It's so hard to fight the demons (V. Cortés & V. Forsberg, czerwiec 1998)
2 posters
Vaia Cortés da Barros
It's so hard to fight the demons (V. Cortés & V. Forsberg, czerwiec 1998) Sob 13 Kwi - 17:22
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Uroki pracy w mundurówce – nawet po pracy pracujesz. Już dawno powinna skończyć dyżur, ale wpadło zawiadomienie o trupie. Możliwe, że otrutym, w Dzielnicy Ymira Starszego zdarzało się wszystko, jak już zdążyła się dowiedzieć. Nie dziwiła się jakoś specjalnie. Ymir kojarzył jej się trochę z niektórymi fawelami, tymi najbrutalniejszymi i z największą ilością różnego rodzaju syfu. Wysłała więc jedynie wiewióra do Sarnai, że może wrócić bardzo późno w nocy (zdecydowanie nie chciała, by Eskola wzięła ją za nocnego włamywacza) i udała się na miejsce zbrodni. Czy raczej odnalezienia trupa, bo zdążyła się pozbyć złudzeń, że takie sprawy rozwiązuje się łatwo i że wszystko jest oczywiste.
Nie było jeszcze tak późno, by kamienica była pogrążona we śnie. Mniej więcej późny wieczór, nie sprawdziła na zegarze. Stąd też jedna czy dwie ciekawskie mordki pojawiły się w drzwiach, gdy szła do mieszkania. Posłała delikatny uśmiech dzieciakom, ale te od razu się schowały. Nie mogła powiedzieć, by nie była do tego przyzwyczajona, ale zawsze to jakoś tak… drażniło. Bolało. Trup natomiast wyglądał jak trup. Blady. Z otwartymi oczami. Ran nie posiadał, przynajmniej widocznych. Tym pewnie zajmie się patolog w strażnikowej kostnicy. Zresztą nie było jak na razie ani patologa ani toksykologa, więc zostało jedynie wypytać sąsiadów.
Eh, kochała tę robotę. Połowa jak zawsze udawała, że ich nie ma, reszta niczego nie widziała. Truposza – elegancko zwanego denatem – też nikt nie znał. No jasne, pierwszy raz go na oczy widzieli, nigdy nie wychodził z domu, takie tam. Znała te wymówki na pamięć. U siebie doskonale wiedziałaby, co z takimi robić. Tutaj? No niespecjalnie, za krótko tu była i będzie trzeba pewnie i tak ponownie wysłać jakiegoś starszego stażem członka straży. Piętro po piętrze schodziła w dół, nie dowiadując się praktycznie niczego. Nie, żeby budziło to w niej jakieś specjalne zdziwienie. Nikt nigdy nie chciał gadać w takich miejscach. Już sięgała po paczkę papierosów, sprytnie schowaną w kieszeni, kiedy w drzwiach jednego z mieszkań, gdzieś na dole, usłyszała krzyki. Najpierw krzyki, a potem odgłosy uderzenia. Poczuła, jak każdy jeden włosek na skórze podnosi jej się do góry, jednak nie zdążyła nic zrobić, bo cichutki głosik spod ściany zwrócił jej uwagę.
- Tata się zdenerwował na mamę. Przeze mnie. – pisnął dzieciak, płci męskiej na oko, tuląc mocno do siebie dzieciaka drugiego, płci nieokreślonej. Jedno i drugie ze śladami pobicia. Vaia przymknęła oczy i policzyła do pięciu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
- To nie jest twoja wina. – pięć. Jej głos był łagodny i delikatny, gdy kucała przy dzieciakach. Delikatnie wzięła dłoń chłopca w swoją, szepcząc kilka zaklęć, które natychmiast usunęły sińce. W oczach malucha pojawił się najpierw strach a potem podziw. – Nigdy nie myśl, że to wy cokolwiek zawiniliście albo wasza mama. Co by się nie wydarzyło, nikt nie ma prawa was uderzyć. Ani was ani mamy. Tak, tata też nie. – całe jej jestestwo burzyło się przed nazywaniem tego gnoja ojcem, ale nie miała trochę innego wyjścia. Zaraz potem trzasnęły drzwi tego mieszkania, a facet huknął na przerażone dzieciaki i poszedł. Kot natomiast zerwał się ze smyczy.
Wokół nie było nikogo, więc Vaia poszła za facetem, nie myśląc nad tym, co robi, że jeśli ktokolwiek ją zobaczy, to może być nieciekawie. Nie widziała też więc, jak równie mocno pobita kobieta wyszła ze śmieciami z mieszkania, ledwo idąc i nieco kulejąc, zapewne od urazu. Barros miała w tej chwili jeden, jedyny cel.
- Tknij żonę i dzieciaki jeszcze raz, a pożałujesz. – powiedziała cicho, osaczając faceta za kamienicą.
- Bo co mi zrobisz? Moja baba, moje bachory, będę robił, co chciał.
- To teraz się zastanowisz trzy razy, czy aby na pewno „co chciał”. – warknęła, unikając ciosu, jako że facet postanowił chyba pokazać jej, kto tu rządzi. Pomylił się. Najpierw dostał w żołądek, potem w twarz. Poprawiła ciosem pod żebra, jej popisowym. Stłukła go, na kwaśne jabłko tak, że wyglądał aktualnie gorzej od swojej żony. – Ostrzegałam. Dotkniesz ich jeszcze raz, a skończysz jeszcze gorzej. – wywarczała prawie bezgłośnie, podczas gdy facet trząsł się jak osika.
Nie było jeszcze tak późno, by kamienica była pogrążona we śnie. Mniej więcej późny wieczór, nie sprawdziła na zegarze. Stąd też jedna czy dwie ciekawskie mordki pojawiły się w drzwiach, gdy szła do mieszkania. Posłała delikatny uśmiech dzieciakom, ale te od razu się schowały. Nie mogła powiedzieć, by nie była do tego przyzwyczajona, ale zawsze to jakoś tak… drażniło. Bolało. Trup natomiast wyglądał jak trup. Blady. Z otwartymi oczami. Ran nie posiadał, przynajmniej widocznych. Tym pewnie zajmie się patolog w strażnikowej kostnicy. Zresztą nie było jak na razie ani patologa ani toksykologa, więc zostało jedynie wypytać sąsiadów.
Eh, kochała tę robotę. Połowa jak zawsze udawała, że ich nie ma, reszta niczego nie widziała. Truposza – elegancko zwanego denatem – też nikt nie znał. No jasne, pierwszy raz go na oczy widzieli, nigdy nie wychodził z domu, takie tam. Znała te wymówki na pamięć. U siebie doskonale wiedziałaby, co z takimi robić. Tutaj? No niespecjalnie, za krótko tu była i będzie trzeba pewnie i tak ponownie wysłać jakiegoś starszego stażem członka straży. Piętro po piętrze schodziła w dół, nie dowiadując się praktycznie niczego. Nie, żeby budziło to w niej jakieś specjalne zdziwienie. Nikt nigdy nie chciał gadać w takich miejscach. Już sięgała po paczkę papierosów, sprytnie schowaną w kieszeni, kiedy w drzwiach jednego z mieszkań, gdzieś na dole, usłyszała krzyki. Najpierw krzyki, a potem odgłosy uderzenia. Poczuła, jak każdy jeden włosek na skórze podnosi jej się do góry, jednak nie zdążyła nic zrobić, bo cichutki głosik spod ściany zwrócił jej uwagę.
- Tata się zdenerwował na mamę. Przeze mnie. – pisnął dzieciak, płci męskiej na oko, tuląc mocno do siebie dzieciaka drugiego, płci nieokreślonej. Jedno i drugie ze śladami pobicia. Vaia przymknęła oczy i policzyła do pięciu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.
- To nie jest twoja wina. – pięć. Jej głos był łagodny i delikatny, gdy kucała przy dzieciakach. Delikatnie wzięła dłoń chłopca w swoją, szepcząc kilka zaklęć, które natychmiast usunęły sińce. W oczach malucha pojawił się najpierw strach a potem podziw. – Nigdy nie myśl, że to wy cokolwiek zawiniliście albo wasza mama. Co by się nie wydarzyło, nikt nie ma prawa was uderzyć. Ani was ani mamy. Tak, tata też nie. – całe jej jestestwo burzyło się przed nazywaniem tego gnoja ojcem, ale nie miała trochę innego wyjścia. Zaraz potem trzasnęły drzwi tego mieszkania, a facet huknął na przerażone dzieciaki i poszedł. Kot natomiast zerwał się ze smyczy.
Wokół nie było nikogo, więc Vaia poszła za facetem, nie myśląc nad tym, co robi, że jeśli ktokolwiek ją zobaczy, to może być nieciekawie. Nie widziała też więc, jak równie mocno pobita kobieta wyszła ze śmieciami z mieszkania, ledwo idąc i nieco kulejąc, zapewne od urazu. Barros miała w tej chwili jeden, jedyny cel.
- Tknij żonę i dzieciaki jeszcze raz, a pożałujesz. – powiedziała cicho, osaczając faceta za kamienicą.
- Bo co mi zrobisz? Moja baba, moje bachory, będę robił, co chciał.
- To teraz się zastanowisz trzy razy, czy aby na pewno „co chciał”. – warknęła, unikając ciosu, jako że facet postanowił chyba pokazać jej, kto tu rządzi. Pomylił się. Najpierw dostał w żołądek, potem w twarz. Poprawiła ciosem pod żebra, jej popisowym. Stłukła go, na kwaśne jabłko tak, że wyglądał aktualnie gorzej od swojej żony. – Ostrzegałam. Dotkniesz ich jeszcze raz, a skończysz jeszcze gorzej. – wywarczała prawie bezgłośnie, podczas gdy facet trząsł się jak osika.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Verner Forsberg
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Kiedyś lubił wezwania do pracy w terenie. Właściwie po to został Kruczym Strażnikiem — w laboratorium czy pracowni mógł siedzieć zawsze i wszędzie, ale tylko konsultant toksykologii na usługach prawa miał dostęp do mieszkań potencjalnych i wcale-nie-potencjalnych trucicieli. Na początku zachwycał go dostęp (zawsze niespodziewany, poszatkowany i niepełny; a przy tym zapewniający iskrę zaskoczenia i ekscytacji) do nielegalnych składników i receptur. Zwykle receptur zresztą brakowało, nikt normalny nie trzymał przecież w domu dowodów, więc zostawał po godzinach i próbował odtwarzać je z zabezpieczonych trucizn. Codziennie się czegoś uczył, aż nauka przestała mu wystarczać. Zaczął analizować to, co sprawiło, że przestępcy wpadli. Czasem była to niechlujność w pozbywaniu się śladów trucizn, używanie zbyt prymitywnych eliksirów albo kupowanie i podawanie trucizny przez beztalencie z dziedziny alchemii (za słabe lub za mocne dawki niweczyły całą zbrodnię) — wszystko, co potrafił wykryć sam Verner. Łącząc swoją naturalną smykałkę do alchemii z nabieranym doświadczeniem zaczął zresztą wykrywać zbrodnie z pozoru doskonałe, zbierając poklask u kolegów. Czasem z kolei truciciele wpadli wcale nie z powodu trucizn i te przypadki zaczęły fascynować go coraz bardziej: rola przypadku, donosu, zbiegu okoliczności, podejrzanych kroków na schodach, szarpaniny z przyszłym trupem. Z pozoru losowe zdarzenia, które potrafiły pogrążyć wprawnego truciciela. Łapał się na myśli, że mimowolnie analizuje każdy taki przypadek i zastanawia się, co samemu zrobiłby lepiej. Nigdy jeszcze nikogo nie otruł, w każdym razie nie na śmierć, ale robienie tego we własnych myślach było uzależniające.
