:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern
4 posters
Prorok
20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:56
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
20.03.2001
Morze wyglądało o tej porze naprawdę pięknie.
Każdy z was przyzwyczaił się do widoku słońca unoszącego się nisko nad widnokręgiem, a teraz, kiedy wiosna powoli pukała do drzwi, mogliście cieszyć się każdym znakiem wskazującym na coraz dłuższe dni i coraz więcej słońca.
A morskie, pachnące solą słońce znaliście aż za dobrze. Tak dobrze, jak znała je wasza blada z natury, skandynawska skóra, która łuszczyła się na nosie, szczególnie latem, gdy deski okrętu wysychały szybko.
Prawie tak szybko jak szybko wysychała ślina na języku.
Ledwie kilka godzin temu temu wypłynęliście w morze, ledwie przyzwyczailiście się na nowo do kołysania, które przecież płynęło wam już niemalże we krwi, ledwie odetchnęliście zapachem arktycznego wręcz powietrza, zmieszanego z rześkim słońcem i zapacvhem ryb... By znowu zauważyć, że w życiu nigdy nie zaznacie spokoju. Żaden z was spokoju też nie lubił, często rzucając się w ramiona adrenalinowego potwora. Ani Ingvar, ani Arthur nie byli świętoszkami - o ile ktokolwiek spodziewał się świętoszkowania po mężczyznach spędzających dużą część życia na łajbie pośród pracownikó fizycznych różnej maści. I chociaż Guildensetrnowie szczycili się prawdziwie profesjonalną i rzeczywiscie - najlepszą kompanią morską, streotypy nie brały się znikąd. Obleśne żarty towarzyszyć miały załodze od rana, kiedy to na pokrywie jednej z przewożonych beczek zauważono krzywo narysowaną postać kobiecą z gołym torsem i - teoretycznie, bo w wykonaniu wybitnie niechlujnym, nogami ukytytmi w morskiej pianie.
Arthur
Ty Arthurze mogłeś posłyszeć te rozmowy, aktualnie przeprowadzając swoistą inwentaryzację przewożoncyh towarów. Towary odznaczane na liście, trzymanej na drewnianej zakładce, wydawały się zupełnie typowe - zaryglowane beczki wina, worki kaszy czy zbóż, ingrediencje alchemicznie czy inne, mniej warte wspomnienia elementy dostarczane do Islandzkiego Rejkjaviku.
Coś jednak miało się nie zgadzać. Odliczywszy wszystkie beczki, które winny znajdować się na statku, zauważyć mogłeś, że conajmniej kilka z nich nie została zewidencjonowana. Czyżby doszło wyłącznie do pomyłki liczbowej? Czy może część beczek znajdowała się tutaj zupełnie niespodziewanie?
Ingvar
Twoi przełożeni, a nawet Twoja rodzina ostrzegali cię o podejrzeniach przemytu, kiedy jeszcze przed wejściem na pokład przeliczałeś beczki tak, jak robił to teraz Arthur. Jednak w tym wypadku całym rejsem dowodzić miał niedawno awansowany na wyższe stanowisko oficer. Istniała szansa, że ten przeoczył coś w całym zamieszaniu, z jakim wiązało się zwiększenie odpowiedzialności za działania Kompanii Morskiej. W tym momencie przebywałeś z nowym kapitanem statku, który spojrzeniem zawężonych od światła źrenic oceniał wyliczenia na temat czasu dopłynięcia do upragnionego celu. Wiosenna pogoda była kapryśna, prądy często nie sprzyjały i znał to każdy z was, żeglarzy w pewnym stopniu doświadczonych w swoim fachu. Teraz, wysłany pod pokład wraz z trójką innych marynarzy, miałeś sprawdzic stan pływających z wami zapasów i uzyskać odpowiedź - czy jeżeli dla bezpieczeństwa przedłużycie sam rejs o jeden dzień, który spędzicie gdzieś przed Wyspami Owczymi, to każdy z płynących będzie miał co pić, jeść i gdzie spać. Obawiano się sztormu, dość słusznie zresztą. Kwestia ciszy przed burzą nie była tylko kwestią głupiego powiedzonka.
To właśnie teraz spotkaliście się pod pokładem. Beczki oznaczone jako zapasy na posiłek znajdowały się nieco z boku, jednak to właśnie nad nimi stał teraz Mortenstern, uporczywie próbując doliczyć się winowajcó niezgodności. Gdy koledzy posłaniu tu razem z Ingvarem rozeszli się po pomieszczeniu magazynowym, Ingvar mógł zajrzeć do beczki z kiszoną kapustą, która oznaczona została odpowiednim piktogramem i numerem, oznaczającym własność Guildensternów. Gdy z rozpędu rozpiąłó zapięcie wieka i uniósł je, zauważyć mógł nieprzyjemny zapach. Octu, ale nie tylko. Słodkiawy zapach tkanek unosił się w powietrzu, kiedy obydwaj mężczyźni stali w pobliżu pojemnika zawierającego...
Ludzką część ciała? Nie mogliscie nie odnieść wrażenia, że na powierzchni urosiły się poplątane blond włosy.
A żołądek wasz zaciskał się mocno, gdy swąd zgnilizny próbował wyciągać z niego zawartość ostatnio zjedzonego posiłku.
Bezimienny
x Sro 21 Sie - 14:56
W rejs wypłynęliśmy przed świtem. Midgard zostawiliśmy za plecami długo przed tym, zanim znad linii horyzontu wynurzyło się słońce, które teraz, przebijając się przez chordę chmur, ogrzewa mi policzki, czoło, nos, uszy, szyje i kark. Statek kołysze się na falach, deski na górnym pokładzie trzeszczą pod naporem pewnie stawianych kroków. Nie kryje uśmiechu skradającego się na usta. Z dala od lądu, od piętrzących się tam trosk, w sanktuarium swojego spokoju, nawet jeśli ten jest wyimaginowany, przerywany przez kapryśne warunki atmosferyczne i nieprzewidziany splot nagłych, nieplanowanych zdarzeń, czuję się tak, jak nie czułem się od dawna. Od ciągnącego się w nieskończoność półtorej miesiąca, kiedy podeszwy mojego obuwia zetknęły się z migardzkim portem, czuję, że pusta przestrzeń w prawej komorze serca wreszcie została napełniona. Mam wrażenie, że w końcu jestem kompletny, jakbym odnalazł ten utracony element samego siebie, tą cząstkę, której nie zabrałem z pokładu, kiedy z niego zszedłem. Czuję się na miejscu, jak w domu.
Podchodzę bliżej bakburty. Chłonę widok, jaki rozpościera się przede mną. Nie mogę ukryć błysku ekscytacji w spojrzeniu. Wodna toń jest przejrzysta. Przez chwilę mam ochotę zanurzyć się w jej lodowatej otchłani i przekonać się na własnej skórze, jakie to uczucie stracić czucie w całym ciele, mimo że sparaliżowany jestem od dawna, przytłaczają mnie emocje, z którymi poradzić sobie nie mogę. Ucieczką jest alkohol. Pierwszy raz od dawna obudziłem się trzeźwy. Świadomość, że za kilka godzin znajdę się na statku roznieciła we mnie świeże pokłady motywacji, by spróbować rozstać się z nowym uzależnieniem.
Wystawiam twarz ku słońca. Tęskniłem za nim równie mocno, co za chwilami, jakie spędzam na morzu. Mam dość skandynawskiego chłodu. Wydaję mi się, że przesiąkłem nim na wylot. Marazm pokrył mnie jak szron pokrywa szyby w mroźne dni. Łudzę się, że ta bliskość słonecznych promieni wystarczy, by ochronić mnie nie tylko przed morską bryzą swoim chłodem kąsającą odsłonięte skrawki skóry, ale nade wszystko przed chłodną obojętnością, jaką w sobie noszę jak wiele blizn ukrytych głęboko pod skórą. Zaciągając się rześkim, otrzeźwiającym powietrzem, w ustach czuję posmak soli. Dłonie zakleszczam na relingu - metalową konstrukcje nie rozgrzało jeszcze słońce - i pozwalam sobie na moment refleksji. Kilka ulotnych myśli kształtuje się na granicy mojej świadomości, ale rozproszone zostają jak mgła o poranku, gdy słyszę jak jeden z marynarzy krzyczy moje nazwisko. Wzrokiem namierzam jego sylwetkę. Spojrzenie ma ponaglające. To nie są wakacje, Guildenstern czytam z ruchu jego warg, bo słowa, które kieruje w moją stronę, zagłuszone zostają przez inne, równie natrętne. Na pokładzie panuje rozgardiasz, zwiastować może rychłe nadejście sztormu. Ta informacja sprawia, że w podrygu ekscytacji serce bije szybciej w piersi. Wyczekuję go z takim samym utęsknieniem, co samego powrotu na morze. Lękam się go mniej, niż tego, co kilka godzin temu zniknęło z zasięgu mojego wzroku - życia i konsekwencji jakie są skutkiem podejmowania trudnych wyborów.
By uniknąć bezpośredniej konfrontacji z burzą, kapitan decyduje się na najprostsze rozwiązanie z możliwych. Marszczę nos, co jest jedyną oznaką rozczarowania, ale nie protestuję. Znam swoje miejsce w szeregu. Muszę się upewnić, ze zgromadzone zapasy są wystarczające, by spędzić nadprogramowy dzień na otwartym morzu. W tym celu schodzę pod podkład w towarzystwie trzech innych członków Kompani Morskiej.
Arthur.
Do tej pory świadomie unikałem jego towarzystwa. Nie wiem, co powiedziałem mu tamtego dnia, kiedy pięść skonfrontował z moim nosem. Nie wiem, jaki zdradziłem mu sekret. A niewiedza palił mnie równie mocno, co trawiące ciało gorączka, kiedy nazajutrz obudziłem się w mieszkaniu Gudrun, z niepamięcią piętrzącą się pod sklepieniem czaszki. Wywołuje u mnie mrowienie w porach skóry i tworzy nieprzyjemną gulę w gardle.
- Co cię tak zajmuje? - pytanie zdaję z pozornym rozbawieniem – Dobrałeś się do beczki z winem? To podróbka Wermunta. Jest cierpki w smaku i szybko wywołuje zawroty głowy.
Nie inicjuję kontaktu wzrokowego, bo boję się ,że znowu pojawi się ta złudna, pozbawiona sensu nadzieja, która nieudolnie próbuje mnie przekonać, że uda mi się zepsuć to, co zepsułem lata temu. Ślina spływa po ścianę gardła, gdy przełykam ją w nerwowym geście. Przenoszę wzrok na beczki. Jest ich więcej niż zapamiętałem, a byłem obecny przy rozładunku.
- Cudowne rozmnożenie? - konfrontuje wynik swoich obserwacji z Nisse, który przebywa pod podkładem przynajmniej kilka minut dłużej. Podchodzę do jednej z beczek, której zidentyfikować w pamięci nie jestem w stanie. Jest oznaczona, jak reszta - piktogramem i numerem. Pojedyncza zmarszczka, która chwile wcześniej pojawiła się na moim czole pogłębia się. Ktoś musiał ja tu podrzucić, myślę, ale ta myśl jest irracjonalna, pozbawiona sensu. Kierowany ciekawością, przeczuciem leżącym blisko paranoi, rozrywam zapięcie i unoszę wieko, by zajrzeć do środka. Pierwsze w nozdrze kuje zapach octu, ale jego intensywność maleje i przekształca się w słodkawy fetor. Posiłek, jaki zjadłem, próbuję wyjść tą sama drogą, jaką wszedł. Zatrzymuję niestrawione fragmenty siadania w przełyku, dłonią zasłaniając usta, by ukryć odruchy wymiotne.
- Co tak cuchnie? - cichym szeptem alarmuję o swoim znalezisku. Zerkam do beczki, by zapoznać się z jej wartością, choć odpowiedź podświadomie już znam. Ciało drży pod wpływem spazmów dreszczy ,nogi z trudem otrzymują ciężar moje ciała na widok unoszącej się plątaniny jasnych włosów.
J a s n y c h.
Paradoksalna ulga wypełnia przestrzeń płuc.
Jasnych, więc nie mogą należeć ani do matki, ani do ojca, ani do Gudrun i jej córki, ani nawet do Björna - ta myśl nie jest aż tak rozczarowująca, jak być powinna. Ani do żadnej osoby, która jest mi bliska. Arthur stoi obok, więc też nie może być ich właścicielem.
- Kto kisi zwłoki w beczce? - czyjś głos przerywa ciszę, jest moim własnym. Echo absurdalności tego sformowania odbija się bolesnym echem od mojej czaszki.
Podchodzę bliżej bakburty. Chłonę widok, jaki rozpościera się przede mną. Nie mogę ukryć błysku ekscytacji w spojrzeniu. Wodna toń jest przejrzysta. Przez chwilę mam ochotę zanurzyć się w jej lodowatej otchłani i przekonać się na własnej skórze, jakie to uczucie stracić czucie w całym ciele, mimo że sparaliżowany jestem od dawna, przytłaczają mnie emocje, z którymi poradzić sobie nie mogę. Ucieczką jest alkohol. Pierwszy raz od dawna obudziłem się trzeźwy. Świadomość, że za kilka godzin znajdę się na statku roznieciła we mnie świeże pokłady motywacji, by spróbować rozstać się z nowym uzależnieniem.
Wystawiam twarz ku słońca. Tęskniłem za nim równie mocno, co za chwilami, jakie spędzam na morzu. Mam dość skandynawskiego chłodu. Wydaję mi się, że przesiąkłem nim na wylot. Marazm pokrył mnie jak szron pokrywa szyby w mroźne dni. Łudzę się, że ta bliskość słonecznych promieni wystarczy, by ochronić mnie nie tylko przed morską bryzą swoim chłodem kąsającą odsłonięte skrawki skóry, ale nade wszystko przed chłodną obojętnością, jaką w sobie noszę jak wiele blizn ukrytych głęboko pod skórą. Zaciągając się rześkim, otrzeźwiającym powietrzem, w ustach czuję posmak soli. Dłonie zakleszczam na relingu - metalową konstrukcje nie rozgrzało jeszcze słońce - i pozwalam sobie na moment refleksji. Kilka ulotnych myśli kształtuje się na granicy mojej świadomości, ale rozproszone zostają jak mgła o poranku, gdy słyszę jak jeden z marynarzy krzyczy moje nazwisko. Wzrokiem namierzam jego sylwetkę. Spojrzenie ma ponaglające. To nie są wakacje, Guildenstern czytam z ruchu jego warg, bo słowa, które kieruje w moją stronę, zagłuszone zostają przez inne, równie natrętne. Na pokładzie panuje rozgardiasz, zwiastować może rychłe nadejście sztormu. Ta informacja sprawia, że w podrygu ekscytacji serce bije szybciej w piersi. Wyczekuję go z takim samym utęsknieniem, co samego powrotu na morze. Lękam się go mniej, niż tego, co kilka godzin temu zniknęło z zasięgu mojego wzroku - życia i konsekwencji jakie są skutkiem podejmowania trudnych wyborów.
By uniknąć bezpośredniej konfrontacji z burzą, kapitan decyduje się na najprostsze rozwiązanie z możliwych. Marszczę nos, co jest jedyną oznaką rozczarowania, ale nie protestuję. Znam swoje miejsce w szeregu. Muszę się upewnić, ze zgromadzone zapasy są wystarczające, by spędzić nadprogramowy dzień na otwartym morzu. W tym celu schodzę pod podkład w towarzystwie trzech innych członków Kompani Morskiej.
Arthur.
Do tej pory świadomie unikałem jego towarzystwa. Nie wiem, co powiedziałem mu tamtego dnia, kiedy pięść skonfrontował z moim nosem. Nie wiem, jaki zdradziłem mu sekret. A niewiedza palił mnie równie mocno, co trawiące ciało gorączka, kiedy nazajutrz obudziłem się w mieszkaniu Gudrun, z niepamięcią piętrzącą się pod sklepieniem czaszki. Wywołuje u mnie mrowienie w porach skóry i tworzy nieprzyjemną gulę w gardle.
- Co cię tak zajmuje? - pytanie zdaję z pozornym rozbawieniem – Dobrałeś się do beczki z winem? To podróbka Wermunta. Jest cierpki w smaku i szybko wywołuje zawroty głowy.
