancerzy, byłych prostytutek i dawno zgaszonych gwiazd salonów. W Stortingu i Kruczej Straży było przecież ich już wystarczająco.
    Tamtego dnia powietrze pachniało kurzem, smołą i melasą. Miasto przypominało kupę śmieci przykrytą grubym pledem białego śniegu. Lada moment miała przyjść wiosna, a przez szpary topiącej się zimy będzie można obserwować podgniłe resztki wiary i rozrzucone jak złom oznaki życia, tym razem jeszcze brzydsze, jeszcze uboższe w kolory. Nienawidziła Oslo goręcej nawet niż nienawidziła Midgardu — brakowało mu magii i brakowało mu ducha; Midgard potrafił połykać i przeżuwać, ale zęby miał przynajmniej ostre, podczas gdy Oslo ciamkało swoich mieszkańców kilkoma stępionymi siekaczami i jedną spróchniałą ósemką. Miasto pełne płaskich placów i mdłych budynków, ubrane w ten rodzaj piękna, który ludzie wymyślali sobie na siłę, wmuszając symetrię w neoklasycystyczne kamienice i płytki urok w ściany niskich zabudowań na przedmieściach. I było nudno, tak przeraźliwie nudno, że powietrze zdawało się stać w miejscu także wtedy, gdy słony wiatr znad morza targał rzędami tych samych, wełnianych szalików. Taką ciszą łatwo było się udusić, bo ta zwykła kleić się do tylnej ściany gardła i nabrzmiewać jak balon. Nawet teraz więc, nawet w dzień święta, które oblało dzielnicę Dziewięciu Światów barwnymi tkaninami i hałaśliwymi rozmowami, Beau przechadzała się w tę i we w tę po tej malej wyspie kolorów, dźwięków i zapachów myśląc o tym, że nie było na tym świecie już niczego, co mogłoby zrobić na niej wrażenie. Niebo było szare, ludzkie twarze zlewały się w jedno oblicze — oczy miały rozlane i miękkie jak sadzone jajka.
    Skrzywiła się lekko, gdy piegowate dziecko nieopodal niej z zachwytem wskazało palcem ogród botaniczny. Był piękny, przypominał wielkiego żuka zbudowanego z białych kości i kryształowego szkła. Planował ominąć tutejsze atrakcje, wiedząc doskonale, iż podobne miejsca przepełnione były młodymi dziewczętami (na które miło było patrzeć, ale które niewiele mogły mu zaoferować) oraz starszymi małżeństwami (które zawsze w jakiś upiorny sposób kojarzyły mu się z Perem i Zarą, choć oni nigdy nie pozwoliliby sobie na starość), przechodząc jednak nieopodal, pozwolił sobie pochwycić własne odbicie w jednej z szyb. Z tafli szkła, uwieziona w sylwetkach krzewów, pękatych głów róż i drobnych płatków złotej forsycji, spoglądała na niego młoda kobieta, którą znał z imienia, ale z którą nie rozmawiał od wielu lat. Czasem tylko, w dniach takich jak ten, patrzyli sobie w oczy. Jej obecność nigdy go nie bolała, zdawała się wręcz naturalna i cicha, schowana pod jego językiem i pod skórą na brzuchu — była nie przeciw niemu, a wraz z nim, równoległa i oswojona. Jej twarz była tą samą twarzą, którą zwykł widywać w lustrach, choć miała łagodniejszą lineaturę i usta w kolorze przeciętego w pół palisandru, zaskakująco ciemne na tle pełnym jasnej skóry i jasnych rzęs. Peruka spływająca na jego ramiona płowymi falami, stanowiła pamiątkę po galerii, w której pracował — ukradł ja z garderoby, podobnie jak złote kolczyki i rozkloszowaną sukienkę z chabrowego aksamitu, pod którą drgał ze zniecierpliwieniem lisi ogon, owinięty dziś skrupulatnie wokół uda. Przechylił lekko głowę i uśmiechnął się do niej łagodnie. Żadne z nich nie mogło wrócić do Midgardu z pustymi rękami — należało im się przynajmniej trochę rozrywki.
    Tamten mężczyzna zjawił się więc w samą porę — na jego nieszczęście być może; okrutne fatum, które ludzie nudni zwykli nazywać niewłaściwym miejscem w niewłaściwym czasie, a które ona (oni?) nazywała idealnym momentem na przedstawienie. Przeszedł nieopodal, lecz na tyle daleko, by jeszcze jej nie zauważyć. Ona widziała go natomiast w każdym calu — miał znajomą twarz, twarz którą wiele kobiet bez wątpienia nazwałoby przystojną. Była podłużna, młoda, nieco surowa, choć grzecznie uśmiechnięta. Musiała widzieć go wcześniej, może na ulicy, może w gazecie. Mógłby być kimś, kto bywa w gazetach. Dumna sylwetka, dobre ubrania. Był piękny i prawdopodobnie bezduszny — mężczyźni z zasady byli bezduszni, ci piękni zwykli być w tym natomiast obrzydliwie bezczelni. Obserwowała go jeszcze kilka chwil — przystanął przy stoisku, a ona kątem oka zauważyła młodą, jasnowłosą dziewczynę zmierzającą w jego kierunku. Głupia — pomyślała — zrobisz sobie krzywdę. Dajesz się łapać w pajęczynę jak ślepa mucha.
