:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Retrospekcje
Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994)
2 posters
Jāzeps Ešenvalds
Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Czw 8 Lut - 17:49
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Zimny, północny wiatr dotarł w zaułek portu, gdzie lepka ślina kanału wpadała prosto w otwarte gardło jeziora Golddajávri – czuł, jak chłód rozpina mu guziki płaszcza i zagląda pod wełniane poły, a potem zaciska dłonie na szyi, wstępując na twarz ciepłem pąsowych wypieków. Trząsł się pod ubraniem, starając się pocierać o siebie dłońmi, lecz palce miał już skostniałe i gdyby na nie nie patrzył, nie byłby pewien, czy zginały się w palcach, mżawka zbierała się tymczasem srebrną obręczą na jego włosach, potarganych i spuszonych od wilgoci – rzadko oddalał się od warsztatu Gerharta, uwiązany do rzemieślniczego stołu jak pies w zbyt ciasnej, skórzanej obroży, krążący na łańcuchu wokół miejsca, gdzie jego łapy zdążyły już wydeptać ścieżkę, sunącą nierównym okręgiem po podłodze. Nawet kiedy przez rozmokły, zimowy krajobraz przezierało słońce, a mężczyzna zamykał pracownię na klucz, pozwalając jej odtajać pod cienką warstwą kurzu, świat, który rozprostowywał za drzwiami swoje długie, wysmukłe kończyny, wciąż wydawał się zbyt wielki, aby stanąć mu naprzeciw – spędzał całe dnie w ciasnym pokoju na strychu, gdzie przez pękniętą krokiew wlatywały do środka gołębie, zebrane w pierzaste objęcia swoich skrzydeł. Nigdy ich nie wypędzał – zazwyczaj wsłuchiwał się jedynie w ciche gruchanie, miarowe jak uderzenia serca, czasem nadawał im imiona, przypadkowe, łotewskie słowa, które zapamiętał z dzieciństwa: pilsēta, nekas, skolotājs. Tym razem znajdował się jednak daleko od wyludnionych okolic Forsteder, a wiatr, pchnięty do miasta z północnych wybrzeży, sprawiał, że czuł się, jakby znów trafił pomiędzy drewniane burty jednego z wielu, bałtyckich statków – morze nie miało początku, ale zawsze kończyło się tam, gdzie wracał do domu.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Cudza dłoń wsunęła się za krawędź jego kieszeni, wyciągając garść srebrnych talarów, spośród których jeden – przypadkowy, o niskim nominale – spadł ze stukotem na chodnik, obijając się o bruk i ginąc w mętnej kałuży. To nie były jego pieniądze – gniew, który wezbrał mu w piersi, też do niego nie należał. Wyobraził ciężar dłoni Gerharta i jego zawiedzione, groźne spojrzenie, którym ganił w porcie chłopców, niezdolnych wykonywać swojej pracy i poczuł, jak łopatki schodzą mu się ku sobie, spięte na plecach sztywnym dreszczem – cudza sylwetka mignęła mu w jednej z bocznych, zacienionych ulic, a kiedy ruszył przed siebie, w ślad za złodziejem, słyszał tylko pośpieszne, łopoczące kroki i własny oddech, skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Był zmęczony i głodny, jak za każdym razem, gdy emocje uwierały go sińcem w dolnej partii serca, wzrok miał jednak zdrętwiały w prostej linii, a mięśnie napięte boleśnie pod materiałem swetra. Wydawało mu się, że jego oddech stał się głębszy i bardziej dyszący, płaszcz napiął się niewygodnie na zgarbieniu karku – Midgard rozciągał się przed nim jak długa, wąska trumna.
Cierpienie rozłożyło się w czasie – rozchodziło się powoli, tak, aby nie zapomnieć o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, wędrowało od palców u nóg, aż po włosy, krążyło między zagłębieniami tkanek, wbijało się jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad. Dopiero kiedy zacisnął dłoń na ramieniu złodzieja, zdał sobie sprawę, jak bardzo uwierało go całe ciało, jak bolesny okazał się ten gest – wyciągnięcie ramienia, jak bolesny okazał się – nie dla niego, ale dla chłopca, który odwrócił się gwałtownie, zrywając z gardła głośny, piskliwy okrzyk strachu i przywierając plecami do ściany. Gniew pulsował mu w żyłach, choć wcale nie chciał go czuć, nie czuł go, złość, która złamała mu paznokcie i wyrżnęła się na wierzch zakrzywieniem niedźwiedzich pazurów, nie należała do niego – była częścią zwierzęcia, którego ciało zakuwało go w kajdanki, miażdżyło mu żebra i rozpychało duszę. Nie mógł się uwolnić, więc miotał się pod kryzą ciężkiej, brunatnej sierści, próbował złapać oddech, cofnąć dłoń, która coraz wyraźniej przypominała zwierzęcą łapę, zamknąć usta, które wypełniły się krwią spływającą ze skaleczonych dziąseł, krzyknąć na chłopca, żeby uciekał i jednocześnie chwycić go zębami za ramię, aż przegryzłby się do krwi i złamał kość w ciasnym uwięzie szczęki. Ciało zdecydowało już za niego – pozwoliło mu jeszcze tylko patrzeć i oddychać.
Ruch był szybki, ledwie wyczuwalny. Cudza dłoń wsunęła się za krawędź jego kieszeni, wyciągając garść srebrnych talarów, spośród których jeden – przypadkowy, o niskim nominale – spadł ze stukotem na chodnik, obijając się o bruk i ginąc w mętnej kałuży. To nie były jego pieniądze – gniew, który wezbrał mu w piersi, też do niego nie należał. Wyobraził ciężar dłoni Gerharta i jego zawiedzione, groźne spojrzenie, którym ganił w porcie chłopców, niezdolnych wykonywać swojej pracy i poczuł, jak łopatki schodzą mu się ku sobie, spięte na plecach sztywnym dreszczem – cudza sylwetka mignęła mu w jednej z bocznych, zacienionych ulic, a kiedy ruszył przed siebie, w ślad za złodziejem, słyszał tylko pośpieszne, łopoczące kroki i własny oddech, skraplający się parą w burym, ulicznym powietrzu. Był zmęczony i głodny, jak za każdym razem, gdy emocje uwierały go sińcem w dolnej partii serca, wzrok miał jednak zdrętwiały w prostej linii, a mięśnie napięte boleśnie pod materiałem swetra. Wydawało mu się, że jego oddech stał się głębszy i bardziej dyszący, płaszcz napiął się niewygodnie na zgarbieniu karku – Midgard rozciągał się przed nim jak długa, wąska trumna.
Cierpienie rozłożyło się w czasie – rozchodziło się powoli, tak, aby nie zapomnieć o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, wędrowało od palców u nóg, aż po włosy, krążyło między zagłębieniami tkanek, wbijało się jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad. Dopiero kiedy zacisnął dłoń na ramieniu złodzieja, zdał sobie sprawę, jak bardzo uwierało go całe ciało, jak bolesny okazał się ten gest – wyciągnięcie ramienia, jak bolesny okazał się – nie dla niego, ale dla chłopca, który odwrócił się gwałtownie, zrywając z gardła głośny, piskliwy okrzyk strachu i przywierając plecami do ściany. Gniew pulsował mu w żyłach, choć wcale nie chciał go czuć, nie czuł go, złość, która złamała mu paznokcie i wyrżnęła się na wierzch zakrzywieniem niedźwiedzich pazurów, nie należała do niego – była częścią zwierzęcia, którego ciało zakuwało go w kajdanki, miażdżyło mu żebra i rozpychało duszę. Nie mógł się uwolnić, więc miotał się pod kryzą ciężkiej, brunatnej sierści, próbował złapać oddech, cofnąć dłoń, która coraz wyraźniej przypominała zwierzęcą łapę, zamknąć usta, które wypełniły się krwią spływającą ze skaleczonych dziąseł, krzyknąć na chłopca, żeby uciekał i jednocześnie chwycić go zębami za ramię, aż przegryzłby się do krwi i złamał kość w ciasnym uwięzie szczęki. Ciało zdecydowało już za niego – pozwoliło mu jeszcze tylko patrzeć i oddychać.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Björn Guildenstern
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Pon 11 Mar - 10:26
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Björn już dawno przyzwyczaił się do zimnej pogody, dorastał bowiem w Burzowym Przylądku, na kamiennej, samotnej wyspie zewsząd otoczonej nieprzewidywalnym, gwałtownym morzem. Wiatr, niosący ze sobą morskie piany i zapach soli, był dla niego codziennością, a szum wzburzonych fal stanowił melodię, do której zasypiał wieczorami. Przemysłowa dzielnica Ragnhildy Potężnej, gdzie przyszło mu zamieszkać po wyprowadzce na studia, przypominały mu poniekąd rodzinne Bergen, choć po dłuższym zastanowieniu było tam znacznie ciszej niż w Midgardzie. Polubił jednak okolice Portu Północnego — znał tu większość ludzi, przynajmniej z widzenia, od wielu lat pracujących na co dzień dla jego rodziny. Kompania Morska, która należała do Guildensternów, miała tu główną siedzibę — w końcu to właśnie z Midgardu ich floty statków żeglowały po wszystkich znanych morzach, a wpływy sięgały daleko poza granice krajów skandynawskich. Choć Björn oficjalnie już w niej nie pracował, jedynie od czasu do czasu odwiedzając wiecznie zapracowanego ojca czy dziadka, to niemal każda wizyta przypominała mu, że to właśnie tu, na nabrzeżu, w cieniu wysokich masztów statków handlowych, miał okazję spędzać bezcenne chwile swojego dzieciństwa, przysłuchując się opowieściom o morskich przygodach i tajemniczych krajach, do których żeglowały floty Guildensternów.
Choć teraz, po latach, wszystko się zmieniło, był już bowiem dorosłym człowiekiem, dalej czuł więzi z rodzinnym dziedzictwem. Były one jednak znacznie słabsze niż kiedyś, gdyż Björn zaczął zauważać drugą stronę medalu — mimo iż miał świadomość znaczenia i wpływu Guildensternów w regionie, to coraz częściej nie zgadzał się z ich polityką czy metodami działania. Dzisiejsza wizyta u ojca w siedzibie Kompanii Morskiej zakończyła się kolejną kłótnią na temat jego przyszłości. Przyszłości dziedzica, którą coraz ciężej było mu zaakceptować. Kiedy Ragnar Guildenstern usłyszał o śmiałym pomyśle najstarszego syna związanym z otwarciem pracowni alchemicznej, nie był z tego faktu szczerze zadowolony. Miał nadzieję, że wraz z ukończeniem studiów, na które zgodził się z trudem i po namowach swojej żony, Björn zajmie się interesami rodzinnymi. Jednak on coraz bardziej pragnął niezależności i odmiennego życia, które pozwoliłoby mu realizować własne pasje. Dlatego też niezadowolony wyszedł z impetem z siedziby, chcąc przejść się wzdłuż portu — szedł miarowym krokiem, przypadkiem stając się świadkiem niecodziennej sytuacji, która wzbudziła jego zainteresowanie. Okolice portu nie zawsze bywały bezpieczne, o czym przekonał się na własnej skórze.
— Hej, hej! — zawołał Guildenstern, choć zdał sobie sprawę, że to, co właśnie poczynił, mogło być nierozsądne. — Spokojnie… — Młody chłopak, który niespodziewanie znalazł się w zasięgu jego wzroku, był w trakcie przemiany w... berserka. Björn szybko przypomniał sobie opowieści o tych legendarnych wojownikach, których gniew i siła potrafiły spowodować chaos i zniszczenie wokół. Mężczyzna przed nim wydawał się tracić kontrolę nad sobą, a Guildenstern widział w jego oczach palący się gniew. Był pewien, że teraz najważniejsze było to, by go uspokoić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. — Zanim komuś stanie się krzywda... — dodał uspokajającym tonem Björn, kierując wzrok prosto w oczy berserka. Starannie dobierał słowa, wiedząc, że jedno źle skierowane zdanie mogło przelać czarę goryczy i doprowadzić do eskalacji. Był gotowy na użycie magii, chociaż nie wiedział, czy był na tyle silny, by go powstrzymać, odczuwając niepewność, co do własnych mocy w obecności berserka.
Choć teraz, po latach, wszystko się zmieniło, był już bowiem dorosłym człowiekiem, dalej czuł więzi z rodzinnym dziedzictwem. Były one jednak znacznie słabsze niż kiedyś, gdyż Björn zaczął zauważać drugą stronę medalu — mimo iż miał świadomość znaczenia i wpływu Guildensternów w regionie, to coraz częściej nie zgadzał się z ich polityką czy metodami działania. Dzisiejsza wizyta u ojca w siedzibie Kompanii Morskiej zakończyła się kolejną kłótnią na temat jego przyszłości. Przyszłości dziedzica, którą coraz ciężej było mu zaakceptować. Kiedy Ragnar Guildenstern usłyszał o śmiałym pomyśle najstarszego syna związanym z otwarciem pracowni alchemicznej, nie był z tego faktu szczerze zadowolony. Miał nadzieję, że wraz z ukończeniem studiów, na które zgodził się z trudem i po namowach swojej żony, Björn zajmie się interesami rodzinnymi. Jednak on coraz bardziej pragnął niezależności i odmiennego życia, które pozwoliłoby mu realizować własne pasje. Dlatego też niezadowolony wyszedł z impetem z siedziby, chcąc przejść się wzdłuż portu — szedł miarowym krokiem, przypadkiem stając się świadkiem niecodziennej sytuacji, która wzbudziła jego zainteresowanie. Okolice portu nie zawsze bywały bezpieczne, o czym przekonał się na własnej skórze.
— Hej, hej! — zawołał Guildenstern, choć zdał sobie sprawę, że to, co właśnie poczynił, mogło być nierozsądne. — Spokojnie… — Młody chłopak, który niespodziewanie znalazł się w zasięgu jego wzroku, był w trakcie przemiany w... berserka. Björn szybko przypomniał sobie opowieści o tych legendarnych wojownikach, których gniew i siła potrafiły spowodować chaos i zniszczenie wokół. Mężczyzna przed nim wydawał się tracić kontrolę nad sobą, a Guildenstern widział w jego oczach palący się gniew. Był pewien, że teraz najważniejsze było to, by go uspokoić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. — Zanim komuś stanie się krzywda... — dodał uspokajającym tonem Björn, kierując wzrok prosto w oczy berserka. Starannie dobierał słowa, wiedząc, że jedno źle skierowane zdanie mogło przelać czarę goryczy i doprowadzić do eskalacji. Był gotowy na użycie magii, chociaż nie wiedział, czy był na tyle silny, by go powstrzymać, odczuwając niepewność, co do własnych mocy w obecności berserka.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Pon 25 Mar - 22:18
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie mieścił się we własnym ciele – czuł, jak potęga zwierzęcej statury wzrastała mu pod żebrami, spychała go na krawędzie życia, pod samą skórę, gdzie powietrze było ciepłe i duszne; nie mógł się poruszyć, uwięziony pomiędzy cienkimi włóknami fibryny, podczas gdy jego oczy stawały się okrągłe i zwierzęce – patrzył przez nie jak przez wizjer w drzwiach, jakby do niego nie należały, jakby ktoś w każdej chwili mógł przesłonić je metalową osłonką. Bolały go dłonie, skrwawione od wyrosłych spod opuszek pazurów, bolał go kręgosłup, w którym pojedyncze chrząstki zdążyły przeskoczyć i zrosnąć się za sobą, nadając plecom przygarbionego, zwierzęcego kształtu, bolała go gardło, bo kiedy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, na języku poczuł jedynie chrobot obmierzłego warkotu – twarz miał nadal ludzką, lecz żaden człowiek nie wydawał z siebie takiego dźwięku; niedźwiedź był ślepy od emocji, ślepy od głodu po tak długim śnie, opętany agresją – pragnął miękkiej skóry pomiędzy zębami, kopania, wrzasków i szarpania, pragnął kości i mięsa, krzyków, potu i ciosów. Niedźwiedź musiał być okrutny – tak jak wszystkie stworzenia, które pamiętały, jak smakowała krew rozlana na podniebieniu; musiał zapomnieć kim był wcześniej i kim będzie później – musiał być jedynie bestią.
Widział jego oczami przerażoną twarz chłopca, który stał pod fasadą kamienicy, z sakwą kurczowo zaciśniętą w dłoni i oczami mokrymi od łez – jego lęk miał zapach moczu i spoconej skóry, wypełniał zaułek na podobieństwo dławiącego dymu. Zniekształcony, pół-ludzki pół-zwierzęcy cień rósł na ścianie za jego plecami, włosy zaczęły przypominać futro, a zęby stały się większe, bardziej zakrzywione, pozostawiały na języku metaliczny posmak krwi – nie przemieniał poprzez swój gniew, ale poprzez swój strach, wewnątrz ciała obie emocje wyglądały jednak tak samo: jak spłycony oddech i przyspieszone tętno, mięśnie napięte cięciwą wzdłuż długich kości. Bał się, że Gerhart nie wpuści go do domu, jeśli przyjdzie z powrotem z pustymi rękami i sakwą na talary wyzutą na drugą stronę, bez choćby monety zaplątanej w fałdy szorstkiego materiału – przerażały go długie, zacienione ulice miasta, witryny, za którymi ciemne, ludzkie sylwetki poruszały się nawet pod osłoną nocy, mężczyźni przypatrujący mu się tak, jakby był zwierzęciem przeznaczonym na ubój i kobiety, rozchylające wargi w uśmiechach, w których zawsze czaiło się coś niepokojącego. Bał się go zawieść, a jego strach szybko przeobraził się w złość, jakby oba uczucia przepłynęły do serca tą samą, ciasno zawężoną aortą. Spokojnie.
Drgnął wyraźnie, poruszony brzmieniem cudzego głosu i odwrócił głowę, zatrzymując lśniące, bursztynowe spojrzenie na obcej twarzy – zwierzęce myśli napłynęły mu pod skronie gorszącym strumieniem, a on poczuł się, jakby próbował uwięzić pod czaszką wygłodniałe ujadanie, chrobot zębów o gładki strop potylicy i gniew, który do niego nie należał, bo poruszał się po ciele w rytm zupełnie innego pulsu, zatruwał mu krew i sprawiał, że dziąsła wciąż pękały pod uciskiem kłów, a pazury zakrzywiały się i rosły, zniekształcając kształt dłoni, które z wierzchu zdążyły już porosnąć grubym, brunatnym futrem. Starał się patrzeć mężczyźnie w oczy i oddychać głębiej, choć nie potrafił stwierdzić, czy jego pierś poruszała się pod wpływem powietrza, bo ciało miał sztywne i zdrętwiałe, a krew uwierała go w żyłach bolesnym pulsowaniem, które sprawiało, że miał ochotę krzyczeć – pamiętał, że w Pāvilosta ojciec trzymał nad kominkiem strzelbę na niedźwiedzie, a on każdego dnia spędzonego w piwnicy myślał o tym, że dzisiaj w końcu zejdzie po schodach po to, aby go zastrzelić. Teraz, kiedy patrzył na twarz Björna, pomyślał o tym samym – czy ten mężczyzna byłby skłonny go zabić? Sierść opadła mu wzdłuż karku, prawie uspokajająco, w tej samej chwili chłopiec, który dotąd dygotał z plecami przypartymi do muru, zrobił jednak coś, czego żaden człowiek nie powinien robić w obliczu dzikiego zwierzęcia – biegiem rzucił się do przodu.
Widział jego oczami przerażoną twarz chłopca, który stał pod fasadą kamienicy, z sakwą kurczowo zaciśniętą w dłoni i oczami mokrymi od łez – jego lęk miał zapach moczu i spoconej skóry, wypełniał zaułek na podobieństwo dławiącego dymu. Zniekształcony, pół-ludzki pół-zwierzęcy cień rósł na ścianie za jego plecami, włosy zaczęły przypominać futro, a zęby stały się większe, bardziej zakrzywione, pozostawiały na języku metaliczny posmak krwi – nie przemieniał poprzez swój gniew, ale poprzez swój strach, wewnątrz ciała obie emocje wyglądały jednak tak samo: jak spłycony oddech i przyspieszone tętno, mięśnie napięte cięciwą wzdłuż długich kości. Bał się, że Gerhart nie wpuści go do domu, jeśli przyjdzie z powrotem z pustymi rękami i sakwą na talary wyzutą na drugą stronę, bez choćby monety zaplątanej w fałdy szorstkiego materiału – przerażały go długie, zacienione ulice miasta, witryny, za którymi ciemne, ludzkie sylwetki poruszały się nawet pod osłoną nocy, mężczyźni przypatrujący mu się tak, jakby był zwierzęciem przeznaczonym na ubój i kobiety, rozchylające wargi w uśmiechach, w których zawsze czaiło się coś niepokojącego. Bał się go zawieść, a jego strach szybko przeobraził się w złość, jakby oba uczucia przepłynęły do serca tą samą, ciasno zawężoną aortą. Spokojnie.
Drgnął wyraźnie, poruszony brzmieniem cudzego głosu i odwrócił głowę, zatrzymując lśniące, bursztynowe spojrzenie na obcej twarzy – zwierzęce myśli napłynęły mu pod skronie gorszącym strumieniem, a on poczuł się, jakby próbował uwięzić pod czaszką wygłodniałe ujadanie, chrobot zębów o gładki strop potylicy i gniew, który do niego nie należał, bo poruszał się po ciele w rytm zupełnie innego pulsu, zatruwał mu krew i sprawiał, że dziąsła wciąż pękały pod uciskiem kłów, a pazury zakrzywiały się i rosły, zniekształcając kształt dłoni, które z wierzchu zdążyły już porosnąć grubym, brunatnym futrem. Starał się patrzeć mężczyźnie w oczy i oddychać głębiej, choć nie potrafił stwierdzić, czy jego pierś poruszała się pod wpływem powietrza, bo ciało miał sztywne i zdrętwiałe, a krew uwierała go w żyłach bolesnym pulsowaniem, które sprawiało, że miał ochotę krzyczeć – pamiętał, że w Pāvilosta ojciec trzymał nad kominkiem strzelbę na niedźwiedzie, a on każdego dnia spędzonego w piwnicy myślał o tym, że dzisiaj w końcu zejdzie po schodach po to, aby go zastrzelić. Teraz, kiedy patrzył na twarz Björna, pomyślał o tym samym – czy ten mężczyzna byłby skłonny go zabić? Sierść opadła mu wzdłuż karku, prawie uspokajająco, w tej samej chwili chłopiec, który dotąd dygotał z plecami przypartymi do muru, zrobił jednak coś, czego żaden człowiek nie powinien robić w obliczu dzikiego zwierzęcia – biegiem rzucił się do przodu.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Björn Guildenstern
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Sob 25 Maj - 19:54
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Nie wiedział, czy powinien był się wychylać. Teraz zaczynał żałować, że wyszedł z jakąkolwiek inicjatywą — Björn stał na skraju decyzji, wahając się coraz bardziej, czy powinien był dalej ryzykować i wychylać się zbyt daleko. To była typowa dla niego sytuacja – działał zanim zdążył przemyśleć wszystkie możliwe konsekwencje. W jego naturze leżała impulsywność, która czasami prowadziła do nietrafionych posunięć, ale równocześnie sprawiała, że był gotowy na podjęcie ryzyka w chwilach, gdy inni wahali się jeszcze nad konsekwencjami. Decyzja musiała być podjęta szybko — to było momentalne, impulsywne działanie, ale w głębi duszy wierzył, że była ona właściwa. Nie chciał, by komukolwiek stała się krzywda. Mimo iż nie miał do czynienia nigdy wcześniej z berserkiem i nie spotkał się z żadnym w cztery oczy odkąd przeprowadził się do Midgardu, to w tym przypadku wiedział jedno: należało go jak najszybciej uspokoić. O ile było to w ogóle możliwe. O ile tak powinno było się z nimi postępować. Nie miał przy sobie żadnego eliksiru, który mógłby pomóc w tej kryzysowej sytuacji, ale niedaleko, tuż za rogiem, nieopodal portu, znajdował się jego niedawno otworzony sklep.
— Hej, hej... — powiedział jeszcze raz równie ostrożnym głosem Björn, mając nadzieję, że nieznajomy mężczyzna zaraz się uspokoi i wróci do swojej człowieczej formy. Musiał być uważny, ale jednocześnie pewny siebie, gotowy na każdy możliwy scenariusz. — Proszę, spokojnie... — Jak w takich sytuacjach powinno się przemawiać do berserkera? Przeklinał się w myślach, nie mając pojęcia, czy podjął właściwą decyzję. Po co ci to było, Björn? — Nie ma potrzeby się denerwować… Chyba nie chcesz, by komukolwiek się stało? — Nie wiedział, kim był i jakie miał intencje, co w rzeczywistości skrywało się pod zwierzęcą staturą — równie dobrze mógłby być jednym z niebezpiecznych ślepców, których powinien był się wystrzegać, jak powtarzała mu przy niemal każdej okazji rodzina. — Może... Może pomyśl o czymś przyjemnym. Co cię uspokaja? — Björn czuł, że skupił jego zwierzęce spojrzenie na sobie, mając przy tym nadzieję, że odwiódł go od od decyzji rozszarpania młodocianego złodziejaszka. W tym samym momencie przyparty do muru chłopak rzucił się biegiem do przodu.
— Spójrz na mnie. — Kurwa. Björn nie wiedział, czy byłby w stanie skrzywdzić berserkera — prawdopodobnie musiałby to jednak zrobić, gdyby rzucił się za chłopakiem. Każdy mięsień w ciele młodego Guildensterna był napięty, gotowy do działania, ale umysł wciąż analizował wszystkie możliwe scenariusze. Jeśli go nie powstrzymam, to komuś stanie się krzywda... — pomyślał. Musiał być przygotowany na podjęcie jakiejkolwiek akcji, mimo iż serce podpowiadało mu, że skrzywdzenie nieznajomego byłoby ostatnią rzeczą, jaką chciałby dziś zrobić.
— Hej, hej... — powiedział jeszcze raz równie ostrożnym głosem Björn, mając nadzieję, że nieznajomy mężczyzna zaraz się uspokoi i wróci do swojej człowieczej formy. Musiał być uważny, ale jednocześnie pewny siebie, gotowy na każdy możliwy scenariusz. — Proszę, spokojnie... — Jak w takich sytuacjach powinno się przemawiać do berserkera? Przeklinał się w myślach, nie mając pojęcia, czy podjął właściwą decyzję. Po co ci to było, Björn? — Nie ma potrzeby się denerwować… Chyba nie chcesz, by komukolwiek się stało? — Nie wiedział, kim był i jakie miał intencje, co w rzeczywistości skrywało się pod zwierzęcą staturą — równie dobrze mógłby być jednym z niebezpiecznych ślepców, których powinien był się wystrzegać, jak powtarzała mu przy niemal każdej okazji rodzina. — Może... Może pomyśl o czymś przyjemnym. Co cię uspokaja? — Björn czuł, że skupił jego zwierzęce spojrzenie na sobie, mając przy tym nadzieję, że odwiódł go od od decyzji rozszarpania młodocianego złodziejaszka. W tym samym momencie przyparty do muru chłopak rzucił się biegiem do przodu.
— Spójrz na mnie. — Kurwa. Björn nie wiedział, czy byłby w stanie skrzywdzić berserkera — prawdopodobnie musiałby to jednak zrobić, gdyby rzucił się za chłopakiem. Każdy mięsień w ciele młodego Guildensterna był napięty, gotowy do działania, ale umysł wciąż analizował wszystkie możliwe scenariusze. Jeśli go nie powstrzymam, to komuś stanie się krzywda... — pomyślał. Musiał być przygotowany na podjęcie jakiejkolwiek akcji, mimo iż serce podpowiadało mu, że skrzywdzenie nieznajomego byłoby ostatnią rzeczą, jaką chciałby dziś zrobić.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Sro 19 Cze - 16:17
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Gniew rozprzestrzeniał się po jego ciele jak trucizna – ciężki i gęsty, krzepnący w ciasnych splotach żył, które skręcały się coraz ciaśniej wokół spuchniętego serca; emocje, które odczuwał, nie były jego własne – należały do zwierzęcia, trzymanego za kratami żeber, uwięzionego pomiędzy przedsionkami serca, aż nerwowe przechodzenie wzdłuż łuku aorty wprowadziło je w nużącą stereotypię, zachowanie charakterystyczne dla istot, które zbyt wiele czasu spędziły w niewoli. Nie czuł swoich dłoni, odrętwiałych opuszków, gdzie pod paznokciami rozchodził się uciążliwy, pulsacyjny ból, atrofia w miejscach wzrostu płytkich obłączków, które stopniowo stawały się coraz twardsze i bardziej wygięte, nienaturalnie zakrzywione i ostre jak u zwierzęcia – niedźwiedź pragnął wydostać się z jego wnętrza, a on był pewien, że ciepło, które rozlało się nieprzyjemną kwasotą po jego żołądku, było w rzeczywistości krwią, spływającą spod drapieżnych szczęk, jak gdyby całe jego ciało musiało zostać rozerwane od środka, aby skóra mogła wywrócić się na drugą stronę, ciemną i porośniętą futrem. Nie zauważał ruchów swoich ramion, dopóki wyciągnięte dłonie nie zatrzymały się nagle przed jego twarzą, pogrubione i porośnięte nierównymi wiechciami sierści, która gęstniała wokół pazurów – oddychał coraz ciężej, a obraz rozmazywał mu się przed oczami, jak gdyby źrenica, wciąż nie całkiem zwierzęca, lecz jednocześnie niewystarczająco ludzka, nie potrafiła objąć kształtu otaczającej go rzeczywistości.
Zerwał się w stronę chłopca, który gwałtownie oderwał plecy od ściany, ale jego palce zahaczyły jedynie o krawędź kurtki, zrywając cienki ortalion i pozostawiając pod paznokciami pasmo krwi po zadrapaniu. Poczuł, jak jego płuca zapadają się pomiędzy żebrami, ale nie słyszał ciężkiego wydechu, który uciekł mu spomiędzy ust, kiedy nieregularny szum zaczął przypominać dźwięk cudzego głosu – odwrócił głowę, zatrzymując wzrok na jasnych, zielonych oczach mężczyzny, który wpatrywał się w niego tak, jak można by wpatrywać się w drapieżne stworzenie, jak gdyby napięte ciało i kontakt wzrokowy miały odwieść go od agresji. Nieznajomy coś do niego mówił, lecz nie słyszał dokładnie – nie potrafił zewrzeć słów w zrozumiałe zdanie, spiąć ich ze sobą w sposób, który miałby sens; pod skrońmi słyszał jedynie gwałtowne bicie swojego serca, huk, z jakim puls uderzał o ściany tętnic. Spójrz na mnie. Patrzył – chciał prosić go, żeby użył zaklęcia, zamknął jego serce w ciasnym wyrażeniu nordyckiej magii, jednym z tych, które powstrzymywały emocje przed krzewieniem się na boki, poza ciasną donicę prawego przedsionka, ale zamiast tego poczuł tylko, jak wilgoć zbiera mu się pod dolną powieką i spływa po twarzy, pozostawia dwie zaczerwienione smugi wzdłuż spąsowiałych policzków i kołysze się na drżącej brodzie, jakby nie mogła zdecydować się, czy powinna skapnąć na ziemię lub pozostawić po sobie ślad na bawełnianym ubraniu.
– M-m… – głos drapał go w gardle, obcy i nieludzki, choć kolejny, głęboki wdech sprawił, że pazury stępiły się na krawędziach. – M-możesz mi pomóc? – brzmiał inaczej niż zwykle, szorstko – nie był pewien, czy słowa kiedykolwiek sięgnęły uszu nieznajomego, choć czuł, jak dźwięk prośby uwierał go na podniebieniu. – P-Proszę, ja nie wiem… n-nie wiem jak… – gniew się wycofał – powoli i bez przekonania, ale jego ciało wciąż pozostało sztywne i otępiałe, a plecy bez przekonania osunęły się po ścianie budynku. Pochylił głowę, spoglądając na swoje dłonie, linię czerwieni zbierającą się pod paznokciami. – Nie chciałem zrobić mu krzywdy.
Zerwał się w stronę chłopca, który gwałtownie oderwał plecy od ściany, ale jego palce zahaczyły jedynie o krawędź kurtki, zrywając cienki ortalion i pozostawiając pod paznokciami pasmo krwi po zadrapaniu. Poczuł, jak jego płuca zapadają się pomiędzy żebrami, ale nie słyszał ciężkiego wydechu, który uciekł mu spomiędzy ust, kiedy nieregularny szum zaczął przypominać dźwięk cudzego głosu – odwrócił głowę, zatrzymując wzrok na jasnych, zielonych oczach mężczyzny, który wpatrywał się w niego tak, jak można by wpatrywać się w drapieżne stworzenie, jak gdyby napięte ciało i kontakt wzrokowy miały odwieść go od agresji. Nieznajomy coś do niego mówił, lecz nie słyszał dokładnie – nie potrafił zewrzeć słów w zrozumiałe zdanie, spiąć ich ze sobą w sposób, który miałby sens; pod skrońmi słyszał jedynie gwałtowne bicie swojego serca, huk, z jakim puls uderzał o ściany tętnic. Spójrz na mnie. Patrzył – chciał prosić go, żeby użył zaklęcia, zamknął jego serce w ciasnym wyrażeniu nordyckiej magii, jednym z tych, które powstrzymywały emocje przed krzewieniem się na boki, poza ciasną donicę prawego przedsionka, ale zamiast tego poczuł tylko, jak wilgoć zbiera mu się pod dolną powieką i spływa po twarzy, pozostawia dwie zaczerwienione smugi wzdłuż spąsowiałych policzków i kołysze się na drżącej brodzie, jakby nie mogła zdecydować się, czy powinna skapnąć na ziemię lub pozostawić po sobie ślad na bawełnianym ubraniu.
– M-m… – głos drapał go w gardle, obcy i nieludzki, choć kolejny, głęboki wdech sprawił, że pazury stępiły się na krawędziach. – M-możesz mi pomóc? – brzmiał inaczej niż zwykle, szorstko – nie był pewien, czy słowa kiedykolwiek sięgnęły uszu nieznajomego, choć czuł, jak dźwięk prośby uwierał go na podniebieniu. – P-Proszę, ja nie wiem… n-nie wiem jak… – gniew się wycofał – powoli i bez przekonania, ale jego ciało wciąż pozostało sztywne i otępiałe, a plecy bez przekonania osunęły się po ścianie budynku. Pochylił głowę, spoglądając na swoje dłonie, linię czerwieni zbierającą się pod paznokciami. – Nie chciałem zrobić mu krzywdy.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Björn Guildenstern
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Sob 6 Lip - 11:32
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Ryzykował wiele, zwracając na siebie uwagę, ale nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. Björn od zawsze był ryzykantem — nie bał się wychodzić przed szereg, co wielokrotnie sprawiało, że wpadał w kłopoty, z czego rodzice nie byli nigdy szczególnie zadowoleni. Nie był typowym, kolejnym młodym członkiem szanowanego klanu, którego życie miało być z góry ustalone przez tradycje i konwenanse. Jego odwaga granicząca z brawurą wielokrotnie narażała go na niebezpieczeństwo, ale to właśnie ta cecha czyniła go wyjątkowym. A przynajmniej lubił tak o sobie myśleć, że był znany jako ten, który nie boi się mówić głośno tego, co myśli, i robić tego, co uważa za słuszne, nawet jeśli najczęściej oznaczało to stawianie czoła starszym członkom klanu. Jego niepokorna natura nie pozwalała mu na podporządkowanie się bezmyślnie regułom, które uważał za przestarzałe i nieadekwatne do obecnych czasów. Björn był świadomy ryzyka, jakie podejmował, ale w rzeczywistości nie potrafił inaczej, mimo iż doskonale wiedział, że w pewnym momencie swojego życia pożałuje za swoją lekkomyślność i brawurę.
Słyszał do tej pory jedynie legendy o berserkach — wiedział, że istnieją, tak jak wilkołaki czy huldrekalle, ale nigdy żadnego nie miał okazji do tej pory osobiście poznać. Albo tak mu się zwyczajnie wydawało. Teraz jednak stał przed nim jednym z nich i poczuł, jak jego serce bije szybciej niż zwykle. Nie było już możliwości wycofania się — było za późno, by się ulotnić. Gdyby to zrobił, nieznajomy zapewne by go rozszarpał, a z niego nie zostałoby nic. Każdy nerw w ciele Björna krzyczał, aby biec, jednak rozum podpowiadał, że to tylko przyspieszyłoby jego koniec. Młodemu chłopakowi udało się uciec, nieznajomy tylko zahaczył palcami o krawędzie kurtki, ale tylko dlatego, że został i starał się przykuć jego uwagę. Guildenstern stał z grobową miną w bezpiecznej odległości, gotów w każdym momencie użyć zaklęcia ochronnego, próbując w międzyczasie go uspokoić i nie dopuścić do całkowitej przemiany. Zauważył cień nadziei, gdy chłopak się odezwał łamiącym głosem i poprosił go o pomoc.
— Pomogę ci. Oczywiście, że ci pomogę — zadeklarował szybko, uświadamiając sobie, że nie byłby w stanie mu odmówić. Nie widział w nim mordercy, jak postrzegano czasem berserków. W jego oczach dostrzegł nie tylko gniew i siłę, ale także ból, które sprawiały, że serce młodego Guildensterna zadrżało z empatii. — Niedaleko mam swój sklep. Znajdę jakiś eliksir uspokajający. Jak myślisz? — zapytał z nadzieją, pokazując jednocześnie dłonią kierunek, w którym znajdowała się jego pracownia. — Nic się nie stało. Nie myśl o tym, co się stało. Wszystko w porządku. — Chyba nie chcesz trafić w ręce Kruczej Straży, pomyślał Björn, próbując zebrać się na lekki uśmiech. — Niedaleko. Zaraz za rogiem. Trzeba tylko wyjść z portu — próbował go zagadać i dotrzeć do jego świadomości. Czuł, że było blisko.
Słyszał do tej pory jedynie legendy o berserkach — wiedział, że istnieją, tak jak wilkołaki czy huldrekalle, ale nigdy żadnego nie miał okazji do tej pory osobiście poznać. Albo tak mu się zwyczajnie wydawało. Teraz jednak stał przed nim jednym z nich i poczuł, jak jego serce bije szybciej niż zwykle. Nie było już możliwości wycofania się — było za późno, by się ulotnić. Gdyby to zrobił, nieznajomy zapewne by go rozszarpał, a z niego nie zostałoby nic. Każdy nerw w ciele Björna krzyczał, aby biec, jednak rozum podpowiadał, że to tylko przyspieszyłoby jego koniec. Młodemu chłopakowi udało się uciec, nieznajomy tylko zahaczył palcami o krawędzie kurtki, ale tylko dlatego, że został i starał się przykuć jego uwagę. Guildenstern stał z grobową miną w bezpiecznej odległości, gotów w każdym momencie użyć zaklęcia ochronnego, próbując w międzyczasie go uspokoić i nie dopuścić do całkowitej przemiany. Zauważył cień nadziei, gdy chłopak się odezwał łamiącym głosem i poprosił go o pomoc.
