:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern
3 posters
Arthur Mortensen
05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:44
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
05.02.2001
Niesiony na oparach resztek, jakiegokolwiek rozsądku w zakamarkach duszy zraniony – uciekał, byle dalej od miejsc, w jakich posmak niespełnionego uczucia, wciąż był wyczuwalny, tym samym unikając Midgardu i jego okolic w potrzebie tej desperacji, którą wielu by, tak określiło szukał miejsc, gdzie odczuwał spokój, które nastrajały pozytywną energią i nie przedstawiały nieznośnych podszytych zazdrością wizji. Powracając na łono swej ojczyzny, czuł więcej niż harmonię, był znacznie spokojniejszy, chociaż rozedrgane w piersi serce wyrywało się momentami z kościstej klatki tak trwając w zawieszeniu, między piciem, burdami, a okazyjnymi spacerami po odludziach, mógł przeczekać okres spokoju w pracy, jak na złość dłużący się niemiłosiernie, ba nawet zleceń dla ślepców zaczynało mu brakować, jakby ich urokliwy temperament i entuzjastyczne usposobienie do jego osoby, mogło wypełnić pustkę w duszy. Ciało niesione krokiem; pewnym i zdecydowanym, kierowało się w objęcia przybytku, którego progi wielokrotnie z czułością nieledwie witały go i zapraszały, by zagłębił się, został i przeczekał nawałnicę, a mądry żeglarz wiedział wszak, iż ze sztormem walki się nie wygra, ta nierówna rywalizacja, była zawsze skazana na porażkę i jedynie czas oraz cierpliwość, mogły zagwarantować bezpieczeństwo, doszukując się w tej mądrości słów pokrzepienia śmiało wszedł, bez żenady taksując wnętrze karczmy, jakie od ostatniej wizyty zdało się znacznie podupaść, tym samym prezentując się, jeszcze paskudniej i licho, niż to zapamiętał. Westchnął i uśmiechnął się, mimowolnie. Miał ochotę oświadczyć donośnie zgromadzonej, tu licznie klienteli, że oto – powrócił. Powstrzymał ten wybuch, zbędnego entuzjazmu i zagłębił się w tłumie wyraźnie już podchmielonym, zważywszy na porę, co niektórzy, musieli zacząć jeszcze, nim wskazówka na wieży zegarowej obwieścił południe. Ogólny rejwach przetykany, nieśmiało wychylającą muzyką dochodzącą, spod jednej ze ścian służył, aby odpowiednio nastroić się, a wypite wcześniej piwa znaczyły się w śmiałych ruchach marynarza, który z niemałym trudem pomimo swej postury i siły przedarł się przez ciżbę, ot masę ludzką podchodząc do jednego wolnego stolika pozornie stojącego najdalej od wejścia, jakby celowo siadając w takim oddaleniu, mógł wychodząc zahaczyć jeszcze o bar i dobić się kilkoma kolejkami wypalającą myśli. Błękit spojrzenia wcześniej nie zarejestrował osoby siedzącej przy stoliku, ale ta wydawała mu się dziwnie znajoma, a przede wszystkim samotna, więc bez słowa usiadł naprzeciwko odsuwając płynnie krzesło. Gdy we wraku człowieka, pod burzą brudno-brązowych włosów, dostrzegł zarys Ingvara uśmiechnął się, kwaśno, przeklinając swego pecha. Chciał uciec od wszelkich myśli, a kapryśny los zesłał mu tego zarozumiałego gnojka.
– Od kiedy to Guildenstern truje trzewia plugawym rumem w mordowni, takiej jak ta? Czyżby tatuś zamroził kieszonkowe? – Uśmiechnął się kwaśno do człowieka, z którym tyle go niegdyś łączyło, w którego oczach widział cień dawnego dzieciaka, teraz jednak był zupełnie inny, a poza statkiem, praktycznie obcy.
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:45
Ciężko jest mi oddychać midgardzkim powietrzem. Wrażenie, że nad miastem unosi się odór gnijących zwłok nie opuszcza mnie nawet na moment, więc tym chętniej, przynajmniej na okres tygodnia, rozstaję się z tym miastem. Nie chcę pozwolić odżyć wspomnieniom, które ranią boleśniej od ostrza przecinającego skórę. Ubzdurałem sobie, że Midgard ma na mnie zły wpływ. Im dłużej przebywam w stolicy magicznej Skandynawii, tym trudniej jest mi udawać, że problemy, którym nie umiem sprostać, nie istnieją i tym łatwiej jest mi ulegać słabości, choć zwykle udaję, że nie istnieją. Uciekam więc, bo czasem ucieczka to jedyne wyjście z sytuacji, mechanizm obronny, który napełnia mnie obłudną wiarą w to, że nadal mam kontrolę nad swoim życiem.
Obiecałem, że zajrzę do Burzowego Przylądka, ale nadal nie wywiązuję się tej obietnicy. Konsekwentnie unikam konfrontacji zarówno z rodzicami, jak i Gudrun, choć wiem, że jedynie odwlekam w czasie to, co jest nieuniknione. Mimo tej świadomości, udaje się do stolicy Norwegii, Oslo. Nie byłem tu od dawna. Nie czuję się komfortowo w towarzystwie śniących. Zaniedbałem edukacje o ich kulturze, trybie życia i czasem tego żałuję. Nie nadarzyła się jednak sposobność, by nadrobić tych braków, albo celowo nie chce jej stwarzać. Czasem się boję, że postąpię tak egoistycznie jak Björn. Zniknę, powiadamiając o tym rodzinę w kilku lakonicznych słowach, ale w przeciwieństwie do niego najradośniej nie wrócę.
Znajduję zakwaterowanie w przydrożnym motelu na obrzeżach miasta, który spełnia podstawowe potrzeby, ale już dawno wyleczyłem się z wygodnego trybu życia, który niegdyś prowadziłem. Poza dachem nad głową, nie potrzebuję więcej udogodnień, choć nadal zdarza mi się zgrywać zadufanego w sobie bufona, który pozjadał wszelkie rozumy, chyba głownie dla utrzymania pozorów.
Spacerując po uliczkach Oslo, czuję się swobodnie. Mogę na moment zapomnieć o obowiązkach i zobowiązaniach. Mogę na moment być sobą. Tu nikt nie wie kim jestem, a szansa, że natknę się na kogoś, kogo znam są bliskie zeru, dlatego w duchu tej naiwnej wiary, wchodzę do najgorszej meliny, do której zerka głownie margines społeczny. Zajmuję stolik najbardziej oddalony od wyjścia, po drodze zgarniając butelkę marnej jakości rumu, za którą płacę z góry.
Podnoszę wzrok na człowieka, który jest ostatnią osobą, na jaką miałem nadzieje się natknąć w tej nędznej spelunie, ale widocznie nadal ma równie beznadziejny gust, co przed laty. Choć wmawiam sobie jeszcze przez chwile, że jest wybrykiem mojej wyobraźni, nie mogę ignorować jego nieznośnej obecności. Konfrontuję więc swoje przeczucie z rzeczywistością, w tym celu zerkam na butelkę taniego rumu, którą opróżniłem do połowy i przepłukuję gardło kolejnym, sporym łykiem.
— Od kiedy to Mortensen szuka mojego towarzysza? — pytam nie bez trudu. Głos mam zachrypnięty, nieprzyjemny w brzmieniu, struny głosowe za wszelką cenę próbuje odmówić mi posłuszeństwa, co świadczy jedynie o tym, że przez ostatnie kilka dni zerkam do kieliszka częściej niż powinienem. — Czyżby miał do mnie słabość? — Nie pozostaję mu dłużny, odpowiadam prowokacją na prowokacje. Przywołuję na usta kurtuazyjny uśmiech, kiedy patrzę mu prosto w ślepia. Na statku nie jesteśmy sobie równi. Podkreśla to na każdym kroku, ale tutaj nie mam najmniejszego zamiaru uginać przed nim karku. Tutaj jestem Guildensternem, moje nazwisko ma znaczenie, a on jest nikim, a przynajmniej to usiłuję sobie wmówić, gdy spoglądam na niego z udaną pogardą, choć jedyne co czuję, to politowanie do samego siebie. — Jeśli jest w tobie choć trochę zwyczajnej, ludzkiej przyzwoitości, wyświadcz mi przysługę i zejdź mi z oczu — mamroczę bełkotliwie, łudząc się jeszcze, że ilość wypitego alkoholu pomoże zachować mi resztki godności. O ile na statku przełykam jego obecność wraz ze słonym posmakiem silny, o tyle na lądzie jego obecność jest pod wieloma względami drażniąca.
Obiecałem, że zajrzę do Burzowego Przylądka, ale nadal nie wywiązuję się tej obietnicy. Konsekwentnie unikam konfrontacji zarówno z rodzicami, jak i Gudrun, choć wiem, że jedynie odwlekam w czasie to, co jest nieuniknione. Mimo tej świadomości, udaje się do stolicy Norwegii, Oslo. Nie byłem tu od dawna. Nie czuję się komfortowo w towarzystwie śniących. Zaniedbałem edukacje o ich kulturze, trybie życia i czasem tego żałuję. Nie nadarzyła się jednak sposobność, by nadrobić tych braków, albo celowo nie chce jej stwarzać. Czasem się boję, że postąpię tak egoistycznie jak Björn. Zniknę, powiadamiając o tym rodzinę w kilku lakonicznych słowach, ale w przeciwieństwie do niego najradośniej nie wrócę.
Znajduję zakwaterowanie w przydrożnym motelu na obrzeżach miasta, który spełnia podstawowe potrzeby, ale już dawno wyleczyłem się z wygodnego trybu życia, który niegdyś prowadziłem. Poza dachem nad głową, nie potrzebuję więcej udogodnień, choć nadal zdarza mi się zgrywać zadufanego w sobie bufona, który pozjadał wszelkie rozumy, chyba głownie dla utrzymania pozorów.
Spacerując po uliczkach Oslo, czuję się swobodnie. Mogę na moment zapomnieć o obowiązkach i zobowiązaniach. Mogę na moment być sobą. Tu nikt nie wie kim jestem, a szansa, że natknę się na kogoś, kogo znam są bliskie zeru, dlatego w duchu tej naiwnej wiary, wchodzę do najgorszej meliny, do której zerka głownie margines społeczny. Zajmuję stolik najbardziej oddalony od wyjścia, po drodze zgarniając butelkę marnej jakości rumu, za którą płacę z góry.
Podnoszę wzrok na człowieka, który jest ostatnią osobą, na jaką miałem nadzieje się natknąć w tej nędznej spelunie, ale widocznie nadal ma równie beznadziejny gust, co przed laty. Choć wmawiam sobie jeszcze przez chwile, że jest wybrykiem mojej wyobraźni, nie mogę ignorować jego nieznośnej obecności. Konfrontuję więc swoje przeczucie z rzeczywistością, w tym celu zerkam na butelkę taniego rumu, którą opróżniłem do połowy i przepłukuję gardło kolejnym, sporym łykiem.
— Od kiedy to Mortensen szuka mojego towarzysza? — pytam nie bez trudu. Głos mam zachrypnięty, nieprzyjemny w brzmieniu, struny głosowe za wszelką cenę próbuje odmówić mi posłuszeństwa, co świadczy jedynie o tym, że przez ostatnie kilka dni zerkam do kieliszka częściej niż powinienem. — Czyżby miał do mnie słabość? — Nie pozostaję mu dłużny, odpowiadam prowokacją na prowokacje. Przywołuję na usta kurtuazyjny uśmiech, kiedy patrzę mu prosto w ślepia. Na statku nie jesteśmy sobie równi. Podkreśla to na każdym kroku, ale tutaj nie mam najmniejszego zamiaru uginać przed nim karku. Tutaj jestem Guildensternem, moje nazwisko ma znaczenie, a on jest nikim, a przynajmniej to usiłuję sobie wmówić, gdy spoglądam na niego z udaną pogardą, choć jedyne co czuję, to politowanie do samego siebie. — Jeśli jest w tobie choć trochę zwyczajnej, ludzkiej przyzwoitości, wyświadcz mi przysługę i zejdź mi z oczu — mamroczę bełkotliwie, łudząc się jeszcze, że ilość wypitego alkoholu pomoże zachować mi resztki godności. O ile na statku przełykam jego obecność wraz ze słonym posmakiem silny, o tyle na lądzie jego obecność jest pod wieloma względami drażniąca.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:45
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Czuje posmak goryczy, gdy na niego patrzy, zwłaszcza w obecnym stanie wygląda, jakby toczyła go choroba, a błędny zmatowiałych oczu odnajduje skupienie i dawną ostrość, dopiero w momencie, gdy sięga po butelkę. Jawny grymas wypływa na twarz Mortensena, w żałości swej egzystencji podobni, ale wszak nie zdradzi mu tego; nie powie otwarcie o bolączkach i frasunkach, które spędzają sen z powiek, byli wszak obcy dla siebie, w tym wcieleniu zamknięte rozdziały kart historii pokryte warstwą kurzu, niknęły w odmętach świadomości, stając się wyblakłą mozaiką wspomnień, bywały momenty, że chciał przywrócić światu ich dawny blask, lecz świadomość konfliktu, która ich poróżniła, tego niezrozumienia podkopała fundament zaufania, wzajemnej akceptacji i świadczyła przeciw nim, skreślając.
– Aż tak cię dupa piecze na mój widok? – Odpowiada, momentalnie nie siląc się na grzeczność, był poirytowany, a ziarno gniewu, tej pierwotnej agresji, jaką w sobie nosił, która zakiełkowała w dziecięcym sercu chłopaka z nizin, wraz z upływem lat wzrastała rozkwitając karmiona porażkami. Miał rację, nie szukał, nie chciał, a jednak tu był i usiadł naprzeciwko niego, mógł wszak odwrócić wzrok i cofnąć się znajdując kawałek przestrzeni z dala od niego i jego irytującej osoby, zamiast tego usiadł, niesiony niezrozumiałym motywem, którego teraz nie potrafił pojąć. Patrzył na niego z dozą obojętności wymieszanej w jednym kociołku z irytacją. W jego głosie pobrzmiewa dobrze znana przemytnikowi słabość świadcząca o zmęczeniu organizmu pitym trunkiem, jakby ten wręcz błagał, o to, aby mu ulżyć w niesieniu tego balastu, jaki przygniatał do ziemi i odbierał dech w piersi. Bez cienia zawahania wyciąga dłoń ku butelce z rumem i upija z niej kilka solidnych łyków, częstując się wbrew woli, przełyka gorycz alkoholu i patrzy mu wymownie w oczy.
– Prędzej do twojej siostry. – Poważnieje nagle, tak zauważalnie, nawet w półmroku karczmy, której cienie wyostrzają grymas, który ogarnia oblicze, dodając mu lat, jakby w ułamku sekundy postarzał się tak widocznie. Iskierki tlące się w błękicie oczu mrugają ostrzegawczo, a powietrze powoli opuszcza nozdrza, pierś opada i podnosi się. Zachowuje spokój, chociaż oczami wyobraźni już łapie go za czuprynę ciemnych włosów i ściera ten jego prowokacyjny uśmieszek z twarzy. Dopiero pojawienie się kelnerki przerywa napięcie, a marynarz odwraca, ku niej spojrzenie uśmiechając się życzliwie. Prosi o drugą butelkę płacąc w odruchu z góry, gdyż powątpiewa, aby pozostał tu dłużej.
