:: Midgard :: Dzielnica Ymira Starszego :: Mieszkania :: Amandine Tegan
Studio
3 posters
Mistrz Gry
Studio Sob 17 Lut - 17:45
Studio
Stosunkowo niewielka, otwarta przestrzeń mieści aneks kuchenny, część dzienną i sypialnię Amandine. Ta ostatnia oddzielona jest od reszty mieszkania zaledwie sprytnie rozstawioną komódką, regałem z książkami i grubą, ciemnozieloną kotarą, którą można zasunąć w razie potrzeby i w ten sposób zyskać nieco więcej prywatności. Podział na kuchnię i część dzienną jest raczej umowny. Nieduży stolik służy jednocześnie za jeden z kuchennych blatów, a stosunkowo szeroka, żółta kanapa służy niejako za granicę między aneksem a ciasnym przedpokojem.
Amandine Tegan
Re: Studio Sro 27 Mar - 13:31
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
4 VI 2001 r.
Możliwe, że zbyt szybko straciła głowę. Że zaufała zbyt szybko, oddała serce zbyt szybko i przywiązała się zbyt szybko. Możliwe, że zbyt prędko zauważyła, że lepiej zasypia jej się z Brage obok, i że to dosyć miłe, gdy jej pościel pachnie morzem, drewnem i płótnem okrętowym oraz czymś jeszcze, charakterystycznym tylko dla żeglarza.
Jej żeglarza?
Poranne słońce stało już wysoko na niebie gdy Amandine sapnęła cicho, przeciągnęła się i przeturlała na plecy, ziewając szeroko. Odruchowo pomacała lewą stronę łóżka, spodziewając się złapać Brage za rękę, albo może po prostu przeturlać się do niego, przylgnąć do jego boku, jeszcze chwilę odwlec poranek. Materac obok był jednak pusty – i głównie to zmotywowało Tegan, by nieznacznie unieść powieki, zmrużonymi oczyma rozejrzeć się po mieszkaniu.
Wyszedł? To nie byłby pierwszy raz, liczyła jednak, że może dzisiaj...
Odetchnęła cicho, wychwytując cichy szum wody w łazience. Nie wyszedł.
Jeszcze raz ziewnęła szeroko, ponownie przeciągneła się w ciepłej pościeli jak rozleniwione kocię i uniosła na łokciach, wodząc nieprzytomnym wzrokiem wokół siebie. Gdy jej wzrok padł na lustro, sapnęła cicho. Policzki wciąż miała zaróżowione po nocy, włosy w takim nieładzie, że rozczesanie ich będzie nie lada wyzwaniem.
Podniosła się do siadu, przetarła twarz dłońmi i sięgnęła po puchaty, żółty szlafrok, zakładając go prosto na nagie ciało. Wciąż nie do końca przytomna wstała, wyjrzała za okno, zgarnęła z szafki przy łóżku paczkę cygaretek. Przez chwilę rozważała, czy nie zajrzeć do Brage w łazience, ostatecznie jednak dała sobie z tym spokój. Skoro dotąd nie wyszedł z mieszkania, to najwyraźniej się nie spieszył. Będzie miała jeszcze czas, żeby się nim nacieszyć i...
Odetchnęła głęboko, wychodząc na wąziutki balkon. Wsparła się o barierkę, zapaliła papierosa i zaciągnęła się nim powoli. Po dwóch wdechach oprzytomniała na tyle, by wiedzieć już, gdzie jest i co robi. Po trzech – przypomniała sobie wszystko, co robili razem wczoraj i mimowolnie uśmiechnęła się leniwie.
Nigdy nie sądziła, że może być… tak. Dobrze. Bezpiecznie. I że mogłaby chcieć więcej.
Zdecydowanie straciła głowę. Zakochała się? Nie była pewna. Może. Chyba. A może chodziło o coś zupełnie innego.
Zgarnęła włosy do tyłu i jeszcze przez chwilę grzała policzki w porannym słońcu nim z papierosem w dłoni wróciła do mieszkania. Odruchowo zgarnęła z krzesła sukienkę, którą wczoraj Brage ściągał z niej z takim entuzjazmem, wygładziła ją i zawiesiła na wieszak – byla zbyt ładna i zbyt droga, by traktować ją z takim brakiem szacunku. Wczoraj jej to nie interesowało, ale dzisiaj już tak. Podobnie pozbierała biżuterię zostawioną wczoraj na kuchennym blacie – garść pierścionków, drobne bransoletki, kolorowa zawieszka na szyję – i schowała ją przykładnie do kuferka. Zebrała z podłogi kokardę, która raptem kilka godzin temu zdobiła jej włosy i przestawiła szpilki pod ścianę.
To nie był pierwszy raz, kiedy spędzali wieczór w taki sposób, Amandine wciąż jednak rumieniła się na samo wspomnienie rąk Brage na swoim ciele i smaku jego ust. I wciąż, każdego poranka, zmagała się z tą samą, chorobliwą wręcz nieśmiałością. Stąd szlafrok, stąd papieros na rozpoczęcie dnia.
- Brage? – zawołała, a gdy nie dostała odpowiedzi – jej głos utonął pewnie w szumie płynącej wody – westchnęła cicho i nastawiła wodę, przygotowując dwa kubki.
Nie chciała, by wyszedł zbyt szybko. Nadzieja na wspólne śniadanie to chyba nie było tak dużo, prawda?
Wygasiła już cygaretkę i przeglądała właśnie zawartość lodówki – bardziej pustej niż pełnej, jak zwykle gdy wracała po paru dniach spędzonych u Felixa – gdy kątem oka dostrzegła jakiś cień we wciąż otwartych drzwiach balkonowych.
Wiewiórka wpadła i wypadła do mieszkania niemal nie zatrzymując się, a jedynym śladem jej obecności stała się zaraz tylko pozostawiona na kuchennym blacie, ciemnogranatowa koperta. Amandine zmarszczyła brwi. Niczego się nie spodziewała, więc list musiał być dla Brage.
- Brage? – zawołała nieco głośniej i sięgnęła po kopertę. – Jakiś list to ciebie, to... – Urwała nagle.
Brage Guildenstern, głosił starannie wykaligrafowany na kopercie napis i nazwisko to nijak nie pasowało do tego, które podał jej żeglarz gdy poznali się po raz pierwszy.
To musi być pomyłka, uznała odruchowo, gładząc połyskujące nazwisko adresata. Wiedziała o Guildensternach trochę, podobnie jak o każdym innym rodzie – musiała, skoro pracowała z Felixem. O Brage, najmłodszym z rodzeństwa, wiedziała... W zasadzie tylko tyle. Że jest najmłodszy i, podobnie jak znaczna część ich rodu, oddany służbie w klanowej Kompanii Morskiej.
Takiej samej służbie jak jej Brage.
Nie była pewna, w którym momencie krew odpłynęła jej z twarzy, a przekonanie o pomyłce nagle jakby osłabło.
Odłożyła kopertę tam, gdzie zostawiła ją wiewiórka i bez słowa wróciła do parzenia herbaty, wyciągania jajek i krojenia pieczywa na śniadanie. O tym, jak bardzo pieką ją policzki i jak coś kłuje ją dziwnie pod żebrami starała się nie myśleć. Jeszcze nie. Jeszcze przez chwilę, cholera, nie.
Gość
Re: Studio Czw 28 Mar - 18:03
GośćGość
Gość
Gość
Wyślizgnął się z łóżka zanim zdążyła przekręcić się na bok, ale – wbrew temu, co sobie postanowił – nie wyszedł. Najpierw zasiedział się na krawędzi łóżka, intensywnie wytężając pamięć by ta podsunęła mu imię jego nocnej przygody – przecież to nie było wasze pierwsze spotkanie, Brage, ogarnij się – dopiero potem przetarł twarz dłońmi, odpędzając resztki snu i przeszedł do tego co tu i teraz. Dni na lądzie zlewały mu się niebezpiecznie w jeden ciąg pozornej beztroski; gdzieś na dnie duszy spoczywał jednak mechanizm, który precyzyjnie i co do godziny odmierzał powrót na morze, w objęcia zimnych fal.
Miał w sobie tyle przyzwoitości, by przynajmniej jej nie obudzić. Bezszelestnie pozbierał swoje rzeczy, zgarnął z szafki nocnej portfel i monetę z krakenem, potem zaszył się w łazience. Musiał zmyć z siebie tę noc, wspomnienie jej perfum, zapachu ciała skrytego pod śliskim materiałem sukienki. Musiał zmyć z siebie pamięć o tym, jak miękkie miała włosy i jak osobliwie błyszczały jej oczy, gdy mówił, że zostanie. Ciemną nocą kojarzyły mu się z otchłanią wiru morskiego, ale gdy tylko wschodziło słońce odkrywał – za każdym razem na nowo, jak w jakimś przesłodzonym romansie – że tak naprawdę bliżej im do barwy ciemnego bursztynu.
Jak miała na imię? Jeszcze chwilę temu pamiętał – zdawało mu się, że pamiętał – ale teraz nic, pustka. Zresztą, czy to było ważne? I tak nie wiązał z nią żadnych nadziei, żadnych planów, niczego. Była jego rozrywką w Midgardzie, pełniła tę samą rolę, co kobiety w portach innych państw. Dania, Szwajcaria, Finlandia, jedna czekała na niego nawet na Wyspach Owczych. Tknięty śladową ilością przyzwoitości – zganił się w duchu za tę beztroskę, za to, że nie przywiązuje detali do relacji i w swym poczuciu absolutnej arogancji nawet się nie stara. (Czy to tak wiele, Brage? Zapamiętać jeden wyraz?). Cisnął ubrania na podłogę, zniknął pod prysznicem. Odkręcony kurek zaskrzypiał cicho, lodowata woda najpierw wywołała nieprzyjemny dreszcz, po chwili przyniosła poczucie ostrej przytomności. Spiął barki, jak pod kapitańską reprymendą, wystawił twarz do chłodnego strumienia. (Ile miał właściwie czasu zanim ktoś zacznie go szukać?). Sięgnął po mydło, beztrosko ignorując jego owocowy zapach, spienił je w dłoniach. (Powinien obejrzeć mapy kolejnej wyprawy, przecież znał już kierunek. Ojciec by tego oczekiwał, on sam tego po sobie oczekiwał).
Przez szum wody przesączyło się ciche pytanie uformowane w kształt jego imienia. Aha, czyli już wstała.
Oporządził się w paru krótkich ruchach, spłukał mydliny i męczącą przyzwoitość, wzruszył ramionami. Imienia sobie nie przypomniał, ale przecież potrafił rozegrać sytuację tak, by nawet się do niego nie uciekać, choć szczerze liczył na to, że jego midgardzka przygoda sama się nieopatrznie zdradzi, coś mu podpowie.
Z łazienki wyszedł kompletnie ubrany, choć nie zadbał o to by wysuszyć włosy. Kurtkę miał przewieszoną przez ramię, jakby już się gdzieś wybierał – i w rzeczywistości taki miał zamiar – ale zanim przeszedł do pożegnania zatrzymał go zapach herbaty. Napiłby się, najlepiej takiej doprawionej rumem. Miała tu gdzieś rum?…
– Dzień dobry – przywitał się, uśmiechnięty w ten swój bandycko-beztroski sposób, oparł barkiem o framugę drzwi. – Trzeba było do mnie dołączyć pod prysznicem, miałabyś poranną toaletę z głowy.
Kątem oka dostrzegł porzucony z boku list. Ciemnogranatowa koperta wzbudziła w nim uzasadniony niepokój, a staranna kaligrafia nieśmiało zasugerowała, że pora kłamać. Kłamać jak z nut, jak najlepiej potrafi; nie miał ochoty na babskie krzyki, rzucanie widelcami i siarczyste policzki. Nie z rana – to po pierwsze – i nie po tak przyjemnej nocy.
– Co serwuje szefowa kuchni? – zagadnął ją lekko i oderwał się od framugi. Z zainteresowaniem ujął list w dłoń, w idealnym wyrazie niewinnego zaskoczenia uniósł brwi, obejrzał kopertę z obu stron, w końcu gwizdnął cicho. – Czyjaś wiewióra musiała zasadzić baranka w ścianę, skoro pomyliła adresatów. – Idealnie odmierzona chwila uprzejmego milczenia. – Ale Guildensterna kojarzę, mój imiennik w końcu, to mu dostarczę. I tak planowałem po śniadaniu zahaczyć o port.
Miał w sobie tyle przyzwoitości, by przynajmniej jej nie obudzić. Bezszelestnie pozbierał swoje rzeczy, zgarnął z szafki nocnej portfel i monetę z krakenem, potem zaszył się w łazience. Musiał zmyć z siebie tę noc, wspomnienie jej perfum, zapachu ciała skrytego pod śliskim materiałem sukienki. Musiał zmyć z siebie pamięć o tym, jak miękkie miała włosy i jak osobliwie błyszczały jej oczy, gdy mówił, że zostanie. Ciemną nocą kojarzyły mu się z otchłanią wiru morskiego, ale gdy tylko wschodziło słońce odkrywał – za każdym razem na nowo, jak w jakimś przesłodzonym romansie – że tak naprawdę bliżej im do barwy ciemnego bursztynu.
Jak miała na imię? Jeszcze chwilę temu pamiętał – zdawało mu się, że pamiętał – ale teraz nic, pustka. Zresztą, czy to było ważne? I tak nie wiązał z nią żadnych nadziei, żadnych planów, niczego. Była jego rozrywką w Midgardzie, pełniła tę samą rolę, co kobiety w portach innych państw. Dania, Szwajcaria, Finlandia, jedna czekała na niego nawet na Wyspach Owczych. Tknięty śladową ilością przyzwoitości – zganił się w duchu za tę beztroskę, za to, że nie przywiązuje detali do relacji i w swym poczuciu absolutnej arogancji nawet się nie stara. (Czy to tak wiele, Brage? Zapamiętać jeden wyraz?). Cisnął ubrania na podłogę, zniknął pod prysznicem. Odkręcony kurek zaskrzypiał cicho, lodowata woda najpierw wywołała nieprzyjemny dreszcz, po chwili przyniosła poczucie ostrej przytomności. Spiął barki, jak pod kapitańską reprymendą, wystawił twarz do chłodnego strumienia. (Ile miał właściwie czasu zanim ktoś zacznie go szukać?). Sięgnął po mydło, beztrosko ignorując jego owocowy zapach, spienił je w dłoniach. (Powinien obejrzeć mapy kolejnej wyprawy, przecież znał już kierunek. Ojciec by tego oczekiwał, on sam tego po sobie oczekiwał).
Przez szum wody przesączyło się ciche pytanie uformowane w kształt jego imienia. Aha, czyli już wstała.
Oporządził się w paru krótkich ruchach, spłukał mydliny i męczącą przyzwoitość, wzruszył ramionami. Imienia sobie nie przypomniał, ale przecież potrafił rozegrać sytuację tak, by nawet się do niego nie uciekać, choć szczerze liczył na to, że jego midgardzka przygoda sama się nieopatrznie zdradzi, coś mu podpowie.
Z łazienki wyszedł kompletnie ubrany, choć nie zadbał o to by wysuszyć włosy. Kurtkę miał przewieszoną przez ramię, jakby już się gdzieś wybierał – i w rzeczywistości taki miał zamiar – ale zanim przeszedł do pożegnania zatrzymał go zapach herbaty. Napiłby się, najlepiej takiej doprawionej rumem. Miała tu gdzieś rum?…
– Dzień dobry – przywitał się, uśmiechnięty w ten swój bandycko-beztroski sposób, oparł barkiem o framugę drzwi. – Trzeba było do mnie dołączyć pod prysznicem, miałabyś poranną toaletę z głowy.
Kątem oka dostrzegł porzucony z boku list. Ciemnogranatowa koperta wzbudziła w nim uzasadniony niepokój, a staranna kaligrafia nieśmiało zasugerowała, że pora kłamać. Kłamać jak z nut, jak najlepiej potrafi; nie miał ochoty na babskie krzyki, rzucanie widelcami i siarczyste policzki. Nie z rana – to po pierwsze – i nie po tak przyjemnej nocy.
– Co serwuje szefowa kuchni? – zagadnął ją lekko i oderwał się od framugi. Z zainteresowaniem ujął list w dłoń, w idealnym wyrazie niewinnego zaskoczenia uniósł brwi, obejrzał kopertę z obu stron, w końcu gwizdnął cicho. – Czyjaś wiewióra musiała zasadzić baranka w ścianę, skoro pomyliła adresatów. – Idealnie odmierzona chwila uprzejmego milczenia. – Ale Guildensterna kojarzę, mój imiennik w końcu, to mu dostarczę. I tak planowałem po śniadaniu zahaczyć o port.
Amandine Tegan
Re: Studio Czw 28 Mar - 19:06
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pozostawiona na blacie koperta drażniła ją samą swoją obecnością, a wykaligrafowane nazwisko przypominało rozpalony za plecami Amandine płomyk – Tegan niemal czuła na plecach nieprzyjemne ciepło, a sam napis jakby drżał, zmuszając dziewczynę, by co i raz zerkała w tamtą stronę. I zerkała – między krojeniem pieczywa, smażeniem jajek, szatkowaniem szczypiorku, który jakimś cudem nie rozwinął jeszcze własnej cywilizacji. Wciąż zerkała, pozwalając, by złote litery wryły jej się w głowę mniej więcej tak, jakby ktoś rył je w jej mózgu skalpelem.
Dzień dobry.
Jakkolwiek chciałaby się nie obejrzeć – z dumą godną przybranej córki Sommerfelta zignorować obecność Brage – nie potrafiła tego zrobić. To był niemal odruch, coś, nad czym zupełnie nie panowała – zerknąć przez ramię, odetchnąć bezgłośnie na widok chłopaka, zarumienić się na propozycję wspólnego prysznica.
Bogowie, była żałosna.
Dość żałosna, by w słowach Brage dopatrywać się cienia szans, że to jednak była pomyłka. Dość żałosna, by wciąż szykować śniadanie – wciąż podświadomie liczyć je na dwie porcje, nie jedną – i wystarczająco naiwna, by pozwolić sobie na nie jedną, a dwie czy trzy myśli, które nie miały absolutnie żadnej racji bytu. Że może Brage jednak zostanie. Że wcale jej nie okłamał. Że ona, Amandine, coś jednak dla niego znaczy.
Nie bądź głupia, zganiła się jednak prędko, bo przecież była córką Felixa i pośród całej masy rzeczy, których się od niego nauczyła, było dostrzeganie kłamstwa tam, gdzie ktoś bardzo starał się je ukryć. Amandine czuła fałsz niemal podskórnie, jak drzazgę wbijaną pod paznokieć albo piasek sypany jej do oczu. A gdy już raz go dostrzegła, gdy wychwyciła choć jedną nieprawidłową nutę, nie potrafiła przestać jej słyszeć.
- A co cię to interesuje, skoro najwyraźniej wychodzisz? – rzuciła, tym razem dumnie nie odwracając się do Guildensterna. Jego kurtkę dostrzegła już wcześniej i najwyraźniej bogowie mieli dla niej choć odrobinę litości, skoro przywlekli Brage do kuchni jeszcze zanim Amandine wyjęła dwa talerze, tym samym demaskując swoją własną naiwność.
Chociaż, z drugiej strony, czy jej głupota naprawdę byłaby czymś tak zupełnie nowym? Czy, biorąc pod uwagę ostatnie tygodnie, naprawdę byłaby tak zaskakująca?
Tegan czuła, jak początkowa iskierka złości prędko przeradza się w gwałtowne, bolesne niemal inferno rozpalające jej policzki rumieńcem zupełnie innym niż ten, który zdobił je jeszcze przed chwilą.
- Wiewiórki się nie mylą – rzuciła oschle.
Z trzaskiem zdjęła patelnię z kuchenki, rzuciła drewnianą łyżką do zlewu i dopiero wtedy – zapominając o herbatach do zalania, o szczypiorku, którym powinna posypać jajecznicę, i o kromkach chleba do podzielenia – odwróciła się do Brage, nagle boleśnie świadoma, jak musi wyglądać. Rozczochrana, w szlafroku, z policzkami rozpalonymi jak w gorączce, ramionami ciasno splecionymi na piersi i zadartą głową, bo tylko tak mogła spoglądać Brage w oczy – była wcieleniem furii, ale śmiesznej raczej niż budzącej lęk.
Co zapewne doskonale współgrało z tym, co Guildenstern o niej myślał. Co musiał myśleć przez cały ten czas, przez wszystkie te cholerne wieczory; za każdym razem, gdy Amandine tuliła się do niego, w mylnym przekonaniu, że jego bliskość coś znaczy; za każdym razem, gdy wsuwał dłonie pod jej ciuchy i w każdej chwili, gdy z jej ust umykały kolejne westchnienia, których – niespodzianka – wstydziła się dokładnie tak samo jak swojej nagości i wszystkich swoich uczuć.
- Jak długo zamierzałeś robić ze mnie idiotkę? – warknęła i gdyby spojrzenie mogło krzesać iskry, wzrok Amandine z pewnością już by to robił. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Czy w ogóle zamierzałeś mi powiedzieć?
W którymś momencie zaczęła oddychać szybciej, płycej, rozdymając nozdrza jak wściekłe zwierzę – i nie bardzo wiedziała, kiedy dokładnie to się stało. Nie była pewna, kiedy jej serce przyspieszyło aż tak – za to była boleśnie świadoma, że to głuche dudnienie w piersi jest skutkiem tyleż samo złości, co cholernie niewygodnego teraz pożądania. Nie wiedziała wreszcie, w którym momencie zapragnęła się ubrać, ale gdy raz o tym pomyślała, nie potrafiła przestać – co z kolei sprawiło, że objęła się ramionami jeszcze ciaśniej, czując się wybitnie źle z faktem, że pod szlafrokiem jest zupełnie naga.
Skupiła się na złości, bo ta była lepsza, łatwiejsza niż cholerny, trawiący ją od środka wstyd - i żal, do którego nigdy w życiu by się teraz nie przyznała.
Dzień dobry.
Jakkolwiek chciałaby się nie obejrzeć – z dumą godną przybranej córki Sommerfelta zignorować obecność Brage – nie potrafiła tego zrobić. To był niemal odruch, coś, nad czym zupełnie nie panowała – zerknąć przez ramię, odetchnąć bezgłośnie na widok chłopaka, zarumienić się na propozycję wspólnego prysznica.
Bogowie, była żałosna.
Dość żałosna, by w słowach Brage dopatrywać się cienia szans, że to jednak była pomyłka. Dość żałosna, by wciąż szykować śniadanie – wciąż podświadomie liczyć je na dwie porcje, nie jedną – i wystarczająco naiwna, by pozwolić sobie na nie jedną, a dwie czy trzy myśli, które nie miały absolutnie żadnej racji bytu. Że może Brage jednak zostanie. Że wcale jej nie okłamał. Że ona, Amandine, coś jednak dla niego znaczy.
Nie bądź głupia, zganiła się jednak prędko, bo przecież była córką Felixa i pośród całej masy rzeczy, których się od niego nauczyła, było dostrzeganie kłamstwa tam, gdzie ktoś bardzo starał się je ukryć. Amandine czuła fałsz niemal podskórnie, jak drzazgę wbijaną pod paznokieć albo piasek sypany jej do oczu. A gdy już raz go dostrzegła, gdy wychwyciła choć jedną nieprawidłową nutę, nie potrafiła przestać jej słyszeć.
- A co cię to interesuje, skoro najwyraźniej wychodzisz? – rzuciła, tym razem dumnie nie odwracając się do Guildensterna. Jego kurtkę dostrzegła już wcześniej i najwyraźniej bogowie mieli dla niej choć odrobinę litości, skoro przywlekli Brage do kuchni jeszcze zanim Amandine wyjęła dwa talerze, tym samym demaskując swoją własną naiwność.
Chociaż, z drugiej strony, czy jej głupota naprawdę byłaby czymś tak zupełnie nowym? Czy, biorąc pod uwagę ostatnie tygodnie, naprawdę byłaby tak zaskakująca?
Tegan czuła, jak początkowa iskierka złości prędko przeradza się w gwałtowne, bolesne niemal inferno rozpalające jej policzki rumieńcem zupełnie innym niż ten, który zdobił je jeszcze przed chwilą.
- Wiewiórki się nie mylą – rzuciła oschle.
Z trzaskiem zdjęła patelnię z kuchenki, rzuciła drewnianą łyżką do zlewu i dopiero wtedy – zapominając o herbatach do zalania, o szczypiorku, którym powinna posypać jajecznicę, i o kromkach chleba do podzielenia – odwróciła się do Brage, nagle boleśnie świadoma, jak musi wyglądać. Rozczochrana, w szlafroku, z policzkami rozpalonymi jak w gorączce, ramionami ciasno splecionymi na piersi i zadartą głową, bo tylko tak mogła spoglądać Brage w oczy – była wcieleniem furii, ale śmiesznej raczej niż budzącej lęk.
Co zapewne doskonale współgrało z tym, co Guildenstern o niej myślał. Co musiał myśleć przez cały ten czas, przez wszystkie te cholerne wieczory; za każdym razem, gdy Amandine tuliła się do niego, w mylnym przekonaniu, że jego bliskość coś znaczy; za każdym razem, gdy wsuwał dłonie pod jej ciuchy i w każdej chwili, gdy z jej ust umykały kolejne westchnienia, których – niespodzianka – wstydziła się dokładnie tak samo jak swojej nagości i wszystkich swoich uczuć.
- Jak długo zamierzałeś robić ze mnie idiotkę? – warknęła i gdyby spojrzenie mogło krzesać iskry, wzrok Amandine z pewnością już by to robił. – Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Czy w ogóle zamierzałeś mi powiedzieć?
