:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994)
2 posters
Jāzeps Ešenvalds
Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Czw 8 Lut - 17:49
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zimny, północny wiatr dotarł w zaułek portu, gdzie lepka ślina kanału wpadała prosto w otwarte gardło jeziora Golddajávri – czuł, jak chłód rozpina mu guziki płaszcza i zagląda pod wełniane poły, a potem zaciska dłonie na szyi, wstępując na twarz ciepłem pąsowych wypieków. Trząsł się pod ubraniem, starając się pocierać o siebie dłońmi, lecz palce miał już skostniałe i gdyby na nie nie patrzył, nie byłby pewien, czy zginały się w palcach, mżawka zbierała się tymczasem srebrną obręczą na jego włosach, potarganych i spuszonych od wilgoci – rzadko oddalał się od warsztatu Gerharta, uwiązany do rzemieślniczego stołu jak pies w zbyt ciasnej, skórzanej obroży, krążący na łańcuchu wokół miejsca, gdzie jego łapy zdążyły już wydeptać ścieżkę, sunącą nierównym okręgiem po podłodze. Nawet kiedy przez rozmokły, zimowy krajobraz przezierało słońce, a mężczyzna zamykał pracownię na klucz, pozwalając jej odtajać pod cienką warstwą kurzu, świat, który rozprostowywał za drzwiami swoje długie, wysmukłe kończyny, wciąż wydawał się zbyt wielki, aby stanąć mu naprzeciw – spędzał całe dnie w ciasnym pokoju na strychu, gdzie przez pękniętą krokiew wlatywały do środka gołębie, zebrane w pierzaste objęcia swoich skrzydeł. Nigdy ich nie wypędzał – zazwyczaj wsłuchiwał się jedynie w ciche gruchanie, miarowe jak uderzenia serca, czasem nadawał im imiona, przypadkowe, łotewskie słowa, które zapamiętał z dzieciństwa: pilsēta, nekas, skolotājs. Tym razem znajdował się jednak daleko od wyludnionych okolic Forsteder, a wiatr, pchnięty do miasta z północnych wybrzeży, sprawiał, że czuł się, jakby znów trafił pomiędzy drewniane burty jednego z wielu, bałtyckich statków – morze nie miało początku, ale zawsze kończyło się tam, gdzie wracał do domu.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Cudza dłoń wsunęła się za krawędź jego kieszeni, wyciągając garść srebrnych talarów, spośród których jeden – przypadkowy, o niskim nominale – spadł ze stukotem na chodnik, obijając się o bruk i ginąc w mętnej kałuży. To nie były jego pieniądze – gniew, który wezbrał mu w piersi, też do niego nie należał. Wyobraził ciężar dłoni Gerharta i jego zawiedzione, groźne spojrzenie, którym ganił w porcie chłopców, niezdolnych wykonywać swojej pracy i poczuł, jak łopatki schodzą mu się ku sobie, spięte na plecach sztywnym dreszczem – cudza sylwetka mignęła mu w jednej z bocznych, zacienionych ulic, a kiedy ruszył przed siebie, w ślad za złodziejem, słyszał tylko pośpieszne, łopoczące kroki i własny oddech, skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Był zmęczony i głodny, jak za każdym razem, gdy emocje uwierały go sińcem w dolnej partii serca, wzrok miał jednak zdrętwiały w prostej linii, a mięśnie napięte boleśnie pod materiałem swetra. Wydawało mu się, że jego oddech stał się głębszy i bardziej dyszący, płaszcz napiął się niewygodnie na zgarbieniu karku – Midgard rozciągał się przed nim jak długa, wąska trumna.