– Wyczerpałeś wszelkie limity dobroci z mojej strony, tym samym skazując się na moje towarzystwo, bo nie odejdę. – Kąciku ust drgają, podnosząc się nieznacznie, a kolejna butelka rumu melduje się na blacie drewnianego stolika. Tylko one ich dzielą, ta krucha bariera stanowi jedyną linię, jakiej przekroczenie, będzie skutkowało oczywistymi konsekwencjami, ma tego świadomość, a patrząc nieprzychylnym, przeszywającym wzorkiem na blade, z lekka żółtawe oblicze Ingvara, zdaje sobie sprawę, że ten nie będzie kalkulował, bo jest na to zdecydowanie za słaby.
– Śmiało, zrób to, odważ się. Tu jesteśmy, tylko dwójką ochlaptusów, którzy niewiele znaczą w palecie twarzy podobnych sobie, znikamy w tłumie. – Nachyla się, nad stolikiem, niemal szepcząc, a w oczach tańczą iskierki zachęty, ciepłe światło świec potęguje ten efekt, dodając doń szczypty dramatyzmu.
– Aż tak cię dupa piecze na mój widok? – Odpowiada, momentalnie nie siląc się na grzeczność, był poirytowany, a ziarno gniewu, tej pierwotnej agresji, jaką w sobie nosił, która zakiełkowała w dziecięcym sercu chłopaka z nizin, wraz z upływem lat wzrastała rozkwitając karmiona porażkami. Miał rację, nie szukał, nie chciał, a jednak tu był i usiadł naprzeciwko niego, mógł wszak odwrócić wzrok i cofnąć się znajdując kawałek przestrzeni z dala od niego i jego irytującej osoby, zamiast tego usiadł, niesiony niezrozumiałym motywem, którego teraz nie potrafił pojąć. Patrzył na niego z dozą obojętności wymieszanej w jednym kociołku z irytacją. W jego głosie pobrzmiewa dobrze znana przemytnikowi słabość świadcząca o zmęczeniu organizmu pitym trunkiem, jakby ten wręcz błagał, o to, aby mu ulżyć w niesieniu tego balastu, jaki przygniatał do ziemi i odbierał dech w piersi. Bez cienia zawahania wyciąga dłoń ku butelce z rumem i upija z niej kilka solidnych łyków, częstując się wbrew woli, przełyka gorycz alkoholu i patrzy mu wymownie w oczy.
– Prędzej do twojej siostry. – Poważnieje nagle, tak zauważalnie, nawet w półmroku karczmy, której cienie wyostrzają grymas, który ogarnia oblicze, dodając mu lat, jakby w ułamku sekundy postarzał się tak widocznie. Iskierki tlące się w błękicie oczu mrugają ostrzegawczo, a powietrze powoli opuszcza nozdrza, pierś opada i podnosi się. Zachowuje spokój, chociaż oczami wyobraźni już łapie go za czuprynę ciemnych włosów i ściera ten jego prowokacyjny uśmieszek z twarzy. Dopiero pojawienie się kelnerki przerywa napięcie, a marynarz odwraca, ku niej spojrzenie uśmiechając się życzliwie. Prosi o drugą butelkę płacąc w odruchu z góry, gdyż powątpiewa, aby pozostał tu dłużej.
– Wyczerpałeś wszelkie limity dobroci z mojej strony, tym samym skazując się na moje towarzystwo, bo nie odejdę. – Kąciku ust drgają, podnosząc się nieznacznie, a kolejna butelka rumu melduje się na blacie drewnianego stolika. Tylko one ich dzielą, ta krucha bariera stanowi jedyną linię, jakiej przekroczenie, będzie skutkowało oczywistymi konsekwencjami, ma tego świadomość, a patrząc nieprzychylnym, przeszywającym wzorkiem na blade, z lekka żółtawe oblicze Ingvara, zdaje sobie sprawę, że ten nie będzie kalkulował, bo jest na to zdecydowanie za słaby.
– Śmiało, zrób to, odważ się. Tu jesteśmy, tylko dwójką ochlaptusów, którzy niewiele znaczą w palecie twarzy podobnych sobie, znikamy w tłumie. – Nachyla się, nad stolikiem, niemal szepcząc, a w oczach tańczą iskierki zachęty, ciepłe światło świec potęguje ten efekt, dodając doń szczypty dramatyzmu.
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:45
Udaję, że jestem ponad jego marnej jakości prowokacje, więc nie odpowiadam na kolejną zaczepkę, jaką ma czelność ku mnie adresować. Odkładam butelkę na blat, pogłębiając uśmiech, który rozgościł się na moich wargach minutę temu. Ten uśmiech to jedyna linia obrony, jaką mam. Wiem przecież, jakie "ciepłe" uczucia wzbudza w moich rozmówcach, gdy się pojawia. Widocznie Arthur też mu ulega, ale z niezrozumiałego dla siebie powodu nie czuję z tego powodu satysfakcji. Zresztą szybko odnajduję sposób, by pozbyć się tego czynnika rozpraszająca. Wzmianka o Gudrun wystarczy, żeby uśmiech odtajał z moich ust, w spojrzeniu zaś pojawią się iskry gniewu; jest zwiotczeniem tego, co kumulowało się w mnie od kilku dni aż do teraz. Pech chce, że w polu rażenia znalazł się Mortensen i jego wyjątkowo celne przytyki, którym ulegam jak nałogowi narkoman.
— Nadal się łudzisz, że czuje to samo do ciebie, co ty do niej? — pytam, próbuję brzmieć złośliwie, próbuję nasączyć moje słowa jadem, ale tylko próbuję, bo z mojego gardła wydobywa się ledwie pomruk, który nie brzmi ani trochę przekonywująco.
Wmawiam sobie, że nie wiem, co takiego Gudrun w nim widzi, ale, choć czasem moje kłamstwa brzmią przekonywująco w uszach innych, samego siebie okłamać jeszcze mi się nie udało i wygląda na to, że nawet rum mi nie pomoże zapomnieć o chwilach, jakie ze sobą dzieliliśmy.
— W takim razie cię w tym wyręczę — mówię oschle i w desperackiej próbie ratowania resztek swojej godności, wstaję, ale jest tym tyle gwałtowności, że czuje jak grunt osuwa mi się spod nóg. Zataczam się i z powrotem upadam na krzesło, co wzmaga tylko irytacje, jaką odczuwam. — Jesteś usatysfakcjonowany, skurwielu? — syczę w złości; to jedyny komplement, na jaki może liczyć i jedyne, co przychodzi mi do głowy, by nie tonąć we własnej bezsilności, chociaż obecnie szamotam się jak ryba wyciągnięta z wody. — W byciu ochlapusem nie dorastam ci do pięt — dodaję, chociaż już dawno zniżyłem się do jego poziomu, a nawet upadlam jeszcze niżej. Z naszej dwójki to ja zachowuję się jak niespełna rozumu pijaczyna. Żałosny. Jestem po prostu żałosny w tych beznadziejnych próbach udowodnienia mu, że racja leży po mojej stronie.
Czuję rum w jego oddechu, gdy się nachyla, a z jego ust płynie wartki potok prowokacji. Nie musi mnie dłużej zachęcać do agresywnych przedsięwzięć. Pustą butelkę, którą łapię w dłoń, rozbijam o kant stolika. Rozpryskujące się odłamki ranię mnie w dłoń, ale gorączka gniewu, jaka rozpala moje trzewia, sprawia, że nie zauważyłam stróżki krwi spływającej po nadgarstku. Wolną dłoń zakleszczam na kołnierzu jego płaszcza, jeszcze bardziej zmniejszam dzielącą nas odległość.
— Zamkniesz się w końcu? — warczę mu twarz, pozostałości po butelce zbliżam do jego szyi. Ostra poszczepiona krawędź zatrzymuje się kilka milimetrów od pulsującej pod skórą grdyki.
Śmiało, zrób to, odważ się brzęczy mi w uszach jak irytujący komar, który wlatuje nocą do pokoju i nie pozwala zmrużyć oka.
Nie, gdy jest tylko blisko, nie chcę zabarwić jego skóry kolorem krwi. Nie chcę go skrzywdzić.
Padam bezwiednie na krzesło. Stłuczona butelka wypada mi z dłoni, a z mojej krtani wydobywa się obłąkańczy chichot, który w żadnym wypadku nie brzmi jak oznaka radości. Nawet nie mam siły zrobić mu krzywdy.
— Nadal się łudzisz, że czuje to samo do ciebie, co ty do niej? — pytam, próbuję brzmieć złośliwie, próbuję nasączyć moje słowa jadem, ale tylko próbuję, bo z mojego gardła wydobywa się ledwie pomruk, który nie brzmi ani trochę przekonywująco.
Wmawiam sobie, że nie wiem, co takiego Gudrun w nim widzi, ale, choć czasem moje kłamstwa brzmią przekonywująco w uszach innych, samego siebie okłamać jeszcze mi się nie udało i wygląda na to, że nawet rum mi nie pomoże zapomnieć o chwilach, jakie ze sobą dzieliliśmy.
— W takim razie cię w tym wyręczę — mówię oschle i w desperackiej próbie ratowania resztek swojej godności, wstaję, ale jest tym tyle gwałtowności, że czuje jak grunt osuwa mi się spod nóg. Zataczam się i z powrotem upadam na krzesło, co wzmaga tylko irytacje, jaką odczuwam. — Jesteś usatysfakcjonowany, skurwielu? — syczę w złości; to jedyny komplement, na jaki może liczyć i jedyne, co przychodzi mi do głowy, by nie tonąć we własnej bezsilności, chociaż obecnie szamotam się jak ryba wyciągnięta z wody. — W byciu ochlapusem nie dorastam ci do pięt — dodaję, chociaż już dawno zniżyłem się do jego poziomu, a nawet upadlam jeszcze niżej. Z naszej dwójki to ja zachowuję się jak niespełna rozumu pijaczyna. Żałosny. Jestem po prostu żałosny w tych beznadziejnych próbach udowodnienia mu, że racja leży po mojej stronie.
Czuję rum w jego oddechu, gdy się nachyla, a z jego ust płynie wartki potok prowokacji. Nie musi mnie dłużej zachęcać do agresywnych przedsięwzięć. Pustą butelkę, którą łapię w dłoń, rozbijam o kant stolika. Rozpryskujące się odłamki ranię mnie w dłoń, ale gorączka gniewu, jaka rozpala moje trzewia, sprawia, że nie zauważyłam stróżki krwi spływającej po nadgarstku. Wolną dłoń zakleszczam na kołnierzu jego płaszcza, jeszcze bardziej zmniejszam dzielącą nas odległość.
— Zamkniesz się w końcu? — warczę mu twarz, pozostałości po butelce zbliżam do jego szyi. Ostra poszczepiona krawędź zatrzymuje się kilka milimetrów od pulsującej pod skórą grdyki.
Śmiało, zrób to, odważ się brzęczy mi w uszach jak irytujący komar, który wlatuje nocą do pokoju i nie pozwala zmrużyć oka.
Nie, gdy jest tylko blisko, nie chcę zabarwić jego skóry kolorem krwi. Nie chcę go skrzywdzić.
Padam bezwiednie na krzesło. Stłuczona butelka wypada mi z dłoni, a z mojej krtani wydobywa się obłąkańczy chichot, który w żadnym wypadku nie brzmi jak oznaka radości. Nawet nie mam siły zrobić mu krzywdy.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:46
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Gniew zaprawiony żalem dusi się w piersi – dochodzi powoli, stopniowo, jak bigos, któremu należy dać czas, aby osiągnął swój potencjał smakowy, tak i w obliczu Mortensena, te emocje powoli nabierały wyrazu, kształtując się w chmurze sprzeczności, tak niezrozumiałych momentalnie odczuć w stosunku do zaistniałej sytuacji, jak i samej postaci Ingvara, jakby ten swą osobą – wielce irytującą – stanowił zwieńczenie, całego tego pasma niepowodzeń, które nawiedzało marynarza. W swym rozumowaniu zamknięty na podszept rozsądku, tego wszak uśpionego w piersi, czającego się podskórnie, gdy ciało rzuca się lekkomyślnie w wir kolejnych przeżyć, jakby obawa o los swego właściciela stanowiła fundament, jego egzystencji, a świadomość, jak kruche może być spotkanie ze ścianą utwierdzało argumentacje, bezsprzecznie łamiąc wszelkie opory. W momencie, gdy błękit spojrzenia, wciąż spokojny, jedynie odznaczający się wyrazem irytacji, taksuje twarz podwładnego – towarzysza, niegdysiejszego przyjaciela, dostrzega grymas; obraz drwiny zaklętej w uśmiechu, coś pozornie błahego, powinno obejść oficera, lecz ten wskrzesza ogniki gniewu, zgrzyta mimowolnie zębami, poddaje się początkowo szeptowi złej sugestii, zbyt narwanej, wręcz głupiej. Powstrzymuje się z niemałym trudem.
Słowa, które padły studzą nerwy i hamują nieznacznie rozkołatane w piersi serce, jakby sama wzmianka i przeciągnięcie tematu tyczącego jego siostry, były wystarczające, aby odpuścił, by zdusił w sobie to, co tak ochoczo wyrywało się z piersi. Nie dał się podejść, nie dał sprowokować, twardo stojąc przy swoich myślach. W tym wszystkim pomagał, nieznacznie, ale jednak głos Ingvara, obdarty z drwiny, pozbawiony siły rażenia stanowił zaledwie marną próbkę tego, co zapewne chciał osiągnąć.
Jego kolejne słowa utwierdzały przemytnika w niewinnej, z początku sugestii podpowiadającej o problemie gnieżdżącym się, poza prymitywnymi docinkami dekorowanymi wulgaryzmami. Słuchał tego, co ten miał do powiedzenia powoli w skupieniu ulegając, chęci zrozumienia, a nie podjudzenia. Ten przebłysk nagłego olśnienia zaskoczył go, niemniej jednak trwał w tym dalej pozwalając mu kontynuować i gestykulować, nawet nie drgnął, kiedy o kant stołu rozbił pustą butelkę po rumie, gdy poderwał się i przyłożył mu ją do krtani, czując się, w tym właśnie momencie, jak wolny duch obserwujący z boku sceny – zwyczajnie pospolite w takich miejscach. Dopiero stróżka krwi barwiąca bladość skóry Guildensterna przywróciła Arthura światu, tej rzeczywistości, w jakiej tkwili. Odetchnął głęboko, przysiadając na krześle, a drewno zajęczało krótko. Patrzył na swe dłonie zaskoczony przebiegiem wydarzeń, ignorując obłąkańczy chichot. Oddychał, pozwalając piersi miarowo opadać i wznosić się, szukając odpowiedzi na pytania; co było iskrą zapalną tej niechęci, co poróżniło ich tak, że tkwili tu, w tej zatęchłej dziurze gotowi iść na noże, byle nie przyznać się do popełnionych błędów? Bez przemyśleń idąc za głosem karzącym poderwać się, wykonał pierwszy ruch, tak w swym zrywie gwałtowny, iż wstając trącił krzesło, te głucho zachrobotało i opadło na drewnianą podłogę. Nie patrzył się zza siebie w ułamku sekundy trzymał Ingvara za kołnierz podrywając, bezwładne ciało ku górze na wysokość swych oczu i z mocą wparł mężczyznę w ścianę karczmy.
Płytki oddech zdradzał zdenerwowanie, a rozszerzone źrenice gniew tlący się podskórnie, jednak w czynach, jakie Mortensen czynił, nie było ani grama niepotrzebnej stanowczości przejawiającej się wyżej przedstawionym obrazem.
