Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Sypialnia

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Sypialnia
    Ukryta za dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami sypialnia przypomina pomieszczenie złożone pośpiesznie z resztek innych, martwych pokoi. W środku panuje osobliwa atmosfera zabałaganionej ekstrawagancji, małego chaosu, w którym Halle ma zwyczaj zakopywać się jak w norze złożonej z papieru i pożółkłych od nikotyny ścian. Na drewnianą, skrzypiącą podłogę rzucono materac, wyspę bezładu, otoczoną stertą ubrań, książek i porozrzucanych papierów. Przy jednej ze ścian stoi stare pianino — piękna pamiątka po ciotce. Jego wysoki korpus zdobią szarpane ślady upływającego czasu, na tafli leżą natomiast rozrzucone nuty, niektóre z nich podpalone na krańcach zapalniczką.
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    01.05.2001

    Mieszkała zaraz za ścianą i czasem siadała na oblodzonym parapecie. Wynajmuję pokój u starej panny Svensson. Nie lubi, kiedy sprowadzam mężczyzn i kiedy palę — wytłumaczyła mu kiedyś, przez okno podając mu swojego papierosa. Skręcała je sama na kolanie, więc były krzywe i cuchnęły lawendą. Miała na imię Rosemaj i choć Halle nie zwykł zapamiętywać imion, jej wydało mu się wystarczająco wyjątkowe. Gdy grupka studentów wołała ją z ulicy, krzyczeli do niej Maj, a ona znów wspinała się na swój parapet i uciszała ich syknięciem, po czym zbiegała do nich starą, żeliwną klatką schodową, niosąc ze sobą płócienny plecak i stary płaszcz haftowany w słoneczniki. Zawsze szukała go w oknie, nawet gdy nie miała zamiaru się zatrzymywać — wyszukiwała jego twarzy, jego sylwetki, jakiegoś wspomnienia obecności, a on wiedział dlaczego, wiele tych badawczych spojrzeń było wszak jego winą. Słyszałam, jak pan gra — mówiła czasem, wychylając się poza granice okiennej ramy. Jej głos miał mniej lat niż ona sama, zupełnie tak, jakby nauczyła się mówić stanowczo za późno, jakby — podobnie jak on — była jednym z tych dzieci, o których przyszłość nikt nie dbał. Ja nie umiem grać, nie znam się na muzyce. Nuty są skomplikowane, jak matematyka. Halle śmiał się mimowolnie, wpatrując się w lawendową chmurę papierosowego dymu, wplątującą się w jej malowane na rudo, kręcone włosy. Jej naturalny kolor zdążył otoczyć czoło jak wąska, słomkowa opaska. Na czym się znasz w takim razie? Unosiła twarz do nieba i spod przymrużonych powiek przyglądała się ciężkiej, miejskiej nocy. Na magii twórczej — przyznawała w końcu, dziwnie niepewnie, jakby wstydziła się tego, kim jest. Jakby zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie użyteczna. Robię biżuterię. Zaczesała włosy za ucho, pokazując płatek poprzekłuwany kolczykami. Wszystkie były niewielkie, poskładane z drobnych elementów, jak uśpione, kryształowe owady. Żuki, mrówki, pnące się po liściu dżdżownice. Chronią mnie przed kłamstwami. Halle śmiał się, gdy oddawał jej papierosa, a ona pochylała twarz, która — tego był pewien — przybrała mleczno-pąsowy kolor.
    Była młoda, za młoda, by pojąć do czego dąży, więc jej nieodpowiednie i głupie zauroczenie było niegroźne tak długo, jak on trzymał się na odległość. Na odległość muru tamtej ściany, naturalnie. Rozmawiał z nią w niektóre wieczory, choć nigdy nie zatrzymał się, gdy przystawała przed budynkiem. Przyklejała się wtedy plecami do brudnej ściany i drżącymi palcami pocierała końcówkę papierosa. Nosiła za duże ubrania — męskie sztruksowe kurtki i długie wełniane swetry, spod których wystawały chude nogi i kościste kolana osłonięte grubymi rajstopami. Bujała się na podeszwach zniszczonych skórzanych butów i nuciła pod nosem, a on próbował nie myśleć o tym, kogo mu przypominała — którą postacią z powtarzanych nocami opowieści była. Za młoda, nierozsądna, włócząca się po dzielnicy Ymira Starszego w poszukiwaniu kogoś, kto wziąłby ją za rękę. Była Alvą, a on za każdym razem wzdrygał się na myśl, że w tej historii mógłby być swoim ojcem. Przyglądała mu się tymi wielkimi oczami, otwartymi szeroko w zauroczeniu, które nigdy nie było szczere. Wyobrażał sobie ją w tamtym szpitalu, w tamtej samotności, w tamtej rozpaczy, która łapała za gardło każdą młodą kobietę, która pozwoliła się dotknąć potworowi takiemu jak on. Chciał powiedzieć jej, żeby nie stała na zimnie, lecz zamiast tego obracał się i odchodził szybko, nerwowo nucąc we własny szalik modlitwy Jany.
    Nie zauważył, kiedy zniknęła, ale jej nieobecność zaczęła kwitnąć w szparach chodników wraz z wiosną. Przestała wychylać się przez parapet i wystawać pod ścianą. Nie było już wielkich, okrągłych oczu szukających jego śladu w oknie ani jej imienia wykrzykiwanego wieczorami na ulicy. Na początku nie rozumiał uczucia, które kazało mu wspominać jej głos, dziewczyna zza ściany wszak nie była dla niego nikim istotnym, nie wiedział nawet, jak miała na nazwisko i skąd się wzięła. A jednak tęsknił — być może brakowało mu pewności czyjegoś istnienia zaraz obok. Mimowolnie w każdy czwartek opierał się o parapet swojej sypialni, jakby liczył, że pewnego wieczoru w końcu ją usłyszy. Cisza była jednak tak samo pusta za każdym razem. Studentka nie wracała, śnieg topniał, wiosenny wiatr porywał pył z parapetu. Wtedy je zobaczył — zawiniątko wepchnięte w pęknięcie metalu. Szary papier wyblakł na słońcu, barwiony na zielono, jutowy sznurek również zaczął płowieć. Gdy rozpakowywał paczkę, obok krzywo zwiniętego, lawendowego papierosa znalazł niewielki naszyjnik na drobnym łańcuszku. Kamień, z którego wykonano wisiorek, przypominał odłamek lustra. Na jego powierzchni odbijało się stalowe niebo miasta i krawędzie kruszących się dachów. Wnętrze papieru zapisano niedbałym, niezgrabnym pismem. Do znikania.
    Spytał o nią następnego dnia, chociaż nigdy wcześniej nie rozmawiał ze starą panną Svensson — okazała się kobietą suchą i wyniszczoną tutejszym powietrzem, o ciemnym, podejrzliwym spojrzeniu. Zostawiła tylko trochę talarów za ostatni miesiąc — mruknęła niechętnie — i notatkę, coś o statku i Kopenhadze. Gdy kaszlała, zakrywała usta wysłużoną chustką. Wie pan, jak trudno znaleźć niepalącego studenta?

    /zt
    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    08.05.2001

    Gdy się od niego odsuwał, robił to niemal gwałtownie. Odwracał wzrok, ściskał jego nadgarstek i prowadził go do wyjścia — wszystko pośpiesznie, jakby znów uciekał. Jaska był zbyt blisko, zbyt niewinny i pachniał młodością. Halle nie potrafił znieść tego zapachu. Był świeży, chłodny i duszący, prawie słodki, gdy długo trzymało się go w nozdrzach. Wyróżniał się w powietrzu tego klubu, wyróżniał się wśród smrodu alkoholu, potu i tanich perfum. Nawet tam, nawet w tym zaduchu, sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Był to specyficzny rodzaj zapachu i specyficzny rodzaj mdłości — poza jego światem ludzie nazywali to tęsknotą, lecz Halle mówił na to młodość i starał się nie myśleć o tym zbyt często. Teraz — gdy Jaska wrócił w ten sam sposób, w jaki wracają wypuszczone w las psy — ignorowanie tej słabości okazało się zbyt ciężkie. Minęło dopiero kilkanaście minut. Halle nie był pewien, jak długo wytrzyma.
