Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    stacked in a cigarette packet, these bitter relishes burnt out on your tongue (S. Fenrisson & V. Ketelä, Maj 1999)

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Niektóre błędy należało popełnić niejednokrotnie; złapać w garść zaciśniętą u samej nasady włosa i trzonu atlasu, u samego szczytu wygiętego posłusznie kręgosłupa, docisnąć wilgotny oddech do skołtunionego pod policzkiem uciszenia wypełnionego litościwym pierzem, marszczącego się w palcach w kurczu bolesnym albo przyjemnym, albo nie miało to znaczenia, nie był tutaj dla jego bólu ani jego przyjemności. Popełniał błąd, dla siebie. Zaciskał zęby na przekrwionej tkance osobistego angoisse i zagryzał zęby na słonym posmaku skóry pochylonych pleców, w jedynym spotkaniu ust z uległym ciałem własnej niewygodnej winy. Wcześniej, gdzieś za progiem i przed zduszonym skowytem, chwytał rozochocony błąd za żuchwę, uśmiechał się drwiąco do niedoszłego pocałunku, nie bądź śmieszny, to wszystko było tylko animalistycznym brakiem umiaru. Nie było nawet przyjemnością własną, może jedynie ubocznie – przynajmniej nie w ten najbardziej jawny sposób; było prostym triumfem łapczywości, wstrętnym zadowoleniem, kiedy zanurzał chciwą dłoń w dolinie między łopatkami, pogłębiając wyłamaną krzywiznę kręgosłupa; miękł tak wdzięcznie, zapadając się pod ciężarem rozzuchwalonej woli. Niepierwszy raz mu na to pozwalał, wpuszczał go pod skórę, rozkwitał sińcami pozostawionymi mu na nietrwałą pamiątkę, przekwitającymi długo przed przypadkiem kolejnego spotkania. Znowu nie będą rozmawiać – nigdy nie mieli sobie nic do powiedzenia, mierząc się z przeciwnych skrajów świata – papierosowy dym rozrośnie się między nimi drażniącym kłębem, wyjdą razem, nie wymienią żadnego pocałunku, to nigdy nie było czułe ani intymne, ani wzajemne. Niektóre błędy należało popełnić jeszcze raz, z gorszą zuchwałością, zatrzymać pomylone usta; wziąć więcej, dać mniej. Wydawało się to zresztą sprawiedliwe – nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale w tym osobliwie znajdowali porozumienie: traktował go źle, a on zgadzał się znowu, oboje pieprzyli się z własnym błędem bardziej niż ze sobą, by później pławić się w autogenicznej repulsji z klarownym przekonaniem, że nie zrobią tego nigdy więcej, chociaż zdawali się w tym tragicznie dopasowani: Fenrisson lubił klękać, a on lubił, kiedy przed nim klękano. Tymczasem kwoty stawiane na jego nazwisko stale rosły i ryzyko tych błędów przestawało się opłacać, więc tym razem – w końcu nigdy więcej. Nie planował pożegnania; skończyć się miało jak zawsze i nigdy nie zacząć od nowa. Więc był znowu gorszy, zaciskał palce na przydługich włosach, wciskając policzek w uciszenie, biorąc więcej, z pogardliwym egoizmem (ale przecież po to właśnie do niego przychodził, znowu, po swoją miarę  błędu; piękny i nieznośnie miękki).
    Później, jeszcze raz, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Ich porozumienie miało wyraźne granice: najpierw – nie bądź śmieszny, po wszystkim – doprowadź się do porządku, obie pozbawione wdzięczności czy pieszczotliwej rozlazłości, cień nieprzyjemnego, pogardliwego uśmiechu na obu granicach, jak dwa ostre nawiasy, między którymi mieściła się ich nietrwała zdolność jednomyślnego spodlenia. Rzucony Fenrissonowi ręcznik zawiesił się na skraju łóżka; drzwi łazienki zostawił za sobą uchylone, nie dbając o maniery – wydawało się idiotycznym pozorować je po tym, jak traktował go moment wcześniej, scena trwała od początku do końca, do trzaśnięcia wyjściowych drzwi, bez pożegnania. To nie było jego mieszkanie, ale to nie szkodzi, przez chwilę jeszcze wszystko tutaj było jego, bukiet kwiatów pozostawionych mu pod skórą, które tak, najwyraźniej, lubił dostawać. Gorąca woda szumiała, spłukując z rozgrzanej skóry film lepkiego potu i zapach drażniący wyklarowaną trzeźwość myśli; nie dał sobie momentu przebaczenia pomiędzy palącym warem a lodowatym ocuceniem; serce – chociaż raz tego wieczoru – skurczyło się pod mostkiem mocniej, krztusząc się wstrząsem zmysłów, nim nie rozkurczyło się wolniej, przejęte chłodem. Niektóre błędy stawały się cięższe przy każdym razie. Nie przez świadomość wypaczonej natury (tej nie miał sobie za złe; posiadał gorsze przekleństwa), ale przez świadomość ugięcia się pod własną łapczywością; to nie mogło powtórzyć się więcej.
    Podniósł czoło, czując lodowatą strugę spływającą wgłębieniem kręgosłupa. Nie, to za mało – nie mogło powtórzyć się więcej i nie mogło być też częścią przeszłości. Fenrisson nie znał jego nazwiska, ale to wkrótce przestanie mieć znaczenie. Powinien go zawczasu uciszyć, znaleźć sposób; przypomnieć mu wystarczająco dotkliwie, że to był błąd i żeby nie próbował być śmieszny, z tymi swoimi odruchami pozorowanej czułości, z tą swoją pamięcią i skłonnością do powrotów, nic z tego nie mogło więcej wrócić. Jutro zamierzał być człowiekiem, który się tym brzydzi; zgodnym przede wszystkim z wyobrażonym mu przez publiczność wizerunkiem; jutro musiał być człowiekiem niepopełniającym więcej pomyłek, nie przy liczeniu pieniędzy, nie podczas gry, nie przy układaniu posad dla zwyciężonej przyszłości, klękającej tak samo posłusznie.
    Owinął biodra ręcznikiem, przystając przed zaparowanym lustrem. Nie otarł go, nie chciał się oglądać, czuł w ustach znajomy posmak wstrętu, wiedział, że pogorszyłby się jedynie, że będzie utrzymywać się jeszcze parę dni, nieznośny, uwierający.  Otworzył szafkę, zamierzając skorzystać z niestawiającej warunków gościnności; sięgnął po jedną ze szklanych butelek, nieuważnie, odciągając niedbale zamknięcie, zapach nie przypominał jednak nic przyjemnego – w szafce stało ich więcej, wszystkie noszące tę samą etykietkę. Wyciągnął dłoń, by odwrócić ku sobie jedną z nich. A potem zamknął szafkę, rozpoznając w lustrze swoją twarz i paskudny triumf lęgnący się w rozszerzonych źrenicach.