– Co się z nami stało? – Pytanie skierowane raczej do wszechświata i bogów, niżeli towarzysza wieczoru. – Ta żałość… – zaczął, a pierwsze słowa cedził przez usta z trudem. – To nędzna maska, pod którą skrywasz uczucia, odrzuć ją. – Stanowczość uderzyła, zaklęta w głosie przecierając szlak dla szczerości, czy jednak mężczyzna wsłucha się w głos rozsądku, czy w upartości swej pozostanie?
Słowa, które padły studzą nerwy i hamują nieznacznie rozkołatane w piersi serce, jakby sama wzmianka i przeciągnięcie tematu tyczącego jego siostry, były wystarczające, aby odpuścił, by zdusił w sobie to, co tak ochoczo wyrywało się z piersi. Nie dał się podejść, nie dał sprowokować, twardo stojąc przy swoich myślach. W tym wszystkim pomagał, nieznacznie, ale jednak głos Ingvara, obdarty z drwiny, pozbawiony siły rażenia stanowił zaledwie marną próbkę tego, co zapewne chciał osiągnąć.
Jego kolejne słowa utwierdzały przemytnika w niewinnej, z początku sugestii podpowiadającej o problemie gnieżdżącym się, poza prymitywnymi docinkami dekorowanymi wulgaryzmami. Słuchał tego, co ten miał do powiedzenia powoli w skupieniu ulegając, chęci zrozumienia, a nie podjudzenia. Ten przebłysk nagłego olśnienia zaskoczył go, niemniej jednak trwał w tym dalej pozwalając mu kontynuować i gestykulować, nawet nie drgnął, kiedy o kant stołu rozbił pustą butelkę po rumie, gdy poderwał się i przyłożył mu ją do krtani, czując się, w tym właśnie momencie, jak wolny duch obserwujący z boku sceny – zwyczajnie pospolite w takich miejscach. Dopiero stróżka krwi barwiąca bladość skóry Guildensterna przywróciła Arthura światu, tej rzeczywistości, w jakiej tkwili. Odetchnął głęboko, przysiadając na krześle, a drewno zajęczało krótko. Patrzył na swe dłonie zaskoczony przebiegiem wydarzeń, ignorując obłąkańczy chichot. Oddychał, pozwalając piersi miarowo opadać i wznosić się, szukając odpowiedzi na pytania; co było iskrą zapalną tej niechęci, co poróżniło ich tak, że tkwili tu, w tej zatęchłej dziurze gotowi iść na noże, byle nie przyznać się do popełnionych błędów? Bez przemyśleń idąc za głosem karzącym poderwać się, wykonał pierwszy ruch, tak w swym zrywie gwałtowny, iż wstając trącił krzesło, te głucho zachrobotało i opadło na drewnianą podłogę. Nie patrzył się zza siebie w ułamku sekundy trzymał Ingvara za kołnierz podrywając, bezwładne ciało ku górze na wysokość swych oczu i z mocą wparł mężczyznę w ścianę karczmy.
Płytki oddech zdradzał zdenerwowanie, a rozszerzone źrenice gniew tlący się podskórnie, jednak w czynach, jakie Mortensen czynił, nie było ani grama niepotrzebnej stanowczości przejawiającej się wyżej przedstawionym obrazem.
– Co się z nami stało? – Pytanie skierowane raczej do wszechświata i bogów, niżeli towarzysza wieczoru. – Ta żałość… – zaczął, a pierwsze słowa cedził przez usta z trudem. – To nędzna maska, pod którą skrywasz uczucia, odrzuć ją. – Stanowczość uderzyła, zaklęta w głosie przecierając szlak dla szczerości, czy jednak mężczyzna wsłucha się w głos rozsądku, czy w upartości swej pozostanie?
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:46
Kiedy obłąkańczy śmiech ustaję, krzyk bezradności zamiera w krtani. Nawiedza mnie kalejdoskop chaotycznych uczuć. Czuje tak dużo na raz, że aż gubię się w tym labiryncie. Jestem nimi przytłoczony dużo bardziej niż alkoholem.
Gniew splątany z żalem; jego źródło odnajduję w spojrzeniu Arthura, gdy raz jeszcze - ostatni, wmawiam sobie - zerkam w jego kierunku i to co widzę przerasta mnie do tego stopnia, że kulę się w sobie, z trudem tłumiąc skowyt, którego nie powstydziłby się ranny kundel.
Strach przeplatany ze smutkiem; obawa, że mnie tu zostawi, gromadzi się we mnie, jak śnieg na dachu podczas śnieżnej zamieci i sprawia, że czuje dreszcze na całym ciele, jakby w raz z tą świadomością, pod skórę wśliznęło się lodowaty chłód i przeniknął do kości. Próbuję udawać, że to przeciąg, który zakrada się do karczmy przez nieuszczelnione okna i drzwi.
I wstyd. Nie chciałem, żeby kiedykolwiek zastał mnie w takim stanie, ale cofnąć czasu nie mogę. Nie mogę też sprawić, by zniknął, więc wmawiam sobie, że jest wybrykiem mojej wyobraźni wyprodukowanym przez zamroczony przez alkohol umysł. Wypiłem za dużo, czego konsekwencją są omany wzrokowe. Korzystam z tego przywileju. Jestem w końcu na w wpół przytomny, ledwo kontaktujący ze światem rzeczywistym.
I mam nadzieję, że jak jutro się obudzę, nie będzie czuwał obok. Chociaż ta nadzieja jej złudna, bowiem czasem się boję. Nie, wcale się nie boję, jestem śmiertelnie przerażony, że pewnego dnia całkowicie zniknie z mojego życia. Przeraża mnie ta perspektywa, która rozciąga się nade mną jak fatum. Jest czymś nieuchronnym i nieuchwytnym zarazem. Nie chcę tego, choć sam przecież zrujnowałem nasza przyjaźń, pozwoliłam, by rozpadła się na kawałki, jak parcelowana waza, która wypadła mi z rąk, gdy miałem sześć lat. Coraz częściej mi się to zdarza. Coraz częściej rezygnuję z emocjonalnego przywiązania. Wypuszczam go z dłoni. Pozwalam mu topnieć.
Zasypiam, użalając się nad tym, co straciłem, nic nie zyskując w zamian. Żałuję tych wszystkich przykrych słów, które wypowiedziałem, nie gryząc się w język. Żałuję nawet tego, że groziłem mu rozbitą butelką, choć, gdy jutro obudzę się z kacem jak stąd od Burzowego Przylądka, nie będę pamiętać, że ten incydent miał miejsce.
Ocucił mnie jego zapach i głos, który rozlega się tuż obok. Przyglądam się jego twarzy spod przymrużonych powiek. Jest blisko, zbyt blisko, to jedyna myśl, jaka przychodzi mi do głowy, gdy bez zbędnych subtelności łapie mnie za fraki, by boleśnie przypominając o swojej trudnej do zniesienia obecności. Wgniata mnie w ścianę, ale tego już nie czuję, Zamroczenie alkoholowe amortyzuje bolesne spotkanie pleców ze ścianą. Emocje przygniotły mnie mocniej.
- N-nie - haust powietrza, jaki łapczywie łapie, sprawia, że niemal się nim krztuszę, wypuszczam go równie gwałtownie - jesteśmy na statku - przypominam cierpko na jednym wydechu. Chcę brzmieć dosadnie, ale z ust wysypuje się ledwie pomruk. - Tutaj nie masz nade mną żadnej władzy, więc trzymaj te swoje brudne łapska przy sobie - cedzę przez zaciśnięte zęby, ale wbrew własnym słowom prawą dłoń zakleszczam nad jego nadgarstku - z nietypową jak na ten stan stanowczością, niemal zaborczo. Wyczuwam pod palcami plątaninę żył ukrytą pod warstwą skórę. Tętno ma przyśpieszone, ale nie mogę tego stwierdzić ze stu procentową pewnością. Balansuję na krawędzi. Tak często odrzucałem ludzkie ciepło, że w końcu zaczęłam za nim tęsknić.
Otrzeźwienie przychodzi wraz z jego kolejnymi słowami. Ta nędzna maska, pod którą skrywam uczucia, to jedyne co, mam. Zapewnia mi bezpieczeństwo. Chroni mnie przed utonięciem.
– Zabawny, kurwa, jesteś – mamroczę cicho, niemal charczę. Struny głosowe powoli odmawiają mi posłuszeństwa. Za dużo alkoholu przelało się przez moje gardło w ostatnich dniach. – Teraz nie wiem, czy chce dać ci w mordę, czy... – reszta słów chowam w przelotnym pocałunku, jaki zostawiam na wargach Mortensena. Uśmiecham się zuchwale po tym nikczemnym występku. – Tego chciałeś? – Resztki mojego zdrowego rozsądku łudzą się, że Niesse ma w sobie więcej ludzkiej przyzwoitości niż ja miałem kiedykolwiek i da w mi w pysk, zanim wyobrażę sobie za dużo, co w tym stanie nie jest trudne. Nie chcę, żeby był świadkiem mojej kompromitacji.
Gniew splątany z żalem; jego źródło odnajduję w spojrzeniu Arthura, gdy raz jeszcze - ostatni, wmawiam sobie - zerkam w jego kierunku i to co widzę przerasta mnie do tego stopnia, że kulę się w sobie, z trudem tłumiąc skowyt, którego nie powstydziłby się ranny kundel.
Strach przeplatany ze smutkiem; obawa, że mnie tu zostawi, gromadzi się we mnie, jak śnieg na dachu podczas śnieżnej zamieci i sprawia, że czuje dreszcze na całym ciele, jakby w raz z tą świadomością, pod skórę wśliznęło się lodowaty chłód i przeniknął do kości. Próbuję udawać, że to przeciąg, który zakrada się do karczmy przez nieuszczelnione okna i drzwi.
I wstyd. Nie chciałem, żeby kiedykolwiek zastał mnie w takim stanie, ale cofnąć czasu nie mogę. Nie mogę też sprawić, by zniknął, więc wmawiam sobie, że jest wybrykiem mojej wyobraźni wyprodukowanym przez zamroczony przez alkohol umysł. Wypiłem za dużo, czego konsekwencją są omany wzrokowe. Korzystam z tego przywileju. Jestem w końcu na w wpół przytomny, ledwo kontaktujący ze światem rzeczywistym.
I mam nadzieję, że jak jutro się obudzę, nie będzie czuwał obok. Chociaż ta nadzieja jej złudna, bowiem czasem się boję. Nie, wcale się nie boję, jestem śmiertelnie przerażony, że pewnego dnia całkowicie zniknie z mojego życia. Przeraża mnie ta perspektywa, która rozciąga się nade mną jak fatum. Jest czymś nieuchronnym i nieuchwytnym zarazem. Nie chcę tego, choć sam przecież zrujnowałem nasza przyjaźń, pozwoliłam, by rozpadła się na kawałki, jak parcelowana waza, która wypadła mi z rąk, gdy miałem sześć lat. Coraz częściej mi się to zdarza. Coraz częściej rezygnuję z emocjonalnego przywiązania. Wypuszczam go z dłoni. Pozwalam mu topnieć.
Zasypiam, użalając się nad tym, co straciłem, nic nie zyskując w zamian. Żałuję tych wszystkich przykrych słów, które wypowiedziałem, nie gryząc się w język. Żałuję nawet tego, że groziłem mu rozbitą butelką, choć, gdy jutro obudzę się z kacem jak stąd od Burzowego Przylądka, nie będę pamiętać, że ten incydent miał miejsce.
Ocucił mnie jego zapach i głos, który rozlega się tuż obok. Przyglądam się jego twarzy spod przymrużonych powiek. Jest blisko, zbyt blisko, to jedyna myśl, jaka przychodzi mi do głowy, gdy bez zbędnych subtelności łapie mnie za fraki, by boleśnie przypominając o swojej trudnej do zniesienia obecności. Wgniata mnie w ścianę, ale tego już nie czuję, Zamroczenie alkoholowe amortyzuje bolesne spotkanie pleców ze ścianą. Emocje przygniotły mnie mocniej.
- N-nie - haust powietrza, jaki łapczywie łapie, sprawia, że niemal się nim krztuszę, wypuszczam go równie gwałtownie - jesteśmy na statku - przypominam cierpko na jednym wydechu. Chcę brzmieć dosadnie, ale z ust wysypuje się ledwie pomruk. - Tutaj nie masz nade mną żadnej władzy, więc trzymaj te swoje brudne łapska przy sobie - cedzę przez zaciśnięte zęby, ale wbrew własnym słowom prawą dłoń zakleszczam nad jego nadgarstku - z nietypową jak na ten stan stanowczością, niemal zaborczo. Wyczuwam pod palcami plątaninę żył ukrytą pod warstwą skórę. Tętno ma przyśpieszone, ale nie mogę tego stwierdzić ze stu procentową pewnością. Balansuję na krawędzi. Tak często odrzucałem ludzkie ciepło, że w końcu zaczęłam za nim tęsknić.
Otrzeźwienie przychodzi wraz z jego kolejnymi słowami. Ta nędzna maska, pod którą skrywam uczucia, to jedyne co, mam. Zapewnia mi bezpieczeństwo. Chroni mnie przed utonięciem.
– Zabawny, kurwa, jesteś – mamroczę cicho, niemal charczę. Struny głosowe powoli odmawiają mi posłuszeństwa. Za dużo alkoholu przelało się przez moje gardło w ostatnich dniach. – Teraz nie wiem, czy chce dać ci w mordę, czy... – reszta słów chowam w przelotnym pocałunku, jaki zostawiam na wargach Mortensena. Uśmiecham się zuchwale po tym nikczemnym występku. – Tego chciałeś? – Resztki mojego zdrowego rozsądku łudzą się, że Niesse ma w sobie więcej ludzkiej przyzwoitości niż ja miałem kiedykolwiek i da w mi w pysk, zanim wyobrażę sobie za dużo, co w tym stanie nie jest trudne. Nie chcę, żeby był świadkiem mojej kompromitacji.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:48
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Chciał odnaleźć go na dnie – chłopca, którym, niegdyś był przywróci światu, wydobyć z matni; żalu, smutku, trosk, które spędzały mu sen z powiek, zatruwały umysł, jak trucizna sączyły się do żył ogłupiając durne serce. Widział przebłyski w kalce wspomnień, dostrzegał wyraźnie momenty, w jakich dawny uśmiech rozjaśniał stłamszone okruchem życia oblicze paradoksalnie wszystkie te chwile, w jakich ten się objawiał, były na statku, gdy w objęciach morskich fal przemierzali świat. W tych chwilach zatrzymywał się na moment, tak by uniknąć przyłapania i patrzył za zasłony, jak w szeregu twarzy, jego jaśnieje szczerą radością, promieniem niezmąconego szczęścia. Lubił te momenty.
W beznadziejności swego charakteru raz jeszcze pochylał się, nad echem przeszłości, kimś, kogo rozpaczliwe wołanie o pomoc, winien zignorować, obrócić się na pięcie i odejść, tak by było lepiej, a na pewno łatwiej. Z niezrozumiałych dla siebie powodów nie robił, tego wręcz przeciwnie próbował dotrzeć do człowieka, który go skrzywdził i wystawił na samotność. W dziecięcym umyśle utrata kogoś tak ważnego pozostawiała bliznę, ot kolejną zaraz po tej ojcowskiej, do kolekcji rozczarowań. Niewiele rozumiejąc, chciał dalej trwać w ukształtowanym świecie, gdzie artystami byli oni, to oni nadawali kształt wytworom swej wyobraźni, stąd niezrozumienie, gdy do bajki wkroczyła pogarda niesiona na skrzydłach kpin, kiedy jadowitość w słowach obracała w pył wszystko, to czego wspólnie doświadczyli.
