I have never been allowed to be holy, I have never been forgiven for wanting (V. Ketelä & L. Nørgaard 1991)
2 posters
Lasse Nørgaard
I have never been allowed to be holy, I have never been forgiven for wanting (V. Ketelä & L. Nørgaard 1991) Wto 2 Sty - 13:01
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Mój ojciec powiedział, że będę gwiazdą — Ove rozciągał się, sięgając rękoma ku złoconemu niebu. Na tle ciepłego popołudnia przypominał obraz młodego boga, jeden z tych, które wieszano na ścianach biało-marmurowych pałaców — pełen miedzianych piegów, złotej skóry i słomkowych loków czepiających się z gracją spoconego czoła, uchwycony na płótnie z wdziękiem godnym jedynie tych kilku chłopców na świecie, tych wywołujących zachwyt i pełne wzruszania uśmiechy rodziców. Lasse nigdy nie był jednym z nich, a jednak nie potrafił mu zazdrościć, bo ten młody bóg akurat, ten jeden właśnie, pozwalał mu przesiadywać czasem w swoim świetle i przeczesywać palcami kręcone włosy — wydawało mu się, że przyjaźń, która spadła na niego tamtego roku była jedynie przebłyskiem chwilowego szczęścia, czymś co trafia przypadkiem w twoje ręce, śliczne i błyszczące jak jeziorna perła, na tyle drobne, by łatwo można było zgubić je w piasku. Kilka dni temu jednak Ove uśmiechał się do niego z tym samym ciepłem odbitym na zaróżowionych wargach i nachylał się o kilka chwil zbyt długo nad jego twarzą. Gorący oddech łaskotał go w policzek, śmiech stygł w powietrzu. Gwiazdą? — powtarzał za nim, rozciągając słowo na języku. Smakowało marcepanem, młodzieńczym zauroczeniem i czymś jeszcze, czymś odległym i bezimiennym, tym miękkim rodzajem nostalgii, która pojawia się jedynie, gdy wiemy już, że to, co teraz wydaje nam się być centrum naszego życia, niedługo wyblaknie i skurczy się do rozmiaru pestki wiśni. Gwiazdą. Ojciec Ove mówił mu prawdopodobnie, że będzie najlepszy we wszystkim, za co się zabierał — tak zachowywali się podobno rodzice dzieci, które nazywa się dumą. Lasse wyobrażał sobie, jak siwiejący Pan Dalby klepie jasnowłosego syna po ramieniu i przedstawia go swoim równie siwiejącym znajomym; i gdy mówi o nim mój syn oczy mu się świecą, tak jakby chwalił się właśnie największym dziełem swojego życia, projektem, któremu poświęcił każdy ułamek swojej poważnej, dorosłej uwagi. Ove mógł być gwiazdą hokeja, tak jak mu zapowiedziano, mógł być nawet profesorem nauk albo księciem rozpostartym na aksamitnym tronie i nikt nie zwątpiłby w żadną z tych rzeczy, nikt nie odważyłby się nawet mrugnąć. Może dlatego Lasse myślał o nim tak często, może dlatego zakradał się z nim wciąż w te same miejsca i z taką wdzięcznością przyjmował nadal niepewne i zawstydzone pocałunki, może dlatego słuchał, gdy opowiadał o meczach i przyjęciach, o znajomych kręcących się wokół niego jak małe ławice drobnych ryb — chciał czuć się warty części jego życia, warty jego czasu i tej niezmąconej uwagi. Wierzył mu, kiedy Ove mówił, że ma ładne oczy i kiedy powtarzał, że jest taki mądry, choć w jego otoczeniu zawsze brzmiał, jak potłuczony lub wybudzony ze śpiączki. Jego ojciec miał przecież rację. Oczywiście, że będziesz gwiazdą.
Nic dziwnego więc, że czekał znów w tym samym miejscu, wpatrując się bezczynnie w szkolne boisko. Ukrył się w cieniu jednego z drzew, tego za murem z czerwonej cegły i w zniecierpliwieniu zaciskał palce na świeżo zapalonym papierosie — kradł je ojcu, wiec wszystkie były gorzkie i drapały go w gardło mętnym, brudnym dymem. Głupio wierzył, że był już dorosły, choć nadal jąkał się, gdy matka przyglądała mu się bacznie z drugiego końca stołu, a strach podchodził do gardła nagłą falą mdłości, gdy profil Ahvo wyłaniał się gdzieś spomiędzy innych nastoletnich twarzy na długim korytarzu — bylł w istocie tylko głupim dzieckiem, na domiar złego w tym momencie był dzieckiem beznadziejnie zakochanym, wystającym w chłodzie tylko po to, by tamten zloty chłopak, który miał być gwiazdą, mógł odebrać obiecany list i uśmiechnąć się do niego tak, jakby coś znaczył, choć przecież Camilla powiedziała mu już, że Ove ma dziewczynę, równie ładną i równie obiecującą co on i że widziała, jak śmiał się, gdy Ahvo z pleśniejąca na języku kpiną nazywał go dziwadłem. Nie było być może sensu jej wierzyć, bo choć wiara była rozsądna, obdzierała jego życie z tamtych wspomnień, które wieczorami pozwalały mu zasypiać. Tamten uśmiech, ramiona wyciągnięte w stronę słońca, usta sięgające rozchylonych warg. O czym myślałby, gdyby stracił swój pierwszy przebłysk miłości? Nie byłoby już wszystkich tych marzeń, ciepłych wyobrażeń przyszłości, która miała nigdy się nie wydarzyć — musiałby znów zostać sam w tym cieniu, wrócić do książek i zeszytów, do zimnych korytarzy rodzinnego domu i surowych głosów rodziców, do zgrzytu zamka w drzwiach ciemnej sypialni. Nie miał wizji już tak długo. Wydawało mu się nawet, że w końcu wyleczono go z koszmaru, jak w jednej z tych idiotycznych bajek, w których miłość przywraca księżniczce życie.
Drgnął lekko, słysząc kroki odbijające się od czerwonych cegieł, przyjemne widmo czyjejś obecności przystające nieopodal, tak samo wysokie, ładne i jasnowłose jak zwykle. Przez chwilę przyglądał mu się bez słowa, w milczeniu paląc papierosa — Ove był typem człowieka, który lubił odzywać się pierwszy, w niczym w zasadzie nie lubił być drugi, a Lasse przystawał na to posłusznie, zupełnie jakby przez kilka miesięcy tej potajemnej przyjaźni napisali na własnych ramionach zasady własnej, pogmatwanej gry.