Było. Bo choć dzisiaj przyszło wezwanie i choć powinna ucieszyć go myśl, że po kilkumiesięcznej przerwie znów znajdzie się w podejrzanym mieszkaniu, to poczuł tylko niezrozumiałą irytację. Czy to dlatego, że zgodnie z zaleceniami lekarza powinien bardziej regularnie spać? Praca zaczęła mu utrudniać rytm snu i nie wiedział, jak pogodzić ją z menadą i zastanawiał się nad urlopem, ale przecież jeszcze się nie paliło. Dla ciekawej sprawy zrobiłby wyjątek, a ta musiała być ciekawa skoro wezwali go wieczorem.
Nie, chyba zirytowało go to, że mógłby teraz być w domu i czytać Magnolii atlas roślin na dobranoc. Jeszcze pewnie nic nie rozumiała, ale to nic, z pewnością odziedziczy intelekt po nim. Gdy wróci, znajdzie już żonę i córkę pogrążone we śnie. Regina narzekała, że dziecko budzi się w środku nocy, ale Magnolia była już coraz większa i spała coraz dłużej i nie będzie budził jej w środku nocy, do cholery.
Zwlekał trochę z wyjściem z siedziby Kruczej, jakby to mogło sprawiać, że wezwanie się rozpłynie i będzie mógł wrócić do córki (do żony nigdy nie chciało mu się wracać i chyba przyzwyczaił kolegów do tego, że chętnie zostawał po godzinach, ale od narodzin Magnolii coś się zmieniło), ale w końcu koledzy powiedzieli mu, że de Barros dotrze tam skąd indziej i uznał, że im szybciej tym lepiej i teleportował się w wyznaczone miejsce. Odrobinę zirytowany zresztą, bo choć nigdy nie powiedziałby tego na głos, to czuł się niepewnie w dzielnicach biedoty i czułby się lepiej gdyby wszedł tam z Vaią, a nie sam.
No i oczywiście, że wszystko było spieprzone, bo dyskretnie znalazł się na ulicy — do klatki wejdzie cicho, czy jakoś tak — a w bocznym zaułku już słyszał odgłosy kłótni i bójki. No po prostu, kurwa, pięknie.
Nie miał zamiaru się w to mieszać i najchętniej teleportowałby się w cholerę, ale nagle rozpoznał głos... de Barros? Uniósł wysoko brwi. Powinien jej pomóc? Nie chciało mu się jej pomagać, nie był dobry w pojedynki i te wszystkie sprawy, ale tak trzeba. O, wezwie posiłki, to doskonały pomysł. Stąpał cicho, dyskretnie i zajrzał do zaułka, ale wtedy przekonał się, że po pierwsze nikt nie zwraca na niego uwagi, a po drugie wcale nie musiał pomagać de Barros. Z uniesionymi brwiami i mimowolnym, coraz szerszym uśmiechem obserwował, jak bije tego faceta nieprzytomnie, skutecznie, i z całą pewnością bezprawnie. Gdy przestała by wziąć oddech, momentalnie spoważniał i postąpił jeszcze o kilka kroków do przodu, akurat na tyle blisko, by w ciszy zaułka usłyszeć jej sykliwe słowa.
- Czy to przesłuchanie? - odezwał się gdy pobity facet obrócił głowę, by z mieszaniną błagania i lęku zerknąć w jego stronę. No cóż, nie było już po co się ukrywać. Nie zaszczycił ofiary Vai spojrzeniem, w zamian utkwiwszy wymowny wzrok w niej. Może w Brazylii prowadzicie tak przesłuchania, ale nie w Midgardzie - cisnęło mu się na usta, ale nie przezornie ugryzł się w język. Była wkurwiona i nie chciał jej wkurwić jeszcze bardziej; nie, gdy samemu stał z nią w ciemnym zaułku. Był jej kolegą i Kruczym Strażnikiem, ale kobiety są przecież nieprzewidywalne. - Bił dzieci? - upewnił się z pozorną obojętnością. Gdy zamrugał, zobaczył pod powiekami swoją córeczkę i miał nadzieję, że to tylko wspomnienie, a nie milisekundowy sen. - Będziesz mieć problem - zwrócił się do Vai, choć nie używając jej imienia. Myślał przytomnie, lepiej żeby ten facet nie poznał jej imienia ani nazwiska - jeśli to wyjdzie. - uświadomił jej oczywistą oczywistość.
Było. Bo choć dzisiaj przyszło wezwanie i choć powinna ucieszyć go myśl, że po kilkumiesięcznej przerwie znów znajdzie się w podejrzanym mieszkaniu, to poczuł tylko niezrozumiałą irytację. Czy to dlatego, że zgodnie z zaleceniami lekarza powinien bardziej regularnie spać? Praca zaczęła mu utrudniać rytm snu i nie wiedział, jak pogodzić ją z menadą i zastanawiał się nad urlopem, ale przecież jeszcze się nie paliło. Dla ciekawej sprawy zrobiłby wyjątek, a ta musiała być ciekawa skoro wezwali go wieczorem.
Nie, chyba zirytowało go to, że mógłby teraz być w domu i czytać Magnolii atlas roślin na dobranoc. Jeszcze pewnie nic nie rozumiała, ale to nic, z pewnością odziedziczy intelekt po nim. Gdy wróci, znajdzie już żonę i córkę pogrążone we śnie. Regina narzekała, że dziecko budzi się w środku nocy, ale Magnolia była już coraz większa i spała coraz dłużej i nie będzie budził jej w środku nocy, do cholery.
Zwlekał trochę z wyjściem z siedziby Kruczej, jakby to mogło sprawiać, że wezwanie się rozpłynie i będzie mógł wrócić do córki (do żony nigdy nie chciało mu się wracać i chyba przyzwyczaił kolegów do tego, że chętnie zostawał po godzinach, ale od narodzin Magnolii coś się zmieniło), ale w końcu koledzy powiedzieli mu, że de Barros dotrze tam skąd indziej i uznał, że im szybciej tym lepiej i teleportował się w wyznaczone miejsce. Odrobinę zirytowany zresztą, bo choć nigdy nie powiedziałby tego na głos, to czuł się niepewnie w dzielnicach biedoty i czułby się lepiej gdyby wszedł tam z Vaią, a nie sam.
No i oczywiście, że wszystko było spieprzone, bo dyskretnie znalazł się na ulicy — do klatki wejdzie cicho, czy jakoś tak — a w bocznym zaułku już słyszał odgłosy kłótni i bójki. No po prostu, kurwa, pięknie.
Nie miał zamiaru się w to mieszać i najchętniej teleportowałby się w cholerę, ale nagle rozpoznał głos... de Barros? Uniósł wysoko brwi. Powinien jej pomóc? Nie chciało mu się jej pomagać, nie był dobry w pojedynki i te wszystkie sprawy, ale tak trzeba. O, wezwie posiłki, to doskonały pomysł. Stąpał cicho, dyskretnie i zajrzał do zaułka, ale wtedy przekonał się, że po pierwsze nikt nie zwraca na niego uwagi, a po drugie wcale nie musiał pomagać de Barros. Z uniesionymi brwiami i mimowolnym, coraz szerszym uśmiechem obserwował, jak bije tego faceta nieprzytomnie, skutecznie, i z całą pewnością bezprawnie. Gdy przestała by wziąć oddech, momentalnie spoważniał i postąpił jeszcze o kilka kroków do przodu, akurat na tyle blisko, by w ciszy zaułka usłyszeć jej sykliwe słowa.
- Czy to przesłuchanie? - odezwał się gdy pobity facet obrócił głowę, by z mieszaniną błagania i lęku zerknąć w jego stronę. No cóż, nie było już po co się ukrywać. Nie zaszczycił ofiary Vai spojrzeniem, w zamian utkwiwszy wymowny wzrok w niej. Może w Brazylii prowadzicie tak przesłuchania, ale nie w Midgardzie - cisnęło mu się na usta, ale nie przezornie ugryzł się w język. Była wkurwiona i nie chciał jej wkurwić jeszcze bardziej; nie, gdy samemu stał z nią w ciemnym zaułku. Był jej kolegą i Kruczym Strażnikiem, ale kobiety są przecież nieprzewidywalne. - Bił dzieci? - upewnił się z pozorną obojętnością. Gdy zamrugał, zobaczył pod powiekami swoją córeczkę i miał nadzieję, że to tylko wspomnienie, a nie milisekundowy sen. - Będziesz mieć problem - zwrócił się do Vai, choć nie używając jej imienia. Myślał przytomnie, lepiej żeby ten facet nie poznał jej imienia ani nazwiska - jeśli to wyjdzie. - uświadomił jej oczywistą oczywistość.
Vaia Cortés da Barros
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Może przesadziła. Tak bardzo, bardzo delikatnie przesadziła, tłukąc faceta tak, by poczuł, jak to jest. Nie znaczyło, że zrobiła mu jakąś dużą krzywdę, bo jakby na to nie spojrzeć, Barros umiała lać tak, by nie uszkodzić niczego, ale żeby ofiara odczuwała ból. Facet był dużo słabszy od niej, ale nie był słabszy pd żony czy dzieci. Każdy cios Vai bym precyzyjny i odpowiednio obliczony. W końcu uznała, że już wystarczająco oberwał, więc mogła mu odpuścić. Pytanie zadane za plecami sprawiło, że napięła lekko mięśnie i odwróciła się w stronę pytającego, rozpoznając Forsberga. Wcale nie była przejęta faktem, że złapał ją na czynie potencjalnie nielegalnym tudzież bezprawnym. Były rzeczy ważne i ważniejsze, a ona i tak przed oczami miała swojego małego sąsiada, a potem synka Hectora. Ciekawe, co się działo z tym palantem... W sumie po 15 latach to dzieciak prędzej tłukł ojca niż na odwrót.
- Skądże znowu. - odpowiedziała powoli na pytanie Vernera, przez chwilę zastanawiając się, o czym właściwie on pierdolił. Oczy Vaiany iskrzyły się złotem, jednak po chwili ściemniały, gdy w końcu się zorientowała, o co mu chodzi. No tak, przesłuchanie i trup u góry. - To była samoobrona. Zaatakował mnie. - stwierdziła całkowicie beznamiętnie i, paradoksalnie, zgodnie z prawdą. Facet za nią jęknął, ale zignorowała ten dźwięk. I tak i tak by mu wlała, z przyczyn oczywistych, ale teraz miała po prostu wymówkę i to dobrą. Była w mundurze, atak na oficera kruczej na służbie... Facet sam się prosił. Zaraz jednak przekręciła głowę do „ofiary” własnej głupoty.
- Szanowny pan orientuje się może, kto zamieszkiwał lokal u góry? Mieszkanie 85b, taki mężczyzna w średnim wieku, jasne włosy, dosyć umięśniony... - opisała uprzejmie denata. Ku jej zaskoczeniu dostali w odpowiedzi imię, nazwisko, potencjalne zajęcie i listę gości wyjęczaną lekko wystraszonym głosem. W odpowiedzi Vaia uśmiechnęła się, bardzo grzecznie i uprzejmie. - Dziękuję pięknie w imieniu Kruczej Straży. Bardzo bym prosiła, żeby następnym razem pan nie atakował osobników w mundurze, że względu na pracę jesteśmy dosyć paranoiczni. - odprowadziła faceta wzrokiem, gdy zrozumiał, że nic więcej mu się nie stanie i postanowił się ewakuować. Nie przeszkadzała mu w tym, zwyczajnie nie chciała rozmawiać z Vernerem, zanim facet nie zniknie z zasięgu słuchu. Posłała mu jedynie spojrzenie, mówiące o tym, że tu jeszcze wróci. Jej uśmiech zaraz potem zniknął jak kamfora, dopiero wtedy też podjęła temat.
- Dzieci. Synek na oko 8, 9 lat. Ma jedną sztukę młodszego rodzeństwa, płci nieokreślonej. Siedzieli na schodach, kuląc się ze strachu, gdy gość w mieszkaniu tłukł błagającą o litość żonę, bo, cytuję chłopca, "zdenerwował się na mamę przez niego". - powiedziała całkiem beznamiętnie, wyciągając papierosa. Odpaliła go, w pełni świadoma, że jej oczy znowu iskrzą złotem kota, bo sama myśl o tym irytowała ich oboje. Zaciągnęła się kilka razy, zanim podeszła do Vernera, zadzierając wysoko głowę, by na niego spojrzeć.