    Myślałem, że to po prostu lubisz – jego głos rozgrzmiał jeszcze za uchylonymi drzwiami, odbijając się od jasnych płytek, zroszonych wytrąconą wilgocią. – Płaszczyć się jak grzeczny, dobrze ułożony kundel na każdą komendę – stanął w końcu w drzwiach, trzymając w dłoni szklaną fiolkę z dawką wywaru. – Wszyscy tak macie?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Był dzieckiem, kiedy po raz pierwszy upadł przed światem na kolana i czasem wciąż wydawało mu się, że nigdy w rzeczywistości się z nich nie podniósł – ojciec chwycił go za przegub, nie pozwalając wyswobodzić ramienia, dopóki dom nie zniknął za horyzontem, a wokół rozciągała się jedynie islandzka tundra, z ciążącym nad nią widmem masywnych gór Kinnarfjöll; Fenris trzymał strzelbę przewieszoną przez lewe ramię, a on był pewien, że zamierzał go zabić. Płacz zaciskał mu obręcz wokół gardła, więc starał się bezgłośnie przełykać go ze śliną, choć łzy krystalizowały mu się na rzęsach cienką warstwą szronu – ojciec sięgnął jednak lufą pomiędzy krzewy, trafiając zająca, który przez chwilę wciąż dygotał na ziemi, sprawiając, że śrucina przedarła się głębiej przez trzewia, zatruwając ciało ołowiem, aż krew spieniła się w niewielkim otworze pod łopatką. Zwierzę wciąż żyło, kiedy do niego podbiegł, choć źrenice miało już wywrócone głęboko pod czaszkę, a oddech płytki i nierówny, bo powietrze uwięzło mu głęboko pomiędzy żebrami – po raz pierwszy doświadczył tego dnia nieprzejednanej prawdziwości świata, jakby nagle wybudził się ze snu i zrozumiał, że wszystko, co dotąd uważał za jedyne, prawdziwe i ważne, było w rzeczywistości zasłoną dla czegoś większego i nieustępliwego; klęknął na ziemi przed gasnącym życiem, drżąc jak jagnię pozbawione zimowego runa, bo pierwszy raz oglądał śmierć z tak bliska i nie wiedział jeszcze, co miał przez nią rozumieć. Przyjrzyj się dobrze, zagrzmiał ojciec, zanim chwycił go za kołnierz tak mocno, że z tchawicy wyrwał się haust zimnego powietrza, urodziłeś się ofiarą i skończysz w ten sam sposób – jako ofiara, a on całe życie opierał się przed przyznaniem mu racji, choć klęczał później jeszcze wielokrotnie: przed lustrem, kiedy pierwszy raz zobaczył swoje dorosłe ciało przybrudzone tym samym odcieniem purpury, przed światłem księżyca, gdy kręgosłup przezierał się kształtem zwierzęcego grzbietu, przed obcym mężczyzną, który sięgał dłonią zbyt głęboko pomiędzy łopatki i nigdy nie chciał całować go w usta.
    Nigdy nie mieli o czym rozmawiać – ich relacja istniała jedynie pomiędzy fałdami pościeli, wyżynana z niej następnego poranka; rozlewała się płytko pod skórą, gdzie nie czuł jej dopiero, gdy ciało miał roztarte do żywego pąsu; zbierała się bolesnym uciskiem w przedsionku gardła, jakby nie potrafiła osunąć się niżej, nie miała odwagi sięgnąć aż do serca. Była to jedyna bliskość, od której nie miał potrzeby uciekać, więc, podobnie jak trafiony śrutem zając, w końcu przestawał szarpać się w obliczu własnego losu – łatwiej było mu przełknąć obrzydzenie niż wytrzymać nocny ból w okolicy mostka, od którego zwijał się pod pościelą, jakby próbował wypocić z siebie miłość jak gorączkę. Uginał lędźwie pod ciężarem cudzych dłoni, pozwalając, by paznokcie wgniotły mu się pod żebra tymczasową pamiątką uległości – wiedział, że popełniał błąd za każdym razem, kiedy podbrzusze napinało się chwilowym uniesieniem, lecz z pełną stanowczością popełniał go po raz kolejny, kolejny i kolejny, aż oddech miał płytki i parny, a ciało lepkie od potu; poddawał mu się jak pies, który, wkładając łeb pod cudzą pieszczotę, pozostawał w pełni świadom, że ta sama dłoń mogła w każdej chwili schwycić go za kark i wyrugować z niego wszelkie nieposłuszeństwo.
    Odwrócił się na plecy, przez chwilę pozwalając piersi falować, źrenicom skupić się na rzeczywistości – wiedział, że kiedy zostanie sam, serce osunie się wzdłuż ściany żeber, a nie będzie potrafił spojrzeć sobie w oczy, lecz teraz wciąż czuł przy sobie war drugiego ciała, ciepło przyjemnie lepiące się do brzucha i oddech otarty gorliwością o odsłoniętą szyję; był pewien, że Vilho intencjonalnie pozostawiał mu nad obojczykiem ślady łakomego pożądania – naznaczał go w ten sam sposób, w jaki naznaczało się zwierzęta na ubój, rozgraniczając żywe jeszcze ciało na szponder, ligawę i antrykot. Czasem nienawidził siebie za to, że odczuwał przyjemność, gdy przykładał zęby do jego nagiej skóry – tętno pulsowało mu wzdłuż szyi, a on wyobrażał sobie, że jego dusza wciąż należała do jagnięcia, które ojciec układał na kamień; wystarczyło zdjąć z niej krupon wilczej powłoki, by wygłodzone szczęki zacisnęły się gładko na miękkiej giemzie. Był przyzwyczajony do bycia pożeranym i zapominał, że sam również posiadał zęby.
    Drzwi do łazienki uchyliły się wraz z cichym skrzypnięciem zawiasów, a on uniósł nerwowo głowę, gdy rzeczywistość w końcu przedarła mu się do świadomości – skupił wzrok na fiolce z księżycowym wywarem, a głos Vilho wydał mu się nagle ciężki i groźny, pełzający po pokoju jak wąż, który oplatał się coraz ciaśniej wokół jego serca; zdławił strach pod grdyką, podciągając się na ramionach do pozycji siedzącej, lecz przez chwilę nie odzywał się jeszcze w obawie, że z krtani dobędzie jedynie zwierzęcy skowyt – tymczasem słowa, które wydobył z głębi gardła właściwie wiele się od niego nie różniły.
    Nie rozumiesz. – odsunął się na skraj łóżka, do pasa wciąż przesłonięty pościelą, choć nagle nie mógł znieść ciepła, jakie w niej pozostało, bo to, które lepiło się do jego skóry, ścierpło wyraźnie, rozciągając się dropiatością wzdłuż zesztywniałego karku. – Odłóż to na miejsce. – głos stwardniał mu niewygodnym barytonem, choć oczy wciąż miał lśniące i niewyraźne, przyduszone widmem podchodzących na język mdłości. – Nigdy nie obchodziło cię, k-kim jestem.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Złośliwością Norn łączyło ich więcej, niż zechcieliby przed sobą przyznać; dwa ziarna wrzucone na podobny grunt, przetrawiające nikłość życia w żołądkach dziecięcych źrenic tak różnie – wzajemnie antagonistyczne, choć zmurszałe korzenie przeszłości splatały się niekomfortowo pod nawierzchnią jałowej gleby dzieciństwa; jego owijające się ciaśniejszym rozłogiem – jak dłoń na eksponowanym w uniesieniu (psiej submisji) gardle – na rachitycznych strąkach drugiej duszy, by wygryźć z niej dla siebie jeszcze więcej, z cudzego płaczu spić odżywczą sól, usztywniającą zuchwałe pędy wzbierającej, ambitnej dumy. Gdyby byli sobie bliżsi wiekiem, zadusiłby go dawno – w akademii wietrzył jagnięcą krew jak rozjuszony głodem posokowiec, byle przypomnieć sobie i innym, że należało się z nim liczyć; rozkrwawiłby go zapewne do cna, byle użyźnić ziemię pod własnym znaczeniem, chociaż zasadniczo, w żywicznym soku płynącym rdzeniem kręgosłupa, byli sobie ubliżająco podobni: wykarmieni skamlącą miłością do oszalałej matki i skamlącym strachem przed ojcowską dłonią. Oboje z podobną przedwcześnie dojrzałą układnością okładali matczyne nerwy szeptem, oboje podobnie wzdrygali się przed uniesioną ręką, nauczeni przez ojców odruchu obawy (nazywał ją, ładniej, oczekiwaniem na słuszny przydział koniecznej dyscypliny) – ukrócał swoją na języku, przegryzając ją jak rozmiękłą pestkę owocu, gorzką i przyprawioną znośną dawką trucizny, odkładanej w żyłach powoli, sięgającej z pulsem serca, budującej w jego mięśniu złogi jadu. W surowych warunkach przetrawiał w sobie wszystko i czerpał ze wszystkiego – upadając nawet pod uderzeniem szorstkiej dłoni, zapamiętywał łuk odciąganej cięciwy ramienia, by powtórzyć ją później, z bezbłędną precyzją, za murami szkoły; drżąc przed wrzaskiem podniesionego głosu, uczył się siarczystości przekleństw i wyrachowanej obelgi sięgających samych tkliwych trzewi, by wyzuć je na zewnątrz przez szczelinę wstydu.