Nie inicjuję kontaktu wzrokowego, bo boję się ,że znowu pojawi się ta złudna, pozbawiona sensu nadzieja, która nieudolnie próbuje mnie przekonać, że uda mi się zepsuć to, co zepsułem lata temu. Ślina spływa po ścianę gardła, gdy przełykam ją w nerwowym geście. Przenoszę wzrok na beczki. Jest ich więcej niż zapamiętałem, a byłem obecny przy rozładunku.
- Cudowne rozmnożenie? - konfrontuje wynik swoich obserwacji z Nisse, który przebywa pod podkładem przynajmniej kilka minut dłużej. Podchodzę do jednej z beczek, której zidentyfikować w pamięci nie jestem w stanie. Jest oznaczona, jak reszta - piktogramem i numerem. Pojedyncza zmarszczka, która chwile wcześniej pojawiła się na moim czole pogłębia się. Ktoś musiał ja tu podrzucić, myślę, ale ta myśl jest irracjonalna, pozbawiona sensu. Kierowany ciekawością, przeczuciem leżącym blisko paranoi, rozrywam zapięcie i unoszę wieko, by zajrzeć do środka. Pierwsze w nozdrze kuje zapach octu, ale jego intensywność maleje i przekształca się w słodkawy fetor. Posiłek, jaki zjadłem, próbuję wyjść tą sama drogą, jaką wszedł. Zatrzymuję niestrawione fragmenty siadania w przełyku, dłonią zasłaniając usta, by ukryć odruchy wymiotne.
- Co tak cuchnie? - cichym szeptem alarmuję o swoim znalezisku. Zerkam do beczki, by zapoznać się z jej wartością, choć odpowiedź podświadomie już znam. Ciało drży pod wpływem spazmów dreszczy ,nogi z trudem otrzymują ciężar moje ciała na widok unoszącej się plątaniny jasnych włosów.
J a s n y c h.
Paradoksalna ulga wypełnia przestrzeń płuc.
Jasnych, więc nie mogą należeć ani do matki, ani do ojca, ani do Gudrun i jej córki, ani nawet do Björna - ta myśl nie jest aż tak rozczarowująca, jak być powinna. Ani do żadnej osoby, która jest mi bliska. Arthur stoi obok, więc też nie może być ich właścicielem.
- Kto kisi zwłoki w beczce? - czyjś głos przerywa ciszę, jest moim własnym. Echo absurdalności tego sformowania odbija się bolesnym echem od mojej czaszki.
Arthur Mortensen
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:56
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Szum fal, wiatru szept, cichy serca rytm, gdy wychodzili z portu bladym świtem żegnały ich piski mew, kiedy linia lądu zupełnie znikła, a ogrom morza odsłonił swą wielkość poczuł w duszy, że oto jego miejsce na ziemi. Czując wolności słodki smak oddychał pełną piersią szczęśliwy z powrotu na rozbujały pokład statku, bo chociaż ostatnie tygodnie były pasmem potknięć, żalów i smutków, tak i chwile prawdziwej rozkoszy również go nawiedzały po prawdzie znacznie rzadziej, lecz dobitnie ślad swój na jego duszy, a także ciele pozostawiając. I chociaż w głowie burza myśli trwała, tak kiedy stanął na poskrzypujących deskach pokładu wszelkie troski zeszły na plan dalszy. Mieli robotę do wykonania, był odpowiedzialny w swej pracy, a chociaż pokazał się niejednokrotnie, jako człek zbyt ognisty w emocjach i nazbyt przyciągający kłopoty, tak pod dyktandem pracy mężniał, zapominając o krotochwilach. Bo w rękach trzymał ster swego, a także innych życia – polegali na sobie. Jak przed wiekami ich przodkowie, gdy na rajdy ku Brytanii i innym krainom zmierzali, a stojąc twardo w szyku na polu walki; tarcza przy tarczy naprzeciwko wrażej armii – ufali sobie. Stąd brało się jego przekonanie o odpowiedzialności.
Brakowało mu prostackich dowcipów i chamskich odzywek, te kilka tygodni w Midgardzie sprawiły, że zmiękł i stał się delikatniejszy, co zabawne, ale takie były jego pierwsze myśli, gdy przechodząc przez pokład poczuł woń gazów i wyziewów tak intensywnych, iż niejednego, mogłyby posłać na tamten świat. W rubasznych żartach i pośród gwaru rozmów przekrzykujących się basowych głosów wyłapywał słowa proste, ot niewybredne i wielce znaczące w swym zaakcentowaniu pewnych emocji, niby zamiast interpunkcji wykorzystywane przekleństwa, to norma wśród tych ludzi. A jednak, kiedy doglądał swych spraw, tak obcując wśród tego towarzystwa złapał się na uśmiechu; skromnym, ale szczerym. Odetchnął morskim powietrzem, w którym to dominowała sól i przenikliwy chłód ciągnący z północy, bo chociaż wiosnę czuło się w nieśmiałych liźnięciach promieni słonecznych, tak jednak zima nie ustępuje tak łatwo trzymając w swych szponach wichry i poranne mrozy, co zdobiły bujne brody marynarzy szronem.
Swą rolę na statku znał. W tak młodym wieku doszedł do roli drugiego oficera w wielu rejsach nadzorował kurs i spełniał funkcję nawigatora, a także wykonywał inne zadania, do jakich to pierwszy oficer, tudzież kapitan go przydzielali. Z niejakim cieniem zawodu skonstatował zmianę na szczeblu dowodzenia. Przywykł do dowództwa kapitana Rasmusa, który chociaż surowy, był i władczy tak potrafił za wierność oraz pracowitość nagradzać, był mu bliski i chociaż niedawno to ów człowiek wystosował notę krytykującą jego zachowanie, tak w głębi ducha Arthur wiedział, że staruszkowi na nim zależy i martwił się jego wybrykami, coby nie zaszkodziło to jego dobrze zapowiadającej się przyszłości.
Zszedł pod pokład zgodnie z poleceniem dowódcy i poddał się czynności liczenia, lecz z miejsca niemal dostrzegł niezgodności, to go zaniepokoiło, nim cokolwiek przedsięwziął jego uszu doszły rozmowy trójki innych marynarzy, a gdy się obejrzał dostrzegł Ingvara. Od czasu wydarzeń w karczmie nie widzieli się, co prawda wymienili listy, lecz nic nie zapowiadało ocieplenia ich relacji, teraz jednak byli w pracy, a tu panowały inne zasady niż na lądzie.
Umyślnie zignorował szczeniackie przytyki odnośnie alkoholu spoglądając na beczki i zachodząc w głowę, kto się pomylił? Słowa Guildensterna jednak potwierdziły to, do czego sam doszedł. – Cholera wie. Albo ktoś się jebnął z liczeniem. – Spojrzał wymownie na mężczyznę, w głębi ducha licząc na przyznanie się do pomyłki. Jednak ten go zaskakuje i otwiera jedną z nadprogramowych beczek. Gdy wieko się uchyla woń octu i czegoś słodkiego, niemal wyczuwalnie lepkiego wypełnia nozdrza marynarzy. Marszcząc nos i brwi Mortensen pochyla się nad beczką i dostrzega jej zawartość, a serce na moment martwieje, dostrzegając blond włosy. Przeżył i był świadkiem w ostatnich tygodniach tylu koszmarnych zdarzeń, że to mogłoby być zwieńczeniem pasma tych wszystkich wydarzeń. Odsunął się niespiesznie i odetchnął nie dość dyskretnie, jednak liczył, że zebrani tu nie połączą kropek, a jego reakcję przypiszą makabrycznemu widokowi. Zasłaniając usta i nos dłonią zwrócił się do towarzyszących Ingvarowi marynarzy: – Powiadomcie kapitana o tym, co tu znaleźliśmy. – Chociaż wyraźnie blady z lekko zroszonym od potu czołem, jego głos brzmiał pewnie, a przynajmniej żywił w tym względzie taką nadzieję. Kiedy mężczyźni zniknęli z ładowni spojrzał na Guildensterna: – Sprawdźmy resztę tych beczek, coś czuję, że możemy natknąć się na resztę układanki. – Pociągnął nosem i splunął, był to paskudny początek rejsu.
Brakowało mu prostackich dowcipów i chamskich odzywek, te kilka tygodni w Midgardzie sprawiły, że zmiękł i stał się delikatniejszy, co zabawne, ale takie były jego pierwsze myśli, gdy przechodząc przez pokład poczuł woń gazów i wyziewów tak intensywnych, iż niejednego, mogłyby posłać na tamten świat. W rubasznych żartach i pośród gwaru rozmów przekrzykujących się basowych głosów wyłapywał słowa proste, ot niewybredne i wielce znaczące w swym zaakcentowaniu pewnych emocji, niby zamiast interpunkcji wykorzystywane przekleństwa, to norma wśród tych ludzi. A jednak, kiedy doglądał swych spraw, tak obcując wśród tego towarzystwa złapał się na uśmiechu; skromnym, ale szczerym. Odetchnął morskim powietrzem, w którym to dominowała sól i przenikliwy chłód ciągnący z północy, bo chociaż wiosnę czuło się w nieśmiałych liźnięciach promieni słonecznych, tak jednak zima nie ustępuje tak łatwo trzymając w swych szponach wichry i poranne mrozy, co zdobiły bujne brody marynarzy szronem.
Swą rolę na statku znał. W tak młodym wieku doszedł do roli drugiego oficera w wielu rejsach nadzorował kurs i spełniał funkcję nawigatora, a także wykonywał inne zadania, do jakich to pierwszy oficer, tudzież kapitan go przydzielali. Z niejakim cieniem zawodu skonstatował zmianę na szczeblu dowodzenia. Przywykł do dowództwa kapitana Rasmusa, który chociaż surowy, był i władczy tak potrafił za wierność oraz pracowitość nagradzać, był mu bliski i chociaż niedawno to ów człowiek wystosował notę krytykującą jego zachowanie, tak w głębi ducha Arthur wiedział, że staruszkowi na nim zależy i martwił się jego wybrykami, coby nie zaszkodziło to jego dobrze zapowiadającej się przyszłości.
Zszedł pod pokład zgodnie z poleceniem dowódcy i poddał się czynności liczenia, lecz z miejsca niemal dostrzegł niezgodności, to go zaniepokoiło, nim cokolwiek przedsięwziął jego uszu doszły rozmowy trójki innych marynarzy, a gdy się obejrzał dostrzegł Ingvara. Od czasu wydarzeń w karczmie nie widzieli się, co prawda wymienili listy, lecz nic nie zapowiadało ocieplenia ich relacji, teraz jednak byli w pracy, a tu panowały inne zasady niż na lądzie.
Umyślnie zignorował szczeniackie przytyki odnośnie alkoholu spoglądając na beczki i zachodząc w głowę, kto się pomylił? Słowa Guildensterna jednak potwierdziły to, do czego sam doszedł. – Cholera wie. Albo ktoś się jebnął z liczeniem. – Spojrzał wymownie na mężczyznę, w głębi ducha licząc na przyznanie się do pomyłki. Jednak ten go zaskakuje i otwiera jedną z nadprogramowych beczek. Gdy wieko się uchyla woń octu i czegoś słodkiego, niemal wyczuwalnie lepkiego wypełnia nozdrza marynarzy. Marszcząc nos i brwi Mortensen pochyla się nad beczką i dostrzega jej zawartość, a serce na moment martwieje, dostrzegając blond włosy. Przeżył i był świadkiem w ostatnich tygodniach tylu koszmarnych zdarzeń, że to mogłoby być zwieńczeniem pasma tych wszystkich wydarzeń. Odsunął się niespiesznie i odetchnął nie dość dyskretnie, jednak liczył, że zebrani tu nie połączą kropek, a jego reakcję przypiszą makabrycznemu widokowi. Zasłaniając usta i nos dłonią zwrócił się do towarzyszących Ingvarowi marynarzy: – Powiadomcie kapitana o tym, co tu znaleźliśmy. – Chociaż wyraźnie blady z lekko zroszonym od potu czołem, jego głos brzmiał pewnie, a przynajmniej żywił w tym względzie taką nadzieję. Kiedy mężczyźni zniknęli z ładowni spojrzał na Guildensterna: – Sprawdźmy resztę tych beczek, coś czuję, że możemy natknąć się na resztę układanki. – Pociągnął nosem i splunął, był to paskudny początek rejsu.
Prorok
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:57
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Dni spędzone na otwartych wodach miały być ucieczką – zapewne dla niejednej ciężkiej głowy obecnej na pokładzie. Oboje zaszyliście swoje losy głęboko pod podszewką marynarskiego środowiska, znaliście je więc również od podszewki – wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że do podobnej pracy ciągnęło ludzi, którzy paradoksalnie stabilniejszy grunt znajdowali na kapryśnym morzu niż na lądzie i nawet wyczuwalny w powietrzu zapach nadchodzącego niewątpliwie sztormu nie wydawał się gorszy od tego, co pozostawialiście za rufą, choć niezdrowy entuzjazm wobec widma burzy wyraźnie był młodemu Guildensternowi raczej wyłączny. Mężczyźni obecni na statku miny mieli coraz bardziej marsowe, z kapitanem, obecnie zajętym swoimi estymacjami i pierścieniami kardanowymi trzymającymi kompas w równowadze, na niekwestionowanym czele – przedłużenie rejsu było mu wyraźnie nie w smak i Ingvar, zostawiając go na pomoście samego, mógł odnieść wrażenie, że powietrze staje się zauważalnie swobodniejsze; jednak nie na długo.
Chwilę później, razem z Arthurem, mogliście mieć wprawdzie problem ze złapaniem swobodnego oddechu, stojąc przy otwartej beczce, z której unosiła się odrażająca woń rozmiękłych w occie tkanek – złote włosy unosiły się na powierzchni jak jasna plecha splątanych wodorostów. Jeden z mężczyzn towarzyszących Mortensenowi przy przeliczaniu ładunku, zbladł raptownie i zniknął w otworze luku; trójka pozostałych wcale nie wyglądała lepiej, twarze w różnych odcieniach bladości i zieleni odwracały się ze wstrętem i zgrozą, czemu towarzyszyła grobowa cisza przerwana jedynie paroma przekleństwami.
Większość z was na morzu szukało spokoju – również od wciąż nierozwiązanej zagadki zaginięć, która sprawiała, że miasto nieustannie wydawało się wstrzymywać oddech, a ludzie na ulicach na wszystkich spoglądali z nieufnością; nieszczęście tymczasem zawlekło się za wami nawet tutaj, uporczywe jak szczury zalęgłe w przewożonym ziarnie – schowane pod waszym nosem, pod wiekiem oznaczonym niewątpliwie waszą flugarką. I nikt nie wydawał się chętny, by odpowiedzieć wam na zadane pytania czy wyjaśnić, jakim sposobem na pokładzie statku pod flagą Guildensternów znalazły się zapakowane w beczkę po kiszonej kapuście zwłoki; czy też ich część.
Nikt nie wydawał się właściwie wiedzieć, jak w obecnej sytuacji reagować – dopiero polecenia Mortensena otrzeźwiły trzech maryanrzy zasłaniających usta i nosy; jeden z nich natychmiast zerwał się, by wybiec na zewnątrz, by oddać treść żołądka za burtę lub zawołać kapitana, lub jedno i drugie. Pozostała dwójka zabrała się tymczasem za wskazane beczki z tych, które nie widniały na waszej liście, wyraźnie unikając spoglądania ku tej otwartej. Smród stawał się tymczasem nie do zniesienia w powietrzu gęstniejącym coraz bardziej; kiedy odskoczyło kolejne wieko, jeden z marynarzy, młody Bruun, ledwo awansowany ze stopnia kadeta, pochylił się w bok szarpnięty pustą torsją. Beczka po brzeg wypełniona była białawymi ścinkami kapusty.
– Mortensen – tubalny, rozdrażniony głos nowego kapitana rozległ się u wejścia. Człowiek ten nie należał do mężczyzn pieszczących się z pracą ani pieszczących się z ludźmi; siwiał już na skroniach i przez połowę życia, zanim trafił do szanowanej Kompanii Morskiej, użerał się z załogami, do których zaciągano pierwsze moczymordy z portowych knajp, kiedy brakowało rąk do pracy. – Co tu się, na bogów... – zaczął, nie skończył jednak pełnego złości pytania, a kolejny oddech nabrał płytko przez usta. Jego spojrzenie, niezmiennie zimne, zatrzymało się na zawartości pierwszej beczki. Nie powiedział słowa, podchodząc bliżej, osłaniając usta i nos chustką wyciągniętą z kieszeni spodni. Pierwszy oficer – znany wam obojgu, zdawałoby się, od zawsze – podążający za nim jak cień, przystanął przy wejściu, zaciskając usta w ciasną linię, za którą zapewne wstrzymał śniadanie.