— Jak trening? — spytał w końcu, ostrożnie pozwalając sobie na naruszenie jednej z tych małych reguł. Uniósł wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Były zielone, dziś ciemniejsze niż zwykle (a może to dzień był ciemniejszy, może słońce zaszło szybciej). — Mam coś dla ciebie, pamiętasz? — odezwał się znów, tym razem ciszej, nie sięgnął jednak po list, zamiast tego powoli przysuwając się bliżej, by oprzeć skroń o jedna z cegieł zaraz obok jego głowy. Zrobiło mu się zimno, choć nie wiedział jeszcze dlaczego, a uśmiech, który wykwitł na jego twarzy, był nadal łagodny i rozmarzony. — Nikogo tu nie ma, nie o tej godzinie...
Nic dziwnego więc, że czekał znów w tym samym miejscu, wpatrując się bezczynnie w szkolne boisko. Ukrył się w cieniu jednego z drzew, tego za murem z czerwonej cegły i w zniecierpliwieniu zaciskał palce na świeżo zapalonym papierosie — kradł je ojcu, wiec wszystkie były gorzkie i drapały go w gardło mętnym, brudnym dymem. Głupio wierzył, że był już dorosły, choć nadal jąkał się, gdy matka przyglądała mu się bacznie z drugiego końca stołu, a strach podchodził do gardła nagłą falą mdłości, gdy profil Ahvo wyłaniał się gdzieś spomiędzy innych nastoletnich twarzy na długim korytarzu — bylł w istocie tylko głupim dzieckiem, na domiar złego w tym momencie był dzieckiem beznadziejnie zakochanym, wystającym w chłodzie tylko po to, by tamten zloty chłopak, który miał być gwiazdą, mógł odebrać obiecany list i uśmiechnąć się do niego tak, jakby coś znaczył, choć przecież Camilla powiedziała mu już, że Ove ma dziewczynę, równie ładną i równie obiecującą co on i że widziała, jak śmiał się, gdy Ahvo z pleśniejąca na języku kpiną nazywał go dziwadłem. Nie było być może sensu jej wierzyć, bo choć wiara była rozsądna, obdzierała jego życie z tamtych wspomnień, które wieczorami pozwalały mu zasypiać. Tamten uśmiech, ramiona wyciągnięte w stronę słońca, usta sięgające rozchylonych warg. O czym myślałby, gdyby stracił swój pierwszy przebłysk miłości? Nie byłoby już wszystkich tych marzeń, ciepłych wyobrażeń przyszłości, która miała nigdy się nie wydarzyć — musiałby znów zostać sam w tym cieniu, wrócić do książek i zeszytów, do zimnych korytarzy rodzinnego domu i surowych głosów rodziców, do zgrzytu zamka w drzwiach ciemnej sypialni. Nie miał wizji już tak długo. Wydawało mu się nawet, że w końcu wyleczono go z koszmaru, jak w jednej z tych idiotycznych bajek, w których miłość przywraca księżniczce życie.
Drgnął lekko, słysząc kroki odbijające się od czerwonych cegieł, przyjemne widmo czyjejś obecności przystające nieopodal, tak samo wysokie, ładne i jasnowłose jak zwykle. Przez chwilę przyglądał mu się bez słowa, w milczeniu paląc papierosa — Ove był typem człowieka, który lubił odzywać się pierwszy, w niczym w zasadzie nie lubił być drugi, a Lasse przystawał na to posłusznie, zupełnie jakby przez kilka miesięcy tej potajemnej przyjaźni napisali na własnych ramionach zasady własnej, pogmatwanej gry.
— Jak trening? — spytał w końcu, ostrożnie pozwalając sobie na naruszenie jednej z tych małych reguł. Uniósł wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Były zielone, dziś ciemniejsze niż zwykle (a może to dzień był ciemniejszy, może słońce zaszło szybciej). — Mam coś dla ciebie, pamiętasz? — odezwał się znów, tym razem ciszej, nie sięgnął jednak po list, zamiast tego powoli przysuwając się bliżej, by oprzeć skroń o jedna z cegieł zaraz obok jego głowy. Zrobiło mu się zimno, choć nie wiedział jeszcze dlaczego, a uśmiech, który wykwitł na jego twarzy, był nadal łagodny i rozmarzony. — Nikogo tu nie ma, nie o tej godzinie...
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: I have never been allowed to be holy, I have never been forgiven for wanting (V. Ketelä & L. Nørgaard 1991) Wto 2 Sty - 13:02
Nauczenie się Ove nie było trudne – jego rysy, drażniąco regularne i absurdalnie ładne jak na postawnego hokeistę, który nie raz oberwał po prostym nosie, zapadały w pamięć łatwo. Był wygodnie symetryczny i gładki; stworzony z wdzięcznych łuków, linii pozbawionych nieprzewidzianych nierówności, poza nielicznymi, ale wyraźnymi znamionami na szyi i ramionach; pozbawiony wszelkiej anomalii – doskonały chłopiec, jeden z tych, których stawiano na piedestałach i przekuwano w kamień, wyrównując wszelkie kanciastości ściernym papierem o drobnym ziarnie. Zdjęcie z niego skóry było rozczarowująco wręcz proste; nasunięcie jej na własny grzbiet – niekłopotliwe. Najwięcej czasu zajmowało określenie właściwej pozycji ciemnych gwiazd – na szyi nosił negatywny pas Oriona, plamy cienia rozłożone na jasnym płótnie nieopalonej skóry jak odwrócony asteryzm, którego koordynacja wciąż wydawała mu się niewłaściwa. Sylwetkę miał bardziej zrównoważoną, nieznacznie wyższą, plecy proste, nie musiał nigdy chować tkliwych trzewi przed gniewem pijanego ojca, dłonie szerokie i spokojne. Drobną skazę po środku lędźwi, we wnęce kręgosłupa, dyskretną – poza nią, żadnych więcej wadliwości. Nakładając jego skórę na stelaż swoich kości wyobrażał sobie, że mógłby mu to wszystko zabrać. Czystą zieleń oczu, przyjemny uśmiech, dom, z którego nie odchodziła farba, odsłaniając ciemną spleśniałość, dobrą rodzinę, w której życzono sobie nawzajem dobrze i pamiętano o swoich urodzinach, ojcowską dumę, szczęśliwość matki, która na męża spoglądała z uśmiechem, nie ze strachem. Nikt nie odczytał jego winy ze zwłok brata wyłowionych z jeziora za domem (to był wypadek, do pewnego momentu, w którym przestał w to wierzyć, bo spastyczna wina zapadła się w nim zbyt głęboko); być może jezioro mogłoby oddać mu jeszcze jedną przysługę; oddać mu lepsze życie, inaczej nieosiągalne. Nauczyłby się udawać go dobrze. Nauczyłby się używać tych samych słów, tego samego tonu – stałby się nim, na wskroś, do szpiku, tym doskonałym młodym mężczyzną z dobrą przyszłością (lub zniszczyłby go doszczętnie, nim oddałby im jego ciało).