W którymś momencie zaczęła oddychać szybciej, płycej, rozdymając nozdrza jak wściekłe zwierzę – i nie bardzo wiedziała, kiedy dokładnie to się stało. Nie była pewna, kiedy jej serce przyspieszyło aż tak – za to była boleśnie świadoma, że to głuche dudnienie w piersi jest skutkiem tyleż samo złości, co cholernie niewygodnego teraz pożądania. Nie wiedziała wreszcie, w którym momencie zapragnęła się ubrać, ale gdy raz o tym pomyślała, nie potrafiła przestać – co z kolei sprawiło, że objęła się ramionami jeszcze ciaśniej, czując się wybitnie źle z faktem, że pod szlafrokiem jest zupełnie naga.
Skupiła się na złości, bo ta była lepsza, łatwiejsza niż cholerny, trawiący ją od środka wstyd - i żal, do którego nigdy w życiu by się teraz nie przyznała.
Gość
Re: Studio Sob 30 Mar - 12:24
GośćGość
Gość
Gość
Puchowy szlafrok nieco utrudniał mu ocenę jej sylwetki. Nie dostrzegł w porę napięcia rysującego się w linii ramion, nie dostrzegł mięśni sztywno grających pod skórą, nie dostrzegł drażliwej iskry tlącej się w bursztynowym oku. Wszystkie znaki ostrzegawcze elegancko przegapił, a o wadze tego przeoczenia uświadomił go dopiero jej ton: pozbawiony miękkiej, melodyjnej nuty, dość ostry, jak odłamek szkła. Nie podobał mu się, podobnie jak dumna postawa; gryzła się z jej charakterem, gryzła się z aurą miękkiej naiwności do której go przyzwyczaiła na przestrzeni ostatniego półrocza.
Cmoknął z rozczarowaniem, nijak niezrażony zapowiedzią burzy. Przetrwał w życiu niejeden sztorm, czy to na morzu, czy w życiu lądowego szczura. Ta potyczka – cokolwiek miała mu przynieść – nie miała się różnić od reszty, nie, gdy wciąż uważał, że panuje nad sytuacją. Zresztą, ta-której-imienia-nie-pamiętał nie była pierwszą kobietą, która robi mu z rana problem. Nie będzie również pierwszą, którą pozostawi samą sobie. Rozrywka miała cieszyć oko i ciało, nic poza tym.
Przechylił głowę, ogarnął ją długim spojrzeniem.
– Sądziłem, że zostanę jeszcze chwilę, ale skoro mnie tu nie chcesz – wzruszył beztrosko ramionami, odwrócił kota ogonem – to wyjdę zanim zdecydujesz się zbić jeden ze swoich pięknych talerzy. Byłoby szkoda, nie uważasz?
– Wiewiórki się nie mylą – powtórzył za nią z miną godną najbardziej światłego filozofa – każdy się myli, cukiereczku – dodał równie oschle; spojrzenie nabrało pobłażliwej barwy. Był gotów zmyślić dowolną teorię obejmującą jego tezę, byleby tylko jego było na wierzchu. Już pomijając wiszącą w powietrzu awanturę – ta była mu niestraszna – był niemalże uzależniony od kreowania rzeczywistości pod własne dyktando i nie przywykł do momentów w których rzeczona rzeczywistość okazywała się diametralnie inna od tego, co sobie założył.
Trzask – krok – trzask. Brage westchnął w duchu nad własnym losem i z pewną dozą zobojętnienia obserwował krzątającą się w kuchni kobietę. Wiedział na co się zanosi – och, wiedział doskonale – a im ciemniejsze chmury kłębiły się między nimi, tym bardziej miał ochotę wyjść. Nigdy nie przywiązywał się za bardzo do swoich przygód, miały przecież swoje określone zastosowanie, a awantury i kłótnie zazwyczaj zwiastowały koniec znajomości. Kochał tylko morze, jego niestabilność, chłód i furię zaklętą w spienionych bałwanach targających drakkarem jak łupiną. Kochał tylko morze i wiedział, że tylko taką kobietę mógłby obdarzyć podobnym uczuciem.
Zsunął kurtkę z barku, wzruszył ramionami. Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Nigdy, cukiereczku.
– Zastanów się – mruknął spokojnie; przez chwilę rozważał czy ciągnąć farsę dalej, ale nie, to nie miało sensu – myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie. Na każde z nich w zasadzie.
Gdy kurtyna pozorów opadła, Brage ostentacyjnie rozpruł kopertę wyjętym z kieszeni scyzorykiem i szybko przeleciał tekst wzrokiem. A więc jednak, już ktoś go szukał. Cholera, powinien być w porcie, a nie słuchać jakichś wynurzeń zranionej niewiasty. Nie miał na to czasu.
– Ostatnie pół roku było… – uniósł spojrzenie, przyjrzał jej się przelotnie; czerwone od złości policzki absolutnie do niej nie pasowały – …miłe.
Kap – kap – kap. Irytujący odgłos sączył się ze zlewu, wyparł z kuchni chwilową ciszę.
– Nie musisz się tak obejmować tymi ramionami, nic ci przecież nie zrobię. Mogę mieć wiele wad, ale żadnej kobiety siłą nie brałem – wyznał, zaskakująco szczerze jak na siebie samego. – Co zaś tyczy się robienia z ciebie rzekomej idiotki… – złożył wiadomość, starannie wsunął ją do koperty – …czego się spodziewałaś? Że tak już będzie? Że dopiszesz tylko “i żyli długo i szczęśliwie” na kopercie i roześlesz zaproszenia ślubne? Obudź się, cukiereczku. Żaden żeglarz długo na lądzie nie bawi.
Cmoknął z rozczarowaniem, nijak niezrażony zapowiedzią burzy. Przetrwał w życiu niejeden sztorm, czy to na morzu, czy w życiu lądowego szczura. Ta potyczka – cokolwiek miała mu przynieść – nie miała się różnić od reszty, nie, gdy wciąż uważał, że panuje nad sytuacją. Zresztą, ta-której-imienia-nie-pamiętał nie była pierwszą kobietą, która robi mu z rana problem. Nie będzie również pierwszą, którą pozostawi samą sobie. Rozrywka miała cieszyć oko i ciało, nic poza tym.
Przechylił głowę, ogarnął ją długim spojrzeniem.
– Sądziłem, że zostanę jeszcze chwilę, ale skoro mnie tu nie chcesz – wzruszył beztrosko ramionami, odwrócił kota ogonem – to wyjdę zanim zdecydujesz się zbić jeden ze swoich pięknych talerzy. Byłoby szkoda, nie uważasz?
– Wiewiórki się nie mylą – powtórzył za nią z miną godną najbardziej światłego filozofa – każdy się myli, cukiereczku – dodał równie oschle; spojrzenie nabrało pobłażliwej barwy. Był gotów zmyślić dowolną teorię obejmującą jego tezę, byleby tylko jego było na wierzchu. Już pomijając wiszącą w powietrzu awanturę – ta była mu niestraszna – był niemalże uzależniony od kreowania rzeczywistości pod własne dyktando i nie przywykł do momentów w których rzeczona rzeczywistość okazywała się diametralnie inna od tego, co sobie założył.
Trzask – krok – trzask. Brage westchnął w duchu nad własnym losem i z pewną dozą zobojętnienia obserwował krzątającą się w kuchni kobietę. Wiedział na co się zanosi – och, wiedział doskonale – a im ciemniejsze chmury kłębiły się między nimi, tym bardziej miał ochotę wyjść. Nigdy nie przywiązywał się za bardzo do swoich przygód, miały przecież swoje określone zastosowanie, a awantury i kłótnie zazwyczaj zwiastowały koniec znajomości. Kochał tylko morze, jego niestabilność, chłód i furię zaklętą w spienionych bałwanach targających drakkarem jak łupiną. Kochał tylko morze i wiedział, że tylko taką kobietę mógłby obdarzyć podobnym uczuciem.
Zsunął kurtkę z barku, wzruszył ramionami. Kiedy zamierzałeś mi powiedzieć? Nigdy, cukiereczku.
– Zastanów się – mruknął spokojnie; przez chwilę rozważał czy ciągnąć farsę dalej, ale nie, to nie miało sensu – myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie. Na każde z nich w zasadzie.
Gdy kurtyna pozorów opadła, Brage ostentacyjnie rozpruł kopertę wyjętym z kieszeni scyzorykiem i szybko przeleciał tekst wzrokiem. A więc jednak, już ktoś go szukał. Cholera, powinien być w porcie, a nie słuchać jakichś wynurzeń zranionej niewiasty. Nie miał na to czasu.
– Ostatnie pół roku było… – uniósł spojrzenie, przyjrzał jej się przelotnie; czerwone od złości policzki absolutnie do niej nie pasowały – …miłe.
Kap – kap – kap. Irytujący odgłos sączył się ze zlewu, wyparł z kuchni chwilową ciszę.
– Nie musisz się tak obejmować tymi ramionami, nic ci przecież nie zrobię. Mogę mieć wiele wad, ale żadnej kobiety siłą nie brałem – wyznał, zaskakująco szczerze jak na siebie samego. – Co zaś tyczy się robienia z ciebie rzekomej idiotki… – złożył wiadomość, starannie wsunął ją do koperty – …czego się spodziewałaś? Że tak już będzie? Że dopiszesz tylko “i żyli długo i szczęśliwie” na kopercie i roześlesz zaproszenia ślubne? Obudź się, cukiereczku. Żaden żeglarz długo na lądzie nie bawi.
Amandine Tegan
Re: Studio Sob 30 Mar - 14:14
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Czego się spodziewała? To bardzo dobre pytanie. Bardzo dobre. Tak dobre, że jak dotąd nie miała na nie odpowiedzi – czy raczej, nie chciała mieć na nie odpowiedzi. Wiedziała, że nie chciała tego. Wiadra zimnej wody prosto na łeb, gwałtownej świadomości, że była niczym więcej jak zabawką, ciałem raczej niż… Niż sobą. Kobietą, dla której warto. Dziewczyną, której ktoś chciał poświęcić uwagę.
Ciałem. Ciałem i naiwnością. Tym była.
Złość budziła się w niej powoli, ale z uporem rodzącego się potwora, jakiejś mitycznej bestii wygrzebującej się z najgłębszych podziemi. Amandine generalnie złościła się często, ale zazwyczaj wszystko sprowadzało się raczej do zwykłej irytacji, rozdrażnienia czyjąś głupotą raczej niż faktycznej wściekłości. Ale teraz – teraz była wściekła. Coraz bardziej, coraz gwałtowniej, w sposób, który zawsze tak strasznie kłuł w oczy jej rodziców. Bo jej rodzice mieli na jej temat jakieś swoje wyobrażenie, w którym nie było miejsca na butę, na charakter. Wyobrażenie, do którego nijak nie pasowała, a do którego z uporem próbowali ją dopasować, dogiąć, doszlifować. Częściowo im się udało. Częściowo zrobili z niej, kogo chcieli. To jednak, co zostało, zaczęło znów rozkwitać odkąd trafiła pod skrzydła Felixa.
Bo Felix nie podcinał jej skrzydeł. Nie dławił jej emocji lecz podsycał je raczej, pozwalając płonąć im żywym ogniem. Felix pozwalał jej być dokładnie tym, kogo nie chcieli jej rodzice.
Cukiereczku.
Wciągnęła powietrze z sykiem, teatralnie słodkim określeniem urażona bardziej chyba niż nonszalancją Brage, niż jego butą, ignorancją, niż jakimkolwiek innym słowem, które mogło paść z jego ust. Kawał protekcjonalnego gnoja.
Patrzyła, jak zsuwa kurtkę – i słuchała. Słuchała, słuchała, słuchała, chwytała każdego jego słowo i jeśli Brage wbijał je w nią jak szpile, ona sama wciskała je w siebie głębiej, drąc nimi własne ciało. Tak, znała odpowiedzi na swoje pytania. Nie, chyba nie liczyła, że usłyszy je od niego. Chyba nawet tego nie potrzebowała.
Przecież wiedziała już, kim dla niego była. Przecież, gdyby kiedykolwiek się zastanowiła, wiedziałaby to już dużo wcześniej. Jego nazwisko? To tylko jedno z wielu kłamstw – kłamstw, którymi karmił ją Brage i którymi mamiła się sama.
Przecież wiedziała już, że oddała Guildensternowi znacznie więcej, niż powinna. Znacznie więcej, niż zasługiwał.
Czego się spodziewałaś?
Odetchnęła jeszcze raz, jeszcze raz sięgnęła do reguł wpajanych jej od dzieciaka. Uspokój się. Nie warto. Grzeczne dziewczynki tak nie robią.
Jej rodzice tak strasznie się mylili.
Cukiereczku.
- Może tego, że mimo wszystko jestem – będę – dla ciebie człowiekiem, a nie kawałem mięsa – warknęła w końcu. Nie rozluźniła ramion, obejmowała się nimi wciąż tak samo mocno, nie dlatego jednak, że obawiała się Brage – nawet widząc go takim przez myśl jej nie przeszło, by mógł zrobić jej krzywdę. Nie, ona bała się siebie. Tylko siebie.
- Człowiekiem, a nie jebaną lalką, której można wmówić wszystko, bo przecież i tak nie zrozumie. Przecież to nie jej sprawa. Przecież nic jej, kurwa, nie powinno interesować. Ma tylko rozłożyć nogi i cieszyć się z poświęcanej jej uwagi. – Z każdym kolejnym słowem podnosiła głos coraz bardziej i bardziej. Krzyczała? Może, na koniec może już tak. Nie wiedziała. Krew dudniła jej w skroniach zagłuszając jej własne słowa, wszystkie myśli, cały ból drący teraz jej serce – i całą miłość, na którą tak naiwnie sobie pozwoliła.
Bogowie, była tak cholernie głupia.
Na słowa o ślubie zaśmiała się tylko krótko, gorzko, bo w tej jednej kwesti Brage tak strasznie się mylił. Kochała go, tak. Głupio kochała. Ale nigdy – nigdy – nie oczekiwałaby, że...
W zasadzie niczego by nie oczekiwała. Nie pragnęła niczego poza tym, by być ważna. Po prostu ważna. Kochana, tak – tego pragnęła. Ale ślub? Trzymanie kogoś przy sobie na smyczy, zmuszanie, by rezygnował z tego, co dla niego ważne? Nie była taka. Nigdy taka nie była i nie sądziła, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Przecież sama nie potrafiłaby dać tak dużo od siebie, więc z jakiej racji miała oczekiwać podobnych wyrzeczeń, podobnej uległości od kogokolwiek innego? Jedyne, czego oczekiwała, to szacunku. Odrobinę jebanego szacunku.
Wychodzi na to, że to też zbyt wiele.
W którejś chwili rozluźniła w końcu ręce, odepchnęła się od szafki, w dwóch krokach pokonała dystans dzielący ją od Brage i zatrzymała się tuż przy nim. Wciąż drażniło ją, że musi zadzierać głowę, by na niego spojrzeć – ale jeszcze bardziej drażniła ją myśl, że mogłaby tak po prostu potulnie przyjąć całą tę oschłość, jaką dla niej miał.
- Mogłeś mi powiedzieć. Wbrew pozorom, poza dupą i cyckami mam też mózg, Guildenstern. I całkiem dużo rozumiem.
Oddychała płytko przez rozdęte nozdrza i choć nie żałowała żadnego ze swych słów, jednocześnie z każdym z nich uświadamiała sobie, jak mało to pewnie znaczyło dla Brage. Nic. Może zupełnie nic. Byl przecież cholernym dzieciakiem klanów i to nie jej mózgu chciał. To jej ciało się liczyło – ciało, którego pewnie by mu nie dała, gdyby wiedziała, kim jest.
Bo przecież zadawanie się z klanowcami w większości przypadków nie miało najmniejszego sensu, jeśli było się wpadką całkiem zwyczajnych ludzi o całkiem zwyczajnym nazwisku. Dzieciakiem, które na wszystko musiało zapracować samo, własnymi rękoma.
Ciałem. Ciałem i naiwnością. Tym była.
Złość budziła się w niej powoli, ale z uporem rodzącego się potwora, jakiejś mitycznej bestii wygrzebującej się z najgłębszych podziemi. Amandine generalnie złościła się często, ale zazwyczaj wszystko sprowadzało się raczej do zwykłej irytacji, rozdrażnienia czyjąś głupotą raczej niż faktycznej wściekłości. Ale teraz – teraz była wściekła. Coraz bardziej, coraz gwałtowniej, w sposób, który zawsze tak strasznie kłuł w oczy jej rodziców. Bo jej rodzice mieli na jej temat jakieś swoje wyobrażenie, w którym nie było miejsca na butę, na charakter. Wyobrażenie, do którego nijak nie pasowała, a do którego z uporem próbowali ją dopasować, dogiąć, doszlifować. Częściowo im się udało. Częściowo zrobili z niej, kogo chcieli. To jednak, co zostało, zaczęło znów rozkwitać odkąd trafiła pod skrzydła Felixa.
Bo Felix nie podcinał jej skrzydeł. Nie dławił jej emocji lecz podsycał je raczej, pozwalając płonąć im żywym ogniem. Felix pozwalał jej być dokładnie tym, kogo nie chcieli jej rodzice.
Cukiereczku.
Wciągnęła powietrze z sykiem, teatralnie słodkim określeniem urażona bardziej chyba niż nonszalancją Brage, niż jego butą, ignorancją, niż jakimkolwiek innym słowem, które mogło paść z jego ust. Kawał protekcjonalnego gnoja.
Patrzyła, jak zsuwa kurtkę – i słuchała. Słuchała, słuchała, słuchała, chwytała każdego jego słowo i jeśli Brage wbijał je w nią jak szpile, ona sama wciskała je w siebie głębiej, drąc nimi własne ciało. Tak, znała odpowiedzi na swoje pytania. Nie, chyba nie liczyła, że usłyszy je od niego. Chyba nawet tego nie potrzebowała.
Przecież wiedziała już, kim dla niego była. Przecież, gdyby kiedykolwiek się zastanowiła, wiedziałaby to już dużo wcześniej. Jego nazwisko? To tylko jedno z wielu kłamstw – kłamstw, którymi karmił ją Brage i którymi mamiła się sama.
Przecież wiedziała już, że oddała Guildensternowi znacznie więcej, niż powinna. Znacznie więcej, niż zasługiwał.
Czego się spodziewałaś?
Odetchnęła jeszcze raz, jeszcze raz sięgnęła do reguł wpajanych jej od dzieciaka. Uspokój się. Nie warto. Grzeczne dziewczynki tak nie robią.
Jej rodzice tak strasznie się mylili.
Cukiereczku.
- Może tego, że mimo wszystko jestem – będę – dla ciebie człowiekiem, a nie kawałem mięsa – warknęła w końcu. Nie rozluźniła ramion, obejmowała się nimi wciąż tak samo mocno, nie dlatego jednak, że obawiała się Brage – nawet widząc go takim przez myśl jej nie przeszło, by mógł zrobić jej krzywdę. Nie, ona bała się siebie. Tylko siebie.
- Człowiekiem, a nie jebaną lalką, której można wmówić wszystko, bo przecież i tak nie zrozumie. Przecież to nie jej sprawa. Przecież nic jej, kurwa, nie powinno interesować. Ma tylko rozłożyć nogi i cieszyć się z poświęcanej jej uwagi. – Z każdym kolejnym słowem podnosiła głos coraz bardziej i bardziej. Krzyczała? Może, na koniec może już tak. Nie wiedziała. Krew dudniła jej w skroniach zagłuszając jej własne słowa, wszystkie myśli, cały ból drący teraz jej serce – i całą miłość, na którą tak naiwnie sobie pozwoliła.
Bogowie, była tak cholernie głupia.
Na słowa o ślubie zaśmiała się tylko krótko, gorzko, bo w tej jednej kwesti Brage tak strasznie się mylił. Kochała go, tak. Głupio kochała. Ale nigdy – nigdy – nie oczekiwałaby, że...
W zasadzie niczego by nie oczekiwała. Nie pragnęła niczego poza tym, by być ważna. Po prostu ważna. Kochana, tak – tego pragnęła. Ale ślub? Trzymanie kogoś przy sobie na smyczy, zmuszanie, by rezygnował z tego, co dla niego ważne? Nie była taka. Nigdy taka nie była i nie sądziła, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Przecież sama nie potrafiłaby dać tak dużo od siebie, więc z jakiej racji miała oczekiwać podobnych wyrzeczeń, podobnej uległości od kogokolwiek innego? Jedyne, czego oczekiwała, to szacunku. Odrobinę jebanego szacunku.
Wychodzi na to, że to też zbyt wiele.
W którejś chwili rozluźniła w końcu ręce, odepchnęła się od szafki, w dwóch krokach pokonała dystans dzielący ją od Brage i zatrzymała się tuż przy nim. Wciąż drażniło ją, że musi zadzierać głowę, by na niego spojrzeć – ale jeszcze bardziej drażniła ją myśl, że mogłaby tak po prostu potulnie przyjąć całą tę oschłość, jaką dla niej miał.
- Mogłeś mi powiedzieć. Wbrew pozorom, poza dupą i cyckami mam też mózg, Guildenstern. I całkiem dużo rozumiem.
Oddychała płytko przez rozdęte nozdrza i choć nie żałowała żadnego ze swych słów, jednocześnie z każdym z nich uświadamiała sobie, jak mało to pewnie znaczyło dla Brage. Nic. Może zupełnie nic. Byl przecież cholernym dzieciakiem klanów i to nie jej mózgu chciał. To jej ciało się liczyło – ciało, którego pewnie by mu nie dała, gdyby wiedziała, kim jest.
Bo przecież zadawanie się z klanowcami w większości przypadków nie miało najmniejszego sensu, jeśli było się wpadką całkiem zwyczajnych ludzi o całkiem zwyczajnym nazwisku. Dzieciakiem, które na wszystko musiało zapracować samo, własnymi rękoma.
Gość
Re: Studio Sro 17 Kwi - 19:55
GośćGość
Gość
Gość
Cukiereczek zawsze załatwiał robotę. I choć brzmiał tak protekcjonalnie, jak żadne inne słowo – Brage lubił go używać. Od razu wskazywało rozmówczyni jej miejsce, rozwiewało wątpliwości i klarowało sytuację, oszczędzając mu tym samym czasu i nerwów. Żadnej ze swoich portowych przygód niczego nie obiecywał i sądził, że jego koci tryb życia dobitnie ukazuje niestałość tej relacji, ale nie, zawsze musiała się znaleźć ta lub inna panna, która przywiązywała się do niego zdecydowanie zbyt mocno, a potem kończyło się to w niemiły sposób.
Brage westchnął cierpiętniczo pod nosem. Co za burdel. I to z samego rana.
– To twoje słowa – mruknął obojętnie – nie moje.
Czym – a może raczej kim – była tak właściwie dla niego panna-której-imienia-nie-pamiętał? Fakt tymczasowej amnezji niewygodnie wskazywał, że faktycznie, jej słowa nosiły w sobie zdecydowanie zbyt dużą ilość prawdy, by móc je puścić mimo uszu, a mimo to – mimo wszystko – Brage uważał, że jej opinia o samej sobie jest ponadprzeciętnie negatywna. Była dla niego rozrywką, owszem. Była miłą odmianą od monotonnego widoku za burtą i towarzystwa składającego się z tych samych twarzy. Była orzeźwieniem; miłym, przyjemnym, bezproblemowym i w końcu: ulotnym. Lubił ją czasem porównywać do morskiej bryzy, do czegoś, czego się wypatruje właśnie dlatego, że nie pojawia się zbyt często.
Nie zdradził jej o sobie praktycznie niczego, a mimo to, Brage uważał, że znała go całkiem dobrze. Nawet jeśli w kartotece przewin brakowało paru istotnych formalności, to przecież wiedziała jakim bywa człowiekiem. Że jest obowiązkowy, że potrafi być naprawdę czarujący i być może odrobinę zbyt mocno przywykł do tego, że dostaje to, co mu się aktualnie zamarzy. Wiedziała, że kochał tylko morze, bo tylko o morzu wypowiadał się w ten rozmarzony, półprzytomny sposób. Wiedziała – lubił to sobie powtarzać: wiedziała, musiała wiedzieć – że nie będzie nimi niczego więcej. Dał jej przecież do zrozumienia…
A może właśnie nie dał? Niewystarczająco w każdym razie?
Brage przechylił nieznacznie głowę, ponownie ogarnął ją spojrzeniem. Sprawiała wrażenie kobiety u skraju, ramiona wciąż ciasno oplatały smukłą sylwetkę skrytą pod materiałem szlafroku, spojrzenie ciskało gromy, fasada liczyła coraz liczniejsze pęknięcia. Prawie był ciekawy tego, co wylezie z niej za chwilę.
– Po co? – odparował, spoglądając na nią z góry. – Żebyś użyła tego mózgu do wyobrażania sobie jeszcze więcej? – Ruch był błyskawiczny; Brage uniósł dłoń, złapał ją pod brodę, ale w geście nie było żadnej czułości ani łagodności. Miała na niego patrzeć. Patrzeć i się nie ruszać. – Nasza relacja była prosta, cukiereczku, a to, co sobie uroiłaś pod kopułą to już nie mój problem. Mogliśmy dalej trwać w wygodnym układzie, gdyby nie zamarzyła ci się awantura o pierdołę. – Uchwyt zyskał na sile, Brage zawiesił głos. Po chwili puścił ją i parsknął ponuro pod nosem.
– Nawet nie pamiętam twojego imienia.
Brage westchnął cierpiętniczo pod nosem. Co za burdel. I to z samego rana.
– To twoje słowa – mruknął obojętnie – nie moje.
Czym – a może raczej kim – była tak właściwie dla niego panna-której-imienia-nie-pamiętał? Fakt tymczasowej amnezji niewygodnie wskazywał, że faktycznie, jej słowa nosiły w sobie zdecydowanie zbyt dużą ilość prawdy, by móc je puścić mimo uszu, a mimo to – mimo wszystko – Brage uważał, że jej opinia o samej sobie jest ponadprzeciętnie negatywna. Była dla niego rozrywką, owszem. Była miłą odmianą od monotonnego widoku za burtą i towarzystwa składającego się z tych samych twarzy. Była orzeźwieniem; miłym, przyjemnym, bezproblemowym i w końcu: ulotnym. Lubił ją czasem porównywać do morskiej bryzy, do czegoś, czego się wypatruje właśnie dlatego, że nie pojawia się zbyt często.