Gdy teraz miał okazję, wręcz idealną ku temu, by splunąć mu w twarz, uśmiechnąć się pogardliwie i odejść zatrzaskując, bezpowrotnie drzwi nie czynił tego. Trzymał go za szmaty, w jakich tu przylazł, które zwisały na chudym ciele, jak chorągwie luźno powiewające na wietrze. Wpijał błękit tęczówek, w jego oblicze doszukując się odpowiedzi czegokolwiek, co dałoby mu nadzieje, że ma szansę odnaleźć przyjaciela. Ten jednak postępuje w sposób niezrozumiały dla Mortensena, zupełnie przepalając styki w mózgu, chwyta go za nadgarstek wspinając się ciałem, nagle i nieoczekiwanie wymierzając cios, który zachwiał nim; cios mający posmak rumu i morskiej soli. Szwy puszczają, a gniew i nadzieja mieszają się w kotle niezgody. Z gwałtownością wyplątuje palce z pogniecionej struktury ubrań, odstępując, ba zataczając się jak pijany w tył. Zamroczony dokonanym aktem niezrozumiałej czułości, mającej w sobie ziarno zuchwałej nikczemności. Patrzył na niego, nic nierozumiejącym wzrokiem, mimowolnie dotykając opuszkami palców warg.
Chwilę trwało, nim zrozumiał przekaz, nim pojął wygłup i kpinę, jaka zakwitła na twarzy Ingvara, po jego „czułości”. Oczy Mortensena przesłoniła kurtyna nawałnicy, ta stłamszona, gdzieś w duszy, teraz pozbawiona wszelkich zahamowań, mogła wyjść z niego w pełnej okazałości furii, jaka drzemała w ciele przemytnika. Przedstawiał uosobienie sztormu z siłą fal spienionych uderzających o skalisty klif rozbijając się z taką mocą, iż ziemia drżała w posadach, gdy morze próbowało przełamać barierę stałego lądu, kiedy z oszalałą wściekłością próbowało wedrzeć się w głąb.
Nie pamiętał, kiedy złamał odległość dwóch zaledwie kroków, jakie ich dzieliły, gdy ręka w zamachu nabierała impetu, kreśląc po szerokim łuku trajektorię lotu wymierzoną właśnie w ów grymas, który chciał zdławić, zmyć z twarzy, rozbić. W siłę uderzenia przelał całą swą frustrację z chwili, jakby niesiony na skrzydłach gniewu porywał się do lotu. Skończyła się rozmowa i prośby.
Celność: 5 – krytyczny sukces, postać trafia przeciwnika zgodnie ze swoim zamiarem, przez co otrzymuje bonus +5 do rzutu na dany cios;
Atak: 30 + 93 + 5 = 128
W beznadziejności swego charakteru raz jeszcze pochylał się, nad echem przeszłości, kimś, kogo rozpaczliwe wołanie o pomoc, winien zignorować, obrócić się na pięcie i odejść, tak by było lepiej, a na pewno łatwiej. Z niezrozumiałych dla siebie powodów nie robił, tego wręcz przeciwnie próbował dotrzeć do człowieka, który go skrzywdził i wystawił na samotność. W dziecięcym umyśle utrata kogoś tak ważnego pozostawiała bliznę, ot kolejną zaraz po tej ojcowskiej, do kolekcji rozczarowań. Niewiele rozumiejąc, chciał dalej trwać w ukształtowanym świecie, gdzie artystami byli oni, to oni nadawali kształt wytworom swej wyobraźni, stąd niezrozumienie, gdy do bajki wkroczyła pogarda niesiona na skrzydłach kpin, kiedy jadowitość w słowach obracała w pył wszystko, to czego wspólnie doświadczyli.
Gdy teraz miał okazję, wręcz idealną ku temu, by splunąć mu w twarz, uśmiechnąć się pogardliwie i odejść zatrzaskując, bezpowrotnie drzwi nie czynił tego. Trzymał go za szmaty, w jakich tu przylazł, które zwisały na chudym ciele, jak chorągwie luźno powiewające na wietrze. Wpijał błękit tęczówek, w jego oblicze doszukując się odpowiedzi czegokolwiek, co dałoby mu nadzieje, że ma szansę odnaleźć przyjaciela. Ten jednak postępuje w sposób niezrozumiały dla Mortensena, zupełnie przepalając styki w mózgu, chwyta go za nadgarstek wspinając się ciałem, nagle i nieoczekiwanie wymierzając cios, który zachwiał nim; cios mający posmak rumu i morskiej soli. Szwy puszczają, a gniew i nadzieja mieszają się w kotle niezgody. Z gwałtownością wyplątuje palce z pogniecionej struktury ubrań, odstępując, ba zataczając się jak pijany w tył. Zamroczony dokonanym aktem niezrozumiałej czułości, mającej w sobie ziarno zuchwałej nikczemności. Patrzył na niego, nic nierozumiejącym wzrokiem, mimowolnie dotykając opuszkami palców warg.
Chwilę trwało, nim zrozumiał przekaz, nim pojął wygłup i kpinę, jaka zakwitła na twarzy Ingvara, po jego „czułości”. Oczy Mortensena przesłoniła kurtyna nawałnicy, ta stłamszona, gdzieś w duszy, teraz pozbawiona wszelkich zahamowań, mogła wyjść z niego w pełnej okazałości furii, jaka drzemała w ciele przemytnika. Przedstawiał uosobienie sztormu z siłą fal spienionych uderzających o skalisty klif rozbijając się z taką mocą, iż ziemia drżała w posadach, gdy morze próbowało przełamać barierę stałego lądu, kiedy z oszalałą wściekłością próbowało wedrzeć się w głąb.
Nie pamiętał, kiedy złamał odległość dwóch zaledwie kroków, jakie ich dzieliły, gdy ręka w zamachu nabierała impetu, kreśląc po szerokim łuku trajektorię lotu wymierzoną właśnie w ów grymas, który chciał zdławić, zmyć z twarzy, rozbić. W siłę uderzenia przelał całą swą frustrację z chwili, jakby niesiony na skrzydłach gniewu porywał się do lotu. Skończyła się rozmowa i prośby.
Celność: 5 – krytyczny sukces, postać trafia przeciwnika zgodnie ze swoim zamiarem, przez co otrzymuje bonus +5 do rzutu na dany cios;
Atak: 30 + 93 + 5 = 128
Mistrz Gry
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:48
The member 'Arthur Mortensen' has done the following action : kości
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 5
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 5
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:49
Czasem, w chwilach największej słabości, taka jak ta obecna, gdzie alkohol przejmuję nade mną kontrolę, kiedy nie panuję ani nad swoim odruchami, ani tym bardziej nad językiem, nie poznaję samego siebie. Nie wiem kim jestem. Zrozumienia szukam tam, gdzie nie powinienem. W obskurnych spelunach. Na dnie każdej wypitej butelki. W obcych pocałunek i ramionach. Staczam się coraz bardziej, coraz częściej tracę kontrolę, coraz częściej jest mi wszystko jedno. Na horyzoncie nie uświadczam bezpiecznego, stałego lądu. Jest tylko niepewność i bezradność, wypełnia mnie jak wiatr żagle. Tym boleśniejszy jest widok Arthura, który przypomina mi o dniach, których już nie ma i o tym, kim kiedyś byłem. Chłopcem pozbawionym uprzedzeń, pełnym marzeń, emanującym radością, skorym do podejmowania ryzyka. Teraz też go podejmuję, beznadziejne uzależniony od adrenaliny, by poczuć, że jestem, że żyję.
Czasem wydaję mi się, że straciłem zdolność czerpania szczęścia z drobiazgów, jakie mnie otaczają. Moje usta rzadko układają się w naturalnym, niewymuszonym uśmiechu, który obejmowałby również oczy. Utknąłem w matni, a marazm emocjonalny pogłębił się od momentu, kiedy zrzuciłem z klifu konfidenta. Podgryzające mnie wyrzuty sumienia sprawiają, że tuż przed zaśnięciem, gdy jestem całkowicie trzeźwy, słyszę jego niesione echem krzyki. Wyobrażam sobie wtedy, że poddając swoją moralność pod takie zepsucie, jestem skończony jako człowiek, dlatego wszystkie grymasy, jakie kształtują się na moich wargach, są wyreżyserowane, wyćwiczone do perfekcji przed popękanym lustrem, którego rozbiłem pięścią podczas napadu szału. Ulotne chwilę radości odnajduje na statku, głownie podczas sztormu. Wtedy moje usta znaczy szczery uśmiech, a do spojrzenia zakrada się iskry dziecięcej, utraconej radości. Radości, którą chce dzielić z Arthurem, ale nigdy nie szukam go wzrokiem. Najzwyczajniej świecie boję się, że jej nie odwzajemni i źródło mojego szczęście wyschnie bezpowrotnie.
Nie wiem, czemu Nisse jeszcze mnie nie skreślił. Czasem nadal uparcie pojawia się w moim życiu i próbuję przemówić mi do rozsądku, a ja równie uparcie walczę przed tym, by nie przyznać się przed nim do swoich słabości, jakby te resztki krwawiącej dumy to jedyne, co mi pozostało. Podtrzymując uparcie kontakt wzrokowy, znowu toczą batalię z samym sobą. Myśl, że przy odrobinie dobrej woli – on okazał jej wystarczające ilości – mógłbym naprawić naszą relacje i szukać w nim wsparcie, dodaje mi otuchy, ale jednocześnie odrzucam od siebie tą możliwość, bo przyjacielem nigdy nie będę wystarczającym, bo nadejdzie taki dzień, gdy znowu zrobię coś nie tak. Zresztą nawet nie wiem czy to, co czuję do Arthura, mieści się w sztywnych ramach przyjaźni.
I znowu - na przekór wszystkim dokoła i przede wszystkim samym sobie - to robię. Robię to, do czego jestem stworzony. Odrzucam oferowaną przez niego dobroć. Odrzucam to, co nas łączy. Kiedy w desperacji moje usta odnajdują drogę do jego ust, nie myślę racjonalne. Myślę tylko o tym, że jest tuż obok. Myślę tylko o sobie. Uśmiech, który zamiera na moich ustach, jest uśmiechem obłudnym, całkowicie pozbawionym szczerości. Ukrywam w nim prawdziwe uczucia gromadzące się we mnie jak deszczowe chmury na firmamencie. milczenie, jakim obdarowuje mnie Nisse jest ciszą przed burzą. Widzę to przecież w jego spojrzeniu i wyrazie twarzy. Nawałnica, jaka na nią wstępuje, sprawia, że na powierzchni mojej skóry tworzy się reakcja pilomotoryczna.
Z opóźnieniem rejestruje otumanionym przez alkoholem umysłem, że Arthur gwałtownie skraca dystans, jaki nas dzielni. Nie mam czasu na właściwą reakcje, więc próbuję znowu całkowicie nieskutecznie zakleszczyć palce na jego nadgarstku, ale wtedy nadchodzi cios. Jest precyzyjny. Mortensen przelewa w niego najprawdopodobniej całą frustracją, jaką czuje. Głuchy, nieartykułowany dźwięk wydobywa się z mojego gardła. Krzywię twarz w bólu. Przytulam plecy do ściany. Tylko ona chroni mnie przed spektakularnym upadkiem, po którym – jak mi się wydaję – już się nie podniosę. Uśmiech znika z moich ust. Pluję krwią i trzonowcem. Badam stan reszty uzębienia językiem, a potem oblizuje nim rozciętą górną wargę. Próbuję spojrzeć na niego ironicznie. Zapytać bez używania słów - tylko na tyle cię stać?, ale ćmi mi przed oczami, więc przymykam powieki z sercem boleśnie obijającym się o żebra.
— Nie tak wyobrażałem sobie nasz pierwszy pocałunek — przełamuję nieświadomie ciszę, która między nami zapadła, choć te słowa nie były adresowane dla uszu Arthura, ani nikogo innego. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że ten chrapliwy głos, który zabrzęczał mi w uszach, był moim głosem. Jasna cholera!
Otwieram gwałtownie oczy, nieprzytomnym spojrzeniem namierzam jego sylwetkę. Chcę mi się śmiać i beczeć jednocześnie z ogarniającej mnie coraz bardziej bezsilności. Nie przywiązuję wagi do hałasu generowanego przez pijaczyny za plecami Mortensena. Staram się ignorować ich istnieje. Wmawiam sobie, że poza nami nie ma tu nikogo innego. Jestem tylko ja i Arthur, i ta pusta przestrzeń między nami, którą wypełniamy oddechami - moim charczącym i niespokojnym.
— Zapomnij o tym — syczę przez zęby; krew nadal niestrudzenie skapuje po moim podbródku, ale jest niczym w porównaniu do zażenowania, jakie w tym momencie czuję. Próbuję go minąć na chwiejnym nogach, które sprawiają, że się zataczam. W tym momencie nienawidzę samego siebie. Też mi odkrycie! Coraz trudniej jest mi wytrzymać ze samym sobą.
Obrona: 50 + 20 = 70
Czasem wydaję mi się, że straciłem zdolność czerpania szczęścia z drobiazgów, jakie mnie otaczają. Moje usta rzadko układają się w naturalnym, niewymuszonym uśmiechu, który obejmowałby również oczy. Utknąłem w matni, a marazm emocjonalny pogłębił się od momentu, kiedy zrzuciłem z klifu konfidenta. Podgryzające mnie wyrzuty sumienia sprawiają, że tuż przed zaśnięciem, gdy jestem całkowicie trzeźwy, słyszę jego niesione echem krzyki. Wyobrażam sobie wtedy, że poddając swoją moralność pod takie zepsucie, jestem skończony jako człowiek, dlatego wszystkie grymasy, jakie kształtują się na moich wargach, są wyreżyserowane, wyćwiczone do perfekcji przed popękanym lustrem, którego rozbiłem pięścią podczas napadu szału. Ulotne chwilę radości odnajduje na statku, głownie podczas sztormu. Wtedy moje usta znaczy szczery uśmiech, a do spojrzenia zakrada się iskry dziecięcej, utraconej radości. Radości, którą chce dzielić z Arthurem, ale nigdy nie szukam go wzrokiem. Najzwyczajniej świecie boję się, że jej nie odwzajemni i źródło mojego szczęście wyschnie bezpowrotnie.
Nie wiem, czemu Nisse jeszcze mnie nie skreślił. Czasem nadal uparcie pojawia się w moim życiu i próbuję przemówić mi do rozsądku, a ja równie uparcie walczę przed tym, by nie przyznać się przed nim do swoich słabości, jakby te resztki krwawiącej dumy to jedyne, co mi pozostało. Podtrzymując uparcie kontakt wzrokowy, znowu toczą batalię z samym sobą. Myśl, że przy odrobinie dobrej woli – on okazał jej wystarczające ilości – mógłbym naprawić naszą relacje i szukać w nim wsparcie, dodaje mi otuchy, ale jednocześnie odrzucam od siebie tą możliwość, bo przyjacielem nigdy nie będę wystarczającym, bo nadejdzie taki dzień, gdy znowu zrobię coś nie tak. Zresztą nawet nie wiem czy to, co czuję do Arthura, mieści się w sztywnych ramach przyjaźni.