Cierpienie rozłożyło się w czasie – rozchodziło się powoli, tak, aby nie zapomnieć o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, wędrowało od palców u nóg, aż po włosy, krążyło między zagłębieniami tkanek, wbijało się jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad. Dopiero kiedy zacisnął dłoń na ramieniu złodzieja, zdał sobie sprawę, jak bardzo uwierało go całe ciało, jak bolesny okazał się ten gest – wyciągnięcie ramienia, jak bolesny okazał się – nie dla niego, ale dla chłopca, który odwrócił się gwałtownie, zrywając z gardła głośny, piskliwy okrzyk strachu i przywierając plecami do ściany. Gniew pulsował mu w żyłach, choć wcale nie chciał go czuć, nie czuł go, złość, która złamała mu paznokcie i wyrżnęła się na wierzch zakrzywieniem niedźwiedzich pazurów, nie należała do niego – była częścią zwierzęcia, którego ciało zakuwało go w kajdanki, miażdżyło mu żebra i rozpychało duszę. Nie mógł się uwolnić, więc miotał się pod kryzą ciężkiej, brunatnej sierści, próbował złapać oddech, cofnąć dłoń, która coraz wyraźniej przypominała zwierzęcą łapę, zamknąć usta, które wypełniły się krwią spływającą ze skaleczonych dziąseł, krzyknąć na chłopca, żeby uciekał i jednocześnie chwycić go zębami za ramię, aż przegryzłby się do krwi i złamał kość w ciasnym uwięzie szczęki. Ciało zdecydowało już za niego – pozwoliło mu jeszcze tylko patrzeć i oddychać.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Cudza dłoń wsunęła się za krawędź jego kieszeni, wyciągając garść srebrnych talarów, spośród których jeden – przypadkowy, o niskim nominale – spadł ze stukotem na chodnik, obijając się o bruk i ginąc w mętnej kałuży. To nie były jego pieniądze – gniew, który wezbrał mu w piersi, też do niego nie należał. Wyobraził ciężar dłoni Gerharta i jego zawiedzione, groźne spojrzenie, którym ganił w porcie chłopców, niezdolnych wykonywać swojej pracy i poczuł, jak łopatki schodzą mu się ku sobie, spięte na plecach sztywnym dreszczem – cudza sylwetka mignęła mu w jednej z bocznych, zacienionych ulic, a kiedy ruszył przed siebie, w ślad za złodziejem, słyszał tylko pośpieszne, łopoczące kroki i własny oddech, skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Był zmęczony i głodny, jak za każdym razem, gdy emocje uwierały go sińcem w dolnej partii serca, wzrok miał jednak zdrętwiały w prostej linii, a mięśnie napięte boleśnie pod materiałem swetra. Wydawało mu się, że jego oddech stał się głębszy i bardziej dyszący, płaszcz napiął się niewygodnie na zgarbieniu karku – Midgard rozciągał się przed nim jak długa, wąska trumna.
Cierpienie rozłożyło się w czasie – rozchodziło się powoli, tak, aby nie zapomnieć o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, wędrowało od palców u nóg, aż po włosy, krążyło między zagłębieniami tkanek, wbijało się jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad. Dopiero kiedy zacisnął dłoń na ramieniu złodzieja, zdał sobie sprawę, jak bardzo uwierało go całe ciało, jak bolesny okazał się ten gest – wyciągnięcie ramienia, jak bolesny okazał się – nie dla niego, ale dla chłopca, który odwrócił się gwałtownie, zrywając z gardła głośny, piskliwy okrzyk strachu i przywierając plecami do ściany. Gniew pulsował mu w żyłach, choć wcale nie chciał go czuć, nie czuł go, złość, która złamała mu paznokcie i wyrżnęła się na wierzch zakrzywieniem niedźwiedzich pazurów, nie