    Ciągnął go więc w stronę drzwi — Jaskę i jego zapach — a klub napierał na nich złowrogo. Wszystkie nocne potwory i czarne cienie wyłaniały się z kolorowych świateł, szczerząc zbyt wiele rzędów zębów, przyglądając się im zbyt jasnymi oczami i sycząc nad ich głowami słowa pełne tych samych, obrzydliwych znaczeń. Jeden z mężczyzn złapał go za kołnierz kurtki, knykcie palców musnęły pierś przez zbyt cienki materiał koszulki. Już wychodzisz? — spytał, rozciągając podłużną twarz w zupełnie niewesołym uśmiechu. Był starszy, z blizną na policzku i pieczęcią w dłoni, przypominał wilka — szarego, wielkiego wilka z naderwanym uchem. Miał na imię Per albo Pekka, ledwo pamiętał, choć przyszedł tu z nim. Przyszedł tu z nim — myśl opadła na dno żołądka, lepka i ciężka jak odcięty fragment ciała. Pamiętał początek wieczora jak przez mgłę, tylko alkohol, hałas i eliksiry. Przyszedł tu z nim, bo potrzebował pieniędzy, choć obiecywał Magnusowi, że nie będzie więcej tego robił, że to najgorsze gówno, jakie można zrobić dla pieniędzy, że w końcu ktoś złapie go za gardło i udusi, że w końcu któryś z nich go zabije. Zamarł na kilka sekund, niczym zwierzę w oczekiwaniu na atak, a długie męskie palce zacisnęły się mocniej na materiale. Mimowolnie zastawił Jaskę własnym ciałem, tak jakby bariera stworzona z wyrośniętego, wygłodzonego dzieciaka mogła pomóc. Nie za wcześnie? — spytał facet znów, a Halle uśmiechnął się gładko. Rozchorowałem się, chyba nie chcesz… — nie dokończył, zamiast tego wykorzystując nagły krzyk muzyki i wpychając Jaskę w szparę otwartych drzwi, między pozostałości pijanego tłumu, prosto w ciemną, brudną noc połykającą miasto. Ktoś za nimi coś wrzasnął, lecz plątanina ludzi stłumiła pościg. Usłyszał tylko echo głosu tamtego mężczyzny — wyzwisko, które istoty takie jak on słyszą zbyt często, by przejmować się jego śliskim brzmieniem.
    Różni ludzie mnie szukają — odezwał się przez pierwsze objawy zadyszki, odpowiadając na przedawnione pytanie, które planował przecież zignorować. Nadal trzymał go za nadgarstek i ciągnął ulicą, zupełnie jakby bał się, że przyjaciel ucieknie. — Ale sam widzisz, misiu, nic się nie zmieniło. Ja się nie zmieniłem — próbował zabrzmieć wesoło, unieść głowę i uśmiechnąć się z rozbawieniem, lecz twarz miał dziwnie ponurą, a w łagodną melodię głosu wdarła się cierpkość, jak niedojrzały fragment jabłka. Nie zmieniłem się. Nie zmienił się zapach Jaski, nie zmieniła się młodość na powierzchni jego policzków. Nie zmieniło się nic — jego życie wróciło do tego samego chaosu, do tych samych ciemnych zaułków, między palce innych, choć równie łapczywych i obrzydliwych ludzi. Kiedyś — gdy byli młodsi — Jaska go nie oceniał. Tylko on. Zrobię wszystko, żeby się stąd wyrwać — mówił mu wtedy Halle, łkając na podłodze brudnej łazienki klubu, minuty po tym jak mężczyzna o zbyt mocnych palcach uderzył jego potylicą o ścianę. Nie mieli jeszcze dwudziestu lat, jego przyjaciel miał siniaka na skroni i przestraszone oczy. Zawsze wydawał mu się ładny w sposób, w jaki ładne były dobre istoty z matczynych bajek — nie był Królem Elfów, raczej rycerzem lub jakimś stworzeniem o ciepłym futrze. Zrobię wszystko, żeby od niej uciec — powtarzał, a Jaska go nie oceniał, nie mówił, że jest głupi, naiwny, że się puszcza, że jest brudnym demonem i cuchnie zgnilizną. W tamtych momentach był pewien, że go kocha — kocha go zupełnie inaczej, niż kochał mężczyznę, który zostawił go na tej podłodze. Tak jakby miłość mogła być czysta, tak jakby Jaska kochał też jego. Lecz w tamtych latach wstyd smakował zupełnie inaczej i dało się go wytłumaczyć. Co mógł powiedzieć mu teraz? Nie zmienił się, choć przecież udało mu się uciec, choć dostał szansę. Gdy zniknęła naiwność, zostało tylko zepsucie.
    Zacisnął palce mocniej wokół nadgarstka mężczyzny, a kolejna ulica rozbłysła znajomym, surowym betonem. Nie uciekaj — zdawał się mówić, prowadząc go na schody, choć zamiast krzyczeć, podśpiewywał tylko radośnie ładnym, miękkim głosem. Stare studio otworzyło się przed nimi ciemnością i chłodem nieogrzewanego pomieszczenia. Cuchnęło stęchlizną, pyłem, pozostałościami budowy. Halle nie zapalał światła, zamiast tego zamknął za nimi drzwi i zaśmiał się krótko, trochę za słodko jak na kogoś, kto pragnie zamknąć cię w klatce.
    Chodź — szepnął, choć przecież byli sami, a palce z nadgarstka zsunęły się na dłoń. Pomyślał, że jego skóra jest dziwnie ciepła przy skórze przyjaciela. — Do sypialni, tam jest cieplej — mówił głosem kogoś, kto nadal się uśmiecha. Przeprowadził go do uchylonych drzwi, w bałagan niewielkiego pokoju, ciasno zamkniętego nad ich głowami. W nim również nie paliło się światło, lecz blask ulicznej latarni był na tyle mocny i bliski, że pomieszczenie zdawało się tonąć w cienkiej, srebrnej mgle, podobnej do wilgotnego powietrza skraplającego się nad granicą portu. Dopiero w środku puścił dłoń przyjaciela i oddalił się, pozwalając mu na głębszy oddech. Kolejne ruchy Halle przypominały małe, improwizowane przedstawienie — podszedł do niewielkiego, rozpadającego się biurka, z szuflady pod blatem wyciągnął papierosa, wsadził go za ucho, zanucił kolejną melodię, tym razem omijając słowa i zaczął się rozbierać.
    Najpierw skórzana kurtka wylądowała na podłodze, potem w ślad za nią ściągnięta przez głowę koszulka. Poczuł szorstkość gęsiej skórki na odkrytych ramionach, lecz nagość wydała mu się kojąca. Sięgnął do paska, jednym ruchem wyciągając go ze szlufek.
    Śmierdzę tamtą speluną — oznajmił lekko, podchodząc do przyjaciela i bez uprzedzenia wsuwając mu trzymanego za uchem papierosa między wargi. Musnął je palcami i gest ten był tak znajomy, że niemal dziecinny. — Zapal — nakazał i choć głos miał stanowczy, jego twarz złagodniała wygięta uśmiechem i przymkniętymi leniwie oczami. — Tęskniłeś za mną — powiedział, nim przyjaciel zdążył wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk. Słowa wydały się nagle gwałtowne i niemal złośliwe — jakby rzucał mu wyzwanie, jakby przyłapał go na gorącym uczynku. — O tym chciałeś rozmawiać, prawda? O tym, że za mną tęskniłeś. Jak szczeniak. — Śmiał się. Był jasny, roześmiany i zbyt słodki, przegniły jak zwykle. — Jak często o mnie myślałeś? W nocy? — seria pytań zdawała się zwężać, ich głoski przypominać syczące języki. Był blisko, na tle blisko, by wyciągnąć do niego dłonie, wsunąć ich ciepło pod jego koszulkę. Przesunął palcami po brzuchu, powoli jakby szukał nowych blizn. Lubił jego ciało. Było pełne ostrych krawędzi i jasnej skóry naciągniętej na napięte w zdenerwowaniu mięśnie, czasem chłodne i przyjemnie ciężkie. Było znajome. Wiedział, jak ułoży cię pod jego dotykiem. — Ludzie zwykle dużo o mnie myślą i dużo sobie wyobrażają, ale ciebie zawsze byłem najciekawszy — zniżył głos do miękkiego szeptu, ale słowa miały w sobie jakąś ostrość. Poderwał podbródek, by zajrzeć mu w oczy. Nie pozwalał mu uciekać spojrzeniem — zamknął go w tej bliskości jak w pętli, ciasno i desperackoh. Zostań, Jaska, musisz ze mną zostać. Przechylił się lekko i nim z ust wypadł następny szept, jego wargi dotknęły płatka ucha, a dłoń wsparła się o bok szyi:
    Przestań, Jas. Czuję, że się przede mną bronisz.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Ostatni raz, gdy widział swoje odbicie w cudzym spojrzeniu, zarówno jego twarz, jak i reszta ciała, miały dwadzieścia dwa lata, a więc o szesnaście pieprzyków i cztery blizny mniej niż dzisiaj. W więzieniu wszyscy mieli smoliste, matowe oczy, pozbawione zrozumienia, skutego im za plecami w tych samych, metalowych kajdanach, które więziły opuchnięte nadgarstki – nieważne jak długo im się przyglądał, widział jedynie mrok, więc nauczył się pochylać głowę i śledzić pęknięcia w betonowej posadzce, kurczył się we własnym ciele, pod łopatkami, które naciągał na kark jak ramiona, usiłujące osłonić szyję przed ugryzieniem, tak jak ojciec uczył go robić, gdy w Pāvilosta częściej zaczęły pojawiać się niedźwiedzie, oddychał wolno i płytko, wyobrażając sobie, że jego tętno niosło się echem po więziennych korytarzach, ciemność nie lubiła bowiem, gdy na nią patrzono, bała się, że wzrok mógłby przyzwyczaić się do jej obecności. Oczy Halle były tymczasem jasne i przejrzyste, przypominały ostrze noża, w którym jego twarz odbijała się ukośnym refleksem – pragnął wierzyć, że się zmienił, nabrał pokory charakterystycznej dla zwierząt, które zbyt dużo czasu spędziły w niewoli i nawet po wypuszczeniu na wolność potrafiły jedynie chodzić w kółko, jak gdyby jasyr zacisnął im się na gardle fantomową uwięzią, aż dławiły się na własnej ślinie – w spojrzeniu przyjaciela wciąż wyglądał jednak tak samo, przestraszony i blady, i tak samo pozwolił mu opleść sobie palce wokół nadgarstka i pociągnąć w głąb zatłoczonego klubu. Ludzie nieustannie ocierali się o jego ciało, potrącali go ramionami i patrzyli spod ciemnych, brokatowych powiek, z konsternacją lub z rozbawieniem, jakby wiedzieli, że nie pasował – do tego miejsca, gdzie ściany zmieniały barwy w rytm grzmiącej w ścianach muzyki, do Hallego, który był piękny i smukły, pachniał życiem i uśmiechał się w sposób, który sprawiał, że ludzie pragnęli, aby na nich patrzył, do wolności, bo wokół kostek wciąż czuł ciężar więziennego łańcucha i nieświadomie szurał nogami o podłogę. Zatrzymali się przed mężczyzną o surowej twarzy i szorstkim uśmiechu, rozciągniętym przez usta tak, jakby ktoś rozciął go scyzorykiem, a on poczuł, jak ciało Skova się napina, sztywnieje jak u saren, które zamiast uciekać, wpatrują się w ciemną źrenicę strzelby. W tej samej chwili ktoś poruszył się za jego plecami, przesuwając jednocześnie dłonią po jego lędźwiach, kościstym palcem zaczepiając o pętlę szlufki, lecz zanim zdążył odwrócić się, żeby zobaczyć, czyje palce odcisnęły się chłodnymi śladami palców na jego plecach, przyjaciel pchnął go w stronę drzwi, aż oboje zachłysnęli się haustem wieczornego powietrza.
    Znał Hallego wystarczająco długo, aby nauczyć się nie zadawać pytań, na które nie chciał poznać odpowiedzi – o mężczyznę, którego dłoń uwięzła w siatkowej koszuli jak w pajęczynie, o dziewczynę, która pocałowała go w usta, zanim objął ją tak mocno, że żebra pozostawiły na sercu purpurowe ślady, o cztery lata, które minęły, odkąd widzieli się po raz ostatni, cztery lata, podczas których nic się nie zmieniło. Przez chwilę miał ochotę powiedzieć mu, że się mylił – zmieniły się jego dłonie, szorstkie i ledwie zagojone w miejscach, gdzie zdarł opuszki pod paznokciami, usiłując wydostać się z celi wąskiej jak dębowa trumna, zmieniło się jego serce, pełne blizn i przebarwień, z brzydkim, rozrośniętym keloidem w miejscu, gdzie zbierał się strach, zmienił się sposób, w jaki Halle powinien na niego patrzeć, w jaki patrzyłby na niego, gdyby wiedział, co wydarzyło się na więziennym dziedzińcu i jak przez kilka kolejnych dni zęby i dziąsła miał wciąż brudne od krwi, zanim pod eskortą czterech strażników pozwolili mu się umyć, a on przełknął brudną, prysznicową wodę, która zebrała się mułem na dnie żołądka, sprawiając, że przez resztę nocy trzewia uwierały go w bolesnych skurczach, zmienił się cały świat, bo miejsce, które wcześniej zajmował, zrosło się pod jego nieobecność jak skrwawiona rana i teraz nie istniała już przestrzeń, w której czułby się, jakby przynależał – ale zamiast tego uśmiechnął się tylko słabo i skinął głową, zapewniając go, że się zgadzał. Nic się nie zmieniło – wciąż miał ciepłe dłonie i wąski przecinek pomiędzy zębami, wciąż uśmiechał się po każdym zdaniu i zwracał się do niego czułym zdrobnieniem, które tylko w jego ustach nie brzmiało jak wyzwisko, wciąż miał długie, ciemne włosy, które w przeszłości splatał mu na plecach w równy warkocz. Nic się nie zmieniło, choć prawdą było, że powinien się przestraszyć – tych palców, zaciśniętych na jego nadgarstku, dopóki nie przekroczyli progu mieszkania, jakby obawiał się, że jeśli puści go wcześniej, mógłby odmówić dalszej drogi, zatrzymać się lub uciec, tych dłoni, które przesunął po jego szyi, odnajdując uwięzione w tętnicy westchnienie i chodź wyszeptanego w chwili, gdy osunął się na śródręcze, nie ciągnąć go dłużej za sobą, ale trzymając za rękę tak, jakby pomiędzy wdechem, a wydechem byli sobie równi. Halle trzymał go przy sobie z zasadniczością, z jaką trzyma się na lejcach wyjątkowo narowistego konia – z tą różnicą, że on czuł się przy nim raczej jak źrebak, chwiejny i rozdygotany, bo nieprzyzwyczajony do poruszania się o własnych siłach.
    Oczko papierosa rozchyliło się okrągłą, pomarańczową źrenicą, a on poczuł jak dym rozchyla mu żebra i wziera się głęboko pomiędzy napięte mięśnie – nie lubił cierpkiego posmaku, jaki nikotyna zostawiała w ustach, mimo to zaciągnął się głębiej, aż twarz przyjaciela rozmyła się lekko, a on zakrztusił się burym dymem, drażniącym tylną ścianę gardła. Halle się z niego śmiał – zacięcie i złośliwie, jakby wkładał mu dłoń pomiędzy zęby, ciągnął za język i przesuwał paznokciem po karbowaniu podniebienia, tymczasem on pozwał mu na to z łagodnością, na którą nie zdobyłoby się żadne drapieżne zwierzę, opowiem ci, co dziś zrobiłem, mówił mu niegdyś, kiedy był zły lub smutny, będziesz mógł ze mnie szydzić, jakby w ten sposób chciał poprawić mu humor. Dzisiaj pomieszczenie było jednak duszne i ciasne, a Halle zupełnie nagi – tak samo piękny i obezwładniający jak cztery lata temu; nic się nie zmieniło.
    J-ja… – myślał o nim, wielokrotnie – był samotny i rozbity, wszyscy w więzieniu byli samotni i rozbici – wyobrażał go sobie za plecami, choć ściana, o którą się opierał, była chłodna i sztywna, kładł sobie własną dłoń na podbrzuszu i myślał, że należała do Hallego, zamykał oczy i śnił, że kiedy po odbytym wyroku strażnicy odwiozą go na stację w Mehamn, będzie czekał tam tak, jakby nigdy się nie rozstali – teraz, kiedy jego dłonie wsunęły się pod materiał koszuli i oparły się ciepłem o jego napięty brzuch, poczuł jednak, jak pomiędzy łopatkami uwiera go konwulsja strachu, a powietrze, które przepuścił przez nos pojedynczym wydechem, brzmiało jak dyskomfort i pożądanie, ułożone między wargami w przypadkowej kolejności. Cofnął się o krok, lecz jego lędźwie wgniotło się w krawędź stołu, spojrzenie przyjaciela wciąż pozostawało natomiast uwięzione na jego twarzy, zupełnie jakby źrenice wkręciły się głęboko w cieśń oczodołów – nie mógł oderwać od niego wzroku. – Tęskniłem – przyznał, spodziewając się śmiechu, który zastygłby mu na szyi w ciepłych, trzysylabowych wydechach, ciało wciąż miał jednak niezręczne i zdrętwiałe, nieruchome pod warstwą ubrań. – T-tylko że… – nie wiedział, jak mu o tym powiedzieć, więc odruchowo pochylił głowę, zatrzymując drżenie oddechu na bladej szyi, ckliwość warg w płytkiej debrze pod grdyką. Jesteśmy zwierzętami, powiedział mu kiedyś – oboje byli zbyt młodzi i zbyt pijani, żeby pamiętać – w dodatku stadnymi. W obliczu samotności instynktownie poszukujemy ciepła.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Całe życie widywał siebie w odbiciach cudzych oczu — swoją długą, owalną twarz i wąską linię haczykowatego nosa, swoje jasne rzęsy i brwi uniesione w wyrazie ciągłej, zadowolonej kpiny — on cały, niczym miniaturowy portret mieszczący się wewnątrz złotego medalionu. Na szklistych powierzchniach cudzych tęczówek zawsze wydawał się sobie ładniejszy, jego rysy łagodniejsze, niemal dziewczęce, a chichoty szczere i świecące, pozbawione gorzkiej posoki złośliwości. Czasem wydawało mu się, że lubił ten widok, że lubił siebie takiego, jakim oni go widzieli — gdy na niego patrzyli, stawał się nierealny, daleki jak fantazja, dotykalny tylko na wierzchu, tylko na powierzchni skóry. Camilla Borges nazywała to biznesem, a gdy to powtarzała, jej cienkie brwi wyginały się ponad zmrużonymi oczami, upodabniając ją do wielkiej, perłowej modliszki. Mówiła to, zaciskając pajęczą dłoń na jego ramieniu, gdy do ich stolika zbliżał się jeden z jej ulubionych klientów i wyśpiewywała ponad palcami swojego owadziego męża, kiedy w cieniu wiśniowego gabinetu przeliczali pozłacane talary. Halle najbardziej nie lubił, gdy szeptała to ponad jego uchem, z czereśniowymi ustami niebezpiecznie blisko małżowiny, w duchocie nocnych bankietów i wielobarwnych przyjęć zaskakująco czarno-białej socjety. Zawsze pachniała wtedy frezją i mówiła, żeby wypił jeszcze, podsuwając mu kieliszek ze szampanem tak, jakby ten był eliksirem na ból głowy. Mdłości zbierały się ciężko na dnie jego żołądka, gorzkie i brunatne jak gdyby wszystkie te drogie owoce, którymi karmili go Borgesowie, zamieniły się w cuchnącą, czarną pulpę zepsutego miąższu. Wiedział doskonale, co to oznaczało: za każdym razem, gdy go wtedy znajdywała i pchała ku ciemności jak głupie, kulawe zwierzę przeznaczone na rzeź, choć dopiero co tuczone ciastem i alkoholem — biznes. Nie płacili jej za to, by z nim spać, to byłoby naturalnie nieodpowiednie i nielegalne — płacili jej za to, by przyglądać mu się z bliska, a on znowu uśmiechał się i oglądał siebie w odbiciach ich oczu. Ładniejszego, ciekawszego, z nietrzeźwą bezbronnością rozlaną różem na jego policzkach. Dla kobiet był zawsze snem wyciągniętym z historii, których wstydziły się opowiadać, buzią elfiego księcia z barwnych ilustracji pochowanych pod materacami; dla mężczyzn był widmem o ładnej, gładkiej powierzchni wyglądającej spod rozpiętej koszuli, na której mogli wypisywać najpaskudniejsze ze swoich fantazji, te, którymi nie odważyliby się dotknąć swoich słodkich, ludzkich żon. Widywał tak wiele wąsów moknących od ciepłego oddechu i śliny, za każdym razem, gdy mężczyźni łakomie porywali jego słowa, zębami rozgryzając każdy miękki, krwisty fragment. Kiedy Camilla Borges pierwszy raz sprzedała jego towarzystwo, zostawiając go w rękach, które bez przerwy sięgały do jego kolan, Halle krążył po Ymirze aż do późnego ranka, szukając Jaski. Chciał mu o tym opowiedzieć, nie pamiętał dlaczego, być może z prostego faktu, iż Jaska był jedyną osobą, która chciała słuchać, lecz gdy go w końcu odnalazł, wstyd ułożył się pod jego stopami, cichy i ciepły jak posłuszne zwierzę. Nie mógł zapomnieć o jego ciężarze, kiedy Jaska przyglądał mu się tymi wielkimi, herbacianymi oczami, jak zwykle wilgotnymi nadzieją, zupełnie jakby chciał dostrzec w nim coś więcej — coś ponad powierzchnią, ponad fantazją, ponad inwestycją jego mecenasów. Mówiłem ci, że stąd ucieknę — oznajmił więc zamiast tego, a jego uśmiech stawał się tak słodki, iż lepił się do zębów — mówiłem ci, że ktoś w końcu zabierze mnie z tych slumsów i zrobi ze mnie księcia. Wiedział, że powinien powiedzieć mu prawdę, lecz fakt ten wydawał mu się niesprawiedliwy. Zawsze mieli tylko prawdę. Noce zimne i brudne portowym powietrzem, ciasne pokoje na szczytach strychów, cierpkie spojrzenia, którymi obdarzało się jedynie sieroty o zbyt ostrych zębach i krowich ogonach. Pragnął kłamstwa, tak jak pragnął lubić odbicie swojej twarzy w oczach ludzi, którzy gotowi byli za nie zapłacić; pragnął kłamstwa, które sprawiłoby, że Jaska nie usłyszy pęknięcia w jego głosie. W jego oczach nie był ładniejszy, łagodniejszy czy gładki. Był prawdziwy. Chłodny i szorstki jak niepasująca do reszty część srebrnej zastawy.
    Widział to również teraz — swoją twarz schowaną pod czarnym cieniem jego rzęs, blade policzki i ostry podbródek irytująco prawdziwe i niezniekształcone. Rozbierał się do naga, wyciągał do niego dłonie, pytał myślałeś o mnie?, a Jaska się odsuwał, nadal zimny pod jego palcami. Oddechy, które wypadały spomiędzy jego warg, odbijały się drżeniem od rozgrzanego policzka. Tęskniłem mówił, lecz on nie potrafił uwierzyć — nie w pełni, bo Jaska nie chwytał go w ramiona i nie kładł palców na jego szyi, tak jak robili to ci wszyscy ludzie, którzy pragnęli jego towarzystwa. Nie pragnął go, a Halle chciał, by go pragnął. Zechciał wnet, żeby patrzył na niego tak jak oni — z tym rodzajem głodu, który sprawiał, że ludzie wariowali, zastanawiając się, jak głęboko mogą wgryźć się w jego gardło. Chciał, żeby go chciał, on tymczasem otwierał oczy szeroko niczym sarna zaskoczona przez uliczne światła i jąkał się, wymawiając jego imię. Halle nienawidził tego lęku, jeszcze bardziej nienawidził jednak przewidywalności, iż on także tęsknił. Jak szczeniak. Myślał o nim, gdy zniknął, zostawiając go samego w tej paskudnej prawdzie i poszukiwał fragmentów jego istnienia, tak jakby zbierał odłamki szkła z kuchennej podłogi. Bez niego był jedynym potworem we własnym życiu, a teraz Jaska wrócił — wrócił i nie pochylał się nad nim, by go pocałować, nie padał na kolana, wtulając profil w jego brzuch, ufnie i płaczliwie, tak jak wszyscy ci biedni, zakochani chłopcy, którymi bawił się, kiedy go nie było. Nie błagał i nie łkał, pozwalał mu jedynie na dotyk wsunięty pod bawełniany materiał koszulki. Halle rozchylał palce, tak jakby chciał zagarnąć dla siebie jak największy fragment jego skóry, mięśni napiętych pod jego dłonią w oczekiwaniu, tego dziwnego chłodu, który od zawsze zdawał się imać ciała Jaski, tak jakby przyjaciel nigdy nie zdołał wyleczyć się z zimna dziecięcego koszmaru. Zadrżał lekko, gdy jego usta zostawiły ciepły ślad na jego gardle. Pocałunek był drobny, niewinny, nie było w nim pragnienia, ostre zęby pozostawały schowane pod wargami. Halle poczuł, jak jego żołądek rozpiera kuriozalne poczucie pustki, tak jakby ugryzł kawałek mięsa, a głód stał się jeszcze większy — wkrótce zalewał go całość, czarna nicość drążąca kości.
    Tylko, że co? — ponaglił go szeptem, zostawiając ciepły ślad swojego głosu na jego policzku. Miejsce, do którego Jaska przyłożył wargi piekło widmem jego obecności, skóra pulsowała drobną plamą czerwieni, wilgotną jak owoc wiśni. — ⁣ Tylko, że co, Jaska? Nie chcesz mnie już? — pytanie zabrzmiało łagodnie, niesione spokojnym rytmem jego głosu, lecz jego posmak okazał się kwaśny i nieprzyjemny, ledwo znośny na języku. Jedna z jego dłoni przesunęła się po policzku przyjaciela, tak jakby chciała wystudiować szorstkość ogolonej skóry, a potem sięgnęła dalej, do ciemnych fal jego włosów, na których palce zaczepiły się mocno, łapiąc kosmyki z nagłą, zaognioną złością. Jej iskry były niemal niewidoczne w przymrużonych, stalowych oczach — przypominały jedynie drobne punkciki żaru na zimnym metalu. Gest był łapczywy, lecz na powierzchni nie przypominał niczego poza zabawą, niczego poza filuterną grą zepsutego demona. Jego gniew był słabo dostrzegalny. Zaciśnięty za zębami. — Znudziłem ci się, misiu? Masz teraz w końcu nowe życie, prawda? Jesteś wolny, możesz iść, gdzie chceszdo kogo chcesz.
    Nagła panika wślizgnęła się w jego trzewia, brzydkie i ostre uczucie przypominające ciało dorywane od kości. Jego palce we włosach przyjaciela rozluźniły się powoli, w rytmie niepewnego, płytkiego oddechu, jak gdyby bał się go puścić, lecz puścić go musiał. Nie chciał pragnienia zrodzonego z niewoli i fakt ten zawsze wydawał mu się okrutny — był wszak stworzeniem, które zniewalało, by czuć się kochanym,  potworem czyhającym na wszystkie te płytkie pragnienia i tylko Jaska, jego wielkooki Jaska, który zawsze pachniał piżmem i lasem, patrzył na niego tak, jakby jego natura nie była obrzydliwa; tylko jego Jaska o zbyt ładnych dłoniach jak na łotewską sierotę i o ciele złożonym z ostrych kątów i twardych linii nie krzywił się na widok jego ogona. Tylko on — jego smutny uśmiech, jego niski głos, jego oddech, który w pościeli zawsze stawał się przerywany i słodki jak syrop — chciał go w całej tej zaplutej, powykrzywianej prawdzie. A teraz, teraz kiedy wrócił i mógł stać tak blisko niego, jego słowa rwały się jak papier, a skóra pozostawała zimna jak u zjawy.
    Ja o tobie myślałem. Często — odezwał się w końcu, a łapczywa dłoń wróciła na policzek. Śledził palcami jego rysy, tak jak wtedy, gdy byli nastolatkami — opuszki przesuwały się po załamaniach, jakby badały kształt jego twarzy, aż w końcu zatrzymały się na dolnej wardze. Ujął ją w usta, a potem w zęby, na tyle mocno by poczuć słony posmak ciała na języku. — Wyobrażałem sobie, że wracasz i mnie znajdujesz, a potem kładziesz się między moimi nogami i opierasz czoło na moim biodrem, jak kiedyś — jego szept brzmiał lekko i słodko, nie przysuwał się jednak bliżej. Tak bardzo chciał, żeby wyciągnął ku niemu ręce. Tak bardzo chciał, żeby znów go pragnął, że smak krwi na podniebieniu stał się metaliczno-mięsny jak mokre złoto. — Byłeś wtedy taki słodki. Robiłeś się różowy i powtarzałeś, że jestem piękny, choć nie byłem wcale… Przypominałem raczej ulicznego szczura.


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Zmęczenie zbierało się pąsem w kącikach jego spojrzenia – ciężkie i wełniane, z wyciągniętymi rękami, jakby czekało, aż osunie się w jego objęcia, stojące za plecami jak rodzic asekurujący rozkołysane ciało dziecka, którego stopy układają się wzdłuż chodnika z coraz większą niepewnością; eliksir sprawiał, że krew miał gęstą i mętną, żyły obciążone na podobieństwo szpagatu, na którym kobiety w Pāvilosta rozwieszały mokre ubranie. Halle oplatał mu palce wokół przedramienia, a on pragnął jedynie położyć się z nim w miękkiej pościeli, oprzeć skroń o wnękę jego mostka i słuchać, jak serce biło mu głęboko pomiędzy żebrami; nie była to jedna z tych rzeczy, do których przyznawał się na głos, lecz kochał prostotę ich bliskości, konsolacyjny charakter pocałunków i delikatny, rozmazany uśmiech na krzywiźnie łuku wargowego – ładnego, zaróżowionego emocjami, wilgotnego i uchylonego lekko jak okno, samym luftem, który okazją czynił złodzieja, bo przesmyk był dość szeroki, aby przecisnąć przez niego palec, a zza szyby sączył się szczególny zapach, który niezmiennie kojarzył mu się z domem. Niegdyś obawiał się, co to oznaczało – byli jeszcze nastolatkami, kiedy ukrywali się przed cudzym wzrokiem w cienistych zakątkach miasta, dławili pocałunki w objęciach kołdry i odwracali od siebie spojrzenie, aby przypadkiem nie wpadło pod nieproszone powieki, bo było tak czujne i miękkie, że nie sposób byłoby uwierzyć w jego obojętność; pamiętał, że za każdym razem, gdy Halle do niego mówił, przysuwał usta tak blisko, że czuł na twarzy war jego oddechu, a na policzkach pąs ogorzałych, dziecięcych rumieńców – kiedy miał siedem lat, w Pāvilosta mieszkał chłopiec, który kochał drugiego chłopca, lecz oczy zawsze miał wilgotne i smutne, a ręce drżące, jakby w każdej chwili spodziewał się, że będzie musiał osłonić nimi kruchy, dziecięcy kark, bo zarówno rówieśnicy, jak i dorośli patrzyli na niego tak, jak patrzy się na dzikie stworzenie, snujące się wzdłuż pobocza, jednocześnie z zaciekawieniem i gotowością, aby przepędzić je z powrotem w głąb lasu. Nie chciał, żeby przyglądano mu się w ten sam sposób, ze wzrokiem wodzącym po karku jak lufa strzelby, więc wpatrywał się w podłogę za każdym razem, gdy przebierał się w szatni z rówieśnikami i zasypiał zawsze z twarzą zwróconą w stronę ściany – nie wiedział, czym było to, co czuł, lecz domyślał się, że musiało być niewłaściwe i złe, bo kiedy rok później chłopiec zniknął ze wsi, nikt nie wymówił nawet na głos jego imienia, zupełnie jakby zabrał cudzą tęsknotę ze sobą, przewieszoną przez bark jak parcianą sakwę lub jakby z dnia na dzień wszyscy zgodnie zdecydowali, że przestał istnieć w ich pamięci; życie nad wybrzeżem toczyło się dalej, a miejsce, w którym krajobraz zacisnął się szwem wielkości ośmioletniego dziecka, porosła trawa i zasłoniły drzewa – czasem zastanawiał się, czy jego imię również przybrało kształt milczenia, czy budynek, na którego drzwiach farbą zapisano wyraz uhyre, zniknął pomiędzy krzewami tarniny, a mieszkańcy wciąż wieszali pod gzymsem pęk gorczycy, której zapach miał odstraszać zwierzęta i roztoczyć ochronę nad domem. Czy dzieci zakradały się pod obrośnięty mchem ganek i zakładały się, kto odważy się dotknąć dłonią murowanej fasady, czy schodziły po schodach do piwnicy, opowiadając sobie historie o potworze, którego tu zamknięto, czy sięgali latarką na ściany i odkrywali ślady pazurów na zapleśniałym tynku? Czy ktokolwiek jeszcze o nim pamiętał?
    Halle nachylił ciepły, zawilgły pragnieniem oddech do jego policzka, a on nie wiedział, jak mu wyjaśnić, że w Kinnarodden życie było surowe i chłodne, a jego skóra tkliwa i pąsowa od sińców, które pozostawił na niej więzienny rygor – nie zapytał, jak wyglądała jego rzeczywistość przez cztery lata spędzone północnym przylądku, więc nie wspominał: o tym, że nie pamiętał pierwszych kilku dni w celi, bo skronie pulsowały mu gorączką, a mięśnie kurczyły tak mocno, że sprawiały wrażenie zbyt małych, aby naciągnąć je z powrotem na kości, więc rozrywały się boleśnie, przewieszone przez haki ścięgien, o tym, że więźniowie próbowali wymusić w nim gniew w ten sam sposób, w jaki chłopcy w Pāvilosta prowokowali psy ujadające zza ogrodzenia, jakby pragnęli udowodnić sobie nawzajem, że potrafią zmusić je do defensywy więc rzucali kamieniami i wciskali patyki pomiędzy pręty, śmiejąc się, ilekroć zwierzę zaczynało warczeć lub skamleć, o tym, że kiedy grupa mężczyzn zaatakowała go pod prysznicem, pozwolił, aby zaciskali pięści i zęby, aż spływająca między kafelkami woda przybrała odcień krwi, a on jedynie zamknął oczy i czekał aż jego ciało się podda, nagie i obezwładnione, z kolanami podciągniętymi pod pierś, bo wiedział, że gdyby pozwolił sobie choćby na jeden wydech gniewu, wszystkie jego kości pękłyby pod wpływem niedźwiedziej furii, o tym, że mężczyzna, który próbował mu pomóc, stracił przedramię pomiędzy zębami, a on obudził się w ciasnej izolatce, z twarzą brudną od krwi i sumieniem wyżętym do ostatniej, suchej fastrygi, o tym, że przez osiem miesięcy nie widział niczego poza szarym tynkiem, że strażnicy wybijali mu palce ze stawów i skuwali kajdany na obolałych lędźwiach, że kazali mu kłaść się na brudnej ziemi, a potem etapowo zdejmowali z niego bieliznę. Halle obiecywał mu, że się nie zmienił, on pragnął tymczasem odwzajemnić mu te same słowa i to samo urzekające spojrzenie, któremu nie potrafił odmówić dziesięć lat temu i któremu nie odmawiał również teraz – przyjaciel gładził go dłonią po policzku, a on nie mógł przestać myśleć o tym, jak piękne było jego nagie ciało, z jaką łatwością dłonie odnalazły to samo miejsce na jego twarzy, jak dobrze byłoby teraz przymknąć oczy i zapomnieć, że dzieliły ich cztery lata i cały wądół niepojętych tajemnic. Niespodziewanie ręka sięgnęła jednak głębiej, a palce zacisnęły się na włosach mocno i gniewnie; spojrzał mu w oczy, lecz nie zauważył w nich złości – jedynie ciężki i zadzierzysty wyrzut, który sprawił, że żołądek zacisnął się boleśnie, podchodząc skurczem do przedsionka krtani; pomyślał, że Halle w każdej chwili mógł go zostawić, a on nie potrafiłby przekonać go do tego, aby został – świadomość, że miałby żyć w mieście bez niego była jednak bolesna i przerażająca, a kiedy oddychał, uwierała go w gardle.
    Nie chcę nowego życia – odparł w końcu, przysuwając się bliżej, tak, aby znów poczuć na skórze ciepło jego oddechu. – Chcę tylko to, które miałem z tobą. – sięgnął dłonią do jego obojczyka, odstającego w głębi barku jak gałąź tarniny, a potem przesunął ją wzdłuż szyi, aż po brodę, znajomą krzywiznę kości policzkowej. – Ja się zmieniłem – szepnął cicho, całując go głębiej, lecz wciąż z łagodną wstydliwością, od której drżały mu dłonie i naderwany oddech. – Boję się, że będziesz zawiedziony. – nigdy nie rozumiał, dlaczego Halle go kochał – jego karykaturalne, zgarbione ciało, jego uciekające spojrzenie, jego szerokie, spracowane dłonie i jego serce, spuchnięte pomiędzy prętami żeber, lecz dłoń przyjaciela wróciła na jego policzek, a on miał wrażenie, że palcami próbował przypomnieć sobie jego rysy, znaleźć na nich drobne zadry zmian, zgrubienia, których wcześniej nie było, zapadniętą skórę i usta spragnione czułego dotyku cudzych warg – zatrzymał miękką, pąsową tkankę pomiędzy zębami, aż zalała go fala gorąca, którego nie czuł, odkąd cztery lata temu spięto mu nadgarstki na plecach i siłą wyciągnięto z zakrwawionej pracowni. – Wróciłem – nachylił się i objął go rękami wokół talii, tak blisko, że czuł na brzuchu ciepło jego skóry, łagodne falowanie oddechu i pogłos tętna, przesuwającego się swobodnie pomiędzy girlandą żył. – Znalazłem cię. – zsunął dłonie niżej, na rozpalone lędźwie, aż odkrył pod palcami nasadę ogona, miękką i gładką, wygiętą pod opuszkami jak koci grzbiet. – Zawsze cały jesteś piękny.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Ślepcy
    Halle Skov
    Halle Skov
    https://midgard.forumpolish.com/t3454-halle-skovhttps://midgard.forumpolish.com/t3542-halle-skov#35520https://midgard.forumpolish.com/t3541-bragi#35518https://midgard.forumpolish.com/


    Nigdy nie był dobrym dzieckiem, choć wiele lat próbował — nie stawał na parapetach od kiedy wypadł z drugiego piętra, nie bawił się jedzeniem od kiedy podarowane mu na urodziny pierwsze w życiu truskawkowe lody zamieniły się w plamę pod stołem i milczał posłusznie, schowany w kąt, kiedy nowe miłości Alvy zakradały się do ich domu i sapały ciężko w lepkiej ciemności. Czyj jest? — spytał kiedyś jeden z nich, łapiąc go za ramię. Jego oddech cuchnął morzem i tanim rumem, kiedy pochylał się nad jego głową. Matka pracowała wtedy w spelunie nieopodal doków i chowała go pod barem jak niechcianego dachowca — małe, pręgowate stworzenie zjadające resztki spod blatu. Miał wtedy siedem lat, a Alva zaplatała jego długie do pasa włosy w warkocze, więc te okalały jego niewielką, niepokojąco nieludzką twarz niechlujnymi supłami. Czyj był? Odpowiedzi zawsze były krótkie i niechętne, wyszeptywane pod nosem tym roztrzepanym, dziewczęcym głosem, który bał się prawdy tak bardzo jak oni pragnęli z niej szydzić. „Nie żyje” mawiała czasem, a oni nie potrafili współczuć; „odszedł” mówiła innym razem, a oni prychali, jakby to była jej wina — być może i ona tak myślała, chociaż gdy zostawali sami, opowiadała mu historie o jego ojcu i jego zamkach zbudowanych w chmurach, o jego pelerynach szytych ze złota i pokrzyw, i o miłości, której on sam nie potrafił pojąć, bo wcześniej kochał jedynie istoty równie piękne i równie baśniowe co on. Alva była jedynie dziewczyną, śmiertelną i krwistą jak każda inna, dłonie miała chude i rozedrgane, z paznokciami poobdzieranymi do mięsa, ale patrzyła na świat oczami łabędzia, a jej twarz pozostawała śliczna i okrągła nawet wtedy, gdy bieda wygryzła się w nią zębami. Halle długo nie rozumiał, dlaczego ojciec nie wracał, dlaczego nie chciał łapać ją za policzki tak jak mężczyźni o szorstkich dłoniach i głośnych oddechach, którzy pomieszkiwali w ich domu; dlaczego nie wracał, skoro kochał ją tak pięknie, tak szczerze, miłością pełną opowieści o wiankach plecionych z pąków konwalii i słowach tak wielkich, że świat zdawał się drżeć pod ich ciężarem. Ta miłość była przecież jedyną, w którą potrafił uwierzyć, jej widmo wypełniało ciasne ściany poddasza, na którym się wychował, romantyczna jak bajka o Królu Elfów i słodka jak sok z wiśni. Nie był pewien, w którym momencie zrozumiał, że go okłamano, pamiętał jednak, że zapach tamtej miłości, cukrowy i medyczny zapach owoców, nie różnił się bardzo od mdłej woni, która przesiąkała korytarze kamienicy, gdy w piwnicy znaleziono kilkudniowego trupa. Rozkład — tamtego poranka, gdy wyrwana z ręki przechodnia gazeta poinformowała go o śmierci Alvy, tamtego wieczoru, gdy odnalazł swojego ojca i ujrzał jego obślizgły uśmiech pełen ostrych zębów i młodą dziewczynę wtuloną w jego bok. Tamtej nocy, kiedy Jaska pierwszy raz trzymał go w ramionach i całował jego twarz tak, jakby każdy jej fragment był czysty i wolny od cudzej pożądliwości. Miłość istniała — słodka i kryształowa, gdzieś daleko, gdzieś w oczach innych ludzi. Nie miała ogonów ani zaostrzonych kłów, szukała dla siebie miejsc godnych jej ciepła — miękkich, jasnych dłoni i szczerych, szklistych oczu. Jemu nigdy się nie należała.
    Jaska również go nie kochał, tego był pewien. Wyobrażał to sobie być może, snuł marzenia, gdy był znudzony i pod przymkniętymi powiekami przywoływał obrazy wielkich gestów i uczuć wspartych o ramie. Halle nie miał mu tego za złe, zazwyczaj uważał to nawet za ujmujące — jego miś miał dobre serce i lubił wierzyć, że seks coś znaczył. Miał ciepłe ramiona i pachniał lasem, czasem pozwalał mu zasypiać z głową na swojej piersi i ogonem zaplecionym wokół łydek, a wtedy Halle budził się późnym rankiem z przyjemnie pustą głową i posmakiem wiśni na języku. On także wyobrażał sobie być może, że go kocha — czasami, w samotności i w ciszy, próbując odnaleźć na własnym ciele płytkie ślady wyrzeźbione przez dłonie Jaski. Miłość nadal jednak gniła gdzieś na dnie jego żołądka, mięsista i cuchnąca jak pozostałości martwego ciała. Nie stworzono go do uczuć, a do ich odbić. Oni zawsze patrzyli na niego, tak jak patrzy się w zwierciadło — dostrzegając tylko to, co pragnie się dostrzec, zmiękczone lękiem i uwydatnione pragnieniem.
    To, co mieliśmy razem, nie przypominało życia, prawda? — odparł, a jego głos zabrzmiał ostrzej i głośniej, jakby wspomnienie gniewu, cienkie i jaskrawoczerwone jak strużka krwi, przecisnęło się przez pęknięcie w porcelanie. Czuł napięcie w mięśniach, pionową zmarszczkę znaczącą czoło, usta wygięte w nieprzyjemnym, kwaśnym grymasie. Na kilka chwil zaklęta aura, tkająca ten sam, wieloletni woal wokół jego twarzy, rozdarła się jak pod naporem długich paznokci, a spod niej prześwitywał Halle — jego ziemista cera i nierówno kreślone piegi, zbyt jasne oczy o zbyt jasnych rzęsach i nieład włosów, nieumyte i poplątane mysie strąki i cienkie warkocze. — Raczej przetrwanie — dodał, czując, jak ostatnie słowo staje gula w gardle, a ton jego głosu znów łagodnieje, wraz z nim rysy jego twarzy i tempo jego oddechu, jakby ktoś siłą zasklepił szparę tamtego rozdarcia. Albo może to była dłoń ułożona zbyt blisko serca. Palce przesuwające się lekko wzdłuż obojczyka, przez ostatnie miesiące koszmarów i korupcji bardziej widocznym niż zwykle, owleczonego naciągniętą skórą. Jaska dotykał go tak jak dotyka się szkła — uważnie, z dziwną, nienaturalną ostrożnością. Halle czuł się tymczasem jak coś, co nie może się stłuc, jak niezgrabny, szorstki kamień pełen niewygodnych wgnieceń. Nagle stawał się bardzo świadom własnego ciała, jego nagości, jego kształtu i koloru w słabym blasku ulicznej latarni — rzadko o nim myślał. Było narzędziem, tak samo przydatnym jak nóż schowany w rękawie czy skrzypce ułożone na ramieniu, i Halle zapominał czasem, że żyło wraz z nim, nierozłącznie i stale — nie mógł ukryć go w kieszeni i przeczekać, wyciągnąć, gdy było potrzebne. Istniało tak samo teraz, pod znajomą dłonią przyjaciela, w ciepłej intymności jego dotyku, jak rok temu, przed upadkiem, w wielkich salach marmurowych posiadłości i w haftowanych jedwabiach. Istniało teraz — inne, gorsze, uszkodzone. Pod opieką Borgesów był najedzony i wypoczęty, miał kremową skórę i rumiane policzki, szersze ramiona, na których lepiej układały się szyte na miarę garnitury. Teraz znów był tylko szczurem. Psuł się i zastanawiał czasem, w którym momencie przestanie być wart oglądania. W którym momencie Jaska przestanie wyobrażać sobie, że go kocha.
    Pocałował go, a on poczuł, jak dreszcz wspina się po jego karku. „Ja się zmieniłem” brzęczało w uszach, i Halle nie rozumiał, dlaczego wyznanie ciąży na nim tak bardzo, dlaczego słowa te w ustach Jaski brzmią jak przyjęcie kary. Oczywiście, że się zmienił — jakaś część jego musiała. Miał ciemniejsze oczy, szczuplejszą twarz, był chyba wyższy, albo to on zmalał pod naporem jego pocałunku, który odwzajemniał coraz gorliwiej i coraz czulej, przejmując ciepłe powietrze na własny język i badając dokładnie każdy jego ruch, jakby sprawdzał, czy sposób, w jaki rozchylał usta, również był inny. Jego Jaska. Zbyt dobry, zbyt ufny, o zbyt kruchych kościach w zbyt twardym ciele.
    Nigdy nie byłem tobą zawiedziony. Nie będę teraz — wyznał, nadal blisko jego warg, pozwalając gorącemu oddechowi oprzeć się o jego usta. Nie kłamał, lecz prawda — inna prawda, sąsiednia prawda — zapulsowała pod skórą, gdzieś w okolicach serca, i Halle pożałował, że nie może wbić paznokci w tkanki i wyrwać jej własnoręcznie, byle tylko uciszyć jej żałosne skomlenie. Zdarzały się długie tygodnie i miesiące, podczas których zapominał całkowicie o własnej winie, zapominał o eliksirze i o twarzy przyjaciela bladej ze strachu w wilgotnych murach więzienia. W tamtych okresach niepamięci jego umysł był lekki i przejrzysty, pełen samolubnego zadowolenia, nieskażonego skruchą. Było to na swój sposób złe, ale również wyjątkowo przyjemne, a Halle zwykł tłumić moralność przyjemnością tak samo często jak tłumił nią zmysły. A jednak teraz — odwzajemniając chętnie przyspieszające pocałunki i wsuwając się łapczywie w objęcia przyjaciela — przez zamglony alkoholem i bliskością umysł przeszło mu, że teraz zapominać będzie trudniej. Jaska był tutaj, bliski i żywy, podobnie jak jego przestępstwo i wina schowana pod materacem. Serce zabiło mu szybciej, gdy jego słowa, słodkie słowa oddania, ucichły w jego skroniach, zamieniając się w nieprzyjemnie szczerą groźbę. Wrócił. Znalazł mnie.
    Pozwolił sobie na krótki, senny uśmiech, czując palce muskające podstawę swojego ogona. Pocałował go znów, głęboko i powoli, co jakiś czas odcinając się od niego tylko po to, by spojrzeć mu w oczy, niemal z wdzięcznością. Jego dłonie spłynęły po wyciągniętych ramionach, swobodnie badały barki, szyję i tors, śledziły załamania ciała, a w końcu chwyciły brzeg jego koszuli, by pomóc ściągnąć mu ją przez głowę. Przywarł do niego ciaśniej, do tego znajomego ciepła jego skóry i oddechu unoszącego pierś w przyjemnie przyspieszonym rytmie.
    Nie myślisz tak naprawdę, Jas. Nikt tak nie myśli naprawdę. Ale to nic — szeptał, a głos miał zaskakująco pogodny, ozdobiony kolejnym uśmiechem, kolejnym spojrzeniem spod opuszczonych do połowy powiek. — Podoba mi się — dodał, szturchając go nosem w policzek z tą samą figlarnością, z którą zwykł kiedyś zostawiać ślady ugryzień na jego szyi i dziesiątki zbyt szybkich pocałunków na powiekach. Wszystko było ciepłe i znajome, bezpieczne jak zamknięty pokój na poddaszu. — Nie przestawaj. — Całował go jeszcze, ciągnąc go za sobą na łóżko, wciąż tak samo rozbawiony, z ramionami zaplecionymi na jego karku i krótkim chichotem, kiedy głowa Jaski opadła na poduszkę, a on usiadł na jego biodrach, z kolanami wbitymi w materac, nachylając się nad nim tak, by zetknąć ze sobą końcówki ich nosów i pozwolić włosom łaskotać policzki. — Nadal to lubisz?


    Don't give it a hand, offer it a soul
    Don't let it in with no intention to keep it, Jesus Christ, don't be kind to it. Honey, don't feed it, it will come back
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Bał się sposobu, w jaki jego ciało reagowało na dotyk – nawet w łazience, gdzie nagość zapadłej zmęczeniem piersi i wzniesionych ramion należała tylko do niego, wzbraniał się przed muśnięciem palcami własnej skóry, ubierał się ostrożnie i powoli, wsuwając nogi przez szerokie nogawki spodni i uważając, aby podczas zapinania guzików koszuli opuszki nie zsunęły się z materiału na cienką, rozciągniętą wzdłuż mostka tkankę, jakby to, co niegdyś stanowiło nieodstępną część jego życia, było teraz obcą istotą, posiadającą własne tętno, groźnym i pierzchliwym zwierzęciem, które nie nawykło do czułości ludzkich dłoni i reagowało na nie podżeganą strachem agresją. Często myślał o psach, które pojawiły się w Pāvilosta podczas panującego na Łotwie głodu – wszystkie miały zapadnięte boki, przewieszone niedbale przez stelaż żeber i wyglądające tak, jakby miały zaraz zsunąć się z nich na ziemię, aby oblepić się piachem i pyłem, ich pyski były smukłe jak u lisów, a ogony, które niegdyś porastała gęsta sierść, stanowiły zaledwie wyliniałe wiechcie, wystające spod skóry w szorstkich, odrapanych kępkach; z daleka nie przypominały psów, choć niektóre wciąż miały na szyjach obroże – parciany materiał, który niegdyś zapewniał im bezpieczeństwo, teraz pozostawiał po sobie zakrzepłą krew w miejscach, gdzie wrósł pod wierzchnią tkankę. Zwierzęta podchodziły niekiedy pod ogrodzenia, warcząc i ujadając, matka zawsze pouczała go jednak, aby nie wyciągał rąk w ich stronę, choć wygłodzone, psy nauczyły się bowiem kojarzyć ludzkie dłonie z okrucieństwem – z pięściami zaciśniętymi boleśnie na kruchych karkach, palcami twardymi w miejscu, gdzie opuszka z determinacją naciskała na spust i szczeniętami, które każdej wiosny podtapiano w strumieniu – i próbowały odgryźć je za każdym razem, gdy wystawały poza krawędź drewnianych desek. Czasem, gdy szczekały tak głośno, że nie mógł zasnąć, wychodził na podwórko i rzucał im giętkie, kurczęce kości – myślał wtedy, że gniew wydawał się tym zwierzętom równie zaskakujący, co jemu samemu, jak gdyby istniał poza nimi, wrośnięty w zachowanie atawizmem, nad którym nie potrafiły zapanować, więc reagowały na nie mimowolnym zdumieniem. Lata później jego ciało zachowywało się w ten sam sposób – drętwiało pod wpływem dotyku, nieprzyzwyczajone, że mógł przynosić cokolwiek więcej niż ból. W Kinnarodden dłonie służyły jedynie po to, aby zaciskać je na cudzym ciele, a on nie mógł powstrzymać się przed wzdrygnięciem za każdym razem, kiedy ktoś otarł się o niego ramieniem w stłoczonym klubie – bał się, że kiedy Halle na niego spojrzy, będzie widział to samo, co widzieli wszyscy w Pāvilosta, kiedy odganiali spod domów psy o zapadłych bokach i wyliniałej sierści: stworzenie, które nie zasługiwało już na niczyją miłość, skórę przypominającą mięso zbyt długo pozostawione na rzeźnickiej ladzie.
    Nie szkodzi. Nie potrzebuję niczego więcej – odparł pochopnie, czując w gardle posmak zebranej na podniebieniu kwasowości (lecz nie goryczy – gorycz za bardzo kojarzyła mu się z wyrzutem, a to nie był wyrzut) – nie był pewien, czy wiedział, jak wyglądało życie, które nie było jedynie przetrwaniem: odkąd opuścił rodzinną wieś, pozwalając, aby niskie, nadmorskie zabudowania skurczyły się za jego plecami do czarnych kwadratów i szarych prostokątów, przeszłości zamkniętej w krajobrazie nie większym niż na zdjęciu z pocztówki, mięśnie miał skurczone i napięte pod same krawędzie ścięgien. Zawsze musiał myśleć o tym, jak przeżyć – w wieloosobowym pokoju, gdzie łóżka ustawione były tak blisko obok siebie, że słyszał, jak mężczyzna po jego prawej stronie sięga dłonią pod materiał bielizny, na statku, który połykał hausty słonej wody i kołysał się tak gwałtownie, że w ustach wciąż miał zmierzły posmak mdłości, wśród krętych ulic miasta, którego nie znał i ludzi, którzy porozumiewali się w obcym języku, we własnej skórze, zbyt grubej i ciężkiej, aby zmieściła się na ludzkich barkach. Kiedy się poznali, starał się ukrywać przed Hallem swój lęk, jakby był czymś wstydliwym, na widok czego oczy przyjaciela nabrałyby brzydkiej, popielatej barwy, teraz pozwalał jednak, aby głos drżał mu pomiędzy wargami, a oczy stały się lśniące i wodniste, mówił na głos boję się i czuł, jak coś ciężkiego i miękkiego zapada się w jego wnętrzu, całował go i myślał, że ta miłość, która przeżyła cztery lata, zgnębione za wysokimi ścianami Kinnarodden, przypominała granicę ciemności i strachu przed ciemnością – Halle nie powiedział mu nigdy, że nie był potworem, ale przypominał, że zwierzęta o ostrych zębach i pazurach brudnych od krwi też zasypiały, wtulone w ciepłe futro swoich pobratymców.
    Sięgnął dłonią do sierści wzrastającej ogonem wzdłuż lędźwi i uśmiechnął się słabo, jakby ogon był żywym stworzeniem, które oczekiwało na dzień jego powrotu, wiernym jak pies warujący pod drzwiami domu – przyjaciel pocałował go głębiej i wolniej, a on pozwolił sobie zaufać, że Halle rzeczywiście za nim tęsknił, zapomnieć, że jego policzek nosił jeszcze pąsowy ślad szminki, a oddech pachniał truskawkami i alkoholem, że przed wejściem do klubu widział go z ramionami obejmującymi obce lędźwie, zaciśniętymi tak mocno, jakby próbował poszerzyć swoją klatkę piersiową o kolejną osobę. Poczuł, jak materiał koszuli przesunął się łaskocząco po jego plecach, a potem na chwilę przesłonił mu jego twarz, zanim spadł na podłogę z cichym sapnięciem – palce przyjaciela znały kształt blizny pod jego obojczykiem, brzydkiej spoiny pąsu i bieli, która pozostała na skórze w miejscu, gdzie nóż rozciął ciasne włókna mięśnia piersiowego i zachrobotał o gałąź kości, ale nie widział świeżych rys, śladów po zardzewiałych żyletkach, które zasypiały pod skórą w postaci długotrwałych zakażeń i pięściach, wokół których tkanka stawała się tkliwa i purpurowa, nie widział żeber prześwitujących niewyraźnym karbowaniem po bokach ciała, nie widział barwy, jaką miała jego skóra, zmęczona mrozem i ciemnością, nie widział więziennego tatuażu po wewnętrznej stronie nadgarstka; mimo to – jego dotyk wciąż był czuły, wystarczająco troskliwy, aby z dłońmi wspartymi o poruszoną oddechem pierś, potrafił wierzyć, że mówił prawdę. Halle objął go ciaśniej, a on poczuł jego ciepło pod skórą, tak blisko, jakby trzymał dłonie przy samym sercu, wciąż zmarzniętym i odrętwiałym, przyzwyczajonym do powolnego rytmu, jakie wymuszał na nim północny klimat i więzienne okrucieństwo.
    Wcisnął czubek nosa w policzek Hallego i sapnął, kiedy poczuł ukryty war jego ust – wargi były ciepłe niczym torf i złoty tytoń; nie czuł własnej skóry, przeszytej mu przez szpulki kręgosłupa, ale był pewien, że nakryła się cienką warstwą dropiatości, która wygładzała się jedynie pod dotykiem miękkich opuszek – przez chwilę znów miał zaledwie siedemnaście lat, naiwne spojrzenie dziecka i pragnienia, które drżały w jego ciele bolesnym skurczem za każdym razem, gdy Halle spoglądał w jego stronę. Przyjaciel trącił go nosem, a on odwzajemnił jego czułość głębokim pocałunkiem, wadząc kolejnym na krawędź warg, a następnie po rozprężonej wstędze szyjnego ścięgna.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead





    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.