Zamierzał go – istotnie – okraść, choć nie w tak drastyczny sposób, nie miał (jeszcze) do tego żołądka; potrzebował jedynie jego dobrej pozycji. Potrzebował skazy na jego imieniu, drobnego potknięcia, które mogłoby go usunąć na ławkę rezerwowych, na chwilę lub na stałe, nieistotne, mógł przypadkiem stracić całą jego dalszą karierę – nie miało to znaczenia. Wszyscy wiedzieli, że Ahvo był lepszym napastnikiem. Wszyscy wiedzieli też, że stypendium sportowe, mimo to, trafi najpewniej do Ove: miał lepsze wyniki w nauce i lepszą notę za zachowanie, miał poukładane doskonale rysy i szanowanego ojca, który zabierał ich czasem po meczach na dobre jedzenie i nie mówił nic, kiedy Vilho zamawiał na jego koszt więcej, by na koniec – za każdym razem – prosić o zapakowanie mu reszty na wynos, choć matka zawsze mówiła, że nie powinien znosić do domu czyjejś litości, opakowanej w piankowe pudełko z plastikowym widelcem i wystygłej. Zdawała się nie zauważać, że szafki w domu były puste i że jej synowie jedli czerstwe suchary przez ostatnie kilka dni; czasami zdawała się nie zauważać niczego, a on obawiał się, że nie zauważy także momentu, w którym doprowadzi się do osłabienia, z którego nie będzie mógł już jej wyciągnąć. Ojciec Ove, posiwiały pan Dolby o równie zielonych oczach, powiedział mu kiedyś przy podobnej okazji, że dobry z niego chłopak, dobrze, że cię mają, a on uśmiechnął się do niego krzywo, rozbawiony. Staram się, jak mogę. Więc zamierzał okraść jego syna, być może, z przyszłości, dla żałosnych paru dziesiątek talarów miesięcznie, bo starał się, jak mógł i nie miał wyjścia. Dawno stało się jasne, że matka nie wróci do pracy, a większość zapomogi pochłaniały uspokajające leki i nasiona do ogrodu, którym pozwalała co roku pleśnieć w szufladzie.
Wystarczyło włożyć mu do szafki trochę Złotego Jabłka; wystarczyło dać się przyłapać. Zostawił narkotyk w jego szafce już wcześniej, w drzwiach wpadł na Jespera – nieprzewidziana komplikacja zaprowadziła go na boisko, kazała nosić skórę dłużej, w zmęczeniu obawiał się, że przypadkiem przetopi się i spłynie z jego rysów, więc kiedy tylko zadźwięczał gwizdek, a pozostali wycofali się do szatni, sam skierował się w cień muru, unosząc koszulkę z brzucha, by przetrzeć skronie, upewnić się, że kształt nosa wciąż był obcy; zamierzał poczekać aż wszyscy wyjdą, nim wróci po swoje rzeczy, nie chciał wdawać się w rozmowy, mogące byt łatwo obnażyć niedoskonałość transformacji – nie mógł zapanować nad barwą głosu, oddać jej tak dokładnie, nie powinien też narażać się na pytania, na które powinien znać odpowiedzi.
Odsuwał materiał od twarzy, kiedy dostrzegł znajomy granat oczu obserwujący go zza kłębu dymu; precyzyjnie i z intencją. Powinien się zawrócić, ale w kroku nie dało się poznać choćby cienia zawahania – zmieniał plany, adaptował się do temperatury jak wąż; przystanął blisko, pozwalając mu patrzeć na siebie, na brzuch odsłaniany jeszcze, kiedy zbierał z brody film zmęczenia, sam patrząc na niego powściągliwie i swobodnie, jak gdyby istotnie nie było nic dziwnego w tym spotkaniu, jak gdyby istotnie się go tutaj spodziewał, jak gdyby nie musiał się odzywać, bo powód jego obecności był im obojgu wiadomy, choć nie wiedział nic. Lasse odezwał się wreszcie pierwszy, a on nadal nie odpowiadał; przyjrzał mu się tym razem lepiej. Przyjrzał się barwie jego oczu, nieoczekiwanie ciepłej; przyjrzał się jego manierze, skroni opierającej się o mur, otwartej zapraszająco źrenicy – przez moment myślał, że może nie pomylił się z narkotykiem tak bardzo, myśl ta jednak natychmiast wydała się mu też śmieszna. Chłopak, od którego wziął Złote Jabłko, nie patrzył na niego w ten sposób; jak smarkata zakochana siksa szukająca uwagi. Miał szczęście, że rozbawienie wykrzywiające mu usta w doskonałym, anhelicznym uśmiechu pasowało do jego słów tak dobrze.
Podszedł więc bliżej, sprawdzając grunt – z pewnością, jakby stawał na nim niepierwszy raz; wsparł się napiętą jeszcze od wysiłku ręką o mur ponad jego ramieniem, zastanawiając się, czy spotykali się tu wcześniej – czy Ove był dla niego czuły, odgarniał mu włosy ze skroni? Wyglądał na takiego, choć nigdy nie pomyślał, że mógłby robić to z Nørgaardem. Zamiast tego wyciągnął drugą rękę, sugerując bez słów, by oddał mu tę rzecz; cokolwiek to było.
– Co dalej? – spytał, improwizując pozorną, przekorną niedomyślność; mając nadzieję, że w ściszonym tonie i przepłyconym oddechu zabrzmi wystarczająco podobnie do Ove. Nikogo tu nie ma, co robili ze sobą potem?