Kapitan wyrwał pojedynczą roboczą rękawicę pochylonemu Bruunowi, wciśniętą praktycznie za szelkę uniformu, i wcisnął w nią spracowaną rękę – złapane w garść włosy przywarły do barwionej na żółto skóry i tym, którzy mieli żołądek patrzeć, ukazała się sina opuchnięta skóra czoła i zniekształcone rysy, kapitan puścił jednak kosmyki, nim ujrzeliście więcej niż pół twarzy. Przeklął siarczyście, jakby odkrztuszał coś, co zaległo mu w gardle, a potem, nagłym, wściekłym ruchem przewrócił beczę otwartą przez Bruuna – na deski wysypała się siekana kapusta, a pośród sfermentowanych ścinek mogliście dostrzec napuchłe palce drobnej dłoni.
– Nikt nie zejdzie z tego statku, dopóki nie dowiem się, kto wtargał to na pokład – warknął, wściekłe spojrzenie ogniskując na Mortensenie. – Spodziewam się, że byłeś przy załadunku, tak? Czy żegnałeś się z cizią w porcie, zamiast dopilnować obowiązków? – nie miał wyraźnie ochoty na głupie tłumaczenia; spojrzenie potem zatrzymał na drugim z was: na Ingvarze, który zdawał sobie sprawę, że pieprzyk pod zamkniętym okiem kobiety i kształt jej brwi wydawał mu się znajomy. – Ty. Chcesz mi o czymś powiedzieć? Zaproponowałbym na osobności, ale na to chyba, kurwa, za późno. Umowa, jaką z wami podpisałem, nie mówiła nic o takim frachcie. Inaczej nogi bym na tym pokładzie nie postawił.
W następującej kolejce przysługuje wam rzut na charyzmę, by przekonać kapitana o waszej niewinności, oraz rzut na spostrzegawczość. Możecie również dowolnie obchodzić się z felernymi beczkami czy ich zawartością.
Chwilę później, razem z Arthurem, mogliście mieć wprawdzie problem ze złapaniem swobodnego oddechu, stojąc przy otwartej beczce, z której unosiła się odrażająca woń rozmiękłych w occie tkanek – złote włosy unosiły się na powierzchni jak jasna plecha splątanych wodorostów. Jeden z mężczyzn towarzyszących Mortensenowi przy przeliczaniu ładunku, zbladł raptownie i zniknął w otworze luku; trójka pozostałych wcale nie wyglądała lepiej, twarze w różnych odcieniach bladości i zieleni odwracały się ze wstrętem i zgrozą, czemu towarzyszyła grobowa cisza przerwana jedynie paroma przekleństwami.
Większość z was na morzu szukało spokoju – również od wciąż nierozwiązanej zagadki zaginięć, która sprawiała, że miasto nieustannie wydawało się wstrzymywać oddech, a ludzie na ulicach na wszystkich spoglądali z nieufnością; nieszczęście tymczasem zawlekło się za wami nawet tutaj, uporczywe jak szczury zalęgłe w przewożonym ziarnie – schowane pod waszym nosem, pod wiekiem oznaczonym niewątpliwie waszą flugarką. I nikt nie wydawał się chętny, by odpowiedzieć wam na zadane pytania czy wyjaśnić, jakim sposobem na pokładzie statku pod flagą Guildensternów znalazły się zapakowane w beczkę po kiszonej kapuście zwłoki; czy też ich część.
Nikt nie wydawał się właściwie wiedzieć, jak w obecnej sytuacji reagować – dopiero polecenia Mortensena otrzeźwiły trzech maryanrzy zasłaniających usta i nosy; jeden z nich natychmiast zerwał się, by wybiec na zewnątrz, by oddać treść żołądka za burtę lub zawołać kapitana, lub jedno i drugie. Pozostała dwójka zabrała się tymczasem za wskazane beczki z tych, które nie widniały na waszej liście, wyraźnie unikając spoglądania ku tej otwartej. Smród stawał się tymczasem nie do zniesienia w powietrzu gęstniejącym coraz bardziej; kiedy odskoczyło kolejne wieko, jeden z marynarzy, młody Bruun, ledwo awansowany ze stopnia kadeta, pochylił się w bok szarpnięty pustą torsją. Beczka po brzeg wypełniona była białawymi ścinkami kapusty.
– Mortensen – tubalny, rozdrażniony głos nowego kapitana rozległ się u wejścia. Człowiek ten nie należał do mężczyzn pieszczących się z pracą ani pieszczących się z ludźmi; siwiał już na skroniach i przez połowę życia, zanim trafił do szanowanej Kompanii Morskiej, użerał się z załogami, do których zaciągano pierwsze moczymordy z portowych knajp, kiedy brakowało rąk do pracy. – Co tu się, na bogów... – zaczął, nie skończył jednak pełnego złości pytania, a kolejny oddech nabrał płytko przez usta. Jego spojrzenie, niezmiennie zimne, zatrzymało się na zawartości pierwszej beczki. Nie powiedział słowa, podchodząc bliżej, osłaniając usta i nos chustką wyciągniętą z kieszeni spodni. Pierwszy oficer – znany wam obojgu, zdawałoby się, od zawsze – podążający za nim jak cień, przystanął przy wejściu, zaciskając usta w ciasną linię, za którą zapewne wstrzymał śniadanie.
Kapitan wyrwał pojedynczą roboczą rękawicę pochylonemu Bruunowi, wciśniętą praktycznie za szelkę uniformu, i wcisnął w nią spracowaną rękę – złapane w garść włosy przywarły do barwionej na żółto skóry i tym, którzy mieli żołądek patrzeć, ukazała się sina opuchnięta skóra czoła i zniekształcone rysy, kapitan puścił jednak kosmyki, nim ujrzeliście więcej niż pół twarzy. Przeklął siarczyście, jakby odkrztuszał coś, co zaległo mu w gardle, a potem, nagłym, wściekłym ruchem przewrócił beczę otwartą przez Bruuna – na deski wysypała się siekana kapusta, a pośród sfermentowanych ścinek mogliście dostrzec napuchłe palce drobnej dłoni.
– Nikt nie zejdzie z tego statku, dopóki nie dowiem się, kto wtargał to na pokład – warknął, wściekłe spojrzenie ogniskując na Mortensenie. – Spodziewam się, że byłeś przy załadunku, tak? Czy żegnałeś się z cizią w porcie, zamiast dopilnować obowiązków? – nie miał wyraźnie ochoty na głupie tłumaczenia; spojrzenie potem zatrzymał na drugim z was: na Ingvarze, który zdawał sobie sprawę, że pieprzyk pod zamkniętym okiem kobiety i kształt jej brwi wydawał mu się znajomy. – Ty. Chcesz mi o czymś powiedzieć? Zaproponowałbym na osobności, ale na to chyba, kurwa, za późno. Umowa, jaką z wami podpisałem, nie mówiła nic o takim frachcie. Inaczej nogi bym na tym pokładzie nie postawił.
W następującej kolejce przysługuje wam rzut na charyzmę, by przekonać kapitana o waszej niewinności, oraz rzut na spostrzegawczość. Możecie również dowolnie obchodzić się z felernymi beczkami czy ich zawartością.
Bezimienny
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:59
Arthur wydaje załogantom polecenia, a ja stoję w bezruchu. Wzrokiem obejmuję zawartość beczki, staram się nie oddychać. Jestem bliski zwrócenia treści pokarmowej.
- Sprawdźmy resztę, zanim zjawi się tu kapitan - podsuwam i - ignorując ewentualne protesty drugiego oficera - otwieram wieko dwóch kolejnej beczek. Nie zachowuję kamiennej twarzy. Walczę z odruchami wymiotnymi i krzywym grymasem, który wykrzywia moje wargi.
Kroki, jakie słyszę na zewnątrz pomieszczenia, zwiastuje pojawienie się znajomego mężczyzny pod podkładem. Spoglądam ku niemu, ale jego obecność nie sprawia, że czuje ulgę. Zatrudniony został nie dawno. To jego jeden z pierwszych kursów pod szyldem Gulidensternów. Czysty zbieg okoliczności?
Kapitan nie gryzie się w język przy wydawaniu werdyktu, za co obwiniam towarzyszące mu emocje, a nie brak profesjonalizmu. Wytrzymuję ciężar jego spojrzenia. Żadna emocje nie przewala się przez moją twarz. Tłumie je w sobie. Na moich rysach twarzy zamiera pozorny spokój, przełamany pojedynczą zmarszczką przecinającą czoło.
- Nie mam nic do ukrycia, panie kapitanie - odzywam się w końcu, zanim cisza zostanie wypełniona głosem Arthura, albo kogoś innego, choćby pierwszego oficera, który niczym cień, podąża w ślad za mężczyzna i nie spuszcza z niego wzroku. – Proszę sobie darować te gorzkie słowa. Są nie na miejscu - upomina go jeszcze, ale w mojej głosie nie pobrzmiewa typowa nuta arogancji, która zwykle z nich wybrzmiewa. – Wszystkim, nie tylko panu, ale też mnie i oficerowi Mortensenowi zależy na rozwikłaniu zagadki nadprogramowego balastu. - Nie jestem urodzonym dyplomatą. Björn ma więcej do powiedzenia w tej kwestii, ale nie mogę pozwolić, by ten mężczyzna dalej, bez żadnych zahamowani, rzucał pozbawionymi pokrycia z rzeczywistością oskarżeniami pod adresem mojej rodziny.
Potok, który wypływa z moich ust, zostaje skutecznie zagłuszony przez kolejną porcje torsji. Wbijam spojrzenie w zawartość beczki. Pieprzyk pod zamkniętym okiem i kształt jej brwi w tym nieprzyjemny stanie zawieszenia wydaje się osobliwie znajomy.
Kim, na bogów, jesteś, kto ci wrzucił do tej beczki i jak znalazłaś się na tym statku?
Trudno jest mi uwierzyć w zbieg okoliczności. Norny z miesiąca na miesiąc mają coraz mniej przyzwoite poczucie humoru.
Cichym, ledwie wyszeptanym "Skiær" przeganiam swąd, jaki prowokuje mój organizm do zwrócenia treści żołądka. Przyglądam się jeszcze przez chwile denatce. Próbuję wyłapać znajome elementy z jej zniekształconych rysów twarzy i przypisywać do nich imię albo nazwisko, albo jedno i drugie.
Kim jesteś?, echo tego pytania dudni mi w czaszce.
- Nadmienię jeszcze, że to ja byłem przy załadunku i klnę się na wszystkie morskie bóstwa, że liczba baczek zgadzała się z tym, co uwzględnia lista. Nie mam sobie w tej kwestii nic do zarzucenia - moim słowom towarzyszy niezachwiana pewność siebie; nie ugnę przed nim karku, nie zacznie się korzyść, ani przepraszać, nie przyznam się od nie istniejącego błędu. Nie uczono mnie uległości. – I szczerze mówiąc nie życzę sobie takich oskarżeń pod adresem Morskiej Kompanii. Może mi pan wierzyć lub nie, ale sam nie postawiłby nogi na tym pokładzie, gdybym wiedział, jaki sekret skrywają te beczki wątpliwego pochodzenia. Co więcej, jestem pewien, że ktoś je tu podrzucił i pan, jak i reszta załogi, figuruje na liście podejrzanych. W chwili obecnej nie możemy z tego grona wykluczyć nikogo. Ojciec osobiście mnie przestrzegł o podejrzeniu przemytu, więc niewykluczone, że padliśmy jego ofiarą.
rzut 1 - charyzma 85 +5 = 90
rzut 2 - spostrzegawczość 65
rzut 3 - na Skiær , bo Guildenstern zaraz się porzyga 85+10=95, próg 25, skuteczne
- Sprawdźmy resztę, zanim zjawi się tu kapitan - podsuwam i - ignorując ewentualne protesty drugiego oficera - otwieram wieko dwóch kolejnej beczek. Nie zachowuję kamiennej twarzy. Walczę z odruchami wymiotnymi i krzywym grymasem, który wykrzywia moje wargi.
Kroki, jakie słyszę na zewnątrz pomieszczenia, zwiastuje pojawienie się znajomego mężczyzny pod podkładem. Spoglądam ku niemu, ale jego obecność nie sprawia, że czuje ulgę. Zatrudniony został nie dawno. To jego jeden z pierwszych kursów pod szyldem Gulidensternów. Czysty zbieg okoliczności?
Kapitan nie gryzie się w język przy wydawaniu werdyktu, za co obwiniam towarzyszące mu emocje, a nie brak profesjonalizmu. Wytrzymuję ciężar jego spojrzenia. Żadna emocje nie przewala się przez moją twarz. Tłumie je w sobie. Na moich rysach twarzy zamiera pozorny spokój, przełamany pojedynczą zmarszczką przecinającą czoło.
- Nie mam nic do ukrycia, panie kapitanie - odzywam się w końcu, zanim cisza zostanie wypełniona głosem Arthura, albo kogoś innego, choćby pierwszego oficera, który niczym cień, podąża w ślad za mężczyzna i nie spuszcza z niego wzroku. – Proszę sobie darować te gorzkie słowa. Są nie na miejscu - upomina go jeszcze, ale w mojej głosie nie pobrzmiewa typowa nuta arogancji, która zwykle z nich wybrzmiewa. – Wszystkim, nie tylko panu, ale też mnie i oficerowi Mortensenowi zależy na rozwikłaniu zagadki nadprogramowego balastu. - Nie jestem urodzonym dyplomatą. Björn ma więcej do powiedzenia w tej kwestii, ale nie mogę pozwolić, by ten mężczyzna dalej, bez żadnych zahamowani, rzucał pozbawionymi pokrycia z rzeczywistością oskarżeniami pod adresem mojej rodziny.
Potok, który wypływa z moich ust, zostaje skutecznie zagłuszony przez kolejną porcje torsji. Wbijam spojrzenie w zawartość beczki. Pieprzyk pod zamkniętym okiem i kształt jej brwi w tym nieprzyjemny stanie zawieszenia wydaje się osobliwie znajomy.
Kim, na bogów, jesteś, kto ci wrzucił do tej beczki i jak znalazłaś się na tym statku?
Trudno jest mi uwierzyć w zbieg okoliczności. Norny z miesiąca na miesiąc mają coraz mniej przyzwoite poczucie humoru.
Cichym, ledwie wyszeptanym "Skiær" przeganiam swąd, jaki prowokuje mój organizm do zwrócenia treści żołądka. Przyglądam się jeszcze przez chwile denatce. Próbuję wyłapać znajome elementy z jej zniekształconych rysów twarzy i przypisywać do nich imię albo nazwisko, albo jedno i drugie.
Kim jesteś?, echo tego pytania dudni mi w czaszce.