    Och, tu jesteś! — zaświergotała więc, w przeciągu kilku sekund stając miedzy bogom ducha winną małolatą, a swoją wypatrzoną zza szyby ofiarą. Dziewczyna zamarła, unosząc na nią spojrzenie wielkich, okrągłych oczu, wybałuszonych teraz jak u sadzwkowej żaby. Beau ujęłą ją za ramiona, korzystając z krótkiego momentu całkowitego skonfundowania. — Ze też musieliśmy przerwać dla ciebie wizytę u wyroczni! Mówiłam ci, żebyś tak się tym nie przejmowała, Hilbert kocha cię pomimo twoich problemów z... — przerwała, przesuwając spojrzeniem wzdłuż sylwetki biednego dziewczęcia. — Z trawieniem nabiału — skończyła, a jej własne słowa wydały jej się tak abstrakcyjne, że musiała przygryźć wnętrze policzka, by nie zachichotać. — Po prostu skończ zalewać wszystko kefirem. No, a teraz idź znaleźć Hilberta i przeproś go za swój wybuch! — Wyciągnęła dłoń, by poklepać ją po policzku i nim dziewczyna zdołała powiedzieć cokolwiek, Beau obróciła się lekko w stronę stojącego przy stoisku mężczyzny. — Ten jej narzeczony to świetny chłopak, naprawdę. Złote serce. Tylko czasem ma problemy z agresją… Stara się nad tym panować, tylko że co rusz ktoś go wyprowadza z równowagi. Bywa strasznie zazdrosny. Ale nikogo nie zabił przynajmniej od roku! Prawda, pszczółko? — zwróciła się znów do przerażonej dziewczyny i niemal troskliwym gestem pchnęła ją lekko w stronę wyjścia ze szklarni. Była w szoku, blada jak ściana i widocznie wyprana z myśli i dźwięków. Beau tymczasem obróciła się z wdziękiem i ustała zaraz obok nieznajomego. Wydawała się cała tonąć w słońcu i energii, jej jasna twarz ozdobiona subtelnym uśmiechem, bystre oczy wbite w profil mężczyzny. — Młodsze rodzeństwo to same problemy... — szepnęła, nachylając się lekko w jego stronę, a jej uśmiech stał się ostrzejszy, głos mniej życzliwy. Dopiero po chwili wyprostowała się lekko i ściągnęła brwi, próbując udać szczere zainteresowanie leżącymi na blacie próbkami. — To zabawne... Wie Pan, nasza matka nigdy nie pozwalała nam używać perfum. Mówiła, że to zagrożenie dla czystości.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Potrafił być – czasami – cierpliwy, chociaż nie lubił się z cierpliwością obnosić (ludzie mieli drażniący nawyk nadwyrężania spostrzeżonej sposobności) i nie lubił używać jej, kiedy nie było to konieczne; była jego sposobem negocjacji z życiem, ale nosił w sobie ciężką świadomość jej źródła i przez to wydawała mu się mętna i drażniąca, jak oddech przeszłości osiadający mu na karku dreszczem wpojonych odruchów pociągających za spust tykające pod mostkiem mechanizmy, cierpliwe tik, cierpliwe tak. Potrafił być cierpliwy, bo wymagało tego od niego wytrwanie w tym grząskim gruncie istnienia, już od dziecięcych lat – osiadłych dzisiaj na dnie serca warstwą zwilgłego popiołu i pleśni trącących fermentacją – kiedy musiał zasłaniać sobie spłycony strachem oddech dłonią i przeczekiwać cicho ojcowski gniew, głęboko pod warstwami starych wytartych płaszczy, między postrzępionymi nędzą rękawami i pustymi kieszeniami z dziurami w dnach, przez które uciekało z ich domu mityczne familijne szczęście, którego resztki próbował z nich wyławiać, zbierając pod paznokciami jedynie uwierające ziarna piachu. Potrafił być cierpliwy, bo sukces wymagał od niego podejmowania rozmyślnych wyborów i ciągłych pertraktacji z przeciwnościami; większość należało przeczekać, jak bolesność krwiaka wybroczonego na plecach i wzburzenie cudzych fizjonomii pod rozgorączkowaną skórą, przetapiającą się pod płomieniem strachu lub gniewu – lub obu naraz – jak wosk. Nie lubił marnować sił w miejscach, w których wystarczała presja czasu; były mu potrzebne, schowane zawsze w podszewce serca, na wszelki wypadek.
    Cierpliwość jednak, w ostatnim czasie, przychodziła mu z większym trudem. Miał ochotę ponaglić życie, ponaglić szczęście, ponaglać brata na treningach, dopóki nie wyplułby na lód rozdętych worków płuc. Miał ochotę ponaglić dziewczynę spoglądającą na niego nieśmiało, zbierającą się na odwagę; tutaj musiał znać surowe restrykcje stosowności, ale w ślepej kiszce labiryntu łatwo byłoby stosowność i cierpliwość zgubić, pozwolić by zachyłek zgubionej drogi przetrawił ją i wypluł zmierzwioną niełagodną czułością. Skosztować kruchości nadgarstka i wytrzymałości protestu – w granicach rozsądku, przynajmniej teraz, przynajmniej tutaj, przynajmniej, dopóki rozpoznawała jego oblicze; przynajmniej się zabawić. Odwzajemnił jej spojrzenie, uśmiechnął się łagodnie – jak człowiek, który nie chowa za uśmiechem żmijowych kłów zdradliwej fylgii – odwrócił się zaraz później, nie chciał przecież nalegać, ale przyłożyć jedynie łagodny nacisk zachęty we właściwym miejscu, sprawdzić, czy przyjdzie do niego pierwsza, zazwyczaj odsiewało to gorliwsze dziewczęta od tych trudniejszych, choć ostatecznie uważał, że mógłby tę gorliwość zawsze, sposobem, wyłuskać, wystarczyło chwycić właściwie, patrzeć, jak łuska ubrania odsłania jasne bielmo miękkiego ciała, plew niepotrzebnych warstw upada pod nogi.
    Był zniecierpliwiony. Spoglądał na wyłożone na stoisku fiolki, nie przyglądając się im wcale, był w tym miejscu, tutaj, z udanym uśmiechem i był, tak właściwie, w zakamarku labiryntu, cierpliwie czekając. Spostrzegł wreszcie, że kobieta poruszyła się, nerwowa w gestach, ale zdecydowana, dzielący ich dystans zaczął maleć, wciąż nie spoglądał na nią wprost, zamierzał udawać zaskoczonego, przecież niczego od niej nie chciał, przyszła do niego sama, do niczego nie pociągał jej sam. Perfumy podniesione pod nos miały wyrazisty, kwiecisty zapach, zbyt słodki, okrutnie mdły, zapewne by się jej spodobał, tak sądził, wyglądała jakby miało spodobać jej się wszystko, co włożyłby jej w dłoń. Odłożył małą fiolkę, niezadowolony, sięgając po kolejną jedynie dla pozoru zajęcia; wyczuwał już prawie zadrżenie strun jej głosu w kruchej krtani, tymczasem w bieg wydarzeń, dokładnie wyliczonych, od teraz do tamtego pogubienia, wsunął się cień trzeciej obecności, o jasnych blond włosach opadających na ramiona, poważniejszym spojrzeniu, choć równie promiennie młodzieńczej jasności skóry. Nie było w niej żadnej nieśmiałości, żadnego niezdecydowania. Odwrócił się odruchem rozdrażnienia, jakie na chwilę ściągnęło mu brwi, w przebłysku grymasu, szybko wygładzonego; prześlizgnął spojrzeniem po rysie jej profilu, po sylwetce, ukradkiem, z powściągliwością, zatrzymała się tak blisko, że uwierała go potrzeba wyegzekwowania sobie przestrzeni krokiem wstecz, mimo to trwał wciąż w miejscu, nie lubił schodzić komuś z drogi, udzielać mu miejsca kosztem własnej ustępliwości. Ponad jej ramieniem obserwował zaskoczenie rosnące w oczach jego drobnej niecierpliwości, drobne usta rozchylające się w reakcji, której nie zdołała z siebie wykrztusić, gasnąc pod świergotem pewniejszej osobowości, jakby straciła zupełne zrozumienie sytuacji. Był niepocieszony; uśmiech skwaśniał mu na wargach, poderwany jedynie cieniem rozbawienia, na wspomnienie nabiału albo Hilbera, obie te rzeczy były mu ostatecznie równego znaczenia. Mogła nosić na palcu obrączkę, może nawet wolał, kiedy je nosiły – lubił posmak triumfu, choćby metaliczny. Dalszy ciąg przedstawienia jedynie te kwaśne rozbawienie potęgował, policzek dziewczęcia zarumienił się pod klepnięciem, wymienił krótkie spojrzenie ze stojącym najbliżej chłopakiem w uniformie, przyglądającemu się wszystkiemu cicho, zanim nie zwrócił się do przechodzącej obok osoby. Vilho poczuł krawędź stoiska przypierającą mu się do lędźwi, oparł się nonszalancko łokciem o blat, przechylając nieznacznie sylwetę, doczekawszy się w końcu zauważenia przez tę żywotną, rześką postać. Nie mógł być nawet bardzo zły, wydawała się wystarczająco ładna i wystarczająco gorliwa, choć spojrzenie miała trochę ostre, ale może to lepiej.
    Lepiej nie złościć w takim razie Hilberta, trupów mamy już nadto – wtrącił się gdzieś między jej słowa, choć nie był pewien, czy zwrócono w ogóle na niego uwagę, kiedy z lekkim uśmiechem spotykał spojrzenie spłoszonego dziewczęcia, zanim ta głośniejsza nie odprawiła jej ku wyjściu ze szklarni, do porzuconego, zazdrosnego narzeczonego, którego nie uda mu się dzisiaj okraść z godności, to nic. Był cierpliwy. Był zniecierpliwiony. Jeszcze nie wiedział, pewnie dowie się dopiero w tym zachyłku, w którym wciąż czekał, poza peryferią cudzych spojrzeń, choć przechylał się bliżej drugiemu, kiedy kobieta przystawała obok, gładko wsuwając się w jego zainteresowanie. Jaśniała w słońcu przepuszczanym przez szkło; miała rzęsy jasne jak włosy, niemalowane, osobliwie jej to pasowało, ciemniejsze usta o ładnym wykroju, jakby mogły mówić jedynie słodko, tymczasem kiedy się nachyliła, jej głos przebrzmiał intrygującym zaostrzeniem pozbawionym pieszczoty.
    Mógłbym się z tobą zgodzić, ale publicznie mi nie wolno, kontrakt zabrania nam podkopywać wizerunek niewłaściwym czynem czy słowem. Więc załóżmy tylko, że mógłbym. Mój młodszy brat jest absolutnie wspaniały, żaden z niego rozpieszczony gównarz – odparł, miarkując ją wzrokiem ściągającym miarę; czy warto było próbować? Jej pewność, zdecydowanie i ta subtelna ostrość była ryzykiem, którego nie powinien podejmować pod tym nazwiskiem, miał za dużo do stracenia. Ale kiedy obserwował, jak spuszcza spojrzenie na próbki, przebierając w nich niedbale, jakby nie była tu wcale dla nich, dał się zachęcić przewrotnością słowa, przynajmniej dla zabawy. Odwrócił się przodem do próbek, wciąż pochylony i wsparty niedbale o blat, wyłuskując spomiędzy nich fiolkę, bez większej uważności spoglądając na etykietkę i wyciągając ją ku niej zachęcająco. Chciał wiedzieć, czy była podobnie łatwa, co jej siostra; czy wzięłaby od niego wszystko. – Oh, moim zdaniem powinnaś spróbować. Chyba że już zdążyłaś wyrosnąć ze słuchania jej? – spytał, nachylając się wzajemnie, unosząc brodę ponad jej ramieniem w przyzwoitym dystansie, jakby zamierzał to sprawdzić. – Coś mi mówi, że nie słuchałaś nigdy.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zbyt wielu ludzi na świecie wie dokładnie, kim jest. Beau zawsze wydawało się to głupie, na swój sposób nierozsądne — pytała ich o to, kim są, a oni potrafili odpowiedzieć, tak szybko, tak prosto. Kobietą, mężczyzną, matką, ojcem, żoną, studentką, lekarzem, klientem. Zawsze wiedzieli, zupełnie jakby ich bycie pozostawało stabilną oczywistością i czasem tylko zmieniało kształt, by dostosować się do pomieszczenia. A ona ściągała brwi w konsternacji, często się uśmiechała; a on chichotał pod nosem i pytał jak to możliwe, skąd wiesz takie rzeczy? Skąd w tobie ta tożsamość przyklejona do ciebie jak pot do skóry, wyrysowana na policzkach jak piegi? Czasem wydawało mu się, że stan ten musi być przyjemny — ludzie, którzy wiedli życia z rodzaju określonych, sprawiali wrażenie bezpiecznych, sprawiali wrażenie łatwych. Przypominali wiersz pełen prostych rymów, biszkopt przekładany waniliowym kremem — słodka miara wszystkich rzeczy spodziewanych. Ale on nie mógł, bez względu na to jak uroczy stan ten wydawał mu się z daleka, on nie mógł, bo nigdy nie był czymś, zawsze był wszystkim. Był córką, synem, był czymś, za co należało przepraszać; był huldrą i huldrekallem w jednym, nie do końca człowiekiem i nie do końca demonem; był sierotą, która straciła już trzy matki i dwóch ojców, biednym dzieckiem wychowanym w przepychu; był swój własny i był wolny, i jednocześnie zawsze w czyimś posiadaniu. Przypominał kalejdoskop pełen kolorowych szkiełek. I zafascynował go mężczyzna w ogrodzie botanicznym, bo — jak mu się wydawało — on też nie był wcale tym, kim być powinien. Gdzieś pod skórą było go więcej.
    Pomyślała, że mu zazdrości. Zawsze trochę im zazdrościła. Rodzaj piękna, z którym żyli, był pięknem, który otwierał wszystkie drzwi i nigdy nie musiał pukać dwa razy — przystojni mężczyźni mogli wypełniać kieszenie przywilejami, bo za ich urodą nie czaiło się niebezpieczeństwo, nigdy żadnych dłoni gotowych złapać ich za włosy, nigdy żadnych ciężkich oddechów zostawiających mazisty ślad na policzku. Marzyła o tym częściej, kiedy była młodsza. Jej brat łapał ją w lęku za nadgarstek, a ona pozwalała mu owijać lisi ogon wokół szyi i powtarzała, żeby się nie bał, choć nocami śmiała się z własnej rady, bo strach i tak musiał przyjść — do niej należał wszak od dnia urodzin, wszczepiony w nią wraz z krwią jej pierwszej matki. Szedł za nią wszędzie tam, gdzie postanowiła się udać, śledził ją wśród ulic miasta, czasem wsuwał się do jej łóżka. Stał za jej plecami, kiedy patrzyła w lustro — miał takie delikatne rysy, takie drobne dłonie i wyglądał pięknie w zwiewnych, białych sukienkach. Wiedziała, że nie jest dziewczynką, była jednak kimś, kto z łatwością mógł za nią uchodzić i to wystarczało, by się bać. Kobiecość przypomina sok z czerwonej porzeczki lub krew. Nawet deserowa łyżeczka jest w stanie zabarwić wszystko na czerwono.
