Ociężałe, opasłe krople deszczu zalewały świat.
Dudniły dźwięcznie o każdy liść czy poszarzały kamień, by wreszcie zetknąć się z jego ciałem — wściekle napiętymi mięśniami, których kontury majaczyły pod materiałem przemokniętej koszuli. Czerń otulająca dookoła pozwalała mu zaciągać się wonią niebezpieczeństwa, wyostrzając każdy ze zmysłów do granicy absolutum; nozdrza drgnęły nieznacznie, kiedy dziwnie znajoma woń wdarła bezwstydnie pomiędzy ściany męskiego umysłu.
Igliwie.
Piach.
Krew.
Polowanie?, pomyślał.
Ciemność wiodła opuszkiem palca przez zawiłe manuskrypty żył. Kreśliła pejzaże pośród zapisanych na skórze, niezliczonych, blednących śladów opowiadających historię przeistoczenia, nurzania we krwi, zatracania wszystkiego, co ludzkie. Zakradała się pod taflę bezdennych, spowitych milczeniem tęczówek wyjałowionych ze wszelakiego ciepła; martwych, mimo iż czujnie wiodących przez złowrogie leśne korytarze, gdzie mogło czaić się niebezpieczeństwo godne syna Gleipniru, bowiem tym właśnie był.
Bądź usilnie pragnął się stać.
Łowcą doskonałym.
Niekiedy, można by rzec, Magnus Eggen przypominał zagubionego chłopca. Tego, który brutalnie zarżnął własnych rodziców, po czym zaciągnął młodszą siostrzyczkę do Midgardu, gdzie próbowali odnaleźć własne miejsce, co udało się uczynić tylko na chwilę. Na kilka najbliższych lat. Potem niefortunnie zaczął szukać dalej — i gdzie go to wszystko zawiodło? Właśnie tu, do tego brudnego, ponurego lasu uginającego się pod ciężarem ulewnego deszczu. Nasłuchiwał w milczeniu ciemności zwierzęcych nawoływań, słyszał zajadłe klepanie wilczych szczęk, odmierzał ciężar każdego kroku postawionego łapami watahy ścigającej jelenia, którego dyszący oddech wybrzmiewał nieludzkim przerażeniem, którego on nie potrafił zrozumieć. Dawno wyrzekł się strachu. Zdążył kompletnie zapomnieć, jak smakowało to uczucie. Zapomniał wiele więcej na przestrzeni minionych dekad, jednak wszystkie myśli zachowywał dla siebie.
Bądź dla Asterin.
Bowiem tylko siostrze — ze wszystkich znamion przeszłości — wciąż ufał.
Pozostałe sentymenty spalił czy pogrzebał, byle więcej nie wdzierały się nieproszone do jego codzienności. Brutalnej oraz krwawej, niepokojąco agresywnej, poniekąd zezwierzęconej we wszystkich stadiach furii, jaką emanowały kroki młodocianego buntownika; takim początkiem opieczętowana została jego opowieść, kiedy przekroczył granicę Midgardu, kiedy zanurkował pod powierzchnię własnych pragnień, kiedy porzucił skórę dziecięcego podlotka dla nieposkromionej bestii, jaka zamieszkiwała jego serce. Bądź bryłę, która mogła sercem być.
Obserwował otoczenie, mimo iż deszcz kąsał coraz wścieklej.
— Bogowie… — Prychnięcie pod nosem wyrażające pogardę pozostało ledwie świstem wiatru. Pomimo chłodu oplatającego ciało, nie wyrzekł ani słowa więcej, nawet lichego przekleństwa nie posłał w eter. Jedynie posmakował opuszkami palców ostrza jarzącego w ciemnościach żywym srebrem.
Niczego więcej nie dostał poza sztyletem oraz rozkazem, by niczego nie spierdolić. Naturalnie, że zastanawiał się nad własnym losem — był przynętą, czy drapieżcą? — jednak zasady Węzła były proste, a zadawanie niepotrzebnych pytań zakazane, dlatego milczał w momencie przyjmowania na szerokie ramiona każdego słowa, jakie doń wypowiedziano. Kamienny wyraz twarzy towarzyszył ostremu skinięciu głową, po których kazano mu się wynosić i zająć właściwą pozycję. Podobno gdzieś w wyludnionej okolicy gęstych, nieprzebytych lasów skrywały się potwory, jakich nigdy wcześniej nie widzieli galdrowie. Pozostawały jedynie tropy wgniecione ciężarem masywnego cielska w wilgotną, nieco błotnistą ziemię, ulatniająca się woń skudłaconej sierści, czy wreszcie krwista posoka ciągnąca się labiryntem krzewów do zatęchłej nory, jaka niegdyś mogła być jaskinią czegoś większego.
Magnus widywał magiczne stworzenia wielokrotnie, wszak na polecenia Wujka handlował nimi przez trzy czy tam cztery lata, poskramiał najzacieklejsze, układał najuleglejsze, uczył się wszystkiego o swoim wrogu, niekiedy zabijał, ponieważ sprawom zdarzało się wymykać spod kontroli. Jednocześnie nauczył się, iż zwierzęta bardziej przypominały ludzi niż mogłoby się wydawać.
Stąd trwał w milczeniu.
Skryty pomiędzy drzewami, oparty plecami o korę potężnego dęby, w przemokniętym ubraniu coraz bardziej przywierającym do ciała. Zarazem opanowany we własnym oddechu, obserwujący czernią spojrzenia ciemność, która wpatrywała się w niego, nasłuchujący każdego szelestu, szmeru liści, stęknięcia ściółki.
Cierpliwie czekał.
Warg, którego brzuch wkrótce miał rozpruć nożem, gdzieś tam był.
Wiedział, że wie — tak samo, jak Magnus wiedział o nim.
Gdyby był sam, z zimna szczękałby już zębami, ale zacisnął mocno szczękę, aż zabolała.
Wcale nie ze względu na warga, którego mógł zwabić każdy nierozważny gest.
Tylko ze względu na Magnusa Eggena, tego lodowego giganta, który czuwał obok w całkowitym bezruchu.
Wyprostował ramiona, by nie wydawać się niższym od Eggena, a najlepiej wydać się nieco wyższym. Nic z tego, brodacz był prosty jak struna. Albo raczej jak cięciwa, napięta do strzału. Jego strzały zawsze sięgały bestii pierwsze, choć Ulrik ćwiczył i ćwiczył swój cel. Kiedyś musi go wyprzedzić.
Dzisiaj nie mieli w rękach kusz, tylko noże i Borum nie rozumiał celu tego sprawdzianu. Eggen i tak pewnie nic mu nie powie, o ile wiedział cokolwiek więcej.
W hierarchii byli w teorii równi, choć przy Magnusie nigdy tak się nie czuł. Wszyscy inni rekruci, nawet stojący wyżej Eriksen, odnosili się do niego z sympatią.
Tylko nie on. Pieprzony lodowy książę z krainy Gigantów.
Faktycznie, Ulrik dołączył do grupy nieco później i był nieco węższy w barach, ale to chyba nie powód żeby aż tak go lekceważyć? Od kilku tygodni usiłował pokazać Eggenowi, że jego obecność wśród łowców jest atutem, a nie ciężarem—ćwiczył ponad siły, tropił coraz lepiej, rozpoznał na mieście tamtą zmorę—ale równie dobrze mógłby stawać na głowie przed fiordem.
Głazy nawet by go nie zauważyły i Magnus chyba też go nie zauważał.
Wielki, durny, irytująco silny i perfekcyjny w pracy głaz.
Zamrugał, zdając sobie sprawę, że zamiast w leśną gęstwinę wpatruje się w kroplę deszczu, spływającą po szyi Eggena. Od kilku sekund.
Odwrócił wzrok, patrząc w ciemność.
Zdawało mu się, że ciemność pachnie jak krew.
Ostrożnie przestąpił z nogi na nogę, próbując rozluźnić spięte mięśnie. Zmrużył z irytacją oczy, uświadomiwszy sobie, że Magnus nie zmienił pozycji co najmniej od pół godziny (w przypadku innych łowców nie zauważyłby kiedy i jak ruszają głową albo tułowiem, ale… przy Eggenie był jakoś tak… czujny). Przełożył nóż z jednej ręki do drugiej, a potem z powrotem. Odprowadził wzrokiem wiewiórkę na gałęzi jednego z drzew. Nie schodź stąd, mała, bo wielki wilk cię zje.
Odgarnął z twarzy włosy.
Znów zmienił ciężar ciała.
Spojrzał w gwiazdy.
Elsie potrafiłaby przypisać piękny mit do każdej konstelacji, ale on nie. Niebo było równie nudne jak godziny spędzone w tym lesie.
Gdybyż tylko przypisali go do pary z kimkolwiek innym, byle nie Magnusem! Eriksen byłby surowy, ale nauczyłby go czegoś ciekawego, a z resztą dobrze by się bawił.
Zerknął na Magnusa kątem oka, tym razem nie spuszczając wzroku na krople deszczu spływające po muskularnych ramionach. Las nadal pachniał krwią, ale było cicho. Musieli być daleko od rzezi, jaka rozgrywała się między wargiem i czymś, co krwawiło.
-Pewnie już żre, więc sensu na niego czekać. Nie przyjdzie tu, mając ofiarę. - zauważył szeptem, ku własnej irytacji wychwytując we własnym tonie nutę niepewności. Zacisnął usta. Spojrzał na Magnusa wymownie, mając nadzieję, że ten nie będzie udawał, że go, kurwa, nie słyszał.
Nie znosił być ignorowany, a cisza jaka zapadła w odpowiedzi na jego propozycję była o sekundę zbyt długa.