Zamierzał go – istotnie – okraść, choć nie w tak drastyczny sposób, nie miał (jeszcze) do tego żołądka; potrzebował jedynie jego dobrej pozycji. Potrzebował skazy na jego imieniu, drobnego potknięcia, które mogłoby go usunąć na ławkę rezerwowych, na chwilę lub na stałe, nieistotne, mógł przypadkiem stracić całą jego dalszą karierę – nie miało to znaczenia. Wszyscy wiedzieli, że Ahvo był lepszym napastnikiem. Wszyscy wiedzieli też, że stypendium sportowe, mimo to, trafi najpewniej do Ove: miał lepsze wyniki w nauce i lepszą notę za zachowanie, miał poukładane doskonale rysy i szanowanego ojca, który zabierał ich czasem po meczach na dobre jedzenie i nie mówił nic, kiedy Vilho zamawiał na jego koszt więcej, by na koniec – za każdym razem – prosić o zapakowanie mu reszty na wynos, choć matka zawsze mówiła, że nie powinien znosić do domu czyjejś litości, opakowanej w piankowe pudełko z plastikowym widelcem i wystygłej. Zdawała się nie zauważać, że szafki w domu były puste i że jej synowie jedli czerstwe suchary przez ostatnie kilka dni; czasami zdawała się nie zauważać niczego, a on obawiał się, że nie zauważy także momentu, w którym doprowadzi się do osłabienia, z którego nie będzie mógł już jej wyciągnąć. Ojciec Ove, posiwiały pan Dolby o równie zielonych oczach, powiedział mu kiedyś przy podobnej okazji, że dobry z niego chłopak, dobrze, że cię mają, a on uśmiechnął się do niego krzywo, rozbawiony. Staram się, jak mogę. Więc zamierzał okraść jego syna, być może, z przyszłości, dla żałosnych paru dziesiątek talarów miesięcznie, bo starał się, jak mógł i nie miał wyjścia. Dawno stało się jasne, że matka nie wróci do pracy, a większość zapomogi pochłaniały uspokajające leki i nasiona do ogrodu, którym pozwalała co roku pleśnieć w szufladzie.
Wystarczyło włożyć mu do szafki trochę Złotego Jabłka; wystarczyło dać się przyłapać. Zostawił narkotyk w jego szafce już wcześniej, w drzwiach wpadł na Jespera – nieprzewidziana komplikacja zaprowadziła go na boisko, kazała nosić skórę dłużej, w zmęczeniu obawiał się, że przypadkiem przetopi się i spłynie z jego rysów, więc kiedy tylko zadźwięczał gwizdek, a pozostali wycofali się do szatni, sam skierował się w cień muru, unosząc koszulkę z brzucha, by przetrzeć skronie, upewnić się, że kształt nosa wciąż był obcy; zamierzał poczekać aż wszyscy wyjdą, nim wróci po swoje rzeczy, nie chciał wdawać się w rozmowy, mogące byt łatwo obnażyć niedoskonałość transformacji – nie mógł zapanować nad barwą głosu, oddać jej tak dokładnie, nie powinien też narażać się na pytania, na które powinien znać odpowiedzi.
Odsuwał materiał od twarzy, kiedy dostrzegł znajomy granat oczu obserwujący go zza kłębu dymu; precyzyjnie i z intencją. Powinien się zawrócić, ale w kroku nie dało się poznać choćby cienia zawahania – zmieniał plany, adaptował się do temperatury jak wąż; przystanął blisko, pozwalając mu patrzeć na siebie, na brzuch odsłaniany jeszcze, kiedy zbierał z brody film zmęczenia, sam patrząc na niego powściągliwie i swobodnie, jak gdyby istotnie nie było nic dziwnego w tym spotkaniu, jak gdyby istotnie się go tutaj spodziewał, jak gdyby nie musiał się odzywać, bo powód jego obecności był im obojgu wiadomy, choć nie wiedział nic. Lasse odezwał się wreszcie pierwszy, a on nadal nie odpowiadał; przyjrzał mu się tym razem lepiej. Przyjrzał się barwie jego oczu, nieoczekiwanie ciepłej; przyjrzał się jego manierze, skroni opierającej się o mur, otwartej zapraszająco źrenicy – przez moment myślał, że może nie pomylił się z narkotykiem tak bardzo, myśl ta jednak natychmiast wydała się mu też śmieszna. Chłopak, od którego wziął Złote Jabłko, nie patrzył na niego w ten sposób; jak smarkata zakochana siksa szukająca uwagi. Miał szczęście, że rozbawienie wykrzywiające mu usta w doskonałym, anhelicznym uśmiechu pasowało do jego słów tak dobrze.
Podszedł więc bliżej, sprawdzając grunt – z pewnością, jakby stawał na nim niepierwszy raz; wsparł się napiętą jeszcze od wysiłku ręką o mur ponad jego ramieniem, zastanawiając się, czy spotykali się tu wcześniej – czy Ove był dla niego czuły, odgarniał mu włosy ze skroni? Wyglądał na takiego, choć nigdy nie pomyślał, że mógłby robić to z Nørgaardem. Zamiast tego wyciągnął drugą rękę, sugerując bez słów, by oddał mu tę rzecz; cokolwiek to było.
– Co dalej? – spytał, improwizując pozorną, przekorną niedomyślność; mając nadzieję, że w ściszonym tonie i przepłyconym oddechu zabrzmi wystarczająco podobnie do Ove. Nikogo tu nie ma, co robili ze sobą potem?