I znowu - na przekór wszystkim dokoła i przede wszystkim samym sobie - to robię. Robię to, do czego jestem stworzony. Odrzucam oferowaną przez niego dobroć. Odrzucam to, co nas łączy. Kiedy w desperacji moje usta odnajdują drogę do jego ust, nie myślę racjonalne. Myślę tylko o tym, że jest tuż obok. Myślę tylko o sobie. Uśmiech, który zamiera na moich ustach, jest uśmiechem obłudnym, całkowicie pozbawionym szczerości. Ukrywam w nim prawdziwe uczucia gromadzące się we mnie jak deszczowe chmury na firmamencie. milczenie, jakim obdarowuje mnie Nisse jest ciszą przed burzą. Widzę to przecież w jego spojrzeniu i wyrazie twarzy. Nawałnica, jaka na nią wstępuje, sprawia, że na powierzchni mojej skóry tworzy się reakcja pilomotoryczna.
Z opóźnieniem rejestruje otumanionym przez alkoholem umysłem, że Arthur gwałtownie skraca dystans, jaki nas dzielni. Nie mam czasu na właściwą reakcje, więc próbuję znowu całkowicie nieskutecznie zakleszczyć palce na jego nadgarstku, ale wtedy nadchodzi cios. Jest precyzyjny. Mortensen przelewa w niego najprawdopodobniej całą frustracją, jaką czuje. Głuchy, nieartykułowany dźwięk wydobywa się z mojego gardła. Krzywię twarz w bólu. Przytulam plecy do ściany. Tylko ona chroni mnie przed spektakularnym upadkiem, po którym – jak mi się wydaję – już się nie podniosę. Uśmiech znika z moich ust. Pluję krwią i trzonowcem. Badam stan reszty uzębienia językiem, a potem oblizuje nim rozciętą górną wargę. Próbuję spojrzeć na niego ironicznie. Zapytać bez używania słów - tylko na tyle cię stać?, ale ćmi mi przed oczami, więc przymykam powieki z sercem boleśnie obijającym się o żebra.
— Nie tak wyobrażałem sobie nasz pierwszy pocałunek — przełamuję nieświadomie ciszę, która między nami zapadła, choć te słowa nie były adresowane dla uszu Arthura, ani nikogo innego. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że ten chrapliwy głos, który zabrzęczał mi w uszach, był moim głosem. Jasna cholera!
Otwieram gwałtownie oczy, nieprzytomnym spojrzeniem namierzam jego sylwetkę. Chcę mi się śmiać i beczeć jednocześnie z ogarniającej mnie coraz bardziej bezsilności. Nie przywiązuję wagi do hałasu generowanego przez pijaczyny za plecami Mortensena. Staram się ignorować ich istnieje. Wmawiam sobie, że poza nami nie ma tu nikogo innego. Jestem tylko ja i Arthur, i ta pusta przestrzeń między nami, którą wypełniamy oddechami - moim charczącym i niespokojnym.
— Zapomnij o tym — syczę przez zęby; krew nadal niestrudzenie skapuje po moim podbródku, ale jest niczym w porównaniu do zażenowania, jakie w tym momencie czuję. Próbuję go minąć na chwiejnym nogach, które sprawiają, że się zataczam. W tym momencie nienawidzę samego siebie. Też mi odkrycie! Coraz trudniej jest mi wytrzymać ze samym sobą.
Obrona: 50 + 20 = 70
Mistrz Gry
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:49
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 50
'k100' : 50
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:50
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ocieka gniewem, ten skumulowany w ciele wypływa, tak nagle z taką intensywnością, że początkowo zza czerwonej mgły, jaka przesłania rozsądek nie dostrzega niczego, pragnął jedynie pozbyć się tego, co tak długo w sobie pielęgnował, by wyswobodzić się z okowów, tej tłamszącej duszę emocji, chciał uciec i nie wracać, chciał krwi i szału; pragnął poczuć na rozdygotanym ciele ostatni oddech przeciwnika, nim ten padnie znokautowany na spróchniałe deski karczmy. Widział to oczyma wyobraźni, dostrzegał zarysy, jakby senna wizja, ot majak nawiedził go w tym momencie, to jednak nie była prawda, a zaledwie złuda. Ciemnowłosy stał na nogach, chociaż chwiał się na nich, jak wiekowa sosna, pod naporem porywistego wiatru gotowy runąć twarzą w dół, gdyby tylko go pchnąć, zaledwie wystarczyłby podmuch, a Ingvar pocałuje ubłoconą i stęchłą drewnianą podłogę. Oddychał głęboko usta mimowolnie drgały, to widmo gniewu unoszące się, nad mężczyzną, czuł jak w żyłach pulsuje krew, jak rozrywa aortę i uderza niosąc w sobie pierwiastek alkoholu, który szalał w ciele, był pobudzony, a błękitem oczu zdradzał, chęć dalszego mordobicia, odwet za cios jednak nie nadszedł. To było nieoczekiwane, chciał go sprowokować, aby ten przełamał barierę, a zrobił to w sposób najmniej oczekiwany i przemytnik pogubił się zupełnie w tym tańcu złośliwości. Mierzył go pogardliwym spojrzeniem, jakim nie obrzuciłby, nawet ufajdanego we własnych wydzielinach pijaczyny napotkanego w zaułku. To jednak mijało, kiedy ten otarł krew, gdy wypluł biały odłamek, najprawdopodobniej zęba, nie miał pewności, a i światło było do dupy, poczuł, że wraca do świata żywych, że to uniesienie, było jedynie chwilowe, lecz to nie tak, że frustracja przeszła, nie dalej był wkurwiony na Guildensterna, ale widząc jego rozpaczliwe, wręcz żałosne próby łapania powietrza, mętny wzrok i chwiejny krok – odpuścił. Mógłby go dobić. Wybić wszystkie głupstwa oraz złośliwości, jakimi go przez laty karmił, ale nie czynił z tym nic. Po prostu stał, jak kołek oddychając, a rechoty pijaczków za plecami ignorował z marcową miną gotowy rzucić się na nich, gdyby tylko podeszli lub sprowokowali. Ci jednak nie robili tego, jak widać instynkt samozachowawczy w tych moczymordach, miał jeszcze jakieś ostatnie słowo do dodania lub byli, zbyt pochłonięci piciem na umór, aby się w to angażować. Podejrzewał tę drugą opcję, jednak, nigdy nie można być, czegoś zupełnie pewnym, bo można się cholernie przejechać.
– Pierdol się – odpowiada, kiedy nutka bełkotliwego głosu dociera do uszu, a jej treść powoli dochodzi, z niejakim opóźnieniem do przemytnika. Jego ruchy są tak żałosne, iż podsuwa mu krzesło, aby nie padł jak długi, tym samym nie wystawiając na kąśliwe uwagi zgromadzonych tu lokalnych ochlaptusów. Szanował jego klan, nie musiał się ze wszystkimi ich decyzjami zgadzać na forum zawodowym, lecz w istocie nie zamierzał, aby w jego obecności, ktoś mógł odnaleźć czelność do obrazy tej rodziny, nawet jeśli Ingvar wyglądał obecnie, jak gówno i trudno w nim, było rozpoznać jednego z jej członków, tak plotka niesie się szybciej od wiatru. A i tak wątpił, by to, co ten od kilku dni, wyprawia, (bo na tyle wyglądał mu, ten romans z tanim rumem) przeszło, bez większego echa.
Siada na swoim miejscu i sięga po butelkę – pije długo, pije, by ugasić irytację, by odrzucić, od siebie wszelką myśl. Po czym odkłada z głuchym stukiem butelkę na drewniany blat stołu i podsuwa, ją pod nos poszkodowanego. – Pij – nakazuje. – I mów, dlaczego tak skretyniałeś? – Mierzy go zimnym, pozbawionym dawnego ciepła spojrzeniem, odchylając się lekko
– Pierdol się – odpowiada, kiedy nutka bełkotliwego głosu dociera do uszu, a jej treść powoli dochodzi, z niejakim opóźnieniem do przemytnika. Jego ruchy są tak żałosne, iż podsuwa mu krzesło, aby nie padł jak długi, tym samym nie wystawiając na kąśliwe uwagi zgromadzonych tu lokalnych ochlaptusów. Szanował jego klan, nie musiał się ze wszystkimi ich decyzjami zgadzać na forum zawodowym, lecz w istocie nie zamierzał, aby w jego obecności, ktoś mógł odnaleźć czelność do obrazy tej rodziny, nawet jeśli Ingvar wyglądał obecnie, jak gówno i trudno w nim, było rozpoznać jednego z jej członków, tak plotka niesie się szybciej od wiatru. A i tak wątpił, by to, co ten od kilku dni, wyprawia, (bo na tyle wyglądał mu, ten romans z tanim rumem) przeszło, bez większego echa.
Siada na swoim miejscu i sięga po butelkę – pije długo, pije, by ugasić irytację, by odrzucić, od siebie wszelką myśl. Po czym odkłada z głuchym stukiem butelkę na drewniany blat stołu i podsuwa, ją pod nos poszkodowanego. – Pij – nakazuje. – I mów, dlaczego tak skretyniałeś? – Mierzy go zimnym, pozbawionym dawnego ciepła spojrzeniem, odchylając się lekko
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:50
Gorączka gniewu, jak jeszcze chwile wcześniej wypełniała żarem moje płuca, zmalała. Zastąpiona została przed blamaż, które zafundowałem sobie na własne życzenie. Walka z uczuciami nie miała najmniejszego sensu, przegrałem z kretesem, mimo iż przyznanie się do porażki wykraczało poza moje kompetencje. Wmawiałem sobie więc, że osiągnąłem to co chciałem - pozbawiłem go wszelkich złudzeń, że kiedykolwiek uda się wypracować między nami nić porozumienia. Wmawiałem, a raczej próbowałem, bo wszystko, co zrobiłem przez ostatnie minuty, czyniłem mozolnie i nieskutecznie. Pragnienie, jakie w sobie przechowywałem, stało w opozycji do kłamstwa, jakie usiłowałem sobie wmówić. W rezultacie jedyne na co teraz miałem ochotę to zarekwirować kolejną butelkę rumu i zniknąć mu z oczu, ale nawet tego nie udało mi się osiągnąć.
Komenda "pij" nie robi na mnie żadnego wrażenia, więc pozostawiam ją chwilowo bez odpowiedzi. Nie jestem psem, by spełniać jego zachcianki. I chociaż na statku, gdzie pełnię funkcję chłopca okrętowego, jestem do tego zobowiązany, tu, na lądzie, Arthur nie ma nade mną żadnej władzy, tu, na ladzie, jedynie pięścią może zmusić mnie do uległości, co skutecznie czyni, gdy bezwiednie jak wypchana sianem kukła opadam na podsunięte przez niego krzesło. Wbijam wzrok w stojącą obok mojej zaciśniętej w pięść lewej ręki butelkę. Odchrząkiwaniem staram się namówić struny głosowe do podjęcia współpracy, ale napotykam opór, gdy w próbie generalnej haracze nazwisko siedzącego naprzeciwko mnie mężczyzny. Nawilżam zatem gardło oszczędnym łykiem rumu.
— Powiedz, Mortensen — próbuję porozumieć z się nim cichym, chrapliwym bełkotem, choć nie mam żadnej gwarancji, że w uszach Arthura brzmi choćby odrobine zrozumiale, lecz na pewno brzmi tak w mojej głowie. W końcu jednak, żeby się o tym przekonać, odnajduję w sobie resztki odwagi i inicjuję z nim kontakt wzrokowy. Jego zimne, pozbawione dawnego ciepła spojrzenie sprawia, że się wzdrygam i mocniej zaciskam rękę na butelce. — Oprócz żelaznej ręki i tendencji do wplątywania się w możliwe jak największe tarapaty repertuar twoich zalet obejmuje także dochowania tajemnicy? — pytam sfrustrowany; tym słowom nie towarzyszy słyszalne wcześniej w tonie mojego głosu drwina, a więc jeśli Arthur stara się doszukać tam ironii, skonfrontować się musiał z rozczarowaniem, bo jedyne, co z nich wybrzmiewa to zdradziecka nuta desperacji prowokowana przez podgryzające wyrzuty sumienia, które sprawiają, że czuję nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Chociaż nie odnajduję w jego spojrzeniu zrozumienia, nie przystaję jedynie na tym. Nigdy nie kwestionowałem jego lojalność, okazał ją Guildensternom wielokrotnie, ale wiem, że to co zaraz mu powiem nie przypadnie mi do gustu, być może swoim wyznaniem zrujnuje doszczętnie naszą relacje trzymając się głownie na słowo honoru. Z drugiej strony wiedziałem, jak kruche potrafią być obietnice, nie chciałem skazywać go na krzywoprzysięstwo, ani obarczać odpowiedzialność za swoje przewinienia, czy obciążać jego sumienie. — Pamiętasz tego zakapiora, Angara, który usiłował ubić z nami interes, ale odesłałeś go z kwitkiem? — mówię powoli, cedzę każde pojedyncze słowo przez zęby, cicho, szeptam, nachylam się nieco nad zdezelowanym blatem, aby się upewnić, że nie będę muszą niczego powtarzać dwukrotnie, bo drugi raz na szczerość się nie zdobędę. Rzadko, kiedy zdobywam się na absolutną szczerością, ten wątpliwej jakości przywilej dotyczy przede wszystkim Gudrun, a Arthur ma sporo szczęścia, że nie myślę trzeźwo, alkohol skutecznie rozwinął mi język. — Wrócił potem pijany jak bela. Krzyczał, odgrażał się. Wiedział za dużo. To nie był czysty zbieg okoliczności, że dwa dni później fale wyrzuciły go martwego na brzeg — nie mówię wprost, że własnoręcznie go ucieszyłem i mam nadzieję, że nie muszę. Mam nadzieję, że Mortensen połączy wątki. Wyczyta je z moich drżących ust, na których krew zdążyła już skrzepnąć. — Nie było cię tam wtedy — rzucam w ramach podsumowania, w ramach lichego usprawiedliwienia, choć w rzeczywistości na usprawiedliwienie nie mam nic, bo co mogę rzec, że "złożyłem go w ofierze Ägirowi, modląc się o bezpieczny powrót do domu?" Faktycznie, pomimo sztormu, który się wówczas rozszalał, wróciliśmy do Midgardu w jednym kawałku, jednak nie doszukiwałem się w tym boskiej interwencji, ocaliło nas doświadczenie Arthura i innych marynarzy. Jak zawsze zresztą.
Komenda "pij" nie robi na mnie żadnego wrażenia, więc pozostawiam ją chwilowo bez odpowiedzi. Nie jestem psem, by spełniać jego zachcianki. I chociaż na statku, gdzie pełnię funkcję chłopca okrętowego, jestem do tego zobowiązany, tu, na lądzie, Arthur nie ma nade mną żadnej władzy, tu, na ladzie, jedynie pięścią może zmusić mnie do uległości, co skutecznie czyni, gdy bezwiednie jak wypchana sianem kukła opadam na podsunięte przez niego krzesło. Wbijam wzrok w stojącą obok mojej zaciśniętej w pięść lewej ręki butelkę. Odchrząkiwaniem staram się namówić struny głosowe do podjęcia współpracy, ale napotykam opór, gdy w próbie generalnej haracze nazwisko siedzącego naprzeciwko mnie mężczyzny. Nawilżam zatem gardło oszczędnym łykiem rumu.