należała do niego – była częścią zwierzęcia, którego ciało zakuwało go w kajdanki, miażdżyło mu żebra i rozpychało duszę. Nie mógł się uwolnić, więc miotał się pod kryzą ciężkiej, brunatnej sierści, próbował złapać oddech, cofnąć dłoń, która coraz wyraźniej przypominała zwierzęcą łapę, zamknąć usta, które wypełniły się krwią spływającą ze skaleczonych dziąseł, krzyknąć na chłopca, żeby uciekał i jednocześnie chwycić go zębami za ramię, aż przegryzłby się do krwi i złamał kość w ciasnym uwięzie szczęki. Ciało zdecydowało już za niego – pozwoliło mu jeszcze tylko patrzeć i oddychać.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Björn Guildenstern
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Pon 11 Mar - 10:26
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Björn już dawno przyzwyczaił się do zimnej pogody, dorastał bowiem w Burzowym Przylądku, na kamiennej, samotnej wyspie zewsząd otoczonej nieprzewidywalnym, gwałtownym morzem. Wiatr, niosący ze sobą morskie piany i zapach soli, był dla niego codziennością, a szum wzburzonych fal stanowił melodię, do której zasypiał wieczorami. Przemysłowa dzielnica Ragnhildy Potężnej, gdzie przyszło mu zamieszkać po wyprowadzce na studia, przypominały mu poniekąd rodzinne Bergen, choć po dłuższym zastanowieniu było tam znacznie ciszej niż w Midgardzie. Polubił jednak okolice Portu Północnego — znał tu większość ludzi, przynajmniej z widzenia, od wielu lat pracujących na co dzień dla jego rodziny. Kompania Morska, która należała do Guildensternów, miała tu główną siedzibę — w końcu to właśnie z Midgardu ich floty statków żeglowały po wszystkich znanych morzach, a wpływy sięgały daleko poza granice krajów skandynawskich. Choć Björn oficjalnie już w niej nie pracował, jedynie od czasu do czasu odwiedzając wiecznie zapracowanego ojca czy dziadka, to niemal każda wizyta przypominała mu, że to właśnie tu, na nabrzeżu, w cieniu wysokich masztów statków handlowych, miał okazję spędzać bezcenne chwile swojego dzieciństwa, przysłuchując się opowieściom o morskich przygodach i tajemniczych krajach, do których żeglowały floty Guildensternów.
Choć teraz, po latach, wszystko się zmieniło, był już bowiem dorosłym człowiekiem, dalej czuł więzi z rodzinnym dziedzictwem. Były one jednak znacznie słabsze niż kiedyś, gdyż Björn zaczął zauważać drugą stronę medalu — mimo iż miał świadomość znaczenia i wpływu Guildensternów w regionie, to coraz częściej nie zgadzał się z ich polityką czy metodami działania. Dzisiejsza wizyta u ojca w siedzibie Kompanii Morskiej zakończyła się kolejną kłótnią na temat jego przyszłości. Przyszłości dziedzica, którą coraz ciężej było mu zaakceptować. Kiedy Ragnar Guildenstern usłyszał o śmiałym pomyśle najstarszego syna związanym z otwarciem pracowni alchemicznej, nie był z tego faktu szczerze zadowolony. Miał nadzieję, że wraz z ukończeniem studiów, na które zgodził się z trudem i po namowach swojej żony, Björn zajmie się interesami rodzinnymi. Jednak on coraz bardziej pragnął niezależności i odmiennego życia, które pozwoliłoby mu realizować własne pasje. Dlatego też niezadowolony wyszedł z impetem z siedziby, chcąc przejść się wzdłuż portu — szedł miarowym krokiem, przypadkiem stając się świadkiem niecodziennej sytuacji, która wzbudziła jego zainteresowanie. Okolice portu nie zawsze bywały bezpieczne, o czym przekonał się na własnej skórze.