— Pomogę ci. Oczywiście, że ci pomogę — zadeklarował szybko, uświadamiając sobie, że nie byłby w stanie mu odmówić. Nie widział w nim mordercy, jak postrzegano czasem berserków. W jego oczach dostrzegł nie tylko gniew i siłę, ale także ból, które sprawiały, że serce młodego Guildensterna zadrżało z empatii. — Niedaleko mam swój sklep. Znajdę jakiś eliksir uspokajający. Jak myślisz? — zapytał z nadzieją, pokazując jednocześnie dłonią kierunek, w którym znajdowała się jego pracownia. — Nic się nie stało. Nie myśl o tym, co się stało. Wszystko w porządku. — Chyba nie chcesz trafić w ręce Kruczej Straży, pomyślał Björn, próbując zebrać się na lekki uśmiech. — Niedaleko. Zaraz za rogiem. Trzeba tylko wyjść z portu — próbował go zagadać i dotrzeć do jego świadomości. Czuł, że było blisko.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Czw 8 Sie - 11:26
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nigdy nie powiedziano mu, dlaczego stał się potworem – jego ojciec miał szerokie ramiona i silne dłonie, lecz jego gniew nie przyjmował obcych kształtów, a kiedy podnosił głos, rysy nie stawały się szorstkie i zwierzęce; obserwował sposób, w jaki zaciskał pięści i zdejmował ku sobie mechate brwi, po czym uciskał kciukiem ślady, jakie pozostawiły na skórze jego palce, złość Dzīve była jednak prosta i ludzka, a jego pytania pozostawione bez odpowiedzi. W piwnicy, w której zamknięto go po pierwszej przemianie, leżały rodzinne zdjęcia, więc podkładał je ostrożnie pod próg drzwi, próbując napełnić fotografie refleksem światła padającego na korytarzu – obrysowywał palcami obce twarze krewnych, których nigdy nie widział i których nigdy mu nie przedstawiono, a kiedy do pomieszczenia z rzadka wpadała poranna jasność, starał się zapamiętać dokładny obrys ich żuchwy, kształt nosa i sposób, w jaki uśmiechali się do aparatu, obiecywał sobie, że ich znajdzie i dowie się, czyja krew burzyła mu się pod paznokciami, wyrzynając spod opuszek niedźwiedzie pazury. Kiedy wypłynął z portu w Pāvilosta, fotografie rozmiękły jednak w morskich falach, a on zapamiętał jedynie surową, zmarszczoną twarz swojego dziadka, który w jego wyobraźni coraz częściej budził skojarzenie z drapieżnym zwierzęciem – przypominał sobie strach, lśniący w ojcowskich oczach, kiedy chwycił go za ramiona i pchnął w głąb piwnicy i zastanawiał się, czy był uzasadniony czymś więcej niż tylko troską o Inese; czy – być może – Dzīve wiedział dokładnie, co się wydarzy i przez osiem lat, odkąd urodził mu się syn o tych samych, piwnych oczach i prostym, zaokrąglonym nosie, błagał bogów, aby jego obawy nie stały prawdą.
Nie miało to znaczenia – nigdy nie winił rodziców o to, kim był, choć czasem żałował, że kiedykolwiek mieli dziecko; był potworem i czuł to pomiędzy żebrami, w sercu dudniącym tak głośno, że ledwie słyszał wypowiadane do niego słowa, w palcach, które odruchowo zaciskały się i rozluźniały, napierając pazurami w miękkie śródręcze, w lędźwiach sztywniejących dolegliwym uciskiem i w żuchwie, gdzie promieniujący spod dziąseł ból naciągał krawędzie nerwów. Oddychał ciężko i płytko, z rozchylonymi ustami, starając się odwrócić uwagę od zbierającej mu się pod paznokciami czerwieni, wyolbrzymionej przez wyobraźnię, i zatrzymać wzrok na twarzy stojącego przed nim mężczyzny, jakby w jego oczach próbował odnaleźć własne człowieczeństwo. Miał płoche, zaszklone spojrzenie, takie, którego trudno byłoby spodziewać się po drapieżniku, spojrzenie stworzenia o miękkim sercu i cienkiej skórze – skinął głową, choć gdyby nieznajomy wyciągnął dłonie, pozwoliłby, aby zaklęcie odziało go jak ciasny kaftan, coś ciężkiego i uwłaczającego, czym traktuje się nieujarzmione zwierzęta o zbyt ostrych zębach i zbyt gwałtownej naturze. Odgiął lekko szyję, spoglądając we wskazanym przez Björna kierunku – jego pierś poruszała się coraz wolniej, oddechy stały się głębsze, rysy jego twarzy miękkie i dziecięce, jakby nigdy nie wyrósł poza szesnaste urodziny; krew zbierała mu się na palcach ledwie wąska linią, lecz nie mógł spojrzeć w dół na swoje dłonie bez poczucia, że całe były lepkie i karminowe.
– Dlaczego? – spytał cicho, jakby dopiero teraz dotarło do niego to, co mężczyzna mu proponował – dlaczego mu pomagał? Dlaczego nie uciekł, nie użył zaklęcia, nie wezwał straży? – M-możesz rzucić czar, jeśli chcesz… – odparł, a w jego głosie przebrzmiewało teraz przede wszystkim zmęczenie i rezygnacja. – J-jeśli się boisz. P-powinieneś się bać. – dlaczego się nie boisz?
Nie miało to znaczenia – nigdy nie winił rodziców o to, kim był, choć czasem żałował, że kiedykolwiek mieli dziecko; był potworem i czuł to pomiędzy żebrami, w sercu dudniącym tak głośno, że ledwie słyszał wypowiadane do niego słowa, w palcach, które odruchowo zaciskały się i rozluźniały, napierając pazurami w miękkie śródręcze, w lędźwiach sztywniejących dolegliwym uciskiem i w żuchwie, gdzie promieniujący spod dziąseł ból naciągał krawędzie nerwów. Oddychał ciężko i płytko, z rozchylonymi ustami, starając się odwrócić uwagę od zbierającej mu się pod paznokciami czerwieni, wyolbrzymionej przez wyobraźnię, i zatrzymać wzrok na twarzy stojącego przed nim mężczyzny, jakby w jego oczach próbował odnaleźć własne człowieczeństwo. Miał płoche, zaszklone spojrzenie, takie, którego trudno byłoby spodziewać się po drapieżniku, spojrzenie stworzenia o miękkim sercu i cienkiej skórze – skinął głową, choć gdyby nieznajomy wyciągnął dłonie, pozwoliłby, aby zaklęcie odziało go jak ciasny kaftan, coś ciężkiego i uwłaczającego, czym traktuje się nieujarzmione zwierzęta o zbyt ostrych zębach i zbyt gwałtownej naturze. Odgiął lekko szyję, spoglądając we wskazanym przez Björna kierunku – jego pierś poruszała się coraz wolniej, oddechy stały się głębsze, rysy jego twarzy miękkie i dziecięce, jakby nigdy nie wyrósł poza szesnaste urodziny; krew zbierała mu się na palcach ledwie wąska linią, lecz nie mógł spojrzeć w dół na swoje dłonie bez poczucia, że całe były lepkie i karminowe.