-Dlaczego tak mnie nie znosisz? - wypalił dojrzale i poważnie, bo nie mógł już tego znieść. Kolejne godziny milczenia, kolejne tygodnie upokorzeń, nikomu nie służyła praca pełna niejasności. Powinni—muszą—to sobie wyjaśnić. Jak mężczyzna z mężczyzną, a polowanie na warga w duecie to chyba jedyna okazja, biorąc pod uwagę, że nigdy nie wyciągnie Eggena na piwo po pracy.
Deszcz wdzierał się w oczy, jednak umysł pozostał otwarty na każdą ewentualność, a ciało w naprężeniu cięciwy godnej najznakomitszego łuku trwało w zastygnięciu, w bezruchu wgryzającym się niespiesznie pierwotnym bólem wylęgłym ze wszystkich mięśni uwięzionych w nieruchomości dłużej niż przewidział, jednak nigdy się nie cofał ani nie odpuszczał. Dawniej też tego nie potrafił.
Dostrzegał niejaką słabość w
u l e g ł o ś c i,
szczególnie takiej względem własnej, fizycznej mierności, dlatego trwał znieruchomiały z zawziętością drzewa zakorzenionego na tyle głęboko, by przetrwało ono wściekłe wiatry szarpiące liściastymi koronami bądź strzelistymi czubkami ozdobionymi zielonkawym igliwiem o duszącej woni drażniącej nozdrza. Podczas ulewy wszystko pachniało inaczej, dźwięki przetaczały się przestrzenią nietypowo, ludzkie zmysły wraz z odruchami wiedzionymi przyzwyczajeniem zapisanym w mięśniowej pamięci zawodziły i każdy, łącznie z wargiem polującym w głębinie lasu, odczuwał te zmiany — milczenie, wybrane ze świadomością, oparte o doświadczenie dzieciaka wychowanego wśród mętów oraz kryminalistów, było celowe; pozwalało mu zachowywać pełnię skupienia, wygłuszało przynajmniej częściowo przebodźcowane sklepienie czaszki, napawało krótkotrwałym poczuciem kontroli
nad wszystkim,
nad
k a ż d y m.
Przynajmniej w czysto teoretycznych rozważaniach.
Obecność drugiego łowcy traktował z boleśnie zimną obojętnością wkomponowaną w bezemocjonalne spojrzenie posłane Ulrikowi jedynie raz, krótko na początku i chociaż Magnus uchodził za obiecującego członka Węzła, wciąż cechowała go dziwna trudność; niepotrafiący współpracować z człowiekiem skrajnie odmiennym od wszystkiego, co znał, wybierał szczere zdystansowanie, na patrole przeważnie towarzysząc pozostałym łowcom, ucząc się we własnym tempie postrzegania każdego bardziej jako członka nowej, agresywnej, również nasiąkniętej przemocą (aczkolwiek skoncentrowanej na wargach i magicznych stworzeniach) rodziny, niżeli współpracownika.
Nie reagował.
Nie upominał go.
Uparcie milczał, chociaż wyostrzony treningiem słuch sięgał najcichszego dźwięki podążającego za nerwowym podrzucaniem lśniącego ostrza, za płytkimi oddechami unoszącymi klatkę piersiową nieco zbyt pospiesznie, za przestąpienie z jednej nogi na drugą celem rozluźnienia mięśni, odjęcia na ułamek sekundy ciężaru własnego ciała z obciążonego biodra na drugie, jednak — prędzej czy później — ono również zaczynało pojękiwać boleśnie, drażniąc i wytrącając ze skupienia przy każdym poruszeniu. Pozwalał jedynie pojedynczym myślom na krótko zarysować się wpół przezroczystą sylwetką pod firmamentem czaszki, by błyskawicznie powrócić do wyuczonego wpatrywania w bezdenne ciemności, skąd dźwięki wydobywały się coraz ciszej i słabiej, z mniejszą gwałtownością oraz zajadłością charakterystyczną dla zamieszkujących tam stworzeń, co mimowolnie przeniknęło dogłębnie ciało Magnusa milimetr po milimetrze, i napięcie mięśni wydawało się jeszcze ostrzejsze niż oddech wcześniej. Przemoknięte ubranie przyległe do wyrzeźbionych niemalże z rzeźbiarską precyzją mięśni uwypuklało gotowość do przeprowadzenia ataku, chociaż w ulotności trwającej chwili wszystko dookoła sugerowało bardziej obronę od nieprzemyślanego rzucenia w otchłanne labirynty mroku, dlatego bezgłośnie poruszył się i cofnął o jeden krok, łokciem napotykając twardą konstrukcję żeber oraz muskulaturę brzucha Ulrika.
Dokładnie w tym momencie, w którym chłopak postanowił podzielić się własną uwagą; oczywiście, że dotarła ona do uszu Magnusa w czasie rzeczywistym, rozgrywającym się tu i teraz, i niespiesznie silił się na odpowiedź, zarysowując w głowie subtelnie niepewny wydźwięk pozostawiony głosem chłopaka skrajnie odmiennego od wyzutego ze wszelkich emocji Norwega, przynajmniej pozornie odciążonego ze zbędnego balastu uczuć, chociaż serce bijące w piersi wydawała się nieznośne żywe i wciąż skore do życia,
nie marnego
e g z y s t o w a n i a.
Ułożył na języku zdanie wykreowane celem krótkiej eksplikacji przy nieszczególnie subtelnym zarysowaniu tych aspektów, w których towarzyszący mu gówniarz się pomylił, jednak pozbawiony umiejętności dłuższego trzymania języka za zębami poczęstował go pytaniem tak skrajnie absurdalnym, biorąc pod uwagę okoliczności wraz ze scenerią zalewaną deszczem i tym, co powinni byli zrobić, że Magnus mimowolnie skierował ku niemu spojrzenie nabiegłe zaskoczeniem. Prawdopodobnie właśnie to wyraźne, niemalże namacalne zdezorientowanie splecione ze zdziwieniem wykraczającym poza zwyczajne, do jakiego mężczyzna rzeczywiście niekiedy się posuwał wraz z uniesieniem jednej brwi ku górze, było pierwszym realnym przejawem emocji wymalowanym na jego twarzy, jakich Ulrik doświadczył — po wielomiesięcznej udręce, nareszcie dostrzegł w mrocznych, infernalnych tęczówkach coś bardziej ludzkiego, co świadczyło o resztkach poszarpanego człowieczeństwa tlącego się lichym ognikiem gdzieś na załamaniu dnia i nocy, kiedy wewnętrzne demony pozwalały zaczerpnąć oddechu; wpatrywał się w towarzysza ułamek sekundy dłużej niż planował, by wreszcie odzyskać niedawny rezon, ponownie sięgając beznamiętności rysującej jednokolorową powłokę na całej twarzy.
Powinni.
Muszą?
Wyjaśnić sobie.
Gdyby mężczyzna posiadał umiejętność wertowania cudzych myśli, najprawdopodobniej właśnie roześmiałby się gardłowym, obramowanym ironicznym pogłosem głosem przetrzymywanym gdzieś we wnętrzu napiętego ciała rozdrażnionego banalnością pytania wciąż odbijającego się w uszach nieznośnym, irytującym echem i wreszcie westchnął. Nienawykły do jakiegokolwiek przejawu serdeczności czy niepotrzebnej nikomu czułości w świecie Gleipniru, w którym przemoc wydawała się jedynym rozsądnym rozwiązaniem, po jakie sięgał każdy i wszędzie, zareagował czysto instynktownie przy kolejnym kroku, paradoksalnie wciąż zachowując doskonałą czujność oraz kontrole otoczenia nasiąkłego jeszcze bardziej deszczem oraz lesistą wonią zmieszaną z zapachem błota.
Obrócił się z niemalże zwierzęcą zwinnością, wykręcając chłopakowi jedną z dłoni — tę, w której spoczywało ostrze lśniące najprawdziwszym srebrem — do tyłu z dziecięcą łatwością, biorąc pod uwagę jego rozproszenie, po czym bez grama delikatności wymierzył niewątpliwe bolesne kopnięcie w nadbrzusze gdzieś w rejonie żołądka i zanim Ulrik zdążył jakkolwiek zareagować na ten gwałtowny przejaw agresji, pchnął go wprost na najbliższe drzewo; plecy gówniarza musiały ostro zderzyć się z chropowatością kory, do której sekundę później docisnęło go masywne, męskie ciało Magnusa. Przez mokre ubranie wyczuwalne były nie tylko jego twarde mięśnie, ale przede wszystkim bicie serca, kurewsko spokojne, niewzruszone, jakby wyuczone leniwego rytmu niezależnie od sytuacji oraz zagrożenia bądź nieplanowanych komplikacji mogących spotkać ich zawsze i wszędzie. Tak jak teraz.
I, co dla duńskiego szczeniaka musiało zabarwić się na purpurowy odcień upokorzenia, wychowanek Przesmyku doskonale słyszał głośne, przerażone wystukiwanie przyspieszonego rytmu organu w piersi młodszego kolegi, chociaż do przyjaźni było im daleko; prawda?