Lasse Nørgaard
Re: I have never been allowed to be holy, I have never been forgiven for wanting (V. Ketelä & L. Nørgaard 1991) Wto 2 Sty - 13:02
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kilka lat później, kiedy Viggo całował go w marmurowej łazience wielkiego domu profesora, Lasse przypomniał sobie tamto popołudnie spędzone za murem szkolnego dziedzińca, w dusznej tajemnicy, która wypełniała jego płuca zapachem bzu i osobliwym, kwasowym lękiem. Niemal dziesięć lat później, kładąc głowę na piersi przysypiającego Safíra, przypomniał sobie też, że nigdy nie się nie kochali — on i Ove, on i Viggo — nigdy nie mogli się kochać, bo zbyt oczarowani byli jeszcze wizją odkrywanej wolności, bo wgryzali się w swoje serca z pasją, do której zdolni są tylko ludzie zbyt młodzi; za szybko, jak wygłodniałe szczeniaki o zębach niczym szpilki. Inny rodzaj miłości nie istniał jednak jeszcze w ich świecie, choć gdy weekendami wracali do domu, Camilla godzinami przesiadywała na jego łóżku, opowiadając mu o kimś, z kim planowała uciec na drugi koniec świata (drugi koniec świata, jak się okazywało, można było odnaleźć zazwyczaj kilka godzin drogi stąd, lecz wszystko to, co znajdowało się poza wzrokiem matki, znajdowało się również poza granicami kuli ziemskiej). Lasse wspominał jej o Ove tylko czasem, a ona za każdym razem krzywiła się, wydymając dolną wargę i przyglądając mu się z tym rodzajem współczucia, które za oczami nosić mogły tylko siostry. Łamiesz sobie serce — przypominała, wyciągając się na materacu niczym leniwy kot; Dalby wszystko kocha bardziej niż ciebie — hokeja, swoją dziewczynę, pewnie nawet swoich pyszałkowatych koleżków. Wiedział, że starała się śmiać, bo próbowała w cienki świergot swojego dziewczęcego głosu wpleść pocieszenie, podczas gdy on wściekał się na nią i powtarzał, że niczego nie rozumie. Nie rozumiała jaki kolor miały oczy Ove i ze piegi na jego policzkach ciemniały, gdy wracało lato; nie rozumiała sposobu, w jaki mięśnie poruszały się pod skórą, gdy Lasse kładł dłonie na jego plecach; nie była w stanie wyobrazić sobie jego głosu, kiedy mówił mu, że ma ładne oczy. Ponad wszystko jednak Camilla nie byłaby zdolna pojąć, do jak wielkich kłamstw był gotów, by utrzymać przy sobie jego sympatię, a on nie mógł jej za to winić, bo dziewczęta takie, jak jego siostra nigdy nie musiały błagać o miłość chłopców takich jak Ove. Nie myślał wcześniej, iż chciałby być kobietą — nie chciał, pragnął jedynie być własną bliźniaczką. Chciał urodzić się z jej wąską szyją, kocimi oczami, z jej piegowatym, zgrabnym nosem; chciał urodzić się z jej umiejętnością zamieniania męskich spojrzeń w zachwyt, choć przecież Camilla całe życie przypominała kogoś, kto nie zwracał uwagi na cudzy wzrok. Była piękna, a on był zazdrosny, a teraz, w tym okrutnym, nastoletnim świecie, siostra z troski nie pozwalała mu na szczęście, choćby nierozsądne, choćby złudne.
Ove też tak uważał — jakiegoś dnia gestem głowy wskazał na oddalającą się sylwetkę jego bliźniaczki i powiedział, głosem którego beztroskiego tonu Lasse nie był w stanie zapomnieć, że jest bardzo ładna. Milczał dłuższą chwilę, nim wytłumaczył: chłopaki tak mówią. Kiedy opowiadał o swoich kolegach, stawał się pobudzony i prostował się jak struna — w tamtych chwilach mniej przypominał jego pierwszą miłość, a bardziej zaostrzoną postać kogoś, kogo powinien się bać, może kogoś takiego jak Vilho Ketelä. Lasse kiwał głową i udawał, że tego nie widzi, choć powietrze nad ich głowami gęstniało lepkim niepokojem; czekał chyba, aż powie, że są podobni, byli w końcu bliźniakami, lecz on nie zauważył tego nigdy. Jego siostra była ładna, bardzo nawet, bo tak mówili chłopcy z jego drużyny, a on był tajemnicą, na domiar złego tajemnicą wstydliwą, bo tak skonstruowany był świat, a przed konstrukcją świata trudno było uciekać, nie niszcząc jego podstaw. W tamtej chwili reguły wydawały się proste — nie był na tyle piękny, by być Camillą i na tyle silny, by być Vilho, Ahvo bądź Ove. Teraz natomiast, stojąc tak blisko niego pod murem tamtego dziedzińca, czuł jak ciężar tego przeświadczenia, kładzie się na dnie jego żołądka zalążkami młodzieńczego skrępowania. Jego miłość miała podłużną twarz i oczy w kształcie migdałów; chciał spytać, czy o nim myślał, ale do podobnych czułości nie miał prawa. Ściskał w palcach list, w którym napisał prawdę, tak jak mu obiecał — wtedy tak łatwo było obiecywać najdurniejsze rzeczy.
Co dalej? Uniósł brwi w rozbawionym zaskoczeniu, niemal zbity z tropu jego reakcją, choć trzepoczące się w jego podbrzuszu podekscytowanie sprawnie tłumiło wszelkie inne emocje. Przywykł do innej sekwencji wydarzeń: Ove rozglądał się przynajmniej pięć razy, a gdy upewnił się, że nikt ich nie widzi, łapał jego twarz w dłonie i całował go w usta, zawsze trochę zbyt mocno lub zbyt nieśmiało, potem uśmiechał się promiennie i mówił mu o jakimś miejscu, w którym mogli być sami, z dokładnością co do minuty mówił mu, kiedy powinien się tam stawić, a on przytakiwał i obiecywał, że będzie ostrożny. Nie był pewien czy dzisiejsza rysa w tym schemacie wywołuje w nim lęk, czy ekscytację, trudno było mu wszak myśleć trzeźwo — nadal był tylko głupim, nastoletnim chłopakiem, a Ove podnosił materiał przepoconej koszulki i opierał dłoń o ścinę ponad jego ramieniem. Przyglądał mu się kilka kolejnych chwil, zaskakująco łapczywie, jakby pomiędzy pragnieniem objęcia wzrokiem każdego fragmentu odkrytej skóry czaiła się szczera, żarłoczna zazdrość.