— Hej, hej! — zawołał Guildenstern, choć zdał sobie sprawę, że to, co właśnie poczynił, mogło być nierozsądne. — Spokojnie… — Młody chłopak, który niespodziewanie znalazł się w zasięgu jego wzroku, był w trakcie przemiany w... berserka. Björn szybko przypomniał sobie opowieści o tych legendarnych wojownikach, których gniew i siła potrafiły spowodować chaos i zniszczenie wokół. Mężczyzna przed nim wydawał się tracić kontrolę nad sobą, a Guildenstern widział w jego oczach palący się gniew. Był pewien, że teraz najważniejsze było to, by go uspokoić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. — Zanim komuś stanie się krzywda... — dodał uspokajającym tonem Björn, kierując wzrok prosto w oczy berserka. Starannie dobierał słowa, wiedząc, że jedno źle skierowane zdanie mogło przelać czarę goryczy i doprowadzić do eskalacji. Był gotowy na użycie magii, chociaż nie wiedział, czy był na tyle silny, by go powstrzymać, odczuwając niepewność, co do własnych mocy w obecności berserka.
Choć teraz, po latach, wszystko się zmieniło, był już bowiem dorosłym człowiekiem, dalej czuł więzi z rodzinnym dziedzictwem. Były one jednak znacznie słabsze niż kiedyś, gdyż Björn zaczął zauważać drugą stronę medalu — mimo iż miał świadomość znaczenia i wpływu Guildensternów w regionie, to coraz częściej nie zgadzał się z ich polityką czy metodami działania. Dzisiejsza wizyta u ojca w siedzibie Kompanii Morskiej zakończyła się kolejną kłótnią na temat jego przyszłości. Przyszłości dziedzica, którą coraz ciężej było mu zaakceptować. Kiedy Ragnar Guildenstern usłyszał o śmiałym pomyśle najstarszego syna związanym z otwarciem pracowni alchemicznej, nie był z tego faktu szczerze zadowolony. Miał nadzieję, że wraz z ukończeniem studiów, na które zgodził się z trudem i po namowach swojej żony, Björn zajmie się interesami rodzinnymi. Jednak on coraz bardziej pragnął niezależności i odmiennego życia, które pozwoliłoby mu realizować własne pasje. Dlatego też niezadowolony wyszedł z impetem z siedziby, chcąc przejść się wzdłuż portu — szedł miarowym krokiem, przypadkiem stając się świadkiem niecodziennej sytuacji, która wzbudziła jego zainteresowanie. Okolice portu nie zawsze bywały bezpieczne, o czym przekonał się na własnej skórze.
— Hej, hej! — zawołał Guildenstern, choć zdał sobie sprawę, że to, co właśnie poczynił, mogło być nierozsądne. — Spokojnie… — Młody chłopak, który niespodziewanie znalazł się w zasięgu jego wzroku, był w trakcie przemiany w... berserka. Björn szybko przypomniał sobie opowieści o tych legendarnych wojownikach, których gniew i siła potrafiły spowodować chaos i zniszczenie wokół. Mężczyzna przed nim wydawał się tracić kontrolę nad sobą, a Guildenstern widział w jego oczach palący się gniew. Był pewien, że teraz najważniejsze było to, by go uspokoić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. — Zanim komuś stanie się krzywda... — dodał uspokajającym tonem Björn, kierując wzrok prosto w oczy berserka. Starannie dobierał słowa, wiedząc, że jedno źle skierowane zdanie mogło przelać czarę goryczy i doprowadzić do eskalacji. Był gotowy na użycie magii, chociaż nie wiedział, czy był na tyle silny, by go powstrzymać, odczuwając niepewność, co do własnych mocy w obecności berserka.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Pon 25 Mar - 22:18
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : bezrobotny
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 10 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie mieścił się we własnym ciele – czuł, jak potęga zwierzęcej statury wzrastała mu pod żebrami, spychała go na krawędzie życia, pod samą skórę, gdzie powietrze było ciepłe i duszne; nie mógł się poruszyć, uwięziony pomiędzy cienkimi włóknami fibryny, podczas gdy jego oczy stawały się okrągłe i zwierzęce – patrzył przez nie jak przez wizjer w drzwiach, jakby do niego nie należały, jakby ktoś w każdej chwili mógł przesłonić je metalową osłonką. Bolały go dłonie, skrwawione od wyrosłych spod opuszek pazurów, bolał go kręgosłup, w którym pojedyncze chrząstki zdążyły przeskoczyć i zrosnąć się za sobą, nadając plecom przygarbionego, zwierzęcego kształtu, bolała go gardło, bo kiedy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, na języku poczuł jedynie chrobot obmierzłego warkotu – twarz miał nadal ludzką, lecz żaden człowiek nie wydawał z siebie takiego dźwięku; niedźwiedź był ślepy od emocji, ślepy od głodu po tak długim śnie, opętany agresją – pragnął miękkiej skóry pomiędzy zębami, kopania, wrzasków i szarpania, pragnął kości i mięsa, krzyków, potu i ciosów. Niedźwiedź musiał być okrutny – tak jak wszystkie stworzenia, które pamiętały, jak smakowała krew rozlana na podniebieniu; musiał zapomnieć kim był wcześniej i kim będzie później – musiał być jedynie bestią.