— Powiedz, Mortensen — próbuję porozumieć z się nim cichym, chrapliwym bełkotem, choć nie mam żadnej gwarancji, że w uszach Arthura brzmi choćby odrobine zrozumiale, lecz na pewno brzmi tak w mojej głowie. W końcu jednak, żeby się o tym przekonać, odnajduję w sobie resztki odwagi i inicjuję z nim kontakt wzrokowy. Jego zimne, pozbawione dawnego ciepła spojrzenie sprawia, że się wzdrygam i mocniej zaciskam rękę na butelce. — Oprócz żelaznej ręki i tendencji do wplątywania się w możliwe jak największe tarapaty repertuar twoich zalet obejmuje także dochowania tajemnicy? — pytam sfrustrowany; tym słowom nie towarzyszy słyszalne wcześniej w tonie mojego głosu drwina, a więc jeśli Arthur stara się doszukać tam ironii, skonfrontować się musiał z rozczarowaniem, bo jedyne, co z nich wybrzmiewa to zdradziecka nuta desperacji prowokowana przez podgryzające wyrzuty sumienia, które sprawiają, że czuję nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Chociaż nie odnajduję w jego spojrzeniu zrozumienia, nie przystaję jedynie na tym. Nigdy nie kwestionowałem jego lojalność, okazał ją Guildensternom wielokrotnie, ale wiem, że to co zaraz mu powiem nie przypadnie mi do gustu, być może swoim wyznaniem zrujnuje doszczętnie naszą relacje trzymając się głownie na słowo honoru. Z drugiej strony wiedziałem, jak kruche potrafią być obietnice, nie chciałem skazywać go na krzywoprzysięstwo, ani obarczać odpowiedzialność za swoje przewinienia, czy obciążać jego sumienie. — Pamiętasz tego zakapiora, Angara, który usiłował ubić z nami interes, ale odesłałeś go z kwitkiem? — mówię powoli, cedzę każde pojedyncze słowo przez zęby, cicho, szeptam, nachylam się nieco nad zdezelowanym blatem, aby się upewnić, że nie będę muszą niczego powtarzać dwukrotnie, bo drugi raz na szczerość się nie zdobędę. Rzadko, kiedy zdobywam się na absolutną szczerością, ten wątpliwej jakości przywilej dotyczy przede wszystkim Gudrun, a Arthur ma sporo szczęścia, że nie myślę trzeźwo, alkohol skutecznie rozwinął mi język. — Wrócił potem pijany jak bela. Krzyczał, odgrażał się. Wiedział za dużo. To nie był czysty zbieg okoliczności, że dwa dni później fale wyrzuciły go martwego na brzeg — nie mówię wprost, że własnoręcznie go ucieszyłem i mam nadzieję, że nie muszę. Mam nadzieję, że Mortensen połączy wątki. Wyczyta je z moich drżących ust, na których krew zdążyła już skrzepnąć. — Nie było cię tam wtedy — rzucam w ramach podsumowania, w ramach lichego usprawiedliwienia, choć w rzeczywistości na usprawiedliwienie nie mam nic, bo co mogę rzec, że "złożyłem go w ofierze Ägirowi, modląc się o bezpieczny powrót do domu?" Faktycznie, pomimo sztormu, który się wówczas rozszalał, wróciliśmy do Midgardu w jednym kawałku, jednak nie doszukiwałem się w tym boskiej interwencji, ocaliło nas doświadczenie Arthura i innych marynarzy. Jak zawsze zresztą.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:51
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ilekroć w swym krótkim życiu przykładał zimy kryształ podłego rumu do ust za każdym razem, czuł w nozdrzach zapach morza; sól i rybę, jakby te elementy nierozłącznie kroczyły za mocnym alkoholem, tak zakorzenione w psychice marynarza. Ognista ciecz rozgrzewała, niosła na fali goryczy z cytrusową, znikomą nutą; coś na kształt upodlenia moralnego, nie w pełni potrafił pojąć znaczenie, tego stanu, lecz faktycznie wpisany, był on w każdą próbę „degustacji”.
Wyczuł napięcie na twarzy Guildensterna, kiedy jego szorstka komenda przecięła ciszę między nimi, to nie znaczyło nic, a jednak ten skulił się pod słowem, jak pod batem bosmana Arthur, mimowolnie uśmiechnął się na to skojarzenie, bo już dawno przeminęły czasy wymierzania w ten sposób kar, tak ta miała w dalszym ciągu, jakiś urok w oczach przemytnika, zapewne przez fakt irytacji podszytej gniewem w kierunki „chłopca okrętowego”, któremu widocznie arogancja i drwina odbijały do głowy. Spoglądał na niego, jak ten bierze stonowany łyk alkoholu i odstawia butelkę w przestrzeń między nimi. Empatycznie wyczuwa, że coś go gnębi, od samego początku, lecz teraz zdaje się, być to tak wyczuwalne, iż niemal namacalne. Spoważniał momentalnie, nie chcąc, aby chwila możliwej szczerości obeszła się, bez zbędnych demonstracji, tak błahej w obliczu tego, z czym chłopak się mierzył.
Słuchał go w milczeniu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy spoglądał; czujnym, ale wyrozumiałym wzorkiem pozwalając, by opowieść niosła się, tylko do jego uszu, tym samym tonąc w stonowanej monotonii zniekształconego pijackiego szumu dobiegającego ich, jakby z oddali.
Odpowiadając jedynie raz jeden skinieniem, bezgłośnie dając wyraz lojalności, nie musiał i nie czuł potrzeby deklaracji słownych i zaklinań na boski panteon, czuł, że ciężar tego, co leżało Ingvarowi na sercu targa jego sumieniem, jakby dusza, została przygnieciona działem armatnim na dnie morza. To był paskudny widok. Rozpadająca się na kawałeczki powłoka człowieka, któremu, było już wszystko obojętne, który tracił nadzieję pożerany od środka przez własne demony.
Widział jego strach czuł, jak nim cuchnie, to był jednak inny rodzaj fetoru, niż ten, do jakiego przywykł obcując, wśród marynarzy, ten przypominał i mimowolnie nasuwał mu skojarzenia ze ślepcami, a przynajmniej tymi, w jakich tliło się ziarno jakiejkolwiek skruchy, tak on swą osobą drżał widocznie, przejęty swym czynem do tego stopnia, iż musiał tłumić myśli alkoholem – wyniszczał się. Mortensen nie zamierzał patrzeć i bezczynnie się temu przyglądać, ale i nie będzie mu wytrącał siłą butelki z ręki, kiedy sam ją tam umieścił, by zdał się na szczere wyznanie, jakąkolwiek otwartość przed dawnym przyjacielem.
Gdyby bogowie mogli ich oglądać znając ich losy mieliby niezły ubaw. Uśmiech rozorał uśpione w powadze usta, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym grymasie, niesiony zapewne pomocą wypitego rumu pozwalał emocji ujrzeć światło świec, lecz tylko na krótki moment. Odchylił głowę w górę, ku sufitowi i zamarł myśląc.
– Ironią losu, jest chyba to, że oboje jesteśmy tym piętnem, w jakimś stopniu naznaczeni. – Zaczął, powracając do niego wzrokiem. – Nie zdałem się jednak na ten czyn, chociaż tego pragnąłem, bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. To dziwne doświadczenie. – Mówił z lekka nieobecnym tonem, zawsze myślał, chciał naiwnie sądzić, że nie jest złym człowiekiem, robił sporo dobrego, zwłaszcza podczas zimy pomagał; w sierocińcu i w schroniskach dla bezdomnych gotując, nie robił, tego z wyrzutów sumienia, a z samego pragnienia pomocy. A to, co przez ostatni miesiąc działo się w jego umyśle, oraz fakt, że z pełną premedytacją chciał pozbawić życia innego człowieka świadczyło dobitnie, iż nie znał się, tak dobrze, jak zakładał. To było zaskakujące.
– Nie znam lekarstwa na to, co odczuwasz, lecz wątpię, aby użalanie się nad sobą, było pomocne. – Patrzył na niego długo w przeciągającym się milczeniu. – Myślę, że czasem życie stawia nas na rozdrożu i tylko od nas zależy, którą drogą pójdziemy. – Nie wiedział, jakie będzie miało to skutki w przyszłości, czy kiedykolwiek obwinią Ingvara o śmierć, tego człowieka, ale wiedział, że ten musi wrócić do normalności, bo inaczej zniszczy sobie życie zupełnie. Głos Mortensena, pomimo wypitego alkoholu, był zaskakująco trzeźwy, mężczyzna wyraźnie zdradzał swego rodzaju odporność, ale i ta wszak miała pewne granice.
Wyczuł napięcie na twarzy Guildensterna, kiedy jego szorstka komenda przecięła ciszę między nimi, to nie znaczyło nic, a jednak ten skulił się pod słowem, jak pod batem bosmana Arthur, mimowolnie uśmiechnął się na to skojarzenie, bo już dawno przeminęły czasy wymierzania w ten sposób kar, tak ta miała w dalszym ciągu, jakiś urok w oczach przemytnika, zapewne przez fakt irytacji podszytej gniewem w kierunki „chłopca okrętowego”, któremu widocznie arogancja i drwina odbijały do głowy. Spoglądał na niego, jak ten bierze stonowany łyk alkoholu i odstawia butelkę w przestrzeń między nimi. Empatycznie wyczuwa, że coś go gnębi, od samego początku, lecz teraz zdaje się, być to tak wyczuwalne, iż niemal namacalne. Spoważniał momentalnie, nie chcąc, aby chwila możliwej szczerości obeszła się, bez zbędnych demonstracji, tak błahej w obliczu tego, z czym chłopak się mierzył.
Słuchał go w milczeniu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy spoglądał; czujnym, ale wyrozumiałym wzorkiem pozwalając, by opowieść niosła się, tylko do jego uszu, tym samym tonąc w stonowanej monotonii zniekształconego pijackiego szumu dobiegającego ich, jakby z oddali.
Odpowiadając jedynie raz jeden skinieniem, bezgłośnie dając wyraz lojalności, nie musiał i nie czuł potrzeby deklaracji słownych i zaklinań na boski panteon, czuł, że ciężar tego, co leżało Ingvarowi na sercu targa jego sumieniem, jakby dusza, została przygnieciona działem armatnim na dnie morza. To był paskudny widok. Rozpadająca się na kawałeczki powłoka człowieka, któremu, było już wszystko obojętne, który tracił nadzieję pożerany od środka przez własne demony.
Widział jego strach czuł, jak nim cuchnie, to był jednak inny rodzaj fetoru, niż ten, do jakiego przywykł obcując, wśród marynarzy, ten przypominał i mimowolnie nasuwał mu skojarzenia ze ślepcami, a przynajmniej tymi, w jakich tliło się ziarno jakiejkolwiek skruchy, tak on swą osobą drżał widocznie, przejęty swym czynem do tego stopnia, iż musiał tłumić myśli alkoholem – wyniszczał się. Mortensen nie zamierzał patrzeć i bezczynnie się temu przyglądać, ale i nie będzie mu wytrącał siłą butelki z ręki, kiedy sam ją tam umieścił, by zdał się na szczere wyznanie, jakąkolwiek otwartość przed dawnym przyjacielem.
Gdyby bogowie mogli ich oglądać znając ich losy mieliby niezły ubaw. Uśmiech rozorał uśpione w powadze usta, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym grymasie, niesiony zapewne pomocą wypitego rumu pozwalał emocji ujrzeć światło świec, lecz tylko na krótki moment. Odchylił głowę w górę, ku sufitowi i zamarł myśląc.
– Ironią losu, jest chyba to, że oboje jesteśmy tym piętnem, w jakimś stopniu naznaczeni. – Zaczął, powracając do niego wzrokiem. – Nie zdałem się jednak na ten czyn, chociaż tego pragnąłem, bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. To dziwne doświadczenie. – Mówił z lekka nieobecnym tonem, zawsze myślał, chciał naiwnie sądzić, że nie jest złym człowiekiem, robił sporo dobrego, zwłaszcza podczas zimy pomagał; w sierocińcu i w schroniskach dla bezdomnych gotując, nie robił, tego z wyrzutów sumienia, a z samego pragnienia pomocy. A to, co przez ostatni miesiąc działo się w jego umyśle, oraz fakt, że z pełną premedytacją chciał pozbawić życia innego człowieka świadczyło dobitnie, iż nie znał się, tak dobrze, jak zakładał. To było zaskakujące.
– Nie znam lekarstwa na to, co odczuwasz, lecz wątpię, aby użalanie się nad sobą, było pomocne. – Patrzył na niego długo w przeciągającym się milczeniu. – Myślę, że czasem życie stawia nas na rozdrożu i tylko od nas zależy, którą drogą pójdziemy. – Nie wiedział, jakie będzie miało to skutki w przyszłości, czy kiedykolwiek obwinią Ingvara o śmierć, tego człowieka, ale wiedział, że ten musi wrócić do normalności, bo inaczej zniszczy sobie życie zupełnie. Głos Mortensena, pomimo wypitego alkoholu, był zaskakująco trzeźwy, mężczyzna wyraźnie zdradzał swego rodzaju odporność, ale i ta wszak miała pewne granice.
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:51
Uciekam wzrokiem ponad ramię Arthura. Wpatruję się w pustą przestrzeń. Nie oczekuję od niego zrozumienia, ani rozgrzeszenia. Boję się jednak, że w jego spojrzeniu ujrzę pogardę, którą czuję wobec samego siebie.
– Nie pragnąłem jego śmierci – wyprowadzam Mortensena z błędu, chociaż drażni mnie brzmienie własnego głosu i absurd, jaki wybrzmiewa z tych słów. Nie mogę udawać, że gniew jaki czułem wobec tego mężczyzny, przyćmił zdrowy rozsądek. Świadomy byłem tego, co robię, gdy obietnicami zwabiłem go w ustronne miejsce i zepchnąłem z klifu, wprost w lodowatą, morską otchłań. Jedyne, co z siebie wydusił w ostatnich sekundach życia, to rozdzierający ciszę krzyk. Modliłem się wtedy, żeby podczas upadku złamał sobie kark. – Nie znałem innego sposobu, by go uciszyć. Gdyby puścił parę z ust... – ucinam w połowie zdania; obaj jesteśmy świadomy, jakie czekałaby nas konsekwencje, gdyby prawda otulona ciasną zasłoną milczenia trafiłaby do niewłaściwych uszu i wyszłaby na jaw, stawiającym w złym świetle nie tylko nas, ale przede wszystkim przedsiębiorstwo Guildensternów.
Naiwnie wierzyłem i nadal wierzę, że trzymanie rodzinnych sekretów pod kluczem, to mój obowiązek, najważniejszy ze wszystkich. W celu dopełniania tej misji wmawiałem sobie, że nie cofnę się przed niczym, by strzec tych tajemnic. Życie Angara, tak nędzne i kruche, nie mając w zasadzie żadnej wartości, nie mogło stać na drodze do osiągnięcia tego celu. Wiem, że nikt nie powiążę mnie z jego śmiercią. Nie wzbudzał sympatii wśród tubylców. Pogrążony w długach, rozwiązania szukał tam, gdzie ja teraz, na dnie butelki. Chwytał się prac dorywczych i chlał na umór w okolicznych spelunach. Nikt za nim nie tęsknił, więc kiedy wypluły go na brzeg bezlitosne fale, nikomu nie zależało na poznaniu prawdy. Uznano ten incydent za nieszczęśliwy wypadek. Ot, kolejny z wielu, który poślizgnął się i spadł z klifu. Umarł rok temu. I szczerze wątpię, że stanowi część czyjś wspomnień. Podejrzewam, że poza mną, a teraz także Arthurem, nikt nie nosi go w pamięci. Umarł, a mimo to nadal zapełnia pusty obszar moich myśli. Usłyszałem kiedyś - nie pamiętam, kto to o powiedział, ale to obecnie mało istotne - że człowiek umiera, gdy ludzie o nim zapominają, dlaczego zatem nie mogę sprawić, by te wspomnienia wyblakły, dlaczego wciąż rozdrapuję rany, jakie powstały na zakrzywionym kręgosłupie mojej moralności? Wyrzuty sumienia są jak nieuleczalna choroba, jak nowotwór z przerzutami. Nie mogę znaleźć na nie żadnego lekarstwa. Szukam więc znieczulenia. W hektolitrach alkoholu, jakie przelewa się przez mojego gardło, gdy zbyt długo przebywam na lądzie, rozpamiętując tamten dzień. W językach ognia łaskoczących moją skórę, które pozostawią po sobie trwałe ślady w postaci blizn po oparzeniach, ale ból przynajmniej sprawia, że na moment zapominam i znowu czuję, że żyje.