- Szczerze? - spytała cicho. - Nie obchodzi mnie to. Nawet gdyby mieli mi wpisać syf w papiery, Verner. Obchodzi mnie tylko to, że to ścierwo zastanowi się pięć razy, zanim znowu podniesie rękę na swoją rodzinę. - w głos Barros wkradło się zmęczenie całego dnia pracy, który jeszcze się przecież nie skończył. Wypaliła papierosa i zgasiła peta w stojącej kawałek dalej popielniczce.
- Chodź, wszyscy czekają na ciebie. Jest problem z ustaleniem, co właściwie mogło go zabić… i co właściwie miał w domu. Mnóstwo dziwnych substancji. - przerzuciła się swobodnie na sprawę. Cały problem z Vaią polegał na tym, że jej to naprawdę nie obchodziło, czy będzie miała problemy. Były inne, ważniejsze rzeczy. A poza tym w Brazylii widziała wystarczająco dużo syfu, żeby trup robił jej różnicę. Ale widok pobitych dzieci, które wcale nie wdały się w bójkę z kolegami, wkurzał ją zawsze tak samo. Przypominał, po co miała tę cholerną odznakę. Nie tylko po to, żeby wsadzić do pierdla wszystkich ślepców.
- Skądże znowu. - odpowiedziała powoli na pytanie Vernera, przez chwilę zastanawiając się, o czym właściwie on pierdolił. Oczy Vaiany iskrzyły się złotem, jednak po chwili ściemniały, gdy w końcu się zorientowała, o co mu chodzi. No tak, przesłuchanie i trup u góry. - To była samoobrona. Zaatakował mnie. - stwierdziła całkowicie beznamiętnie i, paradoksalnie, zgodnie z prawdą. Facet za nią jęknął, ale zignorowała ten dźwięk. I tak i tak by mu wlała, z przyczyn oczywistych, ale teraz miała po prostu wymówkę i to dobrą. Była w mundurze, atak na oficera kruczej na służbie... Facet sam się prosił. Zaraz jednak przekręciła głowę do „ofiary” własnej głupoty.
- Szanowny pan orientuje się może, kto zamieszkiwał lokal u góry? Mieszkanie 85b, taki mężczyzna w średnim wieku, jasne włosy, dosyć umięśniony... - opisała uprzejmie denata. Ku jej zaskoczeniu dostali w odpowiedzi imię, nazwisko, potencjalne zajęcie i listę gości wyjęczaną lekko wystraszonym głosem. W odpowiedzi Vaia uśmiechnęła się, bardzo grzecznie i uprzejmie. - Dziękuję pięknie w imieniu Kruczej Straży. Bardzo bym prosiła, żeby następnym razem pan nie atakował osobników w mundurze, że względu na pracę jesteśmy dosyć paranoiczni. - odprowadziła faceta wzrokiem, gdy zrozumiał, że nic więcej mu się nie stanie i postanowił się ewakuować. Nie przeszkadzała mu w tym, zwyczajnie nie chciała rozmawiać z Vernerem, zanim facet nie zniknie z zasięgu słuchu. Posłała mu jedynie spojrzenie, mówiące o tym, że tu jeszcze wróci. Jej uśmiech zaraz potem zniknął jak kamfora, dopiero wtedy też podjęła temat.
- Dzieci. Synek na oko 8, 9 lat. Ma jedną sztukę młodszego rodzeństwa, płci nieokreślonej. Siedzieli na schodach, kuląc się ze strachu, gdy gość w mieszkaniu tłukł błagającą o litość żonę, bo, cytuję chłopca, "zdenerwował się na mamę przez niego". - powiedziała całkiem beznamiętnie, wyciągając papierosa. Odpaliła go, w pełni świadoma, że jej oczy znowu iskrzą złotem kota, bo sama myśl o tym irytowała ich oboje. Zaciągnęła się kilka razy, zanim podeszła do Vernera, zadzierając wysoko głowę, by na niego spojrzeć.
- Szczerze? - spytała cicho. - Nie obchodzi mnie to. Nawet gdyby mieli mi wpisać syf w papiery, Verner. Obchodzi mnie tylko to, że to ścierwo zastanowi się pięć razy, zanim znowu podniesie rękę na swoją rodzinę. - w głos Barros wkradło się zmęczenie całego dnia pracy, który jeszcze się przecież nie skończył. Wypaliła papierosa i zgasiła peta w stojącej kawałek dalej popielniczce.
- Chodź, wszyscy czekają na ciebie. Jest problem z ustaleniem, co właściwie mogło go zabić… i co właściwie miał w domu. Mnóstwo dziwnych substancji. - przerzuciła się swobodnie na sprawę. Cały problem z Vaią polegał na tym, że jej to naprawdę nie obchodziło, czy będzie miała problemy. Były inne, ważniejsze rzeczy. A poza tym w Brazylii widziała wystarczająco dużo syfu, żeby trup robił jej różnicę. Ale widok pobitych dzieci, które wcale nie wdały się w bójkę z kolegami, wkurzał ją zawsze tak samo. Przypominał, po co miała tę cholerną odznakę. Nie tylko po to, żeby wsadzić do pierdla wszystkich ślepców.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Verner Forsberg
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Przez chwilę z namysłem — choć bez empatii — przyglądał się pobitemu mężczyźnie, zastanawiając się, czy Vaia uszkodziła mu coś trwale, czy jego życie albo zdrowie jest zagrożone. Nie wiedział. Znał się na zawiłościach toksyn, a nie ludzkiego ciała. Nie wiedział jeszcze nawet, że de Barros posiadła cenną umiejętność bicia tak, by ktoś czuł ból i by nie uszkodzić niczego cennego. Byłoby to coś, czego samemu chciałby się nauczyć, choć nie z tych powodów co koleżanka, a raczej z powodu perwersyjnej ciekawości. Właściwie, to mógłby nauczyć się bić w ogóle, o czym myślał, gdy z zimnym dreszczem na plecach przemierzał ulice takich dzielnic jak ta; oraz gdy szukał w twarzach biedoty tożsamości klientów swojej b... niebędzieoniejmyślał.
- Samoobrona. - powtórzył przeciągle, rzucając facetowi wymowne spojrzenie. Nie miał nawet siły jęknąć. Jakiś kodeks lojalności Kruczych nakazywałby chyba teraz pokiwać głową, ale Verner był zbyt ciekawy by się wycofać. Ciekawy koleżanki z pracy, której nie znał od tej strony. Ciekawy tego, czy mógł przekuć to zrządzenie losu w dług, albo chociaż jego widmo. Do tej pory unikał gier z Vaią, zdawała się zbyt pewna siebie by jej dokuczać, zdawała się zbyt skupiona na celu i skuteczna w pracy by nie budzić jego pewnego zaniepokojenia. Nie wiedział, jak ją ugryźć i czy nią manipulować, więc trzymał się na profesjonalny dystans — ale może okazja na jego przełamanie właśnie spadła mu z nieba? - Tyle, że widziałem co innego. - zaryzykował cichym głosem, rzucając jej spojrzenie, któremu nadał pozorów troski. Jestem uczciwy, jestem dobrym Kruczym Strażnikiem i dobrym człowiekiem, i postawiłaś mnie w kłopotliwej sytuacji — to mówiła teraz jego mina, starał się odegrać mieszankę praworządności i pewnego zagubienia. Chciał, żeby wiedziała, że udanie że nic nie widział wcale nie będzie go tanio kosztowało, chciał by tkwiła w złudzeniu, że będzie go to zżerać i martwić i że poświęci coś aby być lojalnym kolegą (nawet jeśli los tego typa był mu całkowicie obojętny). Chciał, żeby była mu wdzięczna.
Ale czy będzie wdzięczna, jeśli nie czuła skruchy?
Myślał o tym wszystkim, słuchając jednym uchem jak Vaia przesłuchuje zastraszonego i pobitego faceta. Musiał przyznać, że była diablo skuteczna i że zaoszczędziła im sporo czasu. Odprowadził go wzrokiem, gdy kuśtykał, a potem wyczekująco skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał z góry na Vaię. Przed chwilą była tak... pewna siebie, że prawie zapomniał, że dzieli ich różnica wzrostu, że prawie onieśmieliła nawet jego. Oczekiwał teraz jakiś wyjaśnień i je dostał, ale nie takie, jakich by się spodziewał.
Dzieci?
Uniós lekko brew. Rok temu jej opis nie zrobiłby na nim większego wrażenia, ale teraz myśli mimowolnie pomknęły do domu, do niemowlęcia w kołysce. Nikt nigdy nie skrzywdzi jego małej księżniczki, ale czyż nie zrobiłby komuś kto by śmiał spróbować czegoś stokroć gorszego niż Vaia jemu?
- Nie jesteś ich matką. - zauważył cicho, uparcie, nie chcąc przyznać przed samym sobą, że zachowanie de Barros odrobinę mu zaimponowało. - Zaryzykowałabyś własną karierę dla cudzych dzieci? - upewnił się, że dobrze zrozumiał. Samemu nigdy nie byłby zdolny do poświęcenia czegokolwiek dla kogokolwiek (tak przynajmniej mu się wydawało), choć nie zamierzał jej tego zdradzać — miał ponad dwie dekady praktyki w udawaniu kogoś zdolnego do bezinteresowności. - To nie Brazylia, de Barros, mogą ci zrobić coś gorszego niż wpis do kartoteki. Gdyby ten typ miał znajomości i świadków i przekonująco przedstawił obrażenia w sądzie, mogliby cię nawet zamknąć. Zresztą, co jakbyś rozwaliła mu narządy wewnętrzne i jak jutro padnie trupem? Nasz immunitet nie obowiązuje wszędzie. - postraszył ją, nie wyczuwając jeszcze, że naprawdę jej wszystko jedno. Próbował udać troskę i ku własnemu zaskoczeniu nie musiał tak do końca udawać. Naprawdę zrobiła to dla dzieci? - Masz szczęście, że widziałem to tylko ja. Choć nie powinien widzieć nikt. - obwieścił i zrobił efektowną pauzę, milcząco obiecując dochować jej sekretu. To moment, w którym powinna być wdzięczna, ale ona była skupiona na pracy. Ogień zapalniczki błyszczał niepokojąco w jej złotych oczach, a ona doprowadzała go do szału, bo jej nie rozumiał; ale na zewnątrz zachował perfekcyjnie pokerową twarz.
- Chodźmy, zabezpieczę te substancje. Ale zbadam je już jutro, dzisiaj... ktoś na mnie czeka. - jego głos zabrzmiał bardziej miękko niż przed chwilą, noga nerwowo wybiła rytm na chodniku. Niecierpliwił się, naprawdę chciał wracać do domu. - Masz dzieci albo młodsze rodzeństwo, że tak cię poniosło? - zapytał, gdy szli już w stronę kamienicy; najwyraźniej wciąż zżerany ciekawością.
- Samoobrona. - powtórzył przeciągle, rzucając facetowi wymowne spojrzenie. Nie miał nawet siły jęknąć. Jakiś kodeks lojalności Kruczych nakazywałby chyba teraz pokiwać głową, ale Verner był zbyt ciekawy by się wycofać. Ciekawy koleżanki z pracy, której nie znał od tej strony. Ciekawy tego, czy mógł przekuć to zrządzenie losu w dług, albo chociaż jego widmo. Do tej pory unikał gier z Vaią, zdawała się zbyt pewna siebie by jej dokuczać, zdawała się zbyt skupiona na celu i skuteczna w pracy by nie budzić jego pewnego zaniepokojenia. Nie wiedział, jak ją ugryźć i czy nią manipulować, więc trzymał się na profesjonalny dystans — ale może okazja na jego przełamanie właśnie spadła mu z nieba? - Tyle, że widziałem co innego. - zaryzykował cichym głosem, rzucając jej spojrzenie, któremu nadał pozorów troski. Jestem uczciwy, jestem dobrym Kruczym Strażnikiem i dobrym człowiekiem, i postawiłaś mnie w kłopotliwej sytuacji — to mówiła teraz jego mina, starał się odegrać mieszankę praworządności i pewnego zagubienia. Chciał, żeby wiedziała, że udanie że nic nie widział wcale nie będzie go tanio kosztowało, chciał by tkwiła w złudzeniu, że będzie go to zżerać i martwić i że poświęci coś aby być lojalnym kolegą (nawet jeśli los tego typa był mu całkowicie obojętny). Chciał, żeby była mu wdzięczna.