    Rozpoznanie siebie w drugim oznaczałoby, że musiałby go wykończyć – uciszyć te źrenice, które potrafiły  dostrzec w nim rzeczy widziane jedynie przez podobne doświadczenie; zagrzebaną pod surowością i dobrze skrojonym życiem nienawiść wyrosłą na dziecięcym strachu, płaczu przełykanym w dół gardła, nawracającej przed kolejnym uderzeniem myśli, że może tym razem krzyk zerwie się i nie zabrzmi nigdy więcej, dywan spije krew, matka w desperackiej amencji zapomni jego imienia i zagnie pieczołowicie wszystkie fotografie, byle nie wypominać przypadkiem synobójcy jego winy (istniały rzeczy gorsze; z trójki możliwości byłby najmniej odżałowaną, z krwią skalaną obelżywym przekleństwem).
    Nie byli do siebie w niczym podobni – tylko przez kłamstwo mogli na siebie jeszcze patrzeć, instynktowny wstręt zabijając winną błędnością; pasowali do siebie w najgorszy sposób, głodni w inny sposób, choć wygłodzeni tym samym rodzajem suszy, może właśnie dlatego – może dlatego znajdowali się bez słów, może dlatego popełniali błędy tak zgodnie, może dlatego Fenrisson smakował go na podniebieniu z taką gorliwością i może dlatego z równą chciwością zostawiał mu ostentacyjne piętno na szyi, jak odcisk po znakowaniu opasu na ubój; może dlatego tak łatwo znajdowali zgodność w pragnieniach, nie musząc rozmawiać – on nigdy nie pytał, Safír nigdy nie odmawiał, oszczędzali więc słowa i oddech na to, by ze wspólnej pomyłki wyżąć jak najwięcej, zanim wyklaruje się spojrzenie, a ciało zadrży w torsji mdłej awersji.
    Znalezione w szafce fiolki zawierały w sobie gęstą substancję jego rozgrzeszenia; miała ciemnofioletową barwę i gorzki zapach, i doskonały ciężar odzyskanego spokoju, jeśli udałoby mu się całą resztę okoliczności ułożyć pod swoją korzyść. Nie znał Fenrissona inaczej niż w gorączce jego skóry i prze słony posmak jego szyi; tym bardziej mu nie ufał, nawet jeśli wydawał się układny i łagodny, nawet jeśli potrafił być posłusznie cichy, kiedy go do ciszy przyciskał, tymczasem potrzebował jego ciszy trwałej od dzisiaj do zawsze; więc potrzebował rodzaju nacisku, który miał nie puszczać, nawet w jego nieobecności, kiedy dłonie będzie miał zajęte innymi – strawniejszymi – błędami i zbieraną garściami fortuną, i który będzie chwytał za gardło mocniej na dźwięk jego nazwiska, jak na komendę.
    Wilgoć jeszcze spływała po jego torsie, kiedy wychodził z łazienki z flaszeczką w ręce, uśmiechając się z ponurą złośliwością i śledząc, uważnie, odruchy jego pierwszej reakcji. Fenrisson oderwał lśniące jeszcze od potu plecy od kołtuna pościeli, a zieleń spojrzenia bezbłędnie odnalazła szkło trzymające sedatyw dla jego przekleństwa. Nigdy wcześniej nie przyglądał się bliźnie szpecącej jego w innym razie niezgorsze ciało, teraz jednak wydawała mu się uwypuklona wstrętnie na cienkiej skórze, poszarpana i okrutna, tak oczywista. Głos dobywający się z głębi gardła, zmieniony emocją, przynosił dreszcz przedwczesnego triumfu; nie posiadał jeszcze pewności, ale posiadał wystarczająco, by mieć parszywą nadzieję, że znalazł przypadkiem sposób, by dobrać mu się do słabizny – nie tej, której kiść zamykał w chwilowo szczodrej dłoni, kiedy usłużnie przeczuwał niewypowiedziane żądania, odczytując je z drgnień mięśni i naglącego spojrzenia.
    Oh – zacmokał z dezaprobatą językiem; – nie zrozum mnie źle – odparł zjadliwie, potrząsając fiolką w niechlujnym uchwycie palców, zawieszając na niej błękitne spojrzenie. Uśmiechał się parszywiej jeszcze niż chwilę wcześniej, wyraźnie ubawiony. – Nie obchodzisz mnie – sprostował bez ogródek, opuszką kciuka podważając zatyczkę fiolki, w końcu podnosząc na niego znów wzrok, jakby poważniejszy. Nie miał powodów udawać przed nim uprzejmości; wygodą tej relacji był właściwie wszelki jej brak. Mogli obchodzić się ze sobą bez skrupułów i bez powściągliwości, ścierać sobie skórę i wydzierać spod niej bolesność, myśli szyfrować przed sobą wyłącznie przekleństwami. Być niczym więcej poza ciałem przywierającym do ciała.
    Podszedł tymczasem do skraju łóżka; nagim kolanem rozchylił jego kolano, by przystanąć bliżej, zmusić go do podniesienia brody, jeśli chciał jeszcze patrzeć na niego, w czym pomógł mu zresztą zaraz niedelikatnym gestem ręki, nim nie wsunął mu palców na kark, w wilgotne włosy.
    Matka wie? O tym tutaj. Nie zapytam, czy wie, że się gonisz po knajpach jak suka w cieczce. Wierzę, że nawet ktoś taki jak ty wie, że dla matki wypada mieć jednak litość i nie mówić jej o tym za wiele – parsknął, tonem tak rozbawionym, jakby słowa te zdawały mu się lżejsze niż były w istocie. – Otwórz usta.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zawsze był dobrym psem – pozwalał, by wkładano mu ręce do pyska i nie zaciskał zębów nawet wtedy, kiedy żuchwa chrzęściła w bolesnym rozwarciu; cudze palce przesuwały się po dziąsłach, a on nie warczał ani nie ujadał, spokojnie, ze łzami w oczach, czekając aż staną mu pięścią w gardle i zadrapią paznokciem inicjały na czarnym podniebieniu. Kiedy był dzieckiem, matka głaskała go po głowie, jakby nie trzymała na kolanach chłopca, lecz puszyste szczenię, nie rozumiejące znaczenia jej słów i merdające ogonem tak długo, jak długo wypowiadała je w dobrej intencji; bądź miły dla ojca powtarzała, przesuwając językiem po opuszce kciuka i przecierając śliną krew, która zastygła mu na wardze po tym jak Fenris uderzył go w twarz – kiwał głową, ucząc się reagować spolegliwością na cudzy gniew, wbijać wzrok w podłogę i nie krzyczeć, kiedy ból rozlewał się purpurą po jego ciele. Mężczyźni, których poznawał, byli tymczasem niebezpiecznie podobno do jego ojca – mieli te same, drapieżne oczy, dłonie skore do zaciskania się w pięści i ostre kły, których nie potrafili ukrywać pod wargami, więc kaleczyli go za każdym razem, kiedy przykładali usta do nagiej skóry, nie mogąc powstrzymać się przed ugryzieniem; czasem wyobrażał sobie, że mogliby go pożreć, czasem miał nadzieję, że to zrobią. Siadał na dnie prysznicowego brodzika i przyglądał się, jak na falującym brzuchu pojawiały się świeże znamiona męskiego pożądania, intymne odciski zębów, zdolnych wyrwać mu spod żeber kęs wymuszonej bliskości – Sohvi stawała czasem w progu łazienki, a on nie potrafił spojrzeć jej w oczy, dlaczego im na to pozwalasz? pytała, choć oboje znali odpowiedź i żadne z nich nie potrafiło wypowiedzieć jej na głos. Dyscyplina przypominała gruby węzeł, przepleciony ciasno wokół mostka – był atawistycznie nauczony posłuszeństwa, w ten sam sposób, w jaki młode sarny były nauczone strachu przed drapieżnikami, jak gdyby lęk wobec świata został im przekazany już w dniu, w którym opuściły matczyne łono, po raz pierwszy stawiając racice na świeżym mchu; był miły dla ojca, był miły dla świata – ukrywał zęby pod miękkością warg i przymuszał dłonie do łagodności nawet wtedy, kiedy cudze zaciskały się groźbą na jego szyi. Zwierzęta trzymane w klatce kurczyły się do jej rozmiarów – łamały sobie karki na metalowych prętach i tępiły pazury o betonową posadzkę, on kurczył się tymczasem do rozmiarów swojej przeszłości, pozwalał, by jej kraty wrzynały mu się pod skórę i decydowały o kształcie kruchego szkieletu; pod ciężarem spojrzenia Vilho czuł się jak wilk, którego siłą obdarto z owczej skóry.