– Więc co proponujesz? – pytam, gdyż jego lakoniczne słowa nie przynoszą otuchy, a jedynie sprawiają, że mam ochotę zacisnąć zęby na szyjce butelki i opróżnić jej zawartość w kilku łykach. Nie robię tego tylko dlatego, że boję się, że urwie mi się film. Pytam, choć nie oczekuje ani odpowiedzi, ani gotowego rozwiązania. Arthur nic zaoferować mi nie może, poza zatrzymaniem tego sekretu dla siebie. Zerkam ku niemu. Zaglądam mu w oczy. – Nie mów o tym nikomu. Nawet Gudrun. Zwłaszcza jej. – Wstaję. Muszę się przewietrzyć. Muszę uwolnić się spod ciężaru jego spojrzenia.
– Nie pragnąłem jego śmierci – wyprowadzam Mortensena z błędu, chociaż drażni mnie brzmienie własnego głosu i absurd, jaki wybrzmiewa z tych słów. Nie mogę udawać, że gniew jaki czułem wobec tego mężczyzny, przyćmił zdrowy rozsądek. Świadomy byłem tego, co robię, gdy obietnicami zwabiłem go w ustronne miejsce i zepchnąłem z klifu, wprost w lodowatą, morską otchłań. Jedyne, co z siebie wydusił w ostatnich sekundach życia, to rozdzierający ciszę krzyk. Modliłem się wtedy, żeby podczas upadku złamał sobie kark. – Nie znałem innego sposobu, by go uciszyć. Gdyby puścił parę z ust... – ucinam w połowie zdania; obaj jesteśmy świadomy, jakie czekałaby nas konsekwencje, gdyby prawda otulona ciasną zasłoną milczenia trafiłaby do niewłaściwych uszu i wyszłaby na jaw, stawiającym w złym świetle nie tylko nas, ale przede wszystkim przedsiębiorstwo Guildensternów.
Naiwnie wierzyłem i nadal wierzę, że trzymanie rodzinnych sekretów pod kluczem, to mój obowiązek, najważniejszy ze wszystkich. W celu dopełniania tej misji wmawiałem sobie, że nie cofnę się przed niczym, by strzec tych tajemnic. Życie Angara, tak nędzne i kruche, nie mając w zasadzie żadnej wartości, nie mogło stać na drodze do osiągnięcia tego celu. Wiem, że nikt nie powiążę mnie z jego śmiercią. Nie wzbudzał sympatii wśród tubylców. Pogrążony w długach, rozwiązania szukał tam, gdzie ja teraz, na dnie butelki. Chwytał się prac dorywczych i chlał na umór w okolicznych spelunach. Nikt za nim nie tęsknił, więc kiedy wypluły go na brzeg bezlitosne fale, nikomu nie zależało na poznaniu prawdy. Uznano ten incydent za nieszczęśliwy wypadek. Ot, kolejny z wielu, który poślizgnął się i spadł z klifu. Umarł rok temu. I szczerze wątpię, że stanowi część czyjś wspomnień. Podejrzewam, że poza mną, a teraz także Arthurem, nikt nie nosi go w pamięci. Umarł, a mimo to nadal zapełnia pusty obszar moich myśli. Usłyszałem kiedyś - nie pamiętam, kto to o powiedział, ale to obecnie mało istotne - że człowiek umiera, gdy ludzie o nim zapominają, dlaczego zatem nie mogę sprawić, by te wspomnienia wyblakły, dlaczego wciąż rozdrapuję rany, jakie powstały na zakrzywionym kręgosłupie mojej moralności? Wyrzuty sumienia są jak nieuleczalna choroba, jak nowotwór z przerzutami. Nie mogę znaleźć na nie żadnego lekarstwa. Szukam więc znieczulenia. W hektolitrach alkoholu, jakie przelewa się przez mojego gardło, gdy zbyt długo przebywam na lądzie, rozpamiętując tamten dzień. W językach ognia łaskoczących moją skórę, które pozostawią po sobie trwałe ślady w postaci blizn po oparzeniach, ale ból przynajmniej sprawia, że na moment zapominam i znowu czuję, że żyje.
– Więc co proponujesz? – pytam, gdyż jego lakoniczne słowa nie przynoszą otuchy, a jedynie sprawiają, że mam ochotę zacisnąć zęby na szyjce butelki i opróżnić jej zawartość w kilku łykach. Nie robię tego tylko dlatego, że boję się, że urwie mi się film. Pytam, choć nie oczekuje ani odpowiedzi, ani gotowego rozwiązania. Arthur nic zaoferować mi nie może, poza zatrzymaniem tego sekretu dla siebie. Zerkam ku niemu. Zaglądam mu w oczy. – Nie mów o tym nikomu. Nawet Gudrun. Zwłaszcza jej. – Wstaję. Muszę się przewietrzyć. Muszę uwolnić się spod ciężaru jego spojrzenia.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:52
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nie chował pogardy w sercu dla czynu, którego ten się dopuścił, byłby hipokrytą, gdyby miał czelność wypominać mu i określać go w ten sposób, będąc na skraju własnych myśli człowiek, nieraz gubił sens wszystkiego, całego tego porządku, do jakiego przywykł, kiedy obraz rzeczywistości się diametralnie zmienia, gdy upadamy na kolana przygnieceni ciężarem ciążącym na barkach sumienia, bywa że najprościej poddać się, tym samym w milczeniu podporządkować sile, z jaką można walczyć. Świadomość popełnionego czynu, była w oczach Mortensana znacząca, a marynarz siedzący przed nim zrobił, to bo musiał, był zmuszony do jakiegokolwiek działania, bo na włosku wisiało coś więcej, niż tylko dobro i zysk, bo mogli – oni wszyscy stracić znacznie więcej. Tak czasem życie potrafiło przydusić do ziemi, w jakiś sensie upodlić, a szklana tafla psychiki pękała rysując się mozaiką blizn na człowieku, noszącym takie brzemię. Współczuł mu, jako jednostce, lecz na forum osobistym pozostawali w relacji, jaka nie mogła nieść za sobą, niczego ponadto, co dawał. Zbyt wiele poróżniło ich kwestii, to on sam odciął się, pozostawiając wyrwę po wspomnieniu przyjaźni z dzieciństwa. Sam decydował, tak w przeszłości, jak teraz, a skutkiem tych decyzji, był jego obecny stan.
– Wiem. Nie oceniam cię. – Wyznaje, szczerze sięgając po butelkę z rumem i od niechcenia przełyka kolejną porcję trucizny, próbując poskładać myśli w całość składnych wypowiedzi, by nie plątać się w tej brei ciężkich tematów, jakie jedynie potęgowały pragnienie i chęć odurzenia się, jednocześnie żałując, iż tym sposobem nie mógł naprawić tego poszczerbionego człowieka, byłoby to zbyt łatwe. Uśmiechnął się, sam do siebie w zamyśle odstawiając trunek, który zakołysał się lekko na deskach stolika.
– Tylko to cię dręczy? – Zapytał, spokojnym głosem, patrząc mu w oczy, a przynajmniej spróbował je pochwycić, bo te wiecznie w swej ucieczce były zatracone. Wątpił, mówiąc uczciwie, w tylko jeden powód, bo i owszem pozbawienie życia człowieka, nawet jeśli czynione w obronie czegoś więcej, niosło ze sobą paskudne konsekwencje odbijające się na psychice oraz sumieniu, tak podejrzewał, iż był to jeden z powodów jego zjazdu, a gdy dopadł go w wirze szczerości, chciał wycisnąć z niego ostatnie słowa prawdy, nim na kolejne miesiące zamilknie i schowa się za swą na co dzień, jakże paskudną maską.
– Nic. – Chciało mu się śmiać, jak mógł go o to pytać? Popełniając morderstwo skazał się na wyrzuty wieczne wyrzuty i bezsenne noce. – Żyj dalej, a czas zrobi swoje. – Nie będzie łatwo przejść, nad tym, ale pokona te demony, może nie stoczy się zupełnie, bo mimo wszystko żal człowieka, a przez sentyment starych lat tym bardziej, jego upadek nie byłby dla Arthura miłym widokiem, to czy jednak, będzie potrafił podnieść się i z tym żyć przez resztę swego aroganckiego żywota pozostawało pytaniem, bez odpowiedzi.
– Nikomu. – Zawyrokował z marcową miną i również wstał. – Wyjdę z tobą, bo gotów jesteś w tym stanie potknąć się o własne nogi i rozbić łeb. – W chwycie, niezbyt delikatnym, ale pozbawionym zbędnej agresji wyprowadził towarzysza z karczmy i poprowadził w ślepą uliczkę od zaplecza. Narzucając na grzbiet płaszcz, był zdania, iż zima tego roku zdawała się łagodniejsza, niż w ubiegłym.
– Wiem. Nie oceniam cię. – Wyznaje, szczerze sięgając po butelkę z rumem i od niechcenia przełyka kolejną porcję trucizny, próbując poskładać myśli w całość składnych wypowiedzi, by nie plątać się w tej brei ciężkich tematów, jakie jedynie potęgowały pragnienie i chęć odurzenia się, jednocześnie żałując, iż tym sposobem nie mógł naprawić tego poszczerbionego człowieka, byłoby to zbyt łatwe. Uśmiechnął się, sam do siebie w zamyśle odstawiając trunek, który zakołysał się lekko na deskach stolika.
– Tylko to cię dręczy? – Zapytał, spokojnym głosem, patrząc mu w oczy, a przynajmniej spróbował je pochwycić, bo te wiecznie w swej ucieczce były zatracone. Wątpił, mówiąc uczciwie, w tylko jeden powód, bo i owszem pozbawienie życia człowieka, nawet jeśli czynione w obronie czegoś więcej, niosło ze sobą paskudne konsekwencje odbijające się na psychice oraz sumieniu, tak podejrzewał, iż był to jeden z powodów jego zjazdu, a gdy dopadł go w wirze szczerości, chciał wycisnąć z niego ostatnie słowa prawdy, nim na kolejne miesiące zamilknie i schowa się za swą na co dzień, jakże paskudną maską.
– Nic. – Chciało mu się śmiać, jak mógł go o to pytać? Popełniając morderstwo skazał się na wyrzuty wieczne wyrzuty i bezsenne noce. – Żyj dalej, a czas zrobi swoje. – Nie będzie łatwo przejść, nad tym, ale pokona te demony, może nie stoczy się zupełnie, bo mimo wszystko żal człowieka, a przez sentyment starych lat tym bardziej, jego upadek nie byłby dla Arthura miłym widokiem, to czy jednak, będzie potrafił podnieść się i z tym żyć przez resztę swego aroganckiego żywota pozostawało pytaniem, bez odpowiedzi.
– Nikomu. – Zawyrokował z marcową miną i również wstał. – Wyjdę z tobą, bo gotów jesteś w tym stanie potknąć się o własne nogi i rozbić łeb. – W chwycie, niezbyt delikatnym, ale pozbawionym zbędnej agresji wyprowadził towarzysza z karczmy i poprowadził w ślepą uliczkę od zaplecza. Narzucając na grzbiet płaszcz, był zdania, iż zima tego roku zdawała się łagodniejsza, niż w ubiegłym.
Bezimienny
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:52
Nie szukałem zrozumienia, ale, gdy zdradzam mu jedną ze swoich tajemnic, ulega, którą tak pragnąłem poczuć, nie nadchodzi. Łudziłem się chyba, że jak zdobędę się na tę chwilę szczerość, on łaskawie wybaczy mi wszystkie gorzkie słowa, jakie wybrzmiały z mojego gardła. Jakże naiwnie, karcę się w myślach. Ten ciężar muszę nieść sam. Tylko moje sumienie jest obciążone tym brzmieniem.
Echo jego słów zostaje ze mną. Brzęczy mi w uszach. Nie patrzę mu w oczy. Nie mam odwagi. Spuszczam wzrok. Przyglądam się swojej dłoni. Linia życia została przerwana przez bliznę wyraźnie kontrastującą z bladością skóry.
Nie, nie tylko to mnie dręczy.
Dręczą mnie koszmary, które sprawiają, ze sen wślizguje się pod powieki dopiero nad ranem, kiedy złota tarcza słońca nakreśliła linie na firmamencie tuż nad linią horyzontu, zalewając blaskiem budzące się do życia miasto.
Zawsze jest taki sam - zasypiam w orlim gnieździ statku-widmo, który pojawił się w porcie przed moim szóstymi urodzinami. Wynurzył się z gęstej mgły jak zjawa. I zjawią miał zostać już na zawsze. Budzi mnie szept. Słyszę go wyraźnie, tuż przy ucho. Cichy, melodyjny głos wypowiada moje imię. Otwieram gwałtownie oczy. Słońce znajdujące się na najwyższym punkcie widnokręgu mnie oślepia. Mrugam więc, by przestawać je do ostrego światła. Podkład trzeszczy pod ciężarem moich kroków, kiedy decyduje się podążać za źródłem głosu. Cichy chichot przeobraża się w słowa jednej z szant - Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści, wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści. Znam ją. Każdy ją zna. Każdy związany z morzem. Podążając za słowami tej żeglarskiej pieśń, schodzę pod podkład. Drzwi do kapitańskiej kajuty są uchylne, wchodzę więc do środka. Serce drży mi w piersi. Czuję czyjąś obecność, obce spojrzenie na karku. Wzdrygam się. Pomieszczenie jest jednak puste. Żeby skonfrontować się ze swoim przeczuciem, obejmuję spojrzeniem zalegającą na podłodze kilkucentymetrową warstwę kurzu. Są tam. Są tam świeże ślady podeszw butów. Podążając tym tropem, natrafiam na poluzowaną deskę podłogową. Wcześniej umknęła mojej uwadze. Wkładam palce w szczelinę i podważam ją. Odskakuje. W dziurze odnajduję dziennik pokładowy. Wertuje jego pożółkłe stronnice. Daty nakreślone pochylonym pismem nie pokrywają się z tym, co usłyszałem od dziadka. Według notatek statek wypłynął z portu dwanaście lat temu. Wracam do Bergen, by to sprawdzić. Skryta jest pusta. Uszy napełniają się cichym szeptem - znajdź go. Nie mówię o tym nikomu. Pomyślą, że zwariowałem. Ale przez to jeszcze bardziej zależy mi na odkryciu prawdy. Obsesyjnie szukam odpowiedzi. Chociaż czasem zdarza mi się mylić sny z rzeczywistością.
Dręczy mnie tak wiele. Choćby przytłaczają wizja samotności, spotęgowana świadomością, że nigdy nie byłem tak naprawdę zakochany; zbyt często myliłem zauroczenie z miłością. Ziejąca pustką przestrzeń w sercu. Tęsknie do czegoś, co nieuchwytne, czegoś, czego nie mogę zlokalizować, ani nazwać. Czegoś, co być może istnieje wyłącznie w moich urojeniach. Wmawiam sobie więc, że nie można tęsknic do czegoś, czego nigdy się nie miało.