- Nadmienię jeszcze, że to ja byłem przy załadunku i klnę się na wszystkie morskie bóstwa, że liczba baczek zgadzała się z tym, co uwzględnia lista. Nie mam sobie w tej kwestii nic do zarzucenia - moim słowom towarzyszy niezachwiana pewność siebie; nie ugnę przed nim karku, nie zacznie się korzyść, ani przepraszać, nie przyznam się od nie istniejącego błędu. Nie uczono mnie uległości. – I szczerze mówiąc nie życzę sobie takich oskarżeń pod adresem Morskiej Kompanii. Może mi pan wierzyć lub nie, ale sam nie postawiłby nogi na tym pokładzie, gdybym wiedział, jaki sekret skrywają te beczki wątpliwego pochodzenia. Co więcej, jestem pewien, że ktoś je tu podrzucił i pan, jak i reszta załogi, figuruje na liście podejrzanych. W chwili obecnej nie możemy z tego grona wykluczyć nikogo. Ojciec osobiście mnie przestrzegł o podejrzeniu przemytu, więc niewykluczone, że padliśmy jego ofiarą.
rzut 1 - charyzma 85 +5 = 90
rzut 2 - spostrzegawczość 65
rzut 3 - na Skiær , bo Guildenstern zaraz się porzyga 85+10=95, próg 25, skuteczne
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:59
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 85, 65, 85
'k100' : 85, 65, 85
Arthur Mortensen
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:00
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Miał ochotę szpetnie zakląć. Tak wyrywał się na morze, tak go te przyciągało, a gdy znalazł się na chybotliwym pokładzie łajby, kiedy zarys lądu znikł, a na horyzoncie majaczyły wyłącznie fale i chmury zdające się wyłaniać wprost z morskiej toni wszystko zaczęło się delikatnie mówiąc „komplikować”. Czuł się paskudnie, a słodko mdlący odór wypełniał parną ładownie, wraz z przenikliwym zapachem octu i kapusty zapisywał się trwale w pamięci, jakby na przyszłość trudny do wyparcia. Rejestrował kątem oka ruchy Ingvara oraz marynarza, którzy sprawdzali resztę beczek. Paradoksalnie patrząc na dramaturgię tej sceny, miał ochotę się roześmiać – szukał spokoju, znalazł wyłącznie kłopoty i na dodatek zbliżał się sztorm, cudowne zrządzenie losu dosłownie, jak nie urok to sraczka. Westchnął, a raczej jęknął cicho i nim ruszył się z pomocą w przeszukiwaniu reszty nadprogramowych beczek usłyszał tubalny głos należący do kapitana, jego kroki odbiły się echem chwilę później. Marynarz stanął, jak wryty przy pierwszej z beczek i spoglądał na nadciągającego mężczyznę z myślą, iż nie może być już gorzej.
Poznał w swoim krótkim życiu kilku kapitanów, jedni byli przyjaźnie nastawieni do ludzi pracowitych, inni zaś odznaczali się iście dyktatorską doktryną, bezsprzecznie jedni i drudzy mieli swoje za uszami, bywały również stare capy, które zdawały się wiedzieć wszystko najlepiej, a głos rozsądku płynący z ust młodszych zagłuszali chóralnymi beknięciami, tudzież puszczaniem gazów, czasem to i to. Jednym słowem, niby kapitan, ale czasem w głowie, miał więcej siana niż rozumu. Kończąc tę mało pochlebną dygresję. Różnych ludzi Arthur, miał nad sobą, a bezcenne doświadczenie, jakie zebrał mówiło jasno, że czasem lepiej milczeć, niż pyskować i niepotrzebnie mielić ozorem, bo można fatalnie skończyć. A ugięcie karku, bywało lepsze, niż dyżurka przy czyszczeniu wychodka. Tak w tej sytuacji jego postawa, choć dumna i wyprostowana, była znacznie mniej butna, niżeli jego towarzysza.
– Wypełniałem swoje obowiązki, wedle instrukcji pana kapitana. – Odparł, po chwili, aby panować nad głosem. Był rosłym facetem wychowanym w trudnych warunkach i nie zwykł kulić się pod czyimś ostrym głosem, nawet jeśli był to przełożony. Musiał reprezentować adekwatnie swoją pozycję, ponadto nie był już dzieciakiem i przywykł. Dlatego głos miał spokojny, a dłonie splecione z tyłu w sylwetce prostej, jak trzonek od kilofa. Nawet na moment zapomniał o przykrym zapachu. Gdy oczy kapitana poczęły ciskać gromy na jego towarzysza, spojrzał w jego kierunku zastanawiając się w co oni grają? Czy przypadkiem na jego oczach nie dochodzi do jakiegoś przekrętu, który miał przejść bez echa, ale ktoś zawalił? Przez moment był wdzięczny Ingvarowi za jego słowa, lecz czar prysł, kiedy ten kontynuował swoją przemowę. Widział na jego twarzy, to jak walczy z odruchem, jak dusi go odór i jak bacznie lustrował głowę wyciągniętą z beczki. Robiło się niepokojąco.
– Proponuję sprawdzić resztę beczek, jak to mieliśmy w zamiarze, nim pan kapitan przyszedł. – Kątem oka spojrzał na Guildensterna z cichą prośbą, by milczał i nie wyrywał się już. Samemu korzystając z okazji, oddalił się o kilka kroków od beczki z głową i spróbował złapać oddech, a przede wszystkim chciał zebrać myśli. Ingvar rozmawiał z przełożonym w sposób, który nie przejdzie, bez echa z drugiej strony sytuacja była dość wyjątkowa i nerwy wszystkim puszczały. Szczerze mówiąc, modlił się w myślach, by sztorm już nadszedł, może on ostudzi nieco atmosferę?
Charyzma: 5+54=59
Spostrzegawczość:68
Poznał w swoim krótkim życiu kilku kapitanów, jedni byli przyjaźnie nastawieni do ludzi pracowitych, inni zaś odznaczali się iście dyktatorską doktryną, bezsprzecznie jedni i drudzy mieli swoje za uszami, bywały również stare capy, które zdawały się wiedzieć wszystko najlepiej, a głos rozsądku płynący z ust młodszych zagłuszali chóralnymi beknięciami, tudzież puszczaniem gazów, czasem to i to. Jednym słowem, niby kapitan, ale czasem w głowie, miał więcej siana niż rozumu. Kończąc tę mało pochlebną dygresję. Różnych ludzi Arthur, miał nad sobą, a bezcenne doświadczenie, jakie zebrał mówiło jasno, że czasem lepiej milczeć, niż pyskować i niepotrzebnie mielić ozorem, bo można fatalnie skończyć. A ugięcie karku, bywało lepsze, niż dyżurka przy czyszczeniu wychodka. Tak w tej sytuacji jego postawa, choć dumna i wyprostowana, była znacznie mniej butna, niżeli jego towarzysza.
– Wypełniałem swoje obowiązki, wedle instrukcji pana kapitana. – Odparł, po chwili, aby panować nad głosem. Był rosłym facetem wychowanym w trudnych warunkach i nie zwykł kulić się pod czyimś ostrym głosem, nawet jeśli był to przełożony. Musiał reprezentować adekwatnie swoją pozycję, ponadto nie był już dzieciakiem i przywykł. Dlatego głos miał spokojny, a dłonie splecione z tyłu w sylwetce prostej, jak trzonek od kilofa. Nawet na moment zapomniał o przykrym zapachu. Gdy oczy kapitana poczęły ciskać gromy na jego towarzysza, spojrzał w jego kierunku zastanawiając się w co oni grają? Czy przypadkiem na jego oczach nie dochodzi do jakiegoś przekrętu, który miał przejść bez echa, ale ktoś zawalił? Przez moment był wdzięczny Ingvarowi za jego słowa, lecz czar prysł, kiedy ten kontynuował swoją przemowę. Widział na jego twarzy, to jak walczy z odruchem, jak dusi go odór i jak bacznie lustrował głowę wyciągniętą z beczki. Robiło się niepokojąco.
– Proponuję sprawdzić resztę beczek, jak to mieliśmy w zamiarze, nim pan kapitan przyszedł. – Kątem oka spojrzał na Guildensterna z cichą prośbą, by milczał i nie wyrywał się już. Samemu korzystając z okazji, oddalił się o kilka kroków od beczki z głową i spróbował złapać oddech, a przede wszystkim chciał zebrać myśli. Ingvar rozmawiał z przełożonym w sposób, który nie przejdzie, bez echa z drugiej strony sytuacja była dość wyjątkowa i nerwy wszystkim puszczały. Szczerze mówiąc, modlił się w myślach, by sztorm już nadszedł, może on ostudzi nieco atmosferę?
Charyzma: 5+54=59
Spostrzegawczość:68
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:00
The member 'Arthur Mortensen' has done the following action : kości
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k100' : 68
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k100' : 68
Prorok
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:00
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Wieka podważane przez Guildensterna puszczały łatwo, pod nimi ścieliła się kapusta – pod kapustą, jak mogli podejrzewać, ścieliła się przedwczesna śmierć, rozcząstkowana obrazoburczo i pogrzebana wyjątkowo niestosownie. Pytaniem pozostawało, czy była pojedyncza; by się o tym przekonać, musieliby zapewne zanurkować pod warstwy kiszonki, do czego nikomu się szczególnie nie śpieszyło. Młody Bruun wyraźnie nie miał ochoty więcej spoglądać w kierunku zawartości, zrobił się tak biały i chwiejny, jakby miał zaraz przewrócić się na deski nieprzytomny; przełykał nerwowo gęstą ślinę, nie mając odwagi się wyprostować, być może w nadziei, że nie poprosicie go już o nic więcej i zdoła utrzymać się na nogach. Miał jeszcze młode rysy i niewątpliwie delikatny żołądek; miękki włos pod nosem zdradzał, że w życiu nie widział jeszcze wiele. I kiedy kapitan wykradł mu rękawiczkę zza paska, a później gromił was wściekłym spojrzeniem, skorzystał z okazji, by oddalić się parę kroków i zwrócony do was plecami oprzeć się ręką o stojący dalej fracht, próbując dojść do siebie. Pierwszy oficer, stojący wciąż w drzwiach, pilnując zapewne, by nikt nie wyszedł i nikt więcej nie pchał się do środka, obserwował go przez krótką chwilę, strzygąc bystrym spojrzeniem w milczeniu. Oboje znaliście go dobrze, chociaż nie blisko – miał ponad pięćdziesiątkę, połowę z tego przepracował w Kompanii, poczynając od stopnia kadeta i był kategorycznym, ale poczciwym, służbistą, dbającym sumiennie o to, by każdy fracht z jego nazwiskiem na liście załogi przebiegał bez najmniejszych problemów. Znał wszystkich dobrze; oprócz tych, którzy pojawili się niedawno – do tych zaliczyć można było nowego kapitana. I Bruuna.
Kapitan uniósł obsypaną siwizną brodę wyżej, wykrzywiając usta w gniewnym, cierpkim grymasie. Wyraźnie próbował spomiędzy słów Ingvara wyłuskać cień fałszywej nuty jak ziarno spomiędzy zębów; i wyraźnie nie spodobało mu się, kiedy został zwrotnie upomniany. Był człowiekiem zbliżającym się nieuchronnie do długo wyczekiwanej emerytury – dumnym ze swojego doświadczenia i swojej nieposzlakowanej opinii kapitana, pod którym każda załoga chodziła jak w zegarku, choć potrafił się też podobno uśmiechać, kiedy sztorm nie zbierał się na horyzoncie.
– Chce się pan przyjrzeć jeszcze raz, panie Guildenstern? Cała ta cholerna sytuacja jest nie na swoim miejscu. Powiedziałbym, że odzywam się w związku z tym zupełnie adekwatnie – teraz bardziej niż zwyczajnie czuł, że nie mógł pozwolić sobie na ustępliwość i przyzwolenie, by podkopywano jego autorytet; brzmiał więc szorstko, porzucając jednak przynajmniej ton gniewnego oskarżenia. Zacisnął usta w ciasny ścieg, jakby powściągał dalszą złość, cisnącą się na język, łypiąc na was obu z pochmurną nieufnością. Patrzył na was podobnie pierwszy oficer. I wy sami mieliście trudność, by patrzeć na wszystkich pozostałych inaczej. Nawet oczyszczone udanym zaklęciem, powietrze było ciężkie, kwaśne i zelektryzowane, a do lądu było daleko. Ingvar miał rację: każdy figurował na liście podejrzanych. Słowa te zauważalnie były kapitanowi nie w smak.
– Jestem pewien, że nikt na tym przeklętym statku nie ma sobie nic do zarzucenia i wypełniał swoje obowiązki wedle instrukcji – odparł, dłoń w żółtej rękawicy zaciskając na brzegu otwartej beczki, z której wyglądało sine czoło; ostry wzrok zatrzymał na Arthurze, ściągając brwi z rozdrażnieniem – a beczki, oznaczone pieczęcią Kompanii, wtoczyły się tu same.
– Proszę zachować dla siebie dalsze insynuacje, kapitanie. Pracuję dla kompanii, od pierwszego włosa pod nosem, dzisiaj mam ich więcej niż na łysiejącej glacy i nigdy dotąd nie spotkałem się na tych deskach z podobnym problemem – jego słowa były spokojne, ale wymownie cięły powietrze tężejące w luku jak przezroczysta galareta. Bruun wydał z siebie nieprzyjemny odgłos torsji, choć zapach prawie zniknął, rozrzedzony magią. Kapitan nie mierzył dłużej was; gdyby któryś z was odważył się wejść na linię spojrzeń jego i oficera, niechybnie poczulibyście, jak przewiercają was na wskroś. – Ingvar ma rację, a rzucanie bezpodstawnych oskarżeń, szczególnie pod adresem kompanii, nie wydaje się rozsądne.
W tym momencie mocniejsza fala poruszyła kadłubem statku, wzruszając deski pod waszymi stopami. Wszyscy byliście z niestabilnością gruntu dobrze obeznani i żaden z was nie zachybotał się na pewnych nogach. Tylko beczka, przewrócona wcześniej przez kapitana, zakołysała się na podłodze, zatrzymana jednak w miejscu ciężarem kapusty. Arthur, spuszczając na nią spojrzenie, spostrzegł na jej krawędzi od stronny dna żółte drobiny i żółtą nić zaczepioną o drzazgi na szorstkiej fakturze pękniętej krawędzi. Żółte jak rękawice części marynarzy obecnych na statku.
– Sprawdźcie resztę, ale niczego z nich nie wyciągajcie. Straż nie odgryzie się mi od tyłka, jak coś naruszycie – przecedził kapitan, zupełnie jakby wiedział, bardzo dobrze, jak uporczywa potrafiła być w dochodzeniu.
Ingvar tymczasem przypomniał sobie nagle: przypomniał sobie jeden z poprzednich wieczorów, przypomniał sobie alkohol w portowej knajpie, marynarza siedzącego obok, wznoszącego kolejne toasty, przebłysk rozmyty i krótki jak iskra. Myślisz, że jej zapłacił, stary cep?, pamiętał dobrze krzywy uśmiech, pamiętał twarz blondwłosej kobiety z pieprzykiem pod okiem, wymieniającej z nim przypadkowe spojrzenie, kiedy przechodziła obok nich, kierując się do wyjścia – za kim? Musieliście go znać oboje. Ty i Svenn. Svenn, którego minąłeś na pokładzie, kiedy szedłeś do luku.
Ingvar może wykonać rzut k100 na spostrzegawczość, by spróbować przypomnieć sobie człowieka, z którym widział kobietę. Próg ze względu na jego stan tamtego wieczoru wyniesie 70. Może również spróbować dowiedzieć się czegoś od Svenna. Arthurowi przysługuje rzut k100 na spostrzegawczość – próg uzyskania odpowiedzi wynosi 60 – lub na charyzmę, jeśli podejmie działanie na podstawie dotychczasowej wskazówki.
Kapitan uniósł obsypaną siwizną brodę wyżej, wykrzywiając usta w gniewnym, cierpkim grymasie. Wyraźnie próbował spomiędzy słów Ingvara wyłuskać cień fałszywej nuty jak ziarno spomiędzy zębów; i wyraźnie nie spodobało mu się, kiedy został zwrotnie upomniany. Był człowiekiem zbliżającym się nieuchronnie do długo wyczekiwanej emerytury – dumnym ze swojego doświadczenia i swojej nieposzlakowanej opinii kapitana, pod którym każda załoga chodziła jak w zegarku, choć potrafił się też podobno uśmiechać, kiedy sztorm nie zbierał się na horyzoncie.
– Chce się pan przyjrzeć jeszcze raz, panie Guildenstern? Cała ta cholerna sytuacja jest nie na swoim miejscu. Powiedziałbym, że odzywam się w związku z tym zupełnie adekwatnie – teraz bardziej niż zwyczajnie czuł, że nie mógł pozwolić sobie na ustępliwość i przyzwolenie, by podkopywano jego autorytet; brzmiał więc szorstko, porzucając jednak przynajmniej ton gniewnego oskarżenia. Zacisnął usta w ciasny ścieg, jakby powściągał dalszą złość, cisnącą się na język, łypiąc na was obu z pochmurną nieufnością. Patrzył na was podobnie pierwszy oficer. I wy sami mieliście trudność, by patrzeć na wszystkich pozostałych inaczej. Nawet oczyszczone udanym zaklęciem, powietrze było ciężkie, kwaśne i zelektryzowane, a do lądu było daleko. Ingvar miał rację: każdy figurował na liście podejrzanych. Słowa te zauważalnie były kapitanowi nie w smak.