    Miał w ustach mdły posmak strachu, kiedy coś ciężkiego i sfermentowanego osiadło mu na żołądku – mężczyzna zakołysał się triumfalnie w progu łazienki i podszedł w jego stronę, a on dobrze znał spojrzenie, które sprawiało, że jego twarz wydawała się gładka i nakryta cieniem, jakby wynurzała się z mroku; w ten sam sposób wyglądali mężczyźni, którzy wstrzymywali palec na spuście, patrząc na świat przez szczerbinkę własnego triumfu. W Húsavíku zabicie swojego pierwszego zwierzęcia było dużym wydarzeniem, dniem, w którym chłopiec stawał się mężczyzną, jemu dłonie trzęsły się jednak na kolbie strzelby, a w głowie dudniło jeszcze na długo po pierwszym strzale; byłoby z ciebie więcej użytku po drugiej stronie lufy, powtarzał mu ojciec, a on wiedział, że nie miał odwagi używać swego ciała do tego, do czego było stworzone, bo zawsze pragnął mieć łagodne dłonie swej matki i wąskie ramiona, w których nie mieścił się ciężar gniewu. Zatyczka fiolki odchyliła się z cichym stęknięciem, a on poczuł, jak cierpki zapach eliksiru mierzwi jego skórę nagłą dropiatością, zupełnie jakby sama woń sprawiała, że stworzenie, które ukrywał w sercu, unosiło łeb i przetaczało się przez ciało z głośnym warkotem; lewy bok rwał go w miejscu, gdzie pomiędzy żebrami ukrywała się lśniąca blizna – było mu zimno i gorąco jednocześnie, z trudem powstrzymywał dłoń przed sięgnięciem do nagiej skóry, jakby próbował zatamować palcami uczucie fantomowego wylewu krwi. Nie wiedział, dlaczego od razu się nie odsunął, dlaczego pozwolił, żeby Vilho usiadł na skraju łóżka, rozchylając jego kolana i wznosząc brodę w ciasnym ucisku palców – bezwzględność, którą skrywał za oczami, miała barwę zaschniętej krwi i rozsuwała się w kąty pokoju, kiedy zaciskał dłonie, te same, których dotyk jeszcze przed chwilą zostawiał po sobie pąs wyczekiwanej bliskości, zagłębiał się w debry łopatek i zaciskał żarłocznie na miękkich udach; ulegał mu z tego samego powodu, z jakiego pił, dopóki był pewien, że dłużej nie utrzyma się na nogach i przypalał oczka papierosów po zewnętrznej stronie uda – łatwiej było mu przełknąć niechęć niż prawdziwą miłość, łatwiej przetrawić wstręt niż świadomość, że tętno podporządkowywało się rytmowi drugiego serca.
    Brzydzi cię, że jestem psem? – odparł szorstko i płytko, prawie nie rozchylając ust; patrzył mu w oczy, choć dygotał wyraźnie, starając się ukryć dłonie w kłębach pościeli. – Czy że jestem mężczyzną? Jeszcze przed chwilą sapałeś mi do ucha. – z trudem rozchylił usta do zjadliwego uśmiechu, przełykając w dół gardła coś dużo bardziej obelżywego niż własne słowa. – Może sam powinieneś wypić, sprawdzić, czy będziesz potrafił pieprzyć się inaczej niż zwykły kundel. – wcześniej nie znał tego uczucia, ale było gorące, ostre i złe, wysączało się jak ropa ze wspomnienia po zmarłej matce, broczyło gniewem w ciasną szczelinę po jej odejściu. Nie miał prawa mówić o Margrét, tymczasem samo słowo – matka – ubodło go głębiej, niż się spodziewał, wgryzło się pod skórę cienką drzazgą i podrażniło nerwy, które dotąd trzymał na wodzy; wciąż nosił pod powiekami wspomnienie jej jasnej, ściągniętej stroskaniem twarzy, kiedy trzymała go za ręce i prosiła, żeby obiecał, a on powtarzał z wyuczonym posłuszeństwem zastraszonego dziecka nigdy więcej, choć nie dotrzymał swojej przysięgi. Zacisnął zęby, wzdrygając się, kiedy Vilho podsunął mu fiolkę pod dolną wargę – zapach eliksiru sprawiał, że zrobiło mu się niedobrze, a nagły przypływ śmiałości ulotnił się wraz z płytkim wydechem; bał się, choć nie był jeszcze pewien, czego dokładnie lub być może wiedział, lecz nie miał odwagi się do tego przyznać. – Nie.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zaintrygowanie, które wzbudzał w nim Fenrisson, ilekroć przypominał o swoim istnieniu zielonym spojrzeniem zawieszonym o chwilę dłużej i płomieniem nachylanym do końca wsuniętego w usta papierosa, cedzone było przez wzgardę – do niego samego i do własnych pożądań, które wyprowadzały go za nim przez boczne drzwi lokalu i później powoli w górę schodów starej kamienicy, wiedząc, że kiedy znajdą się w parnym wnętrzu mieszkania, zedrze z niego ubranie i skórę, będzie oglądał go tak, jak ogląda się rzadką zdobycz, nakarmi się nim do syta; przepłucze później zimną wodą podniebienie i, mimo to, będzie go czuć na dnie szklanek i kobiecych ust jeszcze przez parę dni, gorzką spiekotę wymierzanego sobie niezadowolenia. Intrygowała go ta uporczywa poddańczość; intrygowała go pochopność, z jaką wsuwał się pod nóż znajomej niedelikatności, pozwalał wyceniać się przez chwyty blisko rzeźnickie: za biodro, za lędźwie, za gardło; nie tracili czasu na wiele więcej. W porównaniu do bydła, które oglądał w szatniach i pod prysznicami, kościec miał lżejszy i rozpostarte na jego stelażu mięso bardziej miękkie, nieżylaste – pod zębami delikatne, jedynie rozedrgana tężyczka przyjemności zatrzymywała się między włóknami zgrubieniem napięcia. Nie wydawał się jednak wątły. Mógłby spróbować odpowiedzieć mu siłą, ale nigdy tego nie robił – pozwalał przyciskać się do ściany, wbijać sobie krawędź komody w ciało, nadwyrężać zawiasy żuchwy, pozwalał na wszystko, a on zastanawiał się, gdzie leżała granica – i czy wróciłby znowu, gdyby ją tym razem przekroczył.