Ale czy będzie wdzięczna, jeśli nie czuła skruchy?
Myślał o tym wszystkim, słuchając jednym uchem jak Vaia przesłuchuje zastraszonego i pobitego faceta. Musiał przyznać, że była diablo skuteczna i że zaoszczędziła im sporo czasu. Odprowadził go wzrokiem, gdy kuśtykał, a potem wyczekująco skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał z góry na Vaię. Przed chwilą była tak... pewna siebie, że prawie zapomniał, że dzieli ich różnica wzrostu, że prawie onieśmieliła nawet jego. Oczekiwał teraz jakiś wyjaśnień i je dostał, ale nie takie, jakich by się spodziewał.
Dzieci?
Uniós lekko brew. Rok temu jej opis nie zrobiłby na nim większego wrażenia, ale teraz myśli mimowolnie pomknęły do domu, do niemowlęcia w kołysce. Nikt nigdy nie skrzywdzi jego małej księżniczki, ale czyż nie zrobiłby komuś kto by śmiał spróbować czegoś stokroć gorszego niż Vaia jemu?
- Nie jesteś ich matką. - zauważył cicho, uparcie, nie chcąc przyznać przed samym sobą, że zachowanie de Barros odrobinę mu zaimponowało. - Zaryzykowałabyś własną karierę dla cudzych dzieci? - upewnił się, że dobrze zrozumiał. Samemu nigdy nie byłby zdolny do poświęcenia czegokolwiek dla kogokolwiek (tak przynajmniej mu się wydawało), choć nie zamierzał jej tego zdradzać — miał ponad dwie dekady praktyki w udawaniu kogoś zdolnego do bezinteresowności. - To nie Brazylia, de Barros, mogą ci zrobić coś gorszego niż wpis do kartoteki. Gdyby ten typ miał znajomości i świadków i przekonująco przedstawił obrażenia w sądzie, mogliby cię nawet zamknąć. Zresztą, co jakbyś rozwaliła mu narządy wewnętrzne i jak jutro padnie trupem? Nasz immunitet nie obowiązuje wszędzie. - postraszył ją, nie wyczuwając jeszcze, że naprawdę jej wszystko jedno. Próbował udać troskę i ku własnemu zaskoczeniu nie musiał tak do końca udawać. Naprawdę zrobiła to dla dzieci? - Masz szczęście, że widziałem to tylko ja. Choć nie powinien widzieć nikt. - obwieścił i zrobił efektowną pauzę, milcząco obiecując dochować jej sekretu. To moment, w którym powinna być wdzięczna, ale ona była skupiona na pracy. Ogień zapalniczki błyszczał niepokojąco w jej złotych oczach, a ona doprowadzała go do szału, bo jej nie rozumiał; ale na zewnątrz zachował perfekcyjnie pokerową twarz.
- Chodźmy, zabezpieczę te substancje. Ale zbadam je już jutro, dzisiaj... ktoś na mnie czeka. - jego głos zabrzmiał bardziej miękko niż przed chwilą, noga nerwowo wybiła rytm na chodniku. Niecierpliwił się, naprawdę chciał wracać do domu. - Masz dzieci albo młodsze rodzeństwo, że tak cię poniosło? - zapytał, gdy szli już w stronę kamienicy; najwyraźniej wciąż zżerany ciekawością.
Vaia Cortés da Barros
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Facet kulał, zanim go stłukła. Tego więc nie mogliby jej podciągnąć. Dalej szły siniaki, uszkodzenia nerwów i mięśni, same powierzchowne obrażenia, nic poza nimi. Dyskomfort naciśniętego żołądka, obite żebro. Nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób zaszkodzić życiu faceta, ale poboli jeszcze trochę. Jeszcze długo. I tylko o to Vai chodziło, gdy powoli odbijała ciekawskie spojrzenie oczu Forsberga. Potwierdziła skinięciem głowy, że była to samoobrona, a potem mimowolnie się uśmiechnęła, do własnych wspomnień. Jakby przeżywała teraz deja vu, za dawnych czasów miała dokładnie tak samo, stojąc w ciemnej alejce, broniąc się przed zbirami Marcelo. Wtedy też ktoś ją nakrył i też za późno, by widzieć całą sytuację. I wtedy też ich zlała, a potem któryś puścił parę.
- Bo przyszedłeś za późno, Forsberg. Widziałeś tylko, jak się bronię. A że jestem w tym bardziej skuteczna. - mimo wcześniejszego mimowolnego uśmiechu w jej głosie nie było słychać wesołości, a nawet żadnych emocji. Jakby ta sytuacja w ogóle jej nie ruszała. Obserwowała za to towarzysza, lekko zaskoczona jego spojrzeniem, jego zachowaniem i pytaniami. Powoli zaczynała analizować tę sytuację, jego wzrok, niewinny wyraz twarzy...
A więc o to chodziło. O zaciągnięcie długu, że jej nie wyda przed przełożonymi. Kim on był, że uważał, że może ją szantażować? Że może wymusić na niej dług, którego tak naprawdę nie było, bo żeby szantaż się udał, nawet emocjonalny, musiałaby obawiać się, że sytuacja wyjdzie na jaw. Cortés się nie obawiała. Ludzie wszędzie byli tacy sami. Nienawidziła tego typu gierek, irytowały ją, ale przy zmęczeniu po całym dniu miała stępione pewne reakcje. No i ciekawiło ją mimo wszystko, do czego Verner się posunie dalej. Papieros uspokajał, jak zawsze, pozwalał nie wybuchnąć mimo okoliczności, a Barros paliła bardzo dużo i bardzo mocne fajki. Chociaż to jeszcze nie był ten moment, gdy sięgała po uspokajacze, choć i takie rzeczy miała. Po namyśle stwierdziła przy tym, że Verner był sam sobie winien, bo zamiast zaglądać do niej mógł iść wprost do mieszkania. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło, że spojrzała na niego w ten szczególny, ciekawski sposób, nawet jeśli musiała zadzierać do góry głowę, by na niego spojrzeć. Pewność siebie nie musiała iść w parze ze wzrostem, widywała wielkoludów nieśmiałych niczym kocięta. To nie była reguła, a ona sama już dawno musiała nauczyć się nie pozwalać, by onieśmielało ją to, że ktoś góruje nad nią wzrostem, jak Verner teraz.
- Ale jestem oficerem straży. - odbiła pałeczkę w ogóle nie przejmując się faktem, że mógłby ją sprzedać. Jej to naprawdę nie obchodziło. - Zawsze żyłam w przekonaniu, że rolą straży, warty czy jakiegokolwiek odpowiednika jest dbanie, by takie rzeczy się nie działy. - uniosła leniwie brew. Nie bała się Vernera. Nie bała się konsekwencji. I przede wszystkim nie bała się tego, że faktycznie facet pójdzie się poskarżyć. Nie obchodziło jej to. Niczym nie ryzykowała wbrew temu, co mógł sądzić mężczyzna. Damski bokser nigdzie nie pójdzie, ze zwykłego wstydu, że nie był aż taki silny, jak próbował twierdzić.
- Barros. - poprawiła go z odruchu. - Da to tylko łącznik pomiędzy panieńskim a ślubnym nazwiskiem. Jest zbędny. - wprawdzie bardziej przestawiała się jako Cortés, to mimo wszystko używanie nazwiska po mężu nie mierziło jej aż tak. - I tak, to nie jest Brazylia. W Brazylii tego chuja odwiedziłby pewien bardzo miły pan, który wyjaśniłby mu, jak bardzo jego zachowanie jest naganne, a facet natychmiast postanowiłby się nawrócić i trzymał się tego do końca życia. Tutaj jest tylko moja samoobrona. - zaciągnęła się, powoli, by spojrzeć na Vernera. Dosyć gierek, dosyć udawania.
- Jeśli chcesz mnie szantażować tym, Verner, to trafiłeś pod zły adres. Facetowi nic nie będzie, co najwyżej będzie go boleć przez najbliższy tydzień. Miał poczuć, a nie skończyć w szpitalu. - skrzyżowała ręce na piersiach, patrząc na Vernera dosyć oschle, nawet jak na nią. Nawet mimo lśniących złotem zwyczajowo czarnych oczu. - Wiem, gdzie i jak oberwał. Wierz mi, to powierzchowne obrażenia, choć cholernie bolesne. Chcesz iść z tym do góry? Proszę bardzo. Nie rusza mnie to. W mieszkaniu chyba nawet jest mój dowódca, masz świetną okazję. - wskazała mu dłonią drogę i ruszyła za nim, wyrzucając po drodze spalonego peta. Skinęła głową, że zbada wszystko jutro i trochę mu pozazdrościła. Na nią nikt nie czekał, od dawna. Była panią swojego czasu, nie miało znaczenia, o której wróci. Trochę bolało, ale bardziej po prostu jej nie zależało. Od lat.
- Mnie nie poniosło. Gdyby mnie poniosło, nie byłoby po nim co zbierać. Jemu tylko uprzejmie uświadomiłam, że ciosy bolą. I tak, mam młodszego brata, o 4 lata. - powiedziała, cicho, wyraźnie spinając się na pytanie o dzieci. Mogła mieć. Jedno zapewne. Mogła mieć męża i rodzinę. Ale nie miała. Mąż puścił ją kantem, a dziecko nie dostało szansy, by przyjść na świat. Niestety doskonale wiedziała, że drugiej takiej już nie będzie. Przeklęty Kartel. - I miałam kiedyś sąsiada. Za ścianą. Ojciec go zakatował, gdy miałam 14 lat. Przez kilka lat słuchałam, jak tłucze go za ścianą i nie mogłam nic zrobić, bo facet był większy, silniejszy i mała ja nie miałaby z nim szans. Carlito, młodszy ode mnie, tym bardziej nie miał. Więc tak, to nie jest Brazylia. W Brazylii Alejandro by mu wtłukł, bo tacy są silni tylko wobec żony i dzieci. Przed równymi sobie trzęsą portkami. - powiedziała, trochę bardziej szorstko niż zamierzała, gdy wspinali się po schodach.
- Bo przyszedłeś za późno, Forsberg. Widziałeś tylko, jak się bronię. A że jestem w tym bardziej skuteczna. - mimo wcześniejszego mimowolnego uśmiechu w jej głosie nie było słychać wesołości, a nawet żadnych emocji. Jakby ta sytuacja w ogóle jej nie ruszała. Obserwowała za to towarzysza, lekko zaskoczona jego spojrzeniem, jego zachowaniem i pytaniami. Powoli zaczynała analizować tę sytuację, jego wzrok, niewinny wyraz twarzy...
A więc o to chodziło. O zaciągnięcie długu, że jej nie wyda przed przełożonymi. Kim on był, że uważał, że może ją szantażować? Że może wymusić na niej dług, którego tak naprawdę nie było, bo żeby szantaż się udał, nawet emocjonalny, musiałaby obawiać się, że sytuacja wyjdzie na jaw. Cortés się nie obawiała. Ludzie wszędzie byli tacy sami. Nienawidziła tego typu gierek, irytowały ją, ale przy zmęczeniu po całym dniu miała stępione pewne reakcje. No i ciekawiło ją mimo wszystko, do czego Verner się posunie dalej. Papieros uspokajał, jak zawsze, pozwalał nie wybuchnąć mimo okoliczności, a Barros paliła bardzo dużo i bardzo mocne fajki. Chociaż to jeszcze nie był ten moment, gdy sięgała po uspokajacze, choć i takie rzeczy miała. Po namyśle stwierdziła przy tym, że Verner był sam sobie winien, bo zamiast zaglądać do niej mógł iść wprost do mieszkania. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło, że spojrzała na niego w ten szczególny, ciekawski sposób, nawet jeśli musiała zadzierać do góry głowę, by na niego spojrzeć. Pewność siebie nie musiała iść w parze ze wzrostem, widywała wielkoludów nieśmiałych niczym kocięta. To nie była reguła, a ona sama już dawno musiała nauczyć się nie pozwalać, by onieśmielało ją to, że ktoś góruje nad nią wzrostem, jak Verner teraz.