Widział jego oczami przerażoną twarz chłopca, który stał pod fasadą kamienicy, z sakwą kurczowo zaciśniętą w dłoni i oczami mokrymi od łez – jego lęk miał zapach moczu i spoconej skóry, wypełniał zaułek na podobieństwo dławiącego dymu. Zniekształcony, pół-ludzki pół-zwierzęcy cień rósł na ścianie za jego plecami, włosy zaczęły przypominać futro, a zęby stały się większe, bardziej zakrzywione, pozostawiały na języku metaliczny posmak krwi – nie przemieniał poprzez swój gniew, ale poprzez swój strach, wewnątrz ciała obie emocje wyglądały jednak tak samo: jak spłycony oddech i przyspieszone tętno, mięśnie napięte cięciwą wzdłuż długich kości. Bał się, że Gerhart nie wpuści go do domu, jeśli przyjdzie z powrotem z pustymi rękami i sakwą na talary wyzutą na drugą stronę, bez choćby monety zaplątanej w fałdy szorstkiego materiału – przerażały go długie, zacienione ulice miasta, witryny, za którymi ciemne, ludzkie sylwetki poruszały się nawet pod osłoną nocy, mężczyźni przypatrujący mu się tak, jakby był zwierzęciem przeznaczonym na ubój i kobiety, rozchylające wargi w uśmiechach, w których zawsze czaiło się coś niepokojącego. Bał się go zawieść, a jego strach szybko przeobraził się w złość, jakby oba uczucia przepłynęły do serca tą samą, ciasno zawężoną aortą. Spokojnie.
Drgnął wyraźnie, poruszony brzmieniem cudzego głosu i odwrócił głowę, zatrzymując lśniące, bursztynowe spojrzenie na obcej twarzy – zwierzęce myśli napłynęły mu pod skronie gorszącym strumieniem, a on poczuł się, jakby próbował uwięzić pod czaszką wygłodniałe ujadanie, chrobot zębów o gładki strop potylicy i gniew, który do niego nie należał, bo poruszał się po ciele w rytm zupełnie innego pulsu, zatruwał mu krew i sprawiał, że dziąsła wciąż pękały pod uciskiem kłów, a pazury zakrzywiały się i rosły, zniekształcając kształt dłoni, które z wierzchu zdążyły już porosnąć grubym, brunatnym futrem. Starał się patrzeć mężczyźnie w oczy i oddychać głębiej, choć nie potrafił stwierdzić, czy jego pierś poruszała się pod wpływem powietrza, bo ciało miał sztywne i zdrętwiałe, a krew uwierała go w żyłach bolesnym pulsowaniem, które sprawiało, że miał ochotę krzyczeć – pamiętał, że w Pāvilosta ojciec trzymał nad kominkiem strzelbę na niedźwiedzie, a on każdego dnia spędzonego w piwnicy myślał o tym, że dzisiaj w końcu zejdzie po schodach po to, aby go zastrzelić. Teraz, kiedy patrzył na twarz Björna, pomyślał o tym samym – czy ten mężczyzna byłby skłonny go zabić? Sierść opadła mu wzdłuż karku, prawie uspokajająco, w tej samej chwili chłopiec, który dotąd dygotał z plecami przypartymi do muru, zrobił jednak coś, czego żaden człowiek nie powinien robić w obliczu dzikiego zwierzęcia – biegiem rzucił się do przodu.