    Pozwalał zresztą nie tylko jemu. Poprzednim razem, kiedy spotkali się przypadkiem, na biodrze nosił sine pręgi innej pożądliwości, powoli rozcieńczające się w mniej despotyczną żółć – przyglądał się im po wszystkim, przez pogardę ściągającą usta w niezadowolony grymas: przez ledwie moment chciał powiedzieć, że może się tym dla niego zająć, że wystarczy nazwisko, zanim przypomniał sobie, że byłoby to głupotą równie żałosną, co dopuszczenie jego ust do swoich – dbanie o kogoś takiego wydawało się marnotrawstwem: za tydzień dałby się rozgryźć kolejnej, podobnej mu zresztą, hienie, a on nie miał ochoty robić z siebie kretyna przez idiotyczny odruch wspaniałomyślnej życzliwości (mimo wszystko, oprócz okrutnego ojca, posiadał też matkę i jej troskliwość, czasem szorstką, kiedy pospiesznie wciskała go do szafy; mimo wszystko, dbał o swoje, a Fenrisson – przynajmniej przez moment – oddawał mu się w sposób, w którym łatwo było poślizgnąć się wzburzonych emocjach).
    Teraz jednak nie mógł być dla niego życzliwym, nawet w żałosnych odruchach; powinien się go pozbyć jednoznacznie, upewnić się, że następnym razem, kiedy znajdą się w tym samym pomieszczeniu, odwróci od niego wzrok i będzie udawać, że nie posiadali żadnego wspólnego wspomnienia ani żadnego dzielonego na dwoje błędu, pochodzili z przeciwnych krańców świata, nieposiadających wspólnych punktów horyzontu i kiedy wyjdzie tym razem pierwszy, drzwi zamkną się za nim z wymownym trzaskiem zgody: nie spotkali się nigdy. Więc zamierzał nadwyrężyć granice, zamierzał nauczyć go, że nie powinien nigdy więcej częstować go papierosem, jeśli nie chciał skończyć oparzony – nie powinien nigdy wymawiać jego imienia. Jaka szkoda, wypowiadał je zawsze tak łapczywie.
    Tymczasem – wreszcie – wydawał się lepiej nosić swoją skórę; wypełniać ją lepiej niż zaledwie rzeźnym mięsem czekającym na degustację. Powściągnął prychnięcie do krótkiego uśmiechu wobec buńczuczności padającego pytania; nie, właściwie nie obchodziło go to w ogóle. Właściwie wiedział, że istniały rzeczy gorsze od człowieka, który raz w miesiącu przemienia się w zwierzę – zdarzali się tacy, którzy bywali nimi częściej niż ludźmi; oboje znali ten typ z rodzinnego domu. We własnej krwi nosił podobnie gorszące przekleństwo: takie, które łamało absolut zaufania do własnego ciała, wyrywało je z uścisku świadomości, odbierało je – mógł wprawdzie odkształcać się podług własnej woli, jednocześnie nie wiedział nawet, czy jego twarz należała właściwie do niego z urodzenia, czy była wypadkową kierowanych podświadomością pragnień i obaw; więc był podobny czasem do ojca i nigdy do zamordowanego brata.
    To, że był mężczyzną, w zasadzie też go nie brzydziło, ale było obrzydliwie niewygodne; brzydziło go, że pokonał każdy jeden stopień przeklętych schodów, nie wahając się przy żadnym, pomimo świadomości, że było to nierozsądne, jeśli miał zamiar utrzymywać swój wizerunek w wysokiej, opłacalnej strawności i karierę w stanie jeszcze niezakończonym. Zjadliwy uśmiech, jaki zakwitł sztucznie na pąsowych jeszcze od gorączki ustach, leżał na Safirze źle, jak zbyt ciasne ubranie z szorstkiego materiału, puszczający ścieg, który mógłby rozewrzeć palcami. Dłoń, przesuniętą miłosiernie na kark, cofnął znów ku żuchwie, by złapać ją mocniej, przytrzymując mu głowę uniesioną; spoglądał na niego z góry, jakby wyceniał go znowu, inaczej – nieoczekiwany błysk buntu w jego spojrzeniu i napięcie, jakie tężało mu pod ciepłą skórą, ten zaskakująco zdecydowany sprzeciw, jakby istotnie posiadał w sobie więcej niż gładkie przyzwolenie.
    Zadziorny – kpina zabarwiła mu tęczówki ciemniejszym włóknem; – Nie wyglądałeś na niezadowolonego, śliniąc się w prześcieradło. Podoba ci się, jak się pieprzę – nie było w tym sugestii, wyłącznie zuchwałe stwierdzenie, nieznoszące nieprzekonującego sprzeciwu; nie byliby tutaj, gdyby chciał mdłych słów szeptanych do ucha i łagodności, udawania, że jest w tym coś więcej niż krótkotrwała cielesność.
    Odmowa zaskoczyła go poniekąd, choć jej przedświt dostrzegał w zmieniającej się materii jego źrenic: wiedział, że nadchodzi, ale przez  moment sądził chyba, że się nim zachłyśnie – nie zabrzmiało jednak wyraźnie i szorstko, a on poczuł, jak w żyły wpuszcza się złość bezwarunkowo bezwiedna; nie lubił, kiedy mu odmawiano. Wsunął palce wyżej, wpijając je w końcu przez tkankę policzka w bolesne przestrzenie pod kośćmi policzków, przy stawie żuchwy – nie czekając, aż ulegnie i rozchyli usta lub się szarpnie, uniósł fiolkę i przechylił ją powoli, pozwalając, by ciemny płyn zbroczył mu grymas ust, zaciśniętą na szczęce rękę, jego brodę, podskakujący wzgórek grdyki, pociekł po piersi i zbroczył smugami nagość odchylonego wnętrza uda, wygniecioną białość pościeli między jego nogami.
    Jesteś mężczyzną, co? – szyderstwo, jakie wykrzywiło mu rysy, nosiło piętno wyrachowanej bezwzględności; przezierającej przez cień tęczówki obmyślonej intencji. – Myślisz, że wystarczy wyrosnąć dorodnie między nogami i nosić spodnie? – na dnie została ledwie resztka; upuścił szkło na podłogę niedbale, pozwalając, by wylała się na dywan. – Może mi pokażesz, hm? Jaki z ciebie mężczyzna – wycedził i mocnym pchnięciem, nie wypuszczając jego żuchwy, wcisnął jego kręgosłup z powrotem w materac; wsparł się kolanem na skraju łóżku między jego udami, pochylając się nad nim z krzywym uśmiechem, twarz blisko twarzy, druga dłoń naciskająca na kość biodra. – Nagle ci się nie podoba?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Lubił poczuć się, że jego ciało do niego nie należało – odchylał głowę, by odsłonić podgardle i pozwalał, by odkrajano z niego miękką polędwicę, jakby podobało mu się, że skóra nabiegała pąsem pod cudzymi zębami, a on mógł odnaleźć na niej febryczne ciepło, dropiate pod dotykiem palców. Słaniał się w ramionach mężczyzn, którzy nie potrafili nawet spojrzeć mu w oczy i zasłaniali mu usta dłonią, choć nie przestaliby nawet, gdyby był w stanie ich o to prosić – pozwalał, by rozrywali mu koszulę, szarpnięciem wyciągając guziki z miękkiego materiału i dławił w sobie grymas bólu, gdy zadrapania, które pozostawiły na plecach cudze dłonie, paliły go pod prysznicem, nawet kiedy nieznajomy w barze ugryzł go w bark tak mocno, że w ranę wdarło się zakażenie, skrzywił się tylko lekko, jakby w niezrozumiały, perwersyjny sposób sprawiało mu to przyjemność, choć za każdym razem próbował jedynie udowodnić sobie, że miał kły stępione przy dziąsłach i zasługiwał na to, aby być ofiarą. Był tak przyzwyczajony do bólu, że czasem nie wiedział, kiedy przestać – obcy mężczyzna popychał go na ścianę publicznej łazienki i pocałunkami odwracał uwagę od palców uciskających coraz mocniej na odstającą grdykę, aż nie mógł nabrać powietrza i czuł, jak z twarzy odpływa mu krew, a wargi stają się suche i spierzchnięte; płakał, kiedy uścisk w końcu zelżał, a jego ciało osunęło się wzdłuż ściany, choć nawet wtedy był pewien, że tego chciał – był przyzwyczajony do daremnego oporu i krzyku wygłuszanego w dole gardła; lubił przegrywać, jakby po latach ojcowskiego rygoru i pragnienia, by stać się kimś więcej niż tylko dwunastoletnim chłopcem, ukrywającym się przed Fenrisem w szopie na narzędzia, musiał perswadować sobie swoją słabość, udawać, że nie był potworem, którego mu wmawiano, lecz niezależnie od tego, na jak dużą krzywdę pozwalał cudzym dłoniom, koszmary zawsze powracały – w snach wilcze kły rozrywały mu dziąsła, a krew stygła rdzą na podniebieniu. Kiedy pierwszy raz śniło mu się, że wyrwał Lassemu serce spomiędzy żeber, obudził się z koszulką lepką od potu i zwymiotował, jeszcze zanim zdążył podnieść się do łazienki; nie widział się z nim od kilku tygodni, bo nie potrafił pozbyć się tego obrazu spod powiek – niezależnie od tego, jak bardzo starał się ukarać własną wyobraźnię.