- Ale jestem oficerem straży. - odbiła pałeczkę w ogóle nie przejmując się faktem, że mógłby ją sprzedać. Jej to naprawdę nie obchodziło. - Zawsze żyłam w przekonaniu, że rolą straży, warty czy jakiegokolwiek odpowiednika jest dbanie, by takie rzeczy się nie działy. - uniosła leniwie brew. Nie bała się Vernera. Nie bała się konsekwencji. I przede wszystkim nie bała się tego, że faktycznie facet pójdzie się poskarżyć. Nie obchodziło jej to. Niczym nie ryzykowała wbrew temu, co mógł sądzić mężczyzna. Damski bokser nigdzie nie pójdzie, ze zwykłego wstydu, że nie był aż taki silny, jak próbował twierdzić.
- Barros. - poprawiła go z odruchu. - Da to tylko łącznik pomiędzy panieńskim a ślubnym nazwiskiem. Jest zbędny. - wprawdzie bardziej przestawiała się jako Cortés, to mimo wszystko używanie nazwiska po mężu nie mierziło jej aż tak. - I tak, to nie jest Brazylia. W Brazylii tego chuja odwiedziłby pewien bardzo miły pan, który wyjaśniłby mu, jak bardzo jego zachowanie jest naganne, a facet natychmiast postanowiłby się nawrócić i trzymał się tego do końca życia. Tutaj jest tylko moja samoobrona. - zaciągnęła się, powoli, by spojrzeć na Vernera. Dosyć gierek, dosyć udawania.
- Jeśli chcesz mnie szantażować tym, Verner, to trafiłeś pod zły adres. Facetowi nic nie będzie, co najwyżej będzie go boleć przez najbliższy tydzień. Miał poczuć, a nie skończyć w szpitalu. - skrzyżowała ręce na piersiach, patrząc na Vernera dosyć oschle, nawet jak na nią. Nawet mimo lśniących złotem zwyczajowo czarnych oczu. - Wiem, gdzie i jak oberwał. Wierz mi, to powierzchowne obrażenia, choć cholernie bolesne. Chcesz iść z tym do góry? Proszę bardzo. Nie rusza mnie to. W mieszkaniu chyba nawet jest mój dowódca, masz świetną okazję. - wskazała mu dłonią drogę i ruszyła za nim, wyrzucając po drodze spalonego peta. Skinęła głową, że zbada wszystko jutro i trochę mu pozazdrościła. Na nią nikt nie czekał, od dawna. Była panią swojego czasu, nie miało znaczenia, o której wróci. Trochę bolało, ale bardziej po prostu jej nie zależało. Od lat.
- Mnie nie poniosło. Gdyby mnie poniosło, nie byłoby po nim co zbierać. Jemu tylko uprzejmie uświadomiłam, że ciosy bolą. I tak, mam młodszego brata, o 4 lata. - powiedziała, cicho, wyraźnie spinając się na pytanie o dzieci. Mogła mieć. Jedno zapewne. Mogła mieć męża i rodzinę. Ale nie miała. Mąż puścił ją kantem, a dziecko nie dostało szansy, by przyjść na świat. Niestety doskonale wiedziała, że drugiej takiej już nie będzie. Przeklęty Kartel. - I miałam kiedyś sąsiada. Za ścianą. Ojciec go zakatował, gdy miałam 14 lat. Przez kilka lat słuchałam, jak tłucze go za ścianą i nie mogłam nic zrobić, bo facet był większy, silniejszy i mała ja nie miałaby z nim szans. Carlito, młodszy ode mnie, tym bardziej nie miał. Więc tak, to nie jest Brazylia. W Brazylii Alejandro by mu wtłukł, bo tacy są silni tylko wobec żony i dzieci. Przed równymi sobie trzęsą portkami. - powiedziała, trochę bardziej szorstko niż zamierzała, gdy wspinali się po schodach.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Verner Forsberg
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Na moment zawiesił wzrok na jej uśmiechu: lekkim i nieco nieobecnym, ale takim, którego wcale nie starała się ukryć. Zamrugał, analizując ten znajomy grymas w głowie. Cieszyło ją to, co przed chwilą zrobiła? Satysfakcjonowało? Samemu czuł satysfakcję, gdy sprawił komuś ból, ale od dziecka wiedział, że to jest niepożądane dla otoczenia i starannie ukrywał swoją radość. Nauczył się za to wyginać wargi w promiennym uśmiechu gdy wcale tej radości nie czuł. Przez moment poczuł się zaintrygowany — czy byli z Vaią nieco bardziej podobni niż sądził, czy odnalazła satysfakcję w sprawieniu temu facetowi bólu? Prędko odrzucił jednak tą myśl, zbyt niebezpieczną i kuszącą, zwłaszcza, że uśmiech Vai szybko wyparował. Mogło przecież chodzić o jej ideały, mogło chodzić o pracę, a mogła po prostu uśmiechać się do innych wspomnień. Był cholernie ciekawy, ale nie powinien ryzykować — zbyt wygodnie było mu z maską grzecznego chłopca i wstrząśniętego przemocą Kruczego Strażnika.
- Za późno. - powtórzył z namysłem. - Chyba nie masz mi za złe, że nie zdążyłem ci pomóc? Wtedy to nie do końca byłaby samoobrona. - wytknął, przez krótką chwilę licząc jeszcze, że Vaia się spłoszy i pęknie. Ale ona wciąż wydawała się nieporuszona, mimo, że był świadkiem tego wszystkiego i że patrzył na nią z góry. Poczuł, jak jego lekka ekscytacja gdzieś ulatuje. De Barros zawsze była inna, była zagadką, której nie potrafił rozwiązać, więc przezornie był przy niej ostrożny. Liczył na to, że los zesłał mu dziś atut; kartę, dzięki której nada twarde ramy nieprzewidywalnej relacji z tą koleżanką — ale ona wciąż pozostawała chaotyczna i nieodgadniona, a on wciąż nie robił na niej wrażenia. Jakby niczego się nie bała. To nienormalne niczego się nie bać — wiedział Verner, bo samemu zdiagnozował tą przypadłość u siebie; ale nawet on odczuwał niechęć wobec konsekwencji własnych przewin albo złość w miejsce stresu. Vaia właśnie wyładowała swoją złość, ale i tak...
- Gdyby trafił do aresztu, takie rzeczy też by się nie działy. Skąd pomysł, że kilka siniaków powstrzyma go skuteczniej? - zapytał, ale z jego tonu zniknęło część zacięcia; nie patrzył już na Vaię równie jadowicie jak przed chwilą, jakby na moment zawiesił własny szantaż. Był po prostu ciekawy, bo samemu był wychowany w poszanowaniu dla prawa (prawa, które nakazywało oddać typa pod osąd Kolegium, a nie własny) i tylko przy Asterin zetknął się z wyzwalającym poczuciem bezprawia. Nie spodziewał się, że ktokolwiek z Kruczej Straży może je dzielić.
- Nie wiedziałem, że jesteś zamężna. - zauważył, nieudolnie próbując ukryć zaskoczenie i zawieszając lekko głos, jakby wścibsko chciał usłyszeć więcej. Jakoś… mu to do niej nie pasowało, ale z drugiej strony nie mieli okazji by porozmawiać o życiu prywatnym. Zmarszczył lekko brwi, na usta cisnęło mu się pytanie jaki miły pan?, ale nie chciał okazać przy Barros ignorancji.
A potem zaskoczyła go ponownie.
Nie przywykł do tego, że ludzie wyczuwali jego manipulacje. A jeśli to się im zdarzało, to nie nazywali ich wprost. To Skandynawia, nie Brazylia, takie rzeczy pozostawały w kręgu niedopowiedzeń. W usłyszeniu zarzutu o własnym szantażu było coś szokującego, ale nie okazał zdziwienia inaczej niż uniesieniem brwi i krótką pauzą.
- Słucham? - teraz to już nie mógł jej szantażować. Ani się przyznać. - Skądże, zaniepokoiłem się jedynie o prawo i procedury i koleżankę z pracy. Jestem w końcu tylko toksykologiem, wiesz lepiej na co mogłaś sobie pozwolić w samoobronie. - zmusił usta do grzecznego uśmiechu, jednego z tych nieśmiałych, choć wolał te promienne. Ale to żadna różnica, skoro wszystkie były wymuszone. - Niezręcznie mi, jeśli odebrałaś takie intencje. - przeprosił bez używania słowa przepraszam. - To pewnie... różnice kulturowe. Nawet Norwegowie mnie czasem nie rozumieją. - spróbował załagodzić, ale temat, który poruszyła zaraz potem Vaia był zaprzeczeniem łagodności. Verner przechylił lekko głowę, słuchając o świecie, który był mu tak obcy, ale nie z powodu szerokości geograficznej. Między jej słowami — może orientując się, że ściany w klanowych posiadłościach nigdy nie były na tyle cienkie, by wszystko przez nie słyszeć — wychwycił egzotykę kojarzącą się nie z Brazylią, a z dzielnicą Ymira Starszego, z Przesmykiem, z biedą, z Ast—
—nie będzie o niej myślał.
- Zakatował własne dziecko? Na śmierć? - zapytał nieco nieobecnie, nieświadom tego, jak naiwnie to zabrzmiało. - Mam córkę. - wyrwało mu się nagle, z wyraźną dumą, ale i jakimś niepokojem. Od zawsze lubił znęcać się nad ludźmi (również nad innymi dziećmi, gdy samemu był mały), ale dorośli bijący dzieci to... -… dobrze dzisiaj zrobiłaś, Barros. - wymamrotał w rytm ich kroków, choć bardzo nie lubił kapitulować ani przyznawać innym racji. Bardzo, bardzo, ale przed oczyma widział swoją małą księżniczkę i nie mógł powiedzieć Vai niczego innego.
- Za późno. - powtórzył z namysłem. - Chyba nie masz mi za złe, że nie zdążyłem ci pomóc? Wtedy to nie do końca byłaby samoobrona. - wytknął, przez krótką chwilę licząc jeszcze, że Vaia się spłoszy i pęknie. Ale ona wciąż wydawała się nieporuszona, mimo, że był świadkiem tego wszystkiego i że patrzył na nią z góry. Poczuł, jak jego lekka ekscytacja gdzieś ulatuje. De Barros zawsze była inna, była zagadką, której nie potrafił rozwiązać, więc przezornie był przy niej ostrożny. Liczył na to, że los zesłał mu dziś atut; kartę, dzięki której nada twarde ramy nieprzewidywalnej relacji z tą koleżanką — ale ona wciąż pozostawała chaotyczna i nieodgadniona, a on wciąż nie robił na niej wrażenia. Jakby niczego się nie bała. To nienormalne niczego się nie bać — wiedział Verner, bo samemu zdiagnozował tą przypadłość u siebie; ale nawet on odczuwał niechęć wobec konsekwencji własnych przewin albo złość w miejsce stresu. Vaia właśnie wyładowała swoją złość, ale i tak...
- Gdyby trafił do aresztu, takie rzeczy też by się nie działy. Skąd pomysł, że kilka siniaków powstrzyma go skuteczniej? - zapytał, ale z jego tonu zniknęło część zacięcia; nie patrzył już na Vaię równie jadowicie jak przed chwilą, jakby na moment zawiesił własny szantaż. Był po prostu ciekawy, bo samemu był wychowany w poszanowaniu dla prawa (prawa, które nakazywało oddać typa pod osąd Kolegium, a nie własny) i tylko przy Asterin zetknął się z wyzwalającym poczuciem bezprawia. Nie spodziewał się, że ktokolwiek z Kruczej Straży może je dzielić.
