Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Studio

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Studio
    Stosunkowo niewielka, otwarta przestrzeń mieści aneks kuchenny, część dzienną i sypialnię Amandine. Ta ostatnia oddzielona jest od reszty mieszkania zaledwie sprytnie rozstawioną komódką, regałem z książkami i grubą, ciemnozieloną kotarą, którą można zasunąć w razie potrzeby i w ten sposób zyskać nieco więcej prywatności. Podział na kuchnię i część dzienną jest raczej umowny. Nieduży stolik służy jednocześnie za jeden z kuchennych blatów, a stosunkowo szeroka, żółta kanapa służy niejako za granicę między aneksem a ciasnym przedpokojem.
    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    4 VI 2001 r.

    Możliwe, że zbyt szybko straciła głowę. Że zaufała zbyt szybko, oddała serce zbyt szybko i przywiązała się zbyt szybko. Możliwe, że zbyt prędko zauważyła, że lepiej zasypia jej się z Brage obok, i że to dosyć miłe, gdy jej pościel pachnie morzem, drewnem i płótnem okrętowym oraz czymś jeszcze, charakterystycznym tylko dla żeglarza.
    Jej żeglarza?
    Poranne słońce stało już wysoko na niebie gdy Amandine sapnęła cicho, przeciągnęła się i przeturlała na plecy, ziewając szeroko. Odruchowo pomacała lewą stronę łóżka, spodziewając się złapać Brage za rękę, albo może po prostu przeturlać się do niego, przylgnąć do jego boku, jeszcze chwilę odwlec poranek. Materac obok był jednak pusty – i głównie to zmotywowało Tegan, by nieznacznie unieść powieki, zmrużonymi oczyma rozejrzeć się po mieszkaniu.
    Wyszedł? To nie byłby pierwszy raz, liczyła jednak, że może dzisiaj...
    Odetchnęła cicho, wychwytując cichy szum wody w łazience. Nie wyszedł.
    Jeszcze raz ziewnęła szeroko, ponownie przeciągneła się w ciepłej pościeli jak rozleniwione kocię i uniosła na łokciach, wodząc nieprzytomnym wzrokiem wokół siebie. Gdy jej wzrok padł na lustro, sapnęła cicho. Policzki wciąż miała zaróżowione po nocy, włosy w takim nieładzie, że rozczesanie ich będzie nie lada wyzwaniem.
    Podniosła się do siadu, przetarła twarz dłońmi i sięgnęła po puchaty, żółty szlafrok, zakładając go prosto na nagie ciało. Wciąż nie do końca przytomna wstała, wyjrzała za okno, zgarnęła z szafki przy łóżku paczkę cygaretek. Przez chwilę rozważała, czy nie zajrzeć do Brage w łazience, ostatecznie jednak dała sobie z tym spokój. Skoro dotąd nie wyszedł z mieszkania, to najwyraźniej się nie spieszył. Będzie miała jeszcze czas, żeby się nim nacieszyć i...
    Odetchnęła głęboko, wychodząc na wąziutki balkon. Wsparła się o barierkę, zapaliła papierosa i zaciągnęła się nim powoli. Po dwóch wdechach oprzytomniała na tyle, by wiedzieć już, gdzie jest i co robi. Po trzech – przypomniała sobie wszystko, co robili razem wczoraj i mimowolnie uśmiechnęła się leniwie.
    Nigdy nie sądziła, że może być… tak. Dobrze. Bezpiecznie. I że mogłaby chcieć więcej.
    Zdecydowanie straciła głowę. Zakochała się? Nie była pewna. Może. Chyba. A może chodziło o coś zupełnie innego.
    Zgarnęła włosy do tyłu i jeszcze przez chwilę grzała policzki w porannym słońcu nim z papierosem w dłoni wróciła do mieszkania. Odruchowo zgarnęła z krzesła sukienkę, którą wczoraj Brage ściągał z niej z takim entuzjazmem, wygładziła ją i zawiesiła na wieszak – byla zbyt ładna i zbyt droga, by traktować ją z takim brakiem szacunku. Wczoraj jej to nie interesowało, ale dzisiaj już tak. Podobnie pozbierała biżuterię zostawioną wczoraj na kuchennym blacie – garść pierścionków, drobne bransoletki, kolorowa zawieszka na szyję – i schowała ją przykładnie do kuferka. Zebrała z podłogi kokardę, która raptem kilka godzin temu zdobiła jej włosy i przestawiła szpilki pod ścianę.
    To nie był pierwszy raz, kiedy spędzali wieczór w taki sposób, Amandine wciąż jednak rumieniła się na samo wspomnienie rąk Brage na swoim ciele i smaku jego ust. I wciąż, każdego poranka, zmagała się z tą samą, chorobliwą wręcz nieśmiałością. Stąd szlafrok, stąd papieros na rozpoczęcie dnia.
    - Brage? – zawołała, a gdy nie dostała odpowiedzi – jej głos utonął pewnie w szumie płynącej wody – westchnęła cicho i nastawiła wodę, przygotowując dwa kubki.
    Nie chciała, by wyszedł zbyt szybko. Nadzieja na wspólne śniadanie to chyba nie było tak dużo, prawda?
    Wygasiła już cygaretkę i przeglądała właśnie zawartość lodówki – bardziej pustej niż pełnej, jak zwykle gdy wracała po paru dniach spędzonych u Felixa – gdy kątem oka dostrzegła jakiś cień we wciąż otwartych drzwiach balkonowych.
    Wiewiórka wpadła i wypadła do mieszkania niemal nie zatrzymując się, a jedynym śladem jej obecności stała się zaraz tylko pozostawiona na kuchennym blacie, ciemnogranatowa koperta. Amandine zmarszczyła brwi. Niczego się nie spodziewała, więc list musiał być dla Brage.
    - Brage? – zawołała nieco głośniej i sięgnęła po kopertę. – Jakiś list to ciebie, to... – Urwała nagle.
    Brage Guildenstern, głosił starannie wykaligrafowany na kopercie napis i nazwisko to nijak nie pasowało do tego, które podał jej żeglarz gdy poznali się po raz pierwszy.
    To musi być pomyłka, uznała odruchowo, gładząc połyskujące nazwisko adresata. Wiedziała o Guildensternach trochę, podobnie jak o każdym innym rodzie – musiała, skoro pracowała z Felixem. O Brage, najmłodszym z rodzeństwa, wiedziała... W zasadzie tylko tyle. Że jest najmłodszy i, podobnie jak znaczna część ich rodu, oddany służbie w klanowej Kompanii Morskiej.
    Takiej samej służbie jak jej Brage.
    Nie była pewna, w którym momencie krew odpłynęła jej z twarzy, a przekonanie o pomyłce nagle jakby osłabło.
    Odłożyła kopertę tam, gdzie zostawiła ją wiewiórka i bez słowa wróciła do parzenia herbaty, wyciągania jajek i krojenia pieczywa na śniadanie. O tym, jak bardzo pieką ją policzki i jak coś kłuje ją dziwnie pod żebrami starała się nie myśleć. Jeszcze nie. Jeszcze przez chwilę, cholera, nie.
    Widzący
    Brage Guildenstern
    Brage Guildenstern
    https://midgard.forumpolish.com/t3681-brage-guildenstern#37401https://midgard.forumpolish.com/t3709-brage-guildenstern#37902https://midgard.forumpolish.com/t3706-bosman#37857https://midgard.forumpolish.com/