Nie mówił już nic, uśmiechnął się jedynie, niemal przekornie, kręcąc przy tym głową, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że to jeszcze nie czas na prezenty, po czym odbił się od ściany, by przyłożyć usta do linii jego szczęki. Nadal bał się tak po prostu całować go w usta, co Ove zresztą uważał za całkiem zabawne. Wstydzisz się mnie? - pytał, choć chichot stygnął na czubku jego języka, a Lasse wiedział, iż w istocie obaj wstydzili się równie mocno, Ove był po prostu zawsze bardziej bezmyślny. Przesunął wiec ustami wzdłuż krzywizny szczeki, czując pod językiem słony posmak skóry; był ciepły, bliski i pachniał mieszanką trawy, potu i porannego powietrza. Starał się nie trząść kiedy wsuwał palce pod jego koszulkę i spływał nimi niżej, do krawędzi spodni. Robił wszystko to, co robili wcześniej, w tym rzeczy, które uczyli się robić razem, a jednak tym razem nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak, że za kilka sekund każe mu przestać. Serce zabiło szybciej pod jego żebrami, więc w przypływie nagłej niepewności zacisnął dłoń szczelniej na chowanym za plecami zawiniątku. Ove prosił go o wyznanie miłości — czemu jednak tak bardzo chciał mieć je na piśmie?
Ove też tak uważał — jakiegoś dnia gestem głowy wskazał na oddalającą się sylwetkę jego bliźniaczki i powiedział, głosem którego beztroskiego tonu Lasse nie był w stanie zapomnieć, że jest bardzo ładna. Milczał dłuższą chwilę, nim wytłumaczył: chłopaki tak mówią. Kiedy opowiadał o swoich kolegach, stawał się pobudzony i prostował się jak struna — w tamtych chwilach mniej przypominał jego pierwszą miłość, a bardziej zaostrzoną postać kogoś, kogo powinien się bać, może kogoś takiego jak Vilho Ketelä. Lasse kiwał głową i udawał, że tego nie widzi, choć powietrze nad ich głowami gęstniało lepkim niepokojem; czekał chyba, aż powie, że są podobni, byli w końcu bliźniakami, lecz on nie zauważył tego nigdy. Jego siostra była ładna, bardzo nawet, bo tak mówili chłopcy z jego drużyny, a on był tajemnicą, na domiar złego tajemnicą wstydliwą, bo tak skonstruowany był świat, a przed konstrukcją świata trudno było uciekać, nie niszcząc jego podstaw. W tamtej chwili reguły wydawały się proste — nie był na tyle piękny, by być Camillą i na tyle silny, by być Vilho, Ahvo bądź Ove. Teraz natomiast, stojąc tak blisko niego pod murem tamtego dziedzińca, czuł jak ciężar tego przeświadczenia, kładzie się na dnie jego żołądka zalążkami młodzieńczego skrępowania. Jego miłość miała podłużną twarz i oczy w kształcie migdałów; chciał spytać, czy o nim myślał, ale do podobnych czułości nie miał prawa. Ściskał w palcach list, w którym napisał prawdę, tak jak mu obiecał — wtedy tak łatwo było obiecywać najdurniejsze rzeczy.
Co dalej? Uniósł brwi w rozbawionym zaskoczeniu, niemal zbity z tropu jego reakcją, choć trzepoczące się w jego podbrzuszu podekscytowanie sprawnie tłumiło wszelkie inne emocje. Przywykł do innej sekwencji wydarzeń: Ove rozglądał się przynajmniej pięć razy, a gdy upewnił się, że nikt ich nie widzi, łapał jego twarz w dłonie i całował go w usta, zawsze trochę zbyt mocno lub zbyt nieśmiało, potem uśmiechał się promiennie i mówił mu o jakimś miejscu, w którym mogli być sami, z dokładnością co do minuty mówił mu, kiedy powinien się tam stawić, a on przytakiwał i obiecywał, że będzie ostrożny. Nie był pewien czy dzisiejsza rysa w tym schemacie wywołuje w nim lęk, czy ekscytację, trudno było mu wszak myśleć trzeźwo — nadal był tylko głupim, nastoletnim chłopakiem, a Ove podnosił materiał przepoconej koszulki i opierał dłoń o ścinę ponad jego ramieniem. Przyglądał mu się kilka kolejnych chwil, zaskakująco łapczywie, jakby pomiędzy pragnieniem objęcia wzrokiem każdego fragmentu odkrytej skóry czaiła się szczera, żarłoczna zazdrość.
Nie mówił już nic, uśmiechnął się jedynie, niemal przekornie, kręcąc przy tym głową, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że to jeszcze nie czas na prezenty, po czym odbił się od ściany, by przyłożyć usta do linii jego szczęki. Nadal bał się tak po prostu całować go w usta, co Ove zresztą uważał za całkiem zabawne. Wstydzisz się mnie? - pytał, choć chichot stygnął na czubku jego języka, a Lasse wiedział, iż w istocie obaj wstydzili się równie mocno, Ove był po prostu zawsze bardziej bezmyślny. Przesunął wiec ustami wzdłuż krzywizny szczeki, czując pod językiem słony posmak skóry; był ciepły, bliski i pachniał mieszanką trawy, potu i porannego powietrza. Starał się nie trząść kiedy wsuwał palce pod jego koszulkę i spływał nimi niżej, do krawędzi spodni. Robił wszystko to, co robili wcześniej, w tym rzeczy, które uczyli się robić razem, a jednak tym razem nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak, że za kilka sekund każe mu przestać. Serce zabiło szybciej pod jego żebrami, więc w przypływie nagłej niepewności zacisnął dłoń szczelniej na chowanym za plecami zawiniątku. Ove prosił go o wyznanie miłości — czemu jednak tak bardzo chciał mieć je na piśmie?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Re: I have never been allowed to be holy, I have never been forgiven for wanting (V. Ketelä & L. Nørgaard 1991) Wto 2 Sty - 13:03
Właściwie nie czuł się zaskoczony – powinien być, bo nigdy nie przeszło mu przez myśl wyobrażać sobie Ove spotykającego się z innym chłopakiem za murami szkoły albo między regałami biblioteki, gdzie zaglądały jedynie sprzątaczki i obłapiające się niecierpliwie nastolatki. Mówił w końcu o dziewczętach tak samo, jak w dusznej szatni mówili o nich wszyscy: łapczywie, ze śliną nabiegającą do ust i z pominięciem fragmentu, w którym posiadały głos, rozum i osobowość, od czasu do czasu przełykając mdłe strzępy wrażenia, że mówią o mięsie i razem z nimi swoje coraz bardziej dysfunkcyjne sumienie. Choć szatnia była zapewne ostatnim miejscem, w którym rzucane słowa powinno traktować się poważnie – w oparach hormonów i rywalizacji ściekającej po nagich brzuchach stróżkami potu chodziło wyłącznie o to, by powiedzieć więcej, dosadniej i głośniej, i najlepiej – o dziewczętach. Pomyślał, z rozbawieniem, że właściwie było to niegłupie. Zapewne zrobiłby to samo, gdyby musiał ukrywać coś takiego – szczupłego Nørgaarda i jego roziskrzone oczy – przed światem: mówiłby o swojej dziewczynie głośno i wylewnie, w szczegółach, w których nie można było mówić o kimś, kogo się rzeczywiście szanowało, ale żaden z nich jeszcze tego nie rozumiał, żaden nie był zresztą zainteresowany taką miłością, którą nie można było się pochwalić jak zdobycznym trofeum albo, podobnie do niepozornego Dalbyego, kosztować jak zakazany owoc, z posmakiem ekscytacji na języku, ożywiającej jak każda przyjemna przewina popełniana w młodym wieku po raz pierwszy, alkohol wykradziony ojcu i narkotyk wzięty na imprezie, na której nie powinno cię być, i wąskie biodra drugiego chłopaka przyciągane do swoich.