– Jestem pewien, że nikt na tym przeklętym statku nie ma sobie nic do zarzucenia i wypełniał swoje obowiązki wedle instrukcji – odparł, dłoń w żółtej rękawicy zaciskając na brzegu otwartej beczki, z której wyglądało sine czoło; ostry wzrok zatrzymał na Arthurze, ściągając brwi z rozdrażnieniem – a beczki, oznaczone pieczęcią Kompanii, wtoczyły się tu same.
– Proszę zachować dla siebie dalsze insynuacje, kapitanie. Pracuję dla kompanii, od pierwszego włosa pod nosem, dzisiaj mam ich więcej niż na łysiejącej glacy i nigdy dotąd nie spotkałem się na tych deskach z podobnym problemem – jego słowa były spokojne, ale wymownie cięły powietrze tężejące w luku jak przezroczysta galareta. Bruun wydał z siebie nieprzyjemny odgłos torsji, choć zapach prawie zniknął, rozrzedzony magią. Kapitan nie mierzył dłużej was; gdyby któryś z was odważył się wejść na linię spojrzeń jego i oficera, niechybnie poczulibyście, jak przewiercają was na wskroś. – Ingvar ma rację, a rzucanie bezpodstawnych oskarżeń, szczególnie pod adresem kompanii, nie wydaje się rozsądne.
W tym momencie mocniejsza fala poruszyła kadłubem statku, wzruszając deski pod waszymi stopami. Wszyscy byliście z niestabilnością gruntu dobrze obeznani i żaden z was nie zachybotał się na pewnych nogach. Tylko beczka, przewrócona wcześniej przez kapitana, zakołysała się na podłodze, zatrzymana jednak w miejscu ciężarem kapusty. Arthur, spuszczając na nią spojrzenie, spostrzegł na jej krawędzi od stronny dna żółte drobiny i żółtą nić zaczepioną o drzazgi na szorstkiej fakturze pękniętej krawędzi. Żółte jak rękawice części marynarzy obecnych na statku.
– Sprawdźcie resztę, ale niczego z nich nie wyciągajcie. Straż nie odgryzie się mi od tyłka, jak coś naruszycie – przecedził kapitan, zupełnie jakby wiedział, bardzo dobrze, jak uporczywa potrafiła być w dochodzeniu.
Ingvar tymczasem przypomniał sobie nagle: przypomniał sobie jeden z poprzednich wieczorów, przypomniał sobie alkohol w portowej knajpie, marynarza siedzącego obok, wznoszącego kolejne toasty, przebłysk rozmyty i krótki jak iskra. Myślisz, że jej zapłacił, stary cep?, pamiętał dobrze krzywy uśmiech, pamiętał twarz blondwłosej kobiety z pieprzykiem pod okiem, wymieniającej z nim przypadkowe spojrzenie, kiedy przechodziła obok nich, kierując się do wyjścia – za kim? Musieliście go znać oboje. Ty i Svenn. Svenn, którego minąłeś na pokładzie, kiedy szedłeś do luku.
Ingvar może wykonać rzut k100 na spostrzegawczość, by spróbować przypomnieć sobie człowieka, z którym widział kobietę. Próg ze względu na jego stan tamtego wieczoru wyniesie 70. Może również spróbować dowiedzieć się czegoś od Svenna. Arthurowi przysługuje rzut k100 na spostrzegawczość – próg uzyskania odpowiedzi wynosi 60 – lub na charyzmę, jeśli podejmie działanie na podstawie dotychczasowej wskazówki.
Bezimienny
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:01
- Pan Gulidenstern to mój ojciec, kapitanie. - Przywileje. Nigdy ich nie chciałem, zwłaszcza tu, na morzu, pod gołym niebem, gdzie jedyne prawo, jakie mnie obejmuje, to prawo morskie. Nie ma tutaj miejsca na konwenanse, zbędne, nikomu niepotrzebne kurtuazje, ani kindersztubę. Nie ma tutaj sali bankietowej, kwiecistego języka, przepychu. Jest za to otwarte morze, fale uderzające o pokład, pijacki bełkot marynarzy, żagle trzepoczące na wietrze, posmak soli w ustach i perspektywa sztormu. Jednym słowem wolność, której pragnę i którą poszukuję, gdy wchodzę na pokład, pełen nadziei, że, zostawiając Midgard za plecami, pozbywam się zbędnego balastu i plątaniny okłębiającej się pod kopułą czaszki myśli.- Proszę nie zapominać, że, kiedy wsiadłem na ten statek, stałem się częścią tej załogi, więc, póki pan tutaj dowodzi, nie musi mnie pan tytułować zwrotem grzecznościowymi. Nie zostanie pan pociągnięty do odpowiedzialności za brak manier.
Gdybym chciał przywilejów, pływałbym wraz z ojcem. Gdybym chciał wyróżniać się w tłumie, szybciej spinałbym się po szczeblach marynarskiej kariery. Gdybym chciał, mógłbym zająć jego miejsce i żaden członek Kompanii Morskiej nie zaprotestowałby na głos. Jedyne, co by im pozostało, to rzucane pod nosem przekleństwa.
Ale nie chcę. Brakuję mi doświadczenia i ogłady. Kiedy czuję adrenalinę pompującą krew do wijących się pod skórą naczyń krwionośnych, zdrowy rozsądek zostaje zagłuszony przez jej szum, równie głośny, co szum wiatru, czy fal. Nie powiedziałabym "zwinąć żagle, zbliża się sztorm". Bez lęku przypatrywałabym się rozbłyskom błyskawic na firmamencie nie kryjąc palącego się w spojrzeniu zachwytu. Zapomniałbym, czym jest odpowiedzialność.
Teraz nie mogę o tym zapomnieć. Chociaż czar sprawił, ze smród kiszących się w beczce ludzkich szczątków zelżał, to nadal czuję niewidzialny ciężar osiadły na żołądku. Walczę z odruchami wymiotnymi, gdy próbuję odtworzyć znajome kobiece rysy twarze i porównać je z zgromadzonymi w głowie przebłyskami wspomnień.
Macham niedbale ręka w kierunku obu mężczyzn - i kapitana, i Bruuna.
- Dość tych kłótni, panowie, tak nie dojdziemy do żadnego konsensu, a jedynie jeszcze bardziej się poróżnimy.
Nie wiem, kto wsadził te zwłoki w beczkę. Nie wiem, czy to sprawka kogoś z Kompanii Morskiej, ale fakty mówią same za siebie. Mężczyzna, który przewodzi naszą ekspedycją, ma racje. Nie mogę lekceważyć dowodów, przymykać oka na te zaniedbanie, które - jestem przekonany - nie wynika z mojej winy, ani tym bardziej winy Arthura. Ktoś wtoczył te beczki na pokład. Tym kimś mógł być każdy członek załogi. Z kręgu podejrzeń wykreślam tylko tego, którego kiedyś nazywałem swojego przyjacielem. Nie wierzę w jego nieczyste intencje wobec pracodawcy, wielokrotnie dawał świadectwo swojej lojalności. Człowieka tego zawsze cechowała uczciwości i pracowitość. To ja - w obliczu faktów - staję się głównym podejrzanym. Kojarzę tę kobietę. Być może Svenn mógłby udzielić mi kilku wskazówek, być może...
… on jest za to odpowiedzialny,
Zgodnie z kapitańskim wskazówkami podchodzę do nieotwartej beczki. Otwieram ją, zaglądam do środka i jednocześnie próbuję sobie przypomnieć, kim jest ta kobieta i kim był towarzyszący jej mężczyzna. Rzucam spojrzenie Arthurowi. Trwa ledwie kilka sekund.
W jakie gówno tym razem się wplątaliśmy?
- Widziałem ją w porcie kilka dni temu, a potem spotkałem ją jeszcze raz – w karczmie – odzywam się w końcu ze szczerym zeznaniem, które może postawić mnie wyłącznie w złym świetle. – Svenn też tam był.
rzut na spostrzegawczość
Gdybym chciał przywilejów, pływałbym wraz z ojcem. Gdybym chciał wyróżniać się w tłumie, szybciej spinałbym się po szczeblach marynarskiej kariery. Gdybym chciał, mógłbym zająć jego miejsce i żaden członek Kompanii Morskiej nie zaprotestowałby na głos. Jedyne, co by im pozostało, to rzucane pod nosem przekleństwa.
Ale nie chcę. Brakuję mi doświadczenia i ogłady. Kiedy czuję adrenalinę pompującą krew do wijących się pod skórą naczyń krwionośnych, zdrowy rozsądek zostaje zagłuszony przez jej szum, równie głośny, co szum wiatru, czy fal. Nie powiedziałabym "zwinąć żagle, zbliża się sztorm". Bez lęku przypatrywałabym się rozbłyskom błyskawic na firmamencie nie kryjąc palącego się w spojrzeniu zachwytu. Zapomniałbym, czym jest odpowiedzialność.
Teraz nie mogę o tym zapomnieć. Chociaż czar sprawił, ze smród kiszących się w beczce ludzkich szczątków zelżał, to nadal czuję niewidzialny ciężar osiadły na żołądku. Walczę z odruchami wymiotnymi, gdy próbuję odtworzyć znajome kobiece rysy twarze i porównać je z zgromadzonymi w głowie przebłyskami wspomnień.
Macham niedbale ręka w kierunku obu mężczyzn - i kapitana, i Bruuna.
- Dość tych kłótni, panowie, tak nie dojdziemy do żadnego konsensu, a jedynie jeszcze bardziej się poróżnimy.
Nie wiem, kto wsadził te zwłoki w beczkę. Nie wiem, czy to sprawka kogoś z Kompanii Morskiej, ale fakty mówią same za siebie. Mężczyzna, który przewodzi naszą ekspedycją, ma racje. Nie mogę lekceważyć dowodów, przymykać oka na te zaniedbanie, które - jestem przekonany - nie wynika z mojej winy, ani tym bardziej winy Arthura. Ktoś wtoczył te beczki na pokład. Tym kimś mógł być każdy członek załogi. Z kręgu podejrzeń wykreślam tylko tego, którego kiedyś nazywałem swojego przyjacielem. Nie wierzę w jego nieczyste intencje wobec pracodawcy, wielokrotnie dawał świadectwo swojej lojalności. Człowieka tego zawsze cechowała uczciwości i pracowitość. To ja - w obliczu faktów - staję się głównym podejrzanym. Kojarzę tę kobietę. Być może Svenn mógłby udzielić mi kilku wskazówek, być może...
… on jest za to odpowiedzialny,
Zgodnie z kapitańskim wskazówkami podchodzę do nieotwartej beczki. Otwieram ją, zaglądam do środka i jednocześnie próbuję sobie przypomnieć, kim jest ta kobieta i kim był towarzyszący jej mężczyzna. Rzucam spojrzenie Arthurowi. Trwa ledwie kilka sekund.
W jakie gówno tym razem się wplątaliśmy?
- Widziałem ją w porcie kilka dni temu, a potem spotkałem ją jeszcze raz – w karczmie – odzywam się w końcu ze szczerym zeznaniem, które może postawić mnie wyłącznie w złym świetle. – Svenn też tam był.
rzut na spostrzegawczość
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:01
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 81
'k100' : 81
Arthur Mortensen
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:02
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Podły nastrój w gęstej atmosferze powodował spięcia, było to nieuniknione, jednak Mortensen spoglądał na wszystkich tak, jak tylko patrzy człowiek poruszony tragedią, lecz zachowujący rozsądek w garści. Zimna krew trzymała go w ryzach, zapewne podczas kilku najbliższych posiłków przypomni sobie obraz makabry, jaką dziś zobaczył, lecz przed przełożonymi zachowywał kamienną twarz pozostawiając tym samym w kontrze do chociażby Bruuna. Najeżony, jak jeżowiec kapitan strzelał spod krzaczastych brwi osądzające spojrzenia i tego marynarz się nie uląkł wychowywał się w paskudnej dzielnicy, gdzie co drugi pijaczyna spoglądał na niego w ten sposób lub gorzej, przywykł jednym słowem, również i do agresji, presji, bluzgów, wyzwisk, do wszystkiego można przywyknąć po czasie, lecz pamięć o tym jednak zachowa się i kiedyś upomni się o regulację rachunku z odsetkami, był pamiętliwy, wiele zdarzeń go tego nauczył, kształtując po drodze charakter, a chłopięcą naiwność karząc za brak rozsądku i głupotę. Teraz już nie był dzieckiem zdecydowanie nie popełniał tych błędów, co niegdyś, lecz podważanie jego czynów w pracy, której oddaje serce, było nieprzyjemne, ot równało się z wymierzonym policzkiem. Ten gniew podsycany przez Ingvara pyskówką, był w kapitanie widoczny, aż za bardzo.
Zapędził się w tych rozważaniach, że przez moment stał z głową skierowaną w podeszwy butów pierwszego oficera. To jego głos otrzeźwił go. Odetchnął i zebrał myśli. Mimo nagłego poruszenia strun irytacji i chęci zabrania głosu, by wyrzucić z siebie zalegającą frustrację mającą związek z zaistniałą tragedią. Wydawało się, że ludzi tych mało co obchodziło morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, a fakt, że popsuje im to harmonogram pracy i doda papierkowej roboty, czy nikt nie patrzył na to od strony ludzkiej?
Westchnął po burzowej wymianie zdań wydającej się analogicznie podobnej do pierwszej salwy wrogich żaglowców. Nikt jeszcze nie oberwał. Wszyscy mogli walczyć dalej, a widmo podejrzenia krążyło nad ich głowami. Metoda spychologii nie podziałała, tak jakby sobie życzył szanowny kapitan, jego frustracja na nic się zdają w obliczu faktu dokonanego, należało pochylić się nad tym i możliwie na spokojnie przeanalizować całą sytuację.
Nagła fala porusza beczką, a błękit spojrzenia dostrzega, coś, co w pierwszej chwili mógłby zignorować, lecz kuca i wyjmuje nić ostrożnie, by nie zerwać jej w połowie. Trzymając w palcach wyciąga ją ku górze przyglądając się badawczo w snopie światła wpadającego przez luk. – To nić z rękawic, jakie mają marynarze. – Myśl wypowiada na głos i spogląda na Ingvara. Nie miał pojęcia, co tu jest grane, ale zaczynał sądzić, że morderca jest wśród nich. Nie podobało mu się to, co ten mówił. Rzucało to na niego światło oskarżenia, a patrząc na to, w jakim stanie był w ciągu ostatnich miesięcy i jak często sięgał po alkohol, czyżby? Przygryzł wargę i odrzucił tę niedorzeczną myśl. Gulidenstern, może nie grzeszył intelektem, może nie był dobrym człowiekiem, ale był… fakt, nie bez skazy doskonale o tym wiedział, jednak mu to nie pasowało do tego człowieka, przynajmniej w tym przypadku. Byłoby to głupie z jego strony.
– Panie oficerze, kapitanie. Może to, co mówi Ingvar stawia go w niekorzystnym świetle, ale znajdujemy trop, który jest kluczowy. – Pominął kapitana, w pierwszej kolejności spoglądając na pierwszego oficera, celowo to zrobił. Patrząc na całokształt sytuacji, ta nie stawiała Ingvara w korzystnym świetle i liczył, że Sven może tu pomóc. – Przy okazji mogę poprosić rękawicę? – Skierował słowa do kapitana.
spostrzegawczość: 70
Zapędził się w tych rozważaniach, że przez moment stał z głową skierowaną w podeszwy butów pierwszego oficera. To jego głos otrzeźwił go. Odetchnął i zebrał myśli. Mimo nagłego poruszenia strun irytacji i chęci zabrania głosu, by wyrzucić z siebie zalegającą frustrację mającą związek z zaistniałą tragedią. Wydawało się, że ludzi tych mało co obchodziło morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, a fakt, że popsuje im to harmonogram pracy i doda papierkowej roboty, czy nikt nie patrzył na to od strony ludzkiej?
Westchnął po burzowej wymianie zdań wydającej się analogicznie podobnej do pierwszej salwy wrogich żaglowców. Nikt jeszcze nie oberwał. Wszyscy mogli walczyć dalej, a widmo podejrzenia krążyło nad ich głowami. Metoda spychologii nie podziałała, tak jakby sobie życzył szanowny kapitan, jego frustracja na nic się zdają w obliczu faktu dokonanego, należało pochylić się nad tym i możliwie na spokojnie przeanalizować całą sytuację.
Nagła fala porusza beczką, a błękit spojrzenia dostrzega, coś, co w pierwszej chwili mógłby zignorować, lecz kuca i wyjmuje nić ostrożnie, by nie zerwać jej w połowie. Trzymając w palcach wyciąga ją ku górze przyglądając się badawczo w snopie światła wpadającego przez luk. – To nić z rękawic, jakie mają marynarze. – Myśl wypowiada na głos i spogląda na Ingvara. Nie miał pojęcia, co tu jest grane, ale zaczynał sądzić, że morderca jest wśród nich. Nie podobało mu się to, co ten mówił. Rzucało to na niego światło oskarżenia, a patrząc na to, w jakim stanie był w ciągu ostatnich miesięcy i jak często sięgał po alkohol, czyżby? Przygryzł wargę i odrzucił tę niedorzeczną myśl. Gulidenstern, może nie grzeszył intelektem, może nie był dobrym człowiekiem, ale był… fakt, nie bez skazy doskonale o tym wiedział, jednak mu to nie pasowało do tego człowieka, przynajmniej w tym przypadku. Byłoby to głupie z jego strony.
– Panie oficerze, kapitanie. Może to, co mówi Ingvar stawia go w niekorzystnym świetle, ale znajdujemy trop, który jest kluczowy. – Pominął kapitana, w pierwszej kolejności spoglądając na pierwszego oficera, celowo to zrobił. Patrząc na całokształt sytuacji, ta nie stawiała Ingvara w korzystnym świetle i liczył, że Sven może tu pomóc. – Przy okazji mogę poprosić rękawicę? – Skierował słowa do kapitana.
spostrzegawczość: 70
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:02
The member 'Arthur Mortensen' has done the following action : kości
'k100' : 70
'k100' : 70
Prorok
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:02
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Kapitan Håheim nie dał się udobruchać tym przejawem korności – przypatrywał się Ingvarowi z pochmurną podejrzliwością, jak gdyby nawet tę próbę autodegradacji rozważał jako dowód winy, jakąś podstępną próbę ułagodzenia go poprzez oddanie mu pełni autorytetu. Był wyraźnie trochę przy tym zaskoczony: miał zapewne dotąd inne wyobrażenie na jego temat, choć w gruncie rzeczy ludzie od początku podszeptywali mu, że (delikatnie rzecz ujmując) nie trąci od niego ambicją. Przyglądając mu się, zastanawiał się, czy się nie mylili: po prostu chciał czegoś innego niż się po nim spodziewano, to nadal była jednak ambicja, może jeszcze gorsza, bo przeciwna normalnemu porządkowi rzeczy w społeczeństwie. Teraz dzieciaki chciały świętego spokoju i niezależności, chciały upijać się i nie brudzić sobie rąk nadto, było im za łatwo. Przez rozdrażnienie oceniał go surowo, doszukując się w jego słowach próżnej złośliwości, choćby dobrze woalowanej opanowanym tonem; nie podobało mu się, że korygował ton rozmowy.
– Kamień z serca – odparł w końcu, wykrzywiając usta w grymasie cierpko rozbawionym, bez szczególnej wesołości – tego się bałem najbardziej. Że mnie w sowitym wieku wezmą za mordę na dywanik do twojego dziadka i każą klęczeć na grochu.
Bądźmy dorośli, zawisło gdzieś w atmosferze obok naglącego jak mężczyźni. Pochmurne spojrzenie nie wydawało się dłużej zainteresowane młodym Guildensternem ani jego niechęcią do zbierania zasłużonych mu laurów za pochodzenie, jak wyrodny syn porzucający dumę swojego nazwiska, bo było mu pod nim za ciasno. Było jasne, że kapitan nie miał zamiaru oddawać swojego autorytetu, nawet gdyby przyszło mu tytułować Ingvara samym księciem oldenburskim; nawet tak wyrażonej prośby o swobodę nie umiał przełknąć bez cienia urazy, że go poprawiano. Jego uwagę zajął tymczasem pierwszy oficer Erstad, na którego karcące słowa pociemniało mu w złości oblicze. Obecni wyraźnie mogli wyczuć napięcie, jakie między nimi istniało, jak gdyby przeskakiwało iskrami na ich własnych karkach – nie było wątpliwości, że współpracowali ze sobą jedynie przez konieczność i profesjonalizm. Inaczej być może dawno już daliby sobie po pyskach.
– Ingvar ma rację – mruknął w końcu Erstad, przerywając napięte milczenie, jakie tężało między nim a kapitanem. Kiedy przeniósł spojrzenie na Guildensterna, w kąciku ust zamajaczył mu pozbawiony wesołości uśmiech, dyskretny gest pokrzepienia. Znał go wprawdzie długo i syn jarla był mu drogi tak samo, jak była mu droga sama kompania – jego dziadek dał mu kiedyś szansę, by odbić się od dna i nigdy mu tego nie zapomniał. – Zajmijmy się, czym należy i jak należy – stary oficer mówił rzeczowo, kapitan grymasił, niezadowolony zapewne, że wychodził nagle na rozważniejszego.
Statkiem zakołysało. Wszyscy spojrzeli na Arthura pochylającego się nagle, by z drzazg pękniętego drewna wyciągnąć żółtą nić. Zdawało się, że wszyscy pomyśleli w jednej chwili to samo, co wypowiedział na głos i powietrze nie przestawało gęstnieć. Więc któryś z marynarzy musiał coś wiedzieć, któryś z żółtymi rękawiczkami. Po szczęce kapitana przemknęło krótkie napięcie, kiedy Arthur zwrócił się najpierw do pierwszego oficera; drgnął z nerwami, poproszony o rękawicę, by zedrzeć ją z ręki i podać mu ją ze złością.
– Doskonale. Możemy wykluczyć prawie nikogo.
Zielona twarz Bruuna uniosła się i odwróciła lekko, jego szeroko otwarte oczy zwróciły się na kapitana z wyraźnym przestrachem, jednak wciąż się nie odzywał; to spojrzenie wydawali się zauważyć tylko Ingvar i Arthur. Rękawiczka, która wylądowała w rękach marynarza, była wyraźnie przetarta ostrą krawędzią na śródręczu, ale nie rozdarta. Na wnętrzu skóry przy nadgarstku naszyte miała inicjały młodego kadeta, a obok koślawego B. przykleiła się biała plama kapusty – wyschłej. Była tylko jedna; Arthur, spoglądając na Bruuna, nie dostrzegał nigdzie drugiej.
Odezwał się wtedy Ingvar, zanim zdążyliby znów wszcząć niechybną dyskusję. Erstad ściągnął usta w ciasny ścieg, kotwicząc na nim uważne, karcące prawie spojrzenie. Bruun, pochylony przy beczkach, wciąż trwał zgięty w pół, niemy i osłabły, odwrócony do nich plecami, jakby rozpaczliwie nie chciał, żeby zwracano na niego uwagę, choć czuł na sobie ciężar wzroku Arthura. Kapitan nabrał kolorów na policzkach, gniew błysnął mu w oczach prawie jak triumf, jakby wszystko miało być przesądzone.
– Też tam byłem – odezwał się nagle Erstad, nie spuszczając wzroku z Ingvara. I faktycznie, Ingvar przypominał sobie natychmiast: kobieta mijała ich z pijanym uśmiechem, a za ramię asekuracyjnie trzymał ją pierwszy oficer. Ale teraz, zamiast sprawiać wrażenie speszonego tym, że Ingvar coś pamiętał, Erstad wydawał się patrzeć na niego, jakby chciał się z nim porozumieć: nie mów nic więcej. – Byli spici jak świnie, tych dwoje. Ta dziewczyna zresztą też, wyprowadziłem ją, żeby wsadzić ją w taksówkę, zanim ktoś narobiłby z nią bałaganu. Svenn wyszedł za nami – mówił, nie jąkając się w zeznaniach wcale, spoglądając już na kapitana, pewnie i bez obawy; jakby nie zamierzał młodego Guildensterna zostawić na pastwę. Ingvar pamiętał, rzeczywiście, że Svenn się podniósł, ale nie wiedział, kiedy. Reszta wieczoru była dla niego urwanym filmem. Równie dobrze wstać mógł on. Równie dobrze mógł z nim wyjść. Co, jeśli okazałoby się, że był ze Svennem ostatnimi osobami, z którymi ją widziano? Jeśli Erstad go właśnie ratował? – Powiedział, że dopilnuje, żeby wróciła bezpiecznie. Ingvar wrócił ze mną – to nie była prawda, Guildenstern tego mógł być pewien.
Kapitan spoglądał znów na was wszystkich, wyraźnie bliski znów wściekłości.
– Bruun – zacharczał zirytowany, łapiąc przestraszone spojrzenie prostującego się chłopaka. – Przyprowadź Svenna. Przekonajmy się, co nam powie – polecił mu; mógł więc się wywinąć Arthurowi, za pozwoleniem kapitana – i bardzo się do tego śpieszył. Na morzu nie mógłby jednak uciec, teoretycznie; chyba że – ktokolwiek to zrobił – przygotował się na wypadek demaskacji.
Jeśli Arthur zdecyduje się zatrzymać Bruuna, powinien rzucić k100 na charyzmę, a jeśli posłuży się przy tym zaklęciem – również dodatkowo k100 na jego powodzenie. Ingvar może próbować przypomnieć sobie więcej na temat tego wieczoru, próg pozostaje wysoki i wynosi 70. W przypadku podjęcia rozmowy powinien rzucić także k100 na charyzmę.
Czas na odpis do 2.10.
– Kamień z serca – odparł w końcu, wykrzywiając usta w grymasie cierpko rozbawionym, bez szczególnej wesołości – tego się bałem najbardziej. Że mnie w sowitym wieku wezmą za mordę na dywanik do twojego dziadka i każą klęczeć na grochu.
Bądźmy dorośli, zawisło gdzieś w atmosferze obok naglącego jak mężczyźni. Pochmurne spojrzenie nie wydawało się dłużej zainteresowane młodym Guildensternem ani jego niechęcią do zbierania zasłużonych mu laurów za pochodzenie, jak wyrodny syn porzucający dumę swojego nazwiska, bo było mu pod nim za ciasno. Było jasne, że kapitan nie miał zamiaru oddawać swojego autorytetu, nawet gdyby przyszło mu tytułować Ingvara samym księciem oldenburskim; nawet tak wyrażonej prośby o swobodę nie umiał przełknąć bez cienia urazy, że go poprawiano. Jego uwagę zajął tymczasem pierwszy oficer Erstad, na którego karcące słowa pociemniało mu w złości oblicze. Obecni wyraźnie mogli wyczuć napięcie, jakie między nimi istniało, jak gdyby przeskakiwało iskrami na ich własnych karkach – nie było wątpliwości, że współpracowali ze sobą jedynie przez konieczność i profesjonalizm. Inaczej być może dawno już daliby sobie po pyskach.
– Ingvar ma rację – mruknął w końcu Erstad, przerywając napięte milczenie, jakie tężało między nim a kapitanem. Kiedy przeniósł spojrzenie na Guildensterna, w kąciku ust zamajaczył mu pozbawiony wesołości uśmiech, dyskretny gest pokrzepienia. Znał go wprawdzie długo i syn jarla był mu drogi tak samo, jak była mu droga sama kompania – jego dziadek dał mu kiedyś szansę, by odbić się od dna i nigdy mu tego nie zapomniał. – Zajmijmy się, czym należy i jak należy – stary oficer mówił rzeczowo, kapitan grymasił, niezadowolony zapewne, że wychodził nagle na rozważniejszego.
Statkiem zakołysało. Wszyscy spojrzeli na Arthura pochylającego się nagle, by z drzazg pękniętego drewna wyciągnąć żółtą nić. Zdawało się, że wszyscy pomyśleli w jednej chwili to samo, co wypowiedział na głos i powietrze nie przestawało gęstnieć. Więc któryś z marynarzy musiał coś wiedzieć, któryś z żółtymi rękawiczkami. Po szczęce kapitana przemknęło krótkie napięcie, kiedy Arthur zwrócił się najpierw do pierwszego oficera; drgnął z nerwami, poproszony o rękawicę, by zedrzeć ją z ręki i podać mu ją ze złością.
– Doskonale. Możemy wykluczyć prawie nikogo.
Zielona twarz Bruuna uniosła się i odwróciła lekko, jego szeroko otwarte oczy zwróciły się na kapitana z wyraźnym przestrachem, jednak wciąż się nie odzywał; to spojrzenie wydawali się zauważyć tylko Ingvar i Arthur. Rękawiczka, która wylądowała w rękach marynarza, była wyraźnie przetarta ostrą krawędzią na śródręczu, ale nie rozdarta. Na wnętrzu skóry przy nadgarstku naszyte miała inicjały młodego kadeta, a obok koślawego B. przykleiła się biała plama kapusty – wyschłej. Była tylko jedna; Arthur, spoglądając na Bruuna, nie dostrzegał nigdzie drugiej.
Odezwał się wtedy Ingvar, zanim zdążyliby znów wszcząć niechybną dyskusję. Erstad ściągnął usta w ciasny ścieg, kotwicząc na nim uważne, karcące prawie spojrzenie. Bruun, pochylony przy beczkach, wciąż trwał zgięty w pół, niemy i osłabły, odwrócony do nich plecami, jakby rozpaczliwie nie chciał, żeby zwracano na niego uwagę, choć czuł na sobie ciężar wzroku Arthura. Kapitan nabrał kolorów na policzkach, gniew błysnął mu w oczach prawie jak triumf, jakby wszystko miało być przesądzone.
– Też tam byłem – odezwał się nagle Erstad, nie spuszczając wzroku z Ingvara. I faktycznie, Ingvar przypominał sobie natychmiast: kobieta mijała ich z pijanym uśmiechem, a za ramię asekuracyjnie trzymał ją pierwszy oficer. Ale teraz, zamiast sprawiać wrażenie speszonego tym, że Ingvar coś pamiętał, Erstad wydawał się patrzeć na niego, jakby chciał się z nim porozumieć: nie mów nic więcej. – Byli spici jak świnie, tych dwoje. Ta dziewczyna zresztą też, wyprowadziłem ją, żeby wsadzić ją w taksówkę, zanim ktoś narobiłby z nią bałaganu. Svenn wyszedł za nami – mówił, nie jąkając się w zeznaniach wcale, spoglądając już na kapitana, pewnie i bez obawy; jakby nie zamierzał młodego Guildensterna zostawić na pastwę. Ingvar pamiętał, rzeczywiście, że Svenn się podniósł, ale nie wiedział, kiedy. Reszta wieczoru była dla niego urwanym filmem. Równie dobrze wstać mógł on. Równie dobrze mógł z nim wyjść. Co, jeśli okazałoby się, że był ze Svennem ostatnimi osobami, z którymi ją widziano? Jeśli Erstad go właśnie ratował? – Powiedział, że dopilnuje, żeby wróciła bezpiecznie. Ingvar wrócił ze mną – to nie była prawda, Guildenstern tego mógł być pewien.
Kapitan spoglądał znów na was wszystkich, wyraźnie bliski znów wściekłości.
– Bruun – zacharczał zirytowany, łapiąc przestraszone spojrzenie prostującego się chłopaka. – Przyprowadź Svenna. Przekonajmy się, co nam powie – polecił mu; mógł więc się wywinąć Arthurowi, za pozwoleniem kapitana – i bardzo się do tego śpieszył. Na morzu nie mógłby jednak uciec, teoretycznie; chyba że – ktokolwiek to zrobił – przygotował się na wypadek demaskacji.
Jeśli Arthur zdecyduje się zatrzymać Bruuna, powinien rzucić k100 na charyzmę, a jeśli posłuży się przy tym zaklęciem – również dodatkowo k100 na jego powodzenie. Ingvar może próbować przypomnieć sobie więcej na temat tego wieczoru, próg pozostaje wysoki i wynosi 70. W przypadku podjęcia rozmowy powinien rzucić także k100 na charyzmę.
Czas na odpis do 2.10.
Bezimienny
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:03
Znam kapitana Håheima wyłącznie z opowieści, sugerujących, że jest człowiekiem obowiązkowym i twardo stąpającym po ziemi. Czując na sobie jego surowe, pełne podejrzliwości spojrzenie, nie uciekam od niego wzrokiem, a jedynie, podkreślając swoją determinacje, inicjuje kontakt wzrokowy, pozwalając, by jakiekolwiek grymas, który wykrzywił moje usta, znikł. Moje ambicje sięgają dużo dalej niż wychodzenie poza szereg na statku pełnym marynarzy, którzy mają większe doświadczenie ode mnie, dlatego nie mam zamiaru podważać kapitańskiego autorytetu.
- Odkąd mój ojciec przejął pieczę nad Morską Kompanią, dziadek nie zaprząta sobie głowy takimi błahostkami, więc pańskim kolana nie grozi klęcznie na grochu - uśmiech, który grymas rozbawienia, chce ułożyć się na ustach, zostaje przez mnie stłumiony.
Napiecie, z minuty na minutę, nasila się coraz bardziej i osiada się w każdym skrawku wypełniających ich przestrzeni. Milczenie, które na moment zapada, jedynie pogłębia beznadziejne sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Doceniam, że Arthur go nie skreśla i próbuje wypłynąć na kapitański, oskarżycielski ton. Doceniam, że Erstad dołącza do dyskusji, zakłócają nieprzyjemną ciszę, ale moja pewność, że nie mam krwi tej kobiety na rękach, kruszy się pod naporem panującej w pomieszczeniu temperatury. Jest wchłaniała przez luki, jakie mam w pamięci. Próbuję odtworzyć w głowie przebieg tamtego wieczoru, ale wspomnienia przypominają rozbite na milion odłamków lustro - ich przebłyski nie układają sie w obraz całości.
W zasięgu mojego wzroku pojawia się zieleniała od stresu twarz Bruuna. Pierwszym raz widzę go w takim stanie. Jakby cierpiał na chorobę morską.
- Pokaż ja - wyciągam dłoń w kierunku rękawiczki, którą mężczyzna miętosi pod palcami, jednak w końcu ląduje na otwartej dłoni Arthura, wiec jej ekspertyzę powierzam Mortenseowi. Najprawdopodobniej jedynej osobie, której mogę tu jeszcze ufać.
Też tam byłem wydobywające się z ust Erstad dreszczem niepokoi przebiega płytko pod moją skórą. Mój wzrok na ułamki sekund ucieka ku głosicielowi tego imienia i wyłapuję lekki uśmiech układający się w kącikach jego ust, którego nie interpretuję jak gestu wsparcia. Dlaczego kłamie? Co chce ukryć? Nasz udział w tym morderstwie? Wiele pytań kłębi się pod kopułą mojej czaszki, ale na żadne odpowiedź nie nadchodzi.
Erstad, Sven i ja znajdujemy się w gronie podejrzanych. Coraz bardziej drażnij mnie brak dostępu do wspomnień.
- Nie mogę potwierdzić wersji wydarzeń przedstawionych przez Erstada, bo niewiele pamiętam z tego wieczoru. Sven powinien pomóc nam rozwijać te wątpliwości.
Pod warunkiem, że cierpi na ten sam rodzaj amnezji, co ja, dodaje w myślach.
To, co mówił Erstad, nie jest prawdą.
Wiedział coś, co wykraczała poza moją wiedzę?
Powinienem porozmawiać się z nim na osobności, ale obecnie taka okazja może się nie przydarzyć. Prawda, jeśli znajdowała się na tym statku, prędzej czy później odsłoni przed nimi swoje oblicze.
- Erstad to twoja ostatnia szansa, by powiedzieć wszystko, co wiesz, na temat tego nieszczęsnego wieczora.
pierwszy na charyzmę, drugi na pamięć
- Odkąd mój ojciec przejął pieczę nad Morską Kompanią, dziadek nie zaprząta sobie głowy takimi błahostkami, więc pańskim kolana nie grozi klęcznie na grochu - uśmiech, który grymas rozbawienia, chce ułożyć się na ustach, zostaje przez mnie stłumiony.
Napiecie, z minuty na minutę, nasila się coraz bardziej i osiada się w każdym skrawku wypełniających ich przestrzeni. Milczenie, które na moment zapada, jedynie pogłębia beznadziejne sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Doceniam, że Arthur go nie skreśla i próbuje wypłynąć na kapitański, oskarżycielski ton. Doceniam, że Erstad dołącza do dyskusji, zakłócają nieprzyjemną ciszę, ale moja pewność, że nie mam krwi tej kobiety na rękach, kruszy się pod naporem panującej w pomieszczeniu temperatury. Jest wchłaniała przez luki, jakie mam w pamięci. Próbuję odtworzyć w głowie przebieg tamtego wieczoru, ale wspomnienia przypominają rozbite na milion odłamków lustro - ich przebłyski nie układają sie w obraz całości.
W zasięgu mojego wzroku pojawia się zieleniała od stresu twarz Bruuna. Pierwszym raz widzę go w takim stanie. Jakby cierpiał na chorobę morską.
- Pokaż ja - wyciągam dłoń w kierunku rękawiczki, którą mężczyzna miętosi pod palcami, jednak w końcu ląduje na otwartej dłoni Arthura, wiec jej ekspertyzę powierzam Mortenseowi. Najprawdopodobniej jedynej osobie, której mogę tu jeszcze ufać.
Też tam byłem wydobywające się z ust Erstad dreszczem niepokoi przebiega płytko pod moją skórą. Mój wzrok na ułamki sekund ucieka ku głosicielowi tego imienia i wyłapuję lekki uśmiech układający się w kącikach jego ust, którego nie interpretuję jak gestu wsparcia. Dlaczego kłamie? Co chce ukryć? Nasz udział w tym morderstwie? Wiele pytań kłębi się pod kopułą mojej czaszki, ale na żadne odpowiedź nie nadchodzi.
Erstad, Sven i ja znajdujemy się w gronie podejrzanych. Coraz bardziej drażnij mnie brak dostępu do wspomnień.
- Nie mogę potwierdzić wersji wydarzeń przedstawionych przez Erstada, bo niewiele pamiętam z tego wieczoru. Sven powinien pomóc nam rozwijać te wątpliwości.
Pod warunkiem, że cierpi na ten sam rodzaj amnezji, co ja, dodaje w myślach.
To, co mówił Erstad, nie jest prawdą.
Wiedział coś, co wykraczała poza moją wiedzę?
Powinienem porozmawiać się z nim na osobności, ale obecnie taka okazja może się nie przydarzyć. Prawda, jeśli znajdowała się na tym statku, prędzej czy później odsłoni przed nimi swoje oblicze.
- Erstad to twoja ostatnia szansa, by powiedzieć wszystko, co wiesz, na temat tego nieszczęsnego wieczora.
pierwszy na charyzmę, drugi na pamięć
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:03
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 55, 100
'k100' : 55, 100
Arthur Mortensen
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:04
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Utkwili w kotle wzajemnych oskarżeń łypiąc na się wzajem wilkiem, trwało to długo w napięciu, którego nikt nie potrafił rozładować, a atmosfera z każdym uderzeniem serca jedynie gęstniała. Sprawy przybrały dramatyczny obrót, iście kryminalny, na co Mortensen zupełnie się nie rzucał entuzjastycznie zważywszy na tragizm całej tej sytuacji. Pragnął wyłącznie wykonywać swoją robotę, będąc drugim oficerem na statku nawigował i pomagał w zadaniach innym, tym samym jednak utknął pomiędzy młotem a kowadłem w grze, w jakiej nie bardzo rozumiał powody i motywy, kto komu tu rzepkę skrobie, kto kogo chce kolokwialnie mówiąc „wykiwać”, co z tym wszystkim wspólnego, miał Ingvar i dlaczego, zawsze gdy ten popadał w kłopoty to siłą rzeczy Mortensen również był w centrum wydarzeń, tak jakby po ostatniej deklaracji składanej, pod wpływem zdradliwej dawki alkoholu panowie zawarli pakt wiążący ich losy i siłą rzeczy faktycznie w jakimś stopniu tak w istocie było.
Odgłos przełykanej śliny został zgłuszony przez szum morza i odgłosy jęczącego drewna w szkielecie statku. Sztorm zbliżał się wielkimi krokami, byli tego świadomi – wszyscy. A nagła presja czasu, zaczęła wyznaczać Arthurowi nowe priorytety w tym teatrze zmagań kryminalnych. Łapiąc się na myśli, aby zamknąć w ładowni wszystkich tu zgromadzonych, a samemu pokierować resztą załogi i uciec, przed nadciągającym zagrożeniem, bo to była jego powinność, a zarazem obowiązek względem Kompanii Handlowej.
Ciężkim spojrzeniem intensywnie błękitnych oczu spoglądał na Bruuna, miał w garści wystarczający dowód, aby pochylić się nad mężczyzna i przynajmniej na czas rejsu trzymać go pod kluczem, był być może nazbyt pochopny w ferowaniu wyroków, być może nie zgłębiał motywów, lecz nie wiedział o wszystkim, to Ingvar, co rusz zaskakiwał go, jak również inni tu zgromadzeni, kolejnymi falami nowych informacji rzucającymi obraz na tę sprawę. Był tylko marynarze, żaden z niego śledczy Kruczej, aby móc wszczynać śledztwo i kierować się nosem intuicji, zbyt często działał impulsywnie, niesiony na skrzydłach podszeptów płynących z serca, miast kierować się rozsądkiem, tak było i niedawno, wszak gdy dał „drugą” szansę Guildensternowi.
– Nie! – Słowo przecina ciszę, jak bat, a stanowczość w decyzyjności odmalowanej na twarzy oficera rysuje się ostrą linią. Sprzeciwia się kapitanowi, ale nie podważa jego rozkazów: – Reip – nim, ktokolwiek cokolwiek zrobił Mortensen wyrzuca z ust zaklęcie kierując je w stronę „swojego” podejrzanego krępując mu ruchy niewidzialną liną. Nie czekając na wybuch kapitana i jego gorzkie słowa pod swoim adresem uprzedza go.
– Na rękawicy są twoje inicjały, ponadto gdzie jest druga do pary? – przelewa myśli w słowa wpatrzony w marynarza. Po chwili jednak kieruje spojrzenie na przełożonych. – Panie kapitanie jestem osobą, która dziełem przypadku wplątała się w tą matnię. Ingvar może potwierdzić, że mnie tam nie było, owej felernej nocy, a i przy załadunku wykonywałem swoje obowiązki. Czy zatem pozwoli mi pan, abym sprowadził tu Svenna i przygotował załogę na walkę z nadchodzącym sztormem? – Wyprostowana sylwetka i pewność w głosie były od samego początku widoczne, mimo braku pewności do tego, kto zawinił tej okropnej zbrodni przyświecało mu oddanie pracy i zamierzał ją wykonywać, pomimo niesprzyjających okoliczności.
Charyzma: 5+39=44
Reip próg 70
Atak: 20+58=78
Odgłos przełykanej śliny został zgłuszony przez szum morza i odgłosy jęczącego drewna w szkielecie statku. Sztorm zbliżał się wielkimi krokami, byli tego świadomi – wszyscy. A nagła presja czasu, zaczęła wyznaczać Arthurowi nowe priorytety w tym teatrze zmagań kryminalnych. Łapiąc się na myśli, aby zamknąć w ładowni wszystkich tu zgromadzonych, a samemu pokierować resztą załogi i uciec, przed nadciągającym zagrożeniem, bo to była jego powinność, a zarazem obowiązek względem Kompanii Handlowej.
Ciężkim spojrzeniem intensywnie błękitnych oczu spoglądał na Bruuna, miał w garści wystarczający dowód, aby pochylić się nad mężczyzna i przynajmniej na czas rejsu trzymać go pod kluczem, był być może nazbyt pochopny w ferowaniu wyroków, być może nie zgłębiał motywów, lecz nie wiedział o wszystkim, to Ingvar, co rusz zaskakiwał go, jak również inni tu zgromadzeni, kolejnymi falami nowych informacji rzucającymi obraz na tę sprawę. Był tylko marynarze, żaden z niego śledczy Kruczej, aby móc wszczynać śledztwo i kierować się nosem intuicji, zbyt często działał impulsywnie, niesiony na skrzydłach podszeptów płynących z serca, miast kierować się rozsądkiem, tak było i niedawno, wszak gdy dał „drugą” szansę Guildensternowi.
– Nie! – Słowo przecina ciszę, jak bat, a stanowczość w decyzyjności odmalowanej na twarzy oficera rysuje się ostrą linią. Sprzeciwia się kapitanowi, ale nie podważa jego rozkazów: – Reip – nim, ktokolwiek cokolwiek zrobił Mortensen wyrzuca z ust zaklęcie kierując je w stronę „swojego” podejrzanego krępując mu ruchy niewidzialną liną. Nie czekając na wybuch kapitana i jego gorzkie słowa pod swoim adresem uprzedza go.
– Na rękawicy są twoje inicjały, ponadto gdzie jest druga do pary? – przelewa myśli w słowa wpatrzony w marynarza. Po chwili jednak kieruje spojrzenie na przełożonych. – Panie kapitanie jestem osobą, która dziełem przypadku wplątała się w tą matnię. Ingvar może potwierdzić, że mnie tam nie było, owej felernej nocy, a i przy załadunku wykonywałem swoje obowiązki. Czy zatem pozwoli mi pan, abym sprowadził tu Svenna i przygotował załogę na walkę z nadchodzącym sztormem? – Wyprostowana sylwetka i pewność w głosie były od samego początku widoczne, mimo braku pewności do tego, kto zawinił tej okropnej zbrodni przyświecało mu oddanie pracy i zamierzał ją wykonywać, pomimo niesprzyjających okoliczności.
Charyzma: 5+39=44
Reip próg 70
Atak: 20+58=78
Mistrz Gry
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:04
The member 'Arthur Mortensen' has done the following action : kości
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 58
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 58
Prorok
Re: 20.03.2001 – Czarna plaża, Reynisfjara – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 15:04
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Wzajemna nieufność wisząca w powietrzu zaczynała coraz wyraźniej trącić wrogością; kapitan i pierwszy oficer mierzyli się spojrzeniami, jak gdyby prowadzili ze sobą osobną, milczącą rozmowę – oboje starali się jednak zachować szczęt profesjonalizmu i nie upuszczać tej wrogości ze smyczy pochopnie. Mogliście odnieść wrażenie, że między nimi istnieje coś jeszcze, o czym żaden z was nie wie; taka wrogość, tak przenikliwa i dokładnie komuś wymierzona, nie mogła wynikać z prostej różnicy charakterów, choć musieliście przyznać, że nigdy wcześniej nie dawali wam powodów, by sądzić, że za sobą nie przepadają; byli sobie co najwyżej obojętni, zmuszeni ze sobą przebywać obowiązkiem i z obowiązku podtrzymywać nić wątłej, zawodowej znajomości. Kapitan nigdy nie mówił niczego złego – ani dobrego – o pierwszym oficerze i dyplomatyczna cisza była równie skrupulatnie odwzajemniana; teraz jednak zdawało się, że poza horyzontem waszych spojrzeń, za zamkniętymi drzwiami, porozumienie w neutralności musiało już wcześniej zostać złamane. Patrzyli na siebie wprawdzie z żywą, ostrą urazą i wyzwaniem, jak gdyby oboje przekonani byli, że drugi byłby zdolny do czynu tak okrutnego, a jedyne co trzymało im języki za zębami to brak twardych dowodów i pozór – nadwyrężonego – opanowania.
Spojrzenie Erstada oderwało się wreszcie od twarzy kapitana, by podążyć za rękawiczką podawaną Arthurowi. Obserwował, jak marynarz odchyla skórę, jak znajduje inicjały wskazujące na właściciela jednoznacznie, jego policzek zdawał się drgnąć mikrym skurczem pod okiem, kiedy rzucał krótkie spojrzenie Bruunowi, niezdolnemu się wyprostować, blademu, jakby zaraz paść miał na deski i wyzionąć ducha, jakby dusił się tym powietrzem – ciężkim od smrodu? od winy? od niewygodnej wiedzy?