    Wyślizgnął się z łóżka zanim zdążyła przekręcić się na bok, ale – wbrew temu, co sobie postanowił – nie wyszedł. Najpierw zasiedział się na krawędzi łóżka, intensywnie wytężając pamięć by ta podsunęła mu imię jego nocnej przygody – przecież to nie było wasze pierwsze spotkanie, Brage, ogarnij się – dopiero potem przetarł twarz dłońmi, odpędzając resztki snu i przeszedł do tego co tu i teraz. Dni na lądzie zlewały mu się niebezpiecznie w jeden ciąg pozornej beztroski; gdzieś na dnie duszy spoczywał jednak mechanizm, który precyzyjnie i co do godziny odmierzał powrót na morze, w objęcia zimnych fal.
    Miał w sobie tyle przyzwoitości, by przynajmniej jej nie obudzić. Bezszelestnie pozbierał swoje rzeczy, zgarnął z szafki nocnej portfel i monetę z krakenem, potem zaszył się w łazience. Musiał zmyć z siebie tę noc, wspomnienie jej perfum, zapachu ciała skrytego pod śliskim materiałem sukienki. Musiał zmyć z siebie pamięć o tym, jak miękkie miała włosy i jak osobliwie błyszczały jej oczy, gdy mówił, że zostanie. Ciemną nocą kojarzyły mu się z otchłanią wiru morskiego, ale gdy tylko wschodziło słońce odkrywał – za każdym razem na nowo, jak w jakimś przesłodzonym romansie – że tak naprawdę bliżej im do barwy ciemnego bursztynu.
    Jak miała na imię? Jeszcze chwilę temu pamiętał – zdawało mu się, że pamiętał – ale teraz nic, pustka. Zresztą, czy to było ważne? I tak nie wiązał z nią żadnych nadziei, żadnych planów, niczego. Była jego rozrywką w Midgardzie, pełniła tę samą rolę, co kobiety w portach innych państw. Dania, Szwajcaria, Finlandia, jedna czekała na niego nawet na Wyspach Owczych. Tknięty śladową ilością przyzwoitości – zganił się w duchu za tę beztroskę, za to, że nie przywiązuje detali do relacji i w swym poczuciu absolutnej arogancji nawet się nie stara. (Czy to tak wiele, Brage? Zapamiętać jeden wyraz?). Cisnął ubrania na podłogę, zniknął pod prysznicem. Odkręcony kurek zaskrzypiał cicho, lodowata woda najpierw wywołała nieprzyjemny dreszcz, po chwili przyniosła poczucie ostrej przytomności. Spiął barki, jak pod kapitańską reprymendą, wystawił twarz do chłodnego strumienia. (Ile miał właściwie czasu zanim ktoś zacznie go szukać?). Sięgnął po mydło, beztrosko ignorując jego owocowy zapach, spienił je w dłoniach. (Powinien obejrzeć mapy kolejnej wyprawy, przecież znał już kierunek. Ojciec by tego oczekiwał, on sam tego po sobie oczekiwał).
    Przez szum wody przesączyło się ciche pytanie uformowane w kształt jego imienia. Aha, czyli już wstała.
    Oporządził się w paru krótkich ruchach, spłukał mydliny i męczącą przyzwoitość, wzruszył ramionami. Imienia sobie nie przypomniał, ale przecież potrafił rozegrać sytuację tak, by nawet się do niego nie uciekać, choć szczerze liczył na to, że jego midgardzka przygoda sama się nieopatrznie zdradzi, coś mu podpowie.
    Z łazienki wyszedł kompletnie ubrany, choć nie zadbał o to by wysuszyć włosy. Kurtkę miał przewieszoną przez ramię, jakby już się gdzieś wybierał – i w rzeczywistości taki miał zamiar – ale zanim przeszedł do pożegnania zatrzymał go zapach herbaty. Napiłby się, najlepiej takiej doprawionej rumem. Miała tu gdzieś rum?…
    Dzień dobry – przywitał się, uśmiechnięty w ten swój bandycko-beztroski sposób, oparł barkiem o framugę drzwi. – Trzeba było do mnie dołączyć pod prysznicem, miałabyś poranną toaletę z głowy.
    Kątem oka dostrzegł porzucony z boku list. Ciemnogranatowa koperta wzbudziła w nim uzasadniony niepokój, a staranna kaligrafia nieśmiało zasugerowała, że pora kłamać. Kłamać jak z nut, jak najlepiej potrafi; nie miał ochoty na babskie krzyki, rzucanie widelcami i siarczyste policzki. Nie z rana – to po pierwsze – i nie po tak przyjemnej nocy.
    Co serwuje szefowa kuchni? – zagadnął ją lekko i oderwał się od framugi. Z zainteresowaniem ujął list w dłoń, w idealnym wyrazie niewinnego zaskoczenia uniósł brwi, obejrzał kopertę z obu stron, w końcu gwizdnął cicho. – Czyjaś wiewióra musiała zasadzić baranka w ścianę, skoro pomyliła adresatów. – Idealnie odmierzona chwila uprzejmego milczenia. – Ale Guildensterna kojarzę, mój imiennik w końcu, to mu dostarczę. I tak planowałem po śniadaniu zahaczyć o port.