    Vilho traktował go jak zwierzę, a on pozwalał mu na to ze spolegliwością, z jaką korpusy rozciągają mięśnie na rzeźnickich hakach, odsłaniając wszystkie miejsca, gdzie mięso jest gładkie i lśniące – bawił się z jego drapieżnym uśmiechem w ten sam sposób, w jaki dzieci mają sposobność do zabawy kuchennym nożem lub skrzącą pod palcem zapalniczką, wciąż nieświadome zła, jakie mogłyby im wyrządzić, gdyby chwycić je w niewłaściwy sposób, zacisnąć dłonie zbyt mocno, pozwolić sobie na chwilę beztroskiej nieuwagi; tylko tyle?, powtarzał z rozbawioną przekorą, kiedy mężczyzna opierał dłonie na jego barkach, wgniatając mu twarz w materac, mocniej, myślał do siebie, choć ciało rwało go już z wysiłku, a knykcie bielały w uścisku prześcieradła. Vilho miał rację – podobało mu się; była to przyjemność na przekór własnemu sumieniu, spazm wbrew woli wyrywany spomiędzy naciągniętych mięśni, westchnienie pozostawiające na języku ciężką gorycz, drapiącą w gardło za każdym razem, gdy przełykał ślinę. Kiedy był dzieckiem, matka wciąż nazywała go Pieskiem, lecz wszystkie psy w Húsavíku miały karki wyliniałe od uderzeń skórzanego bata i nieustannie ujadały do księżyca – nie, aby się porozumieć, lecz żeby prosić go o pomoc; odkąd bok rozerwała mu brzydka blizna, wyobrażał sobie swoje zezwierzęcenie właśnie w ten sposób, jakby ktoś przewiązał go łańcuchem do przeznaczenia, a on ranił się tym dotkliwiej, im bardziej próbował się z niego wyrwać, więc w końcu poddał się ciasnocie metalowego cięgna i krzywdzie, jaka przychodziła w konsekwencji posiadania mocnej szczęki i drapieżnych instynktów – klękał i ulegał, przestraszony, że gdyby zdjęto mu kaganiec, mógłby zacząć gryźć.
    Nie pozostawiło mu w ustach cierpki posmak żalu, a on po raz pierwszy, odkąd zapieczętowana koperta zniknęła w głębi szuflady, zdał sobie sprawę, jak bardzo tęsknił za Lassem, jego beztroskim uśmiechem i łagodnymi dłońmi – gdyby nie rana, wygryziona sobaczymy zębami w górnej partii serca, mogliby wciąż leżeć wieczorami na balkonie i przyglądać się gwiazdom, a potem, dopiero nad ranem, gdy niebo wyściełały pierwsze smugi błękitu, zasnąć razem w pościeli, z oddechem stygnącym w zgięciu przemarzniętego ciała. Ciało Lassego było jednak kruche i cienkie jak z porcelany, a on bał się, jak łatwo zdołałby je zranić – podczas pierwszej pełni rozgryzł sobie łapę aż do białej kości, a tkanka zapadła się pod jego zębami miękko i bez wyraźnego oporu; był dość naiwny, by przez dwa długie lata uciekać od tych myśli, miąć je w dłoniach i wpychać w ciasny kąt żeber, Lasse prosił go jednak, by został, a on wiedział, że nie powinien. Vilho nie był tak delikatny – nie był również tak czuły, tak piękny, tak wyrozumiały; w jego obecności łatwiej było mu nie czuć się drapieżnikiem – bo wsuwał palce wyżej, aż wgniótł paznokcie w twardy stelaż kości policzkowych, a potem przechylił fiolkę, której ciemny płyn zbroczył mu usta i przelał się haustem w dół gardła, dopóki nie zaczął krztusić się jego gęstą konsystencją – zachłysnął się, a wywar, wraz z przebarwioną fioletem śliną, pociekł mu po brodzie i spłynął w dół piersi. Nie miał już odwagi mu się sprzeciwiać, bo kiedy uniósł wzrok, dostrzegł w oczach Vilho groźne wspomnienie Fenrisa, jakby jego ojciec przemawiał do niego cudzym głosem – nigdy nie czuł się mężczyzną, a Fenris nieustannie powtarzał mu, że nim nie był; nie wiem, czym jesteś, mówił, gromiąc go spojrzeniem, które tłumaczyło, że nie był chłopcem takim jak Ragnar, lecz było zbyt surowe, by ośmielił się myśleć, że był dziewczynką taką jak Abigel, ale nie jesteś moim synem. Pomyślał, że powinien był uciekać – zamknąć się w łazience, jeszcze zanim Vilho trzymał go w zacisku pięści, tymczasem uderzył plecami w twardą powierzchnię materaca i poczuł, jak metalowe sprężyny wbijają mu się pomiędzy kręgi; Vilho wgniótł kolano pomiędzy jego uda, naciskając dłonią na miednicę, a on poczuł, jak do oczu napływają mu łzy, pierś rozpiera się nerwowym, dziecięcym strachem, tym samym, który czuł, kiedy Fenris stawał nad nim w kącie starej drewutni, dając mu do zrozumienia, że nie miał już dokąd uciec. Wiedział, że nie przejawiał szans w fizycznej przepychance, że jedyne nadzieje mógł pokładać w słowach, zrobiło mu się jednak duszno od cudzego oddechu i instynktownie zaczął rzucać się i szarpać, próbując zgiąć nogę, by kolanem uderzyć mężczyznę w podbrzusze, wykorzystać szansę, by odwrócić się na brzuch, sięgnąć rękami w stronę brzegu łóżka, w stronę podłogi. Nie miał dokąd uciec – nie miało to znaczenia.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Władza była upajająca – szklista jak spojrzenie podnoszone z klęczek, ostra jak ból w przetartych kostkach, duszna jak woń cudzego strachu i lepka jak groźba przywierająca do języka wraz z krwią; i nigdy wystarczająca. Grunt pod podeszwami nigdy nie stawał się mniej grząski i mniej niepewny, ojcowskie kroki nigdy nie cichły na posadzce zmęczonej pamięci, przypominając, że to wciąż za mało, jeszcze nie udało mu się uciec, jeszcze tkwił w przegniłej mogile starego domu, wdychał toksyczny zapach pleśni wspinającej się po ścianach od zawilgłej piwnicy i obsesyjnie przeliczał monety chowane pod dnem szuflady, choć pieniędzy zdeponowanych w skryte starczyłoby mu na lata pędzone bez ustępstw. Wciąż pamiętał, zbyt wyraźnie, jak gniotła przegrana bezsilność i jak mdłe było dno pod palcami, jak trudna była niemożność złapania pełnego oddechu w domu przesiąkniętym zapachem alkoholu i strachu; pamiętał bezsilność jak skórzane pocałunki pozostawiające czerwone pręgi na skórze, pamiętał ją jak kołnierz wpijający się w szyję, jak zapach cytrusowej saszetki, którą matka wieszała między płaszczami schowanymi na wiosnę (mdliło go do dziś od zapachu pomarańczy). Władza była upajająca – i dawała się odmierzać jedynie w momentach. Wydzierał je z cudzych źrenic, wydzierał je ze ściskanych gardeł, wydzierał je spod cudzej skóry i z lodu, nigdy wystarczające, ale drażniące podniebienie krótkim posmakiem spokoju, kiedy trzymał je w rękach, jak jego włosy i jego biodra, jego uległość – i narastający strach.