    Kontrakt? — powtórzyła za nim powoli, przeciągając przy tym głoski między zębami jak gumę balonową. Uśmiechała się do niego z nutą słodkiej beztroski, jasna i rozbawiona niczym ktoś, kto całe życie spędzać powinien między różanymi krzewami. Pochyliła się w jego stronę, przyglądając mu się uważnie, a w jej ruchach pełno było wyolbrzymionej konspiracyjności. Wydawać by się mogło, że za chwilę przyłoży wargi do jego ucha i wyzna mu jakiś wielki sekret. To nie prawdziwe włosy, to nie prawdziwy człowiek. Pana brat jest sławny? Może o nim słyszałam? — Obróciła ku niemu głowę, patrząc mu w oczy z niemal bezczelną nieustępliwością. Nie potrafiła przypomnieć sobie, skąd znała twarz tego mężczyzny, co za tym idzie, nie potrafiła przypomnieć sobie, kim w istocie jest, była jednak przekonana, iż był kimś ważnym. To on był sławny, bez dwóch zdań, to o niego powinna pytać, a nie o brata z opowieści. W tym jednak tkwiła cała zabawa, cały sens tego małego przedstawienia. Chciała wiedzieć, jak zareaguje — chciała wiedzieć, z jakim rodzajem niebezpieczeństwa ma dziś do czynienia.
    Uniosła podbródek, gdy nachylił się nad jej ramieniem. Jego twarz miała mocne rysy, a skóra przyjemny, piżmowy zapach, na tyle ostry, iż nie gubił się nawet pośród kwiatowych olejków. Wyobraziła sobie, że unosi dłoń do jego ust i palcem wskazującym odchyla jego dolną wargę. Kiedyś mógł mieć tam kły, lecz bez wątpienia był typem mężczyzny, który zdążył je spiłować, by móc uśmiechać się ładnie na zawołanie. Lubiła myśleć, iż potrafi ich już rozpoznać, widywała ich przecież w Besettelse, mogła patrzeć im prosto w oczy i obserwować sposób, w jaki mówili; mogła ocenić cenę ich garnituru i przewidzieć, jak bardzo łapczywe są ich dłonie po samym kształcie ich uśmiechów. Z czasem człowiek uczy się przedziwnych rzeczy, by przetrwać. Teraz na szali stało jednak coś większego niż przetrwanie — zabawa, satysfakcja, cukrowy posmak zwycięstwa oblepiający podniebienie. Podał jej jedną z wąskich, kruchych fiolek, a ona pomyślała, że jego dłonie pasują do rzeczy, które z łatwością można roztrzaskać — nie dlatego, iż potrafił o nie dbać, a dlatego, że potrafił utrzymywać je w całości tak długo, jak były mu potrzebne. Wahała się chwilę (jedynie na pokaz), nim odebrała od niego próbkę.
    Córki nigdy nie wyrastają ze słuchania swoich matek — odparła ciszej, nie odrywając wzroku od jego twarzy.  — Możemy przestać być posłuszne, ale ich głos zawsze gdzieś jest.  — Uśmiechnęła się znów, znów podobnie wyzywająco i z tym samym roziskrzonym spojrzeniem. Nie zauważyła, w którym momencie znaleźli się tak blisko siebie i przeszło jej przez myśl, że gdyby naprawdę była panną z dobrego domu, dziś wieczorem czekałaby ja ostra reprymenda i brak podwieczorku. Ucieszyła ja ta wizja — było coś urokliwie egzotycznego w roli, którą dziś grała.  — Pewnie powiedziałaby mi, że nie powinnam rozmawiać w ten sposób z obcymi — jej głos stał się niższy i miękki, uśmiech niemal leniwy. Lisi ogon poruszył się delikatnie, łaskocząc ją w udo.  — Szczególnie z obcymi, którzy mają tak złe zamiary.
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    The member 'Bezimienny' has done the following action : kości


    'k6' : 5
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Nigdy nie posiadał szczególnego zainteresowania dla teraźniejszości – nie przystawał przed lustrem, żeby obrysować spojrzeniem własny kontur, odkształcający się pod wolą tak łatwo, nie zastanawiał się, czy ta twarz, którą nosił na co dzień, rzeczywiście należała do niego, czy była w jakiś sposób owczą skórą ściągniętą ze wszystkiego, co podobało mu się w innych; czy był mieszanką każdego człowieka, którego nienawidził przez zazdrość i czy jego sylwetka naturalnie wrastała w formę, którą stanowiły jego ambicje – więc stawał się z wiekiem coraz bardziej mężczyzną, coraz bardziej skrojonym do garniturów, coraz mniej podobnym do smarkacza ze zdjęć, które matka gromadziła w swoich starych albumach, a których nie miała odwagi otworzyć, odkąd jezioro zabrało jej pierworodnego, pozostawiając jej dwójkę synów niewystarczających. Nie przyglądał się swoim rysom, nie próbował ich studiować, zastanawiać się, czy te oczy były wystarczające szczere, czy te usta potrafiły wystarczająco przekonująco kłamać, czy ten nos miał kształt wystarczająco szlachetny; wiedział, że był dziełem nieukończonym, a stan tymczasowy go nie interesował, jego wartość nie miała dla niego znaczenia. Nie zajmował się teraźniejszością więcej niż było to człowiekowi przyjemne: nie przyglądał się sobie z potrzebą stawiania stanowczych definicji i nigdy nie zapominał się w niczyich ustach. Nie obchodziło go, kim jest dzisiaj – wyłącznie to, kim zamierzał się stać. Wyłącznie to, kim miał się stać; nie dopuszczał do siebie innej możliwości. Wiedział, kim była jego przyszłość i, jeśli spoglądał w lustro uważniej, to wyłącznie po to, by przypomnieć sobie, że stawała się mu coraz bliższa, zakradała się pod skórą, zaostrzając rysy podług aspiracji; każda podjęta dla niej decyzja odciskała się w jego fizjonomii, dyskretnie. Nosił śmierć starszego brata w jeziorze źrenicy, równie ciemnej jak to, które zamknęło jego ciało pod grubym lodem. Nosił gniew Szarańczy w swoim spojrzeniu, rdzawe plamy naciekłe na jasność tęczówki jak zaschnięta krew. Nosił cień ojca w rysie swojej sylwetki jak cierpkie aide-mémoire, rozjemcza wiadomość, że nie wypierał się go zupełnie – choć najpewniej spróbowałby wcisnąć mu spitą głowę w brudną wodę nalaną do zatkanego szmatą zlewu, gdyby go dzisiaj zobaczył. W dzieciństwie trzymał w sobie tę myśl jak marzenie, zamiast marzyć o nowym rowerze albo własnym pokoju, albo o tym, że na święta dostanie coś lepszego niż stary sweter z pchlego targu zapakowany w zeszłoroczny papier.
    Uśmiech na jego wargach przełamał się rozbawioną skwaśniałością; przeciągły ton jej głosu brzmiał prawie tak, jakby smakowała się w tej uroczej – drażniącej – niewiedzy. Jakby brała ją w palce jak oderwany z róży cierń i wbijała dla uciechy pod jego skórę, z niewinnym uśmiechem, słodyczą sprawiającą, że miał ochotę zacisnąć na niej dłonie mocniej, sprawdzić, czy w rzeczywistości jest tak miękka i tak filigranowa, jak zdawała się być, z tym wdzięcznym przechyleniem głowy na smukłej szyjce, z wąskimi nadgarstkami i sylwetką raczej niepełną; sprawić, że tym razem zapamiętałaby go na pewno. Musiał powtórzyć sobie, przez ten ścierpły uśmiech, że był jeszcze dziełem nieskończonym. Nie znała go, bo nie był jeszcze człowiekiem, którego powinna znać; nie znała go, bo była młodą podlotką noszącą ciężkie brzemię jasnych loków i przywileju ładnej twarzy: nie musiała wprawdzie wiedzieć wiele, wystarczyło, że uśmiechała się ładnie, że zadawała swoje nieświadome, naiwne pytania ze słodyczą, którą można było zbywać z pobłażliwością i że odchylała wdzięcznie głowę, kiedy wsuwano jej dłoń na kark, w odruchu, jak sobie wyobrażał, właściwie instynktownym;  jakby od zawsze wyłącznie na tym polegała jej rola w łańcuchu pokarmowym przegnitego ekosystemu społeczeństwa. Prosta adaptacja pozwalająca jej w nim przetrwać. Wydawało mu się zawsze, że musiał wyszarpywać się z samego dna, tymczasem przypominała mu – uroczo – że nie był nigdy ostatnim szczeblem.
    Właściwie wątpię – odpowiedział więc, równie uprzejmie, podszywając tę uprzejmość subtelnym ubliżeniem pozorującym pobłażające zrozumienie; odwdzięczał się uchybieniem za uchybienie, odwracając wzrok od jej figlarnego uśmiechu z tym ścierpłym rozbawieniem niedyskretnie podważającym jej szeroko pojęte zdolności intelektualne, choć właściwie nie podejrzewał ją o głupią pustość – właściwie nie podobało mu się, jak gładka się wydawała pod tym wszystkim, nie podobało mu się zmieszanie zaskoczonego jagnięcia, które przepłoszyła spod jego zębów i nie podobał mu się śliskość jej słów, mierzących precyzyjnie i z premedytacją. – Może to nawet lepiej – pociągnął, przechylając jedną z fiolek, nieuważnie sprawdzając małą, ręcznie wypisaną etykietkę, na bazie drogocennej ambry. Zawsze bawiła go świadomość, że kobiety wcierały to sobie w nadgarstki: tę drogocenną treść wydobytą z rozprutych wielorybich jelit; zastanawiał się, czy miały pojęcie, ile można było zarobić na jednym odstrzelonym harpunem łebku; czy obchodziło je, że dla tych kosztownych flakonów otwierano ogromne białe brzuchy, zalewając całe plaże krwią i że na ich okrutnie nieświadomej próżności zarabiano krocie. – To raczej kiepska rozrywka dla dobrych dziewcząt – wymawiał te słowa jakby chciał powtórzyć za nią tych czystych dziewcząt, tych nadających się na żony, nie tych branych na chwilę, tych zbyt łasych uwagi dziewcząt, zgadzających się na wiele tak łatwo tylko przez znane nazwisko. Właściwie nie miał najlepszego mniemania o ludziach, na których budował sławę: nie o tych dziewczętach i nie o młodych dzieciakach wyobrażających sobie, że uda im się osiągnąć coś więcej niż medal na zawodach międzyszkolnych – że będą potrafili powtórzyć to, co zrobili z Ahvo: wygrzebać się z nędzy i wspiąć na szczyt, wyłącznie przez talent. Opowiadał im bajki; wyłącznie talent nie zaprowadziłby ich nigdzie.
    Nie podobało mu się w niej wiele, ale podobało mu się, jak unosi podbródek, kiedy przystanął bliżej i podobało mu się, jak bada jego rysy spojrzeniem, zaskakująco świadomym, jakby w istocie posiadały jakąś głębszą rolę w jej anatomii niż sprawianie przyjemności zeszkloną źrenicą uciekającą pod cień rozmazanego tuszu. Zabawiłby się zapewne doskonale, wiedząc, jakie snuła na jego temat rozważania – może zaśmiałby się nawet z rodzaju niebezpieczeństwa, jakie w nim widziała; może powiedziałby jej tylko, zadowolony, nie masz pojęcia. Nie podejrzewał, że potrafiłaby zgadnąć. Był dla niej szowinistycznym gnojem tak samo, jak ona była dla niego tylko pożywką zbieraną z rzeczywistości na język jak słodka żywica, niczym więcej ponad dobre ciało. Zakładał, że tym dla siebie pozostaną; zakładał, że nie interesowało ją poznanie go bardziej, niż to pierwsze powierzchowne wrażenie popełniane niedbale, bo dbale się zwyczajnie nie kalkulowało dobrze w rachunkach sumienia, i wzajemnie. Wzięła od niego fiolkę, to mu wystarczało.
    Parsknął prawie na jej słowa, odchylając się na powrót, odsłaniając wyższy ustęp kła w uśmiechu szczerze ubawiony, jakby nie zauważał w tym żadnej poważnej prawdy o sobie.
    Perfumy są nieczyste, nie rozmawiaj z obcymi. Pamiętaj, że mężczyźni trzymają węże w spodniach, tak też ci opowiadała? – naigrywał się z niej swobodnym tonem, wbrew napiętej strunie dialogu zupełnie rozluźniony. Mimo wszystko, nie miał ochoty się od niej jeszcze odsuwać. Mimo wszystko wciąż obliczał opłacalność tej inwestycji czasu; była właściwie całkiem zabawna. Była właściwie całkiem ciekawa z tą czystością, którą możnaby rozgryźć jak cukierka. – Będę nieprzyzwoity, dla pewności – przestrzegł ją, choć nie było w tym grama groźby – ile masz lat? – przygryzał złośliwie jeszcze raz; właściwie nie wyglądała na tak młodą, by musieć się upewniać. Pozwalał sobie na gram nieszkodliwej manipulacji; kobiet się o wiek nie pyta, ale była przecież, wyraźnie, tylko niewinnym dziewczęciem. – Powiedz mi – mruknął, wsparty wciąż nonszalancko o stoisko, grymas jego ust zdawał się też jej pobłażać, jakby nie mógł brać jej na poważnie, nie w rzekomych złych intencjach, choć wciąż myślał o jej odchylonej szyi i uciekających szkłach oczu – powiedz mi, co zamierzam – sprostował, spojrzenie zaostrzyło mu się wyraźnie; – powiedz mi, co w tym złego.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Był tylko chłopcem, myślała — mężczyzna ze szklarni, ten o gładkim głosie i pociągłej twarzy — był tylko chłopcem i tak jak każdy z nich zadzierał podbródek zbyt wysoko, tak wysoko w zasadzie, że zapominał patrzeć pod nogi. Znała ich wszystkich niemal z imienia, w ten sam sposób, w jaki ludzie uczą się rozpoznawać gatunki jadowitych węży i trujących jagód; znała postawnych panów o ciężkich dłoniach, tych, którzy wierzą, że świat powinien się im kłaniać, znała urokliwych mężów i ojców o miękkich uśmiechach, tych, którzy kłamstwa uczą się przed lustrem, znała synków szanowanych klanów, gówniarzy poprzebieranych w  drogie garnitury, tych, którzy byli równie szkodliwi, gdy czerwienili się ze wstydu i gdy ponaglająco wyciągali ku niej dłoń ze złotym talarem — w końcu znała też mężczyzn takich jak on, znała tych chłopców, bo ich zwykła lubić najbardziej. Byli zawsze czarujący tym rodzajem uroku, który kleił się do zębów jak groźba próchnicy, byli pełni chłopięcej pychy, słodkiej i bladoróżowej jak jarmarczna wata cukrowa, byli przystojni i mówili do kobiet zdrobnieniami, które niewiele wspólnego miały z ich imionami. Lubiła ich, bo byli fascynujący, a gdy dławili się w końcu własną dumą, plując pod jej stopy resztkami owoców, które kazała im wepchnąć sobie do gardła, przypominali złotogłowe, skomlące szczeniaki. Nigdy nie uważała się za kogoś okrutnego, była wszak potworem, a potwory nie są okrutne, są po prostu potworami — takie, jakie być powinny. Nieludzkość była piękna, żyła dłużej i mogła dusić ogonem równie często co cudzym pragnieniem — nieludzkość sprawiała również, że świat syczał do niej nienawistnie, ale Beau nigdy nie miała mu tego za złe. Za każde nieszczęście brała sobie dziesięć nagród pocieszenia, dwadzieścia małych zemst, które zwykle przychodziły do niej same, uśmiechnięte i książęce w swojej postawie; za każde upokorzenie brała sobie nową pierś, w którą mogła wbić paznokieć, by zahaczyć o koniuszek serca. Ten układ ze światem wydawał jej się sprawiedliwy. Był lepszy niż gniew, był lepszy niż rozpamiętywanie.
    Uniosła więc na niego jasne spojrzenie, uśmiechając się przy tym potulnie, cała jej twarz pełna zaokrąglonych kantów i miękkich linii. Przez chwilę pragnęła znaleźć w nim jakąś słabość, nitkę niepewności, za którą mogłaby pociągnąć, owijając ją sobie wokół palca — wyobrażała sobie, jak napięte mięśnie rozluźniają się w końcu, łagodząc wyraz jego marmurowej twarzy, jak wysublimowany, lodowy uśmiech roztapia się pod jej palcami. Mogłaby złapać jego serce w zęby, gdyby tylko miała ochotę ubrudzić sobie kły krwią. Tym razem jednak miała ochotę na coś słodkiego — bitą śmietanę, czekoladę, jego język lub jego wstyd. Pozwoliła mu więc na przewagę, na dumnie uniesioną brodę, na słowa, które wypływały z niego z wdziękiem, brocząc miękkie wargi fałszywą czułością. Wydęła lekko usta. Był silniejszy, niż myślała, być może bawił się zbyt dobrze — nie powiedział jej, kim jest, więc i ona nadal była kimś innym.
    Och, ależ to brzmi ekscytująco — odezwała się w odpowiedzi, jej głos wyższy i bardziej dziewczęcy niż zwykle, z zaskakującą lekkością wpisujący się w wyobrażenie rozchichotanej trzpiotki. Od lat nie była dobrym dziewczęciem — ostatni raz pochyliła kark przed mężczyzną, gdy jej oprawca wcisnął jej ciało w materac; od lat nie słuchała nikogo poza samą sobą, tylko sobie bowiem mogła ufać, choć też nie zawsze, bo i własne zachcianki musiała stale trzymać na ostrzu noszonego przy biodrze noża. — W takim razie powinien mi Pan kiedyś pokazać — oznajmiła, unosząc dumnie głowę i patrząc mu w oczy, zupełnie tak, jakby na świecie nie istniał obcy mężczyzna, którego powinna się bać. Teraz była młodsza i naiwna, jej dłonie gładziły chabrowy materiał spódnicy, a nieznajomy przed nią nie był ani niebezpieczeństwem, ani zwierzyną - był zabawą. — Zresztą, zabawy dla dobrych dziewcząt są paskudnie nudne — jęknęła przeciągle, krzywiąc się przy tym subtelnie i wznosząc rozjaśnione spojrzenie ku przeszklonemu sufitowi. Promienie zimowego słońca, jaskrawego i pełnego białego poblasku, wpadały do szklarni grubymi wstęgami, które owijały się wdzięcznie wokół zielonych liści i wielobarwnych głów róż, chowając się czasem przekornie między ich płatkami. Wbrew sobie pomyślała o jednym ze swoich domów - w apartamencie Zary i Pera pokoje były wielkie, sufity wysokie, a jedna z północnych ścian przypominała cienką konstrukcję z kruchego szkła. Czasem wyobrażała sobie, że mogłaby rozbić ją własną pięścią i pozbawić ten cholerny, złoty pałac kości. Budynek rozpadłby się jak wyschnięty krzew - wszystkie te modernistyczne dzieła sztuki, kanciaste meble, złote obramowania kryształowych kieliszków; wszystko takie malutkie, takie martwe pod jej nogami. Rozpadłby się dom a wraz z nim jej wspomnienia, i nikt już nie nazwałby jej córką ni dziewczynką. Szklarnia też mogłaby się rozpaść. Przy odrobinie szczęścia odłamek przebiłby jej serce.