Nie zdradził jej o sobie praktycznie niczego, a mimo to, Brage uważał, że znała go całkiem dobrze. Nawet jeśli w kartotece przewin brakowało paru istotnych formalności, to przecież wiedziała jakim bywa człowiekiem. Że jest obowiązkowy, że potrafi być naprawdę czarujący i być może odrobinę zbyt mocno przywykł do tego, że dostaje to, co mu się aktualnie zamarzy. Wiedziała, że kochał tylko morze, bo tylko o morzu wypowiadał się w ten rozmarzony, półprzytomny sposób. Wiedziała – lubił to sobie powtarzać: wiedziała, musiała wiedzieć – że nie będzie nimi niczego więcej. Dał jej przecież do zrozumienia…
A może właśnie nie dał? Niewystarczająco w każdym razie?
Brage przechylił nieznacznie głowę, ponownie ogarnął ją spojrzeniem. Sprawiała wrażenie kobiety u skraju, ramiona wciąż ciasno oplatały smukłą sylwetkę skrytą pod materiałem szlafroku, spojrzenie ciskało gromy, fasada liczyła coraz liczniejsze pęknięcia. Prawie był ciekawy tego, co wylezie z niej za chwilę.
– Po co? – odparował, spoglądając na nią z góry. – Żebyś użyła tego mózgu do wyobrażania sobie jeszcze więcej? – Ruch był błyskawiczny; Brage uniósł dłoń, złapał ją pod brodę, ale w geście nie było żadnej czułości ani łagodności. Miała na niego patrzeć. Patrzeć i się nie ruszać. – Nasza relacja była prosta, cukiereczku, a to, co sobie uroiłaś pod kopułą to już nie mój problem. Mogliśmy dalej trwać w wygodnym układzie, gdyby nie zamarzyła ci się awantura o pierdołę. – Uchwyt zyskał na sile, Brage zawiesił głos. Po chwili puścił ją i parsknął ponuro pod nosem.
– Nawet nie pamiętam twojego imienia.
Amandine Tegan
Re: Studio Sro 17 Kwi - 20:35
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kiedyś, jeszcze dawno temu, miała od czasu do czasu myśli, że może jest zbyt ufna. Że za bardzo pozwala sobie dostrzegać w innych tylko dobre strony – do tego stopnia, że niemal zupełnie nie zauważała tych złych. Że za szybko traciła głowę, zbyt łatwo przychodziło jej snuć plany, które – obiektywnie rzecz biorąc – w wielu przypadkach nie miały żadnego sensu. Że była dobra tam, gdzie należało wyhodować jakieś kolce; że czułością próbowała radzić sobie z... Cóż, ze wszystkim. A przynajmniej ze znaczną większością.
Wszystkie tego typu rozważania w ciągu ostatniego pół roku wyparowały niemal bez śladu – aż do teraz.
Oddychała ciężko przez rozszerzone nozdrza, jak zwierzę – zaszczute, podjudzane tak długo, aż wreszcie rzuci się z zębami ku uciesze gapiów. Niewykluczone zresztą, że za słowami Brage kryło się częściowo właśnie to – chęć sprawdzenia jej, ciekawość, co się stanie, gdy rozdrażni ją jeszcze trochę, jeszcze, i jeszcze. Amasia niemal chciała wierzyć, że tak jest – bo inną możliwością było tylko, że Guildenstern naprawdę był aż takim gnojem, a wszystko, co działo się w ciągu minionych sześciu miesięcy było jedną wielką farsą.
Było trochę prawdy w tym, że – chyba – faktycznie trochę Brage znała. Że choć nie mówił jej wiele, zdążyła poznać go z kilku różnych stron. Zresztą, musiała go poznać, skoro w którejś chwili okazało się, że – jak ostatnia idiotka – oddała mu swoje serce. Zapytana, chyba rzeczywiście potrafiłaby o nim sporo powiedzieć. Nie to, jak naprawdę miał na nazwisko – aż do dziś nie – ale to, jak świeciły mu się oczy, gdy czasem udawało jej się przyjść do portu w idealnym momencie, by marynarz zobaczył ją tuż po zejściu z pokładu. Nie to, że jego nonszalancja bardzo łatwo stawała się zwyczajnym chamstwem – ale to, jak zaborczy potrafił być, gdy wychodzili gdzieś razem, a ktoś przyglądał jej się zbyt długo. Nie to, z jak wysokiej góry na nią spoglądał – ale to, jak czarujący potrafił być i jak delikatny.
Mogłaby. Mogłaby powiedzieć całkiem dużo. Nic z tego jednak nie miało teraz znaczenia, skoro nagle raptem kilkoma słowami Brage potrafił…
Nie dokończyła tej myśli, podobnie jak nie odpowiedziała na żadne ze słów Guildensterna. Bo i co miałaby powiedzieć? Syknęła, zaskoczona, gdy chwycił ją pod brodę, zmuszając, by na niego patrzyła. W tym geście nie było nic z tego, co znała. Nic z tego, co – wydawało jej się – zdążyło wykiełkować w ciągu ostatnich miesięcy.
Nawet nie pamiętam twojego imienia.
Jeśli dotąd sądziła, że jej emocje z pewnością nie rozgorzeją już bardziej – bardzo, bardzo się myliła. Pięć słów, dokładnie tyle było potrzeba, by to, co jeszcze przed chwilą było tylko coraz gęstszą siecią rys, pękło nagle na dziesiątki – setki – ostrych okruchów.
Potem mogła mówić, że nie myślała, że nie wiedziała, co robi – to jednak nie było prawdą. Doskonale wiedziała.
Błyskawicznie uderzyła go w twarz – mocno, gwałtownie. W jej geście nie było nic z taniej teatralności – Amandine nie dbała o to, jak wyraźny będzie ślad na policzku Brage czy jak bolesne uderzenie. Ten pierwszy i tak będzie łatwo – zbyt łatwo – usunąć zaklęciem, to drugie i tak będzie zbyt słabe, by poczuła się choć odrobinę lepiej.
Nie było jej lepiej. Nie czuła żadnej, najmniejszej choćby satysfakcji z głośnego plasku uderzenia i z wyraźnego zaczerwienienia wykwitającego prędko na policzku Guildensterna.
- Ty naprawdę sądzisz, że to było doskonałe rozwiązanie – stwierdziła z niedowierzaniem, przy czym może jakaś iskra w spojrzeniu Tegan, a może jakaś jedna, specyficzna nuta w tonie jej głosu sugerowały, że tym razem nie dziwiła się temu, że była dość głupia, by się zakochać – a raczej temu, że Brage...
Że on chyba nie umiał inaczej. Że był klanowcem w tej najgorszej postaci, rozkapryszonym dzieciakiem przyzwyczajonym, że dostaje wszystko, czego zapragnie – i że w związku z tym nawet nie próbuje inaczej, bo po co miałby?
Nagle, ku swojemu zaskoczeniu, parsknęła cicho, roześmiała się, pokręciła głową z niedowierzaniem.
Cofnęła się z powrotem pod szafkę, nieobecnym spojrzeniem przesunęła po stygnącym jedzeniu i herbacie – i drgnęła lekko, odruchowo podgrzewając napar zaklęciem. Jeden kubek wzięła dla siebie. Drugi bez słowa zostawiła na blacie.
Była spięta tak bardzo, że to bolało. Plecy, kark, dłonie zaciśnięte na kubku. W którejś chwili zaschło jej w gardle i ostrożny łyk herbaty nie potrafił sobie z tym poradzić.
- Amandine – rzuciła nagle i zmrużyła oczy, świdrując Brage spojrzeniem, które... Zaskakująco niewiele mówiło. Łatwo było dostrzec złość – furię – ale nie żal. Irytację, ale nie ból. Byly rzeczy, których nie zamierzała Brage pokazywać – ani teraz, ani nigdy więcej.
- Ile innych masz jeszcze? – spytała krótko, nie do końca pewna, czy chce to wiedzieć ze zwykłej ciekawości, czy bardziej po to, by wbijać sobie tę wiedzę jako dodatkową szpilę. – Kilka? Kilkanaście? – Uniosła brwi znacząco. W ciemnych oczach szalał ogień.
Chciała go pocałować. Wyrwać mu serce z piersi. Przytulić się do niego tak, jak robiła to niezliczoną ilość razy. Rozedrzeć skórę paznokciami, kreśląc na niej mapę własnych uczuć. Poczuć jego dłonie pod szlafrokiem. Gryźć, drapać, szarpać tak długo, aż Brage poczuje choćby ułamek bólu, który czuła ona.
Wszystkie tego typu rozważania w ciągu ostatniego pół roku wyparowały niemal bez śladu – aż do teraz.
Oddychała ciężko przez rozszerzone nozdrza, jak zwierzę – zaszczute, podjudzane tak długo, aż wreszcie rzuci się z zębami ku uciesze gapiów. Niewykluczone zresztą, że za słowami Brage kryło się częściowo właśnie to – chęć sprawdzenia jej, ciekawość, co się stanie, gdy rozdrażni ją jeszcze trochę, jeszcze, i jeszcze. Amasia niemal chciała wierzyć, że tak jest – bo inną możliwością było tylko, że Guildenstern naprawdę był aż takim gnojem, a wszystko, co działo się w ciągu minionych sześciu miesięcy było jedną wielką farsą.
Było trochę prawdy w tym, że – chyba – faktycznie trochę Brage znała. Że choć nie mówił jej wiele, zdążyła poznać go z kilku różnych stron. Zresztą, musiała go poznać, skoro w którejś chwili okazało się, że – jak ostatnia idiotka – oddała mu swoje serce. Zapytana, chyba rzeczywiście potrafiłaby o nim sporo powiedzieć. Nie to, jak naprawdę miał na nazwisko – aż do dziś nie – ale to, jak świeciły mu się oczy, gdy czasem udawało jej się przyjść do portu w idealnym momencie, by marynarz zobaczył ją tuż po zejściu z pokładu. Nie to, że jego nonszalancja bardzo łatwo stawała się zwyczajnym chamstwem – ale to, jak zaborczy potrafił być, gdy wychodzili gdzieś razem, a ktoś przyglądał jej się zbyt długo. Nie to, z jak wysokiej góry na nią spoglądał – ale to, jak czarujący potrafił być i jak delikatny.
Mogłaby. Mogłaby powiedzieć całkiem dużo. Nic z tego jednak nie miało teraz znaczenia, skoro nagle raptem kilkoma słowami Brage potrafił…
Nie dokończyła tej myśli, podobnie jak nie odpowiedziała na żadne ze słów Guildensterna. Bo i co miałaby powiedzieć? Syknęła, zaskoczona, gdy chwycił ją pod brodę, zmuszając, by na niego patrzyła. W tym geście nie było nic z tego, co znała. Nic z tego, co – wydawało jej się – zdążyło wykiełkować w ciągu ostatnich miesięcy.
Nawet nie pamiętam twojego imienia.
Jeśli dotąd sądziła, że jej emocje z pewnością nie rozgorzeją już bardziej – bardzo, bardzo się myliła. Pięć słów, dokładnie tyle było potrzeba, by to, co jeszcze przed chwilą było tylko coraz gęstszą siecią rys, pękło nagle na dziesiątki – setki – ostrych okruchów.
Potem mogła mówić, że nie myślała, że nie wiedziała, co robi – to jednak nie było prawdą. Doskonale wiedziała.
Błyskawicznie uderzyła go w twarz – mocno, gwałtownie. W jej geście nie było nic z taniej teatralności – Amandine nie dbała o to, jak wyraźny będzie ślad na policzku Brage czy jak bolesne uderzenie. Ten pierwszy i tak będzie łatwo – zbyt łatwo – usunąć zaklęciem, to drugie i tak będzie zbyt słabe, by poczuła się choć odrobinę lepiej.
Nie było jej lepiej. Nie czuła żadnej, najmniejszej choćby satysfakcji z głośnego plasku uderzenia i z wyraźnego zaczerwienienia wykwitającego prędko na policzku Guildensterna.
- Ty naprawdę sądzisz, że to było doskonałe rozwiązanie – stwierdziła z niedowierzaniem, przy czym może jakaś iskra w spojrzeniu Tegan, a może jakaś jedna, specyficzna nuta w tonie jej głosu sugerowały, że tym razem nie dziwiła się temu, że była dość głupia, by się zakochać – a raczej temu, że Brage...
Że on chyba nie umiał inaczej. Że był klanowcem w tej najgorszej postaci, rozkapryszonym dzieciakiem przyzwyczajonym, że dostaje wszystko, czego zapragnie – i że w związku z tym nawet nie próbuje inaczej, bo po co miałby?
Nagle, ku swojemu zaskoczeniu, parsknęła cicho, roześmiała się, pokręciła głową z niedowierzaniem.
Cofnęła się z powrotem pod szafkę, nieobecnym spojrzeniem przesunęła po stygnącym jedzeniu i herbacie – i drgnęła lekko, odruchowo podgrzewając napar zaklęciem. Jeden kubek wzięła dla siebie. Drugi bez słowa zostawiła na blacie.
Była spięta tak bardzo, że to bolało. Plecy, kark, dłonie zaciśnięte na kubku. W którejś chwili zaschło jej w gardle i ostrożny łyk herbaty nie potrafił sobie z tym poradzić.
- Amandine – rzuciła nagle i zmrużyła oczy, świdrując Brage spojrzeniem, które... Zaskakująco niewiele mówiło. Łatwo było dostrzec złość – furię – ale nie żal. Irytację, ale nie ból. Byly rzeczy, których nie zamierzała Brage pokazywać – ani teraz, ani nigdy więcej.
- Ile innych masz jeszcze? – spytała krótko, nie do końca pewna, czy chce to wiedzieć ze zwykłej ciekawości, czy bardziej po to, by wbijać sobie tę wiedzę jako dodatkową szpilę. – Kilka? Kilkanaście? – Uniosła brwi znacząco. W ciemnych oczach szalał ogień.
Chciała go pocałować. Wyrwać mu serce z piersi. Przytulić się do niego tak, jak robiła to niezliczoną ilość razy. Rozedrzeć skórę paznokciami, kreśląc na niej mapę własnych uczuć. Poczuć jego dłonie pod szlafrokiem. Gryźć, drapać, szarpać tak długo, aż Brage poczuje choćby ułamek bólu, który czuła ona.
Gość
Re: Studio Pon 22 Kwi - 19:54
GośćGość
Gość
Gość
Płaski odgłos uderzenia rozszedł się po kuchni. Rozlazł i rozpełz, jak kawałki szkła z rozbitego naczynia. Brage wytrwał chwilę w nowej pozie, a gdy dotarło do niego co właściwie się stało – zamiast zaskoczenia zalała go podejrzana fala znudzenia. Czy to zawsze musiało kończyć się w taki sposób? Czy zawsze na końcu czekała na niego awantura? Uderzenie w policzek? Poruszył szczęką, z teatralną manierą odwrócił z wolna głowę i spojrzał na rozjuszoną Amandine z iskrą niemej prowokacji.
Pokaż co potrafisz, cukiereczku, zdawały się mówić jego oczy i ciało, jakby testowanie jej granic było jedną wartą jego uwagi czynnością.
– Auć – skomentował zgryźliwie, mrużąc dla żartów jedno oko.
Uniósł dłoń, niespiesznie przeciągnął palcami po policzku. Piekł, skóra pulsowała ciepłem.
– Bo było – wzruszył ramieniem i wsunął dłonie do kieszeni – sama widzisz, co się dzieje: ledwo poznałaś moje nazwisko i już ci odbiło – uzupełnił usłużnie, perfekcyjnie świadom tego, jak układa wszystkie fakty i okoliczności pod swoją narrację. Nie zależało mu na prawdzie, nie zależało mu na dostrzeżeniu tego, jak sprawa wygląda z obiektywnego punktu widzenia. Wiedział, jak się zachowywał. I nie miał najmniejszego zamiaru by cokolwiek w tym zachowaniu zmieniać.
Uniósł w milczeniu brwi, gdy parsknęła i pokręciła głową. Cokolwiek kłębiło się w pomieszczeniu, nagle straciło na mocy, rozwiało się jak dym.
– I co, lepiej?
Sam nie wiedział po co pyta. I po co się z nią drażni. Od szafki dzieliły go dwa długie kroki; gdy ujął wolny kubek w dłoń, poczuł tylko chłodny dotyk ceramiki. Nie pokusił się o podgrzanie.
– Amandine – powtórzył, wracając na swoje miejsce, te dwa kroki zdawały się robić jakąś istotną, trudną do nazwania różnicę – za długie, nie zapamiętałbym nawet wtedy, gdybym próbował. – Uśmiechnął się żartobliwie i bezczelnie zarazem, potem upił łyk herbaty, skrzywił się – znów, na wpół żartobliwie, na wpół bezczelnie, jakby obecna potyczka sprawiała mu coś na kształt przyjemności. Albo przywykł do podobnych awantur na tyle, by nie brać ich już więcej na poważnie.
– Dina, to tak. To bym zapamiętał. Albo Anne – komentował dalej – westchnął przeciągle w międzyczasie – dotknął jeszcze raz policzka. Zanim stąd wyjdzie, ślad powinien zblaknąć.
Cmoknął cicho, uniósł spojrzenie na sufit. Ile innych? Cholera, tego się nie spodziewał. Ale gdyby tak je wszystkie policzyć… to w tym porcie… i w tamtym… i jeszcze na południu… ze cztery na zachodnim brzegu…
– Wiesz, że nie wiem? – Brage zabrzmiał tak szczerze, jak jeszcze nigdy dotąd. – Musiałbym rzucić okiem na jakąś mapę, zastanowić się… zastanowić się nad tym, które brać pod uwagę, a które niekoniecznie. Gdyby brać pod uwagę tylko te, które spotykałem na przestrzeni ostatniego kwartału…
Coś kazało mu zamilknąć. Może resztki przyzwoitości, może to ten płomień, który dostrzegł w jej spojrzeniu. Może jeszcze coś innego.
Uśmiechnął się kwaśno, z wysiłkiem. Znów napił się herbaty.
– Uważaj na siebie, cukiereczku. Zwłaszcza w porcie – mruknął; oczy pociemniały mu lekko, na skoń osunął się kosmyk ciemnych włosów. Kubek stuknął o blat stolika, Brage narzucił w końcu kurtkę. – Jak sama się właśnie przekonałaś, nie warto zadawać się z żeglarzami. Zazwyczaj to same skurwysyny lub zapite mordy. Albo – znów ten sam bezczelnie uniesiony kącik ust – oba te przypadki na raz.
Pokaż co potrafisz, cukiereczku, zdawały się mówić jego oczy i ciało, jakby testowanie jej granic było jedną wartą jego uwagi czynnością.
– Auć – skomentował zgryźliwie, mrużąc dla żartów jedno oko.
Uniósł dłoń, niespiesznie przeciągnął palcami po policzku. Piekł, skóra pulsowała ciepłem.
– Bo było – wzruszył ramieniem i wsunął dłonie do kieszeni – sama widzisz, co się dzieje: ledwo poznałaś moje nazwisko i już ci odbiło – uzupełnił usłużnie, perfekcyjnie świadom tego, jak układa wszystkie fakty i okoliczności pod swoją narrację. Nie zależało mu na prawdzie, nie zależało mu na dostrzeżeniu tego, jak sprawa wygląda z obiektywnego punktu widzenia. Wiedział, jak się zachowywał. I nie miał najmniejszego zamiaru by cokolwiek w tym zachowaniu zmieniać.
Uniósł w milczeniu brwi, gdy parsknęła i pokręciła głową. Cokolwiek kłębiło się w pomieszczeniu, nagle straciło na mocy, rozwiało się jak dym.
– I co, lepiej?
Sam nie wiedział po co pyta. I po co się z nią drażni. Od szafki dzieliły go dwa długie kroki; gdy ujął wolny kubek w dłoń, poczuł tylko chłodny dotyk ceramiki. Nie pokusił się o podgrzanie.
– Amandine – powtórzył, wracając na swoje miejsce, te dwa kroki zdawały się robić jakąś istotną, trudną do nazwania różnicę – za długie, nie zapamiętałbym nawet wtedy, gdybym próbował. – Uśmiechnął się żartobliwie i bezczelnie zarazem, potem upił łyk herbaty, skrzywił się – znów, na wpół żartobliwie, na wpół bezczelnie, jakby obecna potyczka sprawiała mu coś na kształt przyjemności. Albo przywykł do podobnych awantur na tyle, by nie brać ich już więcej na poważnie.
– Dina, to tak. To bym zapamiętał. Albo Anne – komentował dalej – westchnął przeciągle w międzyczasie – dotknął jeszcze raz policzka. Zanim stąd wyjdzie, ślad powinien zblaknąć.
Cmoknął cicho, uniósł spojrzenie na sufit. Ile innych? Cholera, tego się nie spodziewał. Ale gdyby tak je wszystkie policzyć… to w tym porcie… i w tamtym… i jeszcze na południu… ze cztery na zachodnim brzegu…
– Wiesz, że nie wiem? – Brage zabrzmiał tak szczerze, jak jeszcze nigdy dotąd. – Musiałbym rzucić okiem na jakąś mapę, zastanowić się… zastanowić się nad tym, które brać pod uwagę, a które niekoniecznie. Gdyby brać pod uwagę tylko te, które spotykałem na przestrzeni ostatniego kwartału…
Coś kazało mu zamilknąć. Może resztki przyzwoitości, może to ten płomień, który dostrzegł w jej spojrzeniu. Może jeszcze coś innego.
Uśmiechnął się kwaśno, z wysiłkiem. Znów napił się herbaty.
– Uważaj na siebie, cukiereczku. Zwłaszcza w porcie – mruknął; oczy pociemniały mu lekko, na skoń osunął się kosmyk ciemnych włosów. Kubek stuknął o blat stolika, Brage narzucił w końcu kurtkę. – Jak sama się właśnie przekonałaś, nie warto zadawać się z żeglarzami. Zazwyczaj to same skurwysyny lub zapite mordy. Albo – znów ten sam bezczelnie uniesiony kącik ust – oba te przypadki na raz.
Amandine Tegan
Re: Studio Pon 22 Kwi - 21:03
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie wiedziała, na co liczył, ale na coś przecież musiał – w innym przypadku dlaczego by ją tak drażnił, dlaczego szarpałby ją tak, na jej słowa odpowiadając dalszą arogancją, złośliwością, zwykłym chamstwem? Musiał mieć jakiś cel, bo jeśli nie miał, jedynym wyjaśnieniem byłoby, że ranienie jej po prostu sprawiało mu radość – a to z kolei prowadziłoby do wniosku, że pomyliła się jeszcze bardziej, niż sądziła. Że przez ostatnie pół roku nigdy nie miała racji. Że zwyczajnie zupełnie Brage nie znała, wbrew temu, co jej się wydawało.
- Brage, do cholery, w dupie mam twoje nazwisko, to nie ono jest problemem – prychnęła teraz. – Jesteś klanowcem – i co z tego? Powiedz mi. Co z tego? – skrzywiła się, zaśmiała gorzko. – To ty jesteś problemem, nie twoje nazwisko – skwitowała krótko, urywając od razu, gdy tylko uzmysłowiła sobie, co robi.
Tłumaczyła się. Próbowała wyjaśnić. Tłumaczyła się przed mężczyzną, który uważał ją za... Za kogo właściwie? Za kogo tak naprawdę ją miał?
Chyba jednak wcale nie chciała wiedzieć.
Lepiej?
Uniosła brwi w znacząco, w pytaniu tak wyraźnym, że niemal teatralnym. Bo co to było za pytanie? Czego w zasadzie się spodziewał? Nie było lepiej. Oczywiście, że nie było. Gdyby zatrzymała się na chwilę, przestała mówić, przestała słuchać – dłonie wciąż drżałyby jej, serce tłukło się w piersi w nierównym rytmie, oddech rwał się jej w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Nie było lepiej. Nie umiała sobie wyobrazić, jak miałoby być.
Nie odpowiedziała na pytanie. Nie powiedziała nic na kolejne imiona. Patrzyła, jak wziął kubek, jak zastanawiał się. Słuchała, jak przyznaje się do niewiedzy – jak zupełnie szczerze próbuje sklecić jakąś odpowiedź. I nie potrafi. Nie umiał jej podać. A to było przecież bardzo proste pytanie. Ile? Odpowiedź na nie powinna być równie prosta.
Najwyraźniej nie była.
Upiła łyk herbaty nie dlatego, że miała ochotę, co raczej po prostu dlatego, że miała już kubek w dłoniach. Ciepłe naczynie grzało – parzyło – jej dłonie, ale nie odstawiła go nawet wtedy, gdy zaczęło być to bolesne. Gdy Brage nagle urwał swoje dywagacje – nie podał jej żadnej odpowiedzi – nie od razu zorientowała się, że to zrobił.
W którejś chwili chyba po prostu przestała go słuchać.
Drgnęła znowu dopiero na to określenie. Wciągnęła powietrze głęboko, zmusiła się, by zatrzymać je na chwilę, nim znów wypuściła je z sykiem. Zaśmiała się krótko, bez specjalnego rozbawienia, kolejny łyk herbaty sparzył jej ustra i język.
- Przestań, Brage – rzuciła ze znużeniem. – Nie jestem cukiereczkiem. Na pewno nie twoim. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek była. – Nie miała siły się kłócić. Nie miała siły się wściekać, wykrzykiwać swoich racji, skoro i tak nic one dla niego nie znaczyły. Nie miała siły.
Nie musisz się martwić, jestem dużą dziewczynką, dam sobie radę, chciała dodać. Nie zrobiła tego, nagle zupełnie pewna – i może tylko w tym jednym przypadku pewna zupełnie błędnie – że Guildenstern wcale się nie martwił. Że jego słowa to tylko oklepane frazesy, które powtarzał już niejednokrotnie, często być może w bardzo podobnych sytuacjach.