    finders keepers, losers weepers

    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Pozostawiona na blacie koperta drażniła ją samą swoją obecnością, a wykaligrafowane nazwisko przypominało rozpalony za plecami Amandine płomyk – Tegan niemal czuła na plecach nieprzyjemne ciepło, a sam napis jakby drżał, zmuszając dziewczynę, by co i raz zerkała w tamtą stronę. I zerkała – między krojeniem pieczywa, smażeniem jajek, szatkowaniem szczypiorku, który jakimś cudem nie rozwinął jeszcze własnej cywilizacji. Wciąż zerkała, pozwalając, by złote litery wryły jej się w głowę mniej więcej tak, jakby ktoś rył je w jej mózgu skalpelem.
    Dzień dobry.
    Jakkolwiek chciałaby się nie obejrzeć – z dumą godną przybranej córki Sommerfelta zignorować obecność Brage – nie potrafiła tego zrobić. To był niemal odruch, coś, nad czym zupełnie nie panowała – zerknąć przez ramię, odetchnąć bezgłośnie na widok chłopaka, zarumienić się na propozycję wspólnego prysznica.
    Bogowie, była żałosna.
    Dość żałosna, by w słowach Brage dopatrywać się cienia szans, że to jednak była pomyłka. Dość żałosna, by wciąż szykować śniadanie – wciąż podświadomie liczyć je na dwie porcje, nie jedną – i wystarczająco naiwna, by pozwolić sobie na nie jedną, a dwie czy trzy myśli, które nie miały absolutnie żadnej racji bytu. Że może Brage jednak zostanie. Że wcale jej nie okłamał. Że ona, Amandine, coś jednak dla niego znaczy.
    Nie bądź głupia, zganiła się jednak prędko, bo przecież była córką Felixa i pośród całej masy rzeczy, których się od niego nauczyła, było dostrzeganie kłamstwa tam, gdzie ktoś bardzo starał się je ukryć. Amandine czuła fałsz niemal podskórnie, jak drzazgę wbijaną pod paznokieć albo piasek sypany jej do oczu. A gdy już raz go dostrzegła, gdy wychwyciła choć jedną nieprawidłową nutę, nie potrafiła przestać jej słyszeć.
    - A co cię to interesuje, skoro najwyraźniej wychodzisz? – rzuciła, tym razem dumnie nie odwracając się do Guildensterna. Jego kurtkę dostrzegła już wcześniej i najwyraźniej bogowie mieli dla niej choć odrobinę litości, skoro przywlekli Brage do kuchni jeszcze zanim Amandine wyjęła dwa talerze, tym samym demaskując swoją własną naiwność.
    Chociaż, z drugiej strony, czy jej głupota naprawdę byłaby czymś tak zupełnie nowym? Czy, biorąc pod uwagę ostatnie tygodnie, naprawdę byłaby tak zaskakująca?
    Tegan czuła, jak początkowa iskierka złości prędko przeradza się w gwałtowne, bolesne niemal inferno rozpalające jej policzki rumieńcem zupełnie innym niż ten, który zdobił je jeszcze przed chwilą.
    - Wiewiórki się nie mylą – rzuciła oschle.
    Z trzaskiem zdjęła patelnię z kuchenki, rzuciła drewnianą łyżką do zlewu i dopiero wtedy – zapominając o herbatach do zalania, o szczypiorku, którym powinna posypać jajecznicę, i o kromkach chleba do podzielenia – odwróciła się do Brage, nagle boleśnie świadoma, jak musi wyglądać. Rozczochrana, w szlafroku, z policzkami rozpalonymi jak w gorączce, ramionami ciasno splecionymi na piersi i zadartą głową, bo tylko tak mogła spoglądać Brage w oczy – była wcieleniem furii, ale śmiesznej raczej niż budzącej lęk.
    Co zapewne doskonale współgrało z tym, co Guildenstern o niej myślał. Co musiał myśleć przez cały ten czas, przez wszystkie te cholerne wieczory; za każdym razem, gdy Amandine tuliła się do niego, w mylnym przekonaniu, że jego bliskość coś znaczy; za każdym razem, gdy wsuwał dłonie pod jej ciuchy i w każdej chwili, gdy z jej ust umykały kolejne westchnienia, których – niespodzianka – wstydziła się dokładnie tak samo jak swojej nagości i wszystkich swoich uczuć.
    - Jak długo zamierzałeś robić ze mnie idiotkę? – warknęła i gdyby spojrzenie mogło krzesać iskry, wzrok Amandine z pewnością już by to robił. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Czy w ogóle zamierzałeś mi powiedzieć?
    W którymś momencie zaczęła oddychać szybciej, płycej, rozdymając nozdrza jak wściekłe zwierzę – i nie bardzo wiedziała, kiedy dokładnie to się stało. Nie była pewna, kiedy jej serce przyspieszyło aż tak – za to była boleśnie świadoma, że to głuche dudnienie w piersi jest skutkiem tyleż samo złości, co cholernie niewygodnego teraz pożądania. Nie wiedziała wreszcie, w którym momencie zapragnęła się ubrać, ale gdy raz o tym pomyślała, nie potrafiła przestać – co z kolei sprawiło, że objęła się ramionami jeszcze ciaśniej, czując się wybitnie źle z faktem, że pod szlafrokiem jest zupełnie naga.
    Skupiła się na złości, bo ta była lepsza, łatwiejsza niż cholerny, trawiący ją od środka wstyd - i żal, do którego nigdy w życiu by się teraz nie przyznała.
    Widzący
    Brage Guildenstern
    Brage Guildenstern
    https://midgard.forumpolish.com/t3681-brage-guildenstern#37401https://midgard.forumpolish.com/t3709-brage-guildenstern#37902https://midgard.forumpolish.com/t3706-bosman#37857https://midgard.forumpolish.com/