– Dlaczego? – spytał cicho, jakby dopiero teraz dotarło do niego to, co mężczyzna mu proponował – dlaczego mu pomagał? Dlaczego nie uciekł, nie użył zaklęcia, nie wezwał straży? – M-możesz rzucić czar, jeśli chcesz… – odparł, a w jego głosie przebrzmiewało teraz przede wszystkim zmęczenie i rezygnacja. – J-jeśli się boisz. P-powinieneś się bać. – dlaczego się nie boisz?
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Björn Guildenstern
Re: Inside me, some feral animal claws at my ribcage (J. Ešenvalds & B. Guildenstern, 1994) Sro 4 Wrz - 17:08
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Ostrzegano przed wieloma rzeczami. Przed potworami, przed ślepcami. By nie zbliżać się do nich, nie patrzeć im w oczy, unikać ich jak ognia. Rodzinne zasady, jak i przestrogi były przekazywane z pokolenia na pokolenie, a każdy, kto dorastał w społeczeństwie galdrów, znał je na pamięć. Björn również został wychowany w duchu tych ostrzeżeń, słysząc je od najmłodszych lat z ust rodziców. Wszystkie historie, jak również szeptane na dobranoc bajki, miały jeden cel: chronić go przed niebezpieczeństwem, które czaiło się na każdym kroku. Jednak młody Björn, choć zawsze przyjmował rodzinne zasady do wiadomości, miał tendencję do ich kwestionowania. Od dziecka cechował się nieprzeciętną ciekawością, która czasami przeradzała się w nieposkromioną chęć poznawania tego, co zakazane. Podczas gdy inni trzymali się z dala od tego, co nieznane, Björn czuł wewnętrzny przymus, by zrozumieć, co tak naprawdę kryje się za tymi ostrzeżeniami. Zamiast bać się ślepców i potworów, zastanawiał się, co sprawia, że są tak groźni. Czy rzeczywiście byli tak niebezpieczni, jak mówiono? Czy może za tymi opowieściami kryło się coś więcej? Björn nigdy nie był typem, który bezrefleksyjnie podążał za zasadami, nawet jeśli ich źródłem była jego własna rodzina. Jego duch odkrywcy sprawiał, że często znajdował się w sytuacjach, które inni uznaliby za niebezpieczne — zupełnie tak, jak teraz, gdy odruchowo postanowił pomóc nieznajomemu chłopakowi.
— Nie boję się — skłamał po raz kolejny Björn, ale nie dał po sobie tego poznać. Słowa wyszły z jego ust z pozorną pewnością, choć w środku czuł, jak serce bije mu szybciej niż zwykle. Wiedział, że nie może okazać słabości, zwłaszcza teraz, gdy wszystko zależało od jego postawy. Strach był czymś naturalnym, czymś, co odczuwał każdy, ale on nie mógł sobie pozwolić, by go zdradzić. W jego świecie, gdzie każdy na co dzień zakładał maskę, okazywanie emocji było równoznaczne z przegraną, a on nie miał zamiaru przegrywać. czyny mówiły głośniej, więc musiał udowodnić swoją odwagę w działaniu. Mimo że jego ręce lekko drżały, a umysł podpowiadał różne scenariusze, z których większość była niewesoła, zrobił krok do przodu. W jego ruchach była determinacja, wynikająca z potrzeby udowodnienia, że słowa, które przed chwilą wypowiedział, nie były wyłącznie pustymi, nic nieznaczącymi deklaracjami. Każdy, kto go obserwował, mógł pomyśleć, że Björn naprawdę nie czuje strachu — jego twarz była spokojna, a spojrzenie zdecydowane, nawet jeśli w rzeczywistości było inaczej.
— Przecież nie chciałeś nikogo skrzywdzić. Na pewno nie świadomie. — Guildenstern wypowiedział te słowa z delikatnością, starając się, by jego głos brzmiał bardziej pocieszająco niż oskarżycielsko. Choć w jego sercu gościło zwątpienie, pragnął wierzyć, że jego rozmówca nie działał z premedytacją. Przez chwilę wpatrywał się w twarz nieznajomej osoby, do której skierował te słowa, próbując dostrzec w niej iskierkę prawdy, która mogłaby rozwiać jego obawy. — To co? — nawiązał jeszcze raz do swojej wcześniejszej propozycji, nie wiedząc, czy robi dobrze, lecz uświadomił sobie, że był przecież w wieku Björna, jeśli nie młodszy, w związku z czym nie mógł być groźny. — Jestem Björn, tak w ogóle, a ty? Jak na ciebie wołają? — zapytał, w dalszym ciągu pokazując rękę kierunek, gdzie znajdowała się jego pracownia.
— Nie boję się — skłamał po raz kolejny Björn, ale nie dał po sobie tego poznać. Słowa wyszły z jego ust z pozorną pewnością, choć w środku czuł, jak serce bije mu szybciej niż zwykle. Wiedział, że nie może okazać słabości, zwłaszcza teraz, gdy wszystko zależało od jego postawy. Strach był czymś naturalnym, czymś, co odczuwał każdy, ale on nie mógł sobie pozwolić, by go zdradzić. W jego świecie, gdzie każdy na co dzień zakładał maskę, okazywanie emocji było równoznaczne z przegraną, a on nie miał zamiaru przegrywać. czyny mówiły głośniej, więc musiał udowodnić swoją odwagę w działaniu. Mimo że jego ręce lekko drżały, a umysł podpowiadał różne scenariusze, z których większość była niewesoła, zrobił krok do przodu. W jego ruchach była determinacja, wynikająca z potrzeby udowodnienia, że słowa, które przed chwilą wypowiedział, nie były wyłącznie pustymi, nic nieznaczącymi deklaracjami. Każdy, kto go obserwował, mógł pomyśleć, że Björn naprawdę nie czuje strachu — jego twarz była spokojna, a spojrzenie zdecydowane, nawet jeśli w rzeczywistości było inaczej.
— Przecież nie chciałeś nikogo skrzywdzić. Na pewno nie świadomie. — Guildenstern wypowiedział te słowa z delikatnością, starając się, by jego głos brzmiał bardziej pocieszająco niż oskarżycielsko. Choć w jego sercu gościło zwątpienie, pragnął wierzyć, że jego rozmówca nie działał z premedytacją. Przez chwilę wpatrywał się w twarz nieznajomej osoby, do której skierował te słowa, próbując dostrzec w niej iskierkę prawdy, która mogłaby rozwiać jego obawy. — To co? — nawiązał jeszcze raz do swojej wcześniejszej propozycji, nie wiedząc, czy robi dobrze, lecz uświadomił sobie, że był przecież w wieku Björna, jeśli nie młodszy, w związku z czym nie mógł być groźny. — Jestem Björn, tak w ogóle, a ty? Jak na ciebie wołają? — zapytał, w dalszym ciągu pokazując rękę kierunek, gdzie znajdowała się jego pracownia.