Erstad nie spodziewał się wyraźnie, że Ingvar odtrąci wyciągniętą ku niemu wspaniałomyślnie dłoń i nie powtórzy solidarnie zakrzywionej prawdy o tamtym wieczorze; słowa młodego Guildensterna wytrąciły go z równowagi, przemknęły cieniem zaskoczenia i niepokoju przez podrywane ku niemu oczy, jak gdyby chciał go jeszcze uciszyć, ale wiedział – w momencie, kiedy ich spojrzenia się spotkały – że jest już za późno; opanował się jednak szybko. Być może miał nadzieję, że Svenn nie pamięta wiele, tak samo jak Ingvar i że da sobie wmówić cokolwiek – że Ingvar nie wyszedł za nim, być może; że cokolwiek zrobił, zrobił to sam; że tylko jego dłonie zbrukane są dziewczęcą krwią. Wyprostował się w wyjściu, odsuwając się, by młody Bruun, oddelegowany przez kapitana, mógł wyjść na pokład, by odnaleźć marynarza posiadającego – lub nie – wszystkie brakujące elementy układanki. Nie dało się jednak przeoczyć, że jego szczęka stężała nerwowo, że na Guildensterna spoglądał z pewną surowością, jakby miał ochotę go skarcić i wperswadować mu, tym razem skuteczniej, milczenie i że Bruun wyraźnie unikał jego wzroku, wlokąc się ku schodkom, których Erstad dotąd strzegł.
Ostry sprzeciw Arthura zaskoczył wszystkich; był otrzeźwiający jak trzask lodu pod stopami, jak odgłos pierwszego pęknięcia w kruchej tamie, za którą wzbierała cała ta gęstniejąca wrogość. Bruun potknął się i upadł na deski z okrzykiem bólu, spętany przywołanymi zaklęciem linami – i to było, wyraźnie, dla niego za dużo. Jego oddech szarpnął się w urwanym prawie szlochu, przekręcił się żałośnie na ziemi, przyciskając do niej skroń, próbując wyraźnie schować przed wszystkimi twarz wykrzywioną w zrozpaczonym wyrazie; chciał podnieść dłonie, by objąć nimi głowę, ale nie pozwalały mu na to sznury, z gardła wydobył mu się bełkotliwy jęk, którego żaden z was nie zdołał jednak od razu dosłyszeć. Pytanie Arthura wsiąkło w świszczący oddech jakby nieusłyszane; wszyscy skupiliście uwagę na chłopaku, wyraźnie przerażonym i zamotanym, Arthur zwrócił się do kapitana, prosząc o zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w tym teatrze, tymczasem Ingvar zwrócił się od Erstada, ponad zamieszaniem, domagając się prawdy.
Ale Erstada nie było już przy drzwiach.
– Ja nie chciałem... nie chciałem mieć z tym nic wspólnego, naprawdę nie chciałem, ja nie chciałem... nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem, co z nią zrobi, nie wiedziałem, że Erstad... – mamrotanie Bruuna nagle przedarło się do waszych świadomości wyraziście, słowa wypowiadane tonem bliskim płaczliwemu lamentowi. Był młody, był zaledwie chłopakiem z mlekiem pod nosem, nagle stało się to dla was dotkliwie jasne.
Wybiegliście na pokład; załoga zaalarmowana waszymi podniesionymi głosami pytającymi o Erstada spoglądała na was dziesiątkami zdumionych oczu – niektóre jednak, w tym wszystkim, zdawały się prawie spokojne, rzucające wrogie spojrzenia kapitanowi wykrzykującemu rozkazy, butnie i bez posłuchu. Widzieliście, jak niektórzy ociągają się, przystają przy burtach, odpowiadają z oporną niechęcią, wymieniając między sobą krótkie łypnięcia (czy przeoczyliście to wcześniej? tę niechęć? ten opór?); kapitan w końcu, w przypływie wściekłości, złapał jednego z nich za kołnierz. Widzieliście, oboje, jak marynarz uśmiecha się do niego krzywo, nieprzyjemnie i jak jego usta poruszają się w słowach, których nie dosłyszeliście przez dmący wiatr, odległe grzmienie sztormu, szum wody rozbijającej się o kadłub i zamieszanie. Håheim mocnym pchnięciem przewrócił mężczyznę na deski, potoczył gniewnym spojrzeniem po wszystkich, jego ramiona unosiły się i opadały w ciężkim oddechu, ze zwichrzoną brodą, siwymi pasmami na skroniach i gniewem w źrenicach zdawał się wrosnąć niemal w imię Njorda.
Ingvar w powstałym rozkołysanym zamieszaniu rozpoznawał echo wspomnień. Przydymione wnętrze knajpy, ramię oficerskiej marynarki prowadzące kobietę do drzwi, Svenna siedzącego obok z pustym kuflem. Svenn wstał. Ingvar wstał razem z nim. W dłoni Svenna pojawiła się paczka papierosów, wyszli razem na zewnątrz, przez te same drzwi, za którymi zniknął Erstad z dziewczyną. Zobaczyli, jak wsadza ją do samochodu – swojego, zawsze śmiali się, że dbał o niego bardziej niż o własną żonę – jak ściska jej ramię, jak pochyla się, by złapać ją za nadgarstek, jakby musiał ją przytrzymać, zanim zatrzasnął głośno drzwi. Zauważył was, wtedy, przystanął na chwilę, powiedział coś chyba, ze spóźnionym uśmiechem, podszedł. W którymś momencie poklepał Svenna po policzku, ledwo stoicie, dobrze; dobrze, chłopcy, wracajcie. Gdzie ją zawiózł? Czy zrobił to sam?
Przeszukaliście, w sztormie, cały statek – Erstad przepadł. Drzwi do rufówki były zatrzaśnięte, a kiedy wdarliście się do środka kałuża rozlana na ziemi zdążyła wpić się w drewno ciemnym sokiem eliksiru przenoszącego; byliście jednak tak daleko od lądu, że nie mogliście wiedzieć, czy udało mu się przeżyć próbę ucieczki. Przerażony Bruun, kiedy do niego wróciliście, był w ciężkim stanie – złamanie przysięgi milczenia złożonej podczas rytuału ściągnęło na niego nieodwracalną klątwę, której nie mogliście cofnąć, nawet gdybyście posiadali na statku kompetentnego w klątwach człowieka, a będąc tak daleko od brzegu nie mogliście zdążyć, by zapewnić mu właściwą opiekę medyczną, choć zapewne nawet ta nie powstrzymałaby wyjątkowo paskudnego – z pewnością nie dozwolonego – przekleństwa.
Nawet sztorm nie był w stanie zagłuszyć ciszy, jaka zaległa na statku i jaka towarzyszyła wam aż do portu.
Tylko przypadkiem, gdzieś między hukiem fal i trzeszczeniem drewna, kiedy szkwał uspokoił się wystarczająco, by dać ulgę zmęczonym mięśniom i nerwom przy wspólnym papierosie, usłyszeliście ponurą prawdę o ludzkiej naturze: o tej paskudnej rozgoryczonej zazdrości, czerwiącej się w sercu. Erstad oddał Kampanii wszystko, ktoś powiedział. Erstad powinien był zostać kapitanem. Erstad spędził na tych statkach całe życie, należało mu się to, a oni sprowadzili jakiegoś obcego, siwego wygę. Ale to... Bogowie, ta biedna dziewczyna...
Jak echo w skroniach odbiły wam się znowu słowa Erstada; wtedy, kiedy stał naprzeciwko kapitanowi, kiedy bronił imię Kompanii Morskiej przed oskarżeniami, wtedy, kiedy mówił, że Svenn i Ingvar "byli spici jak świnie", kto by im wierzył, czy wierzyliby sobie? Pracuję dla kompanii, od pierwszego włosa pod nosem, dzisiaj mam ich więcej niż na łysiejącej glacy i nigdy dotąd... Nigdy dotąd, powiedział wtedy. Nigdy przed tym, jak się pojawiłeś, kapitanie Håheim – tak miało brzmieć, przy was, dla was.
Komu wierzyliście?
wszyscy z tematu
Za udział w rozgrywce otrzymujecie 10 PD, po które możecie zgłosić się w Aktualizacji rozwoju.
Spojrzenie Erstada oderwało się wreszcie od twarzy kapitana, by podążyć za rękawiczką podawaną Arthurowi. Obserwował, jak marynarz odchyla skórę, jak znajduje inicjały wskazujące na właściciela jednoznacznie, jego policzek zdawał się drgnąć mikrym skurczem pod okiem, kiedy rzucał krótkie spojrzenie Bruunowi, niezdolnemu się wyprostować, blademu, jakby zaraz paść miał na deski i wyzionąć ducha, jakby dusił się tym powietrzem – ciężkim od smrodu? od winy? od niewygodnej wiedzy?
Erstad nie spodziewał się wyraźnie, że Ingvar odtrąci wyciągniętą ku niemu wspaniałomyślnie dłoń i nie powtórzy solidarnie zakrzywionej prawdy o tamtym wieczorze; słowa młodego Guildensterna wytrąciły go z równowagi, przemknęły cieniem zaskoczenia i niepokoju przez podrywane ku niemu oczy, jak gdyby chciał go jeszcze uciszyć, ale wiedział – w momencie, kiedy ich spojrzenia się spotkały – że jest już za późno; opanował się jednak szybko. Być może miał nadzieję, że Svenn nie pamięta wiele, tak samo jak Ingvar i że da sobie wmówić cokolwiek – że Ingvar nie wyszedł za nim, być może; że cokolwiek zrobił, zrobił to sam; że tylko jego dłonie zbrukane są dziewczęcą krwią. Wyprostował się w wyjściu, odsuwając się, by młody Bruun, oddelegowany przez kapitana, mógł wyjść na pokład, by odnaleźć marynarza posiadającego – lub nie – wszystkie brakujące elementy układanki. Nie dało się jednak przeoczyć, że jego szczęka stężała nerwowo, że na Guildensterna spoglądał z pewną surowością, jakby miał ochotę go skarcić i wperswadować mu, tym razem skuteczniej, milczenie i że Bruun wyraźnie unikał jego wzroku, wlokąc się ku schodkom, których Erstad dotąd strzegł.
Ostry sprzeciw Arthura zaskoczył wszystkich; był otrzeźwiający jak trzask lodu pod stopami, jak odgłos pierwszego pęknięcia w kruchej tamie, za którą wzbierała cała ta gęstniejąca wrogość. Bruun potknął się i upadł na deski z okrzykiem bólu, spętany przywołanymi zaklęciem linami – i to było, wyraźnie, dla niego za dużo. Jego oddech szarpnął się w urwanym prawie szlochu, przekręcił się żałośnie na ziemi, przyciskając do niej skroń, próbując wyraźnie schować przed wszystkimi twarz wykrzywioną w zrozpaczonym wyrazie; chciał podnieść dłonie, by objąć nimi głowę, ale nie pozwalały mu na to sznury, z gardła wydobył mu się bełkotliwy jęk, którego żaden z was nie zdołał jednak od razu dosłyszeć. Pytanie Arthura wsiąkło w świszczący oddech jakby nieusłyszane; wszyscy skupiliście uwagę na chłopaku, wyraźnie przerażonym i zamotanym, Arthur zwrócił się do kapitana, prosząc o zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w tym teatrze, tymczasem Ingvar zwrócił się od Erstada, ponad zamieszaniem, domagając się prawdy.
Ale Erstada nie było już przy drzwiach.
– Ja nie chciałem... nie chciałem mieć z tym nic wspólnego, naprawdę nie chciałem, ja nie chciałem... nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem, co z nią zrobi, nie wiedziałem, że Erstad... – mamrotanie Bruuna nagle przedarło się do waszych świadomości wyraziście, słowa wypowiadane tonem bliskim płaczliwemu lamentowi. Był młody, był zaledwie chłopakiem z mlekiem pod nosem, nagle stało się to dla was dotkliwie jasne.
Wybiegliście na pokład; załoga zaalarmowana waszymi podniesionymi głosami pytającymi o Erstada spoglądała na was dziesiątkami zdumionych oczu – niektóre jednak, w tym wszystkim, zdawały się prawie spokojne, rzucające wrogie spojrzenia kapitanowi wykrzykującemu rozkazy, butnie i bez posłuchu. Widzieliście, jak niektórzy ociągają się, przystają przy burtach, odpowiadają z oporną niechęcią, wymieniając między sobą krótkie łypnięcia (czy przeoczyliście to wcześniej? tę niechęć? ten opór?); kapitan w końcu, w przypływie wściekłości, złapał jednego z nich za kołnierz. Widzieliście, oboje, jak marynarz uśmiecha się do niego krzywo, nieprzyjemnie i jak jego usta poruszają się w słowach, których nie dosłyszeliście przez dmący wiatr, odległe grzmienie sztormu, szum wody rozbijającej się o kadłub i zamieszanie. Håheim mocnym pchnięciem przewrócił mężczyznę na deski, potoczył gniewnym spojrzeniem po wszystkich, jego ramiona unosiły się i opadały w ciężkim oddechu, ze zwichrzoną brodą, siwymi pasmami na skroniach i gniewem w źrenicach zdawał się wrosnąć niemal w imię Njorda.
Ingvar w powstałym rozkołysanym zamieszaniu rozpoznawał echo wspomnień. Przydymione wnętrze knajpy, ramię oficerskiej marynarki prowadzące kobietę do drzwi, Svenna siedzącego obok z pustym kuflem. Svenn wstał. Ingvar wstał razem z nim. W dłoni Svenna pojawiła się paczka papierosów, wyszli razem na zewnątrz, przez te same drzwi, za którymi zniknął Erstad z dziewczyną. Zobaczyli, jak wsadza ją do samochodu – swojego, zawsze śmiali się, że dbał o niego bardziej niż o własną żonę – jak ściska jej ramię, jak pochyla się, by złapać ją za nadgarstek, jakby musiał ją przytrzymać, zanim zatrzasnął głośno drzwi. Zauważył was, wtedy, przystanął na chwilę, powiedział coś chyba, ze spóźnionym uśmiechem, podszedł. W którymś momencie poklepał Svenna po policzku, ledwo stoicie, dobrze; dobrze, chłopcy, wracajcie. Gdzie ją zawiózł? Czy zrobił to sam?
Przeszukaliście, w sztormie, cały statek – Erstad przepadł. Drzwi do rufówki były zatrzaśnięte, a kiedy wdarliście się do środka kałuża rozlana na ziemi zdążyła wpić się w drewno ciemnym sokiem eliksiru przenoszącego; byliście jednak tak daleko od lądu, że nie mogliście wiedzieć, czy udało mu się przeżyć próbę ucieczki. Przerażony Bruun, kiedy do niego wróciliście, był w ciężkim stanie – złamanie przysięgi milczenia złożonej podczas rytuału ściągnęło na niego nieodwracalną klątwę, której nie mogliście cofnąć, nawet gdybyście posiadali na statku kompetentnego w klątwach człowieka, a będąc tak daleko od brzegu nie mogliście zdążyć, by zapewnić mu właściwą opiekę medyczną, choć zapewne nawet ta nie powstrzymałaby wyjątkowo paskudnego – z pewnością nie dozwolonego – przekleństwa.
Nawet sztorm nie był w stanie zagłuszyć ciszy, jaka zaległa na statku i jaka towarzyszyła wam aż do portu.
Tylko przypadkiem, gdzieś między hukiem fal i trzeszczeniem drewna, kiedy szkwał uspokoił się wystarczająco, by dać ulgę zmęczonym mięśniom i nerwom przy wspólnym papierosie, usłyszeliście ponurą prawdę o ludzkiej naturze: o tej paskudnej rozgoryczonej zazdrości, czerwiącej się w sercu. Erstad oddał Kampanii wszystko, ktoś powiedział. Erstad powinien był zostać kapitanem. Erstad spędził na tych statkach całe życie, należało mu się to, a oni sprowadzili jakiegoś obcego, siwego wygę. Ale to... Bogowie, ta biedna dziewczyna...
Jak echo w skroniach odbiły wam się znowu słowa Erstada; wtedy, kiedy stał naprzeciwko kapitanowi, kiedy bronił imię Kompanii Morskiej przed oskarżeniami, wtedy, kiedy mówił, że Svenn i Ingvar "byli spici jak świnie", kto by im wierzył, czy wierzyliby sobie? Pracuję dla kompanii, od pierwszego włosa pod nosem, dzisiaj mam ich więcej niż na łysiejącej glacy i nigdy dotąd... Nigdy dotąd, powiedział wtedy. Nigdy przed tym, jak się pojawiłeś, kapitanie Håheim – tak miało brzmieć, przy was, dla was.
Komu wierzyliście?
wszyscy z tematu
Za udział w rozgrywce otrzymujecie 10 PD, po które możecie zgłosić się w Aktualizacji rozwoju.