- Nie wiedziałem, że jesteś zamężna. - zauważył, nieudolnie próbując ukryć zaskoczenie i zawieszając lekko głos, jakby wścibsko chciał usłyszeć więcej. Jakoś… mu to do niej nie pasowało, ale z drugiej strony nie mieli okazji by porozmawiać o życiu prywatnym. Zmarszczył lekko brwi, na usta cisnęło mu się pytanie jaki miły pan?, ale nie chciał okazać przy Barros ignorancji.
A potem zaskoczyła go ponownie.
Nie przywykł do tego, że ludzie wyczuwali jego manipulacje. A jeśli to się im zdarzało, to nie nazywali ich wprost. To Skandynawia, nie Brazylia, takie rzeczy pozostawały w kręgu niedopowiedzeń. W usłyszeniu zarzutu o własnym szantażu było coś szokującego, ale nie okazał zdziwienia inaczej niż uniesieniem brwi i krótką pauzą.
- Słucham? - teraz to już nie mógł jej szantażować. Ani się przyznać. - Skądże, zaniepokoiłem się jedynie o prawo i procedury i koleżankę z pracy. Jestem w końcu tylko toksykologiem, wiesz lepiej na co mogłaś sobie pozwolić w samoobronie. - zmusił usta do grzecznego uśmiechu, jednego z tych nieśmiałych, choć wolał te promienne. Ale to żadna różnica, skoro wszystkie były wymuszone. - Niezręcznie mi, jeśli odebrałaś takie intencje. - przeprosił bez używania słowa przepraszam. - To pewnie... różnice kulturowe. Nawet Norwegowie mnie czasem nie rozumieją. - spróbował załagodzić, ale temat, który poruszyła zaraz potem Vaia był zaprzeczeniem łagodności. Verner przechylił lekko głowę, słuchając o świecie, który był mu tak obcy, ale nie z powodu szerokości geograficznej. Między jej słowami — może orientując się, że ściany w klanowych posiadłościach nigdy nie były na tyle cienkie, by wszystko przez nie słyszeć — wychwycił egzotykę kojarzącą się nie z Brazylią, a z dzielnicą Ymira Starszego, z Przesmykiem, z biedą, z Ast—
—nie będzie o niej myślał.
- Zakatował własne dziecko? Na śmierć? - zapytał nieco nieobecnie, nieświadom tego, jak naiwnie to zabrzmiało. - Mam córkę. - wyrwało mu się nagle, z wyraźną dumą, ale i jakimś niepokojem. Od zawsze lubił znęcać się nad ludźmi (również nad innymi dziećmi, gdy samemu był mały), ale dorośli bijący dzieci to... -… dobrze dzisiaj zrobiłaś, Barros. - wymamrotał w rytm ich kroków, choć bardzo nie lubił kapitulować ani przyznawać innym racji. Bardzo, bardzo, ale przed oczyma widział swoją małą księżniczkę i nie mógł powiedzieć Vai niczego innego.
Vaia Cortés da Barros
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
To była sprawiedliwość faweli taka, jaką pojmowała Vaia. Nie twierdziła, że była najsilniejsza. Nie, wielu dałoby sobie z nią radę i to śpiewająco. Nie o to chodziło, zupełnie nie o to. Chodziło o to, by się postawić. Czasem tyle wystarczyło, by idiota jeden z drugim zastanowił się nad tym, co robi. Vi stawiała się większość życia, bo inaczej nie umiała. A potem dochodziła jeszcze kwestia Alejandro, gdy była kłębkiem bojącym się nawet własnego cienia... Teraz było na odwrót. Teraz nie bała się niczego, no, prawie niczego. Tyle, że rzadko kiedy ktokolwiek wpadał na to, czego ktoś taki jak ona mógł się bać - na pewno nie reprymendy, wpisu do akt czy bycia nakrytą na wymierzaniu sprawiedliwości. Ot Verner błędnie podszedł do tematu, co było... intrygujące w jakiś sposób.
- Nie, Verner, nie mam. - zaskoczył ją, to pewne. Może dlatego nieformalnie użyła imienia, zamiast grzecznie lecieć nazwiskiem. Pewnie tak. A może była zbyt zmęczona całym dniem, sytuacją i trupem u góry. - Możliwe też, że gdybyś tu był, nie odważyłby się zaatakować. Tego się już nigdy nie dowiemy. - posłała mu nieodgadnione spojrzenie. Kolejne słowa toksykologa sprawiły natomiast, że głęboko westchnęła, odchylając głowę w tył i na chwilę przymknęła oczy. Jak miała mu wyjaśnić to, w jaki sposób postrzegała tę sprawę? Tę bezsilność za każdym razem, gdy wiedziała, że na takich nie zadziała nic, poza strachem? Nigdy nie lubiła tego uczucia, gdy ktoś patrzył na nią ze strachem, ale czasem to było jedyne wyjście. Lepszy strach w oczach jednego niż późniejsze wyrzuty sumienia, że nie zdołała zapobiec tragedii. Cóż, może niekoniecznie wszystko w głowie miała po kolei, że wyrzucała sobie śmierć sąsiada. Wróciła wzrokiem do Vernera i lekko zagryzła wargę.
- Bo tacy jak on są silni tylko do tych, którzy im się nie postawią. Zastraszają najpierw dzieci i żony, potem sąsiadów. Pod jakim pretekstem byś go zamknął? Nikt nie zezna przeciwko niemu. A tak... Pojawił się ktoś, kto mu się postawił. Kto się nie wystraszył groźnej miny i zamiast błagać o litość mu oddał. Oprawca stał się ofiarą. To powinno mu dać do myślenia... A jeśli nie? Obiecałam, że wrócę. - uśmiechnęła się, tak odrobinkę nieśmiało. Może mówiła Vernerowi za dużo. Jasne, już jej groził, ostrzegał, zadawał głupie pytania. Nie umiała się tym przejmować, po prostu nie umiała. Nie obchodziło jej to. Liczył się tylko fakt, że te dwa maluchy nie będą więcej widziały siniaków na ciele ich matki. I nic poza tym.
- Byłam. - poprawiła, z namacalną wręcz niechęcią w głosie. - Rozwiodłam się kilka lat temu. - dodała, ale chyba tylko po to, żeby Forsberg nie uznał, że kropnęła eks męża i robiła teraz za szurniętą wdowę. Z tego, co słyszała mimochodem Lucas żył i miał się całkiem dobrze, a Vaia nie chciała mieć z nim nic do czynienia.
Przesunęła po nim wzrokiem. Wyparł się szantażu, no jasne, że się wyparł, ale ziarenko ciekawości padło na podatny grunt. Uniosła obydwa kąciki ust, z oczami iskrzącymi rozbawieniem. Różnice kulturowe, co? Szantaż był szantażem w każdej kulturze.
- Mmmmm. - mruknęła przeciągle a potem swoim sposobem uśmiechnęła się, dosyć szczerze i delikatnie poklepała go po piersi, znowu zadzierając łepek w górę. - Jestem pewna, że prawo Midgardu znasz lepiej niż ja. Ale jak chcesz mnie szantażować, znajdź coś lepszego. Coś, na czym faktycznie będzie mi zależeć. - puściła mu oczko, w ten żartobliwy sposób mówiący, że wcale nie jest na niego zła. Może trochę rozbawiona, to prawda. Bardziej chyba jednak zaintrygowana osobą Vernera. Jego podejściem. Przy niej zawsze był jakiś taki ostrożny, grzeczny... Czyżby to była maska? Ciekawiło ją, co było pod spodem. Kot chciał się dobrać do tego i człowiek też, chciała odkryć tę tajemnicę, którą był kruczy toksykolog.
- Tak. - powiedziała krótko, bo nie dziwiła się jego pytaniom. To nie było normalne i ciężko było w to uwierzyć. Kolejne słowa Forsberga za to rzuciły na to więcej światła i położyła dłoń na jego ramieniu, lekko je ściskając. - Gratulacje. Duża? - zaciekawiła się, całkiem szczerze zresztą i zabrała rękę. Zdaje się, że Skandynawowie nie byli tak otwarci jak ona. Chyba mało kto był, żeby łapać, że jej dotyk nie niósł podtekstów. To była po prostu jedyna bliskość, na którą potrafiła sobie pozwolić przez długie tygodnie po porwaniu. Bezpieczna bliskość. - Mmmm. Dzięki. - skinęła jedynie głową. Chyba nie w smak było mu przyznać ten fakt, ale doceniała. Czasem pewne rzeczy miały drugie dno, niewidoczne na pierwszy rzut oka.
- Nie, Verner, nie mam. - zaskoczył ją, to pewne. Może dlatego nieformalnie użyła imienia, zamiast grzecznie lecieć nazwiskiem. Pewnie tak. A może była zbyt zmęczona całym dniem, sytuacją i trupem u góry. - Możliwe też, że gdybyś tu był, nie odważyłby się zaatakować. Tego się już nigdy nie dowiemy. - posłała mu nieodgadnione spojrzenie. Kolejne słowa toksykologa sprawiły natomiast, że głęboko westchnęła, odchylając głowę w tył i na chwilę przymknęła oczy. Jak miała mu wyjaśnić to, w jaki sposób postrzegała tę sprawę? Tę bezsilność za każdym razem, gdy wiedziała, że na takich nie zadziała nic, poza strachem? Nigdy nie lubiła tego uczucia, gdy ktoś patrzył na nią ze strachem, ale czasem to było jedyne wyjście. Lepszy strach w oczach jednego niż późniejsze wyrzuty sumienia, że nie zdołała zapobiec tragedii. Cóż, może niekoniecznie wszystko w głowie miała po kolei, że wyrzucała sobie śmierć sąsiada. Wróciła wzrokiem do Vernera i lekko zagryzła wargę.
- Bo tacy jak on są silni tylko do tych, którzy im się nie postawią. Zastraszają najpierw dzieci i żony, potem sąsiadów. Pod jakim pretekstem byś go zamknął? Nikt nie zezna przeciwko niemu. A tak... Pojawił się ktoś, kto mu się postawił. Kto się nie wystraszył groźnej miny i zamiast błagać o litość mu oddał. Oprawca stał się ofiarą. To powinno mu dać do myślenia... A jeśli nie? Obiecałam, że wrócę. - uśmiechnęła się, tak odrobinkę nieśmiało. Może mówiła Vernerowi za dużo. Jasne, już jej groził, ostrzegał, zadawał głupie pytania. Nie umiała się tym przejmować, po prostu nie umiała. Nie obchodziło jej to. Liczył się tylko fakt, że te dwa maluchy nie będą więcej widziały siniaków na ciele ich matki. I nic poza tym.
- Byłam. - poprawiła, z namacalną wręcz niechęcią w głosie. - Rozwiodłam się kilka lat temu. - dodała, ale chyba tylko po to, żeby Forsberg nie uznał, że kropnęła eks męża i robiła teraz za szurniętą wdowę. Z tego, co słyszała mimochodem Lucas żył i miał się całkiem dobrze, a Vaia nie chciała mieć z nim nic do czynienia.
Przesunęła po nim wzrokiem. Wyparł się szantażu, no jasne, że się wyparł, ale ziarenko ciekawości padło na podatny grunt. Uniosła obydwa kąciki ust, z oczami iskrzącymi rozbawieniem. Różnice kulturowe, co? Szantaż był szantażem w każdej kulturze.
- Mmmmm. - mruknęła przeciągle a potem swoim sposobem uśmiechnęła się, dosyć szczerze i delikatnie poklepała go po piersi, znowu zadzierając łepek w górę. - Jestem pewna, że prawo Midgardu znasz lepiej niż ja. Ale jak chcesz mnie szantażować, znajdź coś lepszego. Coś, na czym faktycznie będzie mi zależeć. - puściła mu oczko, w ten żartobliwy sposób mówiący, że wcale nie jest na niego zła. Może trochę rozbawiona, to prawda. Bardziej chyba jednak zaintrygowana osobą Vernera. Jego podejściem. Przy niej zawsze był jakiś taki ostrożny, grzeczny... Czyżby to była maska? Ciekawiło ją, co było pod spodem. Kot chciał się dobrać do tego i człowiek też, chciała odkryć tę tajemnicę, którą był kruczy toksykolog.
- Tak. - powiedziała krótko, bo nie dziwiła się jego pytaniom. To nie było normalne i ciężko było w to uwierzyć. Kolejne słowa Forsberga za to rzuciły na to więcej światła i położyła dłoń na jego ramieniu, lekko je ściskając. - Gratulacje. Duża? - zaciekawiła się, całkiem szczerze zresztą i zabrała rękę. Zdaje się, że Skandynawowie nie byli tak otwarci jak ona. Chyba mało kto był, żeby łapać, że jej dotyk nie niósł podtekstów. To była po prostu jedyna bliskość, na którą potrafiła sobie pozwolić przez długie tygodnie po porwaniu. Bezpieczna bliskość. - Mmmm. Dzięki. - skinęła jedynie głową. Chyba nie w smak było mu przyznać ten fakt, ale doceniała. Czasem pewne rzeczy miały drugie dno, niewidoczne na pierwszy rzut oka.
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Verner Forsberg
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Zmrużył lekko oczy, zastanawiając się, czy Vaia próbuje mu wypomnieć, że go tu nie było; czy może w pokrętny sposób skomplementować jego... wzrost? Czego innego mógłby się przestraszyć oprawca, samej obecności? Lubił poczucie władzy, jakie dawała mu odznaka Kruczego Strażnika, ale koledzy uświadamiali mu często czasem, że był tylko toksykologiem. Tego nie lubił.
Ostatecznie skwitował słowa Vai milczeniem.
- Pretekstem? - wywrócił oczami. - Miałaś na myśli pod jakim przepisem? - wytknął, jakby pomyliła słowa, ale rozumiał, co miała na myśli. - Coś by się znalazło. Zresztą, ty mi powiedz, ja tylko badam trucizny. - dodał zrzędliwie, ale słuchał jej dalej. Nie rozumiał tego świata, świata biedy i ulicznej sprawiedliwości. Do niedawna miałby ten świat w dupie — nie, miał ten świat w dupie. Tak sobie wmawiał. Ale mimo wszystko nie umiał zapomnieć o dziewczynie o gniewnych oczach, którą wypuścił z powrotem w uliczki tego świata i chyba chciał… go zrozumieć. Wciąż. Nawet jeśli to zamknięty rozdział. - A co, jeśli nie? - drążył jednak. - Może tylko zraniłaś jego dumę i ukąsi ponownie, żarliwiej, jak zaatakowane węże. A jeśli wrócisz, będzie przygotowany. - ja bym był, gdyby ktoś nadepnął mnie na odcisk i upokorzył. Ba, zrobił to zresztą — pozwolił Asterin odejść, by wrócić w towarzystwie Kruczych i naznaczyć ją pieczęcią. Ale czy człowiek, którego pobiła Vaia był równie mściwyi inteligentny i dbający o honor? Może nie. Dociekał bez złośliwości, raczej z ciekawością, bo leżało to w jego naturze.
- Mhm. - nie wiedział, jak inaczej skwitować słowa o jej rozwodzie. Przykro mi jakoś mu nie pasowało, za słabo ją jeszcze znał. Ona też powinna słabo go znać, a mimo wszystko zaniepokoił się, gdy wspomniała o szantażu. Już miał zaprzeczać dalej, ale puściła mu oko, dając wyrazy sygnał, że żartowała. - Gdzieżbym śmiał. - odwzajemnił się żartem, rozciągając usta w promiennym uśmiechu. Ale na czym ci zależy, Vaia? - pomyślał mimowolnie, mimo, że obiecał sobie, że z szantażowaniem akurat jej da już sobie spokój. To żadna frajda, gdy ludzie się tego domyślają. Ale mimo wszystko — lubił wiedzieć.
Rozproszył się jednak, bo nagle dotknęli tematu, na którym zależało jemu. Uśmiechnął się ponownie, z lekkim dołeczkiem w policzku, ale bardziej do własnych myśli niż do Vai. - Ma siedem miesięcy. - odpowiedział chętnie. Drgnął lekko gdy niespodziewanie go dotknęła, ale nie cofnął ramienia, rozkojarzony myślami o Magnolii. - I oczy po mnie. - dodał z wyraźnym entuzjazmem. Po Forsbergach. - Potrafi już się turlać i raczkować. - wyjaśnił Vai, niby na wypadek gdyby nie wiedziała jak "duża" to siedem miesięcy, ale tak naprawdę chwalił się małą Magnolią. Mógłby to robić dalej, bo jego zdaniem była też najpiękniejsza i najmądrzejsza i na pewno rozumiała wszystkie bajki, które jej czytał, ale mieli zadanie do wykonania. Przyznał Vai rację, ona podziękowała, zażegnali chyba chwilowy kryzys.
- Przejdę od razu do rzeczy, a próbki dokończę badać jutro. To miał być mój wolny wieczór. - zapowiedział, wchodząc do mieszkania. Myśli o córce były przyjemnym rozproszeniem, ale wróci do niej tym prędzej, im prędzej zabezpieczy tu dowody. Dowody, badania, ta sama rutyna. Niegdyś odnajdywał w niej nowości i napawała go entuzjazmem, ale po raz kolejny w ciągu ostatniego roku pomyślał, że ta praca jest trochę poniżej jego... nie tyle godności, co już nie daje mu radości. Chętnie skorelowałby to z przyjściem Magnolii na świat, ale tak naprawdę był zniechęcony już odkąd wypalił swoją pierwszą i jedyną Pieczęć Lokiego. - Co mam wiedzieć o zbrodni? - zagaił Vaię. Czytał pierwszy raport, ale czasami w trakcie śledztwa wychodziły nowe sprawy - zdążyła tu zajrzeć zanim zaczęła bić sąsiada?
Ostatecznie skwitował słowa Vai milczeniem.
- Pretekstem? - wywrócił oczami. - Miałaś na myśli pod jakim przepisem? - wytknął, jakby pomyliła słowa, ale rozumiał, co miała na myśli. - Coś by się znalazło. Zresztą, ty mi powiedz, ja tylko badam trucizny. - dodał zrzędliwie, ale słuchał jej dalej. Nie rozumiał tego świata, świata biedy i ulicznej sprawiedliwości. Do niedawna miałby ten świat w dupie — nie, miał ten świat w dupie. Tak sobie wmawiał. Ale mimo wszystko nie umiał zapomnieć o dziewczynie o gniewnych oczach, którą wypuścił z powrotem w uliczki tego świata i chyba chciał… go zrozumieć. Wciąż. Nawet jeśli to zamknięty rozdział. - A co, jeśli nie? - drążył jednak. - Może tylko zraniłaś jego dumę i ukąsi ponownie, żarliwiej, jak zaatakowane węże. A jeśli wrócisz, będzie przygotowany. - ja bym był, gdyby ktoś nadepnął mnie na odcisk i upokorzył. Ba, zrobił to zresztą — pozwolił Asterin odejść, by wrócić w towarzystwie Kruczych i naznaczyć ją pieczęcią. Ale czy człowiek, którego pobiła Vaia był równie mściwy
- Mhm. - nie wiedział, jak inaczej skwitować słowa o jej rozwodzie. Przykro mi jakoś mu nie pasowało, za słabo ją jeszcze znał. Ona też powinna słabo go znać, a mimo wszystko zaniepokoił się, gdy wspomniała o szantażu. Już miał zaprzeczać dalej, ale puściła mu oko, dając wyrazy sygnał, że żartowała. - Gdzieżbym śmiał. - odwzajemnił się żartem, rozciągając usta w promiennym uśmiechu. Ale na czym ci zależy, Vaia? - pomyślał mimowolnie, mimo, że obiecał sobie, że z szantażowaniem akurat jej da już sobie spokój. To żadna frajda, gdy ludzie się tego domyślają. Ale mimo wszystko — lubił wiedzieć.
Rozproszył się jednak, bo nagle dotknęli tematu, na którym zależało jemu. Uśmiechnął się ponownie, z lekkim dołeczkiem w policzku, ale bardziej do własnych myśli niż do Vai. - Ma siedem miesięcy. - odpowiedział chętnie. Drgnął lekko gdy niespodziewanie go dotknęła, ale nie cofnął ramienia, rozkojarzony myślami o Magnolii. - I oczy po mnie. - dodał z wyraźnym entuzjazmem. Po Forsbergach. - Potrafi już się turlać i raczkować. - wyjaśnił Vai, niby na wypadek gdyby nie wiedziała jak "duża" to siedem miesięcy, ale tak naprawdę chwalił się małą Magnolią. Mógłby to robić dalej, bo jego zdaniem była też najpiękniejsza i najmądrzejsza i na pewno rozumiała wszystkie bajki, które jej czytał, ale mieli zadanie do wykonania. Przyznał Vai rację, ona podziękowała, zażegnali chyba chwilowy kryzys.
- Przejdę od razu do rzeczy, a próbki dokończę badać jutro. To miał być mój wolny wieczór. - zapowiedział, wchodząc do mieszkania. Myśli o córce były przyjemnym rozproszeniem, ale wróci do niej tym prędzej, im prędzej zabezpieczy tu dowody. Dowody, badania, ta sama rutyna. Niegdyś odnajdywał w niej nowości i napawała go entuzjazmem, ale po raz kolejny w ciągu ostatniego roku pomyślał, że ta praca jest trochę poniżej jego... nie tyle godności, co już nie daje mu radości. Chętnie skorelowałby to z przyjściem Magnolii na świat, ale tak naprawdę był zniechęcony już odkąd wypalił swoją pierwszą i jedyną Pieczęć Lokiego. - Co mam wiedzieć o zbrodni? - zagaił Vaię. Czytał pierwszy raport, ale czasami w trakcie śledztwa wychodziły nowe sprawy - zdążyła tu zajrzeć zanim zaczęła bić sąsiada?
Vaia Cortés da Barros
Vaia Cortés da BarrosWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Salvador, Brazylia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : wysłannik Forsetiego
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : jaguarundi amerykański
Atuty : pięściarz (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 16 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 22 / magia twórcza: 5 / sprawność: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Meandry myślenia Vai zapewne solidnie wymykały się tym należącym do Vernera. Wszystkiemu były winne różnice kulturowe, bo tam, skąd pochodziła Cortés wystarczyło, by podeszli we dwójkę, by facet się nie odważył. No, ten konkretny by się nie odważył, a Vaia nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego to wiedziała. To wymagałoby długiej historii o Bruxarii, Alejandro i podziale między ludźmi. Na to nie miała ani siły ani czasu. Tak czy siak nie miała nic złego na myśli, ani nie wyrzucała Vernerowi, że przyszedł „późno” ani że ją nakrył. Chyba naprawdę zależało jej mniej niż sądził.
- Aż badasz trucizny. - sprostowała z odruchu, a potem zmarszczyła brwi. Potarła czoło, próbując zanalizować słowa Forsberga. - Pretekstem. Na pewno pretekstem. Przepis jest później... Cholera jasna. - zirytowała się w końcu. - Nienawidzę tej porra de barreira linguística! - prawie tupnęła nogą, a potem machnęła ręką. To nie było ważne, nie w tej chwili. Teraz to miało małe znaczenie. - I czemu umniejszasz swoją pracę? Jesteś Strażnikiem, jak my wszyscy. Ryzykujesz, jak my wszyscy. Bo nikt mi nie powie, że badanie toksyn nie może być śmiertelne dla badacza. - nie rozumiała ani jego, ani jego podejścia, ani tego cholernego kraju, ani języka ani niczego. Miała dosyć dzisiejszego dnia. Chciała zmienić formę, zwinąć się w kulkę i odpocząć. Wtulić się w koc, bo nikogo pod ręką nie było. Cholera, brakowało jej Tiga. Tig zawsze rozumiał, gdy świat zaczynał ją przytłaczać. I zawsze wiedział, czym uspokoić zdenerwowane instynkty. Musiała jednak zmusić się, by normalnie funkcjonować. To nie był koniec dnia. I była pewna, że nie wróci do dzielonego z Sarnai mieszkania, bo zwyczajnie nie wytrzymałaby teraz w domu. Zwłaszcza z okresowo irytującą medyczką.