Patrzyła, jak odstawia kubek. Jak zakłada kurtkę – tę samą, którą sama miała na ramionach kilka, może kilkanaście razy, gdy Brage okrywał ją nią w chłodniejsze wieczory. Jak w oczy mężczyzny wkrada się cień, którego nie umiała wyjaśnić, i jak na skroń zsunął mu się kosmyk – ten sam, który wielokrotnie odgarniała miękko, wplatała z powrotem pomiędzy pozostałe, tak samo niesforne.
Dwa kroki, tyle ich dzieliło. Pokonała je, bez słowa odgarnęła ten jeden niepokorny kosmyk, wspięła się na palce i pocałowała Brage mocno, zachłannie.
- Przynajmniej całują dobrze – skwitowała parę chwil później bez cienia uśmiechu.
Była zła. Przerażona. Odrzucona. Nie umiała sobie z tym poradzić, ale z pewnością nie oczekiwała pomocy od Guildensterna. Niczego już od niego nie oczekiwała.
Nie cofnęła się już, została przy mężczyźnie, spoglądając na niego z mieszaniną uczuć, z których połowy nie potrafiła nazwać. Wreszcie potrząsnęła głową lekko, wychyliła się nad kuchennym blatem, by sięgnąć po pozostawioną na nim paczkę papierosów i zapaliła jednego.
Ręce drżały jej, gdy z trudem przywołała wątły, magiczny płomyk.
- Idź już – rzuciła miękko i odwróciła się, odeszła, wsparła ramieniem o framugę wciąż otwartych drzwi balkonowych. – Idź, Brage. Nie sądzę, żebyśmy... – urwała, wzruszyła ramionami. – Idź, do cholery.
I raczej już nie wracaj.
- Brage, do cholery, w dupie mam twoje nazwisko, to nie ono jest problemem – prychnęła teraz. – Jesteś klanowcem – i co z tego? Powiedz mi. Co z tego? – skrzywiła się, zaśmiała gorzko. – To ty jesteś problemem, nie twoje nazwisko – skwitowała krótko, urywając od razu, gdy tylko uzmysłowiła sobie, co robi.
Tłumaczyła się. Próbowała wyjaśnić. Tłumaczyła się przed mężczyzną, który uważał ją za... Za kogo właściwie? Za kogo tak naprawdę ją miał?
Chyba jednak wcale nie chciała wiedzieć.
Lepiej?
Uniosła brwi w znacząco, w pytaniu tak wyraźnym, że niemal teatralnym. Bo co to było za pytanie? Czego w zasadzie się spodziewał? Nie było lepiej. Oczywiście, że nie było. Gdyby zatrzymała się na chwilę, przestała mówić, przestała słuchać – dłonie wciąż drżałyby jej, serce tłukło się w piersi w nierównym rytmie, oddech rwał się jej w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Nie było lepiej. Nie umiała sobie wyobrazić, jak miałoby być.
Nie odpowiedziała na pytanie. Nie powiedziała nic na kolejne imiona. Patrzyła, jak wziął kubek, jak zastanawiał się. Słuchała, jak przyznaje się do niewiedzy – jak zupełnie szczerze próbuje sklecić jakąś odpowiedź. I nie potrafi. Nie umiał jej podać. A to było przecież bardzo proste pytanie. Ile? Odpowiedź na nie powinna być równie prosta.
Najwyraźniej nie była.
Upiła łyk herbaty nie dlatego, że miała ochotę, co raczej po prostu dlatego, że miała już kubek w dłoniach. Ciepłe naczynie grzało – parzyło – jej dłonie, ale nie odstawiła go nawet wtedy, gdy zaczęło być to bolesne. Gdy Brage nagle urwał swoje dywagacje – nie podał jej żadnej odpowiedzi – nie od razu zorientowała się, że to zrobił.
W którejś chwili chyba po prostu przestała go słuchać.
Drgnęła znowu dopiero na to określenie. Wciągnęła powietrze głęboko, zmusiła się, by zatrzymać je na chwilę, nim znów wypuściła je z sykiem. Zaśmiała się krótko, bez specjalnego rozbawienia, kolejny łyk herbaty sparzył jej ustra i język.
- Przestań, Brage – rzuciła ze znużeniem. – Nie jestem cukiereczkiem. Na pewno nie twoim. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek była. – Nie miała siły się kłócić. Nie miała siły się wściekać, wykrzykiwać swoich racji, skoro i tak nic one dla niego nie znaczyły. Nie miała siły.
Nie musisz się martwić, jestem dużą dziewczynką, dam sobie radę, chciała dodać. Nie zrobiła tego, nagle zupełnie pewna – i może tylko w tym jednym przypadku pewna zupełnie błędnie – że Guildenstern wcale się nie martwił. Że jego słowa to tylko oklepane frazesy, które powtarzał już niejednokrotnie, często być może w bardzo podobnych sytuacjach.
Patrzyła, jak odstawia kubek. Jak zakłada kurtkę – tę samą, którą sama miała na ramionach kilka, może kilkanaście razy, gdy Brage okrywał ją nią w chłodniejsze wieczory. Jak w oczy mężczyzny wkrada się cień, którego nie umiała wyjaśnić, i jak na skroń zsunął mu się kosmyk – ten sam, który wielokrotnie odgarniała miękko, wplatała z powrotem pomiędzy pozostałe, tak samo niesforne.
Dwa kroki, tyle ich dzieliło. Pokonała je, bez słowa odgarnęła ten jeden niepokorny kosmyk, wspięła się na palce i pocałowała Brage mocno, zachłannie.
- Przynajmniej całują dobrze – skwitowała parę chwil później bez cienia uśmiechu.
Była zła. Przerażona. Odrzucona. Nie umiała sobie z tym poradzić, ale z pewnością nie oczekiwała pomocy od Guildensterna. Niczego już od niego nie oczekiwała.
Nie cofnęła się już, została przy mężczyźnie, spoglądając na niego z mieszaniną uczuć, z których połowy nie potrafiła nazwać. Wreszcie potrząsnęła głową lekko, wychyliła się nad kuchennym blatem, by sięgnąć po pozostawioną na nim paczkę papierosów i zapaliła jednego.
Ręce drżały jej, gdy z trudem przywołała wątły, magiczny płomyk.
- Idź już – rzuciła miękko i odwróciła się, odeszła, wsparła ramieniem o framugę wciąż otwartych drzwi balkonowych. – Idź, Brage. Nie sądzę, żebyśmy... – urwała, wzruszyła ramionami. – Idź, do cholery.
I raczej już nie wracaj.
Gość
Re: Studio Pon 29 Kwi - 19:16
GośćGość
Gość
Gość
To ty jesteś problemem, nie twoje nazwisko.
Słowa, choć prawdziwe, nijak do niego nie dotarły. Brage uniósł tylko brew, ogarnął ją krótkim spojrzeniem i nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę z tego, gdzie tak naprawdę leży źródło problemu, ale nie zamierzał w tej sprawie zrobić niczego. Czuł się dobrze sam ze sobą, był świadomy przynajmniej części własnych wad i uważał, że nie ma sensu nad nimi pracować. Głównie dlatego, że nie miał ku temu motywacji – maniera gnoja z przerośniętym ego zbyt mu pasowała – a po części dlatego, że wszystkie dostępne zasoby poświęcał Kompanii i pracy dla klanu. Musiał być lepszym synem, lepszym żeglarzem, lepszym oficerem. Lepszym człowiekiem stanie się kiedy indziej.
Na raz dokończył herbatę i otarł wargi rękawem. Kubek stuknął cicho o blat stolika, jakby z pretensją o tę drobną niewiedzę w sprawie ilości jego obecnych przygód. Nawet gdyby się ich w końcu doliczył – nie zamierzał jej tego zdradzać, jakby w ostatnim odruchu człowieczeństwa dostrzegając, że wykorzystałaby tę informację przeciwko sobie samej. Mógł być chujem i gnojem, mógł być manipulatorem i oportunistą, ale wobec Tegan żywił jakiś niezrozumiały sentyment i nie chciał – tak najzwyczajniej w świecie – żeby terroryzowała się bardziej niż do tej pory.
Przez chwilę miał ochotę wyjaśnić jej jak to jest z tym “cukiereczkiem”, wskazać, że w jego ustach określenie rzadko przybiera pozytywny wydźwięk, ale i z tego zrezygnował. Ta rozmowa nie miała dłużej sensu. Ta znajomość nie miała dłużej sensu.
Spodziewał się po niej wielu rzeczy: kolejnego policzka, rzutu kubkiem, krzyków i awantury. Spodziewał się płaczu i pretensji, pełnego wachlarza kobiecych możliwości, które tak strasznie działały mu na nerwy i z którymi nawet nie próbował sobie radzić inaczej niż taktycznym odwrotem. Amandine tymczasem pokonała dzielącą ich odległość, doskonale znajomym gestem odgarnęła kosmyk łaskoczący skórę i uniosła się na palcach. Przytrzymał ją odruchowo, tak jak i odruchowo wpił się w jej wargi.
Parsknął pod nosem, gdy odsunęła się o te drobne pół kroku.
– Kulawe pocieszenie dla kogoś, kto szuka relacji niebędącej jednorazową przygodą, nie sądzisz? – odparł beztrosko i sięgnął do kieszeni, chcąc sprawdzić czy list jest na swoim miejscu, razem z rozpiską zadań na najbliższe dni.
Powinien już iść. Wiedział, że powinien. Okazja na dodanie czegoś minęła, gdy Amandine sięgnęła po papierosy i odeszła w stronę balkonu. Niemal czuł, jak moment na zrobienie czegoś – czegokolwiek – przeciekł mu przez palce.
– Trzymaj się – rzucił tylko na odchodne, dobrze wiedząc, że akurat to trudno będzie jej zrobić. Dostrzegł przecież ból na dnie jej oczu, słyszał w tonie głosu, czuł jak przepływa gdzieś w powietrzu. I wiedział, że to nie jego problem. Już nie.
Amandine i Brage z tematu
Słowa, choć prawdziwe, nijak do niego nie dotarły. Brage uniósł tylko brew, ogarnął ją krótkim spojrzeniem i nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę z tego, gdzie tak naprawdę leży źródło problemu, ale nie zamierzał w tej sprawie zrobić niczego. Czuł się dobrze sam ze sobą, był świadomy przynajmniej części własnych wad i uważał, że nie ma sensu nad nimi pracować. Głównie dlatego, że nie miał ku temu motywacji – maniera gnoja z przerośniętym ego zbyt mu pasowała – a po części dlatego, że wszystkie dostępne zasoby poświęcał Kompanii i pracy dla klanu. Musiał być lepszym synem, lepszym żeglarzem, lepszym oficerem. Lepszym człowiekiem stanie się kiedy indziej.
Na raz dokończył herbatę i otarł wargi rękawem. Kubek stuknął cicho o blat stolika, jakby z pretensją o tę drobną niewiedzę w sprawie ilości jego obecnych przygód. Nawet gdyby się ich w końcu doliczył – nie zamierzał jej tego zdradzać, jakby w ostatnim odruchu człowieczeństwa dostrzegając, że wykorzystałaby tę informację przeciwko sobie samej. Mógł być chujem i gnojem, mógł być manipulatorem i oportunistą, ale wobec Tegan żywił jakiś niezrozumiały sentyment i nie chciał – tak najzwyczajniej w świecie – żeby terroryzowała się bardziej niż do tej pory.
Przez chwilę miał ochotę wyjaśnić jej jak to jest z tym “cukiereczkiem”, wskazać, że w jego ustach określenie rzadko przybiera pozytywny wydźwięk, ale i z tego zrezygnował. Ta rozmowa nie miała dłużej sensu. Ta znajomość nie miała dłużej sensu.
Spodziewał się po niej wielu rzeczy: kolejnego policzka, rzutu kubkiem, krzyków i awantury. Spodziewał się płaczu i pretensji, pełnego wachlarza kobiecych możliwości, które tak strasznie działały mu na nerwy i z którymi nawet nie próbował sobie radzić inaczej niż taktycznym odwrotem. Amandine tymczasem pokonała dzielącą ich odległość, doskonale znajomym gestem odgarnęła kosmyk łaskoczący skórę i uniosła się na palcach. Przytrzymał ją odruchowo, tak jak i odruchowo wpił się w jej wargi.
Parsknął pod nosem, gdy odsunęła się o te drobne pół kroku.
– Kulawe pocieszenie dla kogoś, kto szuka relacji niebędącej jednorazową przygodą, nie sądzisz? – odparł beztrosko i sięgnął do kieszeni, chcąc sprawdzić czy list jest na swoim miejscu, razem z rozpiską zadań na najbliższe dni.
Powinien już iść. Wiedział, że powinien. Okazja na dodanie czegoś minęła, gdy Amandine sięgnęła po papierosy i odeszła w stronę balkonu. Niemal czuł, jak moment na zrobienie czegoś – czegokolwiek – przeciekł mu przez palce.
– Trzymaj się – rzucił tylko na odchodne, dobrze wiedząc, że akurat to trudno będzie jej zrobić. Dostrzegł przecież ból na dnie jej oczu, słyszał w tonie głosu, czuł jak przepływa gdzieś w powietrzu. I wiedział, że to nie jego problem. Już nie.
Amandine i Brage z tematu
Felix Sommerfelt
Re: Studio Pon 13 Maj - 21:01
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
17 VI 2001
Wciąż uważał, że postąpił dobrze – że słusznym było zabranie Amandine z Przesmyku, kiedy tylko dostał sygnał o jej ponownym pojawieniu się w najbardziej obskurnej i niebezpiecznej dzielnicy Midgardu. Że równie słuszna była jego decyzja o teleportacji nie do jego domu, a w góry, w okolice nieczynnej kopalni, gdzie nikt nie chodził, by wpoić jej nieco rozsądku. Zahartować jej miękkie, słodkie serce, które zawsze było zbyt ufne, by nie zostać zranionym. Niewiele mógł poradzić na miłosne zawody córki, nie każąc obserwować jej przez całą dobę, co z pewnością nie spotkałoby się z aprobatą, ale sytuacje gdy w grę wchodziło jej zdrowie i bezpieczeństwo? Tutaj czuł się w pełni rozgrzeszony ze wszystkiego, co robił.
W obliczu sytuacji, w których mogły się ważyć życie lub śmierć, musiał działać stanowczo i nie pozwalać chwilowemu bólowi widocznemu w oczach Amandine rozproszyć się, odpuścić jej. Na dłuższą metę było to dla niej lepsze niż nieustanne głaskanie po głowie.
Felix uważał, że postąpił słusznie, zmuszając dziewczynę do przewartościowania swojego zachowania i rzucenia powszechnie potępianych zaklęć na niczemu winnego pijaczka z Przesmyku. Dlaczego w takim razie tak cholernie bolało go, że Amandine unikała jego wzroku i towarzystwa, na pytania odnośnie pracy odpowiadając zdawkowo i oschle, a potem czmychając gdzieś?
Od dawna wiedziała kim był – arogantem, ślepcem, człowiekiem z jasną wizją, czego pragnie – a jednak teraz, kiedy po raz pierwszy od dawna znalazła się bliżej jego nieprzyjemnej, ostrej twarzy, uciekała. Zrozumiał to na początku, ten natłok uczuć, obrzydzenie i przerażenie własną mocą. To ucieczka i oschłość go dziwiła. Brak zrozumienia dla tego, co zrobił i czemu ją przymusił do sięgnięcia po zakazaną magię. Sądził, że była bardzo rozsądną młodą kobietą, zademonstrowała mu to nieraz – dlaczego więc tym razem wyglądało to inaczej?
Dał jej dzień, a potem drugi. Czas potrzebny, by ochłonąć, spojrzeć na całą sytuację trzeźwiejszym okiem. Nie oczekiwał, że przyjdzie i otwarcie przyzna mu rację, Amandine była przecież tak samo dumna jak on i jakiekolwiek zachowanie wskazujące na skruchę uznałaby za upokarzające. Obserwował ją więc, pojawiał się w salonie częściej niż zwykle, dawał okazję, by nie musiała robić z tego całej sceny, a zwyczajnie odezwała się w sposób mówiący o tym, że się uspokoiła.
Widząc jak po raz kolejny ucieka, zaczął się po cichu zastanawiać, czy nie przeliczył się w ocenie swojej córki i czy nie była ona o wiele wrażliwsza niż obraz, jaki budowała przed nim przez lata. Czy w jakiś sposób, w swoim rozdrażnieniu i złości, nie zrobił jej krzywdy.
Dziwna myśl. Taka, która nie pojawiała się w jego głowie od lat, bo kłóciła się ze wszystkimi prawidłami świata, jaki znał. Przyszła nieproszona i zaskakująco szybko wykiełkowała na gruncie bólu, jaki czuł za każdym razem, kiedy dziewczyna umykała wzrokiem. Bardzo szybko pojął, że tak nie może być – że nie wytrzyma tego chłodu i oschłości. Nie od Amandine. Była jedyną osobą po wuju Andersie i Almie, na której mu naprawdę zależało. Trzy osoby. Tylko tyle naprawdę kochał i na ile wiedział, żywa mogła zostać już tylko jedna.
Było coś upokarzającego w przechodzeniu obskurnymi uliczkami Ymira, czując na sobie zaciekawiony, oceniający wzrok wyliczający ile talarów można by ściągnąć z truchła kogoś, kto wyglądał, jakby w ogóle tam nie pasował. Wejście do kamienicy, która wyraźnie potrzebowała remontu sprawiło, że Felix skrzywił się, intensywnie wycierając w spodnie dłoń jaką dotknął klamki. Stęchlizna budynku podnosiła mu na karku drobne włoski, kazała przypominać sobie, jak to było, gdy niemal wylądowali z wujem w najgorszych norach Midgardu, ledwo utrzymując się po tej bezpieczniejszej stronie miasta. To, że Amandine wybrała sobie mieszkanie właśnie tutaj, było jakimś cholernym żartem – mogła mieszkać u niego, w komforcie, albo wspomnieć słowem, a kupiłby jej coś w miejscu, gdzie byle pijaczyna nie szczał na klatce. Zarabiała u niego wystarczająco, by wynająć coś w dogodniejszej lokalizacji, czystszej, bardziej bezpiecznej. Nigdy tego nie rozumiał. Nie rozumiał, czemu nie pozwalała sobie skorzystać z pomocy, jakiej chętnie by jej udzielił – nie zapracował przecież na swój majątek po to, by talary kisiły się w skarpetach pod łóżkiem. Złoto miało ułatwiać im życie, pozwalać na wygodę. Dawać spokój oraz bezpieczeństwo.
Stał przez chwilę przed drzwiami mieszkania córki, nie wiedząc, co zrobić, kiedy już się tam znalazł – dopiero po chwili zaczął krążyć od jednego końca korytarza do drugiego, próbując ułożyć sobie w głowie, co właściwie chciał powiedzieć. Jak zamierzał przerwać ten marazm i odzyskać cieplejsze uczucia Amandine, bo jak się okazywało, pozbawiony ich nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie mógł znaleźć sobie miejsca, skupić myśli wystarczająco długo, by zapomnieć, że się martwił.
Nie wiedział, co powie. Im dłużej krążył, tym bardziej słowa zdawały się uciekać, utrudniając formułowanie odpowiednich zdań. Wreszcie zatrzymał się po prostu, mijając po raz kolejny drzwi i zapukał, modląc się w duchu, by nie okazało się, że dziewczyna wyszła gdzieś z koleżankami.
Odetchnął – chyba nieco żałośnie – słysząc przytłumiony dźwięk kroków i łańcucha w drzwiach.
Dziwnie było milczeć pod oceniającym spojrzeniem.
- Mogę wejść? – spytał wreszcie, z momentu na moment coraz bardziej przekonany, że Tegan zatrzaśnie mu w końcu te drzwi przed nosem.
Amandine Tegan
Re: Studio Wto 14 Maj - 18:50
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie chciała z nim rozmawiać, bo w każdym jego słowie słyszała raczej to, co mówił do niej w kopalni niż to, co faktycznie chciał w danym momencie powiedzieć. Nie chciała nawet na niego patrzeć, bo widok Sommerfelta przypominał jej skatowanego mężczyznę skulonego w kącie. W efekcie trzy dni, jakie minęły od jej nieszczęsnej próby spędziła głównie na unikaniu Felixa. Przychodziła do pracy, bo było trzeba dużo więcej, by Amandine nie pojawiła się w Oddechu. Obsługiwała klientów, załatwiała zamówienia, organizowała pracę zespołu, pracowała nad własną kolekcją. Rozmawiała z Sommerfeltem – jeśli musiała. Była profesjonalna. Była... Była. Po prostu była.
Każdego wieczora wracała do siebie, każdego wieczora wiła gniazdo z poduch i kołdry, każdego dnia przewracała się z boku na bok przez godzinę czy dwie, nim udało jej się zasnąć. Budziła się z coraz głębszymi cieniami pod oczami – i coraz bardziej okrzepłą, ciężką gulą goryczy w piersi.
Jeśli na taką przemianę Amandine liczył Felix, można było śmiało powiedzieć, że odniósł pełen sukces.
Przez te trzy dni wypaliła zapas papierosów, który w innych okolicznościach wystarczyłby jej przynajmniej na tydzień. Ani razu nie sięgnęła po słodycze, choć w każdej innej sytuacji radośnie objadałaby się czekoladą czy owocowymi żelkami. W którymś momencie herbatę zaczęła parzyć sobie w litrowym kubku – potężnym wiaderku z nadrukiem komiksowej krowy – bo nie chciało jej się co i raz wstawać z łóżka.
Cisza mieszkania przytłaczała ją. Brak drugiego człowieka obok bolał. Tęsknota uwierała ją bardziej, niż chciała to przed sobą przyznać.
Dopijała właśnie zimną kawę – nierozsądnie mocną jak na to, jak późno było i że wciąż miała problemy ze spaniem – wypalała kolejnego tego dnia papierosa, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Brage, pomyślała najpierw, ale to było głupie. Oczywiście, że nie Brage. Severin, nasunęło jej się zaraz potem, ale to było jeszcze głupsze, bo Rosenkrantz nie wiedział przecież, gdzie mieszkała; po ostatnim – jedynym – wspólnym wyjściu (randce?) nie dała się odprowadzić do mieszkania.
Felix, pomyślała wreszcie, bo w duchu od początku przecież wiedziała, była absolutnie pewna, że to on.
Zostawiła kubek na kuchennym blacie, papierosa – w ustach. Zdjęła łańcuch, przekręciła zamek, otworzyła drzwi – i przez dobrą chwilę patrzyła na Sommerfelta tylko. Przelotnie pomyślała, że dobrze, że nie zdążyła się jeszcze przebrać w piżamę – w luźnej koszulce z nadrukiem w pocieszne owce czułaby się znacznie bardziej odsłonięta, znacznie bardziej słaba.
Nie mogła być słaba.
Odetchnęła bezgłośnie na pytanie Felixa, bez słowa odsunęła się i wspuściła go do środka. Znów przekręciła zamek, znów założyła łańcuch i, wciąż nic nie mówiąc, podążyła za mężczyzną. Zawahała się na progu pokoju i wreszcie zamiast na kanapę czy łóżko zboczyła do kuchni. To było silniejsze od niej – wstawić wodę, zaparzyć dla nich obojga herbatę, może wyjąć z szafki paczkę maślanych ciastek.
Przyglądała się przez chwilę czajnikowi, jakby w ten sposób mogła przyspieszyć gotowanie się wody. Wrzuciła torebki korzennej herbaty do dwóch kubków i, wreszcie, z ociąganiem odwróciła się do Sommerfelta. Wsparła się biodrami o kuchenny blat, splotła ręce na piersi – i uniosła brwi znacząco.
Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Każdego wieczora wracała do siebie, każdego wieczora wiła gniazdo z poduch i kołdry, każdego dnia przewracała się z boku na bok przez godzinę czy dwie, nim udało jej się zasnąć. Budziła się z coraz głębszymi cieniami pod oczami – i coraz bardziej okrzepłą, ciężką gulą goryczy w piersi.
Jeśli na taką przemianę Amandine liczył Felix, można było śmiało powiedzieć, że odniósł pełen sukces.
Przez te trzy dni wypaliła zapas papierosów, który w innych okolicznościach wystarczyłby jej przynajmniej na tydzień. Ani razu nie sięgnęła po słodycze, choć w każdej innej sytuacji radośnie objadałaby się czekoladą czy owocowymi żelkami. W którymś momencie herbatę zaczęła parzyć sobie w litrowym kubku – potężnym wiaderku z nadrukiem komiksowej krowy – bo nie chciało jej się co i raz wstawać z łóżka.
Cisza mieszkania przytłaczała ją. Brak drugiego człowieka obok bolał. Tęsknota uwierała ją bardziej, niż chciała to przed sobą przyznać.
Dopijała właśnie zimną kawę – nierozsądnie mocną jak na to, jak późno było i że wciąż miała problemy ze spaniem – wypalała kolejnego tego dnia papierosa, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Brage, pomyślała najpierw, ale to było głupie. Oczywiście, że nie Brage. Severin, nasunęło jej się zaraz potem, ale to było jeszcze głupsze, bo Rosenkrantz nie wiedział przecież, gdzie mieszkała; po ostatnim – jedynym – wspólnym wyjściu (randce?) nie dała się odprowadzić do mieszkania.
Felix, pomyślała wreszcie, bo w duchu od początku przecież wiedziała, była absolutnie pewna, że to on.
Zostawiła kubek na kuchennym blacie, papierosa – w ustach. Zdjęła łańcuch, przekręciła zamek, otworzyła drzwi – i przez dobrą chwilę patrzyła na Sommerfelta tylko. Przelotnie pomyślała, że dobrze, że nie zdążyła się jeszcze przebrać w piżamę – w luźnej koszulce z nadrukiem w pocieszne owce czułaby się znacznie bardziej odsłonięta, znacznie bardziej słaba.