    Była śliska i uderzała do głowy jak mocny alkohol; jak adrenalina wspinająca się światłem żył pod gardło niezdrowym ożywieniem, kiedy materac zaskrzypiał pod dociśniętą miednicą, a potem znowu pod ciężarem desperackiego przestrachu – rzeczywistość zamknięta w tym małym mieszkaniu przesiąkniętym potem i poniżeniem wydawała się miękka jak ciało pod palcami, w które wciskał palce; należała do niego – przez okrutny moment, w którym wkładał na siebie swoją najgorszą skórę. Czuł, jak wyostrzają mu się rysy i czuł, jak ciemnieje mu tęczówka, czuł ustępy zębów na wnętrzu wargi – jego emocje posiadały swoje twarze odkąd przemienił się po raz pierwszy, w panicznym strachu; czasami wciąż jeszcze wymykały mu się spod kontroli, w subtelnych odkształceniach fizjonomii. Gdyby spojrzał teraz w lustro, kogo by w nim znalazł? Siebie? Ojca? Czyją twarz miało okrucieństwo? Do kogo należała ta wina, której nigdy nie zdoła wydłubać spomiędzy zębów? Do niego? Do ręki, która nauczyła go, że grunt jest stabilny tylko wtedy, kiedy pod podeszwą wyłamie się cudzy kręgosłup?
    Przytrzymał go, kiedy zaczął wierzgać; wsparł się na jego biodrze mocniej, zacisnął palce na jego szczęce i trzymał, dopóki zgięte kolano nie ugodziło go w miękką słabizną pod żołądkiem i nie wyśliznął mu się z chwytu, przewracając się przez bok i próbując ześliznąć się z łóżka. Nie próbował go łapać. Zgięty nad brudnym od przelanego wywaru prześcieradłem, parsknął z rozbawieniem nieprzyjemnym i szorstkim, z szyderstwem zakrawającym o niedowierzanie.
    Myślisz, że mógłbyś mi uciec? – spytał, prostując się niespiesznie; uderzenie uwierało go w podbrzuszu drzazgą dyskomfortu. Nie próbował go gonić, nie próbował łapać go za włosy, przytrzymywać, chociaż wiedział, że mógłby; może dlatego, że wiedział. Nie musiał niczego udowadniać. Nie przede mną, ale mi, wibrowało jeszcze w gęstym powietrzu, ciężkie i ostre, przecedzone przez zęby i iskrę rozdrażnienia. – Kær – splunął z ostentacyjną niedbałością; szczęk zamka przeskoczył przez pomieszczenie jak iskra. Miał ochotę się roześmiać, choć nie byłoby w tym śmiechu żadnej radości. Władza była upajająca, ale nie miała w sobie szczęścia; była uwłaczająca, dokuczliwa jak ból rozpalony pod  żołądkiem, świerzbiąca i nigdy nienasycona, niewystarczająca i płocha, mała jak to mieszkanie, mała jak strach w czarnych źrenicach, mała jak krzyk, którego nikt by nie usłyszał. Brudna, bo wzięta siłą; tacy, jak on, nie mogli zdobyć jej sobie inaczej. Dla takich jak on musiała być brudna – wyszarpana, nieprzyjemna i brzydka, pełna kłamstw, pułapek i tych gróźb, które należało później spełnić, pełna zębów i rywalizacji, fałszywych przyjaźni, fałszywych uśmiechów, fałszywych prawd. Jaka szkoda. Popełniane z nim błędy były niewygodne, ale nie trąciły chociaż kłamstwem, którym trąciło wszystko i rozumieli się przecież tak dobrze; brał go sobie tak dobrze – Fenrisson oddawał się tak dobrze, do ostatniego ścięgna.
    Spróbuj – zachęcił, obchodząc łóżko bez większej pilności, by móc stanąć nad nim, poprawiając na biodrach rozluźniony ręcznik, jak gdyby nie było w tym wszystkim nic niezwyczajnego. – Spróbuj mi uciec. Spróbuj krzyczeć. Spróbuj zrobić mi krzywdę, nie chcesz? – przechylił głowę, spoglądając na niego z rozbawionym pobłażaniem, jakby zastanawiał się jeszcze, co powinien z nim zrobić albo czekał aż zrobi coś pierwszy. Nie potrafił zrozumieć nigdy tej bezczelności, która pozwalała śniącym żyć w magicznych społeczeństwach, udawać, że mogą stanowić w nich integralny i równy element, że zasługują na wszystko, co ten świat oferował. Że nie są w każdym momencie swojego życia sarniną wpuszczoną na połać nakrapianego języka rozwartej zapraszająco paszczy, podczas gdy w gardle zbierał się sczerniały głód. Safír Fenrisson mógłby dzisiaj zniknąć i nikt nie usłyszałby jego krzyku, a on by się nawet nie zmęczył.
    Usiadł na łóżku, odgarnąwszy pościel, która zsunęła się razem z nim z łóżka, nie spuszczając go z oczu, jakby miał nadzieję, że istotnie czegoś spróbuje – da mu pretekst, by zaklęciem nieszczęśliwym wypadkiem rykoszetowało. Magia była przecież kapryśna, szczególnie kiedy wrzała w żyłach.
    Myślisz, że komuś byłoby cię szkoda? Gdyby dowiedzieli się, czym jesteś? – słowa odbijały się od ściany, strzelały pod zębami jak ziarna, pozostawiały nieprzyjemne łaskotanie w przełyku. Wbrew pozorom nie lubił tego robić. Wbrew pozorom myśl, że mógłby pamiętać go inaczej – zęby niesięgające głębiej niż przyjemność, chociaż mogły; ciepłą skórę przy skórze i to, że mimo wszystko słuchał, kiedy błąd zaczynał brzmieć jak skamlenie; papieros wkładany mu między wargi po wszystkim, odpalany zaklęciem i wypalany razem, chociaż nie mieli sobie nic do powiedzenia – nie była nieznośna. – Chciałbym, żebyś o tym pomyślał. O swojej pracy, na przykład. O swoich sąsiadach, dziewczynie czy kogo tam masz. Tym swoim małym życiu, które sobie tu wymyśliłeś. Myślisz, że będzie cię jeszcze chciało, kiedy się dowie? – nachylił się naprzód, wspierając łokcie na kolanach; ciemny wywar zakrzepł na nagiej skórze Safíra w lepką, rozlaną plamę. Wyciągnął dłoń, chcąc sięgnąć jego brody, zebrać na opuszkę wilgoć spod ust. – Nie dość, że bierzesz je sobie nieproszony, to jeszcze przynosisz ze sobą tego potwora. To niegrzeczne. Co, jeśli im powiem?