    Im dłużej przyglądała się jego twarzy, tym mniej pewna była, czy on również je miał. Serce, oczywiście. W swoje własne wątpiła zresztą  równie często. Uniosła lekko brwi, usilnie próbując ukryć rozbawienie czające się w kącikach jej ust. Sztuka, którą teraz odgrywali, stawała się z każdą sekundą coraz bardziej zawiła, a on zdawał się prostować i rosnąć w swojej roli, raz za razem wychodząc na sam środek sceny, w samo serce złotego reflektora. Uśmiechał się i mącił, przekładał w eleganckich palcach fiolki, bawił się nią tak jak chłopcy zwykli bawić się każdą słabą istotą w zasięgu ich łapczywych dłoni — niemal zbił ją z tropu. Bawiła się być może zbyt dobrze w tym ich małym przedstawieniu, a róże pachniały mydłem, miodem i dziewczęcą skórą. Wyciągnęła szyję, jak gdyby chciała zbliżyć do siebie ich twarze, choć w jej ruchu wiele było ostrożności, niemal wstydliwej, niemal szczerej. Nie bała się jego bliskości, lecz jego oczy, pod twardą krą arogancji, iskrzyły się czymś niebezpiecznym, czymś, co z łatwością mogłoby podłożyć ogień wśród wszystkich tych delikatnych kwiatów.
    O wężach mówiła rzadko. Musiałam dowiedzieć się na własną rękę — miała ściszony głos, szept uniósł się jednak gładko miedzy ich twarzami. Brakowało jej niewinności. Uśmiechała się do niego niemal butnie, szczerząc zaostrzone kły. W oczach błysnęło wyzwanie. Opuszczała maskę i zakładała ją znów, z rozbawieniem migając ku niemu obiema twarzami. — To ciekawe... Nie przypominasz mężczyzny, który bywa przyzwoity, choć próbujesz ubierać się jak jeden z nich — słowa zabrzmiały kuriozalnie wręcz słodko, gdy wysunęły się już miękko spomiędzy rozchylonych warg. Jej wąskie palce przesunęły się wzdłuż krawędzi blatu, paznokcie zahaczyły o jego rękaw. Nie pamiętała już ile miała lat - zwykle wydawało jej się, że żyła wiecznie, zdążyła przeżyć wszystkich, których kiedyś pragnęła uratować. — Wystarczająco — odparła więc krótko, unosząc kąśliwie jeden kącik ust. Znała doskonale rysy swojej twarzy, geny huldrzej matki wplątane w nie aksamitnymi nićmi. Nie musiała być piękna, była bowiem w swoim obliczu niemal płynna - ciężko było określić jej wiek, jej płeć, jej zamiary. Uniosła dłoń, w której trzymała odebraną mu fiolkę i bezceremonialnie podstawiła ją pod jego nos. Z bliska wydawał jej się młodszy, jego skóra była gładsza, gardło ponad kołnierzem koszuli odkryte jak u bezradnego baranka. — Szczerze powiedziawszy, miałam nadzieję, że sam mi o tym opowiesz — szepnęła, nadal uparcie patrząc mu w oczy. — Boję się, że podobne słowa odpadnie mi język. — Jej uśmiech był krótki i ostry jak sztylet. — A jego byłoby akurat bardzo szkoda.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Podążała za nim z butą, dobierając ton zręcznie do jego tonu – wypełniała sobą przestrzeń, którą tworzył jej obok siebie z przyjemną posłusznością, dopasowując się do niego jak miękkie ciało do twardej dłoni; odczytywała swoją roli z błękitu oczu, równie niezdefiniowana ostatecznie, zaskakująco płynna – nie zauważał tymczasem więcej niż tyle, ile sprawiało mu satysfakcję. Widział więc jej uśmiech, głos podnoszący się do dziewczęcego świergotu pełnego gorliwości, lekką swobodność naiwnego jagnięcia; widział, że stawała się przy nim aksamitna i że nie odwracała od niego uważnego wzroku, miała skórę jasną i gładką, miękką jak ryżowe ciastko – nie kruche, ale lepiące się słodyczą do zębów i podniebienia, przywierające przyjemnością do gardła westchnieniem łączącym zadowolenie z pobłażaniem, pochwałę (była w końcu dobrą dziewczynką) z niecierpliwością – podejrzewał, że doprowadzała do nieznośnych mdłości, gdyby tylko przyłożyć język do wgłębienia jej szyi; podejrzewał, że nie należało delektować się nią zbyt opieszale, inaczej zalepiała palce i przełyk, plamiła skórę gęstym nektarem rozcieńczonym śliną; podejrzewał, że chłopcom w jej wieku zamykała cieśniny gardeł tą śliską słodyczą, zachłystywali się jej gorliwym spojrzeniem, nie wiedzieli, co z nią zrobić – ona, przeciwnie, robiła z nimi wszystko, przełykając ich bez rozgryzania.
    Powinien mi pan kiedyś pokazać, pogrywała sobie z nim w zamian, a on zastanawiał się, czego mogłaby od niego chcieć, gdyby pozwolił jej się zabawić – już się bawiła – gdyby zagrał swoją rolę równie dobrze; gdyby zgodził się na wszystko. Nie podejrzewał, by mecz hokeja zajął ją szczególnie, ale mógłby upuścić dla niej trochę krwi, wiedząc, że patrzy; mógłby pokazać jej szatnię Ormów przesiąkniętą kwaśną wonią męskiego potu, mógł pokazać jej, jak puszczają węzły ochraniaczy i napiętych mięśni, pokazać jej zdeformowane echo oddechów pod współdzielonymi prysznicami – już się nim bawiła, tą entuzjastyczną gorliwością, podnoszonym niewinnie spojrzeniem, a on jej bezwiednie pozwalał jak niedoświadczony smarkacz. Powinien zabrać ją na polowanie, włożyć jej w ręce strzelbę, przycisnąć jej palec do spustu, pokazać jej, jak pęta się nieruchome racice i oprawia sarninę o podobnie miękkim mięsie, jak gorąca była świeżo upuszczona krew, jak gryzie proch – nie lubił ulegać i nie lubił przegrywać, więc pokazałby jej dokładnie to, o co prosiła: zabawę naprawdę brzydką; proste okrucieństwo dla uciechy. Prochu nie używano ze względów humanitarnych, mógł zwierzę najwyżej zamęczyć do agonii, rwać nieskutecznie tkankę, przepalać dziury w skórze jak oczka po papierosie na ramieniu; ile strzałów dałaby radę znieść? Ile strzałów, zanim przestałaby patrzeć na niego w ten sposób, jakby nie było w nim nic niebezpiecznego – jakby mogła sobie z nim pogrywać?