- Wątpię. - powiedziała więc tylko, potrząsając głową. - Nie wygląda na faceta, który to potrafi. W sensie tacy jak on są silni tylko wtedy, gdy inni się ich boją. A gdy ktoś zaczyna się stawiać, to już nie są tacy potężni. - jakoś wiedziała, że w pytaniach Vernera nie było nic złego. Był ciekawy, próbował zrozumieć jej tok myślenia. Chyba próbował. Nie była teraz tego taka pewna, w ogóle nie była już niczego pewna. Mimo wszystko to nie była wina jej rozmówcy, ale sytuacji. Świat był czasem zbyt skomplikowany jak dla Vai. Dlatego potrzebowała kociej wersji siebie, bo dla kota wszystko było prostsze.
Nie ciągnęła już tematu szantażu, bo chyba wszystko było już wyjaśnione. A potem Verner ewidentnie się rozproszył, rozluźnił, a to dziwnym trafem uspokoiło trochę i jej zdenerwowanie. Siedem miesięcy. Umie się turlać i raczkować. Opis mówił całkiem sporo, a Vi lekko zmarszczyła nosek, w charakterystycznym wyrazie zamyślenia.
- To całkiem już aktywne maleństwo. - roześmiała się lekko. O oczach Forsbergów już słyszała, przetworzyła sobie ich widok u niemowlaka i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Skoro ma twoje oczy, to na pewno wygląda uroczo. A potem wyrośnie na piękną kobietę o bardzo intrygującej urodzie. Nie odpędzi się od chłopców. - Vaia mówiła to całkiem szczerze i ze sporym entuzjazmem. No i troszeczkę ciekawiło ją, jak bardzo nadopiekuńczym ojcem będzie Verner. Niestety rozmowa musiała poczekać na inny dzień. Teraz musieli wrócić do pracy.
- Taka praca, niestety. - rozumiała niechęć Vernera. Nie musiała mu też mówić o dyżurach, zresztą jaki miałoby sens dopowiadać, że ona sama już dawno skończyła swój dyżur, a co za tym idzie, leciała już 15 godzinę na nogach, a jutro czekała ją kolejna dzienna zmiana. Pewnie zdrzemnie się w biurze, bo wątpiła, by znalazł się czas na wyjście w las. Świetnie, 36h w pracy. O tym marzyła. Pytanie Vernera wybiło ją z myśli. - Facet nie dawał znaku życia od circa 5 godzin. Nikt by się nie przejął, gdyby nie miał dziwnych plam na ciele. Nie ryzykowali dotykania go, ale ode mnie mogę ci powiedzieć, że śmierdzi. Nie jak trup, inaczej. Nie potrafię tego dobrze określić, niestety Twojej wiedzy nie mam. Mój wewnętrzny kot twierdzi, że jego „mięso jest trefne”. Ma przebarwienia na wargach. A prócz tego podobno handlował nielegalnymi eliksirami. Zdążyliśmy znaleźć ładny zapasik tam z tylu, ciekawie go ukrył. - wyjaśniła rzeczowo, przykucając w pewnej odległości od trupa. - A no i miał krwotok z nosa. Dobra, jak będziesz coś miał, daj mi proszę znać. Idę sprawdzić, czy ktoś coś widział. - pożegnała się z technikami i Vernerem, po czym wyszła z pokoju wypytać innych mieszkańców.
Vaia z tematu
- Aż badasz trucizny. - sprostowała z odruchu, a potem zmarszczyła brwi. Potarła czoło, próbując zanalizować słowa Forsberga. - Pretekstem. Na pewno pretekstem. Przepis jest później... Cholera jasna. - zirytowała się w końcu. - Nienawidzę tej porra de barreira linguística! - prawie tupnęła nogą, a potem machnęła ręką. To nie było ważne, nie w tej chwili. Teraz to miało małe znaczenie. - I czemu umniejszasz swoją pracę? Jesteś Strażnikiem, jak my wszyscy. Ryzykujesz, jak my wszyscy. Bo nikt mi nie powie, że badanie toksyn nie może być śmiertelne dla badacza. - nie rozumiała ani jego, ani jego podejścia, ani tego cholernego kraju, ani języka ani niczego. Miała dosyć dzisiejszego dnia. Chciała zmienić formę, zwinąć się w kulkę i odpocząć. Wtulić się w koc, bo nikogo pod ręką nie było. Cholera, brakowało jej Tiga. Tig zawsze rozumiał, gdy świat zaczynał ją przytłaczać. I zawsze wiedział, czym uspokoić zdenerwowane instynkty. Musiała jednak zmusić się, by normalnie funkcjonować. To nie był koniec dnia. I była pewna, że nie wróci do dzielonego z Sarnai mieszkania, bo zwyczajnie nie wytrzymałaby teraz w domu. Zwłaszcza z okresowo irytującą medyczką.
- Wątpię. - powiedziała więc tylko, potrząsając głową. - Nie wygląda na faceta, który to potrafi. W sensie tacy jak on są silni tylko wtedy, gdy inni się ich boją. A gdy ktoś zaczyna się stawiać, to już nie są tacy potężni. - jakoś wiedziała, że w pytaniach Vernera nie było nic złego. Był ciekawy, próbował zrozumieć jej tok myślenia. Chyba próbował. Nie była teraz tego taka pewna, w ogóle nie była już niczego pewna. Mimo wszystko to nie była wina jej rozmówcy, ale sytuacji. Świat był czasem zbyt skomplikowany jak dla Vai. Dlatego potrzebowała kociej wersji siebie, bo dla kota wszystko było prostsze.
Nie ciągnęła już tematu szantażu, bo chyba wszystko było już wyjaśnione. A potem Verner ewidentnie się rozproszył, rozluźnił, a to dziwnym trafem uspokoiło trochę i jej zdenerwowanie. Siedem miesięcy. Umie się turlać i raczkować. Opis mówił całkiem sporo, a Vi lekko zmarszczyła nosek, w charakterystycznym wyrazie zamyślenia.
- To całkiem już aktywne maleństwo. - roześmiała się lekko. O oczach Forsbergów już słyszała, przetworzyła sobie ich widok u niemowlaka i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Skoro ma twoje oczy, to na pewno wygląda uroczo. A potem wyrośnie na piękną kobietę o bardzo intrygującej urodzie. Nie odpędzi się od chłopców. - Vaia mówiła to całkiem szczerze i ze sporym entuzjazmem. No i troszeczkę ciekawiło ją, jak bardzo nadopiekuńczym ojcem będzie Verner. Niestety rozmowa musiała poczekać na inny dzień. Teraz musieli wrócić do pracy.
- Taka praca, niestety. - rozumiała niechęć Vernera. Nie musiała mu też mówić o dyżurach, zresztą jaki miałoby sens dopowiadać, że ona sama już dawno skończyła swój dyżur, a co za tym idzie, leciała już 15 godzinę na nogach, a jutro czekała ją kolejna dzienna zmiana. Pewnie zdrzemnie się w biurze, bo wątpiła, by znalazł się czas na wyjście w las. Świetnie, 36h w pracy. O tym marzyła. Pytanie Vernera wybiło ją z myśli. - Facet nie dawał znaku życia od circa 5 godzin. Nikt by się nie przejął, gdyby nie miał dziwnych plam na ciele. Nie ryzykowali dotykania go, ale ode mnie mogę ci powiedzieć, że śmierdzi. Nie jak trup, inaczej. Nie potrafię tego dobrze określić, niestety Twojej wiedzy nie mam. Mój wewnętrzny kot twierdzi, że jego „mięso jest trefne”. Ma przebarwienia na wargach. A prócz tego podobno handlował nielegalnymi eliksirami. Zdążyliśmy znaleźć ładny zapasik tam z tylu, ciekawie go ukrył. - wyjaśniła rzeczowo, przykucając w pewnej odległości od trupa. - A no i miał krwotok z nosa. Dobra, jak będziesz coś miał, daj mi proszę znać. Idę sprawdzić, czy ktoś coś widział. - pożegnała się z technikami i Vernerem, po czym wyszła z pokoju wypytać innych mieszkańców.
Vaia z tematu
when killing them with kindness doesn't work...try voodoo
Verner Forsberg
Verner ForsbergŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Karlstad, Szwecja
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : bogaty
Zawód : toksykolog
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : wąż
Atuty : truciciel (I), odporny na trucizny (II)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 21 / wiedza ogólna: 10
Verner przez dłuższą chwilę przyglądał się Vai, próbując zrozumieć jej sceptyczm wobec tutejszych zasad — choć może bardziej była to frustracja ich sposobem myślenia. Rozumiał to na swój sposób. Uniósł lekko brwi, gdy przypomniała mu, że w jej oczach jest takim samym strażnikiem jak reszta; przez usta przemknął cień rozbawienia.
- Chyba jestem przyzwyczajony, że ludzie traktują takie rzeczy jak moje badania z dystansem… - wzruszył ramionami z fałszywą skromnością. Nie sądził, by kiedykolwiek był w stanie się do tego przyzwyczaić, a sceptycyzm kolegów czasem bolał; ale udawał całkiem nieźle. - Może być śmiertelne dla kiepskiego badacza. - dodał z szerszym uśmiechem. Samemu wciąż arogancko wierzył, że na trucizny jest odporny — może dzięki genom Forsbergów, a może dzięki wyczuciu i doświadczeniu.
Nie dopytywał o tego mężczyznę dalej, ale na jego twarzy pojawił się cień zrozumienia. Chyba instynktownie wyczuwał, że Vaia wie, o czym mówi. Niektórzy, pod przykrywką siły, bywali przewidywalni i łatwi do złamania, gdy tylko ktoś przestał się ich bać.
Jego uśmiech złagodniał, gdy zaczęli mówić o Magnolii; w stalowych oczach pojawił się błysk ciepła. Uniósł lekko brwi, pierwszy (i, czego jeszcze nie wiedział, ostatni) raz skonfrontowany z myślą o dorosłóści własnej córki, a potem ze szczerym (!) rozbawieniem pokręcił głową.
- Och, ja ich odpędzę. - zawyrokował, ale potem zamilkł i prędko zmienił temat na sprawy zawodowe. Ukłuła go niewygodna myśl, że przyszłość i zamążpójście Magnolii tak naprawdę nigdy nie będą ani w jej, ani w jego rękach. Tylko jarla, zawsze jarla. Jarla, którym nigdy nie zostanie drugi syn trzeciego syna.
Wysłuchał raportu Vai, skupiając się na szczegółach. Przez chwilę korciło go, by zapytać o wewnętrznego kota, ale potem skupił się na zapasie nielegalnych eliksirów. Posłał Vai przeciągłe spojrzenie, zastanawiając się na ile zmęczył ją dzisiejszy dzień.
- Zabezpieczę próbki i nielegalne eliksiry, a ciało zbadam w prosektorium. Do końca tygodnia powinnaś mieć wyniki badań toksykologicznych, może szybciej. - zapewnił i posławszy koleżance ostatnie spojrzenie, ruszył w stronę trupa, a potem (o wiele bardziej entuzjastycznie) w stronę jego zapasu eliksirów. Tęsknota za domem minęła, zastąpiona zawodową ciekawością — i nie wiedział jeszcze, że z perspektywy czasu będzie żałował tych wszystkich nocy w pracy, tych badań prowadzących w gruncie rzeczy donikąd.
Verner zt