Mimo wszystko (chociaż wiedział o dziewczynach Ove rzeczy, których nie powinien o nich wiedzieć), nie czuł się zaskoczony – może to przez to, jak zielone oczy prześlizgiwały się po nagich torsach, może przez przylepiające się do skóry prowokacją żarty, które strząsali z siebie jak paskudną flegmę, może przez to, że właściwie nie miało to dla niego nigdy takiego znaczenia, jakie wydawało się mieć dla dorastających chłopaków i pobożnych rodzin, choć wyzwiska wypowiadał z równym wstrętem, a szarpanie ludzi za ich słabizny sprawiało mu prostacką rozrywkę jak kocurowi męczenie myszy pomimo sytości, więc bez powodu innego niż rozrywka właśnie. Rzecz w tym, że gdyby chciał, mógłby mieć ciało Annie z roku niżej (miał je przez chwilę, pod sobą i w ramie łazienkowego lustra). Mógłby mieć ciało, do którego pasowały chłopięce dłonie i krótka spódniczka, i nie byłby mniej sobą niż był sobą w ciele Ove – odkąd rysy odkształciły mu się po raz pierwszy, posiadał raczej niezobowiązującą relację ze swoim kształtem. Mógłby znaleźć w tym ciele – ciele Annie – przyjemność, gdyby zechciał; w tych chłopięcych dłoniach, które do niego pasowały, byłaby to przyjemność tak samo wykradziona i ciepła jak każda inna. Wydawało mu się, że nie było nic osobliwego w patrzeniu na ludzi właśnie tak: jak na kształt, z którego można było czerpać. Więc nie był właściwie zaskoczony, choć czuł pobłażliwe rozbawienie – ochotę, by klepnąć Ove przy następnej okazji i powiedzieć mu, że go nabrał. I że zniszczy mu życie, jeśli w następnym meczu spróbuje przyćmić Ahvo.
Był tak rozbawiony tym odkryciem, że nie mógł nawet udawać niepocieszenia, kiedy Lasse pokręcił głową z uśmiechem, chowając dłoń za plecami razem z tą tajemnicą, którą miał mu przekazać. Nie mógł się złościć – w jego ręce wsuwał się właśnie chętny i zaskakująco miękki, pomimo ostrych krawędzi fizjonomii, argument, którym mógł odebrać Ove wszystko, tak łatwo. Podium, stypendium, kieszonkowe, może nawet jego dziewczynę, w końcu była tylko po to, by robić wrażenie na chłopakach i uśmiechać się ładnie do jego rodziców, tylko po to, żeby może później się z nią ożenić i nigdy nie powiedzieć jej o tym, co robił za jej plecami. Lasse Nørgaard, chętny i zaskakująco miękki. Nie poruszył się, kiedy oderwał ramię od muru i przysunął usta do jego szczęki, choć nigdy wcześniej nie był tak blisko drugiego chłopaka, nie w ten sposób. Potrafił zrozumieć, dlaczego Ove się to podobało; ciepła dłoń wsuwająca się pod koszulkę w tajemnicy i spojrzenia ocierające się później na korytarzu w porozumieniu, zgodne udawanie, że nie mają ze sobą nic wspólnego – byli od siebie tak różni, jak tylko mogli być; kto mógłby ich podejrzewać?
Potrzebował dowodu. Przez moment wydawało mu się, że potrzebował trochę więcej, ale nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła udawać kogoś innego – utrzymanie cudzej twarzy bywało trudne przy wysiłku i wzburzeniu, i właściwie nie próbował nigdy jej utrzymać z czyjąś ręką w swoich spodniach, przyjemny skurcz pod żołądkiem musiał więc uśmierzyć rozsądkiem, przygryzając wnętrze wargi i przypominając sobie, że to wyłącznie śmieszne: on i Nørgaard nawet jeszcze bardziej. Podnosiło zresztą mdłe strzępy sumienia pod gardło.
– Tutaj? – spytał, uśmiechając się kątem ust, mimo to; jak obchodził się z nim Ove? Był miły? Czuły? Całował go w usta, jak dziewczynę? Dotykał czy tylko pozwalał się dotykać? Czy któreś z tych wieczorów spędzanych ze swoją dziewczyną, o których opowiadał im w szatni, spędzał tak naprawdę z Nørgaardem? Czy był z nim tak samo śmiały, jak opowiadał? Pomyślał, że może powinien mu pokazać – może powinien mu pokazać różnicę między Ove a nim, może powinien sprawdzić, czy ją zauważy. Może powinien sprawdzić, czy spodoba mu się bardziej. Przysunął się bliżej, przymuszając jego plecy z powrotem do muru, czując palce zaczepiające o pasek spodni – dopiero teraz, dopiero przez ciepły dreszcz sięgający w podbrzusze, poczuł łagodne zaskoczenie; dopiero, kiedy ujął w palce jego brodę i podniósł jego twarz, i prawie go pocałował – zdawał się opamiętać, prawie na jego ustach. Uniósł spojrzenie na granatowe kręgi jego oczu, nie obawiając się, że czysta zieleń skruszy się z błękitnych tęczówek jak farba; może miał nadzieję, że zauważy jej jaśniejsze cętki i że nie zrobi mu to większej różnicy, choć w cieniu i tej bliskości trudno było myśleć w podobnych szczegółach, zamiast o chłopięcych dłoniach – tej wspierającej się nisko na jego brzuchu; tej, którą wsunął pod koszulkę Nørgaarda, ocierając biodro i lędźwie, a potem, nachyliwszy się znów prawie w jego usta i spuściwszy wymownie wzrok, łapiąc w palce trzymaną przez niego za plecami kopertę, jeszcze lekko.