Nie zamierzał jednak poprzestać na tym, co już się wydarzyło, dlatego dokończył rozgrywany, nieco dramatyczny akt sztuki, o jakiej nikomu nigdy nie powiedzą, każdy z odmiennych powodów, i unieruchomiwszy go przy drzewie z gracją rasowego drapieżnika — przytrzymując teraz już obie ręce chłopaka za nadgarstki nad jego głową, ograniczając do minimum najdelikatniejsze ruchy własnym ciężarem, wreszcie przyciskając do gardzieli ostrze niedawno wytrącone z nierozważnego chwytu — zbliżył twarz niezwykle blisko, niemalże stykając się nosem z Ulrikiem, który (czego mężczyzna był więcej niż pewien) musiał wyklinać jego imię. Chłodna, skropiona łzawymi kroplami deszczu stal sztyletu błyszczała w ciemności rozświetlonej pojedynczymi refleksami księżyca przebijającego zza chmur, przyciśnięta z gorliwą precyzją zabójcy doskonałego do miejsca, w którym skóra była najdelikatniejsza i gdzie zadanie ciosu zawsze kończyło się natychmiastową śmiercią, czego nie musiał tłumaczyć ani głośno podkreślać. Czas zwolnił, niemalże się zatrzymał, skurczony do tego ulotnego momentu wykreowanego spontanicznością, którą sam Norweg zamierzał sprowadzić do lekcji wartej zapamiętania; nie znając innego sposobu, zawsze uderzał w przemoc i agresję, na jakich poniekąd został nie tylko wychowany, co ukształtowany dłońmi wszystkich dookoła, zmieniając się na przestrzeni lat z dręczonego dziecka w człowieka zdolnego do wszystkiego, by przeżyć i przetrwać.
— Boisz się mnie? — wyszeptał mrukliwie milimetry od ust chłopaka; wydawało mu się, że wyczuwał nieznaczne drżenie jego ciała, może ze strachu, może z zimna, bowiem obydwoje byli przemoczeni do wychłodzonej skóry, jednak nie roztrząsał tego, samemu nie pozwalając sobie na jakąkolwiek słabość czy zawód ze strony naprężonych mięśni. Nie zadrżał ani głęboki, nieco zachrypnięty głos, ani ręka oplatająca z uczuciem i porażającą pewnością siebie rękojeść. — I zanim odpowiesz, pamiętaj o tym, że zawsze rozpoznam kłamstwo — wyrzucił sekundę później, pozwalając ciepłu oddechu musnąć jego policzek.
Chociaż przestrzeń pomiędzy ich ciałami przestała istnieć dawno temu, to Maguns domagając się odpowiedzi pogłębił nacisk własnego ciężaru, wciąż zatrzymując w stalowym uścisku nadgarstki, na których możliwe że później pojawią się sinofioletowe ślady bolesnego, ciasnego splotu. Pozornie byli sobie równi i powiedziałby to każdy, kto ujrzałby oddział łowców wkraczających wspólnie do ciemnego, chłodnego, niegościnnego lasu zamieszkałego przez wargów, których powinni wypatroszyć do takiego stanu, by miękkie leśne runo utonęło w szkarłatnej powodzi krwi oraz ciepłych, parujących wnętrzności — jednak w rzeczywistości równość
nie istniała.
Wyparowała.
Wymarła.
Dematerializowała się, zanim ktokolwiek spostrzegł, a może nigdy jej nie było.
— Gdybyś więcej skupiał się na otoczeniu, a mniej na własnych bolączkach, już dawno zorientowałbyś się w tym, że stworzenie się przemieszcza — czyżbyś nie uważał na podstawowych lekcjach? Zapomniałeś, co oznacza martwa cisza w lesie? — drwina wtłoczona w słowa nabrzmiała z toksycznością wężowego toksykantu. — Drapieżnika — słowo zawisło w milimetrach przestrzeni pomiędzy ich twarzami. — I choćbym bardzo tego pragnął, nie jesteśmy tu jedynymi łowcami, a z każdą kolejną sekundą jesteśmy bardziej zwierzyną łowną niżeli myśliwymi. Dlatego powiem ci, co teraz zrobimy. — Ostrze przeciągnęło ostro zakończonym końcem niżej, zatrzymując się we wgłębieniu poniżej gardła, by ostatecznie oderwać się od chłopaka.
Magnus wyraźnie, chociaż nie całkowicie, rozluźnił chwyt wykręcający Ulrikowi nadgarstki, drugą dłonią wychylając rękojeść sztyletu ku górze w taki sposób, jakby właśnie zaproponował chłopakowi pochwycenie jego własnej broni, jednak nawet jeśli ten zdecydował się wyszarpnąć oręż Norwegowi świdrującemu go nieprzeniknionym wzrokiem mieszającym ciemny brąz z najprawdziwszą czernią, wciąż przegrywał to starcie.
— Weźmiesz to. — Podbródkiem wskazał rękojeść. — Pójdziesz na środek tamtej polany. — Następne wskazanie, tym razem głową. — Będziesz czekał na warga, który właśnie tutaj zmierza. — I jest bardziej bestią niżeli człowiekiem. — Po czym zarżniesz go własnoręcznie, bo w przeciwnym razie sam zdechniesz.
Pozwolił słowom dotrzeć do jego uszu.
— Zrozumiałeś?
Przemilczał wszystko inne, co powinien był dodać.
Przemilczał prawdę — o tym, że wesprze go w bezpośredniej walce i nikomu nie pozwoli umrzeć na własnej warcie; o tym, że Eriksen osobiście poprosił Magnusa o zajęcie się chłopakiem; o tym, że wszyscy przechodzili dokładnie to samo, chrzest bojowy; o tym, że powinien się bać, ponieważ bali się prawie wszyscy — prawie wszyscy, bo cholerny Magnus Eggen dawno przestał odczuwać strach, ale o tym nikt nie musiał wiedzieć. Wreszcie przemilczał jeszcze jedno, może najważniejsze.
Zabijanie — często bardzo brutalne — było codziennością, do której od pierwszego morderstwa warga, będącego wciąż człowiekiem, będzie musiał przywyknąć i zmieni go to bezpowrotnie, jak zmieniało każdego.
Jedno spojrzenie. Czy to dużo, czy mało? Czasami Magnus nie patrzył na niego w c a l e, ale to jedno spojrzenie, ochłap atencji, zdawało się jeszcze gorsze. Najgorsze, że w przypadku jakiegokolwiek innego łowcy Ulrik wcale nie odliczałby tych spojrzeń, ba, znalazłby perfekcyjnie racjonalne wytłumaczenie dla skupionego wzroku wbitego w leśną gęstwinę. Polowali wszak na warga, śmiertelnie niebezpiecznego, i tak dalej i tak dalej.
Stresująca noc.
Tyle, że inni łowcy traktowali go normalnie o każdej innej porze doby. Dla Eggena Ulrik mógłby być powietrzem i w jakiś irracjonalny sposób łudził się, że zmieni się to akurat dzisiaj. Magnus mógł go nie lubić, rzadko się to zdarzało, no ale m ó g ł, kto mu zabroni? Mógł nie chcieć pić piwa po pracy i reagować kiepsko (a raczej nie reagować) na próby przełamania lodów, mógł milczeć wymownie gdy inni łowcy udzielali Ulrikowi rad i jeszcze wymowniej gdy wszyscy pili przy ognisku finlandzką wódkę (może wszyscy poza Magnusem, czy mógłby mieć tak pokerowe spojrzenie gdyby alkohol nie uderzył mu do głowy?) i Ulrik zaproponował konkurs sikania na odległość. To oczywiste, kto nie wziął w nim udziału.
Ale czy mógł — czy naprawdę mógł — ignorować towarzysza broni, gdy zostali w obliczu zagrożenia całkiem sami? Na Odyna, przecież nie trzeba przepadać za sobą personalnie by rozumieć kwestię zagrożenia i odpowiedzialności za siebie nawzajem i solidarności, i chyba na tego drugiego też trzeba się obejrzeć, a nie tylko na pieprzonego warga. Warga, z którym dziś zostaną całkiem sami. I faktycznie, o ile Ulrik nigdy nie obawiałby się o siebie w towarzystwie kogoś innego, to wraz z lepkimi mackami strachu w jego serce wkradała się dziwna nieufność.
Ja nigdy nie zostawiłbym ciebie, ale czy ty w ogóle obejrzysz się na mnie?
Jego umysł pracował zbyt szybko, zwłaszcza w emocjach, by móc skupić się jedynie na wargu. Zawsze miał zbyt wiele bodźców lub ich sobie szukał. Nigdy nie potrafił skupić się na książkach czy liczbach, potrafił za to — przynajmniej do dzisiaj tak mu się wydawało — odnaleźć się w towarzystwie i w grach drużynowych. Nie miał i nie chciał mieć kontroli nad tym, jak szybko wiedza wchodzi mu do głowy i z jak rozczarowaną miną patrzy na niego ojciec (i na tym kończyły się chyba problemy nastoletniego Ulrika), ale naturalnie przychodziła mu chociaż umiejętność wpasowania się w grupę kolegów. Do niedawna. Skoro zwątpił w swoją relację z towarzyszem broni to jak miał nie wątpić we własną gotowość do zabicia warga?
Jak mieli być dobrymi łowcami, skoro najwyraźniej sobie nie ufali? Nieufność, Magnus musiał mu nie ufać skoro traktował go jak powietrze, a tym samym zaskarbił sobie na pierwsze kiełki zwątpienia Ulrika. Rozkwitły dopiero teraz, podlane rzęsistym deszczem i strachem, dopiero w chwili próby; a Borum — nazywając w myślach tą nieufność zanim rozpleniła się jak chwasty, teraz, od razu, w zarodku — postanowił rozwiązać ten problem. Muszą to sobie wyjaśnić, zanim irracjonalna niechęć lub rywalizacja zatruje ich polowanie. Chciał wyjść stąd żywy i chciał by Magnus też wyszedł stąd żywy (czy i on chciał tego samego?), a nie będzie skuteczny jeśli będzie uparcie przewijał w głowie ich wspólne chwile i szukał tego, które zadecydowało o niechęci Eggena. Czy to było pierwsze wrażenie? Czy powiedział coś głupiego później? Czy przesadził nieco z ich rywalizacją i Magnus poczuł się zagrożony? Wspomnienia przelatywały przez jego głowę jak w kalejdoskopie, skupione na mimice Magnusa, na sposobie w jaki unosił lekko jedną brew wyżej od drugiej, na czerni jego oczu gdy spoglądał na Ulrika posępnie (skoro robił to tak rzadko, to Ulrik zapamiętał każdy moment, w którym ich spojrzenia się krzyżowały; i każdy z tych momentów musiał być wrogi i stresujący, bo serce biło mu wtedy szybciej), na lekko spiętych mięśniach karku i sposobie w jaki Eggen zaciskał dłonie. W tych wspomnieniach było też miejsce dla szerokich ramion i sposobie, w jaki Eggen zmieniał koszulę, ale Ulrik ani przez moment nie pomyślał, że jego delikatną i zupełnie nieszkodliwą obsesję powoduje cokolwiek innego niż poczucie antypatii i zagrożenia. Nikt, zwłaszcza żaden wysportowany prawie-rówieśnik (oczy Magnusa wydawały się starsze, szczególnie gdy patrzył na Ulrika z-góry-choć-byli-tego-samego-wzrostu; więc zawzięty Borum podejrzał z ciekawości jego dokumenty i ze zdumieniem odkrył, że dzieli ich w gruncie rzeczy niewiele lat i poprawiło mu to humor dopóki znów nie znalazł się z Eggenem twarzą w twarz) nigdy nie odnosił się do Ulrika tak lodowato, więc to na pewno normalne, że Borum nie myślał o nikim innym tak intensywnie i często. Pochodził wszak z rodziny naukowej i chociaż naukowcem nie był i nigdy nie będzie, to zapamiętał od ojca, że staranna analiza faktów pozwala znaleźć i rozwiązać problem.
Zabrał się do rozwiązywania, zanim go znalazł, ale w dzisiejszą pełnię naprawdę nie mieli czasu.
Zwłaszcza, że Magnus — czy złośliwie? — szturchnął go łokciem w żebra. Zamrugał, oderwał wzrok od lepiącej się do drugiego ciała koszuli, zadał swoje p y t a n i e, Magnus spojrzał mu prosto w oczy z emocją wyraźniejszą niż dotychczasowa pustka i nie cofnął od razu wzroku, więc czas na moment zwolnił… a potem wszystko potoczyło się szybko.
Zbyt szybko. Wykręcona boleśnie do tyłu ręka, poczucie poniżenia i przegranej wżerające się w duszę, rywalizował z nim tyle miesięcy, a dał się podejść z dziecinną łatwością i mógł obwiniać tylko siebie i własne rozproszenie. Magnus wydawał się jeszcze silniejszy niż Ulrik sądził, a jego skóra cieplejsza, ale te rozmyślania przerwał kopniak. Z zaskoczenia sapnął z bólu i zaraz potem zacisnął mocno usta, mrugając prędko, by deszcz zmył z jego rzęs łzy upokorzenia i wściekłości, bo jedynie to upokorzenie napędzały. Poleciał na drzewo i od razu spróbował się wyprostować, m u s i a ł utrzymać się w pionie, ale
nie musiał, bo Magnus podtrzymywał go skuteczniej od pnia wrzynającego się w cienką koszulę. Blisko. Za blisko. Nie przeszkadzała mu bliskość innych kolegów, ale w t e j było coś niewłaściwego, może dlatego, że nigdy nie skrócili dystansu; że przeszli od lodowatej odległości do... bójki? To nawet nie była bójka, nie zdążył przegrać zanim przegrał i wcale nie wyklinał imienia Magnusa, bo pretensje miał tylko do siebie i to pewnie dlatego serce biło mu jak oszalałe.
Ach, i dlatego, że miał unieruchomione ręce i zimne ostrze na gardle; ale ledwo rejestrował poczucie zagrożenia, irracjonalnie skupiony na czarnych oczach Magnusa. Z tej odległości, tak bliskiej, zdawało mu się, że rozpoznaje moment, w którym czerń przechodziła w ciemny brąz.
Spoglądał wprost w te oczy, początkowo dlatego, że nauczono go by nie okazywać strachu i duma dyktowała mu właśnie taką reakcję; ale potem dlatego, że wcale nie chciał cofać wzroku. Mrugnął dopiero, gdy wraz z ciepłym oddechem Magnusa uderzyło go ciepło innego rodzaju, przypominając o n i e w ł a ś c i w o ś c i tej chwili w dezorientujący sposób. To wszystko było surrealistyczne, irracjonalne, n i e n o r m a l n e, i nie miał na myśli tylko nieproporcjonalnej agresji Eggena i własnej przegranej.
- Nie! - warknął w odpowiedzi, od razu, nie cofając wzroku. Nieświadom rumieńców na własnych policzkach, ale świadom bliskości policzka Magnusa przy własnym. Sens jego pytania dotarł do niego pierwszy, sens groźby — sekundę później. - N i e. Ale to nie jest zabawne. - powtórzył z naciskiem, ale równie prędko, szczerze oburzony perspektywą robienia z niego tchórza. Tak, oburzony, bo choć faktycznie się bał, to nie bał się bólu ani sztyletu. Wierzył w Gleipnir, choć gdzieś w głowie zadudniły słowa matki o zatrudnianiu kryminalistów, ale przede wszystkim wierzył, że ludzie są w gruncie rzeczy d o b r z y. Szczególnie tacy, z którymi miał dziś zabijać p r a w d z i w e potwory. Dotychczas uważał Magnusa jedynie za zamkniętego w sobie, ale teraz uderzyła w niego nowa hipoteza:
- Czy ty jesteś nienormalny? - wyrwało mu się z impulsywną pretensją, a choć mógłby uznać własne słowa za sprytne i przypomnieć Magnusowi, że zaraz może ich zjeść warg to nie zdążył. Właśnie w tej chwili Eggen przycisnął się jeszcze bliżej do niego, udowadniając—Ulrikowi, sobie, wszechświatu— k t ó r y z nich był tu n i e n o r m a l n y.
Ulrik, pierwszy raz odkąd Magnus go znał — zamknął usta i zamilkł i pierwszy cofnął wzrok.
Spróbował się cofnąć, ale nawet całą siłą woli nie przesunie drzewa; dłonie szarpnęły się nerwowo po raz pierwszy; ale Magnus i sztylet skutecznie uniemożliwiali mu pole manewru. Świat skurczył się do niskiego tembru głosu, który słyszał, ale którego wcale nie s ł u c h a ł, pomimo tego, że Eggen chyba właśnie wypowiedział do niego więcej słów na raz niż w trakcie całej ich znajomości.
Wreszcie miał wolne nadgarstki, ale nawet nie patrzył na sztylet. Tylko w ziemię. Chwilę łapał oddech, sens słów Magnusa znów do niego dotarł, aż wreszcie...
- To nie tak jak myślisz. - powiedział głośno i wyraźnie i nieco panicznie. Gentlemani i dorośli mężczyźni wiedzieli, by pewnych spraw nie konfrontować na głos, ale Ulrik miał dziewiętnaście lat i nigdy nie zostanie gentlemanem. Podniósł wzrok na sztylet. Zadrżał lekko. Bo w przeciwnym razie sam zdechniesz. Czy zrozumiał…? Purpura znów buchnęła mu na policzki, ale tym razem wstyd splótł się ze złością, z poczuciem rażącej niesprawiedliwości.
- A nawet jeśli - powiedział zanim pomyślał, wyzywająco unosząc podbródek do góry. A nawet jeśli, to tak cię dotknęło, że na ciebie p a t r z ę ? - to co? Pobijesz - nie zabijesz, to słowo nie przeszło mu przez gardło bo wciąż w to nie wierzył. Ludzie byli z natury dobrzy, prawda? Choć pięć minut temu byli z natury też n o r m a l n i. - mnie sam? Czy będziesz patrzył, aż mnie zabija, albo jak mnie gryzie a ja popełniam honorowe samobójstwo? - parsknął ze złością. - Jesteś cholernie... cholernie.… - szukał odpowiedniego słowa o sekundę za długo, bo jednak nie chciał mówić człowiekowi który z taką łatwością przycisnął go do drzewa, że jest pojebany. A że nie mieli sekundy to zadowolił się niekoleżeński. - i spuścił wzrok jak uczniak, bo to na pewno nie było dobre słowo. - Ale nie potrzebuję cię, zabiję go sam. - dodał hardo, zawzięcie i ze wściekłością — chyba pierwszy raz był na niego naprawdę wściekły — wyszarpnął mu sztylet.
Ruszył na polanę krokiem nieco zbyt szybkim i zbyt głośnym, wcale nie myśląc o wargu ani o własnym życiu, tylko próbując nie myśleć o wszystkim co właśnie się stało — i podświadomie gotów przekuć to w morderczą agresję.
jak kiedyś powiedziała mu siostra — czego właściwie chwytała wówczas słowami, nie potrafił powiedzieć, zapamiętał wydźwięk głosek podążających jedno za drugą, ale sens skomponowanego zdania wydawał się dzisiaj rozmyty w przestrzeni, półprzezroczysty banał, wyblakły frazes, ledwie echo przywołane w sekundzie rozrywanej pomiędzy teraz a za chwilę, do którego obydwoje wstąpią; prawdopodobnie Asterin nawiązywała do kogoś, kto krzywo na nią spojrzał, a komu ona w odpowiedzi wybiła zęby; gdzieś w głębi serca uśmiechnął się, pozwalając sobie na tę krótkotrwałą podróż do spędzonego z dziewczyną czasu. Na ulotność oddechu zatrzymanego w piersi zapomniał o wszystkim dookoła, pochwycony szponami ewokacji nawiedzających sklepienie czaszki wraz z mnogością wielobarwnych obrazów, nasyconych skrajnościami postaci, rozproszonych w przestrzeni emocji oraz nasiąkłych barwami uczuć następujących po sobie i zarazem jednocześnie, jakby te próbowały go zadusić własnym ciężarem, jednak to wciąż było za mało, by powalić norweskiego ducha emanującego czymś niezwykłym.
Inercyjnością
Obserwował, przynajmniej na początku, poddając analizie towarzyszącego mu chłopaka — doszukiwał gdzieś pod beztroską transparentnością szerokiego uśmiechu, czegoś brzydkiego, nasiąkłego odorem zepsucia rozkładającego serce, które powinien wykroić sobie z własnej piersi, by było łatwiej przeżywać dzień za dniem przemijający monotonnie pomimo rozmaitości zdarzeń; wypatrywał czegoś nadgnitego, pochłaniającego kolejne tkanki w nieodwracalnym procesie niszczenia, jakiego człowiek przynależny do Węzła doświadczał ekstremalnie szybko, bo nawet jeśli potwory zabijało się łatwiej, kiedy pozbawione były ludzkich twarzy i zroszonej gęsią skórką nagości naciągniętej cielistą powłoką na szkielet podtrzymujący skomplikowany mechanizm zwany organizmem, to wszystkie monstra wciąż pozostawały (k i m ś) czymś żywym. Obrazy iluzorycznych, obłych, krwistych kropel oblepiających dłonie zamigotały pod firmamentem czaszki w momencie, w którym pierwsze słowa wyswobodziły się z gardzieli, pokryte charakterystycznym zachrypnięciem nieużywanego często głosu i pozostały do samego końca, dopóki dźwięk męskiego tembru poprzetykanego odpowiedziami powarkującego szczeniaka, uwięzionego uciskiem zahartowanego wieloletnimi treningami ciała, nie umilkł na dobre, skropiony wcześniej rozkazem zarysowanym przez pogrubiony rysik umoczony dodatkowo w czarnym atramencie. Nienawidził się powtarzać, nienawidził również nauki wybudowanej częściowo albo i całościowo na fundamentach delikatności, ponieważ umieranie nie było subtelne — podrzynanie gardeł wodnym demonom czy wypruwanie wnętrzności z wilczych brzuchów wargów, za których tropem podążali, tym bardziej. Nic w świecie, do jakiego obydwoje teraz przynależeli (a do którego Magnus wydawał się nienaturalnie dobrze wkrojony), nie było piękne.
Było za to prawdziwie okrutne.
Brutalnie szczere w wymierzonym ciosie, w wykręconych rękach, w pochłonięciu każdego potencjalnego ataku, których Ulrik uczył się tygodniami, może nawet miesiącami tylko po to, by teraz tkwić w bezdusznej niemocy. Brutalnie bezwzględne również w byciu ponad nim, chociaż powinni współpracować od początku do końca i rozkładać wszystko po połowie, zachowywać się niczym towarzysze broni bądź wspólnej niedoli, jednak życie rzadko bywało sprawiedliwe, za co zaufanie uchodziło w świecie za towar niezwykle deficytowy i Magnus nie zamierzał rozdawać go na prawo i lewo, ufał dopiero w momencie, w którym druga strona na to zapracowała, a im szybciej chłopak przyswoi tę naukę, tym lepiej dla niego oraz pozostałych członków łowieckiej watahy, jaką tworzyli.
Po to było to wszystko, ten gwałtowny spektakl, przedstawienie o ostrych i kaleczących krawędziach wykrajających sobie odrobinę miejsca w rozgrywanej scenerii siarczystego deszczu, rozmiękłej gleby oraz woni iglastych drzew kołyszących się dookoła.
Prawda, Magnusie?, usłyszał własny głos wybrzmiewający w labiryntach pamięci.
Nie kierował się paradoksalnie chęcią upokorzenia, nawet jeśli na krótko zamigotała ona gdzieś pod ciężarem intensywnego spojrzenia zatrzymanego na towarzyszu, chodziło o wyszarpnięcie z najgłębszych zakamarków chłopięcej duszy pragnienia przetrwania, instynktu ratującego żywot w najtrudniejszych sytuacjach, odgruzowanie prawdziwej siły niebiorącej się z czysto fizycznych predyspozycji, tylko tych wkomponowanych w indywiduum ludzkiej natury; nic ponad to. Nie odpowiedział na jego słowa, kompletnie zignorował każde pytanie i kiedy wreszcie rozluźnił stalowy uchwyt palców naznaczających bladą skórę Ulrika w sinofioletowe odciski papilarnych linii Magnusa, odsunął się nieznacznie, dostrzegając buntowniczą furię migotliwie skrzącą pod orzechowymi tęczówkami Duńczyka.
Czy właśnie to
s p o j r z e n i e
było tym, które mogło odmienić całe życie człowieka?
Ciekawe, co powiedziałaby Asterin.
Nie zastanawiał się nad tym szczególnie długo, w ogóle się nie zastanawiał, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek rozproszenie w uwięzieniu pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy zwycięstwem a porażką, pomiędzy srebrnym ostrzem a wargiem, w którego ciele zamierzał zatopić chłodną stal. Magnus, z cała tą swą przeklętą statecznością wyczuwalną przy każdym postawionym kroku czy uważnym spojrzeniu lustrującym przestrzeń dookoła, z grubiańską skłonnością do pozostawania w szczelnym kokonie małomówności, jaką ignorował i zarazem częstował praktycznie każdego, chociaż w przypadku norweskiego kundla same oczy oraz różnorodne grymasy pojawiające się na twarzy mówiły więcej, niżeli słowa wypowiadane niskim głosem, był ewidentną równowagą dla jowialnego dziecka, jakiego można było upatrywać we wciąż młodym chłopcu, który wyglądał skrajnie nieodpowiednio na tle ponurych sztandarów śmierci ciągnących się za Gleipnirem.
Nie miało najmniejszego znaczenia, co (po)myślał, a czego nie, z większą niż wcześniej intensywnością rozrysowując w rysach twarzy kontury niezaprzeczalnego skupienia pochłaniającego teraz dodatkowo dwie trzecie ciemnych, niemalże zdominowanych w tych ciemnościach najprawdziwszą czernią tęczówek i skurczając wszechświat do rozgniewanych słów rzuconych mu pod nogi, okraszonych pretensjami i czymś — wstydem? żalem? irytacją? prawdziwą, rzetelną wściekłością? nienawiścią? złością? — czego jeszcze nie rozróżniał w głosie Ulrika, bowiem wcześniej nigdy owego dźwięku nie usłyszał. Nawet kiedy tamten zakładał kompletne ignorowanie przez wspólnie spędzony czas, to starszy o cztery lata oraz przewyższający stokrotnie umiejętnościami odbierania życia (w tym ludzkiego, bo Przesmyk wychowywał takich jak Magnus niezwykle brutalnie, nie biorąc jeńców ani nie wybaczając błędów, tym bardziej krótkotrwałych zawahań) łowca zawsze słuchał, przykładał wagę do detali, obserwował z dystansu i spod nieco przymrużonych powiek, zapamiętując każdą emocję rozrysowaną zupełnie innym brzmieniem w wyrzucanych z siebie głoskach, zbitkach liter. Nauczył się rozróżniać, przyporządkowywać do określonych sytuacji, pozostając zarazem cieniem skrytym w głębokiej norze zatęchłej, nieco może znoszonej obojętności, na której ponaszywano emblematy wymownego milczenia zapadającego w eterze przy każdej, najdelikatniejszej próbie zaprzyjaźnienia ze strony chłopaka; przeważnie zaciskał w takich momentach szczękę, aż trzask stykających się zębów docierał do uszów Norwega zatopionego w niedostępności.
— Jeśli zawiedziesz… — zaczął, by urwać po wypowiedzeniu ledwo dwóch słów, za którymi znikąd wynurzyła się złowroga sylwetka pozbawiona szczególnego kształtu, prawdopodobnie wyimaginowana nadwrażliwością człowieka zbyt długo nurzającego się w mrocznych, błotnistych sadzawkach, gdzie utopiono resztki człowieczeństwa, nędzne ochłapy czegoś, co prawdopodobnie pozostawało dożywotnio poza zasięgiem męskiego uścisku, dlatego pozostało mu niedokończenie wypowiedzi. Ciężar atmosfery wydawał się osiadać na ramionach całego lasu wpatrującego się martwymi oczami w galdryjskie stworzenia, które niewiele różniły się od wilków nawołujących się wzajemnie wśród nieprzyjemnej, leśnej gęstwiny i gdyby się nad tym zastanowić, to dawno pozacierały się wszelkie różnice między nimi — to, kto właśnie był drapieżnikiem, a kto dzierżył tytuł ofiary, zmieniało się z gwałtownością skandynawskiej pogody w niespokojnych dniach przesilenia.
Pozwolił mu iść, wyrwać się spod własnego wpływu — przynajmniej tak pozwolił chłopakowi uwierzyć, że wszystko było ostatecznie jego decyzją, że wcale nie poddał się jadowitej percepcji wtłoczonej w żyły wraz z pierwszym ukąszeniem, które pozwoliło truciźnie osiadłej na języku Magnusa przeniknąć do młodszego ciała, zaszczepiając pragnienie wyszarpnięcia oferowanego ostrza i z gwałtownością zanurzenia w ciele bestii, po którą tutaj przyszli. I dopiero kiedy tamten znalazł się wystarczająco daleko, mężczyzna wyszarpnął własne ostrze zza bezpiecznego schronienia skórzanej pochwy, wypuszczając w pustkę przestrzeni szept.
— Nie chcesz wiedzieć, co się dzieje z tymi, którym się nie udaje.
Nie było tajemnicą dla nikogo, czego wymagano od łowców zranionych zębiskami przemienionych wargów i chociaż honorowe samobójstwo przeważnie bywało honorowym jedynie z nazwy, ponieważ w rzeczywistości niektórzy pragnęli wyłamać się z systemu, znaleźć rozwiązanie pośród walących się korytarzy zawiłego i nieprzebytego labiryntu, wydostać na powierzchnię z rozklekotanej trumny, do jakiej bezdusznie wtrącano tych, którzy
z a w i e d l i
(
jakby nagle uchodzili za trędowatych, nie zaś dawnych braci walczących ramię w ramię sposobami mniej lub bardziej humanitarnymi, z których i tak nikt nie zamierzał rozliczać, zwracając uwagę jedynie na rosnące statystyki; podnoszące się ku niebiosom słupki odebranych żyć. Nikt z zewnątrz nie potrafiłby pojąć jawnego ostracyzmu dotykającego łowców przestających w jednej sekundzie być łowcami, stających się za to wyrzutkami pośród ludzi spoglądających nań ze szczególną niechęcią, pogardą czy nawet wstrętem i Magnus mógł jedynie zgadywać, co z tej puli okropieństwa uchodziło za najbardziej bolesne, ponieważ jego oblicze pozostawało zimne oraz zamknięte przed calutkim światem, dokładnie tak jak teraz. I kiedy obserwował Ulrika zmierzającego w wyznaczone dopiero co miejsce, podświadomie wyczuł obecność kogoś jeszcze — c z e g o ś, co oddychało pełną piersią, otrzepywało z drobinek deszczu skołtunione futro bardziej siłą przyzwyczajenia niż tęsknotą za ciepłem, bez lęku kroczyło przed siebie wprost na spotkanie ze śmiercią bądź kolejną ofiarą, w zależności od przeznaczenia wykutego przez Norny, jeśli ktokolwiek z tu obecnych jeszcze wierzył w ich istnienie; i nie wypowiadając więcej ani słowa, mężczyzna opuścił wcześniej zajmowaną pozycję, szukając najdogodniejszego miejsca do przeprowadzenia drugiego ataku, kątem oka obrysowując sylwetkę chłopaka, który dotarł tam, dokąd go posłał.
Na spotkanie z wargiem.
Wprost w jego paszczę.
Obydwoje doszukiwali się w sobie nawzajem czegoś, czego tam (j e s z c z e?) nie było. Ulrik desperacko próbował znaleźć w Magnusie człowieczeństwo — rozumiane, rzecz jasna po swojemu — i okruchy, na których można zbudować koleżeństwo, przyjaźń, braterstwo, współpracę, c o k o l w i e k poza obojętnością i chłodem. Magnus z kolei doszukiwał się tego, co było znajome j e m u. Zepsucia, które nie miało jeszcze gdzie dosięgnąć wychowanego w bardziej poukładanym środowisku Ulrika. Zepsucia, którego sam Borum nie dostrzegał i prawdopodobnie nie dostrzeże w swoim kochającym domu, za każdym razem usprawiedliwiając pogardę ojca własnymi kiepskimi wynikami w nauce, kiwając głową gdy matka martwiła się “co ludzie powiedzą” i po latach przyjmując z pokorą nawet obojętność rodziców wobec własnego samobójstwa. Ten rodzaj zgnilizny pachniał słodko i pozostawał zakamuflowany w słońcu, w odróżnieniu od smrodu i cieni środowiska, z którego wywodził się Magnus. Ulrik wciąż wierzył, że każdy człowiek jest dobry, z gruntu dobry — i jego surowy ojciec, i koledzy w szkole których złośliwości nigdy nie doświadczył, bo był za silny i zbyt postawny, i specjaliści Gleipniru wpajający mu wiarę nieludzkość galarów obarczonych genetykami, i Magnus. Magnus, który w odpowiedzi na zaufanie brutalnie przycisnął go do drzewa, świdrował lodowatym spojrzeniem, próbował upokorzyć.
Może w Ulriku właśnie coś zgasło, może lekcja została przyswojona, może Magnus oduczył go pewnej naiwności i pewnego optymizmu.
Spojrzenie lśniło furią i wstydem i buntem. Może coś się skończyło, a coś się zaczęło. Ulrik jeszcze przez chwilę wpatrywał się wprost w ciemność oczu Magnusa — były czarniejsze niż noc i niż morska toń, tak wyobrażał sobie czasem czarne dziury, o których czytała mu siostra i które wsysały każdego do środka by już go nie wypuścić; ciepłe, czekoladowe plamki znikły i na moment pozostała tylko pustka — a potem gwałtownie przewrócił oczami, jakby z transu wyrwał go dźwięk surowych słów i ochrypłego głosu Norwega. Jeśli zawiedziesz?! Czy jakiekolwiek inne słowa mogły obrazić jeszcze mocniej chłopaka, który tak bardzo pragnął się dziś wykazać i który już i tak został upokorzony (upokorzony i c o ś j e s z c z e) przez starszego kolegę?
Na te słowa pozostawała tylko jedna logiczna odpowiedź, odpowiedź, której udzieliłby Magnusowi każdy inny samiec o urażonej dumie (prawda?) i nad którą Ulrik wcale się nie zastanawiał:
- Pierdol się. - zripostował elokwentnie i ze złością cofnął się o krok. - I wiem, co się z nimi dzieje - dodał zupełnie niepotrzebnie, bo każde kolejne słowo odbierało tylko impetu tym wcześniejszym. - bo uważałem na wykładach. - nie wszystkich, bo zawsze miał problemy ze skupieniem się, ale na tym o procedurach w razie ugryzienia naprawdę tak. Dopiero po sekundzie uświadomił sobie, jak żałośnie to zabrzmiało, więc oblał się krwistym rumieńcem i z podkulonym ogonem ruszył w paszczę lasu, sam.
Ciemność, w którą zmierzał i tak zdawała się jaśniejsza od oczu Magnusa.
Potem wszystko potoczyło się szybko. I dobrze. Szybko doprowadziło adrenalinę do wrzenia, a krew szumiąca w uszach zagłuszyła ciężar smutnych, lepkich myśli powiązanych z Magnusem tym okropnym Norwegiem. Nóż lśnił w dłoni, a zęby warga w bladej, księżycowej poświacie. Ulrik zawsze wolał polować z kuszą, więc zaskoczyło go jak cholernie prędka jest bestia, jak gorący jest jej oddech, jak miękko nóż wchodzi w szyję, jak szybko bryzga wszędzie krew i jaka jest gorąca i słona. Miał ją na twarzy, na rękach, wpadła mu do ust; cofnął się ze zdumieniem i czekał aż truchło znieruchomieje i aż ulewny deszcz zmyje posokę z jego twarzy i rąk. Nie zmyje, miał ręce całe we krwi, była wszędzie, śmierć była wszędzie.
Stał na polanie długo, czujnie, zanim zza drzew wyłonił się Eggen.
- Patrz, dałem radę. - warknął wrogo, demonstracyjnie podwijając rękawy koszuli i brudząc ją sobie krwią. Spróbował spojrzeć na Norwega wyzywająco, ale nie patrzył mu już w oczy, raczej na punkt ponad jego głową. Jego wzrok był zresztą nieco rozbiegany i mimowolnie zsunął się na trupa człowieka truchło warga. - Patrz. - słowa zabrzmiały dziwnie, z dystansu, jakby mówił je kto inny. - wygląda zupełnie jak człowiek. - powiedział nonsensownie, ze zdumieniem orientując się, że dłonie mu drżą. Nie powinny. Zabił przecież potwora.
Powinien być z siebie bardziej dumny. To miał być triumf. Dlaczego nie czuł dumy?
To na pewno przez Eggena. To on wszystko zepsuł, wcześniej. To on. Nie kwestia zamordowania człowieka zabicia warga tylko wcześniejsze nieporozumienie. To dlatego czuł się tak dziwnie i dlatego prawie nie pamiętał drogi do jednej z ich kryjówek, opuszczonej chaty, która niegdyś była leśniczówką, a obecnie należała do Gleipniru. Po drodze przykucnął tylko na strumieniem, by zmyć z twarzy i dłoni krew, więc Magnus wszedł do środka pierwszy. Ulrik dołączył do niego po chwili, akurat gdy z parapetu znikała wiewiórka. Kiedyś ubodłoby go to, że to Eggen obwieszcza Gleipnirowi jego sukces jako ich, ale nagle było mu wszystko jedno. Oparł się o parapet, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- Ty zabijałeś już wcześniej, prawda? - spytał cicho, zaskakująco przenikliwie, chyba wcale nie mając na myśli wargów. Najwyraźniej wyniósł jakąś lekcję z sytuacji pod drzewem, najwyraźniej zobaczył coś wtedy w ciemnych oczach Magnusa.
p o w y ż e j;
ze świata plującego pod nogi brudnym sierotom o zapadłych policzkach, odartym ze wszystkiego nędzarzom przywdziewającymi łachmany, bezimiennych wiarołomców uchylających od przewinień, kłamców i podżegaczy zatruwających uliczki słowami wybudzającymi ze snu chaos, w którym większość morderców wraz z szaleńcami odnajdywała namiastkę spokoju w rzeczywistości będącej nieprzychylną oraz złowrogo łypiącą na takich, co odstawali od społeczeństwa. Gdzieś w owej zdegenerowanej tkance porastającej korytarze Przesmyku zamieszkał przed kilkoma laty, połykając haustami zatrute powietrze wdzierające się w nozdrza ze wszystkimi dobrodziejstwami psychicznego wykolejenia, które prędzej czy później pochwyciło go ostrymi zębiskami za ramię i zraniło na tyle głęboko, by skaleczenie długotrwale krwawiło, wreszcie obumierając, zatruwając już na zawsze. Dla niego każdy był wrogiem oraz zagrożeniem znakującym dożywotnio pobladłą skórę bliznami, niczym bydło traktowane bezlitośnie rozgrzanym metalem, i wkrótce po wsiąknięciu w przestępczość obcego miasta mógł poprowadzić palec przez szkaradne ornamenty pleców, podbrzusza, ud, ramion i obojczyków, ślady przypominające nienazwane wcześniej konstelacje, tyle że brzydsze i powstałe w okrutnie bolesny sposób, w którym próżno byłoby doszukiwać jakiegokolwiek piękna.
Dzisiaj także roztaczał dookoła coś drapieżnego, woń duszącą w gardle, szczypiącą oczy intensywnością i przedzierającą się przez materiał ubrania we wnęki sinawych arterii oraz żył nabrzmiałych podskórnie, naprężonych w oczekiwaniu na cokolwiek, co pozwoliłoby mięśniom powrócić do łagodnego obluzowania instynktów, już zmęczonych wiszącym w przestrzeni niepokojem. Działał instynktownie, chociaż poniekąd wciąż według przyjętych rozkazów — po prostu nikomu nie zamierzał opowiadać o zastosowanych technikach, których wyuczył się jeszcze w poprzednim rozdziale własnego życiorysu i dalej przechowywał w kufrze nawyków, przyswojonych lekcja po lekcji będących bardziej bezkresnym pojedynkiem ze wszystkimi silniejszymi od siebie, dopóki nie pokonał każdego, kto stanął naprzeciw; wreszcie pozostał tylko Magnus.
Nikt więcej.
Nikt nie miał odwagi, by rzucić wyzwanie.
Wówczas wszystko dookoła ucichło, powyginało się od nieznośnego uczucia przestrachu wypływającego krwawymi łzami z oczodołów, łamanych nosów, pękających kości policzków, trzaskających niemrawo konturów żuchw, które były delikatniejsze od żeber kruszejących dopiero po potężnych ciosach wyprowadzanych machinalnie i w obłędzie kontrolującym ledwie wyczuwalnym impulsem unerwione ciało złaknione wytrwania w niezmienionej formie drapieżnika, na jakiego wyrósł.
Wypuścił Go z ciężkiego uścisku, z klatki skonstruowanej własną siłą, z sieci bezdennego spojrzenia świdrującego z intensywnością, w której niezwykle łatwo mógłby się zagubić bądź utonąć, jeśli tylko spróbowałby wpełznąć gdzieś pod powierzchnię rozległej płachty czerni pochłaniającej ostatnie refleksy brązu. I wówczas pozostało obserwować oraz kontrolować przestrzeń wykraczającą granicami poza zdolności ludzkich oczu, jednak Magnus dawno zawierzył pozostałym zmysłom — tylko one nigdy nie zawiodły — i w oparciu o szemranie zroszonych deszczem sosen, pojękiwanie rozmiękłej gleby splecionej ze zbutwiałymi liśćmi, kakofonię ulewy pomrukującej daleko stąd pierwszymi grzmotami, widział to, co pozostawało niedostrzegalne.
Warg się zbliżał, ostrze sztyletu pozostawało zimne oraz gotowe.
Zwisało ostrością klingi ku nasiąkłemu wodą podłożu, lekko trąciwszy podudzie przy gwałtownym poruszeniu i pozostawieniu bezpiecznego schronienia za plecami, do których materiał koszuli przylegał jeszcze łapczywiej, o ile było to możliwe; jakby bawełniane biel usiłowała wtopić się w męską skórę, tworząc doskonałą jedność, za to ciemność zawieszona ponad głowami na bezkresie nieboskłonu rzeczywiście wydawała się jaśniejsza od spojrzenia norweskiego kundla. Palce zacisnęły się nieco bardziej dookoła wyślizgującej się subtelnie rękojeści, która dopiero przy pogłębionym chwycie powróciła do poprzedniej stabilności, jednak wtem stworzenie wylęgło się z bezpieczeństwa lesistej ściany i zaatakowało, więc dłoń zaufała mrowiącym instynktom, i srebro poszybowało przed siebie z nieludzką prędkością, worując się w miękkość zezwierzęconych powłok skóry pokrytych futrem.
Oddech później było po wszystkim, świat ucichł, metaliczny posmak rozniósł się wraz z wiatrem, chociaż wciąż z trudem — deszcz był sprzymierzeńcem myśliwych napiętnowanych przez Węzeł. Pokonanie dzielącej odległości było jeszcze prostsze od zamordowania człowieka karmiącego bestię własnym życiem, nawet jeśli ciężko zawyrokować, kto naprawdę powinien stanąć przy definicji potwora; prawdopodobnie wszyscy by się nadawali, zależało to jedynie od okoliczności.
— Zostaw go naturze, ona zajmie się własnym dzieckiem — słowa wypowiedziane beznamiętnym tonem były przedostatnim, co Ulrik usłyszał (w ciemności polany spijającej krwistą posokę z poderżniętej gardzieli) ze strony mężczyzny sięgającego właśnie po ostrze, które wypuścił przed siebie z precyzją prawdziwego zabójcy, jakim był na długo przed dołączeniem do Gleipniru i może ta oczywistość została potraktowana ogólnym milczeniem, a może strach przed konsekwencjami owego pytania hamowała otaczających go łowców nie pozwolił nikomu zaspokoić ciekawości, jednak byle spojrzenie na perfekcję ruchów wystarczyło.
I może dlatego pozostawał boleśnie obojętny na śmierć.
Odruchowo wyciągnął dłoń przed siebie, chwytając materiał ubrania przesiąkniętą krwią zarżniętego warga, dostrzegając bezsilność zmieszaną z namacalnym szokiem, które wraz z kolejnymi polowaniami okażą się łatwiejsze do przełykania. — Chodź — szept sięgnął chłopaka sekundy później, chociaż to szarpnięcie koszuli zmusiło osowiałą sylwetkę do drgnięcia.
…
Pozostawił chłopaka za plecami, pozwalając na przełknięcie goryczy zabijania — każdy radził sobie indywidualnie z dojmującym uczuciem pustki i niejakim poczuciem winy, aczkolwiek pośród setek rekrutów odnajdywano takich pokroju Eggena, nieczułych skurwysynów wykonujących rozkazy jeden za drugim, zawsze bez zawahania czy jakiegokolwiek zastanowienia, p o d ś w i a d o m i e, dlatego pokonywał kolejne metry w milczeniu, wsłuchując się jedynie w odgłos miękkich kroków oraz płytkich oddechów, dzięki którym wiedział, że Ulrik podążał jego śladem.
W ciemnościach niewielkiego pomieszczenia szelest inkantacji przywołał do życia jaskrawość płomieni pożerających czerń czterech ścian, kilka iskier liznęło knoty znieruchomiałych świeczek prawdopodobnie pozostawione przez poprzednich adeptów, a może pełnoprawnych łowców nawiedzających leśniczówkę nieprzyjemnym odorem śmierci ciągnącym za nimi z wiernością sępów czy wron rozrywających gnijące szczątki. Gunnr, cięższa o zawartość pospiesznie napisanego listu zawierającego jedno zdanie, czmychnęła bezgłośnie w momencie, w którym skrzypienie w progu obwieściło czyjąś obecność i chociaż pozostawał odwrócony plecami do chłopaka, wyczuwał zobojętnienie każdego oddechu.
Spodziewał się wiele, głównie niezręczności, dobijającego milczenia, może odrobiny rozeźlenia, jednak dźwięk pytania wyrwał gwałtownie z marazmu zatrzymanego gdzieś pod powiekami, wczepiając zalążek prostej konsternacji pod firmament czaszki, niemniej zamierzał odpowiedzieć ze szczerością zakrawającą o tę wcześniejszą, ukazującą prawdę — przebrzydłą, jednak wciąż prawdę. — Tak, zabijałem wcześniej, wielokrotnie — zaczął powoli, wybierając słowa z zadziwiającą starannością. — Za pierwszym razem byłem nawet młodszy od ciebie, jeśli musisz wiedzieć… — Odwrócił się, obrysowując sylwetkę Ulrika ze starannością wilka wyszukującego słabych punktów na ciele ofiary, chociaż teraz nie zamierzał atakować. — Łap! — Rzucił ku niemu piersiówkę, nieodłączną towarzyszkę poszarzałej codzienności kogoś, kto pomimo zmiany otoczenia pozostał wierny przeszłości.
Zawahał się na sekundę, by ostatecznie oprzeć o obdrapany blat i rozejrzeć po pomieszczeniu trawionym ponownie milczeniem. — Jeśli masz jakiekolwiek pytania, pytaj. — Uniknął skrzyżowania spojrzeń, bowiem własnym ofiarował wszystko to, czego Duńczyk nie potrzebował, chłodną kalkulację zwycięstw oraz porażek, jakie wkrótce nadejdą, zawsze się pojawiały; wystarczyło pierwszy raz upuścić cudzą krew, od tego momentu przyszłość była tylko jedna. — Odpocznij, wyruszymy gdy… poczujesz się lepiej. — Kiedy przełknie gorycz tego, co zrobił.