Nie mogła być słaba.
Odetchnęła bezgłośnie na pytanie Felixa, bez słowa odsunęła się i wspuściła go do środka. Znów przekręciła zamek, znów założyła łańcuch i, wciąż nic nie mówiąc, podążyła za mężczyzną. Zawahała się na progu pokoju i wreszcie zamiast na kanapę czy łóżko zboczyła do kuchni. To było silniejsze od niej – wstawić wodę, zaparzyć dla nich obojga herbatę, może wyjąć z szafki paczkę maślanych ciastek.
Przyglądała się przez chwilę czajnikowi, jakby w ten sposób mogła przyspieszyć gotowanie się wody. Wrzuciła torebki korzennej herbaty do dwóch kubków i, wreszcie, z ociąganiem odwróciła się do Sommerfelta. Wsparła się biodrami o kuchenny blat, splotła ręce na piersi – i uniosła brwi znacząco.
Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Felix Sommerfelt
Re: Studio Wto 14 Maj - 21:32
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Częściowo spodziewał się, że Amandine nie ma w domu – że będzie musiał wrócić tu następnego dnia, albo zaczekać pod jej drzwiami tak długo, aż wróciłaby. W rozsądnym zakresie. Nie warowałby na wycieraczce całą noc, bo nie uważał, by sytuacja przez parę dni narosła do stadium, w którym musiałby wykonywać jedne z tych wielkich, przerysowanych gestów, by dotrzeć do córki. Bolała go jej cisza i chciał, by się skończyła. Chciał, by zrozumiała i gotów był odsłonić się na tyle, by udowodnić, że nie zabrał jej do kopalni ze złych powodów – nie wiedział tylko, jak dokładnie to zrobi.
Ulga z powodu odgłosu kroków i otwieranych drzwi była krótkotrwała, bo Amandine nie powiedziała ani słowa na jego pytanie, a odsunęła się tylko, przepuszczając Felixa w progu. Przynajmniej nie kazała mu wypierdalać tak jak przy kopalni.
Sommerfelt rzadko kiedy miał problemy ze znalezieniem słów i nawet gdy akurat nie miał ochoty zapełniać niczym ciszy, nie wydawała mu się ona opresyjna czy dusząca, jednak teraz w niewielkim mieszkaniu Amandine, obserwując ją milczącą i mechanicznie parzącą herbatę, niczego nie pragnął bardziej jak podpowiedzi, od czego zacząć. Nie zamierzała mu niczego ułatwiać, to było jasne jak słońce i chociaż po cichu tego pragnął, Felix nie miał złudzeń, że piłeczka znajdowała się po jego stronie kortu – szczególnie gdy zmierzyło go wyczekujące, chłodne spojrzenie, a ładnie wykrojona brew uniosła się znacząco. Skrzywił się wewnętrznie, niezadowolony że przyswoiła akurat tę jego cechę. Czuł się jak uczniak w trakcie egzaminu, na który się nie nauczył, a profesor patrzył na niego z naganą, przedłużając moment wystawienia fatalnej oceny.
Odruchowo zaczął dociskać kciukiem jeden palec za drugim, musząc mieć coś do roboty – od tego stania w miejscu z pewnością miał zaraz zwariować, a przecież nie będzie panoszył się po mieszkaniu, kiedy były kwestie do wyjaśnienia. Nawet on nie był takim chamem, by potraktować córkę jak każdego podrzędnego petenta, który nie prezentował sobą szczególnej wartości. Ona... Chociaż nie przyznałby się do tego nikomu, nawet na torturach, z oślą upartością zabierając ten sekret do grobu, Amandine wybaczyłby prawdopodobnie wszystko i był tym faktem śmiertelnie przerażony.
- Nie rozmawiasz ze mną – zaczął, chwytając się pierwszej myśli, która wybiła się przed resztę, chociaż nie miał żadnego planu, jak ją pociągnąć. W efekcie milczał dłuższą chwilę, niekomfortowo przeciągając ciszę, której Tegan ewidentnie nie zamierzała przerywać, niezmiennie przyglądając mu się tylko. Zaklął cicho, unosząc dłoń i trąc nerwowo kark. Dawno – naprawdę dawno – nie musiał korzyć się przed kimś i zapomniał już, jak to było. Jakie to upokarzające, palące uczucie przyznawać się do błędu.
- Rozumiem. To znaczy tak sądzę, że rozumiem, bo przecież nie jesteśmy identyczni. Ale dużo nad tym myślałem – skrzywił się lekko, interpretując własne słowa jak przyznanie się do słabości, ale skoro już zaczął, powinien dokończyć. Mógł nie wiedzieć, co dokładnie działo się w głowie Amandine, ale wiedział, że to jej nie wystarczy.
- Chciałem tylko, żebyś potrafiła się bronić. Żebyś nie musiała polegać na innych i żeby... Żeby nikt znienacka nie zrobił ci krzywdy – zagryzł lekko wnętrze policzka, wzrokiem zaczynając krążyć w przypadkowe punkty, wszędzie byle nie widzieć już oceniającego spojrzenia córki, które paliło. - Ale teraz widzę, że źle to zrobiłem. Byłem... Byłem zły na to, co mi powiedziałaś – przyznał niechętnie – i nie pomyślałem. A powinienem. Chodzi mi o to – splótł ręce na klatce piersiowej, nie mogąc już wytrzymać tego stania bez ruchu przed obliczem surowego sędziego i nie próbować się jakoś osłonić, jakkolwiek marna nie była to obrona.
- Że chcę cię przeprosić.
Jeśli możliwym było w tym samym momencie poczuć się gorzej i lepiej naraz, to Felix właśnie doświadczał tego rzadkiego uczucia. Wszystko w nim wierciło się, wyło na ten pokaz słabości, kazało ścierać z powierzchni ziemi każdego świadka, a jednocześnie te ciasne węzły, które czuł w klatce piersiowej poluźniły się nieco, pozwalając wziąć głębszy wdech.
Ulga z powodu odgłosu kroków i otwieranych drzwi była krótkotrwała, bo Amandine nie powiedziała ani słowa na jego pytanie, a odsunęła się tylko, przepuszczając Felixa w progu. Przynajmniej nie kazała mu wypierdalać tak jak przy kopalni.
Sommerfelt rzadko kiedy miał problemy ze znalezieniem słów i nawet gdy akurat nie miał ochoty zapełniać niczym ciszy, nie wydawała mu się ona opresyjna czy dusząca, jednak teraz w niewielkim mieszkaniu Amandine, obserwując ją milczącą i mechanicznie parzącą herbatę, niczego nie pragnął bardziej jak podpowiedzi, od czego zacząć. Nie zamierzała mu niczego ułatwiać, to było jasne jak słońce i chociaż po cichu tego pragnął, Felix nie miał złudzeń, że piłeczka znajdowała się po jego stronie kortu – szczególnie gdy zmierzyło go wyczekujące, chłodne spojrzenie, a ładnie wykrojona brew uniosła się znacząco. Skrzywił się wewnętrznie, niezadowolony że przyswoiła akurat tę jego cechę. Czuł się jak uczniak w trakcie egzaminu, na który się nie nauczył, a profesor patrzył na niego z naganą, przedłużając moment wystawienia fatalnej oceny.
Odruchowo zaczął dociskać kciukiem jeden palec za drugim, musząc mieć coś do roboty – od tego stania w miejscu z pewnością miał zaraz zwariować, a przecież nie będzie panoszył się po mieszkaniu, kiedy były kwestie do wyjaśnienia. Nawet on nie był takim chamem, by potraktować córkę jak każdego podrzędnego petenta, który nie prezentował sobą szczególnej wartości. Ona... Chociaż nie przyznałby się do tego nikomu, nawet na torturach, z oślą upartością zabierając ten sekret do grobu, Amandine wybaczyłby prawdopodobnie wszystko i był tym faktem śmiertelnie przerażony.
- Nie rozmawiasz ze mną – zaczął, chwytając się pierwszej myśli, która wybiła się przed resztę, chociaż nie miał żadnego planu, jak ją pociągnąć. W efekcie milczał dłuższą chwilę, niekomfortowo przeciągając ciszę, której Tegan ewidentnie nie zamierzała przerywać, niezmiennie przyglądając mu się tylko. Zaklął cicho, unosząc dłoń i trąc nerwowo kark. Dawno – naprawdę dawno – nie musiał korzyć się przed kimś i zapomniał już, jak to było. Jakie to upokarzające, palące uczucie przyznawać się do błędu.
- Rozumiem. To znaczy tak sądzę, że rozumiem, bo przecież nie jesteśmy identyczni. Ale dużo nad tym myślałem – skrzywił się lekko, interpretując własne słowa jak przyznanie się do słabości, ale skoro już zaczął, powinien dokończyć. Mógł nie wiedzieć, co dokładnie działo się w głowie Amandine, ale wiedział, że to jej nie wystarczy.
- Chciałem tylko, żebyś potrafiła się bronić. Żebyś nie musiała polegać na innych i żeby... Żeby nikt znienacka nie zrobił ci krzywdy – zagryzł lekko wnętrze policzka, wzrokiem zaczynając krążyć w przypadkowe punkty, wszędzie byle nie widzieć już oceniającego spojrzenia córki, które paliło. - Ale teraz widzę, że źle to zrobiłem. Byłem... Byłem zły na to, co mi powiedziałaś – przyznał niechętnie – i nie pomyślałem. A powinienem. Chodzi mi o to – splótł ręce na klatce piersiowej, nie mogąc już wytrzymać tego stania bez ruchu przed obliczem surowego sędziego i nie próbować się jakoś osłonić, jakkolwiek marna nie była to obrona.
- Że chcę cię przeprosić.
Jeśli możliwym było w tym samym momencie poczuć się gorzej i lepiej naraz, to Felix właśnie doświadczał tego rzadkiego uczucia. Wszystko w nim wierciło się, wyło na ten pokaz słabości, kazało ścierać z powierzchni ziemi każdego świadka, a jednocześnie te ciasne węzły, które czuł w klatce piersiowej poluźniły się nieco, pozwalając wziąć głębszy wdech.
Amandine Tegan
Re: Studio Czw 16 Maj - 21:39
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Widziała moment, w którym Felix spiął się pod jej spojrzeniem – i nie potrafiła nie czuć satysfakcji. Bardzo dobrze, że się spinał. Bardzo dobrze, że nie czuł się komfortowo w tej ciszy. Nie powinien.
Nie rozmawiasz ze mną.
Zaśmiała się krótko na to odkrycie. Nie była pewna, na co liczył Felix. Że zachęci ją tym stwierdzeniem, by jednak zaczęła mówić? Że cztery proste słowa wystarczą, by Amandine zaczęła paplać, wylewać z siebie cokolwiek, byle tylko zapchać tę ciszę, z którą Sommerfelt sobie nie radził? Może. Może właśnie tego chciał.
Ale – no nie. Tegan też potrafiła być uparta. Oschła. Arogancka. Felix mógł o tym zapomnieć tak, jak Amandine zapomniała o kilku jego cechach – może więc nadszedł czas, by sobie o tym wszystkim poprzypominali.
Czekała, niespiesznie paląc papierosa i z nieskrywaną satysfakcją patrząc na zdenerwowanie Sommerfelta.
Pozwoliła mu mówić. Pozwoliła – swoim własnym milczeniem w zasadzie zarządała – by to on się tłumaczył, nie ona. By tym razem wziął na siebie ciężar wyjaśnień. Ona przecież nie miała czego wyjaśniać. To znaczy – może mogłaby. Być może powinna wytłumaczyć przynajmniej część swojego braku rozsądku w ostatnim czasie. W porównaniu do tego, co mogłaby powiedzieć, ciężar winy Felixa był jednak znacznie większy, a przez to – znacznie bardziej zobowiązujący do wyjaśnień.
Sommerfelt nie musiał wiedzieć, że przez te parę dni Amandine też myślała – i że pod jej niegasnącą złością płonęła wątła bo wątła, ale jednak iskra zrozumienia dla tego, co i jak robił.
Mimo tego, że chyba dokładnie tego oczekiwała – dokładnie takich wyjaśnień, dokładnie takich przeprosin – Amandine mimowolnie zacisnęła usta w wąską kreskę. Czuła, jak się spina. Jak w odpowiedzi na ręce Felixa splecione na jego piersi, sama obejmuje się ciaśniej. Jak na umykające spojrzenie Sommerfelta odpowiada własnym, tym intensywniej wbitym w wijącego się pod nim mężczyznę. I jak słowa – jak na języku splatają jej się słowa, których sądziła, że będzie żałować zaraz po wypowiedzeniu.
- No i co, było tak strasznie? – rzuciła ze zdradliwą miękkością.
I nie żałowała.
Obróciła się do Felixa plecami, zalała herbaty – woda zagotowała się już dobrą chwilę temu – bez słowa przestawiła oba kubki na niewielki stolik i, po ledwie chwili wahania, z westchnieniem opadła na krzesło.
- Usiądź – rzuciła krótko. – Przyszedłeś porozmawiać, więc przestań wyglądać tak, jakbyś jednak zmienił zdanie – mruknęła.
Zaciągnęła się jeszcze ze dwa razy, nim wygasiła wreszcie papierosa w popielniczce. Rozparła się wygodniej na krzesełku, przekrzywiła głowę, jeszcze przez chwilę przyglądała się Sommerfeltowi bez słowa.
- Wiesz, co widzę, gdy zamykam oczy? – spytała nagle. – Okrwawione kości. Rozdarte mięso. Mokre spojrzenie pełne lęku. Słyszę krzyki, Felix. Bardzo dużo bardzo głośnych krzyków. I czuję smród krwi, uryny, potu. Smród lęku. I śmierci. Wiem, że to nie jest naprawdę. Wiem, że to tylko... Wspomnienia. Koszmary. Ale to wcale nie sprawia, że są słabsze. Że mniej bolą. Że mniej przerażają.
Przysunęła sobie kubek z herbatą, ujęła go w obie dłonie, by ukryć ich drżenie.
- Umiem się bronić, Felix. Przed podniesioną ręką. Przed łapą wpychaną pod spódnicę. Przed nożem czy mającym pozbawić mnie tchu zaklęciem. Umiałam się przed tym bronić już wcześniej. – To nie była do końca prawda, nie było to też jednak zupełne kłamstwo. Fakt, Amandine łatwo było zaskoczyć. Często się bała. Często była nieśmiała, wycofana, cicha. Ale – o czym Sommerfelt nie pamiętał, a może też zwyczajnie nie wiedział – mimo wszystko miała też cały zestaw dobrych nawyków. Garść nauk wyniesionych jeszcze z ulic Bergen. Nie korzystała z nich często, ale głupotą byłoby uznać, że nie pamiętała, jak to jest bronić się przed drugim człowiekiem.
- Tylko przed tym jednym nie potrafię – kontynuowała miękko, zaskakująco miękko jak na to, jak wielki ciężar dławił ją w piersi, jak trudno było jej nabrać oddech.
Chciało jej się wyć.
- Przed tymi obrazami. Przed wspomnieniem ludzkiego bólu. Przed smrodem krwi. Przed lękiem. – Zacisnęła zęby na chwilę. – Przed obrzydzeniem do samej siebie – wycedziła powoli. Odetchnęła głęboko. – Wiem, jaki jesteś, Felix. Nie jestem jednak pewna, czy chcę być taka sama – dodała krótko, oschle.
Milczała potem dłuższą chwilę. Tym razem to ona umknęła spojrzeniem, dała sobie chwilę na poukładanie myśli. Upiła łyk herbaty, choć nie bardzo czuła jej smak.
- To, co ci powiedziałam – rzuciła nagle. – Czyli co? Którymi ze swoich słów zasłużyłam sobie na... – Szukała przez chwilę odpowiedniego określenia, wreszcie nie znalazła żadnego. Machnęła ręką lekko, w domyśle pozostawiając, że chodziło jej o kopalnię i konsekwencje, z którymi zmagała się teraz.
Nie odnosiła się do przeprosin. Nie sądziła, by potrafiła – jeszcze nie.
Nie rozmawiasz ze mną.
Zaśmiała się krótko na to odkrycie. Nie była pewna, na co liczył Felix. Że zachęci ją tym stwierdzeniem, by jednak zaczęła mówić? Że cztery proste słowa wystarczą, by Amandine zaczęła paplać, wylewać z siebie cokolwiek, byle tylko zapchać tę ciszę, z którą Sommerfelt sobie nie radził? Może. Może właśnie tego chciał.
Ale – no nie. Tegan też potrafiła być uparta. Oschła. Arogancka. Felix mógł o tym zapomnieć tak, jak Amandine zapomniała o kilku jego cechach – może więc nadszedł czas, by sobie o tym wszystkim poprzypominali.
Czekała, niespiesznie paląc papierosa i z nieskrywaną satysfakcją patrząc na zdenerwowanie Sommerfelta.
Pozwoliła mu mówić. Pozwoliła – swoim własnym milczeniem w zasadzie zarządała – by to on się tłumaczył, nie ona. By tym razem wziął na siebie ciężar wyjaśnień. Ona przecież nie miała czego wyjaśniać. To znaczy – może mogłaby. Być może powinna wytłumaczyć przynajmniej część swojego braku rozsądku w ostatnim czasie. W porównaniu do tego, co mogłaby powiedzieć, ciężar winy Felixa był jednak znacznie większy, a przez to – znacznie bardziej zobowiązujący do wyjaśnień.
Sommerfelt nie musiał wiedzieć, że przez te parę dni Amandine też myślała – i że pod jej niegasnącą złością płonęła wątła bo wątła, ale jednak iskra zrozumienia dla tego, co i jak robił.
Mimo tego, że chyba dokładnie tego oczekiwała – dokładnie takich wyjaśnień, dokładnie takich przeprosin – Amandine mimowolnie zacisnęła usta w wąską kreskę. Czuła, jak się spina. Jak w odpowiedzi na ręce Felixa splecione na jego piersi, sama obejmuje się ciaśniej. Jak na umykające spojrzenie Sommerfelta odpowiada własnym, tym intensywniej wbitym w wijącego się pod nim mężczyznę. I jak słowa – jak na języku splatają jej się słowa, których sądziła, że będzie żałować zaraz po wypowiedzeniu.
- No i co, było tak strasznie? – rzuciła ze zdradliwą miękkością.
I nie żałowała.
Obróciła się do Felixa plecami, zalała herbaty – woda zagotowała się już dobrą chwilę temu – bez słowa przestawiła oba kubki na niewielki stolik i, po ledwie chwili wahania, z westchnieniem opadła na krzesło.
- Usiądź – rzuciła krótko. – Przyszedłeś porozmawiać, więc przestań wyglądać tak, jakbyś jednak zmienił zdanie – mruknęła.
Zaciągnęła się jeszcze ze dwa razy, nim wygasiła wreszcie papierosa w popielniczce. Rozparła się wygodniej na krzesełku, przekrzywiła głowę, jeszcze przez chwilę przyglądała się Sommerfeltowi bez słowa.
- Wiesz, co widzę, gdy zamykam oczy? – spytała nagle. – Okrwawione kości. Rozdarte mięso. Mokre spojrzenie pełne lęku. Słyszę krzyki, Felix. Bardzo dużo bardzo głośnych krzyków. I czuję smród krwi, uryny, potu. Smród lęku. I śmierci. Wiem, że to nie jest naprawdę. Wiem, że to tylko... Wspomnienia. Koszmary. Ale to wcale nie sprawia, że są słabsze. Że mniej bolą. Że mniej przerażają.
Przysunęła sobie kubek z herbatą, ujęła go w obie dłonie, by ukryć ich drżenie.
- Umiem się bronić, Felix. Przed podniesioną ręką. Przed łapą wpychaną pod spódnicę. Przed nożem czy mającym pozbawić mnie tchu zaklęciem. Umiałam się przed tym bronić już wcześniej. – To nie była do końca prawda, nie było to też jednak zupełne kłamstwo. Fakt, Amandine łatwo było zaskoczyć. Często się bała. Często była nieśmiała, wycofana, cicha. Ale – o czym Sommerfelt nie pamiętał, a może też zwyczajnie nie wiedział – mimo wszystko miała też cały zestaw dobrych nawyków. Garść nauk wyniesionych jeszcze z ulic Bergen. Nie korzystała z nich często, ale głupotą byłoby uznać, że nie pamiętała, jak to jest bronić się przed drugim człowiekiem.
- Tylko przed tym jednym nie potrafię – kontynuowała miękko, zaskakująco miękko jak na to, jak wielki ciężar dławił ją w piersi, jak trudno było jej nabrać oddech.
Chciało jej się wyć.
- Przed tymi obrazami. Przed wspomnieniem ludzkiego bólu. Przed smrodem krwi. Przed lękiem. – Zacisnęła zęby na chwilę. – Przed obrzydzeniem do samej siebie – wycedziła powoli. Odetchnęła głęboko. – Wiem, jaki jesteś, Felix. Nie jestem jednak pewna, czy chcę być taka sama – dodała krótko, oschle.
Milczała potem dłuższą chwilę. Tym razem to ona umknęła spojrzeniem, dała sobie chwilę na poukładanie myśli. Upiła łyk herbaty, choć nie bardzo czuła jej smak.
- To, co ci powiedziałam – rzuciła nagle. – Czyli co? Którymi ze swoich słów zasłużyłam sobie na... – Szukała przez chwilę odpowiedniego określenia, wreszcie nie znalazła żadnego. Machnęła ręką lekko, w domyśle pozostawiając, że chodziło jej o kopalnię i konsekwencje, z którymi zmagała się teraz.
Nie odnosiła się do przeprosin. Nie sądziła, by potrafiła – jeszcze nie.
Felix Sommerfelt
Re: Studio Sob 18 Maj - 12:36
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Chociaż od początku dogadywali się zaskakująco dobrze, znali sprzeczki i kłótnie. Mniejsze lub większe tarcia między momentami łudząco do siebie podobnymi charakterami, ale chyba nigdy wcześniej nie było tak – tak dusząco i zagmatwanie. Żadna wcześniejsza kłótnia – chociaż tak naprawdę nie zdążyli ciskać w siebie żadnymi oskarżeniami ani ścierać ze sobą odmiennych światopoglądów – nie sprawiała, że Felixowi robiło się zimno na myśl, że cisza Amandine mogłaby się nigdy nie skończyć. Że to co zbudowali, może zostać przekreślone jego jedną nieprzemyślaną decyzją. Straszna konsekwencja jak na jeden błąd stawiany naprzeciw lat, gdy dbał o nią i wspierał najlepiej, jak potrafił.
Skrzywił się mimowolnie na złośliwą odpowiedź, unosząc na córkę wzrok, gdy kątem oka zauważył, że odwróciła się z powrotem w kierunku czajnika. Nie wyrzuciła go za drzwi, chyba powinien uznać to za jakiś sukces?
Usiądź.
Wcale nie był taki pewien, czy chciał to zrobić – skrócić dystans – ale ruszył się po chwili, powoli rozplatając ręce skrzyżowane na piersi w obronnym geście i odsuwając sobie krzesło naprzeciwko Amandine. Nie sięgnął po herbatę, wsparł jedynie przedramiona na stoliku, pochylając się nad nim nieco.
Wiesz, co widzę, gdy zamykam oczy?
Jeszcze zanim kontynuowała, zanim sama zaczęła odpowiadać na pytanie, które wyrzuciła, wiedział już, co powie. Może niekoniecznie jakich dokładnie słów użyje, ale sam ich przekaz był jasny jak słońce – strach, chociaż to ona zadawała ból, a nie na odwrót. Rozluźnił nieco mięśnie twarzy w wypracowanym odruchu, odbierając jej ekspresję i po prostu przyglądał się Amandine, kiedy mówiła. O wiele łatwiej było na nią patrzeć teraz, gdy to ona mówiła, nawet jeśli jej słowa powinny szokować i boleć. Zapewne nie spodobałoby się jej, gdyby Felix przyznał się, że wizje masakry jakiej się dopuścili nie robiły na nim aż takiego wrażenia i że to niewypowiedziane dokładnie oskarżenie, niepochlebna ocena jego charakteru i wyznanie, że nie chciała być mu podobna, bolały najbardziej. Znała go od lat i teraz, kiedy obok nie było Andersa ani Almy, znała go najlepiej.
Jej obrzydzenie cięło do kości. Jak to się stało, że pozwolił sobie w jej kwestii na tak głęboko idącą naiwność?
Objął dłonią palce zwinięte luźno w pięść, zanim westchnął krótko.
- Nie musisz być moją kopią. Nie o to mi chodziło – rzucił z nutą zrezygnowania, której nie potrafił do końca uciszyć. - Ale nie unikniesz pewnych rzeczy będąc tak blisko... – urwał na moment, szukając odpowiedniego słowa. Nie dokończył zdania nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego określenia. - Powiedz, jeśli tego nie chcesz. Nie będę ci więcej proponował nauki niczego poza złotnictwem. To takie proste – wzruszył lekko ramieniem w próbie ukrycia ukłucia bólu pod nonszalancją. W jego pokręconej logice odsunięcie się Amandine od nauki zakazanej magii i nakładania klątw stanowiłoby bardzo wyraźny sygnał, że chciała znaleźć się jak najdalej również od niego i rozluźnić łączącą ich dotąd więź. Jakoś by to zniósł i dalej się o nią troszczył tak, jak potrafił, ale... Nie chciał tego powtarzać.
Zacisnął usta w wąską linię, kręcąc lekko głową, kiedy dziewczyna nawiązała do tego, co tak bezmyślnie palnął o rozdrażnieniu jej słowami. To zupełnie nie o to chodziło. Nie szło o żadne zasługiwanie sobie na strach ani jakąś pokrętnie rozumianą zemstę.
Tylko czy na pewno? Czy zabranie jej z Przesmyku w okolice kopalni nie stanowiło też swego rodzaju kary? A jeśli tak, to czy nie miała prawa wiedzieć za co?
- Że nic nie wiem o zapełnianiu luk po ważnych ludziach – przyznał niechętnie po długiej (zbyt długiej) chwili milczenia, w której bezwiednie zaczął kręcić na palcu pierścieniem, którego nigdy nie zdejmował.
Skrzywił się mimowolnie na złośliwą odpowiedź, unosząc na córkę wzrok, gdy kątem oka zauważył, że odwróciła się z powrotem w kierunku czajnika. Nie wyrzuciła go za drzwi, chyba powinien uznać to za jakiś sukces?
Usiądź.
Wcale nie był taki pewien, czy chciał to zrobić – skrócić dystans – ale ruszył się po chwili, powoli rozplatając ręce skrzyżowane na piersi w obronnym geście i odsuwając sobie krzesło naprzeciwko Amandine. Nie sięgnął po herbatę, wsparł jedynie przedramiona na stoliku, pochylając się nad nim nieco.
Wiesz, co widzę, gdy zamykam oczy?
Jeszcze zanim kontynuowała, zanim sama zaczęła odpowiadać na pytanie, które wyrzuciła, wiedział już, co powie. Może niekoniecznie jakich dokładnie słów użyje, ale sam ich przekaz był jasny jak słońce – strach, chociaż to ona zadawała ból, a nie na odwrót. Rozluźnił nieco mięśnie twarzy w wypracowanym odruchu, odbierając jej ekspresję i po prostu przyglądał się Amandine, kiedy mówiła. O wiele łatwiej było na nią patrzeć teraz, gdy to ona mówiła, nawet jeśli jej słowa powinny szokować i boleć. Zapewne nie spodobałoby się jej, gdyby Felix przyznał się, że wizje masakry jakiej się dopuścili nie robiły na nim aż takiego wrażenia i że to niewypowiedziane dokładnie oskarżenie, niepochlebna ocena jego charakteru i wyznanie, że nie chciała być mu podobna, bolały najbardziej. Znała go od lat i teraz, kiedy obok nie było Andersa ani Almy, znała go najlepiej.
Jej obrzydzenie cięło do kości. Jak to się stało, że pozwolił sobie w jej kwestii na tak głęboko idącą naiwność?
Objął dłonią palce zwinięte luźno w pięść, zanim westchnął krótko.
- Nie musisz być moją kopią. Nie o to mi chodziło – rzucił z nutą zrezygnowania, której nie potrafił do końca uciszyć. - Ale nie unikniesz pewnych rzeczy będąc tak blisko... – urwał na moment, szukając odpowiedniego słowa. Nie dokończył zdania nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego określenia. - Powiedz, jeśli tego nie chcesz. Nie będę ci więcej proponował nauki niczego poza złotnictwem. To takie proste – wzruszył lekko ramieniem w próbie ukrycia ukłucia bólu pod nonszalancją. W jego pokręconej logice odsunięcie się Amandine od nauki zakazanej magii i nakładania klątw stanowiłoby bardzo wyraźny sygnał, że chciała znaleźć się jak najdalej również od niego i rozluźnić łączącą ich dotąd więź. Jakoś by to zniósł i dalej się o nią troszczył tak, jak potrafił, ale... Nie chciał tego powtarzać.
Zacisnął usta w wąską linię, kręcąc lekko głową, kiedy dziewczyna nawiązała do tego, co tak bezmyślnie palnął o rozdrażnieniu jej słowami. To zupełnie nie o to chodziło. Nie szło o żadne zasługiwanie sobie na strach ani jakąś pokrętnie rozumianą zemstę.
Tylko czy na pewno? Czy zabranie jej z Przesmyku w okolice kopalni nie stanowiło też swego rodzaju kary? A jeśli tak, to czy nie miała prawa wiedzieć za co?
- Że nic nie wiem o zapełnianiu luk po ważnych ludziach – przyznał niechętnie po długiej (zbyt długiej) chwili milczenia, w której bezwiednie zaczął kręcić na palcu pierścieniem, którego nigdy nie zdejmował.
Amandine Tegan
Re: Studio Pon 20 Maj - 11:40
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Wcale nie była pewna, czy faktycznie chciała o tym wszystkim mówić, ale gdy już zaczęła – nie potrafiła przestać. Każde kolejne wypowiedziane słowo, każdy kolejny przywołany obraz sprawiały jej jednach chorobliwą satysfakcję. Nie dlatego, że odbijały się na twarzy Felixa grymasem – Sommerfelt był spokojny, zawsze spokojny, zdążyła nauczyć się już, że przemoc nie robi na nim wrażenia. Raczej dlatego, że sama była zdolna to zrobić. Mówić. Przywołać bolesne, krwawe wspomienia i nie wzdrygać się na absolutnie każdym kroku.
Gorycz żółci wciąż czaiła się jednak w tyle gardła.
Gdy skończyła, dostała od Felixa rezygnację – i była zdziwiona. Nawet, jeśli w duchu chciała, żeby bolało; chciała wbić się ze słowami tam, gdzie mogły zranić najbardziej – w rzeczywistości chyba nie wierzyła, że będzie umiała. Znała Sommerfelta nie od dziś, a jednak wciąż nierzadko miała wrażenie, że nie wie o nim zupełnie nic. Że widzi to, co mężczyzna chce jej pokazać – i nic ponadto.
Myśl, że była teraz dla niego niesprawiedliwa, pojawiła się w jej głowie tylko raz i szybko rozwiała się jak mgła na wietrze.
Powiedz, jeśli tego nie chcesz.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, mocniej zacisnęła dłonie na kubku. To – to wiedziała. Była pewna, że jeśli faktycznie wprost powie, że nie chce się uczyć, Sommerfelt to uszanuje. Tylko, że...
- Nie – rzuciła wreszcie. – To znaczy, ja... – Odetchnęła głęboko. – Chcę się uczyć. Chcę zaklinać – stwierdziła krótko. – Po prostu nie wiem... – zawahała się. W końcu potrząsnęła głową i nie dokończyła. Nie chcę nikogo krzywdzić, cisnęło jej się na usta ale, z jakiegoś powodu, nie była w stanie ubrać tego w słowa.
Może dlatego, że wciąż nie mogła zapomnieć tej okrutnej satysfakcji, jaką przez moment czuła i w Przesmyku, i w kopalni.
Milczała potem dłuższą chwilę, odruchowo biorąc kolejne łyki herbaty i parząc sobie przy tym język. Drgnęła dopiero, gdy Felix jej odpowiedział. Nie sądziła, że to zrobi – i, szczerze mówiąc, była gotowa odpuścić. Samo zadanie pytaniajakby upuściło z niej powietrze. W efekcie, gdy Sommerfelt jednak się odezwał, po wcześniejszej złośliwości Amandine niemal nie było już śladiu.
Uniosła na niego wzrok powoli i przyglądała się mężczyźnie przez chwilę.
- Nigdy nie mówiłeś, że wiesz – stwierdziła spokojnie.
Przez ostatnie lata rozmawiali ze sobą dużo, o bardzo wielu różnych rzeczach. Życie prywatne Felixa w dużej mierze nie było jednak jedną z nich. Niewiele wiedziała o tym, kim Sommerfelt był, zanim się do niego przeprowadziła. Synem przyjaciela rodziny, tak, ale kim jeszcze? Przez co przechodził? Co go kształtowało? O tym nie rozmawiali aż tyle. Prawie nigdy,
Odstawiła ostrożnie kubek i po ledwie chwili wahania wyciągnęła kolejnego papierosa. Już jakiś czas temu przestała liczyć, ile wypaliła już w ciągu ostatnich paru dni.
- Tak samo, jak nigdy nie mówiłeś, że... – Odetchnęła głęboko. – Felix, ja nawet nie jestem pewna, czy ty potrafisz kochać. Przywiązać się do kogoś tak, by poza nim nie widzieć… By poza tą osobą… – plątała się, wreszcie parsknęła cicho i potrząsnęła głową. – Wiesz, o co mi chodzi. Widziałam cię z mężczyznami. I z kobietami. Ale nigdy nie... – zastanawiała się przez chwilę. – Nigdy nie traktowaleś ich jak kogoś, kto jest dla ciebie ważny – powiedziała wreszcie.
Odpaliła papierosa i zaciągnęła się ostrożnie.
- Nie można zapełniać dziury, której nie ma – dodała ciszej, tym razem czule raczej niż napastliwie. Bo skoro Felix poruszył ten temat, to oznaczało, że jednak miał taką dziurę. I może jednak coś wiedział o tym jak boli, gdy ktoś cię odrzuci.
Pozbawiona wcześniejszej siły napędowej w postaci złości, potarła czoło, rozmasowując rodzący się w głowie ból. W ciągu ostatnich tygodni miała wszystkiego za dużo.
Gorycz żółci wciąż czaiła się jednak w tyle gardła.
Gdy skończyła, dostała od Felixa rezygnację – i była zdziwiona. Nawet, jeśli w duchu chciała, żeby bolało; chciała wbić się ze słowami tam, gdzie mogły zranić najbardziej – w rzeczywistości chyba nie wierzyła, że będzie umiała. Znała Sommerfelta nie od dziś, a jednak wciąż nierzadko miała wrażenie, że nie wie o nim zupełnie nic. Że widzi to, co mężczyzna chce jej pokazać – i nic ponadto.
Myśl, że była teraz dla niego niesprawiedliwa, pojawiła się w jej głowie tylko raz i szybko rozwiała się jak mgła na wietrze.
Powiedz, jeśli tego nie chcesz.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, mocniej zacisnęła dłonie na kubku. To – to wiedziała. Była pewna, że jeśli faktycznie wprost powie, że nie chce się uczyć, Sommerfelt to uszanuje. Tylko, że...
- Nie – rzuciła wreszcie. – To znaczy, ja... – Odetchnęła głęboko. – Chcę się uczyć. Chcę zaklinać – stwierdziła krótko. – Po prostu nie wiem... – zawahała się. W końcu potrząsnęła głową i nie dokończyła. Nie chcę nikogo krzywdzić, cisnęło jej się na usta ale, z jakiegoś powodu, nie była w stanie ubrać tego w słowa.
Może dlatego, że wciąż nie mogła zapomnieć tej okrutnej satysfakcji, jaką przez moment czuła i w Przesmyku, i w kopalni.
Milczała potem dłuższą chwilę, odruchowo biorąc kolejne łyki herbaty i parząc sobie przy tym język. Drgnęła dopiero, gdy Felix jej odpowiedział. Nie sądziła, że to zrobi – i, szczerze mówiąc, była gotowa odpuścić. Samo zadanie pytaniajakby upuściło z niej powietrze. W efekcie, gdy Sommerfelt jednak się odezwał, po wcześniejszej złośliwości Amandine niemal nie było już śladiu.
Uniosła na niego wzrok powoli i przyglądała się mężczyźnie przez chwilę.
- Nigdy nie mówiłeś, że wiesz – stwierdziła spokojnie.
Przez ostatnie lata rozmawiali ze sobą dużo, o bardzo wielu różnych rzeczach. Życie prywatne Felixa w dużej mierze nie było jednak jedną z nich. Niewiele wiedziała o tym, kim Sommerfelt był, zanim się do niego przeprowadziła. Synem przyjaciela rodziny, tak, ale kim jeszcze? Przez co przechodził? Co go kształtowało? O tym nie rozmawiali aż tyle. Prawie nigdy,
Odstawiła ostrożnie kubek i po ledwie chwili wahania wyciągnęła kolejnego papierosa. Już jakiś czas temu przestała liczyć, ile wypaliła już w ciągu ostatnich paru dni.
- Tak samo, jak nigdy nie mówiłeś, że... – Odetchnęła głęboko. – Felix, ja nawet nie jestem pewna, czy ty potrafisz kochać. Przywiązać się do kogoś tak, by poza nim nie widzieć… By poza tą osobą… – plątała się, wreszcie parsknęła cicho i potrząsnęła głową. – Wiesz, o co mi chodzi. Widziałam cię z mężczyznami. I z kobietami. Ale nigdy nie... – zastanawiała się przez chwilę. – Nigdy nie traktowaleś ich jak kogoś, kto jest dla ciebie ważny – powiedziała wreszcie.
Odpaliła papierosa i zaciągnęła się ostrożnie.
- Nie można zapełniać dziury, której nie ma – dodała ciszej, tym razem czule raczej niż napastliwie. Bo skoro Felix poruszył ten temat, to oznaczało, że jednak miał taką dziurę. I może jednak coś wiedział o tym jak boli, gdy ktoś cię odrzuci.
Pozbawiona wcześniejszej siły napędowej w postaci złości, potarła czoło, rozmasowując rodzący się w głowie ból. W ciągu ostatnich tygodni miała wszystkiego za dużo.
Felix Sommerfelt
Re: Studio Pon 20 Maj - 23:09
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Nie był przyzwyczajony do prowadzenia rozmów, w których musiał odsłaniać te wszystkie miękkie i wrażliwe części siebie, jakich istnienia na co dzień zwykł się wypierać. Łatwiej było załatwiać interesy i kroczyć przez świat nie oglądając się na podszepty serca, a każdą sytuację oglądać przez pryzmat rozumu oraz potencjalnej korzyści. Tak było prościej, czyściej, bardziej rozsądnie i nawet jeśli zrobił komuś po drodze przykrość, miał gotowe wyjaśnienie, dlaczego nie powinien się tym przejmować. Miał priorytety i to one dyktowały jego poczynaniami. Lubił twierdzić, że nie był niewolnikiem swoich emocji, zwyczajową kapryśność i zgryźliwość zrzucając raczej na ekstrawagancję przysługującą ludziom bogatym.
Nie był przyzwyczajony do rozmów, które wymuszały na nim rozchylenie twardej skorupy, jeśli nie chciał stracić jedynej osoby, jaka znosiła go takim, jakim był. A nie chciał. Cholernie nie chciał. Po części z czysto egoistycznych pobudek, ale w większości dlatego, że Amandine ze swoim urokiem i determinacją, by wyrwać światu to, czego pragnęła w życiu, zakradła się do jego serca, kiedy nie patrzył. Kiedy udawał, że to będzie tylko wsparcie zdolnej i ambitnej dziewczyny, by nie przepadła gdzieś na dnie niedostrzeżona przez nikogo.
Chociaż nie stręczył od manipulacji, kiedy uznawał, że będzie ona przydatna, nigdy nie udawał zrezygnowania czy strachu, nie mogąc znieść myśli o tym, by świadomie przedstawić się komuś w ten sposób – emocje, którymi mimo prób zatrzymania nasiąkł jego głos, były prawdziwe. Zdarzało im się już z Amandine kłócić i to nie raz, ale nigdy tak. Nigdy w sposób, jaki groził mu kolejnym małym końcem świata, jeśli nie odpuści.
- Możesz zaklinać tylko rzeczy, które będą w jakiś sposób pomagały – pociągnął spokojnie, widząc wahanie dziewczyny. - Nie musisz odpowiadać już teraz. Ani jutro. Nie przestanę… Nie zniknę, jak zrobisz coś, co nie klei się z moją wizją świata – przygryzł lekko wnętrze policzka, próbując przełknąć gorzkie słowa cisnące mu się na język. Wcale nie chciał tego mówić, wcale nie chciał zastanawiać się nad możliwością, że Amandine mogłaby mieć go zwyczajnie dość.
- Chyba, że będziesz tego chciała – dodał wreszcie, jak najszybciej wyrzucając z siebie to krótkie zdanie, chcąc móc już udawać, że nigdy nie wybrzmiało.
Wcale nie łatwiej było odpowiedzieć na pytanie o źródło złości, która tak bezczelnie zaćmiła jego rozsądny osąd i wystawić się razem z nim na ocenę. Sądził, że dziewczyna odpuści – że zmarszczy co najwyżej brwi, uznając ten wybuch za niezadowolenie z powodu zarzucania mu niewiedzy w jakimś temacie.
Jej spokój gdy zaczęła mówić, był jednocześnie kojący i drażniący. Nie przerywał jej, co chwilę bezwiednie zmieniając palec, którym kręcił pierścieniem, kiwając lekko głową na każdy prawidłowo wysnuty wniosek, uśmiechając się krzywo kątem ust, kiedy stwierdziła, że nie jest w ogóle pewna, czy potrafi kochać. Nie dał jej powodów, by myślała inaczej, przynajmniej w kontekście romantycznej miłości, ale jednak...
- Nie można – przytaknął, nie zastanawiając się, czy w ogóle było to potrzebne. To chyba jej ton, jego cichsze, miększe brzmienie wyciągnęło z niego słowa.
Przeniósł wzrok, który w pewnym momencie zaczął mu bezcelowo wędrować z powrotem na twarz Amandine i przyglądając się jej uważnie. Z pełną świadomością zauważając wszystkie spięte linie, bladość oraz odcinający się mimo makijażu fiolet pod oczami, jakiś cień w ciemnym spojrzeniu. Chciał ją przytulić, pogłaskać po głowie i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
- Opowiadałem ci, że zaraz po śmierci wuja wyjechałem z Midgardu do Trondheim – zaczął powoli po dłuższej chwili milczenia, gdy moment już prawie minął. - I że uczyłem się tam złotnictwa od Vuokko Vainio, a potem też zaklinania od kogoś, z kim współpracował – wymieniał, pamiętając dokładnie, że Amandine usłyszała kiedyś tę wersję wydarzeń razem z całą garścią anegdotek o tym, jak wymusił na starym mistrzu przyjęcie go na termin i jak żaden projekt Felixa nigdy nie był dość dobry. Na tym opowieść się kończyła, bo dalej leżał zbyt grzęski teren, za dużo żalu i emocji, które przecież nie były mu do niczego na co dzień potrzebne – tylko, że teraz chyba potrzebował na niego wejść. Potrzebował pokazać go Amandine, chociaż nie było tam nic pięknego ani miłego – tylko potrzaskane kawałki, skorupa czegoś, co kiedyś było ważne. Być może najważniejsze.
- Ten ktoś nazywał się Alma Rasmussen – poczuł na twarzy skurcz, jakieś bliżej nieskoordynowane drgnienie mięśni, które spróbował zaraz zakryć dłonią trącą bez potrzeby policzek. - Najpierw był moim nauczycielem. Zaklinania i zakazanej magii – chociaż proste, stonowane i konkretne, słowa przychodziły z zaskakującym trudem, grożąc chrypką. - Później też nim był – ciągnął, czując się nagle bardzo głupio. Niezgrabnie jak dzieciak nienauczony jak zachować się odpowiednio w towarzystwie.
- Ale był też kimś więcej. Tam gdzie wchodził, robiło się jaśniej i lepiej i nagle nie miałem żadnych problemów. Nie musiałem cedzić myśli, bo łapał je w lot, nie musiałem niczego udawać, ani martwić się chorobą, bo zawsze zdawał się po prostu wiedzieć, kiedy powinien być obok – Felix zatrzymał się na moment, zdając sobie sprawę, że zaczyna mówić coraz szybciej, a dźwięki zlewają się ze sobą. Wziął wdech (zaskakująco ciężki), zanim powoli i z rozmysłem splótł razem palce obu dłoni, nie próbując sięgać po kubek z herbatą.
- Był dobrym człowiekiem. Najlepszym – kąt ust drgnął mu lekko. - Mądrym i cholernie cierpliwym. Moje fochy rzadko robiły na nim wrażenie. To on go zaklął – ruchem dłoni wskazał na prosty, srebrny pierścień, z którym się nie rozstawał. - Martwił się, że jestem taką dupą z zaklęć obronnych – urwał nagle, z pewnym rozdrażnieniem zdając sobie sprawę, jak mocno biło mu serce. Potarł mostek i zmarszczył brwi.
- Alma martwił się o wiele rzeczy. Chciał zbawiać świat, zmienić go tak, żeby ślepcy byli równi reszcie galdrów. Zaczął spełniać zachcianki Magisterium i chciał, żebym mu w tym pomagał. Na początku to robiłem, bo nie chciałem go zawieść, ale... To nie było moje życie. Potrzebowałem trochę czasu, ale zrozumiałem, że jeśli zostanę, będę już zawsze na drugim miejscu – splótł ręce na blacie stołu, odruchowo chcąc osłonić się chociaż odrobinę, chociaż dopiero co odsłonił przed Amandine to, o czym starał się nawet nie myśleć.
- Powrót do Midgardu był chyba najtrudniejszą decyzją, jaką musiałem podjąć – przyznał, zanim zacisnął usta w wąską linię i parokrotnie popukał palcami w blat. - Dlatego wszyscy inni są tylko na chwilę. Nie chcę… Odmawiam kolejnej dziurze, której nie można zapełnić.
Nie był przyzwyczajony do rozmów, które wymuszały na nim rozchylenie twardej skorupy, jeśli nie chciał stracić jedynej osoby, jaka znosiła go takim, jakim był. A nie chciał. Cholernie nie chciał. Po części z czysto egoistycznych pobudek, ale w większości dlatego, że Amandine ze swoim urokiem i determinacją, by wyrwać światu to, czego pragnęła w życiu, zakradła się do jego serca, kiedy nie patrzył. Kiedy udawał, że to będzie tylko wsparcie zdolnej i ambitnej dziewczyny, by nie przepadła gdzieś na dnie niedostrzeżona przez nikogo.
Chociaż nie stręczył od manipulacji, kiedy uznawał, że będzie ona przydatna, nigdy nie udawał zrezygnowania czy strachu, nie mogąc znieść myśli o tym, by świadomie przedstawić się komuś w ten sposób – emocje, którymi mimo prób zatrzymania nasiąkł jego głos, były prawdziwe. Zdarzało im się już z Amandine kłócić i to nie raz, ale nigdy tak. Nigdy w sposób, jaki groził mu kolejnym małym końcem świata, jeśli nie odpuści.
- Możesz zaklinać tylko rzeczy, które będą w jakiś sposób pomagały – pociągnął spokojnie, widząc wahanie dziewczyny. - Nie musisz odpowiadać już teraz. Ani jutro. Nie przestanę… Nie zniknę, jak zrobisz coś, co nie klei się z moją wizją świata – przygryzł lekko wnętrze policzka, próbując przełknąć gorzkie słowa cisnące mu się na język. Wcale nie chciał tego mówić, wcale nie chciał zastanawiać się nad możliwością, że Amandine mogłaby mieć go zwyczajnie dość.
- Chyba, że będziesz tego chciała – dodał wreszcie, jak najszybciej wyrzucając z siebie to krótkie zdanie, chcąc móc już udawać, że nigdy nie wybrzmiało.
Wcale nie łatwiej było odpowiedzieć na pytanie o źródło złości, która tak bezczelnie zaćmiła jego rozsądny osąd i wystawić się razem z nim na ocenę. Sądził, że dziewczyna odpuści – że zmarszczy co najwyżej brwi, uznając ten wybuch za niezadowolenie z powodu zarzucania mu niewiedzy w jakimś temacie.
Jej spokój gdy zaczęła mówić, był jednocześnie kojący i drażniący. Nie przerywał jej, co chwilę bezwiednie zmieniając palec, którym kręcił pierścieniem, kiwając lekko głową na każdy prawidłowo wysnuty wniosek, uśmiechając się krzywo kątem ust, kiedy stwierdziła, że nie jest w ogóle pewna, czy potrafi kochać. Nie dał jej powodów, by myślała inaczej, przynajmniej w kontekście romantycznej miłości, ale jednak...
- Nie można – przytaknął, nie zastanawiając się, czy w ogóle było to potrzebne. To chyba jej ton, jego cichsze, miększe brzmienie wyciągnęło z niego słowa.
Przeniósł wzrok, który w pewnym momencie zaczął mu bezcelowo wędrować z powrotem na twarz Amandine i przyglądając się jej uważnie. Z pełną świadomością zauważając wszystkie spięte linie, bladość oraz odcinający się mimo makijażu fiolet pod oczami, jakiś cień w ciemnym spojrzeniu. Chciał ją przytulić, pogłaskać po głowie i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
- Opowiadałem ci, że zaraz po śmierci wuja wyjechałem z Midgardu do Trondheim – zaczął powoli po dłuższej chwili milczenia, gdy moment już prawie minął. - I że uczyłem się tam złotnictwa od Vuokko Vainio, a potem też zaklinania od kogoś, z kim współpracował – wymieniał, pamiętając dokładnie, że Amandine usłyszała kiedyś tę wersję wydarzeń razem z całą garścią anegdotek o tym, jak wymusił na starym mistrzu przyjęcie go na termin i jak żaden projekt Felixa nigdy nie był dość dobry. Na tym opowieść się kończyła, bo dalej leżał zbyt grzęski teren, za dużo żalu i emocji, które przecież nie były mu do niczego na co dzień potrzebne – tylko, że teraz chyba potrzebował na niego wejść. Potrzebował pokazać go Amandine, chociaż nie było tam nic pięknego ani miłego – tylko potrzaskane kawałki, skorupa czegoś, co kiedyś było ważne. Być może najważniejsze.
- Ten ktoś nazywał się Alma Rasmussen – poczuł na twarzy skurcz, jakieś bliżej nieskoordynowane drgnienie mięśni, które spróbował zaraz zakryć dłonią trącą bez potrzeby policzek. - Najpierw był moim nauczycielem. Zaklinania i zakazanej magii – chociaż proste, stonowane i konkretne, słowa przychodziły z zaskakującym trudem, grożąc chrypką. - Później też nim był – ciągnął, czując się nagle bardzo głupio. Niezgrabnie jak dzieciak nienauczony jak zachować się odpowiednio w towarzystwie.
- Ale był też kimś więcej. Tam gdzie wchodził, robiło się jaśniej i lepiej i nagle nie miałem żadnych problemów. Nie musiałem cedzić myśli, bo łapał je w lot, nie musiałem niczego udawać, ani martwić się chorobą, bo zawsze zdawał się po prostu wiedzieć, kiedy powinien być obok – Felix zatrzymał się na moment, zdając sobie sprawę, że zaczyna mówić coraz szybciej, a dźwięki zlewają się ze sobą. Wziął wdech (zaskakująco ciężki), zanim powoli i z rozmysłem splótł razem palce obu dłoni, nie próbując sięgać po kubek z herbatą.