Widział jego oczami przerażoną twarz chłopca, który stał pod fasadą kamienicy, z sakwą kurczowo zaciśniętą w dłoni i oczami mokrymi od łez – jego lęk miał zapach moczu i spoconej skóry, wypełniał zaułek na podobieństwo dławiącego dymu. Zniekształcony, pół-ludzki pół-zwierzęcy cień rósł na ścianie za jego plecami, włosy zaczęły przypominać futro, a zęby stały się większe, bardziej zakrzywione, pozostawiały na języku metaliczny posmak krwi – nie przemieniał poprzez swój gniew, ale poprzez swój strach, wewnątrz ciała obie emocje wyglądały jednak tak samo: jak spłycony oddech i przyspieszone tętno, mięśnie napięte cięciwą wzdłuż długich kości. Bał się, że Gerhart nie wpuści go do domu, jeśli przyjdzie z powrotem z pustymi rękami i sakwą na talary wyzutą na drugą stronę, bez choćby monety zaplątanej w fałdy szorstkiego materiału – przerażały go długie, zacienione ulice miasta, witryny, za którymi ciemne, ludzkie sylwetki poruszały się nawet pod osłoną nocy, mężczyźni przypatrujący mu się tak, jakby był zwierzęciem przeznaczonym na ubój i kobiety, rozchylające wargi w uśmiechach, w których zawsze czaiło się coś niepokojącego. Bał się go zawieść, a jego strach szybko przeobraził się w złość, jakby oba uczucia przepłynęły do serca tą samą, ciasno zawężoną aortą. Spokojnie.
Drgnął wyraźnie, poruszony brzmieniem cudzego głosu i odwrócił głowę, zatrzymując lśniące, bursztynowe spojrzenie na obcej twarzy – zwierzęce myśli napłynęły mu pod skronie gorszącym strumieniem, a on poczuł się, jakby próbował uwięzić pod czaszką wygłodniałe ujadanie, chrobot zębów o gładki strop potylicy i gniew, który do niego nie należał, bo poruszał się po ciele w rytm zupełnie innego pulsu, zatruwał mu krew i sprawiał, że dziąsła wciąż pękały pod uciskiem kłów, a pazury zakrzywiały się i rosły, zniekształcając kształt dłoni, które z wierzchu zdążyły już porosnąć grubym, brunatnym futrem. Starał się patrzeć mężczyźnie w oczy i oddychać głębiej, choć nie potrafił stwierdzić, czy jego pierś poruszała się pod wpływem powietrza, bo ciało miał sztywne i zdrętwiałe, a krew uwierała go w żyłach bolesnym pulsowaniem, które sprawiało, że miał ochotę krzyczeć – pamiętał, że w Pāvilosta ojciec trzymał nad kominkiem strzelbę na niedźwiedzie, a on każdego dnia spędzonego w piwnicy myślał o tym, że dzisiaj w końcu zejdzie po schodach po to, aby go zastrzelić. Teraz, kiedy patrzył na twarz Björna, pomyślał o tym samym – czy ten mężczyzna byłby skłonny go zabić? Sierść opadła mu wzdłuż karku, prawie uspokajająco, w tej samej chwili chłopiec, który dotąd dygotał z plecami przypartymi do muru, zrobił jednak coś, czego żaden człowiek nie powinien robić w obliczu dzikiego zwierzęcia – biegiem rzucił się do przodu.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead