:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Marzec-kwiecień 2001
13.04.2001 – Mszysty Zakątek – S. Fenrisson & Bezimienny: S. Guildenstern
2 posters
Safír Fenrisson
13.04.2001 – Mszysty Zakątek – S. Fenrisson & Bezimienny: S. Guildenstern Sro 21 Sie - 17:30
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
13.04.2001
Pierwszy pękał atlas, a pod nim załamał się cały świat – ból ściągnął go na ziemię jak postrzelone zwierzę, wyrywając z gardła skowyt, który wydawał się roznieść echem pomiędzy drzewami i sprawić, że las zamarł, jakby sosny zgodnie nabrały powietrza, przetrzymując je pod chropowatą korą, ciężkie i duszne, bo wypełnione brzmieniem cudzego krzyku. Łapy ugięły się pod nim, aż uderzył pyskiem o grunt, zrywając wierzchnią warstwę mchu i dotykając policzkiem nagiej ziemi, jakby zwierzęcą częścią świadomości chciał wniknąć w glebę jak najgłębiej, czuć pod językiem brud nagiej ziemi, między zębami wdzierający się pył i korzenie, tymczasem jedynym odczuciem wciąż pozostawał ból – chrzęst kości, przywracający ciało z powrotem do ludzkich kształtów, prucie się ściegów na wilczej skórze, coraz jaśniejszej pod wiechciami wypadającego futra i rwące pieczenie w pysku, z którego na trawę ciekła mu ślina, gęsta i zaczerwieniona krwią. Zrobiło mu się słabo, więc dyszał pośpiesznie, dopóki szkarłat nie zszedł mu winietą z przemglonych białek, serce nie ominęło gwałtownego uderzenia, z jakim zwierzęce tętno przechodziło w brzmienie ludzkiego pulsu – kły, które wypadły mu z pobladłych dziąseł, rozerwały skórę po wewnętrznej stronie policzków, a on leżał bezwładnie na prawym boku, przyglądając się, jak mech pęcznieje pod wpływem jego śliny, a drobne łodyżki przebarwiają pąsowym odcieniem. Spomiędzy warg wciąż toczył mu się cichy warkot, pierś unosiła się i opadała, strach powoli ustępował jednak miejsca zmęczeniu, pazury wycofywały się pod miękkie opuszki, ciężar wilczego ciała opadał z powrotem na dno sumienia – aż do następnej pełni.
Światło powoli wschodziło pomiędzy uniesione ramiona drzew, a on myślał o Sköll, który co dzień próbował rozgryźć słońce i przełknąć je w dół gardła i zaśmiał się głucho na myśl, że mógłby stać się wilkiem z nordyckiej mitologii, pożreć to, co rozjaśniało mu drogę – zostawił Lassego daleko od swoich zębów i swojej natury, choć wciąż czuł jeszcze na sobie jego strach, jakby obawa, którą starał się ukrywać pod źrenicami, na stałe przylgnęła do skóry, wmuszając na nią cierpką dropiatość. Nie winił go – sam również bał się przekleństwa, które czuwało w jego piersi, budził się w środku nocy z czołem mokrym od potu i przekonaniem, że warg rozgryzał mu tkanki wokół serca; jak mógł prosić kogokolwiek, aby mu zaufał? Jak mógł ufać samemu sobie? Nieustannie wydawało mu się, że eliksir okaże się zbyt słaby – za każdym razem, gdy pełnia sprowadzała go na kolana, na kilka sekund pomiędzy trzaskiem pierwszego i ostatniego kręgu, świadomość usuwała mu się głęboko w oczodoły, a on bał się, że w końcu już nigdy do niego nie wróci, zastąpiona atawizmem zwierzęcych instynktów.
Ból w końcu zelżał, a przez mszysty zakątek przetoczyła się złocistość porannej jutrzenki – dopiero teraz zauważył, że skórę miał burą od sińców i drobnych skaleczeń, więc ścisnął w dłoni medalion, który jako jedyny ostał się na jego ciele podczas przemiany; rysy, które jeszcze przed chwilą nabiegały czerwienią, zasklepiły się nieśpiesznie, a krwiaki zbladły, przybierając ciemny odcień zieleni. Przede wszystkim jego umysł stał się jednak jaśniejszy, nie tak potłuczony przez myśli, choć przyćmiony wyraźnym zmęczeniem – podniósł się do pozycji siedzącej, opierając plecy o drzewo i podciągając kolana pod drżącą pierś, jakby próbował się ogrzać lub przesłonić nagość, choć las nie operował takimi pojęciami; wszystko, co żyło wśród mchu i porostów, było całkiem obnażone, nie wstydziło się wygiąć kręgosłupa pod przepastnym niebem. On wciąż trząsł się tymczasem wyraźnie, próbując spowolnić oddech, jakby musiał upewnić się, że zwierzę, które przełknął z powrotem między trzewia, pozostanie w ciasnym karcerze żeber, nie wyrwie się z niego, kiedy spróbuje wstać, nie schrypnie w krtani głuchym warkotem. Dopiero wtedy poczuł je na karku, jak dwa palce wbite pomiędzy łopatki – cudze spojrzenie.
Bezimienny
Kiedy była w siodle, jej myśli nie skupiały się na niczym innym. Stanowiła z Medvindem jeden dobrze zgrany system, w którym wydawało się, że nic nikogo nie zaskoczy. Ich mięśnie pracowały w tym samym czasie - jeden dla drugiego. Ich umysły skupione były na tym samym celu. Ich zmysły starały się równie czujnie analizować przestrzeń. Liczył się tylko ten spędzany razem moment.
Sigríður z przyjemnością zespalała się ze swoim koniem i oddawała zachwytowi nad przejażdżką. Choć wybrali się, by zbadać nabrzeże po ostatnim szkwale, była to dla nich czysta przyjemność. Oboje kochali życie, które prowadzili, choć niektórym mogłoby wydawać się dziwne, że można być tak szczęśliwym spędzając większość czasu w jednym miejscu. To prawda, Sigríður dobrze już znała okolice. Pamiętała jak pachnie Las Północny po deszczu i jak w upalne dni, jakie melodie wyśpiewują tu ptaki i po jakim czasie cichną, gdy wjedzie na wydeptaną przez sarny ścieżkę. Gdyby kogokolwiek to interesowało, mogłaby pisać książki o tym, jak wygląda ten las, jej wyspa czy jezioro między nimi każdej doby.
Tego dnia warunki pogodowe nad jeziorem zapowiadały się dobrze, dlatego Sigríður zdecydowała, że mogą z Medvindem pozwolić sobie na nieco dalszą wyprawę i zagłębili się w las. Oczywiście wciąż pilnowała dobrze znanych ścieżek, co było szczególnie istotne, gdy zbliżali się do Mszystego zakątka. Był to piękny fragment lasu, wypełniony delikatnym romantyzmem mchu porastającego niemal każdy kamień i drzewo, jednak niedaleko zaczynały się bagna. Musieli więc uważać. Kobieta nie bywała tu zbyt często, a jeśli już to była to granica jej wędrówek. Musiała uważać, by twarde kopyta konia pod wpływem dużego ciężaru nie zatopiły się w mięciutką podściółkę.
W pewnym momencie Medvind zaczął wyrażać sprzeciw co do wędrówki w obranym kierunku. Sigríður miała właśnie opuścić siodło, by odciążyć go nieco i odpocząć, gdy coś przykuło jej uwagę. Zamarła w połowie zsuwania się na ziemię, po czym wróciła z powrotem na konia.
Jasny kształt kontrastował z mozaiką brązu i zieleni wokół. Rzucony na mech, pozbawiony beztroski dzisiejszego poranka obraz gwałtownie spiął wszystkie mięśnie latarniczki. Ciało wybrudzone ziemią, obklejone liśćmi i resztkami mchu. Ułożony na leśnym posłaniu, jak gdyby ktoś zdarł z niego kołdrę, akurat gdy się chował przed nocnymi zmorami. Mógł się chować… Kobieta dostrzegła resztki ran, które z sekundy na sekundę wydawały się coraz mniejsze i zostawało już po nich tylko wspomnienie krwi i lekkie sińce.
Myśli Sigríður działały w błyskawicznym tempie. Najpierw poczuła się jakby natrafiła na intymną chwilę życia drapieżnika. Jeden z tych momentów, których nie widzi się nigdy, bo drapieżników należy unikać, a gdy mamy już z nimi do czynienia, to zazwyczaj ktoś musi atakować. Prawdę tę szybko przysłoniła inna potężna myśl: kolejna ofiara. Znowu pod jej nogi rzucony został jakiś nieszczęśnik. Rytualny mord w lesie... i to w tak niezwykłym miejscu jak Mszysty zakątek? Brzmiało całkiem prawdopodobnie. Kobieta poczuła, jak ogarnia ją lęk. Nie wynikał on z obawy przed tym, że zaraz sama może stracić życie. Z jakiegoś powodu czuła, że gdy znajduje zwłoki (ludzkie, zwierzęce; po nieszczęśliwym wypadku czy… rytualnym mordzie), to niebezpieczeństwo już minęło. Zachowywała odpowiednią czujność, jednak myśli mówiły, że już za późno. Przyczyna, czy sprawca są już daleko i nawet gdyby chciała, to nie wymierzy już sprawiedliwości, ani nie zagwarantuje bezpieczeństwa. To rozjuszało ją. Przez to chciała dowiedzieć się prawdy jeszcze bardziej. To ta niepewność budziła w niej dziwny lęk, a lęk złość. Przed tym, że zawiedzie.
Teraz mogła zrobić tylko jedno. Przełknąć ślinę, upewnić się, że ma do czynienia już tylko z ciałem, a nie nadal istotą żyjącą… i sprawdzić, czy nie ma na nim znajomych przeklętych run.
Zsunęła się z siodła i chciała iść w z Medvindem w stronę ciała, ale ten zaczął coraz bardziej się sprzeciwiać. Szarpnął głową w przeciwną stronę, położył uszy i chrapnął wyraźnie. Jego niespokojne nogi usiłowały skierować się w przeciwną stronę. To nie zdarzało się często. A ona ufała swojemu przyjacielowi. W jej podświadomości zaczęła rodzić się kolejna teoria.
Kobieta pogładziła konia po grzbiecie i mówiąc do niego uspokajająco, odsunęła się kilka metrów do tyłu. Przywiązała go do pobliskiego drzewa i znów skierowała w stronę…
To już nie było tylko ciało. Teraz Sigríður widziała, że ma do czynienia z ewidentnie nadal żyjącą istotą ludzką. Nie leżała już na mchu, a opierał się o drzewo, z podkulonymi nogami i ustępującej cierpieniu uldze na twarzy. Rany wyglądały już dużo lepiej. Jedynie duża blizna na żebrach rzucała się w oczy, ale ona ewidentnie nie była z dzisiaj. Chociaż może..?
Był to młodszy od niej mężczyzna z czupryną ciemnych włosów zabrudzonych teraz ziemią i drobnymi gałązkami. Był całkowicie nagi, a swoją bezbronność próbował ukryć kuląc nogi do ciała. Przez moment wyglądał jak skrzywdzony mały chłopiec, jak Sigve gdy siostra uczyła go pływać, wypłynął trochę za daleko i fala rzuciła nim o skały. Ten mężczyzna nie był jednak już dzieckiem, a wzrostu był na pewno słusznego. Trząsł się, próbował uspokoić oddech. Był przystojnym mężczyzną, ale jego urok przysłaniało niedawne cierpienie ciała i mroczne emocje, które musiały kłębić się w jego głowie. Dostrzegła je, jakąś resztkę niebezpiecznego błysku, gdy odwrócił się w jej stronę. Tylko dlatego nie podbiegła do niego od razu, by pomóc.
-Nie musisz się mnie bać - powiedziała, starając się by jej głos zabrzmiał jak najbardziej przekonująco - Jestem Sigríður. Pomogę ci.
Wykonała kilka powolnych kroków w jego stronę i kucnęła. Wiedziała, że nawet jeśli mężczyzna nie jest groźny, to w strachu może zrobić wszystko. W głowie zaczęła dopasowywać najlepsze zaklęcia do sytuacji. Jeśli jej zagrozi, wykorzysta je, lub po prostu go ogłuszy. To była jednak tylko ewentualność. Myśli, które teraz powoli przejmowały władzę nad jej umysłem kazały jej obnażać dobrą wolę i serce na tyle, ile trzeba. Tylko po to, by nieszczęśnik uspokoił się i dał sobie pomóc. Nie mogła go przecież zostawić w takim stanie! I to w tak odległym i niebezpiecznym zakątku Lasów Północnych.
Latarniczkę nagle tknęła jeszcze jedna rzecz. Na co dzień nie myślała za dużo o nagości, bo żyjąc sama na wyspie nie bała się, że ktoś ją zobaczy. Zresztą wśród Skandynawów nagość nie była aż takim tematem tabu, jak w niektórych częściach świata. Co innego jednak samemu rozebrać się, by np. popływać w jeziorze, a co innego zostać znalezionym nagim w lesie po wydarzeniu, które ewidentnie nie należało do przyjemnych. Zdjęła więc cienki przeciwdeszczowy płaszcz, który miała na sobie i podała go swojemu rozmówcy. Jeśli będzie się bał zbliżyć, to po prostu rzuci mu narzutę.
Sigríður z przyjemnością zespalała się ze swoim koniem i oddawała zachwytowi nad przejażdżką. Choć wybrali się, by zbadać nabrzeże po ostatnim szkwale, była to dla nich czysta przyjemność. Oboje kochali życie, które prowadzili, choć niektórym mogłoby wydawać się dziwne, że można być tak szczęśliwym spędzając większość czasu w jednym miejscu. To prawda, Sigríður dobrze już znała okolice. Pamiętała jak pachnie Las Północny po deszczu i jak w upalne dni, jakie melodie wyśpiewują tu ptaki i po jakim czasie cichną, gdy wjedzie na wydeptaną przez sarny ścieżkę. Gdyby kogokolwiek to interesowało, mogłaby pisać książki o tym, jak wygląda ten las, jej wyspa czy jezioro między nimi każdej doby.
Tego dnia warunki pogodowe nad jeziorem zapowiadały się dobrze, dlatego Sigríður zdecydowała, że mogą z Medvindem pozwolić sobie na nieco dalszą wyprawę i zagłębili się w las. Oczywiście wciąż pilnowała dobrze znanych ścieżek, co było szczególnie istotne, gdy zbliżali się do Mszystego zakątka. Był to piękny fragment lasu, wypełniony delikatnym romantyzmem mchu porastającego niemal każdy kamień i drzewo, jednak niedaleko zaczynały się bagna. Musieli więc uważać. Kobieta nie bywała tu zbyt często, a jeśli już to była to granica jej wędrówek. Musiała uważać, by twarde kopyta konia pod wpływem dużego ciężaru nie zatopiły się w mięciutką podściółkę.
W pewnym momencie Medvind zaczął wyrażać sprzeciw co do wędrówki w obranym kierunku. Sigríður miała właśnie opuścić siodło, by odciążyć go nieco i odpocząć, gdy coś przykuło jej uwagę. Zamarła w połowie zsuwania się na ziemię, po czym wróciła z powrotem na konia.
Jasny kształt kontrastował z mozaiką brązu i zieleni wokół. Rzucony na mech, pozbawiony beztroski dzisiejszego poranka obraz gwałtownie spiął wszystkie mięśnie latarniczki. Ciało wybrudzone ziemią, obklejone liśćmi i resztkami mchu. Ułożony na leśnym posłaniu, jak gdyby ktoś zdarł z niego kołdrę, akurat gdy się chował przed nocnymi zmorami. Mógł się chować… Kobieta dostrzegła resztki ran, które z sekundy na sekundę wydawały się coraz mniejsze i zostawało już po nich tylko wspomnienie krwi i lekkie sińce.
Myśli Sigríður działały w błyskawicznym tempie. Najpierw poczuła się jakby natrafiła na intymną chwilę życia drapieżnika. Jeden z tych momentów, których nie widzi się nigdy, bo drapieżników należy unikać, a gdy mamy już z nimi do czynienia, to zazwyczaj ktoś musi atakować. Prawdę tę szybko przysłoniła inna potężna myśl: kolejna ofiara. Znowu pod jej nogi rzucony został jakiś nieszczęśnik. Rytualny mord w lesie... i to w tak niezwykłym miejscu jak Mszysty zakątek? Brzmiało całkiem prawdopodobnie. Kobieta poczuła, jak ogarnia ją lęk. Nie wynikał on z obawy przed tym, że zaraz sama może stracić życie. Z jakiegoś powodu czuła, że gdy znajduje zwłoki (ludzkie, zwierzęce; po nieszczęśliwym wypadku czy… rytualnym mordzie), to niebezpieczeństwo już minęło. Zachowywała odpowiednią czujność, jednak myśli mówiły, że już za późno. Przyczyna, czy sprawca są już daleko i nawet gdyby chciała, to nie wymierzy już sprawiedliwości, ani nie zagwarantuje bezpieczeństwa. To rozjuszało ją. Przez to chciała dowiedzieć się prawdy jeszcze bardziej. To ta niepewność budziła w niej dziwny lęk, a lęk złość. Przed tym, że zawiedzie.