    Umówmy się – odparł, kotwicząc rozbawiony chłód spojrzenia na jej drobnej twarzy; przez chwilę nieprzyjemnie świadomy, że otaczały ich wścibskie oczy, zanim nie pomyślał, że może nie było w tym nic złego, gdyby zauważyli dystans trochę przykrócony i wzrok trochę rozwleczony, ostatecznie czasem należało o sobie przypomnieć, wzbudzić wątpliwości, zaostrzyć zbyt łatwo gasnące zainteresowanie czymś mniej poprawnym, w odmierzonych sumiennie granicach. Uniósł kąciki ust wyżej, pozwalając by nachylone ciało zdradzało przyciąganie, a dłonie zdawały się trzymane przy sobie ze świadomym rozmysłem, zajęte fiolkami, choć nieuważne, szukające sobie miejsca i zajęcia, byle nie zbiec ku jej ramieniu czy dalej. – Pokażę ci, jeśli spotkamy się jeszcze przypadkiem i zawołasz mnie po imieniu. Pokażę ci, cokolwiek będziesz miała ochotę zobaczyć – nie woalował odcienia kokieteryjnej przekory w tej obietnicy; poprawiając się jednak nieznacznie, kiedy mężczyzna z obsługi stoiska poruszył się w peryferii spojrzenia. – Tylko nie zapomnij zapytać mamy o pozwolenie – podszczypnął, przełamując zuchwałość pobłażającym żartem, odwracając spojrzenie za nią najpierw na szklany sufit ponad ich głowami i, nie znalazłszy w nim nic ciekawszego, na ludzi spacerujących po ogrodzie. Młodej dziewczyny nie było dłużej w zasięgu jego wzroku, może weszła do labiryntu, a on nie zauważył, może rzeczywiście wróciła do swojego narzeczonego, w którego istnienie nie wierzył, może udało jej się uciec; oderwała wiotkie skrzydełka od lepkiej pajęczyny jego zamiarów i przepadła, wciąż słodka i nienadgryziona – jaka szkoda.
    I ją również powinien wypuścić – przynajmniej tym razem; będzie musiał znaleźć sobie inną słodycz, może pomyśleć o niej w trakcie, miała w sobie coś, o czym chciałoby się myśleć w gorączce – oczy, usta, może kształt sylwetki, choć dla grzeczności nie przyglądał się jej szczególnie uważnie; może w sposób, w jaki mówiła, płynnie przechodząc z jednej roli w drugą, zrzucając niewinność na rzecz śmiałości zakrawającej o prowokacyjność – zmieniała kolory, bawiła się swoją tożsamością, lawirowała między kłamstwami, była fantazją – była tym, czego szukali w jej bystrych oczach mężczyźni; czysta grzeczna dziewczyna i dziewczyna, która łapała w dłonie węże – refleksja przetoczyła się przez niego jak dreszcz, świerzbiące zaintrygowanie; kim stałaby się dla niego, gdyby patrzył jej w oczy o chwilę za długo? Podobała mu się teraz, podobała mu się w tych odcieniach kłamstw, podobało mu się, że nie była prawdopodobnie żadną z tych dziewcząt i była jednocześnie każdą z nich, podobało mu się, że mógłby mieć, zależnie od kaprysu, każdą z nich – już się z nim bawiła – ale kim byłaby tylko dla niego, gdyby jej pozwolił? Uśmiech miała inny niż chwilę wcześniej, układał się na jej ustach jak groźba, od której trudno było oderwać wzrok; może nie chciał wiedzieć, co mogłaby w nim znaleźć i jak mogłaby użyć to przeciwko niemu, choć był pewien, że przynajmniej kilku przed nim straciło głowę, mimo wszystko, myśląc tak samo.
    Sądzisz, że którykolwiek z nich jest rzeczywiście przyzwoity? – odparł, nie cofając się przed jej wyzwaniem i przed jej uśmiechem, odpowiadając równie przyjemnie, choć rozmowa zaczynała zaostrzać się im na językach; musieli tymczasem wciąż wyglądać, jak gdyby mieli sobie do powiedzenia jedynie słodkie tajemnice, uśmiechnięci i zajęci sobą nawzajem. Nie podobało mu się, że zdzierała z niego w ten sposób skórę, ta przenikliwość wsuwająca się pod naskórek jak skalpel, palce zahaczające o rękaw, choć nie miałby nic przeciwko, gdyby zechciała to ubranie z niego ściągnąć – nie znalazłaby zapewne, istotnie, wiele przyzwoitości. – Nie byłaś wystarczająco pilna – zauważył w tonie reprymendy naglącej do poprawy; powinna uważniej przyglądać się wężom, niekoniecznie tym chowanym w spodniach.
    Grymas ust zakrzywił mu się w nieprzekonanym rozbawieniu, uniósł lekko brwi i spojrzał w kierunku najbliżej stojącego chłopaka w pracowniczym mundurku, jakby chciał go zapytać, czy słyszał i czy jej wierzył – wystarczająco, zdawał się kpić bezgłośnie, tak właśnie kończą się kariery. Kiedy powrócił do niej spojrzeniem, intensywny zapach perfumy zadrażnił mu zmysł; spolegliwie nachylił nos do szklanej krawędzi, nie spuszczając z niej oczu, choć nie powinien nachylać się już bliżej – szczególnie nie po podobnym stwierdzeniu. Uniósł dłoń, dotykając palcami jej nadgarstka, jakby chciał jej rękę podtrzymać, nim nie odsunął jej łagodnie, chwilę później, od siebie. Nie była krucha, była miękka. Była miękka i ciepła, i wiedziała, co robi. Za młoda, by mówić jej więcej.
    Bywam nieprzyzwoity, ale nie głupi – odparł cicho, wytrzymując jej spojrzenie; odpowiadając jej błękitną stalą, nieskłonną do ustępstwa. Znowu, jaka szkoda. – Zapytaj matki. Albo pobaw się jeszcze ze żmijkami, nie są takie straszne, jak próbują wam wmawiać. A jeśli nie chcą być grzeczne, nie marnuj czasu i siebie – ton dobrego starszego znajomego brzmiał w jego ustach prawie niepoważnie; wyprostował się tymczasem odrobinę, nie ustępując jeszcze spojrzeniem, nie tak łatwo. – Byłoby, faktycznie, szkoda.

    Vilho i Beau z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.