- Był dobrym człowiekiem. Najlepszym – kąt ust drgnął mu lekko. - Mądrym i cholernie cierpliwym. Moje fochy rzadko robiły na nim wrażenie. To on go zaklął – ruchem dłoni wskazał na prosty, srebrny pierścień, z którym się nie rozstawał. - Martwił się, że jestem taką dupą z zaklęć obronnych – urwał nagle, z pewnym rozdrażnieniem zdając sobie sprawę, jak mocno biło mu serce. Potarł mostek i zmarszczył brwi.
- Alma martwił się o wiele rzeczy. Chciał zbawiać świat, zmienić go tak, żeby ślepcy byli równi reszcie galdrów. Zaczął spełniać zachcianki Magisterium i chciał, żebym mu w tym pomagał. Na początku to robiłem, bo nie chciałem go zawieść, ale... To nie było moje życie. Potrzebowałem trochę czasu, ale zrozumiałem, że jeśli zostanę, będę już zawsze na drugim miejscu – splótł ręce na blacie stołu, odruchowo chcąc osłonić się chociaż odrobinę, chociaż dopiero co odsłonił przed Amandine to, o czym starał się nawet nie myśleć.
- Powrót do Midgardu był chyba najtrudniejszą decyzją, jaką musiałem podjąć – przyznał, zanim zacisnął usta w wąską linię i parokrotnie popukał palcami w blat. - Dlatego wszyscy inni są tylko na chwilę. Nie chcę… Odmawiam kolejnej dziurze, której nie można zapełnić.
Amandine Tegan
Re: Studio Wto 21 Maj - 11:55
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zmarszczyła brwi, gdy Sommerfelt wspomniał o zwykłym zaklinaniu. Miał prawo tak zinterpretować jej deklarację, to jasne – po jej reakcji na używanie zakazanej magii, po tej reakcji, którą widział, całkiem rozsądnym było założenie, że jedyne zaklinanie, o którym mogła mówić Amandine, było to, którego nie trzeba było się wstydzić. Tylko, że... To nie tak.
- Felix, ja chcę zaklinać wszystko. Nie będę zatrzymywać się w pół drogi – odpowiedziała zdecydowanie, bo choć Sommerfelt dał jej czas, nie nalegał na deklaracje od razu, to tego jednego Tegan była absolutnie pewna. Nie musiała się zastanawiać.
Zamilkła na chwilę. Przygryzła dolną wargę i zawahała się. Wreszcie odetchnęła głęboko.
- Wiem – przyznała wreszcie cicho. – Wiem, że nie znikniesz. To chyba... – zaśmiała się krótko i pokręciła głową. – Jedna z niewielu rzeczy, co do której nie mam wątpliwości. I ty. Ty jesteś jedną z niewielu osób, w które nie wątpię – wyrzuciła i uśmiechnęła się blado. – Nie chcę, żebyś znikał. Przecież wiesz, że nie chcę.
Nie była pewna, czy wiedział. Nie była pewna, czy kiedykolwiek mu to mówiła.
Potem, podobnie jak wcześniej, nie spodziewała się chyba, że faktycznie dostanie odpowiedzi na postawione pytania – a nawet jeśli, że Sommerfelt rzeczywiście powie jej prawdę. Logicznie mogła wiedzieć, być pewną, że Felix nigdy jej nie okłamał – nierzadko nie mówił wszystkiego, tak, ale nigdy nie karmił jej fałszem. Miała pełne podstawy by ufać, że teraz wcale nie będzie inaczej. Że, nie chcąc mówić, po prostu urwie temat – ale nie powie nic, co nie byłoby prawdą.
Tylko że, z echem złości wciąż czającym się z tyłu jej głowy, Amandine nie myślała teraz trzeźwo, a przez to – nie była wcale tak pewna, czy rzeczywiście powinna Felixowi ufać.
Słuchała jednak w ciszy, chwytając każde słowo Sommerfelta i potrzebowała raptem paru chwil by uzmysłowić sobie, jak bardzo krzywdziła go swoimi podejrzeniami. Felix był lub nie był świadomy, jak wiele mówił dobór słów, jego ton, i jak wiele uczuć dało się dostrzec w tych kilku stwierdzeniach, które jej dał – ale Tegan to wszystko słyszała. Widziała teraz znacznie więcej, niż pokazał jej kiedykolwiek wcześniej.
Gdy skończył, odetchnęła powoli. Milczała jeszcze przez dobrą chwilę nim wychyliła się ponad stołem, podsunęła kubek Felixa bliżej mężczyzny.
- Napij się – zachęciła miękko. To była zwykła herbata, poziomkowa, nie żadne zioła, które mogłyby pomóc, ukoić skołatane nerwy czy zmęczone serce, ale dla Amandine nie miało to znaczenia. Nie sądziła, by miało je dla Felixa.
Przygryzła wnętrze policzka, nagle zakłopotana. Nigdy mi nie mówiłeś, nasuwało jej się, ale przecież wiedziała, czemu. Rozumiała. Sama też nie chciałaby mówić o kimś, kogo strata bolała tak bardzo – nie chciałaby nawet o tym myśleć. Uświadomienie sobie, co niejako na Felixie wymusiła, było jak smagnięcie biczem.
Zmierzenie się z uczuciami, jakie drżały w słowach i postawie Sommerfelta sprawiło, że zaczęła kwestionować swoje własne uczucia. Bo chyba, tak naprawdę, wcale nie wiedziała jeszcze, jak potrafi wyglądać miłość, jak się ją czuje – i jak ona boli. Brage? Brage był dla niej ważny. Bolał. Ale – teraz nagle już wiedziała – wcale nie aż tak.
Chrząknęła cicho, zmuszając się, by przerwać przeciągającą się ciszę.
- Czy potem... Czy... – odetchnęła powoli, pozbierała słowa. – Po twoim powrocie. Mieliście ze sobą jakiś kontakt? – spytała ostrożnie, wciąż wahając się, czy w ogóle powinna. Czy nie lepiej byłoby pozwolić, by wybrzmiało ostatnie słowo Sommerfelta – i na tym zakończyć.
Myślisz, że cię kochał?, brzmiało też w głowie Amandine, ale temu pytaniu nie pozwoliła uformować się na języku. Nie chciała go zadawać głównie dlatego, że nie chciała, by Felix musiał na nie odpowiadać.
Jeszcze zanim Sommerfelt złożył kolejne zdania, Tegan odetchnęła głęboko i sięgnęła po dłoń mężczyzny, ułożyła własną na chodzących nerwowo palcach Felixa.
- Przepraszam – rzuciła cicho i umknęła wzrokiem. Miała prawo do zadanych pytań. Miała prawo oczekiwać odpowiedzi. A jednak teraz, otrzymawszy je, wcale nie czuła się pewna, czy rzeczywiście. Czy naprawdę powinna – czy naprawdę chciała – wchodzić tak głęboko, tak bez zastanowienia w to, co w Sommerfelcie najdelikatniejsze.
- Felix, ja chcę zaklinać wszystko. Nie będę zatrzymywać się w pół drogi – odpowiedziała zdecydowanie, bo choć Sommerfelt dał jej czas, nie nalegał na deklaracje od razu, to tego jednego Tegan była absolutnie pewna. Nie musiała się zastanawiać.
Zamilkła na chwilę. Przygryzła dolną wargę i zawahała się. Wreszcie odetchnęła głęboko.
- Wiem – przyznała wreszcie cicho. – Wiem, że nie znikniesz. To chyba... – zaśmiała się krótko i pokręciła głową. – Jedna z niewielu rzeczy, co do której nie mam wątpliwości. I ty. Ty jesteś jedną z niewielu osób, w które nie wątpię – wyrzuciła i uśmiechnęła się blado. – Nie chcę, żebyś znikał. Przecież wiesz, że nie chcę.
Nie była pewna, czy wiedział. Nie była pewna, czy kiedykolwiek mu to mówiła.
Potem, podobnie jak wcześniej, nie spodziewała się chyba, że faktycznie dostanie odpowiedzi na postawione pytania – a nawet jeśli, że Sommerfelt rzeczywiście powie jej prawdę. Logicznie mogła wiedzieć, być pewną, że Felix nigdy jej nie okłamał – nierzadko nie mówił wszystkiego, tak, ale nigdy nie karmił jej fałszem. Miała pełne podstawy by ufać, że teraz wcale nie będzie inaczej. Że, nie chcąc mówić, po prostu urwie temat – ale nie powie nic, co nie byłoby prawdą.
Tylko że, z echem złości wciąż czającym się z tyłu jej głowy, Amandine nie myślała teraz trzeźwo, a przez to – nie była wcale tak pewna, czy rzeczywiście powinna Felixowi ufać.
Słuchała jednak w ciszy, chwytając każde słowo Sommerfelta i potrzebowała raptem paru chwil by uzmysłowić sobie, jak bardzo krzywdziła go swoimi podejrzeniami. Felix był lub nie był świadomy, jak wiele mówił dobór słów, jego ton, i jak wiele uczuć dało się dostrzec w tych kilku stwierdzeniach, które jej dał – ale Tegan to wszystko słyszała. Widziała teraz znacznie więcej, niż pokazał jej kiedykolwiek wcześniej.
Gdy skończył, odetchnęła powoli. Milczała jeszcze przez dobrą chwilę nim wychyliła się ponad stołem, podsunęła kubek Felixa bliżej mężczyzny.
- Napij się – zachęciła miękko. To była zwykła herbata, poziomkowa, nie żadne zioła, które mogłyby pomóc, ukoić skołatane nerwy czy zmęczone serce, ale dla Amandine nie miało to znaczenia. Nie sądziła, by miało je dla Felixa.
Przygryzła wnętrze policzka, nagle zakłopotana. Nigdy mi nie mówiłeś, nasuwało jej się, ale przecież wiedziała, czemu. Rozumiała. Sama też nie chciałaby mówić o kimś, kogo strata bolała tak bardzo – nie chciałaby nawet o tym myśleć. Uświadomienie sobie, co niejako na Felixie wymusiła, było jak smagnięcie biczem.
Zmierzenie się z uczuciami, jakie drżały w słowach i postawie Sommerfelta sprawiło, że zaczęła kwestionować swoje własne uczucia. Bo chyba, tak naprawdę, wcale nie wiedziała jeszcze, jak potrafi wyglądać miłość, jak się ją czuje – i jak ona boli. Brage? Brage był dla niej ważny. Bolał. Ale – teraz nagle już wiedziała – wcale nie aż tak.
Chrząknęła cicho, zmuszając się, by przerwać przeciągającą się ciszę.
- Czy potem... Czy... – odetchnęła powoli, pozbierała słowa. – Po twoim powrocie. Mieliście ze sobą jakiś kontakt? – spytała ostrożnie, wciąż wahając się, czy w ogóle powinna. Czy nie lepiej byłoby pozwolić, by wybrzmiało ostatnie słowo Sommerfelta – i na tym zakończyć.
Myślisz, że cię kochał?, brzmiało też w głowie Amandine, ale temu pytaniu nie pozwoliła uformować się na języku. Nie chciała go zadawać głównie dlatego, że nie chciała, by Felix musiał na nie odpowiadać.
Jeszcze zanim Sommerfelt złożył kolejne zdania, Tegan odetchnęła głęboko i sięgnęła po dłoń mężczyzny, ułożyła własną na chodzących nerwowo palcach Felixa.
- Przepraszam – rzuciła cicho i umknęła wzrokiem. Miała prawo do zadanych pytań. Miała prawo oczekiwać odpowiedzi. A jednak teraz, otrzymawszy je, wcale nie czuła się pewna, czy rzeczywiście. Czy naprawdę powinna – czy naprawdę chciała – wchodzić tak głęboko, tak bez zastanowienia w to, co w Sommerfelcie najdelikatniejsze.
Felix Sommerfelt
Re: Studio Wto 21 Maj - 21:32
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Na początku, po samym powrocie do Midgardu było najgorzej – te niekończące się rozmyślania, czy na pewno zrobił dobrze, czy nie powinien bardziej się postarać albo pomóc w tym, co tak pochłonęło Almę i zawłaszczyło sobie większość jego uwagi. Oddać się temu samemu, nieważne jaki był w tym wszystkim finalny cel, byle móc zostać obok i udawać, że wszystko było w porządku. Że patrzyli w tym samym kierunku. Myśli o tym, że nie kochał go wystarczająco, by odłożyć na bok swoje potrzeby, nawiedzały go długo. Intensywnie, boleśnie, a potem wraz z mijającymi leniwie miesiącami coraz rzadziej. Nigdy nie ucichły całkiem, o nie – na to Felix musiałby być tym szczęściarzem, którym próbowała go odpowiednim imieniem uczynić matka – ale stały się bardziej znośne. Bardziej jak brzęczenie muchy, gdy było tyle spraw i zleceń, jakimi musiał się zająć.
Nigdy nie opowiedział Amandine o tym konkretnym epizodzie swojego życia, bo nie sądził, by miało to znaczenie – i chyba częścią siebie obawiał się, że jej odpowiedź brzmieć będzie dokładnie tak samo jak oskarżenia, w które formowała się jego własna niepewność. Swoje myśli mógł zagłuszyć paroma łykami whisky, zepchnąć je z powrotem do kąta, ale słowa córki cięłyby mocniej. Głębiej.
Nie musiał jej teraz niczego opowiadać – przyszedł przeprosić, a nie mówić o sobie - ale czuł się jakby stali po dwóch stronach przepaści i tylko składane z trudem zdania mogły zbudować między nimi most. Dla niej zdmuchnął kurz ze wspomnień, do których nie lubił wracać, a później siedział oszołomiony bez słowa, słysząc w uszach natrętne bzyczenie. Mechanicznie sięgnął po kubek przysunięty bliżej przez Amandine, ale oplótł go tylko palcami jednej ręki, drugą wciąż bezwiednie wystukując na stole nerwowy rytm.
Napij się.
Nie był pewien, czy to zrobił, ale wydawało mu się, że parsknął cicho, gdy zamiast oceniać, zachęciła, by napił się pachnącego delikatnie owocami naparu. Nie zrobił tego, nie podniósł ciepłego kubka do ust, bo bał się, że nie ukryje wtedy lekkiego drżenia dłoni albo porozlewa herbatę. Żałosny – taki właśnie był.
Znów złapał wzrok na wędrówce w przypadkowe miejsce, kiedy dziewczyna chrząknęła, przerywając lepką, przeciągającą się ciszę i z ociąganiem zawlókł go z powrotem w okolice stołu, przy którym siedzieli.
- Nie – odparł krótko, bo pytanie Amandine było bardzo proste i nie wymagało namysłu. Nie spodziewał się go, ale cieszył się, że nie musiał znów sięgać tak daleko pamięcią. - Nie wiedział, że zmieniłem nazwisko, ale wiewiórka i tak jakoś by trafiła. Nie wiem nawet – ciągnął wbrew zdrowemu rozsądkowi, choć wiedział już, że poczuje koniec tego zdania jak cios w splot słoneczny – nie wiem, czy żyje.
Czy żyje, czy dalej mieszka w Trondheim, czy wciąż działa dla Magisterium. Czy jego niebieskich oczu nie zasnuł żaden cień. Nie wziął ze sobą fotografii, nie pamiętał już, jak dokładnie wyglądała jego twarz.
Wzdrygnął się mimowolnie czując dotyk dłoni Amandine na własnej – nie dlatego, że go nie chciał, a dlatego że w ogóle się go nie spodziewał. Znał jej słodycz i empatię, ale jakoś nigdy nie przekładał ich naturalnie na siebie.
- Za co? – zapytał, szczerze zdziwiony nagłymi, cichymi przeprosinami. - To ja przyszedłem przepraszać, ty... Ty nie masz za co.
Powoli, jakby z lekkim wahaniem musnął kciukiem jej dłoń.
- Nie masz za co – powtórzył, tym razem z większym naciskiem. Nie był pewien za co właściwie go przepraszała, ale w tych okolicznościach brzmiało to z jej ust zwyczajnie źle.
Nigdy nie opowiedział Amandine o tym konkretnym epizodzie swojego życia, bo nie sądził, by miało to znaczenie – i chyba częścią siebie obawiał się, że jej odpowiedź brzmieć będzie dokładnie tak samo jak oskarżenia, w które formowała się jego własna niepewność. Swoje myśli mógł zagłuszyć paroma łykami whisky, zepchnąć je z powrotem do kąta, ale słowa córki cięłyby mocniej. Głębiej.
Nie musiał jej teraz niczego opowiadać – przyszedł przeprosić, a nie mówić o sobie - ale czuł się jakby stali po dwóch stronach przepaści i tylko składane z trudem zdania mogły zbudować między nimi most. Dla niej zdmuchnął kurz ze wspomnień, do których nie lubił wracać, a później siedział oszołomiony bez słowa, słysząc w uszach natrętne bzyczenie. Mechanicznie sięgnął po kubek przysunięty bliżej przez Amandine, ale oplótł go tylko palcami jednej ręki, drugą wciąż bezwiednie wystukując na stole nerwowy rytm.
Napij się.
Nie był pewien, czy to zrobił, ale wydawało mu się, że parsknął cicho, gdy zamiast oceniać, zachęciła, by napił się pachnącego delikatnie owocami naparu. Nie zrobił tego, nie podniósł ciepłego kubka do ust, bo bał się, że nie ukryje wtedy lekkiego drżenia dłoni albo porozlewa herbatę. Żałosny – taki właśnie był.
Znów złapał wzrok na wędrówce w przypadkowe miejsce, kiedy dziewczyna chrząknęła, przerywając lepką, przeciągającą się ciszę i z ociąganiem zawlókł go z powrotem w okolice stołu, przy którym siedzieli.
- Nie – odparł krótko, bo pytanie Amandine było bardzo proste i nie wymagało namysłu. Nie spodziewał się go, ale cieszył się, że nie musiał znów sięgać tak daleko pamięcią. - Nie wiedział, że zmieniłem nazwisko, ale wiewiórka i tak jakoś by trafiła. Nie wiem nawet – ciągnął wbrew zdrowemu rozsądkowi, choć wiedział już, że poczuje koniec tego zdania jak cios w splot słoneczny – nie wiem, czy żyje.
Czy żyje, czy dalej mieszka w Trondheim, czy wciąż działa dla Magisterium. Czy jego niebieskich oczu nie zasnuł żaden cień. Nie wziął ze sobą fotografii, nie pamiętał już, jak dokładnie wyglądała jego twarz.
Wzdrygnął się mimowolnie czując dotyk dłoni Amandine na własnej – nie dlatego, że go nie chciał, a dlatego że w ogóle się go nie spodziewał. Znał jej słodycz i empatię, ale jakoś nigdy nie przekładał ich naturalnie na siebie.
- Za co? – zapytał, szczerze zdziwiony nagłymi, cichymi przeprosinami. - To ja przyszedłem przepraszać, ty... Ty nie masz za co.
Powoli, jakby z lekkim wahaniem musnął kciukiem jej dłoń.
- Nie masz za co – powtórzył, tym razem z większym naciskiem. Nie był pewien za co właściwie go przepraszała, ale w tych okolicznościach brzmiało to z jej ust zwyczajnie źle.
Amandine Tegan
Re: Studio Sro 22 Maj - 19:14
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie. Jedno, krótkie słowo wyjaśniło jej znacznie więcej niż wszystkie poprzednie, które dał jej Felix. Mężczyzna nie musiał nawet mówić dalej, Amandine zrozumiałaby. Tylko, że mówił, i serce Tegan skurczyło się boleśnie na te ostatnie bardzo kategoryczne, bardzo skrajne stwierdzenie. Jeśli przedtem wydawało jej się, że rozumie cały ból, jaki można było czuć po odrzuceniu, tak teraz aż nadto wyraźnie widziała, że wcale nie. Że nie rozumiała nawet połowy.
W efekcie, poza krótkim przepraszam, przez parę dłuższych chwil nic nie mówiła. Zostawiła dłoń na dłoni Felixa nawet wtedy, gdy wzdrygnął się lekko, poza tym jednak nie wiedziała, co innego mogłaby mu dać. Jak odpowiedzieć na to wszystko, co przed nią odsłonił – czego odsłonięcie wymusiła.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, gdy zamiast przyjąć jej pokajanie się, Sommerfelt zaprotestował na nie, odmówił mu racji.
- Nieprawda – postawiła się więc Amandine, z zaskakującą determinacją brzmiącą w jej głosie. Słowa znów stały się ostrzejsze, nie przez złość jednak, a przekonanie, że w tym jednym przypadku Felix się myli. Że tak naprawdę na przeprosiny zasługiwali w tym momencie oboje, choć każde z innego powodu.
- Mam za co przepraszać tak samo, jak ty – kontynuowała więc z uporem, jednocześnie ściskając nieco mocniej jego dłoń. – Z góry założyłam, że ty nie... Że... – plątała się, wreszcie urwała nagle, odetchnęła powoli raz czy drugi, próbując uspokoić skołowane myśli.
- Czasem bardzo łatwo przychodzi mi źle cię oceniać. Tak strasznie łatwo. Widzieć tylko to, co chcesz, żeby widzieli inni i zapominać, co widzę też ja, co pokazujesz mi. – Potarła palcami czoło. Wiedziała, że nie rozmasuje tak narastającego bólu głowy ani nie usprawni przepływu myśli, ale i tak to zrobiła.
- I zdecydowanie zbyt łatwo przychodzi mi zrzucać na ciebie winę za moje własne problemy. Nie wszystkie, ale i tak za znaczną ich ilość. – Uśmiechnęła się krzywo – I zupełnie źle wszystko rozumieć. Tak jak teraz. Tak jak ostatnio. Wolałam cię odtrącić, postawić kolce, zamiast po prostu...
Porozmawiać.
Potrząsnęła głową, odetchnęła jeszcze raz, zaciągnęła się głęboko.
- Mam za co przepraszać tak samo, jak ty – powtórzyła już spokojniej, bardziej miękko. – Dokładnie tak samo, tato.
O tym, jakiego słowa użyje, wiedziała tuż przed tym, nim spłynęło jej gładko z języka, dwie miękkie sylaby, przed którymi tak długo się wzbraniała – choć wzbraniała się głównie przed Felixem, nie przed sobą. We własnej głowie Sommerfelt przecież dawno już nim był. Ojcem. Tatą. Znacznie lepszym niż ten, który faktycznie ją spłodził. Nie pamiętała, kiedy ostatnio o tamtym myślała w ten sposób. Czy w ogóle kiedykolwiek myślała o nim z taką samą czułością, jak myślała o Felixie.
A jednak nie sięgnęła teraz po to określenie celowo – ono po prostu się pojawiło, a ona pozwoliła mu wybrzmieć.
Tak długo nie była pewna, czy może. Tak długo wahała się, czy Sommerfelt w ogóle chciałby, by go tak nazywała. Amandine była absolutnie pewna, że mężczyzna ją kocha, ale niczego więcej. Nie wiedziała, czy idea posiadania dziecka – córki – mu odpowiadała. Nie wiedziała, czy chciał ją jako córkę – choć logika podpowiadała, że przecież od dawna dokładnie tak ją traktował.
Nie wiedziała.
Teraz jednak wydawało jej się to na miejscu. Dokładnie tak, jak powinno być. Pogładziła lekko jego dłoń. Uśmiechnęła się miękko, niepewnie.
Tato.
W efekcie, poza krótkim przepraszam, przez parę dłuższych chwil nic nie mówiła. Zostawiła dłoń na dłoni Felixa nawet wtedy, gdy wzdrygnął się lekko, poza tym jednak nie wiedziała, co innego mogłaby mu dać. Jak odpowiedzieć na to wszystko, co przed nią odsłonił – czego odsłonięcie wymusiła.
Wciągnęła powietrze z cichym sykiem, gdy zamiast przyjąć jej pokajanie się, Sommerfelt zaprotestował na nie, odmówił mu racji.
- Nieprawda – postawiła się więc Amandine, z zaskakującą determinacją brzmiącą w jej głosie. Słowa znów stały się ostrzejsze, nie przez złość jednak, a przekonanie, że w tym jednym przypadku Felix się myli. Że tak naprawdę na przeprosiny zasługiwali w tym momencie oboje, choć każde z innego powodu.
- Mam za co przepraszać tak samo, jak ty – kontynuowała więc z uporem, jednocześnie ściskając nieco mocniej jego dłoń. – Z góry założyłam, że ty nie... Że... – plątała się, wreszcie urwała nagle, odetchnęła powoli raz czy drugi, próbując uspokoić skołowane myśli.
- Czasem bardzo łatwo przychodzi mi źle cię oceniać. Tak strasznie łatwo. Widzieć tylko to, co chcesz, żeby widzieli inni i zapominać, co widzę też ja, co pokazujesz mi. – Potarła palcami czoło. Wiedziała, że nie rozmasuje tak narastającego bólu głowy ani nie usprawni przepływu myśli, ale i tak to zrobiła.
- I zdecydowanie zbyt łatwo przychodzi mi zrzucać na ciebie winę za moje własne problemy. Nie wszystkie, ale i tak za znaczną ich ilość. – Uśmiechnęła się krzywo – I zupełnie źle wszystko rozumieć. Tak jak teraz. Tak jak ostatnio. Wolałam cię odtrącić, postawić kolce, zamiast po prostu...
Porozmawiać.
Potrząsnęła głową, odetchnęła jeszcze raz, zaciągnęła się głęboko.
- Mam za co przepraszać tak samo, jak ty – powtórzyła już spokojniej, bardziej miękko. – Dokładnie tak samo, tato.