Teraz mogła zrobić tylko jedno. Przełknąć ślinę, upewnić się, że ma do czynienia już tylko z ciałem, a nie nadal istotą żyjącą… i sprawdzić, czy nie ma na nim znajomych przeklętych run.
Zsunęła się z siodła i chciała iść w z Medvindem w stronę ciała, ale ten zaczął coraz bardziej się sprzeciwiać. Szarpnął głową w przeciwną stronę, położył uszy i chrapnął wyraźnie. Jego niespokojne nogi usiłowały skierować się w przeciwną stronę. To nie zdarzało się często. A ona ufała swojemu przyjacielowi. W jej podświadomości zaczęła rodzić się kolejna teoria.
Kobieta pogładziła konia po grzbiecie i mówiąc do niego uspokajająco, odsunęła się kilka metrów do tyłu. Przywiązała go do pobliskiego drzewa i znów skierowała w stronę…
To już nie było tylko ciało. Teraz Sigríður widziała, że ma do czynienia z ewidentnie nadal żyjącą istotą ludzką. Nie leżała już na mchu, a opierał się o drzewo, z podkulonymi nogami i ustępującej cierpieniu uldze na twarzy. Rany wyglądały już dużo lepiej. Jedynie duża blizna na żebrach rzucała się w oczy, ale ona ewidentnie nie była z dzisiaj. Chociaż może..?
Był to młodszy od niej mężczyzna z czupryną ciemnych włosów zabrudzonych teraz ziemią i drobnymi gałązkami. Był całkowicie nagi, a swoją bezbronność próbował ukryć kuląc nogi do ciała. Przez moment wyglądał jak skrzywdzony mały chłopiec, jak Sigve gdy siostra uczyła go pływać, wypłynął trochę za daleko i fala rzuciła nim o skały. Ten mężczyzna nie był jednak już dzieckiem, a wzrostu był na pewno słusznego. Trząsł się, próbował uspokoić oddech. Był przystojnym mężczyzną, ale jego urok przysłaniało niedawne cierpienie ciała i mroczne emocje, które musiały kłębić się w jego głowie. Dostrzegła je, jakąś resztkę niebezpiecznego błysku, gdy odwrócił się w jej stronę. Tylko dlatego nie podbiegła do niego od razu, by pomóc.
-Nie musisz się mnie bać - powiedziała, starając się by jej głos zabrzmiał jak najbardziej przekonująco - Jestem Sigríður. Pomogę ci.
Wykonała kilka powolnych kroków w jego stronę i kucnęła. Wiedziała, że nawet jeśli mężczyzna nie jest groźny, to w strachu może zrobić wszystko. W głowie zaczęła dopasowywać najlepsze zaklęcia do sytuacji. Jeśli jej zagrozi, wykorzysta je, lub po prostu go ogłuszy. To była jednak tylko ewentualność. Myśli, które teraz powoli przejmowały władzę nad jej umysłem kazały jej obnażać dobrą wolę i serce na tyle, ile trzeba. Tylko po to, by nieszczęśnik uspokoił się i dał sobie pomóc. Nie mogła go przecież zostawić w takim stanie! I to w tak odległym i niebezpiecznym zakątku Lasów Północnych.
Latarniczkę nagle tknęła jeszcze jedna rzecz. Na co dzień nie myślała za dużo o nagości, bo żyjąc sama na wyspie nie bała się, że ktoś ją zobaczy. Zresztą wśród Skandynawów nagość nie była aż takim tematem tabu, jak w niektórych częściach świata. Co innego jednak samemu rozebrać się, by np. popływać w jeziorze, a co innego zostać znalezionym nagim w lesie po wydarzeniu, które ewidentnie nie należało do przyjemnych. Zdjęła więc cienki przeciwdeszczowy płaszcz, który miała na sobie i podała go swojemu rozmówcy. Jeśli będzie się bał zbliżyć, to po prostu rzuci mu narzutę.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czasem zastanawiał się, czy powinien wracać – ciało zdradzało go pod wrogim spojrzeniem księżyca, podobnie jak w przeszłości zdradzało go pod spojrzeniem ojca; Fenris zawsze patrzył na niego tak, jak mięsożercy przyglądają się swoim ofiarom, a on trząsł się tak bardzo, że serce siniaczyło mu się o ciasną żerdź kości – bał się jego gróźb, jego źrenic i jego pięści, więc nawet kiedy szczęki ułożyły się mu groźnym, sobaczym kształtem, wciąż zakrywał kark ramionami, jakby bronił się przed drapieżnym zwierzęciem. Księżyc łamał mu kości, a on ukrywał się przed nim tak samo – podciągał kolana pod drżącą pierś i zwierał zęby, choć ból promieniujący przez żuchwę stawał się wtedy silniejszy, a kły wżynały się głęboko w twarde szkliwo ludzkich zębów; opierał się swojemu przekleństwu, próbując zdusić je w środku, głęboko pod supłem przykurczonych tkanek, więc przełykał warkot wraz ze śliną i obejmował się ramionami wokół żeber, jakby próbował zamknąć się w nich jak w klatce, zwierzę w końcu zawsze przegryzało się jednak na wierzch, rwąc trzewia tym mocniej i wyłamując kręgi, które ze zgrzytem układały się pod kształt innego szkieletu. Przed pełnią często śniło mu się, że przegląda się w lustrze, a oczy ma zaczerwienione jak dwa kamienie, na które odprysła krew – budził się ze smakiem posoki na języku i skowytem drażniącym wnętrze gardła, więc pochylał się nad umywalką, wymiotując strachem, którego nie potrafił wstrzymać pomiędzy zębami; wyobrażał sobie ujadanie, dobywające się głęboko spod osierdzia i wilcze pragnienia, płynące aortą jak rzeka – jedna z tych, które na wiosnę zawsze wybarwiały się szkarłatem. Obawiał się, że kiedyś w końcu nie zdoła utrzymać za mostkiem drugiego istnienia, a zwierzę rozłamie mu żebra i przetrąci kręgosłup, jeszcze zanim firmament wysyci się srebrną poświatą księżyca – jak mógł sobie zaufać, kiedy dłonie wciąż mrowiły go w miejscach, gdzie spod paznokci wyrosły grube pazury, a twarz sztywniała wzdłuż żuchwy, przypominając o kłach wyrzynających się spod dziąseł jak stalaktyty? Jak mógł wrócić do domu?
W powietrze wkradło się pojedyncze westchnienie wiosny, a on odchylił głowę, wspierając potylicę chropowatą korę drzewa i unosząc zmęczony wzrok ku niebu – spomiędzy drzew wyłaniał się nieśmiały błękit, jasny i zarumieniony pomiędzy chmurami; w dzień świat znów nabierał barw, zakwitał świeżymi pąkami kwiatów, pachniał drewnem i morską bryzą, nie czuł się jednak, jakby do niego przynależał – był zwierzęciem nocnym, miał oczy przystosowane do ciemności i futro dość grube, by okryć się nim na mrozie; nawet teraz odczucie to nie przemijało, choć skórę miał dropiatą z zimna i trząsł się, nawet kiedy marcowe słońce opadało mu na barki. Nie przynależał do żadnego ze światów, bo nie czuł się dość silny, by obłaskawić drapieżne uzębienie i nie czuł się dość dobry, by udawać, że wciąż był tylko sobą; daremnie sunął palcami wzdłuż blizn, które spoiły się ciemnym różem po obu stronach torsu – fragment jego człowieczeństwa dawno wykrwawił się pod żebrami.
Wzdrygnął się, gdy wzdłuż leśnej ściółki rozsunął się cichy szelest – jego zmysły wciąż leżały bezwładne i otępione na podglebiu czaszki, a on odnalazł dźwięk zbyt późno, by podnieść się z ziemi i zniknąć pomiędzy gęstwiną (nie był pewien, czy zrobiłby to nawet, gdyby wiedział, że ktoś nadchodzi – nie miał siły dłużej uciekać). Spodziewał się łowców – ich twardych, zmęczonych twarzy i zębów błyskających w usatysfakcjonowanym uśmiechu; wyobrażał sobie, jak wyciągają ku niemu brudne dłonie, zaciskają palce na przedramionach, na udach, na szyi, przewiązują go srebrem i patrzą, jak ciało jątrzy się pod jego uciskiem, jakby cięgno mogło przepalić się przez nią aż po sam kościec. Kiedy odwrócił głowę, jego oczom ukazała się tymczasem młoda kobieta o ciemnych, zmierzwionych włosach i oczach, które spoglądały na niego tak, jak spogląda się na wszystkie ranne zwierzęta – ze współczuciem, z litością, ze strachem; próbował opanować drżenie własnego ciała, lecz to wciąż dygotało wyraźnie, poplamione zielenią bólu, która odcieniem przypominała rozciągający się po pagórku mech – nie pozwalał nikomu odwiedzać się po przemianie, nie pozwalał nawet, by na niego patrzono, zamykał się w pokoju, a potem we własnym ciele, dopóki gorączka nie wypociła z niego tremoru, a jedzenie przestało smakować ziemią i surowym mięsem.
– Nie powinnaś podchodzić – odparł w końcu, choć głos wciąż miał zachrypły i niewyraźny, jakby krtań nie zdążyła ułożyć się jeszcze pod właściwe dźwięki. – Nie wiem, czy jestem już w pełni sobą. – sięgnął wzrokiem ponad jej ramieniem, koń parsknął tymczasem płochliwie, uciekając źrenicą w górę lśniących białek, jakby nie potrafił znieść jego spojrzenia; on wie, przeszło mu przez myśl, choć kobieta najwyraźniej tego nie zauważyła, bo przykucnęła przed nim na ziemi, tak blisko, że gdyby wyciągnął dłoń, mógłby musnąć ją palcami. Uciekł spojrzeniem w przeciwną stronę, nagle przestraszony, że wciąż tkwiła w nich drzazga zwierzęcej czerwieni, kropla krwi, która odprysła mu na źrenicę. – Nic mi nie jest – podjął, lecz brzmiał słabo i nieprzekonująco, bo pod skórą wciąż czuł dreszcz ustępującego bólu, a ramiona i brzuch lśniły mu od drobnych zadrapań. – Mam na myśli... – chciał na nią spojrzeć, ale nie potrafił, więc zacisnął powieki, rozmasowując dłońmi zmarszczkę pomiędzy brwiami. – Nikt mi tego nie zrobił. – na dłuższą chwilę zapadła cisza – sądził, że nieznajoma odejdzie, lecz wciąż słyszał cichy szmer jej oddechu, tętno przesuwające się ostrożnie między tkankami, nieufne wobec zmysłów, które potrafiły usłyszeć je spod warstwy mięśni. Kobieta się poruszyła, a on drgnął, odruchowo unosząc głowę, zamiast noża lub srebrnej monety zawisł przed nim jednak przeciwdeszczowy płaszcz, którego poły szeleściły cicho na porannym wietrze – zaskoczyła go, mimo to wyciągnął dłoń, okrywając się cienką narzutą, która opięła mu się lekko na ramionach, lecz była dość długa, by sięgnąć rozbitych kolan. – Dziękuję – jego głos zniżył się do szeptu – miał wrażenie, że nieznajoma oczekiwała na wyjaśnienia, ale nie potrafił zmusić się, by dodać coś więcej, bał się jej reakcji, bał się własnej reakcji; nie potrafił nawet wypowiedzieć na głos swojego imienia.
W powietrze wkradło się pojedyncze westchnienie wiosny, a on odchylił głowę, wspierając potylicę chropowatą korę drzewa i unosząc zmęczony wzrok ku niebu – spomiędzy drzew wyłaniał się nieśmiały błękit, jasny i zarumieniony pomiędzy chmurami; w dzień świat znów nabierał barw, zakwitał świeżymi pąkami kwiatów, pachniał drewnem i morską bryzą, nie czuł się jednak, jakby do niego przynależał – był zwierzęciem nocnym, miał oczy przystosowane do ciemności i futro dość grube, by okryć się nim na mrozie; nawet teraz odczucie to nie przemijało, choć skórę miał dropiatą z zimna i trząsł się, nawet kiedy marcowe słońce opadało mu na barki. Nie przynależał do żadnego ze światów, bo nie czuł się dość silny, by obłaskawić drapieżne uzębienie i nie czuł się dość dobry, by udawać, że wciąż był tylko sobą; daremnie sunął palcami wzdłuż blizn, które spoiły się ciemnym różem po obu stronach torsu – fragment jego człowieczeństwa dawno wykrwawił się pod żebrami.
Wzdrygnął się, gdy wzdłuż leśnej ściółki rozsunął się cichy szelest – jego zmysły wciąż leżały bezwładne i otępione na podglebiu czaszki, a on odnalazł dźwięk zbyt późno, by podnieść się z ziemi i zniknąć pomiędzy gęstwiną (nie był pewien, czy zrobiłby to nawet, gdyby wiedział, że ktoś nadchodzi – nie miał siły dłużej uciekać). Spodziewał się łowców – ich twardych, zmęczonych twarzy i zębów błyskających w usatysfakcjonowanym uśmiechu; wyobrażał sobie, jak wyciągają ku niemu brudne dłonie, zaciskają palce na przedramionach, na udach, na szyi, przewiązują go srebrem i patrzą, jak ciało jątrzy się pod jego uciskiem, jakby cięgno mogło przepalić się przez nią aż po sam kościec. Kiedy odwrócił głowę, jego oczom ukazała się tymczasem młoda kobieta o ciemnych, zmierzwionych włosach i oczach, które spoglądały na niego tak, jak spogląda się na wszystkie ranne zwierzęta – ze współczuciem, z litością, ze strachem; próbował opanować drżenie własnego ciała, lecz to wciąż dygotało wyraźnie, poplamione zielenią bólu, która odcieniem przypominała rozciągający się po pagórku mech – nie pozwalał nikomu odwiedzać się po przemianie, nie pozwalał nawet, by na niego patrzono, zamykał się w pokoju, a potem we własnym ciele, dopóki gorączka nie wypociła z niego tremoru, a jedzenie przestało smakować ziemią i surowym mięsem.
– Nie powinnaś podchodzić – odparł w końcu, choć głos wciąż miał zachrypły i niewyraźny, jakby krtań nie zdążyła ułożyć się jeszcze pod właściwe dźwięki. – Nie wiem, czy jestem już w pełni sobą. – sięgnął wzrokiem ponad jej ramieniem, koń parsknął tymczasem płochliwie, uciekając źrenicą w górę lśniących białek, jakby nie potrafił znieść jego spojrzenia; on wie, przeszło mu przez myśl, choć kobieta najwyraźniej tego nie zauważyła, bo przykucnęła przed nim na ziemi, tak blisko, że gdyby wyciągnął dłoń, mógłby musnąć ją palcami. Uciekł spojrzeniem w przeciwną stronę, nagle przestraszony, że wciąż tkwiła w nich drzazga zwierzęcej czerwieni, kropla krwi, która odprysła mu na źrenicę. – Nic mi nie jest – podjął, lecz brzmiał słabo i nieprzekonująco, bo pod skórą wciąż czuł dreszcz ustępującego bólu, a ramiona i brzuch lśniły mu od drobnych zadrapań. – Mam na myśli... – chciał na nią spojrzeć, ale nie potrafił, więc zacisnął powieki, rozmasowując dłońmi zmarszczkę pomiędzy brwiami. – Nikt mi tego nie zrobił. – na dłuższą chwilę zapadła cisza – sądził, że nieznajoma odejdzie, lecz wciąż słyszał cichy szmer jej oddechu, tętno przesuwające się ostrożnie między tkankami, nieufne wobec zmysłów, które potrafiły usłyszeć je spod warstwy mięśni. Kobieta się poruszyła, a on drgnął, odruchowo unosząc głowę, zamiast noża lub srebrnej monety zawisł przed nim jednak przeciwdeszczowy płaszcz, którego poły szeleściły cicho na porannym wietrze – zaskoczyła go, mimo to wyciągnął dłoń, okrywając się cienką narzutą, która opięła mu się lekko na ramionach, lecz była dość długa, by sięgnąć rozbitych kolan. – Dziękuję – jego głos zniżył się do szeptu – miał wrażenie, że nieznajoma oczekiwała na wyjaśnienia, ale nie potrafił zmusić się, by dodać coś więcej, bał się jej reakcji, bał się własnej reakcji; nie potrafił nawet wypowiedzieć na głos swojego imienia.
Bezimienny
Omszone brzozy, jesiony i olsze trzymały jeszcze wspomnienia nocnego deszczu na młodziutkich listkach. Ich młode torsy nie wytrzymywały jednak ciężaru łez drapieżnych chmur sprzed kilku godzin. Co chwilę wypuszczały z objęć kolejne krople, które od niechcenia podlewały zieloniutki mech Zakątka. Jedna z takich kropel nie dotarła do leśnej podściółki, a zatrzymała się na ciepłej skórze latarniczki – niczym igiełka uderzyła zimnem prosto w kark. Kobieta się wzdrygnęła. W tym samym momencie usłyszała odległy huk. To mogło być wszystko…
Spojrzeniem wodziła po twarzy nieznajomego, po jego ostrych rysach twarzy, lekko zapadniętych policzkach, zaróżowionych białkach oczu, po ładnie skrojonych ustach, z których teraz wydobywały się słowa. Z każdym tym elementem coraz bardziej czuła, że do jej spokojnego poranka wkradało się coś drapieżnego. Nie była jeszcze pewna co.
Wzięła głęboki wdech i wypuściła go jeszcze wolniej. Z czoła odgarnęła kosmyk czarnych włosów. Popatrzyła na znów szarzejące chmury nad nimi. Ludzie zawsze sprawiali problemy. A ci, którzy ludźmi byli tylko częściowo - sprawiali ich jeszcze więcej. Wiedziała to na własnym przykładzie. I absolutnie nie miała nikomu tego za złe. Problemom należało dać odpowiednią ilość ciepła i uwagi.
Latarniczka nie wiedziała jeszcze, że problemem nieznajomego jest strach pomieszany z łaknieniem krwi. Bardzo dziwna to była mieszanka. Tak jakby można było jednocześnie odczuwać smutek i szczęście, słodycz i gorycz... Choć właściwie było to możliwe. Wystarczyło tylko stworzyć dla takiego zjawiska odpowiednie słowo, np. umami, albo przerażony swoją tożsamością mężczyzna. Takie mieszanki były najbardziej niebezpieczne. Chaos, w którym dane pojęcie, musi funkcjonować ma zbyt wiele nieprzewidywalnych kierunków, w które mógłby podążyć. Wystraszona łania może pobiec w jednym znanym sobie kierunku - ku kryjówce - lub byle jak najdalej od zagrożenia - np. prosto w szpony drugiego. A może zdarzyć się tak, że ruszy prosto na drapieżnika, gotowa go staranować. Może nam się wydawać, że znamy naturę płochliwego zwierzęcia, ale skąd możemy mieć pewność, czy nie została naznaczona chorobą, traumą, lekcją? A co jeśli niektóre łanie celowo wbiegają pod rozpędzoną kolej parową? Ciężko przewidzieć, jaki składnik chaosu umysłu zwierzęcia przeważy w danym momencie.
Dlatego właśnie Sigríður często odczuwała i myślała tysiąc możliwości, kiedy stykała się z czymś lub kimś nowym. Jej umysł na co dzień był spokojny i z łatwością skupiał się na jednej, sprecyzowanej kwestii. Dobrze znała swój mały świat, swoje zadania, swoją głowę. Tak przynajmniej jej się wydawało spędzając życie w latarni morskiej. Wrodzona uważność selkie i brak zaufania do zmian nakazywał jej jednak otwierać głowę na kosmos, gdy tylko coś zmieniało jej schemat codzienności.
W tym momencie ostrożność kazała jej podejrzewać, że kulący się przed nią mężczyzna wciąż może stanowić zagrożenie i w każdej sekundzie należy być gotowym do odwrotu. Ludzka empatia i logika mówiła jej za to, że bez względu na to, kim mężczyzna jest, to nie może go pozostawić samemu sobie. Nie, jeśli jej nie udowodni, że będzie potrafił sam o siebie zadbać. Nie pomagała przecież każdemu utykającemu wędrowcowi. Ani oni sobie tego nie życzyli, ani ona nie miała ochoty być duchem opiekuńczym. Jednocześnie nie zostawiała też potrzebujących na pastwę losu. Widząc zaś drżące, brudne i pokryte drobnymi już zacięciami ciało, wiedziała jaka jest jej rola. Zrozumiała ją jeszcze lepiej w momencie, gdy zauważyła niepewność siedzącego przed nią mężczyzny.
Nie tylko ona była ostrożna. Właściciel przyciszonego, zachrypniętego głosu sam próbował rozeznać się w sytuacji, w której się znajdował. Bał się. Jak zdradził - nie tylko tego, kim może okazać się jego rozmówczyni, ale również tego kim sam może się stać. W porządku, poczuła się ostrzeżona.
-To bardzo ładne, że zakładasz, że kiedykolwiek można być w pełni sobą - odezwała się cichym, spokojnym głosem. Może nawet bardziej do siebie, niż do jej rozmówcy. Wstała - Ale lepiej żebyś teraz zakładał, że jeśli twoja niepewność mi zagrozi, to wykorzystam swoją pewność. A jestem pewna, że jeśli będzie trzeba to wykorzystam każdą przewagę, jaką teraz posiadam.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę, jak zabrzmiały. Zbyt rzadko miała do czynienia z ludźmi, by uczyć się wyrażać myśli w jak najbardziej przyzwoity sposób. A najlepiej tak, by nie wystraszyć lub nie obrzydzić rozmówcy, jeśli nie taki jest cel. Zmarszczyła brwi. Ale to co zostało powiedziane już się nie odpowie, a facet przynajmniej wie, jakie latarniczka stawia granice.
- Nieważne, co się stało. W tym momencie chcę tylko mieć pewność, że nie zostawię osłabionego faceta w pobliżu bagien, wokół których lubią kręcić się niebezpieczeństwa.
Znów zaczęła nasłuchiwać. Była już niemal pewna, że w oddali słyszy czyjeś kroki, jakiś trzask gałęzi, być może ludzkie głosy. W powietrzu unosił się zapach polowania. I jego źródłem nie był ani nieznajomy, ani ona. Jasne, nie miała na to dowodów, po prostu czuła. Niektóre rzeczy przemawiają drobinkami kurzu. Nikt ich nie zauważy, nie usłyszy, ale ty dobrze wiesz co chcą przekazać. A powietrze było mokre i ciężkie, więc kurz nie nosił tysiąca informacji w beztroskim tańcu. Był leniwy, a więc też precyzyjny. Sigríður odczytywała jedną informację: ktoś jeszcze jest w okolicy. A tutaj grupami lubili poruszać się łowcy.
- Dobra, słuchaj. Nie powinniśmy tu zostawać, więc albo mówisz mi, że możesz wrócić SAM szybko i bezpiecznie, albo najpierw ja zabiorę cię w bezpieczne miejsce, gdzie zbierzesz siły. Szybka decyzja.
Zerknęła na Medvinda. Dalej był niespokojny, ale nie była już pewna, czy przez obecność nieznajomego, przez zbliżającą się grupę, czy może jeszcze przez coś innego. Miała jednak swoje podejrzenia i nie zamierzała ich zignorować. Znała już swojego czworonożnego przyjaciela.
Spojrzeniem wodziła po twarzy nieznajomego, po jego ostrych rysach twarzy, lekko zapadniętych policzkach, zaróżowionych białkach oczu, po ładnie skrojonych ustach, z których teraz wydobywały się słowa. Z każdym tym elementem coraz bardziej czuła, że do jej spokojnego poranka wkradało się coś drapieżnego. Nie była jeszcze pewna co.
Wzięła głęboki wdech i wypuściła go jeszcze wolniej. Z czoła odgarnęła kosmyk czarnych włosów. Popatrzyła na znów szarzejące chmury nad nimi. Ludzie zawsze sprawiali problemy. A ci, którzy ludźmi byli tylko częściowo - sprawiali ich jeszcze więcej. Wiedziała to na własnym przykładzie. I absolutnie nie miała nikomu tego za złe. Problemom należało dać odpowiednią ilość ciepła i uwagi.
Latarniczka nie wiedziała jeszcze, że problemem nieznajomego jest strach pomieszany z łaknieniem krwi. Bardzo dziwna to była mieszanka. Tak jakby można było jednocześnie odczuwać smutek i szczęście, słodycz i gorycz... Choć właściwie było to możliwe. Wystarczyło tylko stworzyć dla takiego zjawiska odpowiednie słowo, np. umami, albo przerażony swoją tożsamością mężczyzna. Takie mieszanki były najbardziej niebezpieczne. Chaos, w którym dane pojęcie, musi funkcjonować ma zbyt wiele nieprzewidywalnych kierunków, w które mógłby podążyć. Wystraszona łania może pobiec w jednym znanym sobie kierunku - ku kryjówce - lub byle jak najdalej od zagrożenia - np. prosto w szpony drugiego. A może zdarzyć się tak, że ruszy prosto na drapieżnika, gotowa go staranować. Może nam się wydawać, że znamy naturę płochliwego zwierzęcia, ale skąd możemy mieć pewność, czy nie została naznaczona chorobą, traumą, lekcją? A co jeśli niektóre łanie celowo wbiegają pod rozpędzoną kolej parową? Ciężko przewidzieć, jaki składnik chaosu umysłu zwierzęcia przeważy w danym momencie.
Dlatego właśnie Sigríður często odczuwała i myślała tysiąc możliwości, kiedy stykała się z czymś lub kimś nowym. Jej umysł na co dzień był spokojny i z łatwością skupiał się na jednej, sprecyzowanej kwestii. Dobrze znała swój mały świat, swoje zadania, swoją głowę. Tak przynajmniej jej się wydawało spędzając życie w latarni morskiej. Wrodzona uważność selkie i brak zaufania do zmian nakazywał jej jednak otwierać głowę na kosmos, gdy tylko coś zmieniało jej schemat codzienności.
W tym momencie ostrożność kazała jej podejrzewać, że kulący się przed nią mężczyzna wciąż może stanowić zagrożenie i w każdej sekundzie należy być gotowym do odwrotu. Ludzka empatia i logika mówiła jej za to, że bez względu na to, kim mężczyzna jest, to nie może go pozostawić samemu sobie. Nie, jeśli jej nie udowodni, że będzie potrafił sam o siebie zadbać. Nie pomagała przecież każdemu utykającemu wędrowcowi. Ani oni sobie tego nie życzyli, ani ona nie miała ochoty być duchem opiekuńczym. Jednocześnie nie zostawiała też potrzebujących na pastwę losu. Widząc zaś drżące, brudne i pokryte drobnymi już zacięciami ciało, wiedziała jaka jest jej rola. Zrozumiała ją jeszcze lepiej w momencie, gdy zauważyła niepewność siedzącego przed nią mężczyzny.
Nie tylko ona była ostrożna. Właściciel przyciszonego, zachrypniętego głosu sam próbował rozeznać się w sytuacji, w której się znajdował. Bał się. Jak zdradził - nie tylko tego, kim może okazać się jego rozmówczyni, ale również tego kim sam może się stać. W porządku, poczuła się ostrzeżona.
-To bardzo ładne, że zakładasz, że kiedykolwiek można być w pełni sobą - odezwała się cichym, spokojnym głosem. Może nawet bardziej do siebie, niż do jej rozmówcy. Wstała - Ale lepiej żebyś teraz zakładał, że jeśli twoja niepewność mi zagrozi, to wykorzystam swoją pewność. A jestem pewna, że jeśli będzie trzeba to wykorzystam każdą przewagę, jaką teraz posiadam.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę, jak zabrzmiały. Zbyt rzadko miała do czynienia z ludźmi, by uczyć się wyrażać myśli w jak najbardziej przyzwoity sposób. A najlepiej tak, by nie wystraszyć lub nie obrzydzić rozmówcy, jeśli nie taki jest cel. Zmarszczyła brwi. Ale to co zostało powiedziane już się nie odpowie, a facet przynajmniej wie, jakie latarniczka stawia granice.
- Nieważne, co się stało. W tym momencie chcę tylko mieć pewność, że nie zostawię osłabionego faceta w pobliżu bagien, wokół których lubią kręcić się niebezpieczeństwa.
Znów zaczęła nasłuchiwać. Była już niemal pewna, że w oddali słyszy czyjeś kroki, jakiś trzask gałęzi, być może ludzkie głosy. W powietrzu unosił się zapach polowania. I jego źródłem nie był ani nieznajomy, ani ona. Jasne, nie miała na to dowodów, po prostu czuła. Niektóre rzeczy przemawiają drobinkami kurzu. Nikt ich nie zauważy, nie usłyszy, ale ty dobrze wiesz co chcą przekazać. A powietrze było mokre i ciężkie, więc kurz nie nosił tysiąca informacji w beztroskim tańcu. Był leniwy, a więc też precyzyjny. Sigríður odczytywała jedną informację: ktoś jeszcze jest w okolicy. A tutaj grupami lubili poruszać się łowcy.
- Dobra, słuchaj. Nie powinniśmy tu zostawać, więc albo mówisz mi, że możesz wrócić SAM szybko i bezpiecznie, albo najpierw ja zabiorę cię w bezpieczne miejsce, gdzie zbierzesz siły. Szybka decyzja.
Zerknęła na Medvinda. Dalej był niespokojny, ale nie była już pewna, czy przez obecność nieznajomego, przez zbliżającą się grupę, czy może jeszcze przez coś innego. Miała jednak swoje podejrzenia i nie zamierzała ich zignorować. Znała już swojego czworonożnego przyjaciela.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Pomiędzy drzewami zbierała się duszna wilgoć, mgła przypominająca kurz po minionej nocy, niezamieciony jeszcze promieniami słońca, a on czuł się, jakby ta sama substancja gromadziła się również w jego wnętrzu, wyściełała żyły i oplatała kości, nawarstwiała się pod skórą, sprawiając, że krępowała go w ramionach, opinając się pod pachami i wzdłuż kręgosłupa, nie dość wytrzymała, aby pomieścić ich dwoje – człowieka i bestię, którą się stawał; kończyny drżały mu wyraźnie, lecz starał się siedzieć nieruchomo, ze strachu, że jeśli się poruszy, jego ciało znów pęknie, spomiędzy łopatek wyłoni się sobaczy grzbiet, a ból powróci gwałtowną, wzburzoną falą, której nie będzie potrafił przełknąć z powrotem w dół gardła. Serce biło mu wolniej, oddech przyzwyczaił się do skróconego gardła, mrowienie pozostawało jedynie na opuszkach palców, gdzie pod tkanką zniknęły płytki czarnych pazurów, bał się jednak wracać do swojego życia, przepuścić myśli pod skronie, gdzie zaczęłyby się plątać i zaciskać supły, przypominając mu o wszystkim, co wydarzyło się minionej nocy – zacisnął powieki, dociskając dłonie w debry oczodołów, jakby próbował zatrzymać w ten sposób wszystko, co z uporem lgnęło na powierzchnię; nawet w półmroku własnych śródręczy widział jednak strach w oczach Lassego, jego bladą twarz i drżące dłonie, rozjątrzony szkarłat swojego spojrzenia odbity w ciemnych źrenicach, kły łyskające złowrogo za każdym razem, kiedy rozchylał pysk, słowa podchodzące na język sobaczym warkotem – miał ochotę zerwać chabrowe żyły ze swoich przedramion, obgryźć kości z mięsa, aż staną się białe i lśniące, rozewrzeć klatkę zaciśniętych żeber i pozwolić zwierzęciu odejść na wolność, choćby miało pozostawić za sobą skrwawione pogorzelisko; był zbyt zmęczony, by płakać, więc odetchnął tylko głęboko, próbując wypełnić płuca świeżym, leśnym powietrzem, oddychanie przychodziło mu jednak ciężkim szmerem, pierś ledwie unosiła się i opadała, jakby nawet ten ruch, wykonany zbyt gwałtownie, mógł sprawić, że rzeczywistość pęknie, a z jej szczeliny wyłoni się coś potwornego. Kobieta wciąż patrzyła na niego, jakby w każdej chwili mógł skoczyć w jej stronę, z kończynami prężnymi jak u zwierzęcia i szczękami o równie mocnym nacisku – pozwalał jej na to, łagodnie pochylając głowę, nie mogąc odnaleźć w sobie słów usprawiedliwienia; być może wiedziała już, kim był, być może jedynie to czuła – dreszcz pojmujący ciało na widok drapieżnika.
– W porządku – nie zamierzał się kłócić, nie wiedział nawet, jak miałby się wytłumaczyć; nie jestem potworem – powtarzał te słowa tak wiele razy, że nie był pewien, czy wciąż w nie wierzył; nie zrobiłem nikomu krzywdy – jak długo mógł się okłamywać? Uniósł wzrok, spoglądając na twarz nieznajomej, jej wyraziste, ciemnozielone oczy i smukłą twarz, sylwetkę usztywnioną napięciem, spokojną jedynie w pozorach; pod wieloma względami przypominała mu siostrę – miała ten sam, surowy głos i nieustannie sprawiała wrażenie, jakby poświęcała uwagę każdemu calowi otoczenia, jakby patrząc na niego, przyglądała się jednocześnie ścieżce ciągnącej się spiralą za jej plecami, drobnym owocom jagód i wiewiórce, która wspięła się po pobliskim drzewie, krusząc pazurami wierzchnią warstwę kory. Było w niej coś fascynującego, czego nie potrafił nazwać ani wskazać, co sprawiało jednak, że chciał jej zaufać – być może stał się zbyt naiwny, być może zwyczajnie nie miało to już znaczenia; nie mogło przydarzyć mu się nic gorszego niż własne życie. Myśli plątały mu się pod czaszką, niewyraźne i gęste, wciąż pochłonięte przemianą, niezdolne powrócić na tor ludzkiego rozsądku – nie usłyszał cudzych kroków, dopóki kobieta nie zamarła w uważnym nasłuchiwaniu, a wtedy coś w jego ciele zacisnęło się i stężało, podeszło do gardła jak mdłości, jak strach, którego nie mógł przełknąć; długi czas udawało mu się uniknąć spotkania z łowcami, lecz odkąd styczniowa pełnia zabliźniła się na jego ciele pręgami spąsowiałego bólu, nieustannie powracały do niego wspomnienia, w których skamlenie brzmiało jakby wyrwano je siłą z rozłamanych zaklęciem szczęk, a ciało skrępowanego srebrem warga przypominało zwłoki, jeszcze zanim zostało złożone na kamień – nigdy nie miał odwagi pomyśleć, co się z nim stało; został pochowany jak człowiek czy jak zwierzę?
– Pójdę z tobą – głos miał cichy i zachrypły, teraz też czuł jednak zapach, który przesączył się pomiędzy pniami drzew – ciężką woń głodu i determinacji; znały ją wszystkie stworzenia, które wiedziały, jakie to uczucie stać się ofiarą. Podniósł się ziemi – ostrożnie, na początku chwiejnie, choć poruszał się już w sposób ludzki, jakby mięśnie, nawet rozdarte niedawną przemianą, nosiły we włóknach pamięć każdego gestu, każdego zgięcia, skurczu i usztywnienia; przekleństwo tkwiło jednak dużo głębiej – ciało wciąż rwało go bólem, jakby przy każdym kroku kości uginały się do granicy złamania, żuchwa drętwiała przy każdym wypowiadanym słowie, prawie przeskakując z zawiasu szczęk, a on musiał zmuszać się, by trzymać oczy otwarte, by ponownie nie ugiąć kolan, nie pozwolić świadomości usunąć się w głąb czaszki. Zapiął płaszcz, lecz kiedy podszedł bliżej, koń wydał z siebie nerwowe rżenie, uciekając źrenicami w górę białek – jego ciało spięło się w odpowiedzi, ciężar opadł powrotem na dno żołądka, spojrzenie przemknęło z na twarz nieznajomej, niepewne, pytające.
– Mówiłem, że nie jestem jeszcze w pełni sobą – odparł ściszonym głosem – odgłosy cudzej obecności oddaliły się nieznacznie, lecz zapach wciąż sugerował, że znajdowali się w tej części lasu, pełnej zwierząt o miękkich podbrzuszach. – Dlaczego mi pomagasz? – wyciągnął powoli dłoń do końskiej szyi, a stworzenie poruszyło się, lecz pozwoliło mu się dotknąć – czuł tętno poruszające się pod skórą i zrobiło mu się niedobrze, więc odwrócił głowę, spoglądając kobiecie w oczy. – Wiesz, czym jestem. Widzę to po twoim spojrzeniu.
– W porządku – nie zamierzał się kłócić, nie wiedział nawet, jak miałby się wytłumaczyć; nie jestem potworem – powtarzał te słowa tak wiele razy, że nie był pewien, czy wciąż w nie wierzył; nie zrobiłem nikomu krzywdy – jak długo mógł się okłamywać? Uniósł wzrok, spoglądając na twarz nieznajomej, jej wyraziste, ciemnozielone oczy i smukłą twarz, sylwetkę usztywnioną napięciem, spokojną jedynie w pozorach; pod wieloma względami przypominała mu siostrę – miała ten sam, surowy głos i nieustannie sprawiała wrażenie, jakby poświęcała uwagę każdemu calowi otoczenia, jakby patrząc na niego, przyglądała się jednocześnie ścieżce ciągnącej się spiralą za jej plecami, drobnym owocom jagód i wiewiórce, która wspięła się po pobliskim drzewie, krusząc pazurami wierzchnią warstwę kory. Było w niej coś fascynującego, czego nie potrafił nazwać ani wskazać, co sprawiało jednak, że chciał jej zaufać – być może stał się zbyt naiwny, być może zwyczajnie nie miało to już znaczenia; nie mogło przydarzyć mu się nic gorszego niż własne życie. Myśli plątały mu się pod czaszką, niewyraźne i gęste, wciąż pochłonięte przemianą, niezdolne powrócić na tor ludzkiego rozsądku – nie usłyszał cudzych kroków, dopóki kobieta nie zamarła w uważnym nasłuchiwaniu, a wtedy coś w jego ciele zacisnęło się i stężało, podeszło do gardła jak mdłości, jak strach, którego nie mógł przełknąć; długi czas udawało mu się uniknąć spotkania z łowcami, lecz odkąd styczniowa pełnia zabliźniła się na jego ciele pręgami spąsowiałego bólu, nieustannie powracały do niego wspomnienia, w których skamlenie brzmiało jakby wyrwano je siłą z rozłamanych zaklęciem szczęk, a ciało skrępowanego srebrem warga przypominało zwłoki, jeszcze zanim zostało złożone na kamień – nigdy nie miał odwagi pomyśleć, co się z nim stało; został pochowany jak człowiek czy jak zwierzę?
– Pójdę z tobą – głos miał cichy i zachrypły, teraz też czuł jednak zapach, który przesączył się pomiędzy pniami drzew – ciężką woń głodu i determinacji; znały ją wszystkie stworzenia, które wiedziały, jakie to uczucie stać się ofiarą. Podniósł się ziemi – ostrożnie, na początku chwiejnie, choć poruszał się już w sposób ludzki, jakby mięśnie, nawet rozdarte niedawną przemianą, nosiły we włóknach pamięć każdego gestu, każdego zgięcia, skurczu i usztywnienia; przekleństwo tkwiło jednak dużo głębiej – ciało wciąż rwało go bólem, jakby przy każdym kroku kości uginały się do granicy złamania, żuchwa drętwiała przy każdym wypowiadanym słowie, prawie przeskakując z zawiasu szczęk, a on musiał zmuszać się, by trzymać oczy otwarte, by ponownie nie ugiąć kolan, nie pozwolić świadomości usunąć się w głąb czaszki. Zapiął płaszcz, lecz kiedy podszedł bliżej, koń wydał z siebie nerwowe rżenie, uciekając źrenicami w górę białek – jego ciało spięło się w odpowiedzi, ciężar opadł powrotem na dno żołądka, spojrzenie przemknęło z na twarz nieznajomej, niepewne, pytające.
– Mówiłem, że nie jestem jeszcze w pełni sobą – odparł ściszonym głosem – odgłosy cudzej obecności oddaliły się nieznacznie, lecz zapach wciąż sugerował, że znajdowali się w tej części lasu, pełnej zwierząt o miękkich podbrzuszach. – Dlaczego mi pomagasz? – wyciągnął powoli dłoń do końskiej szyi, a stworzenie poruszyło się, lecz pozwoliło mu się dotknąć – czuł tętno poruszające się pod skórą i zrobiło mu się niedobrze, więc odwrócił głowę, spoglądając kobiecie w oczy. – Wiesz, czym jestem. Widzę to po twoim spojrzeniu.
Bezimienny
Wyglądał marnie, gdy chwiejnie prostował nogi i podnosił ciało do góry. Umorusany błotem, z przetarciami na skórze, resztkami liści i igieł przyklejonymi do skóry i powplątywanymi we włosy. Chude, silne nogi wyglądały komicznie prezentując spod długiego płaszcza nagie stopy. Jego ruchy były ostrożne, nieco kanciaste, a oczy… w nich działo się najwięcej. Gdy tylko udawało mu się utrzymać powieki u góry widziała, jak wiele sprzecznych emocji starają się ukryć. Choć może nawet już nie próbował niczego ukrywać - na to trzeba mieć siłę, a on jej miał ewidentnie mało.
Widziała tę mieszankę strachu, jakiejś nadziei, bólu i zmęczenia. Wiedziała, że w takich momentach, to czego skrzywdzony (kimkolwiek jest!) potrzebuje najbardziej to ciepłych ramion, które go obejmą i dadzą chociaż namiastkę bezpieczeństwa. Pamiętała jak bardzo pragnęła tych ramion, gdy wyrzucana siłą na szkolny margines, rodziła się w niej złość. Ta złość prowadziła do wybuchów agresji, a agresja do czynów, za które płaciła później nie tylko ona, ale też rodzice. Przez długi czas nie mogąc pogodzić się ze swoją odmiennością, nie potrafiła się też nauczyć kontroli. Te czasy już minęły, ale t a k i e emocje pozostawiają blizny na zawsze. Zresztą nadal nosiła ślady tych i innych traum w sobie.
Patrzyła na niego i coraz lepiej rozumiała, co się dzieje. On b y ł drapieżnikiem, był agresorem, który nie wiedział, w którym momencie może stracić kontrolę. Jeszcze do końca nie wiedziała jakim, choć gdzieś w zakamarkach umysłu zaczęła łączyć pewne zbiegi okoliczności. Czy naprawdę chciała narażać siebie i swojego konia na niebezpieczeństwo? Nie chciała. Ale zamierzała pomóc mężczyźnie.
- Posłuchaj, nieważne czym lub kim jesteś. Zamierzam ci pomóc i możesz tę pomoc przyjąć i zrobić wszystko, bym tego nie żałowała. Na pogadanki będzie czas później.
Nie usłyszała, że kroki czyjejś niedalekiej obecności nieco się oddaliły, nie miała aż tak dobrego słuchu. Wiedziała jednak, że się nie zbliżyli. Nie mogli jednak wiedzieć, kiedy to nastąpi. A może już są tuż obok i ucichli, by na nich zapolować? Jakkolwiek by nie było - musieli się pospieszyć i oddalić chociaż od Mszystego Zakątka. A skoro zamierzali współpracować - wszyscy musieli postawić na opanowanie. Podziękuje za to szczególnie ich środek transportu.
Z nieznajomym nie było pod tym względem jeszcze najlepiej. Analizowała przez moment, czy może mu jakkolwiek pomóc, ale była przecież tylko nieznajomą, której na dobrą sprawę i on mógł się obawiać. Liczyły się więc szybkie i niekoniecznie naturalne środki.
Jedyna opcja jaka przyszła jej do głowy to użycie magii. Mogła maksymalnie uspokoić nieznajomego, by ten nie stwarzał pozorów zagrożenia dla jej wierzchowca. Nie wykonując gwałtownych ruchów, nie odczuwając samemu strachu i po prostu oddając się pod opiekę latarniczki i konia, mógłby być jak towar do przewiezienia. Podejrzewała, że po tym, co działo się z mężczyzną zapewne kilka godzin temu, zwykłe zaklęcie uspokajające Logn mogłoby okazać się niewystarczające, szczególnie, że działa zaledwie kilka minut, a oni mają do przebycia około trzech kilometrów. Rzucanie raz za razem tego samego zaklęcia byłoby męczące i niekoniecznie tak efektowne, jakby chciała. Była więc jeszcze druga opcja… Friðr. Czy to, co przeżył nieznajomy nie zakrawało na traumę? Czy nie był w szponach tak silnych wydarzeń i emocji, że jedyne, co mogłoby go uspokoić to właśnie to zaklęcie? Oczywiście zdawała sobie sprawę, że z instynktem nie wygra - jeśli drapieżnik poczuje żądzę krwi nie ma przebacz. Jeśli jednak druga natura zostanie obdarzona spokojem, będzie mieć więcej energii, by trzymać instynkt na wodzy.
Początkowo planowała po prostu wrzucić go na siodło i prowadzić konia. Tak byłoby łatwiej dla tego drugiego. Ale wtedy jej analizujące sytuację zakamarki umysłu nakazały jej potraktować nieznajomego jak drapieżne zwierzę… Jak gdyby miał zaraz odsłonić kły i długie szpony. Dlatego po namyśle uznała, że zanim nie będzie mieć pewności, że mężczyzna leżąc na karku konia będzie w stanie powstrzymać zaciąganie się zapachem bliskości żył, tuż pod zębami, oboje będą musieli jechać na grzbiecie Medvinda. Na przód wrzuci zmęczonego faceta, sama zaś usiądzie z tyłu, by mieć na niego oko i w razie potrzeby od razu zareagować.
Pozostawał jeszcze tylko ostatni problem… Uczucia Medvinda. Z jednej strony jak na dłoni widać było jak bardzo jest niespokojny - nie próbował tego nawet ukrywać. Z drugiej - pozwolił się dotknąć. Czy oznaczało to, że od mężczyzny coraz mniej czuć drapieżnika, czy też to chwilowa próba opanowania lęku przez konia? Zauważyła też jak napina się ciało mężczyzny.
- Pojedziemy do mojej łodzi koniem. Ale żeby się udało musisz maksymalnie się uspokoić i zaufać nam. Jeśli chcesz mogę uspokoić cię z pomocą magii.
Chwilę później Sigríður położyła dłonie na szyi zwierzęcia i głaszcząc ją skierowała się w stronę głowy. Stanęła naprzeciw przyjaciela i uspokoiła oddech. Dotknęła jego czoła. Wiedziała, że kluczem do jego spokoju jest jej dobry przykład. Raptem twarz rozluźniła się, zmarszczone brwi puściły i czoło wygładziło się; kąciki ust powędrowały do góry. Praca nad sobą była pracą również dla twoich bliskich.
- Mój ukochany, musisz mi zaufać - zaczęła mówić cicho, ale wyraźnie. Miała pogodny, uspokajający ton. - Nie pozwolę nikomu nigdy cię skrzywdzić, mój cudowny Medvindzie. Nie chcemy jednak pozwolić na cierpienie innych, prawda? Użyczysz nam swojego silnego grzbietu, drogi Medvindzie?
Głaskała w tym czasie czoło konia i próbowała skoncentrować całą jego uwagę wyłącznie na sobie. Na moment przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że wypełnia ją świetlisty spokój, który płynie z jej ust, przez ramię aż do palców dotykających ciała zwierzęcia.
- Logn dyr…- wyszeptała.
W końcu kopyta przestały chodzić w miejscu, oczy skierowały się na nią. Uszy wyprostowały się, koń przymknął oczy żądając jeszcze głaskania. Latarniczka uśmiechnęła się i nie zmieniając tonu i nie odwracając wzroku od konia powiedziała do nieznajomego:
- Musisz teraz ostrożnie, ale zdecydowanie wejść w siodło. Dasz radę? Niech Medvind będzie skupiony na mnie. Dzielny konik!
Przez pełne poświęcenie wierzchowcowi nieskoncentrowany słuchacz mógłby uznać, że nie mówi do niego. Ale dla konia i tak liczył się ton i uwaga poświęcona mu. Mogło więc to brzmieć, jakby potraktowała nieznajomego jak dziecko, miała jednak nadzieję, że zrozumie o co jej chodzi.
Przeszła na bok konia i zaczęła głaskać go znów po szyi, by w razie potrzeby być blisko siodła.
Widziała tę mieszankę strachu, jakiejś nadziei, bólu i zmęczenia. Wiedziała, że w takich momentach, to czego skrzywdzony (kimkolwiek jest!) potrzebuje najbardziej to ciepłych ramion, które go obejmą i dadzą chociaż namiastkę bezpieczeństwa. Pamiętała jak bardzo pragnęła tych ramion, gdy wyrzucana siłą na szkolny margines, rodziła się w niej złość. Ta złość prowadziła do wybuchów agresji, a agresja do czynów, za które płaciła później nie tylko ona, ale też rodzice. Przez długi czas nie mogąc pogodzić się ze swoją odmiennością, nie potrafiła się też nauczyć kontroli. Te czasy już minęły, ale t a k i e emocje pozostawiają blizny na zawsze. Zresztą nadal nosiła ślady tych i innych traum w sobie.
Patrzyła na niego i coraz lepiej rozumiała, co się dzieje. On b y ł drapieżnikiem, był agresorem, który nie wiedział, w którym momencie może stracić kontrolę. Jeszcze do końca nie wiedziała jakim, choć gdzieś w zakamarkach umysłu zaczęła łączyć pewne zbiegi okoliczności. Czy naprawdę chciała narażać siebie i swojego konia na niebezpieczeństwo? Nie chciała. Ale zamierzała pomóc mężczyźnie.
- Posłuchaj, nieważne czym lub kim jesteś. Zamierzam ci pomóc i możesz tę pomoc przyjąć i zrobić wszystko, bym tego nie żałowała. Na pogadanki będzie czas później.
Nie usłyszała, że kroki czyjejś niedalekiej obecności nieco się oddaliły, nie miała aż tak dobrego słuchu. Wiedziała jednak, że się nie zbliżyli. Nie mogli jednak wiedzieć, kiedy to nastąpi. A może już są tuż obok i ucichli, by na nich zapolować? Jakkolwiek by nie było - musieli się pospieszyć i oddalić chociaż od Mszystego Zakątka. A skoro zamierzali współpracować - wszyscy musieli postawić na opanowanie. Podziękuje za to szczególnie ich środek transportu.
Z nieznajomym nie było pod tym względem jeszcze najlepiej. Analizowała przez moment, czy może mu jakkolwiek pomóc, ale była przecież tylko nieznajomą, której na dobrą sprawę i on mógł się obawiać. Liczyły się więc szybkie i niekoniecznie naturalne środki.
Jedyna opcja jaka przyszła jej do głowy to użycie magii. Mogła maksymalnie uspokoić nieznajomego, by ten nie stwarzał pozorów zagrożenia dla jej wierzchowca. Nie wykonując gwałtownych ruchów, nie odczuwając samemu strachu i po prostu oddając się pod opiekę latarniczki i konia, mógłby być jak towar do przewiezienia. Podejrzewała, że po tym, co działo się z mężczyzną zapewne kilka godzin temu, zwykłe zaklęcie uspokajające Logn mogłoby okazać się niewystarczające, szczególnie, że działa zaledwie kilka minut, a oni mają do przebycia około trzech kilometrów. Rzucanie raz za razem tego samego zaklęcia byłoby męczące i niekoniecznie tak efektowne, jakby chciała. Była więc jeszcze druga opcja… Friðr. Czy to, co przeżył nieznajomy nie zakrawało na traumę? Czy nie był w szponach tak silnych wydarzeń i emocji, że jedyne, co mogłoby go uspokoić to właśnie to zaklęcie? Oczywiście zdawała sobie sprawę, że z instynktem nie wygra - jeśli drapieżnik poczuje żądzę krwi nie ma przebacz. Jeśli jednak druga natura zostanie obdarzona spokojem, będzie mieć więcej energii, by trzymać instynkt na wodzy.
Początkowo planowała po prostu wrzucić go na siodło i prowadzić konia. Tak byłoby łatwiej dla tego drugiego. Ale wtedy jej analizujące sytuację zakamarki umysłu nakazały jej potraktować nieznajomego jak drapieżne zwierzę… Jak gdyby miał zaraz odsłonić kły i długie szpony. Dlatego po namyśle uznała, że zanim nie będzie mieć pewności, że mężczyzna leżąc na karku konia będzie w stanie powstrzymać zaciąganie się zapachem bliskości żył, tuż pod zębami, oboje będą musieli jechać na grzbiecie Medvinda. Na przód wrzuci zmęczonego faceta, sama zaś usiądzie z tyłu, by mieć na niego oko i w razie potrzeby od razu zareagować.
Pozostawał jeszcze tylko ostatni problem… Uczucia Medvinda. Z jednej strony jak na dłoni widać było jak bardzo jest niespokojny - nie próbował tego nawet ukrywać. Z drugiej - pozwolił się dotknąć. Czy oznaczało to, że od mężczyzny coraz mniej czuć drapieżnika, czy też to chwilowa próba opanowania lęku przez konia? Zauważyła też jak napina się ciało mężczyzny.
- Pojedziemy do mojej łodzi koniem. Ale żeby się udało musisz maksymalnie się uspokoić i zaufać nam. Jeśli chcesz mogę uspokoić cię z pomocą magii.
Chwilę później Sigríður położyła dłonie na szyi zwierzęcia i głaszcząc ją skierowała się w stronę głowy. Stanęła naprzeciw przyjaciela i uspokoiła oddech. Dotknęła jego czoła. Wiedziała, że kluczem do jego spokoju jest jej dobry przykład. Raptem twarz rozluźniła się, zmarszczone brwi puściły i czoło wygładziło się; kąciki ust powędrowały do góry. Praca nad sobą była pracą również dla twoich bliskich.
- Mój ukochany, musisz mi zaufać - zaczęła mówić cicho, ale wyraźnie. Miała pogodny, uspokajający ton. - Nie pozwolę nikomu nigdy cię skrzywdzić, mój cudowny Medvindzie. Nie chcemy jednak pozwolić na cierpienie innych, prawda? Użyczysz nam swojego silnego grzbietu, drogi Medvindzie?
Głaskała w tym czasie czoło konia i próbowała skoncentrować całą jego uwagę wyłącznie na sobie. Na moment przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że wypełnia ją świetlisty spokój, który płynie z jej ust, przez ramię aż do palców dotykających ciała zwierzęcia.
- Logn dyr…- wyszeptała.
W końcu kopyta przestały chodzić w miejscu, oczy skierowały się na nią. Uszy wyprostowały się, koń przymknął oczy żądając jeszcze głaskania. Latarniczka uśmiechnęła się i nie zmieniając tonu i nie odwracając wzroku od konia powiedziała do nieznajomego:
- Musisz teraz ostrożnie, ale zdecydowanie wejść w siodło. Dasz radę? Niech Medvind będzie skupiony na mnie. Dzielny konik!
Przez pełne poświęcenie wierzchowcowi nieskoncentrowany słuchacz mógłby uznać, że nie mówi do niego. Ale dla konia i tak liczył się ton i uwaga poświęcona mu. Mogło więc to brzmieć, jakby potraktowała nieznajomego jak dziecko, miała jednak nadzieję, że zrozumie o co jej chodzi.
Przeszła na bok konia i zaczęła głaskać go znów po szyi, by w razie potrzeby być blisko siodła.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Czuł pod skórą echo własnego serca, szum krwi, który powoli stawał się coraz bardziej odległy i niewyraźny, jakby wpadła w łagodny nurt szerszych arterii i wygładziła na podobieństwo rzeki, która przepływa białymi kołtunami na otwartą toń oceanu – zaczynał rozpoznawać brzmienie tętna, wciąż trzymał jednak dłoń na piersi, drżącą i niezdecydowaną, obawiając się, że jeśli ją odejmie, jego ciało wzburzy się gwałtownym skurczem, włosy staną na karku gęstą, sobaczą sierścią, a zęby, po których nieustannie przesuwał językiem, wyrżną się pod wpływem przerostu kłów, zbyt wielkich, by pomieścić się w jego ustach. Spojrzał nerwowo w stronę nieba – księżyc pobladł na tle porannego błękitu i nie przypominał już złowrogiej, srebrnej źrenicy, która podążała za nim tak, jak oczy postaci na średniowiecznych obrazach; stał się zaledwie piegiem pomiędzy chmurami, a wschodzące powoli słońce czyniło go coraz mniej rozpoznawalnym – po czym podniósł się z ziemi, starając się zatrzymać hak swojej świadomości w każdej kończynie, każdym opuszku palca, każdym drgnieniu mięśni; nie ufał jeszcze swojemu ciału, choć wyczuwał je coraz wyraźniej, jakby kości dopiero odziewały się w miękką skórę, odnajdywały właściwe miejsca w fałdach poszewki i pozwalały mięśniom oprzeć się na twardej konstrukcji – nie był zwierzęciem, którego oczy rozszerzały się w poświacie księżyca, a gardło pąsowiało pod wpływem ciężkiego warkotu, nie ze względu na ludzką twarz i tors pozbawiony kłębów zmierzwionej sierści, ale przede wszystkim z powodu oczu, które przybrały łagodną, szmaragdową barwę i szkliły się wyraźnie w połysku słońca; był człowiekiem, nawet jeśli sam nie zawsze potrafił w to wierzyć. Stał przed kobietą z ramionami zdrętwiałymi od chłodu i ciałem drżącym pod narzutą cienkiego płaszcza – czuł, jak jego plecy pokrywają się dropiatą warstwą strachu i przypominał sobie, dlaczego nigdy nie pozwolił Lassemu podejść do siebie wystarczająco blisko, dlaczego przez lata ukrywał się przed jego wzrokiem i zamykał się w zaciemnionym mieszkaniu, dopóki nie był pewien, że stał się z powrotem w pełni sobą. Wiedział, że to niemożliwe, aby zwierzę rozłamało mu żebra za dnia, nieustannie śniło mu się jednak, że pełnia księżyca przeobrażała się w trzecią kwadrę, a on wciąż widział w lustrze sobaczy pysk i oczy zaczerwienione przekleństwem – nie chciał być drapieżnikiem, bo bał się tego, jak głęboko w skórę mogłyby zatopić się jego kły.
Nigdy nie nauczył się przyjmować pomocy – kiedy był dzieckiem, matka przytulała go czasem do siebie, lecz zawsze bardziej po to, aby wypełnić ciepłem swoje ramiona niż żeby załagodzić jego strach, a kiedy była pewna, że nie słyszał, powtarzała wszystko ojcu, który bił go tak mocno, że w końcu oduczył się przystawać w drzwiach sypialni, kiedy w nocy zbudził go hałas koszmaru i wyciągać dłoni w stronę miękkiej spódnicy, ilekroć serce obijało mu się o żebra głośnym hukiem; ukrywał się przed rodzicami w szopie na narzędzia, gdzie ręce marzły mu z zimna, a podniebienie wyściełało się białym szronem, a potem, kiedy dorosłość rozprostowała mu zgarbiony kręgosłup i rozepchała się łokciami w barkach, ukrywał się w milczeniu, jak gdyby cisza była ściegiem, który potrafił przewiązać nawet najsilniej krwawiące rany. Teraz czuł natomiast, że wszystko, czego przez tyle lat nie potrafił przepłukać łzami spod zaciśniętych powiek, stało się twarde i napierało niewygodnie na jego czaszkę, przypominało guz przytwierdzony głęboko pod skronią, nieustanną, uciskającą na czoło migrenę, od której serce niepokoiło go w piersi, a oddech zatrzymywał się w połowie drogi do rozchylonych ust. Przez chwilę zapragnął osunąć się z powrotem na mszyste podłoże i krzyczeć, dopóki łowcy nie odnaleźliby na jego ciele śladów po niedawnej przemianie, spojrzenie kobiety stało się jednak ciężkie i nieprzebłagane, a on pomyślał, że jeśli zmusi ją, aby dłużej czekała w miejscu, oboje mogli znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Skinął głową, po czym podszedł ostrożnie do spłoszonego zwierzęcia, starając się nie zauważać, że końskie źrenice uciekły w górę białek, a pod grubą, napiętą wzdłuż szyi skórą przebiegł dreszcz tak wyraźny, że poczuł go pod palcami – cofnął dłoń, sięgając niepewnym spojrzeniem w stronę nieznajomej, lecz kręcąc głową, gdy zaproponowała zaklęcie; zawsze miał wrażenie, że jego serce było zbyt ciasne, aby pomieścić w sobie magię.
– Do łodzi? – powtórzył, choć jego głos sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby nie dobył się z gardła, ale z głębi lasu – pomyślał, co jeśli kobieta kłamała? Co jeśli zamierzała odwieźć go prosto w ręce łowców?, zaraz pozbył się jednak tych obaw, zbyt ciężkich, aby udźwignął je w skroniach; pomyślał, co jeśli nie miało to już żadnego znaczenia? Przyglądał się, jak położyła dłonie na końskiej szyi i uniosła głowę, aby spojrzeć zwierzęciu w oczy, zanim dotknęła jego czoła – nagle wyglądała spokojnie, prawie eterycznie, jakby jej dusza wiązała się ścisłym warkoczem z duszą Medvinda, jakby nie tylko przemawiała do stworzenia głosem, który rozumiał, ale jakby ona również rozumiała szmer wydychanego spomiędzy chrapów rżenia; niemal nie zauważył, że pomiędzy jej słowa prześlizgnęło się ciche zaklęcie, rumak stanął jednak w miejscu, poważny i uspokojony. Nie siedział w siodle, odkąd miał dziesięć lat, islandzkie konie były jednak niskie i krępe, podczas gdy plecy Medvinda sięgały mu na wysokość barków – przełknął ślinę, w końcu ułożył jednak dłonie na linii żeber i podparł prawą nogę o strzemię, odważnym ruchem unosząc się na siodło i zaciskając na nim kurczowo palce, kiedy ból po niedawno złamanych kościach powrócił echem przez osłabione ciało, a jemu ponownie zakręciło się w głowie.
– Wszystko dobrze – westchnął, choć nie był pewien, czy kobieta cokolwiek zauważyła – kiedy wskoczyła na siodło za jego plecami, czuł ciepło jej ciała i powolny szmer oddechu, przepływający mu po odsłoniętej szyi, koń ruszył tymczasem do przodu, przecinając ścieżkę pomiędzy drzewami. Odgłos kroków wtopił się w stukot zwierzęcych kopyt, głęboko w kanałach jego zmysłów wciąż burzyło się jednak przyspieszone tętno; wsunął ostrożnie palce w ciemną grzywę ogiera, jakby w ten sposób próbował uspokoić ich drżenie. – Nie boisz się? – spytał w końcu, co brzmiało prawie tak samo jak dlaczego mi pomagasz?, lecz ponieważ kobieta siedziała w siodle za jego plecami, poczuł się, jakby zadawał pytanie Medvindowi. – Większość osób nie czuje się bezpiecznie w obecności warga – dodał cicho, starając się nasycić głos spokojem. – Wyzwoleni krzyczą coraz głośniej i chyba ludziom trudno dłużej udawać, że ich nie słyszą. – spomiędzy jego ust wydobył się niewielki obłok pary. – Nie zrobiłem nikomu krzywdy – zapewnił i przesunął dłonią po końskiej szyi, jakby obawiał się, że zaklęcie okaże się niewystarczające. – To moja krew.
Nigdy nie nauczył się przyjmować pomocy – kiedy był dzieckiem, matka przytulała go czasem do siebie, lecz zawsze bardziej po to, aby wypełnić ciepłem swoje ramiona niż żeby załagodzić jego strach, a kiedy była pewna, że nie słyszał, powtarzała wszystko ojcu, który bił go tak mocno, że w końcu oduczył się przystawać w drzwiach sypialni, kiedy w nocy zbudził go hałas koszmaru i wyciągać dłoni w stronę miękkiej spódnicy, ilekroć serce obijało mu się o żebra głośnym hukiem; ukrywał się przed rodzicami w szopie na narzędzia, gdzie ręce marzły mu z zimna, a podniebienie wyściełało się białym szronem, a potem, kiedy dorosłość rozprostowała mu zgarbiony kręgosłup i rozepchała się łokciami w barkach, ukrywał się w milczeniu, jak gdyby cisza była ściegiem, który potrafił przewiązać nawet najsilniej krwawiące rany. Teraz czuł natomiast, że wszystko, czego przez tyle lat nie potrafił przepłukać łzami spod zaciśniętych powiek, stało się twarde i napierało niewygodnie na jego czaszkę, przypominało guz przytwierdzony głęboko pod skronią, nieustanną, uciskającą na czoło migrenę, od której serce niepokoiło go w piersi, a oddech zatrzymywał się w połowie drogi do rozchylonych ust. Przez chwilę zapragnął osunąć się z powrotem na mszyste podłoże i krzyczeć, dopóki łowcy nie odnaleźliby na jego ciele śladów po niedawnej przemianie, spojrzenie kobiety stało się jednak ciężkie i nieprzebłagane, a on pomyślał, że jeśli zmusi ją, aby dłużej czekała w miejscu, oboje mogli znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Skinął głową, po czym podszedł ostrożnie do spłoszonego zwierzęcia, starając się nie zauważać, że końskie źrenice uciekły w górę białek, a pod grubą, napiętą wzdłuż szyi skórą przebiegł dreszcz tak wyraźny, że poczuł go pod palcami – cofnął dłoń, sięgając niepewnym spojrzeniem w stronę nieznajomej, lecz kręcąc głową, gdy zaproponowała zaklęcie; zawsze miał wrażenie, że jego serce było zbyt ciasne, aby pomieścić w sobie magię.
– Do łodzi? – powtórzył, choć jego głos sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby nie dobył się z gardła, ale z głębi lasu – pomyślał, co jeśli kobieta kłamała? Co jeśli zamierzała odwieźć go prosto w ręce łowców?, zaraz pozbył się jednak tych obaw, zbyt ciężkich, aby udźwignął je w skroniach; pomyślał, co jeśli nie miało to już żadnego znaczenia? Przyglądał się, jak położyła dłonie na końskiej szyi i uniosła głowę, aby spojrzeć zwierzęciu w oczy, zanim dotknęła jego czoła – nagle wyglądała spokojnie, prawie eterycznie, jakby jej dusza wiązała się ścisłym warkoczem z duszą Medvinda, jakby nie tylko przemawiała do stworzenia głosem, który rozumiał, ale jakby ona również rozumiała szmer wydychanego spomiędzy chrapów rżenia; niemal nie zauważył, że pomiędzy jej słowa prześlizgnęło się ciche zaklęcie, rumak stanął jednak w miejscu, poważny i uspokojony. Nie siedział w siodle, odkąd miał dziesięć lat, islandzkie konie były jednak niskie i krępe, podczas gdy plecy Medvinda sięgały mu na wysokość barków – przełknął ślinę, w końcu ułożył jednak dłonie na linii żeber i podparł prawą nogę o strzemię, odważnym ruchem unosząc się na siodło i zaciskając na nim kurczowo palce, kiedy ból po niedawno złamanych kościach powrócił echem przez osłabione ciało, a jemu ponownie zakręciło się w głowie.
– Wszystko dobrze – westchnął, choć nie był pewien, czy kobieta cokolwiek zauważyła – kiedy wskoczyła na siodło za jego plecami, czuł ciepło jej ciała i powolny szmer oddechu, przepływający mu po odsłoniętej szyi, koń ruszył tymczasem do przodu, przecinając ścieżkę pomiędzy drzewami. Odgłos kroków wtopił się w stukot zwierzęcych kopyt, głęboko w kanałach jego zmysłów wciąż burzyło się jednak przyspieszone tętno; wsunął ostrożnie palce w ciemną grzywę ogiera, jakby w ten sposób próbował uspokoić ich drżenie. – Nie boisz się? – spytał w końcu, co brzmiało prawie tak samo jak dlaczego mi pomagasz?, lecz ponieważ kobieta siedziała w siodle za jego plecami, poczuł się, jakby zadawał pytanie Medvindowi. – Większość osób nie czuje się bezpiecznie w obecności warga – dodał cicho, starając się nasycić głos spokojem. – Wyzwoleni krzyczą coraz głośniej i chyba ludziom trudno dłużej udawać, że ich nie słyszą. – spomiędzy jego ust wydobył się niewielki obłok pary. – Nie zrobiłem nikomu krzywdy – zapewnił i przesunął dłonią po końskiej szyi, jakby obawiał się, że zaklęcie okaże się niewystarczające. – To moja krew.
Bezimienny
W przeciwieństwie do Safíra Sigríður zaznała sporo miłości, gdy była mała. Rodzice dbali, by mimo niższej rodzinnej pozycji — czy to ze względu na linię klanu, czy naturę selkie — była traktowana najlepiej, jak to możliwe. Kochali ją, choć była owocem związku, w którym miłości zabrakło lata temu. Prawdopodobnie córka była elementem, który ich na nowo zespolił i dzięki któremu udawało im się żyć razem w prawidłowych relacjach, szacunku a czasem nawet nie najgorszych humorach. Ojciec pragnął, by dziewczyna była w klanie szanowana, zdobyła dobre wykształcenie, a ostatecznie wyszła dobrze za mąż. Choć przysparzało to czasem sporych problemów i tworzyło napięcia między nim a młodą selkie, w głębi serca kobieta wiedziała, że robił to dla jej dobra. Nieco inaczej widzieli jednak szczęście, dobre życie i sposób okazywania sobie uczuć. Dlatego Sigríður wykrzyczała mu w twarz wiele nieprzyjemnych słów i przez długi czas uważała za głównego oprawcę. Zdarzało się to głównie po odkryciu, jak zniewolił Aldę. Tamta historia wzburzyła cały ocean, z jakim urodziła się przyszła latarniczka. Jeśli ktoś kiedyś widział niszczycielską siłę kobiety z Burzowego Przylądka, to najpewniej zdarzyło się to w roku 1988. Wówczas matka opowiedziała jej historię rodzinną. Rozwścieczone fale tłumionego urazu zmyły resztki pięknie malowanej obłudy.
Dopiero gdy osiadła na Wyspie Nyttland i miała czas na wiele rozmyślań, zrozumiała, że bez względu na relacje z matką, Per darzył swoją córkę miłością. Zobaczyła to w sposobie wychowywania jej młodszego brata. Przypomniała sobie też spojrzenia troski, którymi ją obdarzał, gdy przynosiła z akademii wieści o tym, jak źle ją traktują. Były też wspomnienia, w których razem bawili się na plaży lub wypływali na morze i udawali, że są jedynymi ludźmi na świecie. Tylko dlaczego od 7 lat odwiedził ją tylko dwa razy?
Choć twarz Sigríður miała dość oszczędną mimikę, nie można było powiedzieć, że jest pozbawiona uczuć. Nie przejmowała się byle błahostką, jednak jeśli widziała czyjeś cierpienie, któremu mogła ulżyć lub bezpieczeństwo, które może komuś zapewnić — działała automatycznie. Sprawą oczywistą wydawało jej się więc, że nie zostawi chłopaka samego w lesie w tak kiepskim stanie. Czasem jednak zapominała, że ktoś może być mniej ufny i widzieć zagrożenie w niej. Sama należała zawsze do osób ostrożnych, nawet gdy pędziła komuś na pomoc. Mówiła, że ma głęboko zakorzeniony rozsądek. Cóż, była selkie. W wodzie, choć polowała na ryby, to sama często stawała się obiektem polowania. Musiała być ostrożna.
- Jestem latarniczką, będzie nam bliżej do wyspy, niż jakiejkolwiek innej cywilizacji. - wyjaśniła naprędce.
Czuła, że wisi coś w powietrzu. Błękit nieba wykluczał nadchodzącą burzę. Łagodna przedpołudniowa tafla z nielicznymi koronkami lekkich chmur nieszczególnie miała ochotę na kontakt z siostrą ziemią. Ziemia zaś kipiała dziwnym rozdrażnieniem. Las nie życzył sobie, by zakłócano jego misterium budzenia roślin do wzrostu. Choć latarniczka chwilowo nie słyszała odgłosów świadczących o obecności łowców, ich niedaleka obecność nigdy nie wróżyła niczego dobrego. Każde inne zwierzę będzie niespokojne, ich zachowanie może by tak nieprzewidywalne. Duchy lasu zaś nie pozwolą, by zakłócano spokój ich królestwa. Zawsze uważnie słuchały potrzeb miejsca, w którym żyją.
Kobieta nie pierwszy raz przemierzała ostępy Lasu Północnego. Kilka razy była również w Mszystym Zakątku. Zawsze była znakomitą nawigatorką, choć dużo pewniej czuła się na wodzie niż pośród drzew. Najważniejsze, że zgubiła się tu tylko raz i to z powodu własnej nierozwagi na początku jej kariery jako latarniczka. Potem już wiedziała, jakich błędów nie popełniać i na co zwracać uwagę podczas leśnej podróży.
Z tym przekonaniem wypatrywała dobrze sobie znanych drzew, skarp i leśnych ścieżek, kierując się w kierunku jeziora. Niedługo po północno-zachodniej stronie pojawi się kilkusetletni dąb z jamą borsuczą u podstawy. Czasem widywała tam ślady obecności tussów, więc starała się zostawiać na głazie nieopodal zebrany po drodze kwiat lub kawałek swojego prowiantu.
Sigríður skupiona na obserwacji lasu i zagłębiona we własne rozmyślania przez moment niemal zapomniała, że wiezie ze sobą kogoś totalnie obcego. Czasem niektóre osoby mają tak szczególną energię, że nie sposób o nich zapomnieć. Niektórzy stawiają na baczność każdy twój włosek na ciele, choć teoretycznie nie robią niczego groźnego. Inni promieniują potrzebą, by uwaga koncentrowała się wyłącznie na nich, w każdej upływającej minucie. Są też tacy, którzy łatwo potrafią się zgrać z twoją energią i jakkolwiek źle się nie dzieje w waszych głowach, w pewnym momencie się zestrajacie. Nie trzeba się szczególnie do tego lubić, rozmawiać, by poznać, robić razem wspólne rzeczy. Wystarczy obok siebie być. Wydawało się to szczególnie dziwne przez stan, w którym znajdował się mężczyzna. Kiedy latarniczka sobie o tym przypomniała, sztucznie wróciła do większej uważności. Musiała mieć pewność, że ratując nieznajomego nie popełniła jakiegoś straszliwego błędu. Tym bardziej że chyba już domyśliła się, kim był…
- Warg… właśnie... - szepnęła, choć bardziej do siebie niż do niego.
Wychyliła się, by lepiej obejrzeć przód Medvinda. Zobaczyła, że w jego grzywę wpinały się palce. Koń nie protestował. Zdecydowanie był czujny, ale dzięki zaklęciu udało mu się uspokoić na tyle, by kwestię bezpieczeństwa oddać w ręce Sigríður. W oddali usłyszała szelest liści. Ale może jej się tylko wydawało? A jeśli nie, to musiało być coś małego... może lis?
- Nie boję, ale jestem ostrożna. - na wszelki wypadek skręcili trochę w stronę przeciwną od szelestu liści. Potem mówiła dalej, myśląc, że może rozmowa pomoże wargowi zaczepić świadomość w ludzkim już ciele: Wyzwoleni sami są najgorszymi drapieżnikami ze wszystkich. Ukrywają swoje słabości pod płaszczykiem idei. Mnie też by nie polubili. Czujesz czemu swoim wilczym nosem?
Drzewa trochę się przerzedziły. Promienie słońca zaczęły muskać delikatnie ciepłem ich ciała. Zastanawiała się jednak, czy nieznajomemu nie jest wciąż zbyt zimno. Jej brat zawsze mówił, że chłód mu nie przeszkadza. Starał się być silnym, wytrzymałym mężczyzną, ale ciało miał dużo delikatniejsze niż ona. W pewnym momencie więc przestała go pytać i po prostu w milczeniu oddawała mu swoją bluzę, przynosiła koc, czy kakao.
- W porządku, wierzę ci. - miała jakiś inny wybór? Już zdecydowała się mu pomóc. -W każdym razie krwi należy się pozbyć. Zajmiemy się tym.
Stuk!
Raptem okazała szyszka spadła wprost na głowę latarniczki. Zatrzymała gwałtownie konia i w tym momencie kolejna szyszka poleciała wprost w ramię mężczyzny. Przejeżdżali akurat obok starej sosny, pięknej i dorodnej, próbującej wygryźć inne drzewa z okolicy. Kiedy Sigríður zadarła do głowę do góry, jej oczom ukazał się widok, którego się nie spodziewała… Na grubej, poziomej gałęzi nad nimi, wśród mniejszych gałązek siedziała niewielka istotka. Była wielkości młodego kota, miała pomarszczoną twarz i jaskrawe rumieńce. Z głowy sterczały jej rozczochrane jasne włoski z wplecionym w nie niebieskim kwiatkiem. Miała na sobie szare spodenki i brudnozieloną bluzkę. W małych dłoniach trzymała kolejną szyszkę. Kobieta zrozumiała, że rzucanie tak dużymi szyszkami dla tak małego stworzenia było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę jeszcze pewien fakt: podarte spodenki i ewidentnie zaniepokojony wyraz twarzy, który jego właściciel próbował zamaskować determinacją.
To był tuss. Tuss, który miał za sobą jakąś nieprzyjemną historię i jakimś cudem znalazł się na drzewie. I właśnie zaczął mówić coś w swym dziwnym języku, bardzo szybko i z przejściem.
Sigríður nie rozumiała ani słowa. Wiedziała jednak, że zazwyczaj tussy nie są tak odważne.
Dopiero gdy osiadła na Wyspie Nyttland i miała czas na wiele rozmyślań, zrozumiała, że bez względu na relacje z matką, Per darzył swoją córkę miłością. Zobaczyła to w sposobie wychowywania jej młodszego brata. Przypomniała sobie też spojrzenia troski, którymi ją obdarzał, gdy przynosiła z akademii wieści o tym, jak źle ją traktują. Były też wspomnienia, w których razem bawili się na plaży lub wypływali na morze i udawali, że są jedynymi ludźmi na świecie. Tylko dlaczego od 7 lat odwiedził ją tylko dwa razy?
Choć twarz Sigríður miała dość oszczędną mimikę, nie można było powiedzieć, że jest pozbawiona uczuć. Nie przejmowała się byle błahostką, jednak jeśli widziała czyjeś cierpienie, któremu mogła ulżyć lub bezpieczeństwo, które może komuś zapewnić — działała automatycznie. Sprawą oczywistą wydawało jej się więc, że nie zostawi chłopaka samego w lesie w tak kiepskim stanie. Czasem jednak zapominała, że ktoś może być mniej ufny i widzieć zagrożenie w niej. Sama należała zawsze do osób ostrożnych, nawet gdy pędziła komuś na pomoc. Mówiła, że ma głęboko zakorzeniony rozsądek. Cóż, była selkie. W wodzie, choć polowała na ryby, to sama często stawała się obiektem polowania. Musiała być ostrożna.
- Jestem latarniczką, będzie nam bliżej do wyspy, niż jakiejkolwiek innej cywilizacji. - wyjaśniła naprędce.
Czuła, że wisi coś w powietrzu. Błękit nieba wykluczał nadchodzącą burzę. Łagodna przedpołudniowa tafla z nielicznymi koronkami lekkich chmur nieszczególnie miała ochotę na kontakt z siostrą ziemią. Ziemia zaś kipiała dziwnym rozdrażnieniem. Las nie życzył sobie, by zakłócano jego misterium budzenia roślin do wzrostu. Choć latarniczka chwilowo nie słyszała odgłosów świadczących o obecności łowców, ich niedaleka obecność nigdy nie wróżyła niczego dobrego. Każde inne zwierzę będzie niespokojne, ich zachowanie może by tak nieprzewidywalne. Duchy lasu zaś nie pozwolą, by zakłócano spokój ich królestwa. Zawsze uważnie słuchały potrzeb miejsca, w którym żyją.
Kobieta nie pierwszy raz przemierzała ostępy Lasu Północnego. Kilka razy była również w Mszystym Zakątku. Zawsze była znakomitą nawigatorką, choć dużo pewniej czuła się na wodzie niż pośród drzew. Najważniejsze, że zgubiła się tu tylko raz i to z powodu własnej nierozwagi na początku jej kariery jako latarniczka. Potem już wiedziała, jakich błędów nie popełniać i na co zwracać uwagę podczas leśnej podróży.
Z tym przekonaniem wypatrywała dobrze sobie znanych drzew, skarp i leśnych ścieżek, kierując się w kierunku jeziora. Niedługo po północno-zachodniej stronie pojawi się kilkusetletni dąb z jamą borsuczą u podstawy. Czasem widywała tam ślady obecności tussów, więc starała się zostawiać na głazie nieopodal zebrany po drodze kwiat lub kawałek swojego prowiantu.
Sigríður skupiona na obserwacji lasu i zagłębiona we własne rozmyślania przez moment niemal zapomniała, że wiezie ze sobą kogoś totalnie obcego. Czasem niektóre osoby mają tak szczególną energię, że nie sposób o nich zapomnieć. Niektórzy stawiają na baczność każdy twój włosek na ciele, choć teoretycznie nie robią niczego groźnego. Inni promieniują potrzebą, by uwaga koncentrowała się wyłącznie na nich, w każdej upływającej minucie. Są też tacy, którzy łatwo potrafią się zgrać z twoją energią i jakkolwiek źle się nie dzieje w waszych głowach, w pewnym momencie się zestrajacie. Nie trzeba się szczególnie do tego lubić, rozmawiać, by poznać, robić razem wspólne rzeczy. Wystarczy obok siebie być. Wydawało się to szczególnie dziwne przez stan, w którym znajdował się mężczyzna. Kiedy latarniczka sobie o tym przypomniała, sztucznie wróciła do większej uważności. Musiała mieć pewność, że ratując nieznajomego nie popełniła jakiegoś straszliwego błędu. Tym bardziej że chyba już domyśliła się, kim był…
- Warg… właśnie... - szepnęła, choć bardziej do siebie niż do niego.
Wychyliła się, by lepiej obejrzeć przód Medvinda. Zobaczyła, że w jego grzywę wpinały się palce. Koń nie protestował. Zdecydowanie był czujny, ale dzięki zaklęciu udało mu się uspokoić na tyle, by kwestię bezpieczeństwa oddać w ręce Sigríður. W oddali usłyszała szelest liści. Ale może jej się tylko wydawało? A jeśli nie, to musiało być coś małego... może lis?
- Nie boję, ale jestem ostrożna. - na wszelki wypadek skręcili trochę w stronę przeciwną od szelestu liści. Potem mówiła dalej, myśląc, że może rozmowa pomoże wargowi zaczepić świadomość w ludzkim już ciele: Wyzwoleni sami są najgorszymi drapieżnikami ze wszystkich. Ukrywają swoje słabości pod płaszczykiem idei. Mnie też by nie polubili. Czujesz czemu swoim wilczym nosem?
Drzewa trochę się przerzedziły. Promienie słońca zaczęły muskać delikatnie ciepłem ich ciała. Zastanawiała się jednak, czy nieznajomemu nie jest wciąż zbyt zimno. Jej brat zawsze mówił, że chłód mu nie przeszkadza. Starał się być silnym, wytrzymałym mężczyzną, ale ciało miał dużo delikatniejsze niż ona. W pewnym momencie więc przestała go pytać i po prostu w milczeniu oddawała mu swoją bluzę, przynosiła koc, czy kakao.
- W porządku, wierzę ci. - miała jakiś inny wybór? Już zdecydowała się mu pomóc. -W każdym razie krwi należy się pozbyć. Zajmiemy się tym.
Stuk!
Raptem okazała szyszka spadła wprost na głowę latarniczki. Zatrzymała gwałtownie konia i w tym momencie kolejna szyszka poleciała wprost w ramię mężczyzny. Przejeżdżali akurat obok starej sosny, pięknej i dorodnej, próbującej wygryźć inne drzewa z okolicy. Kiedy Sigríður zadarła do głowę do góry, jej oczom ukazał się widok, którego się nie spodziewała… Na grubej, poziomej gałęzi nad nimi, wśród mniejszych gałązek siedziała niewielka istotka. Była wielkości młodego kota, miała pomarszczoną twarz i jaskrawe rumieńce. Z głowy sterczały jej rozczochrane jasne włoski z wplecionym w nie niebieskim kwiatkiem. Miała na sobie szare spodenki i brudnozieloną bluzkę. W małych dłoniach trzymała kolejną szyszkę. Kobieta zrozumiała, że rzucanie tak dużymi szyszkami dla tak małego stworzenia było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę jeszcze pewien fakt: podarte spodenki i ewidentnie zaniepokojony wyraz twarzy, który jego właściciel próbował zamaskować determinacją.
To był tuss. Tuss, który miał za sobą jakąś nieprzyjemną historię i jakimś cudem znalazł się na drzewie. I właśnie zaczął mówić coś w swym dziwnym języku, bardzo szybko i z przejściem.
Sigríður nie rozumiała ani słowa. Wiedziała jednak, że zazwyczaj tussy nie są tak odważne.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Wyobrażał sobie, że kolejne pełnie będą łatwiejsze – nie mniej bolesne, ale przynajmniej lżejsze na sumieniu, przemiana wciąż sprawiała tymczasem, że czuł się wyzuty spod własnej skóry, jakby wilk musiał rozgryźć każdy węzeł jego ścięgien, zacisnąć zęby na kruchych, ludzkich kościach i siłą zerwać się z łańcucha aorty, aby w końcu zasmakować upragnionej wolności; jego tętno spowolniło, mrowienie osunęło się błahym dyskomfortem pod opuszki palców, a warg wycofał się w głąb ciała, sprawiając, że rzeczywistość nie wydawała mu się tak ogłuszająca i spod przytłaczającego dźwięku dudniącego serca wychynęły odgłosy przyrody, szum wiatru, który przepływał łagodnie pomiędzy gałęziami, stukot dzięcioła, uderzającego dziobem w pień wysoko ponad jego głową, westchnienia kłębiące się obłokami pary nad szparami końskich chrapów – nigdy nie był w stanie docenić wyrazistości sobaczych źrenic, przytłaczało go, jak mocno każdy smak osiadał na języku, a krew utrzymywała się w ślinie jeszcze na długo po tym, jak księżyc przecierał się na porannym firmamencie. W ludzkim ciele zmysły stawały się bolesne i obrzmiałe, przypominały wilczy kieł ugrzęzły głęboko w miękkiej tkance, a on nie wiedział, jak wyciszyć je w głębi skroni, więc przed pełnią dociskał jedynie dłonie do uszu, starając się wygłuszyć rwący potok własnego tętna, zdławić każdy szmer, który pod czaszką rozrastał się do krzyku, czegoś ciężkiego i gwałtownego, co przegryzało się przez jego świadomość jak czerw – czasem, kiedy przełykał ślinę, słyszał wilgotny odgłos, gdy przechodziła mu przez gardło, oddychał i był pewien, że wszyscy słyszeli świst, z jakim powietrze wypełniało mu płuca, choć nikt nie patrzył nawet w jego stronę, przykładał sobie dłoń do piersi i wyczuwał pulsacyjny ruch serca pod osierdziem, jakby pomiędzy jego żebrami przebywało żywe zwierzę, a wtedy wszystko wydawało mu się nagle głośne i przerażające, więc klękał pod zimną, kafelkową ścianą i ukrywał głowę w kolanach, dopóki Sohvi nie przysiadała obok niego, przesłaniając mu uszy dłońmi i ocierając kciukiem łzy, które stygły, onieśmielone, w drżących kącikach ust.
Tym razem czuł się, jakby obejmujące Medvinda zaklęcie, uspokajało również jego lub – być może – przyszłość nabierała coraz mniejszego znaczenia, co właściwie w niej widział? Był potworem, którego podobizny przekłuwano nożem, drapieżnikiem niezdolnym zapanować nad własnymi szczękami, psem przeznaczonym do uśpienia, zanim komuś stanie się krzywda – codziennie zbierał z wycieraczki ulotki, na których nadrukowane hasła Wyzwolonych szczerzyły się równie groźnie co zwierzęce kły, a potem odwracał wzrok od mężczyzn, którzy zatrzymywali go na ulicy, zawsze plując na chodnik flegmą tych samych, obmierzłych przekleństw, jakie wyściełały omszałe fasady miasta. Kiedyś odwracał się jeszcze przez ramię, próbował walczyć, choć zęby miał płaskie i stępione, a dłonie niezdolne do zaciśnięcia się w pięści, teraz wierzył jednak, że zasługiwał na to, jak go traktowali – zostawił draśnięcie pazurów na przedramieniu Sohvi i pozwolił Lassemu położyć palce na miękkim, sobaczym języku, był nieostrożny, a świat miał rację, kiedy nazywał go zagrożeniem; kobieta mogła zawieźć go pod samotną wieżę, zakuć w żelazne kajdany Gleipniru – nie był pewien, czy miałby w sobie siłę, aby protestować, więc kiedy podjęła się wytłumaczenia, skinął jedynie głową, zbyt zmęczony, by wiedzieć, czy przemieszczali się w dobrą stronę, choć świadomy, że odgłosy cudzych kroków oddaliły się pomiędzy drzewami, cichnąc w miękkiej opończy mchu.
– Zawsze się zastanawiałem – zaczął w końcu stłumionym, chrapliwym głosem, jakby struny jego krtani nie odzyskały jeszcze ludzkiego kształtu, gardło nie zwieńczyło głosu właściwym brzmieniem. – Kto zajmuje się latarnią. Nigdy nie byłem na Nyttland, z daleka wydaje się bardzo samotna. – uśmiechnął się słabo, choć Sigríður nie widziała jego twarzy ani zmarszczki troskliwego grymasu, który na nią wpłynął. Rozluźnił palce na końskiej grzywie, choć wciąż obejmował dłońmi ciepłą szyję zwierzęcia – częściowo, aby nie osunąć się wzdłuż opasłego boku, częściowo, aby czuć pod opuszkami spokój przepływającego tętnicą życia, kiedy kobieta się odezwała, poruszył się jednak niespokojnie, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że snuła się konno po lesie, niepomna wschodzącej nad drzewami pełni. Była inna – czuł to w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić, tak jak czuje się subtelny wpływ niektórych barw, nie mogąc jednocześnie wytłumaczyć ich człowiekowi, który nigdy ich nie doświadczył; nie umiał wskazać, co ją odróżniało – od niego, od świata, który ich otaczał – węch pozwalał mu wprawdzie odnaleźć ludzi objętych ciężarem tego samego przekleństwa, lecz nigdy nie sięgał tak głęboko w cudze istnienie. Skąd mógł wiedzieć, kim była? Nie poznał magicznego świata w sposób, w jaki powinien. – To dlatego mieszkasz w latarni? – spytał ostrożnie, starając się podjąć łagodny ton, choć jego głos od początku był cichy i uniżony, jakby obawiał się dźwięków, do jakich mógłby się wznieść, gdyby pozostawił go bez nadzoru. – Nie mam na myśli... – podjął zaraz nerwowo, próbując odnaleźć słowa, które wygładziłyby jego wypowiedź, lecz nie mógł znaleźć żadnych. – Pomyślałem... gdybym próbował ukryć się przed ludźmi, latarnia byłaby dobrym miejscem.
Szmer wiatru został zakłócony cichym stukotem, a zaraz potem coś uderzyło go w lewe ramię, tocząc się pod kopyta nieświadomego Medvinda – odwrócił głowę, jeszcze zanim dostrzegł siedzącego na drzewie tussa, poczuł go jednak nosem, intensywną, ciężką woń lasu, zapach, który przywodził mu na myśl bagna lub wilgotny kompostownik. Istota była nie większa niż kot, choć z wyglądu przypominała ogrodowego trolla o okrągłych, szklanych oczach i policzkach przerysowanych jaskrawym odcieniem czerwieni – miała podarte ubranie i wyglądała na spłoszoną; nieustannie odwracała się przez ramię, kołysząc się na stękającej wzdłuż pnia gałęzi, aż w końcu rzuciła kolejną szyszkę, która potoczyła się po leśnej ścieżce – miał nieodparte wrażenie, że tuss próbował ich ostrzec, lecz nie rozumiał wydobywającego się z jego ust szwargotu, nie potrafił odnaleźć wzrokiem zagrożenia ani skupić się wystarczająco, by podążyć jego zapachem. Drgnął, wyraźnie zaniepokojony, po czym odwrócił się przez ramię, sięgając wzrokiem na pobladłą twarz nieznajomej, jakby spodziewał się, że z jej oczu łatwiej będzie mu wyczytać odpowiedź – bez skutku.
– Ktoś jest w pobliżu – odparł szeptem, choć prawie nie poczuł, jak słowa otarły mu się o podniebienie. – Czy on potrzebuje pomocy? – dodał, sięgając spojrzeniem z powrotem w kierunku stworzenia – miało rozdarty materiał spodni, lecz nie wyglądało na ranne; krew, którą czuł, była jego własną. W tej samej chwili odgłosy dobiegające z głębi lasu zaczęły się jednak nasilać, szelest cudzej obecności nabierał wyrazistego dźwięku kroków, a spomiędzy napierającego na skronie gwaru, powoli dało się wyodrębnić fragmenty ludzkich głosów. – Powinniśmy się pośpieszyć – westchnął nerwowo, choć coś w jego wnętrzu wciąż pozostawało ciężkie i nieruchome.
Tym razem czuł się, jakby obejmujące Medvinda zaklęcie, uspokajało również jego lub – być może – przyszłość nabierała coraz mniejszego znaczenia, co właściwie w niej widział? Był potworem, którego podobizny przekłuwano nożem, drapieżnikiem niezdolnym zapanować nad własnymi szczękami, psem przeznaczonym do uśpienia, zanim komuś stanie się krzywda – codziennie zbierał z wycieraczki ulotki, na których nadrukowane hasła Wyzwolonych szczerzyły się równie groźnie co zwierzęce kły, a potem odwracał wzrok od mężczyzn, którzy zatrzymywali go na ulicy, zawsze plując na chodnik flegmą tych samych, obmierzłych przekleństw, jakie wyściełały omszałe fasady miasta. Kiedyś odwracał się jeszcze przez ramię, próbował walczyć, choć zęby miał płaskie i stępione, a dłonie niezdolne do zaciśnięcia się w pięści, teraz wierzył jednak, że zasługiwał na to, jak go traktowali – zostawił draśnięcie pazurów na przedramieniu Sohvi i pozwolił Lassemu położyć palce na miękkim, sobaczym języku, był nieostrożny, a świat miał rację, kiedy nazywał go zagrożeniem; kobieta mogła zawieźć go pod samotną wieżę, zakuć w żelazne kajdany Gleipniru – nie był pewien, czy miałby w sobie siłę, aby protestować, więc kiedy podjęła się wytłumaczenia, skinął jedynie głową, zbyt zmęczony, by wiedzieć, czy przemieszczali się w dobrą stronę, choć świadomy, że odgłosy cudzych kroków oddaliły się pomiędzy drzewami, cichnąc w miękkiej opończy mchu.
– Zawsze się zastanawiałem – zaczął w końcu stłumionym, chrapliwym głosem, jakby struny jego krtani nie odzyskały jeszcze ludzkiego kształtu, gardło nie zwieńczyło głosu właściwym brzmieniem. – Kto zajmuje się latarnią. Nigdy nie byłem na Nyttland, z daleka wydaje się bardzo samotna. – uśmiechnął się słabo, choć Sigríður nie widziała jego twarzy ani zmarszczki troskliwego grymasu, który na nią wpłynął. Rozluźnił palce na końskiej grzywie, choć wciąż obejmował dłońmi ciepłą szyję zwierzęcia – częściowo, aby nie osunąć się wzdłuż opasłego boku, częściowo, aby czuć pod opuszkami spokój przepływającego tętnicą życia, kiedy kobieta się odezwała, poruszył się jednak niespokojnie, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że snuła się konno po lesie, niepomna wschodzącej nad drzewami pełni. Była inna – czuł to w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić, tak jak czuje się subtelny wpływ niektórych barw, nie mogąc jednocześnie wytłumaczyć ich człowiekowi, który nigdy ich nie doświadczył; nie umiał wskazać, co ją odróżniało – od niego, od świata, który ich otaczał – węch pozwalał mu wprawdzie odnaleźć ludzi objętych ciężarem tego samego przekleństwa, lecz nigdy nie sięgał tak głęboko w cudze istnienie. Skąd mógł wiedzieć, kim była? Nie poznał magicznego świata w sposób, w jaki powinien. – To dlatego mieszkasz w latarni? – spytał ostrożnie, starając się podjąć łagodny ton, choć jego głos od początku był cichy i uniżony, jakby obawiał się dźwięków, do jakich mógłby się wznieść, gdyby pozostawił go bez nadzoru. – Nie mam na myśli... – podjął zaraz nerwowo, próbując odnaleźć słowa, które wygładziłyby jego wypowiedź, lecz nie mógł znaleźć żadnych. – Pomyślałem... gdybym próbował ukryć się przed ludźmi, latarnia byłaby dobrym miejscem.
Szmer wiatru został zakłócony cichym stukotem, a zaraz potem coś uderzyło go w lewe ramię, tocząc się pod kopyta nieświadomego Medvinda – odwrócił głowę, jeszcze zanim dostrzegł siedzącego na drzewie tussa, poczuł go jednak nosem, intensywną, ciężką woń lasu, zapach, który przywodził mu na myśl bagna lub wilgotny kompostownik. Istota była nie większa niż kot, choć z wyglądu przypominała ogrodowego trolla o okrągłych, szklanych oczach i policzkach przerysowanych jaskrawym odcieniem czerwieni – miała podarte ubranie i wyglądała na spłoszoną; nieustannie odwracała się przez ramię, kołysząc się na stękającej wzdłuż pnia gałęzi, aż w końcu rzuciła kolejną szyszkę, która potoczyła się po leśnej ścieżce – miał nieodparte wrażenie, że tuss próbował ich ostrzec, lecz nie rozumiał wydobywającego się z jego ust szwargotu, nie potrafił odnaleźć wzrokiem zagrożenia ani skupić się wystarczająco, by podążyć jego zapachem. Drgnął, wyraźnie zaniepokojony, po czym odwrócił się przez ramię, sięgając wzrokiem na pobladłą twarz nieznajomej, jakby spodziewał się, że z jej oczu łatwiej będzie mu wyczytać odpowiedź – bez skutku.
– Ktoś jest w pobliżu – odparł szeptem, choć prawie nie poczuł, jak słowa otarły mu się o podniebienie. – Czy on potrzebuje pomocy? – dodał, sięgając spojrzeniem z powrotem w kierunku stworzenia – miało rozdarty materiał spodni, lecz nie wyglądało na ranne; krew, którą czuł, była jego własną. W tej samej chwili odgłosy dobiegające z głębi lasu zaczęły się jednak nasilać, szelest cudzej obecności nabierał wyrazistego dźwięku kroków, a spomiędzy napierającego na skronie gwaru, powoli dało się wyodrębnić fragmenty ludzkich głosów. – Powinniśmy się pośpieszyć – westchnął nerwowo, choć coś w jego wnętrzu wciąż pozostawało ciężkie i nieruchome.
Bezimienny
Niewiele osób naprawdę rozumiało styl życia Sigríður. Nie winiła o to nikogo, w końcu nie każdy jest w stanie żyć, będąc zdanym wyłącznie na siebie, a jednocześnie wiedząc, że od twojej codziennej samodyscypliny zależy bezpieczeństwo innych. Nie każdy też zgodziłby się, że świetną atrakcją jest prowadzenie dysput filozoficznych z koniem. Wielu znajomych latarniczki lubiło za to przymykać oko na jej pracę i z rozkoszą odwiedzać nie tyle ją, co wyspę. Niektórzy czasem potrzebowali bezpiecznego skrawka ziemi, gdzie można pobyć w ciszy ze swoimi myślami i bez komentarzy innych. Nie każdemu jednak Sigríður pozwalała zjawić się na jej ukochanym skrawku ziemi. Na litość boską, nie prowadziła przecież kurortu..!
…ani szpitala. A jednak po raz kolejny napotkawszy potrzebującego, zamierzała pomóc mu na swym błogosławionym skrawku lądu. Cóż… To właśnie tam czuła się najpewniej i miała wszystko, co mogło okazać się potrzebne. W razie potrzeby miała kilka furtek, by unieszkodliwić potencjalnego wroga. Pomaganie zawsze niosło ze sobą ryzyko. Czy to nie jednak ono od najmłodszych lat tak ją wzywało do działania? To, że zamieszkała z dala od ludzi nie oznaczało, że pozbawiła się życia.
Ciało leżące przed nią, na grzbiecie konia, zdecydowanie potrzebowało pomocy. Leżało cicho, dość statycznie, ale nie potrafiło się rozluźnić. Jej ciało zresztą też nie powinno, skoro dowiedziała się już, kim jest nieznajomy. Oczywiście, że foka musiała trafić na drapieżnika! Jedyna nadzieja w tym, że z reguły wilki nie mają do czynienia z fokami, a ona nie miała nawet ze sobą swojej skóry. Może więc nie był to dla niego oczywisty zapach ofiary. Nie słyszała przynajmniej jeszcze o leśnych selkie! Choć świat wariuje, kto wie co jeszcze natura czy ludzie nią manipulujący wymyślą. Poza tym, choć pełnia była przecież przed chwilą, to jednak swój najpiękniejszy i najgroźniejszy kształt księżyc miał już za sobą. Więc… może być już tylko lepiej, prawda? No dobrze, prawda była taka, że kobieta nie miała najlepszych informacji na temat wilkołaków. Nie zamierzała jednak żadnego dyskryminować, o ile nie zamierza jej się rzucić do gardła. Zdawała sobie sprawę, że czasem instynkt bardzo trudno opanować, ale jeśli czegoś naprawdę się chce… Czy to nie jest najważniejsze? Czy nie zdarzyło jej się już pomagać innym rannym drapieżnikom, które w innych okolicznościach połknęłyby ją w całości? Może za dużo czasu spędziła ostatnio z Selją…
Kobieta poprawiła się w siodle, chwyciła mocniej lejce i zaciągnęła głęboko leśnym powietrzem. Zapach mokrego mchu ustępował zapachowi suchej kory i drzew iglastych, gdzieś na granicy zmysłu błąkała się woń rdzy.
- Odosobniona - poprawiła mężczyznę. - Latarnia jest odosobniona, ale nie samotna. Ani latarnia, ani latarnik nie mogą się tak czuć.
Pozwoliła mu potem, by słowa spokojnie nabierały kształtu i mocy po opuszczeniu zakamarków umysłu. Nie przerywała mu, choć przerwy między poszczególnymi zdaniami bywały długie. Choć mówił cicho, a głos miał zachrypnięty - dobrze się go słuchało.
- Mieszkam i pracuję w latarni z wielu powodów - odpowiedziała, gdy nadeszła jej pora - ale tak, moja natura oraz chęć ukrycia się przed pewnymi ludźmi to niektóre z nich. Nie jestem jednak aż takim rozgoryczonym zgredem, jak mógłbyś przypuszczać. Serio, odrzucenie swojej natury, czy ucieczka przed tymi, którzy jej nie akceptują jest dobrym rozwiązaniem co najwyżej na chwilę. Mieszkam tam, bo to lubię i mogę żyć tam własnym życiem. Może też tak uznasz, gdy tam dotrzemy. Ale nie wyobrażam sobie, że miałabym całkowicie odgrodzić się od innych ludzi, bo wśród nich znajdą się nadęci idioci.
Tuss, który przerwał ich rozmowę wpatrywał się teraz w nich sfrustrowanym spojrzeniem. Zamachał rękoma, jedną w lewo, drugą w dół, a potem nagle trochę pokracznie stanął na swoje krótkie nóżki i wyciągnął w dół, w ich stronę malutką dłoń. Trochę mu zadrżała, tak samo jak zadarty, różowy nosek. Wówczas kobieta usłyszała to samo, co nieznajomy i wiedziała już, że skończył się czas na pogawędki. Sięgnęła do kieszeni spodni i wygrzebała stamtąd mały kamyczek - pochodził z brzegu jeziora. Był ładny - idealnie gładki, owalny i z biało czarnym krzyżem na środku. Latarniczka nie do końca wiedziała, czy tussy naprawdę zawsze potrzebują podarków. Uznała jednak, że skoro się nie rozumieją, to może być jedyny kod, który ich połączy i może warto zaryzykować pięć sekund zwłoki, by go wykonać.
- Chyba tak, spróbujmy mu pomóc.
Podrzuciła do góry kamyk, który tuss od razu złapał, prawie tracąc równowagę. Potem wyciągnęła ręce w kierunku małego stworka. Tamten jęknął, wyprostował się i zamknął oczy. Potem nagle skoczył prosto w ręce Sigríður. Czy jednak kiedykolwiek do nich dotarł? Ciężko powiedzieć, bo wydawało się, że gdy kobieta miała już poczuć w dłoniach ciężar małego stworzenia, ten nagle rozpłynął się w powietrzu. Zapach rdzy przybrał na sile.
Gwałtownie rozejrzała się pod siebie, później obejrzała swoje dłonie, ale za nic w świecie nie potrafiła powiedzieć, gdzie podział się tuss. Miała jednak wrażenie, że na jej palcach pozostało trochę błota i jakiś włos. Niestety nie było czasu, by przeanalizować sytuację. Gdy usłyszała głosy, nogi zadziałały automatycznie - zacisnęły się na bokach konia i zaraz Medvind ruszył do przodu. Po chwili ze stępu przeszli do kłusa. Teren nie był jeszcze na tyle odpowiedni, by przyspieszyć, zresztą z takim obciążeniem nie mogliby galopować zbyt długo, wolała wiec zachować tę możliwość na później.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że błękit poranka zaczął blednąć, choć słońce dalej wytrwale próbowało przebijać się przez gromadzące się na firmamencie chmury. Z tego powodu, choć drzewa nie cisnęły się już tak bardzo jedno do drugiego, nie zrobiło się na tyle jasno, by mogła uzyskać idealną w tej okolicy widoczność. Na dodatek z każdym pokonywanym metrem latarniczka miała wrażenie, że coś dokoła nich się zmienia. Później zrozumiała co - zaczęła otaczać ich mgła. Delikatna, powolna, ale dość nietypowa. Na dodatek nie była bezwonna - miała zapach rdzy. Im bardziej oddalali się od Mszystego Zakątka, im szybsze nabierali prędkości tym mgła robiła się gęstsza. Niedobrze… Sigríður znała ten teren, pamiętała drogę do łodzi, jednak nie wybierała się do lasu w warunkach, które mogłyby utrudnić jej późniejszy powrót. Jeśli sytuacja dalej będzie się pogarszać, mogą się zgubić.
Zaczęła intensywnie szukać potwierdzenia, że podążają odpowiednią drogą. Jama borsuka, tulące się do siebie trzy brzozy, skarpa na południowy-zachód od nich. Niedługo powinni natrafić na zgromadzenie skał, które ona nazywała Błędnymi skałami. Zawsze ich szukała, gdy wybierała się do mieszkającej niedaleko znajomej. Selja miała dom jakieś niecałe dwa kilometry od nich. Jeśli coś pójdzie nie tak, skieruje się tam. Teraz musieli tylko utrzymać kurs.
Zaczęła zastanawiać się, czy ten nagły przypływ adrenaliny nie zaszkodzi jej pasażerowi? Czy w takiej sytuacji może znów przemienić się w wilkołaka? Czy powinna rzucić zaklęcie uspokajające również na niego? Co zrobi, jeśli to się wydarzy?
Nagle rozległ się huk. Coś przeleciało jej tuż przed nosem.
Koń wierzgnął i zarżał.
- Logn dyr! - krzyknęła, jednak nie zdążyła w pełni skoncentrować się na zaklęciu, więc jedyne co dało, to to, że koń nie zrzucił ich z grzbietu. A było cholernie blisko. Wyrwał jednak do przodu przerażony i zaczął biec na oślep.
- Trzymaj się!
Przestała już tak dobrze słyszeć, jak daleko znajdują się łowcy. Próbowała ich wypatrzeć, obracając się do tyłu, jednak mgła skutecznie jej to uniemożliwiała. Z jednej strony miała więc nadzieję, że mgła nie pojawiła się na ich życzenie. Wówczas możliwe, że jako jedyni mogli w niej coś ujrzeć. Z drugiej strony, jeśli mgła nie pochodziła z ich woli, to… skąd się wzięła?
Sigríður i Safír z tematu
…ani szpitala. A jednak po raz kolejny napotkawszy potrzebującego, zamierzała pomóc mu na swym błogosławionym skrawku lądu. Cóż… To właśnie tam czuła się najpewniej i miała wszystko, co mogło okazać się potrzebne. W razie potrzeby miała kilka furtek, by unieszkodliwić potencjalnego wroga. Pomaganie zawsze niosło ze sobą ryzyko. Czy to nie jednak ono od najmłodszych lat tak ją wzywało do działania? To, że zamieszkała z dala od ludzi nie oznaczało, że pozbawiła się życia.
Ciało leżące przed nią, na grzbiecie konia, zdecydowanie potrzebowało pomocy. Leżało cicho, dość statycznie, ale nie potrafiło się rozluźnić. Jej ciało zresztą też nie powinno, skoro dowiedziała się już, kim jest nieznajomy. Oczywiście, że foka musiała trafić na drapieżnika! Jedyna nadzieja w tym, że z reguły wilki nie mają do czynienia z fokami, a ona nie miała nawet ze sobą swojej skóry. Może więc nie był to dla niego oczywisty zapach ofiary. Nie słyszała przynajmniej jeszcze o leśnych selkie! Choć świat wariuje, kto wie co jeszcze natura czy ludzie nią manipulujący wymyślą. Poza tym, choć pełnia była przecież przed chwilą, to jednak swój najpiękniejszy i najgroźniejszy kształt księżyc miał już za sobą. Więc… może być już tylko lepiej, prawda? No dobrze, prawda była taka, że kobieta nie miała najlepszych informacji na temat wilkołaków. Nie zamierzała jednak żadnego dyskryminować, o ile nie zamierza jej się rzucić do gardła. Zdawała sobie sprawę, że czasem instynkt bardzo trudno opanować, ale jeśli czegoś naprawdę się chce… Czy to nie jest najważniejsze? Czy nie zdarzyło jej się już pomagać innym rannym drapieżnikom, które w innych okolicznościach połknęłyby ją w całości? Może za dużo czasu spędziła ostatnio z Selją…
Kobieta poprawiła się w siodle, chwyciła mocniej lejce i zaciągnęła głęboko leśnym powietrzem. Zapach mokrego mchu ustępował zapachowi suchej kory i drzew iglastych, gdzieś na granicy zmysłu błąkała się woń rdzy.
- Odosobniona - poprawiła mężczyznę. - Latarnia jest odosobniona, ale nie samotna. Ani latarnia, ani latarnik nie mogą się tak czuć.
Pozwoliła mu potem, by słowa spokojnie nabierały kształtu i mocy po opuszczeniu zakamarków umysłu. Nie przerywała mu, choć przerwy między poszczególnymi zdaniami bywały długie. Choć mówił cicho, a głos miał zachrypnięty - dobrze się go słuchało.
- Mieszkam i pracuję w latarni z wielu powodów - odpowiedziała, gdy nadeszła jej pora - ale tak, moja natura oraz chęć ukrycia się przed pewnymi ludźmi to niektóre z nich. Nie jestem jednak aż takim rozgoryczonym zgredem, jak mógłbyś przypuszczać. Serio, odrzucenie swojej natury, czy ucieczka przed tymi, którzy jej nie akceptują jest dobrym rozwiązaniem co najwyżej na chwilę. Mieszkam tam, bo to lubię i mogę żyć tam własnym życiem. Może też tak uznasz, gdy tam dotrzemy. Ale nie wyobrażam sobie, że miałabym całkowicie odgrodzić się od innych ludzi, bo wśród nich znajdą się nadęci idioci.
Tuss, który przerwał ich rozmowę wpatrywał się teraz w nich sfrustrowanym spojrzeniem. Zamachał rękoma, jedną w lewo, drugą w dół, a potem nagle trochę pokracznie stanął na swoje krótkie nóżki i wyciągnął w dół, w ich stronę malutką dłoń. Trochę mu zadrżała, tak samo jak zadarty, różowy nosek. Wówczas kobieta usłyszała to samo, co nieznajomy i wiedziała już, że skończył się czas na pogawędki. Sięgnęła do kieszeni spodni i wygrzebała stamtąd mały kamyczek - pochodził z brzegu jeziora. Był ładny - idealnie gładki, owalny i z biało czarnym krzyżem na środku. Latarniczka nie do końca wiedziała, czy tussy naprawdę zawsze potrzebują podarków. Uznała jednak, że skoro się nie rozumieją, to może być jedyny kod, który ich połączy i może warto zaryzykować pięć sekund zwłoki, by go wykonać.
- Chyba tak, spróbujmy mu pomóc.
Podrzuciła do góry kamyk, który tuss od razu złapał, prawie tracąc równowagę. Potem wyciągnęła ręce w kierunku małego stworka. Tamten jęknął, wyprostował się i zamknął oczy. Potem nagle skoczył prosto w ręce Sigríður. Czy jednak kiedykolwiek do nich dotarł? Ciężko powiedzieć, bo wydawało się, że gdy kobieta miała już poczuć w dłoniach ciężar małego stworzenia, ten nagle rozpłynął się w powietrzu. Zapach rdzy przybrał na sile.
Gwałtownie rozejrzała się pod siebie, później obejrzała swoje dłonie, ale za nic w świecie nie potrafiła powiedzieć, gdzie podział się tuss. Miała jednak wrażenie, że na jej palcach pozostało trochę błota i jakiś włos. Niestety nie było czasu, by przeanalizować sytuację. Gdy usłyszała głosy, nogi zadziałały automatycznie - zacisnęły się na bokach konia i zaraz Medvind ruszył do przodu. Po chwili ze stępu przeszli do kłusa. Teren nie był jeszcze na tyle odpowiedni, by przyspieszyć, zresztą z takim obciążeniem nie mogliby galopować zbyt długo, wolała wiec zachować tę możliwość na później.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że błękit poranka zaczął blednąć, choć słońce dalej wytrwale próbowało przebijać się przez gromadzące się na firmamencie chmury. Z tego powodu, choć drzewa nie cisnęły się już tak bardzo jedno do drugiego, nie zrobiło się na tyle jasno, by mogła uzyskać idealną w tej okolicy widoczność. Na dodatek z każdym pokonywanym metrem latarniczka miała wrażenie, że coś dokoła nich się zmienia. Później zrozumiała co - zaczęła otaczać ich mgła. Delikatna, powolna, ale dość nietypowa. Na dodatek nie była bezwonna - miała zapach rdzy. Im bardziej oddalali się od Mszystego Zakątka, im szybsze nabierali prędkości tym mgła robiła się gęstsza. Niedobrze… Sigríður znała ten teren, pamiętała drogę do łodzi, jednak nie wybierała się do lasu w warunkach, które mogłyby utrudnić jej późniejszy powrót. Jeśli sytuacja dalej będzie się pogarszać, mogą się zgubić.
Zaczęła intensywnie szukać potwierdzenia, że podążają odpowiednią drogą. Jama borsuka, tulące się do siebie trzy brzozy, skarpa na południowy-zachód od nich. Niedługo powinni natrafić na zgromadzenie skał, które ona nazywała Błędnymi skałami. Zawsze ich szukała, gdy wybierała się do mieszkającej niedaleko znajomej. Selja miała dom jakieś niecałe dwa kilometry od nich. Jeśli coś pójdzie nie tak, skieruje się tam. Teraz musieli tylko utrzymać kurs.
Zaczęła zastanawiać się, czy ten nagły przypływ adrenaliny nie zaszkodzi jej pasażerowi? Czy w takiej sytuacji może znów przemienić się w wilkołaka? Czy powinna rzucić zaklęcie uspokajające również na niego? Co zrobi, jeśli to się wydarzy?
Nagle rozległ się huk. Coś przeleciało jej tuż przed nosem.
Koń wierzgnął i zarżał.
- Logn dyr! - krzyknęła, jednak nie zdążyła w pełni skoncentrować się na zaklęciu, więc jedyne co dało, to to, że koń nie zrzucił ich z grzbietu. A było cholernie blisko. Wyrwał jednak do przodu przerażony i zaczął biec na oślep.
- Trzymaj się!
Przestała już tak dobrze słyszeć, jak daleko znajdują się łowcy. Próbowała ich wypatrzeć, obracając się do tyłu, jednak mgła skutecznie jej to uniemożliwiała. Z jednej strony miała więc nadzieję, że mgła nie pojawiła się na ich życzenie. Wówczas możliwe, że jako jedyni mogli w niej coś ujrzeć. Z drugiej strony, jeśli mgła nie pochodziła z ich woli, to… skąd się wzięła?
Sigríður i Safír z tematu