    Puchowy szlafrok nieco utrudniał mu ocenę jej sylwetki. Nie dostrzegł w porę napięcia rysującego się w linii ramion, nie dostrzegł mięśni sztywno grających pod skórą, nie dostrzegł drażliwej iskry tlącej się w bursztynowym oku. Wszystkie znaki ostrzegawcze elegancko przegapił, a o wadze tego przeoczenia uświadomił go dopiero jej ton: pozbawiony miękkiej, melodyjnej nuty, dość ostry, jak odłamek szkła. Nie podobał mu się, podobnie jak dumna postawa; gryzła się z jej charakterem, gryzła się z aurą miękkiej naiwności do której go przyzwyczaiła na przestrzeni ostatniego półrocza.
    Cmoknął z rozczarowaniem, nijak niezrażony zapowiedzią burzy. Przetrwał w życiu niejeden sztorm, czy to na morzu, czy w życiu lądowego szczura. Ta potyczka – cokolwiek miała mu przynieść – nie miała się różnić od reszty, nie, gdy wciąż uważał, że panuje nad sytuacją. Zresztą, ta-której-imienia-nie-pamiętał nie była pierwszą kobietą, która robi mu z rana problem. Nie będzie również pierwszą, którą pozostawi samą sobie. Rozrywka miała cieszyć oko i ciało, nic poza tym.
    Przechylił głowę, ogarnął ją długim spojrzeniem.
    Sądziłem, że zostanę jeszcze chwilę, ale skoro mnie tu nie chcesz – wzruszył beztrosko ramionami, odwrócił kota ogonem – to wyjdę zanim zdecydujesz się zbić jeden ze swoich pięknych talerzy. Byłoby szkoda, nie uważasz?
    Wiewiórki się nie mylą – powtórzył za nią z miną godną najbardziej światłego filozofa  – każdy się myli, cukiereczku – dodał równie oschle; spojrzenie nabrało pobłażliwej barwy. Był gotów zmyślić dowolną teorię obejmującą jego tezę, byleby tylko jego było na wierzchu. Już pomijając wiszącą w powietrzu awanturę – ta była mu niestraszna – był niemalże uzależniony od kreowania rzeczywistości pod własne dyktando i nie przywykł do momentów w których rzeczona rzeczywistość okazywała się diametralnie inna od tego, co sobie założył.
    Trzask – krok – trzask. Brage westchnął w duchu nad własnym losem i z pewną dozą zobojętnienia obserwował krzątającą się w kuchni kobietę. Wiedział na co się zanosi – och, wiedział doskonale – a im ciemniejsze chmury kłębiły się między nimi, tym bardziej miał ochotę wyjść. Nigdy nie przywiązywał się za bardzo do swoich przygód, miały przecież swoje określone zastosowanie, a awantury i kłótnie zazwyczaj zwiastowały koniec znajomości. Kochał tylko morze, jego niestabilność, chłód i furię zaklętą w spienionych bałwanach targających drakkarem jak łupiną. Kochał tylko morze i wiedział, że tylko taką kobietę mógłby obdarzyć podobnym uczuciem.
    Zsunął kurtkę z barku, wzruszył ramionami. Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Nigdy, cukiereczku.
    Zastanów się – mruknął spokojnie; przez chwilę rozważał czy ciągnąć farsę dalej, ale nie, to nie miało sensu – myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie. Na każde z nich w zasadzie.
    Gdy kurtyna pozorów opadła, Brage ostentacyjnie rozpruł kopertę wyjętym z kieszeni scyzorykiem i szybko przeleciał tekst wzrokiem. A więc jednak, już ktoś go szukał. Cholera, powinien być w porcie, a nie słuchać jakichś wynurzeń zranionej niewiasty. Nie miał na to czasu.
    Ostatnie pół roku było… – uniósł spojrzenie, przyjrzał jej się przelotnie; czerwone od złości policzki absolutnie do niej nie pasowały – …miłe.
    Kap – kap – kap. Irytujący odgłos sączył się ze zlewu, wyparł z kuchni chwilową ciszę.
    –  Nie musisz się tak obejmować tymi ramionami, nic ci przecież nie zrobię. Mogę mieć wiele wad, ale żadnej kobiety siłą nie brałem – wyznał, zaskakująco szczerze jak na siebie samego. – Co zaś tyczy się robienia z ciebie rzekomej idiotki… – złożył wiadomość, starannie wsunął ją do koperty – …czego się spodziewałaś? Że tak już będzie? Że dopiszesz tylko “i żyli długo i szczęśliwie” na kopercie i roześlesz zaproszenia ślubne? Obudź się, cukiereczku. Żaden żeglarz długo na lądzie nie bawi.