O tym, jakiego słowa użyje, wiedziała tuż przed tym, nim spłynęło jej gładko z języka, dwie miękkie sylaby, przed którymi tak długo się wzbraniała – choć wzbraniała się głównie przed Felixem, nie przed sobą. We własnej głowie Sommerfelt przecież dawno już nim był. Ojcem. Tatą. Znacznie lepszym niż ten, który faktycznie ją spłodził. Nie pamiętała, kiedy ostatnio o tamtym myślała w ten sposób. Czy w ogóle kiedykolwiek myślała o nim z taką samą czułością, jak myślała o Felixie.
A jednak nie sięgnęła teraz po to określenie celowo – ono po prostu się pojawiło, a ona pozwoliła mu wybrzmieć.
Tak długo nie była pewna, czy może. Tak długo wahała się, czy Sommerfelt w ogóle chciałby, by go tak nazywała. Amandine była absolutnie pewna, że mężczyzna ją kocha, ale niczego więcej. Nie wiedziała, czy idea posiadania dziecka – córki – mu odpowiadała. Nie wiedziała, czy chciał ją jako córkę – choć logika podpowiadała, że przecież od dawna dokładnie tak ją traktował.
Nie wiedziała.
Teraz jednak wydawało jej się to na miejscu. Dokładnie tak, jak powinno być. Pogładziła lekko jego dłoń. Uśmiechnęła się miękko, niepewnie.
Tato.
Felix Sommerfelt
Re: Studio Pią 31 Maj - 21:15
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Idąc do niej, w ogóle nie zakładał, że zostanie zmuszony do poruszania tematu Almy. Miał prosty plan – pokajać się, przyznać do błędu i obiecać brak powtórek z ćwiczeń zakazanej magii. Nie chciał wplatać w to powodu swojej złości, bo nie sądził, by na dłuższą metę miało ono znaczenie i nawet nie zająknąłby się o niesprawiedliwych ocenach Amandine, gdyby sama nie spytała, a później... Później nie miał już wyjścia, w kilku prostych słowach zagoniony w kąt.
Należało mu się. Był tego pewien, dlatego słysząc z jej ust przeprosiny, nie wiedział, co innego miałby z nimi zrobić poza zaprzeczaniem, że to wcale nie tak. Nie rozumiał, skąd brała się jej potrzeba, by przepraszam skierować również w jego kierunku – może to taki odruch łączący się z wysoką empatią?
Kiedy zaczęła tłumaczyć, a jej zabarwiony stanowczością głos wybrzmiewał w niewielkiej przestrzeni mieszkania, Felix przyglądał się to jej twarzy, to dłoni którą wciąż obejmowała jego własną. Zdawał sobie sprawę z tego, że mogła źle go oceniać – taki przecież kreował wizerunek, taką fasadę pokazywał innym, na miękkość pozwalając sobie w większości tylko w domowym zaciszu. W jakiś sposób bolało go, że zapominała, jaki potrafił dla niej być, ale chyba nie mógł jej za to winić.
Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło, gdy zmarszczył brwi, przyswajając gorzkie wyznania o tym, że stawiała go jako źródło swoich problemów – przez myśl przeszło mu wtedy czy warto. Czy powinien się dla niej starać, skoro postrzegany był jako zło konieczne. Czy to nie tak samo jak z Almą, że nawet jeśli ją kochał, to czy nie lepiej być osobno? Już zaczynał wycofywać się z powrotem do własnej skorupy, gotowy na nowo wprowadzać dystans, kiedy jedno miękkie słowo wstrząsnęło nim z zaskakującą siłą, wyduszając oddech z piersi.
Od dawna myślał o Amandine jak o córce i tak też ją traktował, nawet jeśli postronnym łatwiej było interpretować ich relację jako romantyczną, nie sądził jednak, by mogła widzieć w nim kogoś więcej niż po prostu opiekuna. Przy całej swojej pysze i brawurze na pokaz, Felix nie miał sam o sobie dobrego zdania – poza pieniędzmi nie miał przecież nic do zaoferowania. Kto by z własnej woli chciał przebywać w towarzystwie kogoś tak zepsutego, interesownego i przerażonego własną cielesnością?
Serce waliło mu w klatce piersiowej, boleśnie obijając się o żebra, a rwany, ciężki oddech nabrał dziwnej, chrapliwej nuty – w ostatniej chwili pojął, co zwiastował ucisk w gardle i zdążył przycisnąć do czoła ich splecione dłonie, zanim popłynęły pierwsze łzy. Mocno zacisnął powieki, jakby mógł je w ten sposób powstrzymać, ale raz uwolnione nie chciały przestać płynąć, nieważne jak dużo siły wkładał w to, by oddychać spokojnie i nie trząść się jak osika. Był wystarczająco żałosny i bez tego.
Nie był pewien jak długo tak trwali i w ogóle go to nie interesowało – kiedy oddech wreszcie przestał kaleczyć mu gardło, a serce uspokoiło się nieco, przekręcił głową tak, by otrzeć wilgotne policzki o własny rękaw.
- Od roku – skrzywił się na własny chrapliwy ton i urwał na moment, odchrząkując. Dopiero potem podjął znów:
- Od roku w sejfie mojej prawniczki leżą dokumenty. Dają ci prawo decydować o moim majątku i zdrowiu, gdybym sam nie mógł.
Powoli opuścił ich splecione dłonie z powrotem na blat stołu, nie unosząc jednak wzroku.
- Nic ci nie mówiłem, bo żeby nikt nie mógł ich podważyć, musisz być przeze mnie oficjalnie adoptowana. Tak ponoć jest bezpieczniej – urwał na moment, rozważając czy powinien przestać trzymać Amandine za rękę. Na pewno miał chłodne palce, to nie mogło być zbyt przyjemne.
- Nie wiedziałem, czy byś tego chciała. Nie chciałem cię zmuszać. Nie do czegoś takiego – uśmiechnął się krzywo. - Nie jesteś moja, ale to już od dawna nie ma znaczenia. Chyba w ogóle nie miało.
Należało mu się. Był tego pewien, dlatego słysząc z jej ust przeprosiny, nie wiedział, co innego miałby z nimi zrobić poza zaprzeczaniem, że to wcale nie tak. Nie rozumiał, skąd brała się jej potrzeba, by przepraszam skierować również w jego kierunku – może to taki odruch łączący się z wysoką empatią?
Kiedy zaczęła tłumaczyć, a jej zabarwiony stanowczością głos wybrzmiewał w niewielkiej przestrzeni mieszkania, Felix przyglądał się to jej twarzy, to dłoni którą wciąż obejmowała jego własną. Zdawał sobie sprawę z tego, że mogła źle go oceniać – taki przecież kreował wizerunek, taką fasadę pokazywał innym, na miękkość pozwalając sobie w większości tylko w domowym zaciszu. W jakiś sposób bolało go, że zapominała, jaki potrafił dla niej być, ale chyba nie mógł jej za to winić.
Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło, gdy zmarszczył brwi, przyswajając gorzkie wyznania o tym, że stawiała go jako źródło swoich problemów – przez myśl przeszło mu wtedy czy warto. Czy powinien się dla niej starać, skoro postrzegany był jako zło konieczne. Czy to nie tak samo jak z Almą, że nawet jeśli ją kochał, to czy nie lepiej być osobno? Już zaczynał wycofywać się z powrotem do własnej skorupy, gotowy na nowo wprowadzać dystans, kiedy jedno miękkie słowo wstrząsnęło nim z zaskakującą siłą, wyduszając oddech z piersi.
Od dawna myślał o Amandine jak o córce i tak też ją traktował, nawet jeśli postronnym łatwiej było interpretować ich relację jako romantyczną, nie sądził jednak, by mogła widzieć w nim kogoś więcej niż po prostu opiekuna. Przy całej swojej pysze i brawurze na pokaz, Felix nie miał sam o sobie dobrego zdania – poza pieniędzmi nie miał przecież nic do zaoferowania. Kto by z własnej woli chciał przebywać w towarzystwie kogoś tak zepsutego, interesownego i przerażonego własną cielesnością?
Serce waliło mu w klatce piersiowej, boleśnie obijając się o żebra, a rwany, ciężki oddech nabrał dziwnej, chrapliwej nuty – w ostatniej chwili pojął, co zwiastował ucisk w gardle i zdążył przycisnąć do czoła ich splecione dłonie, zanim popłynęły pierwsze łzy. Mocno zacisnął powieki, jakby mógł je w ten sposób powstrzymać, ale raz uwolnione nie chciały przestać płynąć, nieważne jak dużo siły wkładał w to, by oddychać spokojnie i nie trząść się jak osika. Był wystarczająco żałosny i bez tego.
Nie był pewien jak długo tak trwali i w ogóle go to nie interesowało – kiedy oddech wreszcie przestał kaleczyć mu gardło, a serce uspokoiło się nieco, przekręcił głową tak, by otrzeć wilgotne policzki o własny rękaw.
- Od roku – skrzywił się na własny chrapliwy ton i urwał na moment, odchrząkując. Dopiero potem podjął znów:
- Od roku w sejfie mojej prawniczki leżą dokumenty. Dają ci prawo decydować o moim majątku i zdrowiu, gdybym sam nie mógł.
Powoli opuścił ich splecione dłonie z powrotem na blat stołu, nie unosząc jednak wzroku.
- Nic ci nie mówiłem, bo żeby nikt nie mógł ich podważyć, musisz być przeze mnie oficjalnie adoptowana. Tak ponoć jest bezpieczniej – urwał na moment, rozważając czy powinien przestać trzymać Amandine za rękę. Na pewno miał chłodne palce, to nie mogło być zbyt przyjemne.
- Nie wiedziałem, czy byś tego chciała. Nie chciałem cię zmuszać. Nie do czegoś takiego – uśmiechnął się krzywo. - Nie jesteś moja, ale to już od dawna nie ma znaczenia. Chyba w ogóle nie miało.
Amandine Tegan
Re: Studio Sob 1 Cze - 18:57
Amandine TeganWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : złotnik, asystentka Felixa Sommerfelta i jubiler w jego pracowni
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : szczur wędrowny
Atuty : zaklinacz (I), rzemieślnik (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 25 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 20 / magia zakazana: 5 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 16 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Reakcja Felixa wcale nie pomogła jej pozbyć się niepewności – wręcz przeciwnie, choć wydawało się być dosyć oczywiste, zachowanie Sommerfelta skonfundowało Amandine jeszcze bardziej. Nigdy nie widziała, by mężczyzna płakał. Nigdy nie widziała, by na cokolwiek reagował tak emocjonalnie. Teoretycznie wiedziała – zakładała – że potrafi, był w końcu wciąż tylko człowiekiem, tak jak i ona, teraz jednak...
Potrzebowała chwili by uzmysłowić sobie, że robi zupełnie nie to, co powinna. Trwała jak ten słup soli, wpatrując się w Sommerfelta jak spłoszone zwierzątko mogłoby wpatrywać się w nadchodzącego człowieka – a przecież widać było, że Felix jej potrzebuje. Że oboje się w tej chwili potrzebują.
Nim oprzytomniała wystarczająco, by kuchenne krzesełko zamienić na kolana Sommerfelta, mężczyzna ocierał się już rękawem i zaczął mówić. Nie od razu zrozumiała, co tak naprawdę chce jej powiedzieć – nie od razu zaczęła słuchać. Najpierw wcisnęła mu się na kolana – puściła jego dłoń tylko na chwilę niezbędną, by przemieścić się z jednego krańca niewielkiego stolika na drugi – potem, odruchowo, wygładziła nieistniejące zmarszczki koszuli na ramionach mężczyzny, i wreszcie, dopiero na koniec, skierowała uwagę ku słowom Felixa.
Rok. Dokumenty. Majątek i zdrowie. Adopcja.
Jeśli wcześniej jej oczy były zaledwie wilgotne, tak teraz, w jednej chwili, z gardła uciekł jej rwany szloch. Wtuliła się w Sommerfelta mocno, wcisnęła buzię w zagłębienie jego szyi i, zabierając dłoń z jego – tylko dlatego, że potrzebowała jej do czegoś innego; nie z powodu zimna – objęła mężczyznę mocno, jeszcze przez dobrą chwilę nic nie mówiąc.
Gdy zaś odezwała się wreszcie, w jej słowach – podobnie jak wcześniej w głosie Felixa – brzmiała chrypa. Zgłoski drżały od nadmiaru emocji, a sama Amandine nie zdecydowała się unieść głowy wystarczająco, by spojrzeć na mężczyznę.
- Jestem twoja bardziej niż kiedykolwiek byłam swojego ojca – wymamrotała w koszulę Sommerfelta, czując, jak powstrzymane na chwilę łzy znów wzbierają, spływają jej po policzkach i moczą materiał na ramieniu Felixa.
Nie było nic miłego w mówieniu na głos o tym, jak bardzo była obojętna własnym rodzicom. Mogła od dawna ich nie widzieć, lata temu już mogła niemal zupełnie odciąć się od swojej biologicznej rodziny – nie znaczyło to jednak, że Amandine nie czuła żalu. Bólu. Czuła je. Czuła je cały czas odkąd była dość duża, by zacząć rozumieć, że nigdy nie będzie dla nich wystarczająco dobra. Że – chyba – tak naprawdę wcale jej nie chcieli, i ta niechęć do posiadania dziecka wcale nie zniknęła tylko dlatego, że jedno im się z przypadku zrobiło. Przez wszystkie te lata zmagała się z poczuciem zawodu, jakie widziała w swoich rodzicach zawsze, gdy spędzali z nią więcej niż pięć minut – i ze świadomością, że, być może nigdy, nie była tak naprawdę kochana.
Nigdy – aż do chwili przeprowadzki do Felixa. Przez ostatnie siedem lat w ciągu każdego roku czuła się częścią rodziny znacznie bardziej, niż przez poprzednie siedemnaście razem wzięte.
Jeszcze przez chwilę łkała bezgłośnie w ramię mężczyzny, trzymając się go wciąż tak samo mocno – jakby bała się, że gdy puści, to wszystko okaże się tylko snem, a cała ulga, którą czuła, jak na zawołanie przerodzi się w przerażenie i żal.
- To się w ogóle da zrobić? – zapytała potem, cicho, niepewnie. Odsunęła się od Felixa tylko na tyle, by wesprzeć policzek na jego ramieniu i odetchnąć głęboko, zerkając na niego z dołu. – Adopcję. Ja... Teoretycznie, według prawa, wciąż mam rodziców, a oni niestety wciąż mają do mnie jakieś prawa. – Nie wzbraniała się ani przed terminem niestety, ani też przed przelotnym, gorzkim grymasem wykrzywiającym jej zaczerwienioną od płaczu twarzyczkę.
Niczego nie pragnęła w tej chwili bardziej, jak zostać już w pełni córką Felixa – myśl, że mogłoby się to nie udać tylko dlatego, że jej biologiczni rodzice postawiliby veto, zaciskała na jej żołądku bolesny supeł.
Potrzebowała chwili by uzmysłowić sobie, że robi zupełnie nie to, co powinna. Trwała jak ten słup soli, wpatrując się w Sommerfelta jak spłoszone zwierzątko mogłoby wpatrywać się w nadchodzącego człowieka – a przecież widać było, że Felix jej potrzebuje. Że oboje się w tej chwili potrzebują.
Nim oprzytomniała wystarczająco, by kuchenne krzesełko zamienić na kolana Sommerfelta, mężczyzna ocierał się już rękawem i zaczął mówić. Nie od razu zrozumiała, co tak naprawdę chce jej powiedzieć – nie od razu zaczęła słuchać. Najpierw wcisnęła mu się na kolana – puściła jego dłoń tylko na chwilę niezbędną, by przemieścić się z jednego krańca niewielkiego stolika na drugi – potem, odruchowo, wygładziła nieistniejące zmarszczki koszuli na ramionach mężczyzny, i wreszcie, dopiero na koniec, skierowała uwagę ku słowom Felixa.
Rok. Dokumenty. Majątek i zdrowie. Adopcja.
Jeśli wcześniej jej oczy były zaledwie wilgotne, tak teraz, w jednej chwili, z gardła uciekł jej rwany szloch. Wtuliła się w Sommerfelta mocno, wcisnęła buzię w zagłębienie jego szyi i, zabierając dłoń z jego – tylko dlatego, że potrzebowała jej do czegoś innego; nie z powodu zimna – objęła mężczyznę mocno, jeszcze przez dobrą chwilę nic nie mówiąc.
Gdy zaś odezwała się wreszcie, w jej słowach – podobnie jak wcześniej w głosie Felixa – brzmiała chrypa. Zgłoski drżały od nadmiaru emocji, a sama Amandine nie zdecydowała się unieść głowy wystarczająco, by spojrzeć na mężczyznę.
- Jestem twoja bardziej niż kiedykolwiek byłam swojego ojca – wymamrotała w koszulę Sommerfelta, czując, jak powstrzymane na chwilę łzy znów wzbierają, spływają jej po policzkach i moczą materiał na ramieniu Felixa.
Nie było nic miłego w mówieniu na głos o tym, jak bardzo była obojętna własnym rodzicom. Mogła od dawna ich nie widzieć, lata temu już mogła niemal zupełnie odciąć się od swojej biologicznej rodziny – nie znaczyło to jednak, że Amandine nie czuła żalu. Bólu. Czuła je. Czuła je cały czas odkąd była dość duża, by zacząć rozumieć, że nigdy nie będzie dla nich wystarczająco dobra. Że – chyba – tak naprawdę wcale jej nie chcieli, i ta niechęć do posiadania dziecka wcale nie zniknęła tylko dlatego, że jedno im się z przypadku zrobiło. Przez wszystkie te lata zmagała się z poczuciem zawodu, jakie widziała w swoich rodzicach zawsze, gdy spędzali z nią więcej niż pięć minut – i ze świadomością, że, być może nigdy, nie była tak naprawdę kochana.
Nigdy – aż do chwili przeprowadzki do Felixa. Przez ostatnie siedem lat w ciągu każdego roku czuła się częścią rodziny znacznie bardziej, niż przez poprzednie siedemnaście razem wzięte.
Jeszcze przez chwilę łkała bezgłośnie w ramię mężczyzny, trzymając się go wciąż tak samo mocno – jakby bała się, że gdy puści, to wszystko okaże się tylko snem, a cała ulga, którą czuła, jak na zawołanie przerodzi się w przerażenie i żal.
- To się w ogóle da zrobić? – zapytała potem, cicho, niepewnie. Odsunęła się od Felixa tylko na tyle, by wesprzeć policzek na jego ramieniu i odetchnąć głęboko, zerkając na niego z dołu. – Adopcję. Ja... Teoretycznie, według prawa, wciąż mam rodziców, a oni niestety wciąż mają do mnie jakieś prawa. – Nie wzbraniała się ani przed terminem niestety, ani też przed przelotnym, gorzkim grymasem wykrzywiającym jej zaczerwienioną od płaczu twarzyczkę.
Niczego nie pragnęła w tej chwili bardziej, jak zostać już w pełni córką Felixa – myśl, że mogłoby się to nie udać tylko dlatego, że jej biologiczni rodzice postawiliby veto, zaciskała na jej żołądku bolesny supeł.
Felix Sommerfelt
Re: Studio Pon 10 Cze - 15:13
Felix SommerfeltŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Vardø, Norwegia
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : złotnik, zaklinacz - właściciel salonu "Oddech Walkirii"
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : sroka
Atuty : zaklęty (I), rzemieślnik (II), odporny (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 / magia zakazana: 20 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 26 / sprawność: 5 / charyzma: 8 / wiedza ogólna: 5
Gdyby wiedział, jak skończy się wybuch jego złości – skrzywdzeniem Amandine, kłótnią, opowieścią o rzeczach, które wolałby zostawić pogrzebane i ciche – Felix chyba przełknąłby swoje emocje i nie pozwolił im się zamanifestować. Chyba pozwoliłby tematowi przyschnąć, wyładował się gdzieś indziej, by nie zachwiać delikatnego balansu, w jakim się znajdowali. Możnaby to nazwać tchórzostwem, ale Sommerfelt nigdy nie lubił, gdy rządziły nim emocje – był kapryśnym, ale też na wskroś logicznym stworzeniem. Łzy były dla niego jedną z największych porażek, nieważne z jakiego powodu płynęły, ale kiedy Amandine objęła go, uczepił się jej jak tonący jedynej rzeczy mogącej utrzymać go na powierzchni. Nie sądził, by komfort mu się należał, ale nie potrafił też go odtrącić.
W efekcie oboje byli żałośni – oboje tak samo zasmarkani i drżący. Gdyby ktoś zobaczył ich teraz przez okno, albo wparował do niewielkiego mieszkanka Amandine, Felix musiałby go zabić, by wiedza na ten temat nie wydostała się poza otaczające ich cztery ściany. To albo szantaż do końca życia, świadek nie miałby innych opcji.
Odetchnął cicho, z mieszaniną żalu nad jej losem i ciepła przelewającego się w sercu, kiedy dziewczyna przyznała, że uważa się bardziej za część jego rodziny niż tej biologicznej. Uniósł rękę, głaszcząc ją powoli po włosach, próbując siłą woli zmusić własne ciało do tego, by odpuściło wyhodowanemu napięciu i bólom odzywającym się w paru miejscach naraz.
- Nie zasługują na ciebie – wymamrotał, zanim zdążył się nad tym porządnie zastanowić. Uważał tak od lat, gdy podczas wizyt z wujem u Teganów opiekował się małym berbeciem o wielkich oczach, podczas kiedy dorośli zajmowali się sami sobą, ale nie musiał tego podkreślać. Amandine z pewnością nie było miło, że właśni rodzice interesowali się nią tylko w kontekście spełniania konkretnych oczekiwań. Wuj Anders nie był ideałem, ale przy nim Felix czuł się kochany – może dlatego tym więcej zapału i uczucia wkładał we wszelkie interakcje z przyszywaną córką. Nie wyobrażał sobie dorastania w tak zimnym, obojętnym miejscu.
Zapytany o możliwości, jakie faktycznie mieli, mężczyzna wzruszył lekko ramieniem, o które nie wspierała się Amandine, bo szczerze powiedziawszy nie interesował się, jak dokładnie miałby przebiegać cały proces. Od tego płacił prawnikowi.
- Upoważnienia z mojej strony na pewno, brakuje na nich tylko twojego podpisu w obecności notariusza. A od reszty mam prawniczkę. To ona musi się zakręcić tak, żeby nikt nie podważał twojego prawa do spadku. W innym wypadku dostanie po dupie taką klątwą, że będzie o niej pamiętać następne dziesięć pokoleń – powiedział, odzyskując nieco rezon. - Jeśli nie adopcja, to pewnie będziesz musiała zrobić na mnie upoważnienia. Spokojnie, Marina to załatwi – odetchnął, zanim pochylił się nieco, przyciskając jej do czoła krótki, szorstki od zarostu pocałunek.
- Nie będzie o tobie decydował nikt, kogo nie chcesz – stwierdził z mocą, w pełni gotowy na pozbywanie się problemów na inne sposoby, gdyby biologiczni rodzice Amandine się stawiali. Mieli cholernego pecha być biednymi, przeciętnie uzdolnionymi ludźmi, by Felix się ich bał na jakiejkolwiek płaszczyźnie.
- Wszystko będzie dobrze. Już ja się o to postaram.
[z/t Felix i Amasia]
W efekcie oboje byli żałośni – oboje tak samo zasmarkani i drżący. Gdyby ktoś zobaczył ich teraz przez okno, albo wparował do niewielkiego mieszkanka Amandine, Felix musiałby go zabić, by wiedza na ten temat nie wydostała się poza otaczające ich cztery ściany. To albo szantaż do końca życia, świadek nie miałby innych opcji.
Odetchnął cicho, z mieszaniną żalu nad jej losem i ciepła przelewającego się w sercu, kiedy dziewczyna przyznała, że uważa się bardziej za część jego rodziny niż tej biologicznej. Uniósł rękę, głaszcząc ją powoli po włosach, próbując siłą woli zmusić własne ciało do tego, by odpuściło wyhodowanemu napięciu i bólom odzywającym się w paru miejscach naraz.
- Nie zasługują na ciebie – wymamrotał, zanim zdążył się nad tym porządnie zastanowić. Uważał tak od lat, gdy podczas wizyt z wujem u Teganów opiekował się małym berbeciem o wielkich oczach, podczas kiedy dorośli zajmowali się sami sobą, ale nie musiał tego podkreślać. Amandine z pewnością nie było miło, że właśni rodzice interesowali się nią tylko w kontekście spełniania konkretnych oczekiwań. Wuj Anders nie był ideałem, ale przy nim Felix czuł się kochany – może dlatego tym więcej zapału i uczucia wkładał we wszelkie interakcje z przyszywaną córką. Nie wyobrażał sobie dorastania w tak zimnym, obojętnym miejscu.
Zapytany o możliwości, jakie faktycznie mieli, mężczyzna wzruszył lekko ramieniem, o które nie wspierała się Amandine, bo szczerze powiedziawszy nie interesował się, jak dokładnie miałby przebiegać cały proces. Od tego płacił prawnikowi.
- Upoważnienia z mojej strony na pewno, brakuje na nich tylko twojego podpisu w obecności notariusza. A od reszty mam prawniczkę. To ona musi się zakręcić tak, żeby nikt nie podważał twojego prawa do spadku. W innym wypadku dostanie po dupie taką klątwą, że będzie o niej pamiętać następne dziesięć pokoleń – powiedział, odzyskując nieco rezon. - Jeśli nie adopcja, to pewnie będziesz musiała zrobić na mnie upoważnienia. Spokojnie, Marina to załatwi – odetchnął, zanim pochylił się nieco, przyciskając jej do czoła krótki, szorstki od zarostu pocałunek.
- Nie będzie o tobie decydował nikt, kogo nie chcesz – stwierdził z mocą, w pełni gotowy na pozbywanie się problemów na inne sposoby, gdyby biologiczni rodzice Amandine się stawiali. Mieli cholernego pecha być biednymi, przeciętnie uzdolnionymi ludźmi, by Felix się ich bał na jakiejkolwiek płaszczyźnie.
- Wszystko będzie dobrze. Już ja się o to postaram.
[z/t Felix i Amasia]