– Proszę? – uśmiechnął się uśmiechem nienagannie podobnym do Ove; gotowy zacisnąć palce mocniej, gdyby spróbował ją wyrwać – na papierze i na jego szczęce.
Mimo wszystko (chociaż wiedział o dziewczynach Ove rzeczy, których nie powinien o nich wiedzieć), nie czuł się zaskoczony – może to przez to, jak zielone oczy prześlizgiwały się po nagich torsach, może przez przylepiające się do skóry prowokacją żarty, które strząsali z siebie jak paskudną flegmę, może przez to, że właściwie nie miało to dla niego nigdy takiego znaczenia, jakie wydawało się mieć dla dorastających chłopaków i pobożnych rodzin, choć wyzwiska wypowiadał z równym wstrętem, a szarpanie ludzi za ich słabizny sprawiało mu prostacką rozrywkę jak kocurowi męczenie myszy pomimo sytości, więc bez powodu innego niż rozrywka właśnie. Rzecz w tym, że gdyby chciał, mógłby mieć ciało Annie z roku niżej (miał je przez chwilę, pod sobą i w ramie łazienkowego lustra). Mógłby mieć ciało, do którego pasowały chłopięce dłonie i krótka spódniczka, i nie byłby mniej sobą niż był sobą w ciele Ove – odkąd rysy odkształciły mu się po raz pierwszy, posiadał raczej niezobowiązującą relację ze swoim kształtem. Mógłby znaleźć w tym ciele – ciele Annie – przyjemność, gdyby zechciał; w tych chłopięcych dłoniach, które do niego pasowały, byłaby to przyjemność tak samo wykradziona i ciepła jak każda inna. Wydawało mu się, że nie było nic osobliwego w patrzeniu na ludzi właśnie tak: jak na kształt, z którego można było czerpać. Więc nie był właściwie zaskoczony, choć czuł pobłażliwe rozbawienie – ochotę, by klepnąć Ove przy następnej okazji i powiedzieć mu, że go nabrał. I że zniszczy mu życie, jeśli w następnym meczu spróbuje przyćmić Ahvo.
Był tak rozbawiony tym odkryciem, że nie mógł nawet udawać niepocieszenia, kiedy Lasse pokręcił głową z uśmiechem, chowając dłoń za plecami razem z tą tajemnicą, którą miał mu przekazać. Nie mógł się złościć – w jego ręce wsuwał się właśnie chętny i zaskakująco miękki, pomimo ostrych krawędzi fizjonomii, argument, którym mógł odebrać Ove wszystko, tak łatwo. Podium, stypendium, kieszonkowe, może nawet jego dziewczynę, w końcu była tylko po to, by robić wrażenie na chłopakach i uśmiechać się ładnie do jego rodziców, tylko po to, żeby może później się z nią ożenić i nigdy nie powiedzieć jej o tym, co robił za jej plecami. Lasse Nørgaard, chętny i zaskakująco miękki. Nie poruszył się, kiedy oderwał ramię od muru i przysunął usta do jego szczęki, choć nigdy wcześniej nie był tak blisko drugiego chłopaka, nie w ten sposób. Potrafił zrozumieć, dlaczego Ove się to podobało; ciepła dłoń wsuwająca się pod koszulkę w tajemnicy i spojrzenia ocierające się później na korytarzu w porozumieniu, zgodne udawanie, że nie mają ze sobą nic wspólnego – byli od siebie tak różni, jak tylko mogli być; kto mógłby ich podejrzewać?
Potrzebował dowodu. Przez moment wydawało mu się, że potrzebował trochę więcej, ale nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła udawać kogoś innego – utrzymanie cudzej twarzy bywało trudne przy wysiłku i wzburzeniu, i właściwie nie próbował nigdy jej utrzymać z czyjąś ręką w swoich spodniach, przyjemny skurcz pod żołądkiem musiał więc uśmierzyć rozsądkiem, przygryzając wnętrze wargi i przypominając sobie, że to wyłącznie śmieszne: on i Nørgaard nawet jeszcze bardziej. Podnosiło zresztą mdłe strzępy sumienia pod gardło.
– Tutaj? – spytał, uśmiechając się kątem ust, mimo to; jak obchodził się z nim Ove? Był miły? Czuły? Całował go w usta, jak dziewczynę? Dotykał czy tylko pozwalał się dotykać? Czy któreś z tych wieczorów spędzanych ze swoją dziewczyną, o których opowiadał im w szatni, spędzał tak naprawdę z Nørgaardem? Czy był z nim tak samo śmiały, jak opowiadał? Pomyślał, że może powinien mu pokazać – może powinien mu pokazać różnicę między Ove a nim, może powinien sprawdzić, czy ją zauważy. Może powinien sprawdzić, czy spodoba mu się bardziej. Przysunął się bliżej, przymuszając jego plecy z powrotem do muru, czując palce zaczepiające o pasek spodni – dopiero teraz, dopiero przez ciepły dreszcz sięgający w podbrzusze, poczuł łagodne zaskoczenie; dopiero, kiedy ujął w palce jego brodę i podniósł jego twarz, i prawie go pocałował – zdawał się opamiętać, prawie na jego ustach. Uniósł spojrzenie na granatowe kręgi jego oczu, nie obawiając się, że czysta zieleń skruszy się z błękitnych tęczówek jak farba; może miał nadzieję, że zauważy jej jaśniejsze cętki i że nie zrobi mu to większej różnicy, choć w cieniu i tej bliskości trudno było myśleć w podobnych szczegółach, zamiast o chłopięcych dłoniach – tej wspierającej się nisko na jego brzuchu; tej, którą wsunął pod koszulkę Nørgaarda, ocierając biodro i lędźwie, a potem, nachyliwszy się znów prawie w jego usta i spuściwszy wymownie wzrok, łapiąc w palce trzymaną przez niego za plecami kopertę, jeszcze lekko.
– Proszę? – uśmiechnął się uśmiechem nienagannie podobnym do Ove; gotowy zacisnąć palce mocniej, gdyby spróbował ją wyrwać – na papierze i na jego szczęce.