    finders keepers, losers weepers

    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Czego się spodziewała? To bardzo dobre pytanie. Bardzo dobre. Tak dobre, że jak dotąd nie miała na nie odpowiedzi – czy raczej, nie chciała mieć na nie odpowiedzi. Wiedziała, że nie chciała tego. Wiadra zimnej wody prosto na łeb, gwałtownej świadomości, że była niczym więcej jak zabawką, ciałem raczej niż… Niż sobą. Kobietą, dla której warto. Dziewczyną, której ktoś chciał poświęcić uwagę.
    Ciałem. Ciałem i naiwnością. Tym była.
    Złość budziła się w niej powoli, ale z uporem rodzącego się potwora, jakiejś mitycznej bestii wygrzebującej się z najgłębszych podziemi. Amandine generalnie złościła się często, ale zazwyczaj wszystko sprowadzało się raczej do zwykłej irytacji, rozdrażnienia czyjąś głupotą raczej niż faktycznej wściekłości. Ale teraz – teraz była wściekła. Coraz bardziej, coraz gwałtowniej, w sposób, który zawsze tak strasznie kłuł w oczy jej rodziców. Bo jej rodzice mieli na jej temat jakieś swoje wyobrażenie, w którym nie było miejsca na butę, na charakter. Wyobrażenie, do którego nijak nie pasowała, a do którego z uporem próbowali ją dopasować, dogiąć, doszlifować. Częściowo im się udało. Częściowo zrobili z niej, kogo chcieli. To jednak, co zostało, zaczęło znów rozkwitać odkąd trafiła pod skrzydła Felixa.
    Bo Felix nie podcinał jej skrzydeł. Nie dławił jej emocji lecz podsycał je raczej, pozwalając płonąć im żywym ogniem. Felix pozwalał jej być dokładnie tym, kogo nie chcieli jej rodzice.
    Cukiereczku.
    Wciągnęła powietrze z sykiem, teatralnie słodkim określeniem urażona bardziej chyba niż nonszalancją Brage, niż jego butą, ignorancją, niż jakimkolwiek innym słowem, które mogło paść z jego ust. Kawał protekcjonalnego gnoja.
    Patrzyła, jak zsuwa kurtkę – i słuchała. Słuchała, słuchała, słuchała, chwytała każdego jego słowo i jeśli Brage wbijał je w nią jak szpile, ona sama wciskała je w siebie głębiej, drąc nimi własne ciało. Tak, znała odpowiedzi na swoje pytania. Nie, chyba nie liczyła, że usłyszy je od niego. Chyba nawet tego nie potrzebowała.
    Przecież wiedziała już, kim dla niego była. Przecież, gdyby kiedykolwiek się zastanowiła, wiedziałaby to już dużo wcześniej. Jego nazwisko? To tylko jedno z wielu kłamstw – kłamstw, którymi karmił ją Brage i którymi mamiła się sama.
    Przecież wiedziała już, że oddała Guildensternowi znacznie więcej, niż powinna. Znacznie więcej, niż zasługiwał.
    Czego się spodziewałaś?
    Odetchnęła jeszcze raz, jeszcze raz sięgnęła do reguł wpajanych jej od dzieciaka. Uspokój się. Nie warto. Grzeczne dziewczynki tak nie robią.
    Jej rodzice tak strasznie się mylili.
    Cukiereczku.
    - Może tego, że mimo wszystko jestem – będę – dla ciebie człowiekiem, a nie kawałem mięsa – warknęła w końcu. Nie rozluźniła ramion, obejmowała się nimi wciąż tak samo mocno, nie dlatego jednak, że obawiała się Brage – nawet widząc go takim przez myśl jej nie przeszło, by mógł zrobić jej krzywdę. Nie, ona bała się siebie. Tylko siebie.
    - Człowiekiem, a nie jebaną lalką, której można wmówić wszystko, bo przecież i tak nie zrozumie. Przecież to nie jej sprawa. Przecież nic jej, kurwa, nie powinno interesować. Ma tylko rozłożyć nogi i cieszyć się z poświęcanej jej uwagi. – Z każdym kolejnym słowem podnosiła głos coraz bardziej i bardziej. Krzyczała? Może, na koniec może już tak. Nie wiedziała. Krew dudniła jej w skroniach zagłuszając jej własne słowa, wszystkie myśli, cały ból drący teraz jej serce – i całą miłość, na którą tak naiwnie sobie pozwoliła.
    Bogowie, była tak cholernie głupia.
    Na słowa o ślubie zaśmiała się tylko krótko, gorzko, bo w tej jednej kwesti Brage tak strasznie się mylił. Kochała go, tak. Głupio kochała. Ale nigdy – nigdy – nie oczekiwałaby, że...
    W zasadzie niczego by nie oczekiwała. Nie pragnęła niczego poza tym, by być ważna. Po prostu ważna. Kochana, tak – tego pragnęła. Ale ślub? Trzymanie kogoś przy sobie na smyczy, zmuszanie, by rezygnował z tego, co dla niego ważne? Nie była taka. Nigdy taka nie była i nie sądziła, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Przecież sama nie potrafiłaby dać tak dużo od siebie, więc z jakiej racji miała oczekiwać podobnych wyrzeczeń, podobnej uległości od kogokolwiek innego? Jedyne, czego oczekiwała, to szacunku. Odrobinę jebanego szacunku.
    Wychodzi na to, że to też zbyt wiele.
    W którejś chwili rozluźniła w końcu ręce, odepchnęła się od szafki, w dwóch krokach pokonała dystans dzielący ją od Brage i zatrzymała się tuż przy nim. Wciąż drażniło ją, że musi zadzierać głowę, by na niego spojrzeć – ale jeszcze bardziej drażniła ją myśl, że mogłaby tak po prostu potulnie przyjąć całą tę oschłość, jaką dla niej miał.
    - Mogłeś mi powiedzieć. Wbrew pozorom, poza dupą i cyckami mam też mózg, Guildenstern. I całkiem dużo rozumiem.
    Oddychała płytko przez rozdęte nozdrza i choć nie żałowała żadnego ze swych słów, jednocześnie z każdym z nich uświadamiała sobie, jak mało to pewnie znaczyło dla Brage. Nic. Może zupełnie nic. Byl przecież cholernym dzieciakiem klanów i to nie jej mózgu chciał. To jej ciało się liczyło – ciało, którego pewnie by mu nie dała, gdyby wiedziała, kim jest.
    Bo przecież zadawanie się z klanowcami w większości przypadków nie miało najmniejszego sensu, jeśli było się wpadką całkiem zwyczajnych ludzi o całkiem zwyczajnym nazwisku. Dzieciakiem, które na wszystko musiało zapracować samo, własnymi rękoma.
    Widzący
    Brage Guildenstern
    Brage Guildenstern
    https://midgard.forumpolish.com/t3681-brage-guildenstern#37401https://midgard.forumpolish.com/t3709-brage-guildenstern#37902https://midgard.forumpolish.com/t3706-bosman#37857https://midgard.forumpolish.com/