- Tylko to - odpowiadam, niemal dławiąc się tymi słowami. Wzrok w końcu konfrontuje ze spojrzeniem Arthura. Co mam powiedzieć? Że ten przelotny pocałunek, jaki złożyłem na jego wargach, nie był spowodowany wyłącznie upojeniem alkoholowy, który uderzył mi do głowy? Zadurzyłem się w nim. To mam mu powiedzieć? W najlepszym wypadku straciłbym kolejnego trzonowce. W najgorszym - nigdy by się już do mnie nie odezwał, a tego bym nie zniósł. Nie jestem więc gotowy na podjęcie się tego ryzyka. I – chociaż Arthur brzmi przekonywująco w tym naiwnym wersecie – nie wierzę, że czas goi rany. Czasem bledną, ale nie znikają. Mam ich dużo pod skórą. Rozdrapuję je czasem. Nie krwawią, ale promieniują bólem, którego nie można stłumić.
Wstaję w końcu. Krok mam chwiejny, równowagę zachwianą przy każdym kroku. Stawiam je ostrożnie, ale z pomocą przychodzi Arthur. W ostatniej chwili powstrzymuję się od głębokiego westchnienia, które byłoby jedynie świadectwem rezygnacji. Zimne powietrze otrzeźwia otępiałe zmysły. Uwalniam się z uchwytu Mortensena - z trudem znoszą jego obecność - i, kuląc się pod ścianą, wymiotuję. Treść żołądkowa ląduje w śniegu. Chociaż alkoholowej zamroczenie nadal mi towarzyszy, kiedy czuję pod językiem ostry, nieprzyjemny posmak soku żołądkowego. Krzywię się, ale dzięki temu czuję się trochę lepiej.
- Psuję ci wieczór - głos, chociaż zachrypnięty, brzmi pewniej. Opierając się plecami o ścianę, odnajduję w półmroku twarz Arthura. Wyginam usta w półuśmiechu. Nie jest to grymas drwiny, który zwykle na nich zalega. Jest kolejnym przejawem mojej słabości. – Powiedz, jak mam ci to wynagrodzić. - Butelka dobrego rumu może okazać się niewystraczająca, nie chcę, żeby pozostało po mnie wyłącznie złe wrażenie.
Echo jego słów zostaje ze mną. Brzęczy mi w uszach. Nie patrzę mu w oczy. Nie mam odwagi. Spuszczam wzrok. Przyglądam się swojej dłoni. Linia życia została przerwana przez bliznę wyraźnie kontrastującą z bladością skóry.
Nie, nie tylko to mnie dręczy.
Dręczą mnie koszmary, które sprawiają, ze sen wślizguje się pod powieki dopiero nad ranem, kiedy złota tarcza słońca nakreśliła linie na firmamencie tuż nad linią horyzontu, zalewając blaskiem budzące się do życia miasto.
Zawsze jest taki sam - zasypiam w orlim gnieździ statku-widmo, który pojawił się w porcie przed moim szóstymi urodzinami. Wynurzył się z gęstej mgły jak zjawa. I zjawią miał zostać już na zawsze. Budzi mnie szept. Słyszę go wyraźnie, tuż przy ucho. Cichy, melodyjny głos wypowiada moje imię. Otwieram gwałtownie oczy. Słońce znajdujące się na najwyższym punkcie widnokręgu mnie oślepia. Mrugam więc, by przestawać je do ostrego światła. Podkład trzeszczy pod ciężarem moich kroków, kiedy decyduje się podążać za źródłem głosu. Cichy chichot przeobraża się w słowa jednej z szant - Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści, wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści. Znam ją. Każdy ją zna. Każdy związany z morzem. Podążając za słowami tej żeglarskiej pieśń, schodzę pod podkład. Drzwi do kapitańskiej kajuty są uchylne, wchodzę więc do środka. Serce drży mi w piersi. Czuję czyjąś obecność, obce spojrzenie na karku. Wzdrygam się. Pomieszczenie jest jednak puste. Żeby skonfrontować się ze swoim przeczuciem, obejmuję spojrzeniem zalegającą na podłodze kilkucentymetrową warstwę kurzu. Są tam. Są tam świeże ślady podeszw butów. Podążając tym tropem, natrafiam na poluzowaną deskę podłogową. Wcześniej umknęła mojej uwadze. Wkładam palce w szczelinę i podważam ją. Odskakuje. W dziurze odnajduję dziennik pokładowy. Wertuje jego pożółkłe stronnice. Daty nakreślone pochylonym pismem nie pokrywają się z tym, co usłyszałem od dziadka. Według notatek statek wypłynął z portu dwanaście lat temu. Wracam do Bergen, by to sprawdzić. Skryta jest pusta. Uszy napełniają się cichym szeptem - znajdź go. Nie mówię o tym nikomu. Pomyślą, że zwariowałem. Ale przez to jeszcze bardziej zależy mi na odkryciu prawdy. Obsesyjnie szukam odpowiedzi. Chociaż czasem zdarza mi się mylić sny z rzeczywistością.
Dręczy mnie tak wiele. Choćby przytłaczają wizja samotności, spotęgowana świadomością, że nigdy nie byłem tak naprawdę zakochany; zbyt często myliłem zauroczenie z miłością. Ziejąca pustką przestrzeń w sercu. Tęsknie do czegoś, co nieuchwytne, czegoś, czego nie mogę zlokalizować, ani nazwać. Czegoś, co być może istnieje wyłącznie w moich urojeniach. Wmawiam sobie więc, że nie można tęsknic do czegoś, czego nigdy się nie miało.
- Tylko to - odpowiadam, niemal dławiąc się tymi słowami. Wzrok w końcu konfrontuje ze spojrzeniem Arthura. Co mam powiedzieć? Że ten przelotny pocałunek, jaki złożyłem na jego wargach, nie był spowodowany wyłącznie upojeniem alkoholowy, który uderzył mi do głowy? Zadurzyłem się w nim. To mam mu powiedzieć? W najlepszym wypadku straciłbym kolejnego trzonowce. W najgorszym - nigdy by się już do mnie nie odezwał, a tego bym nie zniósł. Nie jestem więc gotowy na podjęcie się tego ryzyka. I – chociaż Arthur brzmi przekonywująco w tym naiwnym wersecie – nie wierzę, że czas goi rany. Czasem bledną, ale nie znikają. Mam ich dużo pod skórą. Rozdrapuję je czasem. Nie krwawią, ale promieniują bólem, którego nie można stłumić.
Wstaję w końcu. Krok mam chwiejny, równowagę zachwianą przy każdym kroku. Stawiam je ostrożnie, ale z pomocą przychodzi Arthur. W ostatniej chwili powstrzymuję się od głębokiego westchnienia, które byłoby jedynie świadectwem rezygnacji. Zimne powietrze otrzeźwia otępiałe zmysły. Uwalniam się z uchwytu Mortensena - z trudem znoszą jego obecność - i, kuląc się pod ścianą, wymiotuję. Treść żołądkowa ląduje w śniegu. Chociaż alkoholowej zamroczenie nadal mi towarzyszy, kiedy czuję pod językiem ostry, nieprzyjemny posmak soku żołądkowego. Krzywię się, ale dzięki temu czuję się trochę lepiej.
- Psuję ci wieczór - głos, chociaż zachrypnięty, brzmi pewniej. Opierając się plecami o ścianę, odnajduję w półmroku twarz Arthura. Wyginam usta w półuśmiechu. Nie jest to grymas drwiny, który zwykle na nich zalega. Jest kolejnym przejawem mojej słabości. – Powiedz, jak mam ci to wynagrodzić. - Butelka dobrego rumu może okazać się niewystraczająca, nie chcę, żeby pozostało po mnie wyłącznie złe wrażenie.
Arthur Mortensen
Re: 05.02.2001 – Karczma „Pod ułamanym kłem” – A. Mortensen & Bezimienny: I. Guildenstern Sro 21 Sie - 14:52
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ingvar szukał wybaczenia za popełniony czyn – ulgi, której Mortensen z czystym sumieniem nie potrafił mu ofiarować, bo nie wiedział, jak sam mógłby zareagować w podobnej sytuacji, bowiem życie pisało czasem scenariusze, które zmuszały niejako nas do tego, aby zagrać tak, jak przeznaczenia nam to dyktuje, bywały różne sytuacje, wszelkie okoliczności łagodzące, mogły zostać uznane, za zbyt pobłażliwe i niesione sentymentu wspomnieniem. Stąd Arthur starał się, być wobec Guildensterna, jak najbardziej obiektywny, tym samym nie skazywać go na potępienie, ani nie szukać usprawiedliwień popełnionego czynu. Wątpił, aby bogowie zajmowali się takimi kwestiami, a po poszukiwanie przebaczenia ten musiał udać się w głąb siebie; czy faktycznie nie było innego sposobu na załatwienie sprawy, a może postąpił, zbyt pochopnie, tego nie wiedział. Jednak nie zamierzał użalać się, nad jego nieszczęściem zrodzonym z głupoty, bo wyczuwał instynktownie, iż sprawa mogła zostać rozwiązana, bez tego całego dramatu i szopki emocjonalnej, jaka teraz dobija szlachetnego paniczyka. Tak sam niedawno był w sytuacji, gdzie pragnął pozbawić drugiego człowieka życia i bał się tego, co ten czyn, mógłby w nim zmienić. Nie była to obrona konieczna, a przemyślne działanie, wobec tego Arthur przedstawiałby się w nawet gorszej sytuacji, niżeli tu cierpiący na wyrzuty sumienia marynarz, który zrobił, coś strasznego niesiony na skrzydłach emocji i w rachunku sumienia, to rodzina i jej dobro stawały na piedestale. Mogło to świadczyć, że ten nie był ostatecznie, takim skończonym dupkiem, za jakiego Arthur go miał. Tego wszystkiego, jednak nie mówił głośno, miał odrobinę taktu wobec jego cierpienia.
Kłamał.
Czuł to, kiedy zapewniał, że niczego już nie miał do powiedzenia, myślami uderzając w struny szczerości, na jaką ten się zdał, a jaka równie gładko przemykała przez usta Mortensena, kierowana do mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Wierzył w moc pojednania i wybaczenie, nigdy starał się nie przekreślać ludzi, zwłaszcza takich, z jakimi łączyła go szczera przyjaźń, ale to Guildenstern się odwrócił od niego, to on pozostawił go, tym samym wystawiając na śmieszność i żart; przyjacielską relację, która ich złączyła za dziecięcych lat. Patrząc na jego oblicze odczuwał smutek i żal skroplony sentymentem za beztroską dziecięcych dni, lecz nic więcej. Czy istniał sposób, by powrócili do tego, co ich niegdyś łączyło? Pewnie tak, ale zapewne niejedną bójkę, musieliby stoczyć, aby wyrzucić z siebie, te zakotwiczone w na serca dnie emocje. Wątpił szczerze, by miał na to siłę, bo ostatnie tygodnie zdecydowanie podcinały mu skrzydła, a nadzieja i siła, jaką emanował przygasła, nieco. Jakby odczuwał, coś na kształt wyczerpania tym wszystkim, musiał pomyśleć o sobie i tym, co było dla niego najlepsze.
Beznamiętnym wzrokiem spogląda na bezgłośny pokaz treści jego żołądka, zbyt wiele razy to przechodził dbając o podległych mu marynarzy, aby widok rzygowin robił na nim, jakiekolwiek wrażenie. Ot obrazowa reakcja na nadmiar alkoholu w ciele i nic więcej. Wiedział, że ten poczuje teraz stopniową ulgę, że na moment ta resztka szarych komórek w umyśle Ingvara zaiskrzy światełkiem – nikłym – ale jednak rozsądku. Widząc jego uśmiech, jedynie upewnia się w tych przypuszczeniach i wzdycha lekko, nie cofając wzroku. – I tak był z góry skreślony. – Stwierdza, ale odwraca wzrok, zbyt szybko, a konkluzja z tego wypływa sama i ten mógł, bez większych trudności domyślić się, że również Arthur potrzebował upodlenia alkoholowego. – Wytrzeźwiej. – Ciska w niego spokojnym głosem, a na ustach dryfuje lekki uśmiech rozbawienia tą sceną. – I jeśli to wykonalne, czasem myśl, co robisz. – Spojrzał na mężczyznę krytycznym okiem. – Odprowadzę cię. – Bo nie zamierzał czytać w gazecie, o kolejnym pijaczku wyłowionym z zatoki. Bez słowa wychodzi na główną ulicę, oddalając się, tym samym od karczmy, z jaką miał coraz więcej nieprzyjemnych wspomnień. A lista lokali, w jakich mógł się spokojnie napić malała z każdym miesiącem.
Arthur i Ingvar z tematu
Kłamał.
Czuł to, kiedy zapewniał, że niczego już nie miał do powiedzenia, myślami uderzając w struny szczerości, na jaką ten się zdał, a jaka równie gładko przemykała przez usta Mortensena, kierowana do mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Wierzył w moc pojednania i wybaczenie, nigdy starał się nie przekreślać ludzi, zwłaszcza takich, z jakimi łączyła go szczera przyjaźń, ale to Guildenstern się odwrócił od niego, to on pozostawił go, tym samym wystawiając na śmieszność i żart; przyjacielską relację, która ich złączyła za dziecięcych lat. Patrząc na jego oblicze odczuwał smutek i żal skroplony sentymentem za beztroską dziecięcych dni, lecz nic więcej. Czy istniał sposób, by powrócili do tego, co ich niegdyś łączyło? Pewnie tak, ale zapewne niejedną bójkę, musieliby stoczyć, aby wyrzucić z siebie, te zakotwiczone w na serca dnie emocje. Wątpił szczerze, by miał na to siłę, bo ostatnie tygodnie zdecydowanie podcinały mu skrzydła, a nadzieja i siła, jaką emanował przygasła, nieco. Jakby odczuwał, coś na kształt wyczerpania tym wszystkim, musiał pomyśleć o sobie i tym, co było dla niego najlepsze.
Beznamiętnym wzrokiem spogląda na bezgłośny pokaz treści jego żołądka, zbyt wiele razy to przechodził dbając o podległych mu marynarzy, aby widok rzygowin robił na nim, jakiekolwiek wrażenie. Ot obrazowa reakcja na nadmiar alkoholu w ciele i nic więcej. Wiedział, że ten poczuje teraz stopniową ulgę, że na moment ta resztka szarych komórek w umyśle Ingvara zaiskrzy światełkiem – nikłym – ale jednak rozsądku. Widząc jego uśmiech, jedynie upewnia się w tych przypuszczeniach i wzdycha lekko, nie cofając wzroku. – I tak był z góry skreślony. – Stwierdza, ale odwraca wzrok, zbyt szybko, a konkluzja z tego wypływa sama i ten mógł, bez większych trudności domyślić się, że również Arthur potrzebował upodlenia alkoholowego. – Wytrzeźwiej. – Ciska w niego spokojnym głosem, a na ustach dryfuje lekki uśmiech rozbawienia tą sceną. – I jeśli to wykonalne, czasem myśl, co robisz. – Spojrzał na mężczyznę krytycznym okiem. – Odprowadzę cię. – Bo nie zamierzał czytać w gazecie, o kolejnym pijaczku wyłowionym z zatoki. Bez słowa wychodzi na główną ulicę, oddalając się, tym samym od karczmy, z jaką miał coraz więcej nieprzyjemnych wspomnień. A lista lokali, w jakich mógł się spokojnie napić malała z każdym miesiącem.
Arthur i Ingvar z tematu