Nigdy nie zetknął się namacalnie z nędzą, z której pochodził Magnus. Nie był w stanie wychwycić w jego zachowaniu jej śladów, pozostawionych przez nią b l i z n ani odruchów. Odruchów, które zresztą czyniły z Eggena doskonałego łowcę: bezlitosności, czujności, odporności na ból, błyskawicznego wychwytywania zagrożenia. Nie rozumiał ich, rozumiał tylko, że przegrywa dziwną rywalizację, której zasady mu się wymykały. Ćwiczył wytrwale rzucanie nożem i strzelanie z kuszy i nasłuchiwanie zwierzyny w lesie, ale potem trzaskała gdzieś gałązka i to Eggen odwracał się o milisekundę wcześniej (jakby wiedział, że zagrożenie nadejdzie, ale nie był przecież pieprzonym medium), i w oczach Eriksena widać było uznanie, a w oczach Norwega nie było widać n i c, a Ulrik spuszczał bezradnie głowę i się rozpraszał. Czasem obserwował kątem oka muskularną sylwetkę bruneta — też powinien wyrobić sobie takie mięśnie, powtarzał sobie wtedy w myślach, wmawiając sobie, że zawiesza na Eggenie wzrok jedynie w celach porównawczych — i kiedyś mignęły mu przed oczyma jego blizny i wtedy powróciły troskliwe słowa matki, martwiącej się o towarzystwo kryminalistów w Gleipnirze. Ulrik zawsze martwił się, że łączy fakty za wolno — bo tak powtarzał mu ojciec nad książkami i rozmazującymi się przed oczyma literami, których sensu nigdy nie potrafił pojąć z taką ostrością z jaką widział jelenia na celowniu swojej kuszy — ale ten jeden trop podchwycił stosunkowo szybko. Tyle, że trop pozostał czystą abstrakcją, nieokreślonym kształtem w wyobraźni, barwą głosu zatroskanej matki. Borumowie byli klasą średnią, a choć Ulrik wdawał się czasem w kłopoty to nigdy w Kłopoty. W jego świecie biedna była dziewczyna, która porzygała się po imprezie. Agresywny był chłopak, który ją zaczepiał zanim Ulrik nie stanął między nimi. Innej nędzy ani innej agresji nie widział, dopóki nie dołączył do Gleipniru.
A agresja Magnusa została skonkretyzowana dopiero, gdy przyparł Ulrika do drzewa, tak mocno, tak brutalnie, jakby do tego czasu ukrywał całą swoją siłę i tym samym upokorzył młodzieńca podwójnie—
—aż go wypuścił, ale blizna pozostała — nie fizyczna, a rysująca się pęknięciem na sercu i dumie, spowijająca pokój umysłu chmurą ciężkich podejrzeń na temat tego, co właśnie zaszło między nimi i co było nienormalne i jeszcze cięższych obaw jak po tym wszystkim spojrzy Magnusowi w oczy, drużynie w oczy, s o b i e w oczy. Podobne myśli mogły zatruć i spowolnić młodego łowcę na pierwszej misji, mogły okazać się zabójcze (wystarczy zetknięcie wilczych zębów ze skórą, by na Ulrika został dziś wydany wyrok śmierci, pamiętał o tym, choć jakiś dziwny i melodramatyczny głos w jego głowie podszeptywał mu, że może lepiej umrzeć niż zmagać się z konsekwencjami tego co dzisiaj zaszło), ale ku własnemu zdziwieniu poczuł jak zmysły mu się wyostrzają, gorzkie myśli zostają zepchnięte w ciemność, zastąpione jednym, lodowatym pragnieniem: jeśli zabije dziś warga, to odzyska honor.
I zabił. Ciało i umysł były na tym skoncentrowane i wszystko przez jedną, krótką chwilę zdawało się krystalicznie jasne i czyste, błogo pozbawione wszelkich niuansów czy komplikacji. Nie było już drzewa ani czarnych jak noc oczu ani czekoladowych plamek na dnie lodowatego spojrzenia Norwega, nie było troski matki ani krytyki ojca ani pragnienia wykazania się przed Agnarem. Było tylko jego ciało i cielsko warga i sztylet i krew i —
— drugi sztylet? Srebro j e g o noża przecięło powietrze tak prędko, że Ulrik aż się cofnął, jak oparzony. Adrenalina opadła, ale nie do końca:
- Był mój! - fuknął z dziecięcą niemal pretensją, którą można było zwalić na karb oszołomienia pierwszym zabójstwem. Dłonie nadal mu się trzęsły, więc ze złością zacisnął lewą w pięść, a prawą wyszarpnął własny sztylet z szyi warga. - Poderżnąłem mu gardło. - spojrzał na Magnusa wyzywająco, z tą samą złością. Zostawiłeś mnie samego, więc n i e potrzebowałem twojej pomocy — pretensja lśniła w roziskrzonych oczach, pulsowała w zaciśniętej mocno szczęce. Skinął sztywno głową, słuchając o tym, że mają zostawić ciało tego czł—warga, bestii, potwora—naturze. Adrenalina opadała, w spiętych mięśniach czuł już ból, a w kończynach ociężenie, może powinien być wdzięczny losowi i procedurom za to, że nie będzie musiał teraz ciągnąć przez las ciała ani szukać w tej ulewie drewna na stos; ale usta wciąż miał wygięte w lekką podkówkę i wciąż stał nad trupem – truchłem — jak zamrożony. Mokra koszula przylegała mu do ciała, aż poczuł na niej szarpnięcie, a przy ciele gorąco dłoni Magnusa. Robiło mu się zimno, jakim cudem Norwegowi nie? Wyszarpnął się, jak oparzony, a potem ruszył za nim w niezręcznym milczeniu, w rytm jego kroków i oddechu i pozostawiony sam z obrazem konającego człow—warga.
W chatce umył się z krwi, ściągnął zakrwawioną koszulę, chodził w kółko i splatał ze sobą palce (ale ich nie wyłamywał, pokonał ten nawyk z lat dziecięcych, wiedząc, że muszą być sprawne i zwinne do manewrowania nożem), bo adrenalina zmieniła się w nerwową energię i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Był zmęczony, ale nie mógł siąść, nie mógł stanąć, bo wtedy świat runie mu na głowę. Nadal chodził od jednej ściany do drugiej, gdy zadał Magnusowi swoje pytanie, ale przystanął, gdy Norweg zdecydował się — o dziwo — odpowiedzieć. Podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Młodszy od ciebie. Ulrik był kiepski z matematyki, ale nie aż tak, by nie porównać ile obydwaj byli w Gleipnirze i nie wywnioskować:
- Czyli za pierwszym razem to nie był warg...? - zawiesił głos w ostatniej chwili, jakby z grzeczności formułując te słowa w pytanie. Przez moment brzmiały jak stwierdzenie. Zapadła gęsta cisza, przecięta gwałtownie poleceniem Magnusa, które wykonał podświadomie, łapiąc piersiówkę w locie z zadziwiającą zwinnością jak na kogoś, kto wciąż nie doszedł jeszcze do siebie. - Ile miałeś lat? - zapytał jeszcze ciszej, zaskakująco łagodnie — z ciepłą miękkością głosu, której nie zaoferował nigdy Magnusowi, bo przeczyłaby ich samczej rywalizacji, ale którą regularnie miał dla młodszego rodzeństwa ilekroć robili coś co ich bolało i czego nie mieli odwagi wyznać rodzicom. Cisza nabrała nagłej delikatności, ale to wrażenie prysnęło zaskakująco szybko, bo gdy tylko Eggen znowu się odezwał — a w Ulriku, pomimo zaskakującej oferty i niespodziewanej troskliwości słów Norwega, wzburzyła się krew jakby ktoś zanurzył go w gorącej wodzie. Obracał nerwowo piersiówkę w dłoniach, jakby nie był pewien co z nią zrobić, ale teraz ścisnął ją mocno.
- Nie bądź protekcjonalny. - warknął, urażona duma na powrót z nim zawrzała. - Czuję się dobrze. - skłamał, podnosząc wyzywająco podbródek. Postąpił o krok do przodu. Zabił warga, do cholery, dlaczego miałby odpoczywać? - Nie jesteś ode mnie lepszy - wycedził gorzko i może dzięki przelanej krwi warga nie będzie musiał tak zażarcie walczyć codziennie o to, by sobie to udowodnić, potrzebował wypowiedzieć te słowa dla siebie - … ani gorszy. - dodał łagodniej, bo te słowa były dla Magnusa. Urwał, zamilkł, roztrząsając w myślach jego ofertę. Przed kilkoma godzinami miałby do niego milion pytań. Powoli odkręcił piersiówkę i prędko upił łyk. Paliło. Gardło, alkohol, ale i całe ciało.
- Ostatnio gdy o coś spytałem - czyli dosłownie przed... ile mogło minąć? Godzina? Dlaczego mnie nie znosisz? - wcale nie odpowiedziałeś. - bo nie odpowiedział, nie słowami. Agresją i pytaniem na pytanie. Boisz się mnie? Wtedy myślał, że nie. Teraz już sam nie wiedział. - Skąd mam wiedzieć, że nie przygwoździsz mnie znowu do drzewa? - przewrócił oczami, choć w chatce nie było drzew. Schował piersiówkę do kieszeni. - Jak cię znam, znowu powiedziałbyś mi jakieś bzdury o tym, że drapieżnika trzeba uprzedzić - westchnął, a potem skrócił dzielącą ich odległość i — był przecież pojętnym uczniem, przynajmniej w Gleipnirze, bo w szkole nigdy — faktycznie to zrobił albo spróbował zrobić, popychając Magnusa na ścianę. Byli tego samego wzrostu, ale pomimo wytrwałych treningów Ulrika Eggen wciąż miał większe bary i przewyższał go czujnością — na korzyść Boruma mógł zatem zadziałać tylko efekt zaskoczenia: usta wbite w wargi Norwega i serce bijące tak głośno, że być może zdoła zagłuszyć lęk Duńczyka.