    Cukiereczek zawsze załatwiał robotę. I choć brzmiał tak protekcjonalnie, jak żadne inne słowo – Brage lubił go używać. Od razu wskazywało rozmówczyni jej miejsce, rozwiewało wątpliwości i klarowało sytuację, oszczędzając mu tym samym czasu i nerwów. Żadnej ze swoich portowych przygód niczego nie obiecywał i sądził, że jego koci tryb życia dobitnie ukazuje niestałość tej relacji, ale nie, zawsze musiała się znaleźć ta lub inna panna, która przywiązywała się do niego zdecydowanie zbyt mocno, a potem kończyło się to w niemiły sposób.
    Brage westchnął cierpiętniczo pod nosem. Co za burdel. I to z samego rana.
    To twoje słowa – mruknął obojętnie – nie moje.
    Czym – a może raczej kim – była tak właściwie dla niego panna-której-imienia-nie-pamiętał? Fakt tymczasowej amnezji niewygodnie wskazywał, że faktycznie, jej słowa nosiły w sobie zdecydowanie zbyt dużą ilość prawdy, by móc je puścić mimo uszu, a mimo to – mimo wszystko – Brage uważał, że jej opinia o samej sobie jest ponadprzeciętnie negatywna. Była dla niego rozrywką, owszem. Była miłą odmianą od monotonnego widoku za burtą i towarzystwa składającego się z tych samych twarzy. Była orzeźwieniem; miłym, przyjemnym, bezproblemowym i w końcu: ulotnym. Lubił ją czasem porównywać do morskiej bryzy, do czegoś, czego się wypatruje właśnie dlatego, że nie pojawia się zbyt często.
    Nie zdradził jej o sobie praktycznie niczego, a mimo to, Brage uważał, że znała go całkiem dobrze. Nawet jeśli w kartotece przewin brakowało paru istotnych formalności, to przecież wiedziała jakim bywa człowiekiem. Że jest obowiązkowy, że potrafi być naprawdę czarujący i być może odrobinę zbyt mocno przywykł do tego, że dostaje to, co mu się aktualnie zamarzy. Wiedziała, że kochał tylko morze, bo tylko o morzu wypowiadał się w ten rozmarzony, półprzytomny sposób. Wiedziała – lubił to sobie powtarzać: wiedziała, musiała wiedzieć – że nie będzie nimi niczego więcej. Dał jej przecież do zrozumienia…
    A może właśnie nie dał? Niewystarczająco w każdym razie?
    Brage przechylił nieznacznie głowę, ponownie ogarnął ją spojrzeniem. Sprawiała wrażenie kobiety u skraju, ramiona wciąż ciasno oplatały smukłą sylwetkę skrytą pod materiałem szlafroku, spojrzenie ciskało gromy, fasada liczyła coraz liczniejsze pęknięcia. Prawie był ciekawy tego, co wylezie z niej za chwilę.
    Po co? – odparował, spoglądając na nią z góry. – Żebyś użyła tego mózgu do wyobrażania sobie jeszcze więcej? – Ruch był błyskawiczny; Brage uniósł dłoń, złapał ją pod brodę, ale w geście nie było żadnej czułości ani łagodności. Miała na niego patrzeć. Patrzeć i się nie ruszać. – Nasza relacja była prosta, cukiereczku, a to, co sobie uroiłaś pod kopułą to już nie mój problem. Mogliśmy dalej trwać w wygodnym układzie, gdyby nie zamarzyła ci się awantura o pierdołę. – Uchwyt zyskał na sile, Brage zawiesił głos. Po chwili puścił ją i parsknął ponuro pod nosem.
    Nawet nie pamiętam twojego imienia.


    finders keepers, losers weepers

    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Kiedyś, jeszcze dawno temu, miała od czasu do czasu myśli, że może jest zbyt ufna. Że za bardzo pozwala sobie dostrzegać w innych tylko dobre strony – do tego stopnia, że niemal zupełnie nie zauważała tych złych. Że za szybko traciła głowę, zbyt łatwo przychodziło jej snuć plany, które – obiektywnie rzecz biorąc – w wielu przypadkach nie miały żadnego sensu. Że była dobra tam, gdzie należało wyhodować jakieś kolce; że czułością próbowała radzić sobie z... Cóż, ze wszystkim. A przynajmniej ze znaczną większością.
    Wszystkie tego typu rozważania w ciągu ostatniego pół roku wyparowały niemal bez śladu – aż do teraz.
    Oddychała ciężko przez rozszerzone nozdrza, jak zwierzę – zaszczute, podjudzane tak długo, aż wreszcie rzuci się z zębami ku uciesze gapiów. Niewykluczone zresztą, że za słowami Brage kryło się częściowo właśnie to – chęć sprawdzenia jej, ciekawość, co się stanie, gdy rozdrażni ją jeszcze trochę, jeszcze, i jeszcze. Amasia niemal chciała wierzyć, że tak jest – bo inną możliwością było tylko, że Guildenstern naprawdę był aż takim gnojem, a wszystko, co działo się w ciągu minionych sześciu miesięcy było jedną wielką farsą.
    Było trochę prawdy w tym, że – chyba – faktycznie trochę Brage znała. Że choć nie mówił jej wiele, zdążyła poznać go z kilku różnych stron. Zresztą, musiała go poznać, skoro w którejś chwili okazało się, że – jak ostatnia idiotka – oddała mu swoje serce. Zapytana, chyba rzeczywiście potrafiłaby o nim sporo powiedzieć. Nie to, jak naprawdę miał na nazwisko – aż do dziś nie – ale to, jak świeciły mu się oczy, gdy czasem udawało jej się przyjść do portu w idealnym momencie, by marynarz zobaczył ją tuż po zejściu z pokładu. Nie to, że jego nonszalancja bardzo łatwo stawała się zwyczajnym chamstwem – ale to, jak zaborczy potrafił być, gdy wychodzili gdzieś razem, a ktoś przyglądał jej się zbyt długo. Nie to, z jak wysokiej góry na nią spoglądał – ale to, jak czarujący potrafił być i jak delikatny.
    Mogłaby. Mogłaby powiedzieć całkiem dużo. Nic z tego jednak nie miało teraz znaczenia, skoro nagle raptem kilkoma słowami Brage potrafił…
    Nie dokończyła tej myśli, podobnie jak nie odpowiedziała na żadne ze słów Guildensterna. Bo i co miałaby powiedzieć? Syknęła, zaskoczona, gdy chwycił ją pod brodę, zmuszając, by na niego patrzyła. W tym geście nie było nic z tego, co znała. Nic z tego, co – wydawało jej się – zdążyło wykiełkować w ciągu ostatnich miesięcy.
    Nawet nie pamiętam twojego imienia.
    Jeśli dotąd sądziła, że jej emocje z pewnością nie rozgorzeją już bardziej – bardzo, bardzo się myliła. Pięć słów, dokładnie tyle było potrzeba, by to, co jeszcze przed chwilą było tylko coraz gęstszą siecią rys, pękło nagle na dziesiątki – setki – ostrych okruchów.
    Potem mogła mówić, że nie myślała, że nie wiedziała, co robi – to jednak nie było prawdą. Doskonale wiedziała.
    Błyskawicznie uderzyła go w twarz – mocno, gwałtownie. W jej geście nie było nic z taniej teatralności – Amandine nie dbała o to, jak wyraźny będzie ślad na policzku Brage czy jak bolesne uderzenie. Ten pierwszy i tak będzie łatwo – zbyt łatwo – usunąć zaklęciem, to drugie i tak będzie zbyt słabe, by poczuła się choć odrobinę lepiej.
    Nie było jej lepiej. Nie czuła żadnej, najmniejszej choćby satysfakcji z głośnego plasku uderzenia i z wyraźnego zaczerwienienia wykwitającego prędko na policzku Guildensterna.
    - Ty naprawdę sądzisz, że to było doskonałe rozwiązanie – stwierdziła z niedowierzaniem, przy czym może jakaś iskra w spojrzeniu Tegan, a może jakaś jedna, specyficzna nuta w tonie jej głosu sugerowały, że tym razem nie dziwiła się temu, że była dość głupia, by się zakochać – a raczej temu, że Brage...
    Że on chyba nie umiał inaczej. Że był klanowcem w tej najgorszej postaci, rozkapryszonym dzieciakiem przyzwyczajonym, że dostaje wszystko, czego zapragnie – i że w związku z tym nawet nie próbuje inaczej, bo po co miałby?
    Nagle, ku swojemu zaskoczeniu, parsknęła cicho, roześmiała się, pokręciła głową z niedowierzaniem.
    Cofnęła się z powrotem pod szafkę, nieobecnym spojrzeniem przesunęła po stygnącym jedzeniu i herbacie – i drgnęła lekko, odruchowo podgrzewając napar zaklęciem. Jeden kubek wzięła dla siebie. Drugi bez słowa zostawiła na blacie.
    Była spięta tak bardzo, że to bolało. Plecy, kark, dłonie zaciśnięte na kubku. W którejś chwili zaschło jej w gardle i ostrożny łyk herbaty nie potrafił sobie z tym poradzić.
    - Amandine – rzuciła nagle i zmrużyła oczy, świdrując Brage spojrzeniem, które... Zaskakująco niewiele mówiło. Łatwo było dostrzec złość – furię – ale nie żal. Irytację, ale nie ból. Byly rzeczy, których nie zamierzała Brage pokazywać – ani teraz, ani nigdy więcej.
    - Ile innych masz jeszcze? – spytała krótko, nie do końca pewna, czy chce to wiedzieć ze zwykłej ciekawości, czy bardziej po to, by wbijać sobie tę wiedzę jako dodatkową szpilę. – Kilka? Kilkanaście? – Uniosła brwi znacząco. W ciemnych oczach szalał ogień.
    Chciała go pocałować. Wyrwać mu serce z piersi. Przytulić się do niego tak, jak robiła to niezliczoną ilość razy. Rozedrzeć skórę paznokciami, kreśląc na niej mapę własnych uczuć. Poczuć jego dłonie pod szlafrokiem. Gryźć, drapać, szarpać tak długo, aż Brage poczuje choćby ułamek bólu, który czuła ona.
    Widzący
    Brage Guildenstern
    Brage Guildenstern
    https://midgard.forumpolish.com/t3681-brage-guildenstern#37401https://midgard.forumpolish.com/t3709-brage-guildenstern#37902https://midgard.forumpolish.com/t3706-bosman#37857https://midgard.forumpolish.com/


    Płaski odgłos uderzenia rozszedł się po kuchni. Rozlazł i rozpełz, jak kawałki szkła z rozbitego naczynia. Brage wytrwał chwilę w nowej pozie, a gdy dotarło do niego co właściwie się stało – zamiast zaskoczenia zalała go podejrzana fala znudzenia. Czy to zawsze musiało kończyć się w taki sposób? Czy zawsze na końcu czekała na niego awantura? Uderzenie w policzek? Poruszył szczęką, z teatralną manierą odwrócił z wolna głowę i spojrzał na rozjuszoną Amandine z iskrą niemej prowokacji.
    Pokaż co potrafisz, cukiereczku, zdawały się mówić jego oczy i ciało, jakby testowanie jej granic było jedną wartą jego uwagi czynnością.
    Auć – skomentował zgryźliwie, mrużąc dla żartów jedno oko.
    Uniósł dłoń, niespiesznie przeciągnął palcami po policzku. Piekł, skóra pulsowała ciepłem.
    Bo było – wzruszył ramieniem i wsunął dłonie do kieszeni – sama widzisz, co się dzieje: ledwo poznałaś moje nazwisko i już ci odbiło – uzupełnił usłużnie, perfekcyjnie świadom tego, jak układa wszystkie fakty i okoliczności pod swoją narrację. Nie zależało mu na prawdzie, nie zależało mu na dostrzeżeniu tego, jak sprawa wygląda z obiektywnego punktu widzenia. Wiedział, jak się zachowywał. I nie miał najmniejszego zamiaru by cokolwiek w tym zachowaniu zmieniać.
    Uniósł w milczeniu brwi, gdy parsknęła i pokręciła głową. Cokolwiek kłębiło się w pomieszczeniu, nagle straciło na mocy, rozwiało się jak dym.
    I co, lepiej?
    Sam nie wiedział po co pyta. I po co się z nią drażni. Od szafki dzieliły go dwa długie kroki; gdy ujął wolny kubek w dłoń, poczuł tylko chłodny dotyk ceramiki. Nie pokusił się o podgrzanie.
    Amandine – powtórzył, wracając na swoje miejsce, te dwa kroki zdawały się robić jakąś istotną, trudną do nazwania różnicę – za długie, nie zapamiętałbym nawet wtedy, gdybym próbował. – Uśmiechnął się żartobliwie i bezczelnie zarazem, potem upił łyk herbaty, skrzywił się – znów, na wpół żartobliwie, na wpół bezczelnie, jakby obecna potyczka sprawiała mu coś na kształt przyjemności. Albo przywykł do podobnych awantur na tyle, by nie brać ich już więcej na poważnie.
    Dina, to tak. To bym zapamiętał. Albo Anne – komentował dalej – westchnął przeciągle w międzyczasie – dotknął jeszcze raz policzka. Zanim stąd wyjdzie, ślad powinien zblaknąć.
    Cmoknął cicho, uniósł spojrzenie na sufit. Ile innych? Cholera, tego się nie spodziewał. Ale gdyby tak je wszystkie policzyć… to w tym porcie… i w tamtym… i jeszcze na południu… ze cztery na zachodnim brzegu…
    Wiesz, że nie wiem? – Brage zabrzmiał tak szczerze, jak jeszcze nigdy dotąd. – Musiałbym rzucić okiem na jakąś mapę, zastanowić się… zastanowić się nad tym, które brać pod uwagę, a które niekoniecznie. Gdyby brać pod uwagę tylko te, które spotykałem na przestrzeni ostatniego kwartału…
    Coś kazało mu zamilknąć. Może resztki przyzwoitości, może to ten płomień, który dostrzegł w jej spojrzeniu. Może jeszcze coś innego.
    Uśmiechnął się kwaśno, z wysiłkiem. Znów napił się herbaty.
    Uważaj na siebie, cukiereczku. Zwłaszcza w porcie – mruknął; oczy pociemniały mu lekko, na skoń osunął się kosmyk ciemnych włosów. Kubek stuknął o blat stolika, Brage narzucił w końcu kurtkę. – Jak sama się właśnie przekonałaś, nie warto zadawać się z żeglarzami. Zazwyczaj to same skurwysyny lub zapite mordy. Albo – znów ten sam bezczelnie uniesiony kącik ust – oba te przypadki na raz.


    finders keepers, losers weepers

    Widzący
    Amandine Tegan
    Amandine Tegan
    https://midgard.forumpolish.com/t3596-amandine-teganhttps://midgard.forumpolish.com/t3617-amandine-tegan#36528https://midgard.forumpolish.com/t3618-pikka#36534https://midgard.forumpolish.com/f117-amandine-tegan


    Nie wiedziała, na co liczył, ale na coś przecież musiał – w innym przypadku dlaczego by ją tak drażnił, dlaczego szarpałby ją tak, na jej słowa odpowiadając dalszą arogancją, złośliwością, zwykłym chamstwem? Musiał mieć jakiś cel, bo jeśli nie miał, jedynym wyjaśnieniem byłoby, że ranienie jej po prostu sprawiało mu radość – a to z kolei prowadziłoby do wniosku, że pomyliła się jeszcze bardziej, niż sądziła. Że przez ostatnie pół roku nigdy nie miała racji. Że zwyczajnie zupełnie Brage nie znała, wbrew temu, co jej się wydawało.
    - Brage, do cholery, w dupie mam twoje nazwisko, to nie ono jest problemem – prychnęła teraz. – Jesteś klanowcem – i co z tego? Powiedz mi. Co z tego? – skrzywiła się, zaśmiała gorzko. – To ty jesteś problemem, nie twoje nazwisko – skwitowała krótko, urywając od razu, gdy tylko uzmysłowiła sobie, co robi.
    Tłumaczyła się. Próbowała wyjaśnić. Tłumaczyła się przed mężczyzną, który uważał ją za... Za kogo właściwie? Za kogo tak naprawdę ją miał?
    Chyba jednak wcale nie chciała wiedzieć.
    Lepiej?
    Uniosła brwi w znacząco, w pytaniu tak wyraźnym, że niemal teatralnym. Bo co to było za pytanie? Czego w zasadzie się spodziewał? Nie było lepiej. Oczywiście, że nie było. Gdyby zatrzymała się na chwilę, przestała mówić, przestała słuchać – dłonie wciąż drżałyby jej, serce tłukło się w piersi w nierównym rytmie, oddech rwał się jej w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Nie było lepiej. Nie umiała sobie wyobrazić, jak miałoby być.
    Nie odpowiedziała na pytanie. Nie powiedziała nic na kolejne imiona. Patrzyła, jak wziął kubek, jak zastanawiał się. Słuchała, jak przyznaje się do niewiedzy – jak zupełnie szczerze próbuje sklecić jakąś odpowiedź. I nie potrafi. Nie umiał jej podać. A to było przecież bardzo proste pytanie. Ile? Odpowiedź na nie powinna być równie prosta.
    Najwyraźniej nie była.
    Upiła łyk herbaty nie dlatego, że miała ochotę, co raczej po prostu dlatego, że miała już kubek w dłoniach. Ciepłe naczynie grzało – parzyło – jej dłonie, ale nie odstawiła go nawet wtedy, gdy zaczęło być to bolesne. Gdy Brage nagle urwał swoje dywagacje – nie podał jej żadnej odpowiedzi – nie od razu zorientowała się, że to zrobił.
    W którejś chwili chyba po prostu przestała go słuchać.
    Drgnęła znowu dopiero na to określenie. Wciągnęła powietrze głęboko, zmusiła się, by zatrzymać je na chwilę, nim znów wypuściła je z sykiem. Zaśmiała się krótko, bez specjalnego rozbawienia, kolejny łyk herbaty sparzył jej ustra i język.
    - Przestań, Brage – rzuciła ze znużeniem. – Nie jestem cukiereczkiem. Na pewno nie twoim. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek była. – Nie miała siły się kłócić. Nie miała siły się wściekać, wykrzykiwać swoich racji, skoro i tak nic one dla niego nie znaczyły. Nie miała siły.
    Nie musisz się martwić, jestem dużą dziewczynką, dam sobie radę, chciała dodać. Nie zrobiła tego, nagle zupełnie pewna – i może tylko w tym jednym przypadku pewna zupełnie błędnie – że Guildenstern wcale się nie martwił. Że jego słowa to tylko oklepane frazesy, które powtarzał już niejednokrotnie, często być może w bardzo podobnych sytuacjach.
    Patrzyła, jak odstawia kubek. Jak zakłada kurtkę – tę samą, którą sama miała na ramionach kilka, może kilkanaście razy, gdy Brage okrywał ją nią w chłodniejsze wieczory. Jak w oczy mężczyzny wkrada się cień, którego nie umiała wyjaśnić, i jak na skroń zsunął mu się kosmyk – ten sam, który wielokrotnie odgarniała miękko, wplatała z powrotem pomiędzy pozostałe, tak samo niesforne.
    Dwa kroki, tyle ich dzieliło. Pokonała je, bez słowa odgarnęła ten jeden niepokorny kosmyk, wspięła się na palce i pocałowała Brage mocno, zachłannie.
    - Przynajmniej całują dobrze – skwitowała parę chwil później bez cienia uśmiechu.
    Była zła. Przerażona. Odrzucona. Nie umiała sobie z tym poradzić, ale z pewnością nie oczekiwała pomocy od Guildensterna. Niczego już od niego nie oczekiwała.
    Nie cofnęła się już, została przy mężczyźnie, spoglądając na niego z mieszaniną uczuć, z których połowy nie potrafiła nazwać. Wreszcie potrząsnęła głową lekko, wychyliła się nad kuchennym blatem, by sięgnąć po pozostawioną na nim paczkę papierosów i zapaliła jednego.
    Ręce drżały jej, gdy z trudem przywołała wątły, magiczny płomyk.
    - Idź już – rzuciła miękko i odwróciła się, odeszła, wsparła ramieniem o framugę wciąż otwartych drzwi balkonowych. – Idź, Brage. Nie sądzę, żebyśmy... – urwała, wzruszyła ramionami. – Idź, do cholery.
    I raczej już nie wracaj.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.