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Sądził, że od strachu można było uciec – schować się przed nim w ciepłej, zajęczej norze, gdzie wrzące serce powoli stygło, układając się z powrotem pomiędzy żebrami, okryć ramionami wrażliwy kark i czekać, aż zagrożenie stępi sobie zęby o twarde szypułki kręgosłupa, zamknąć oczy, dopóki cisza nie zacznie przeciskać się pod powieki, pozostawiając go w samotności własnego oddechu; wydawało mu się, że mógł zdusić go w środku, głęboko pod wgnieceniem ojcowskiej pięści, gdzie skóra wciąż była tkliwa i nieustannie zachodziła odcieniem purpury – Fenris powtarzał, że chłopcy nie powinni się bać, bo nigdy nie wyrosną na prawdziwych mężczyzn, a on nie miał odwagi powiedzieć mu, że nie chciał stać się mężczyzną, odstręczał go widok własnych barków, rozsuniętych szeroko w torsie, wąskich bioder, wzdłuż których osuwał się każdy, miękki materiał z siostrzanej garderoby, wyraźnego zarysu szczęki i sposób, w jaki ciemne włosy, wyrastające spod gumki od spodni, pięły się do wysokości pępka, a następnie rozrastały nieregularnym owłosieniem na płaskiej piersi. Nauczył się dławić swój lęk, przebijać go przez ostry pal mostka i udawać, że nigdy w rzeczywistości nie pojawił się w jego ciele – łzy wyzwalały żywioł ojcowskiego gniewu, tymczasem płuca nabrzmiewały płaczem za każdym razem, gdy ukrywał się w drewnianej szopie na narzędzia lub siadał z bratem przy stole, starając się przełykać kęsy czerstwego chleba, choć czuł się, jakby w jego ciele nie było miejsca na jedzenie, bo wszystko wypełniał strach, spuchnięty i zwyrodniały jak zakażona rana; kiedy choroba Margrét wypuściła korzenie, a matka spojrzała na niego tak, jakby nie potrafiła rozpoznać go wśród stojących w pokoju ludzi, szloch wyrwał mu się z gardła, gdy tylko trzasnęły drzwi, a Fenris chwycił go za kołnierz i uderzył w twarz tak mocno, że z dolnej wargi pociekła mu krew – ojciec nigdy nie płakał; nawet kiedy Margrét umarła, jego twarz była sztywna jak z tektury. Dorastał, przekonany, że wyrósł ze swojego strachu tak, jak wyrósł ze swojego dzieciństwa – jego oblicze zawsze miało ten sam spokojny wyraz, a kiedy pocieszał dzieci w czułym objęciu, sprawiał wrażenie, jakby był wystarczającą barierą pomiędzy nimi, a mieszkającym pod łóżkiem potworem, obawa nigdy jednak się nie oddaliła, stała się jedynie brzydka i zaniedbana na podobieństwo stworzeń, które nigdy nie wychodzą z ciemności; nie mówił nikomu, że po przebudzeniu serce biło mu tak mocno, jakby właśnie zatrzymał się po długim biegu, że kiedy odkręcał wodę w łazience, zazwyczaj klęczał na podłodze i wymiotował, że przez kilka dni po nastaniu pełni, nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze – zwierzęta z ciałem przebitym śrutem nigdy nie mogły uciec zbyt daleko.
    Dłonie Vilho były ciepłe i silne, ciało tężało tymczasem pod jego dotykiem, jakby mógł obedrzeć je z miękkiej skóry, odsłonić lśniące, czerwone mięso, które z pokorą zawisłoby na rzeźnickim haku – bolały go szczęki, bolały biodra, bolały wygięte lędźwie; całe ciało sprawiało wrażenie brudnego, nie tylko w miejscu, gdzie sunęły jego palce, ale znacznie głębiej, pomiędzy ciasnymi splotami tkanek, w debrze mięśni, pomiędzy chroboczącymi o siebie kośćmi – czuł, że na prawym boku rozleje się purpurowy siniak, czuł, że nieważne jak wiele razy zedrze z siebie to wspomnienie pod prysznicem, jego ciało już nigdy nie będzie czyste. W końcu wierzgnął się gwałtowniej, kopiąc mężczyznę w tkliwe wgłębienie żołądka i przetaczając się przez brzeg łóżka na podłogę, lecz zanim zdążył się podnieść i pobiec w stronę drzwi, zamek szczęknął głośno, zacieśniając się pod wpływem zaklęcia, a strach powrócił – gęsty i zwielokrotniony, uwięziony w piersi bolesną dusznością, owinięty pięścią wokół dygocącego serca; pomyślał, że nikt nie wyciągnąłby go z tego ciasnego pokoju, nie zapukał do drzwi, gdyby zaczął krzyczeć, nie pamiętał, że mieszkał na końcu korytarza w jednym ze starych budynków z czerwonej cegły, których było w mieście tak wiele – Vilho mógłby udusić go w objęciu pościeli lub utopić w czerwonej plamie na prześcieradle i nikt by się nie dowiedział; siedział nieruchomo przy łóżku, wciąż nagi, spocony i brudny (czuł się taki brudny – nie mógł tego znieść), podczas gdy mężczyzna zaśmiał się przeciągle i obszedł go tak, jak wilki zwykły obchodzić swoje ofiary, zataczając coraz mniejsze kręgi, aż w końcu ciasnota obejmowała jedynie ich rozchylone szczęki. Tęsknił za Lassem – jego powolnym oddechem, który kładł się obok niego na materacu i czułym uściskiem dłoni, tęsknił za zapachem jego perfum i papierosem podawanym sobie z ust do ust, dopóki nie było już papierosa, a jedynie ich wargi, ocierające się o siebie natarczywym pocałunkiem; na parapecie wciąż piętrzyły się koperty, których nigdy nie otworzył, w gardle piętrzyły się słowa, których nigdy nie wypowiedział – przekleństwo, jakie nosił w piersi, miało zbyt ostre zęby i zbyt silny instynkt, a on nie ufał mu wystarczająco, aby leżeć obok człowieka, który był kruchy i miękki i przez całą noc nie obawiać się, że obudzi się z jego skórą pomiędzy zębami. Vilho miał rację – nie był jednym z tych stworzeń, których ludziom potrafiło być żal.
    Już za późno – odparł w końcu, podnosząc głowę, aby spojrzeć mężczyźnie w oczy, zobaczyć, jak zmieniają się pod wpływem jego słów, jak stygną wokół zaczernionych źrenic. – Nikomu nie byłoby mnie szkoda, wiedzą, czym jestem – własny głos drapał go w gardło, pozostawiał bolesne, czerwone smugi na podniebieniu; odruchowo przeciągnął fragment kołdry na swoje uda, zasłaniając napięte podbrzusze. – Być może dlatego, jestem dzisiaj z tobą, wyglądasz jak ktoś, kto umie poradzić sobie z potwornością – bał się go, lecz przez chwilę pomyślał również, że podobało mu się, jak drapieżnie się na niego patrzył, jak uwłaczał mu samym wyrazem twarzy, sprowadzał do roli ofiary, która sama podsuwa mu pod szczęki miękki comber; chciał, żeby Vilho przyparł go do ziemi, obwiązał dłonie wokół jego gardła, ukarał go za wszystkie sny, w których serce Lassego pękało mu pomiędzy zębami i za wszystkie noce, kiedy kości wyłamywały mu się spod skóry, a w oczy wstępowała szkarłatna czerwień – chciał, aby uczynił mu krzywdę i bał się tego pragnienia bardziej niż czegokolwiek. – Ktoś, kto musi radzić sobie z nią na co dzień. – jego głos stał się cięższy, wymowny; przedramiona pokryły się gęsią skórką.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nieraz zastanawiał się, czy podłość – albo zdolność przełykania jej tak jak przełyka się gorzkie dawki toksyny, wierząc, że zahartuje organizm – jest rzeczą dziedziczną, wplecioną ciasno w długie łańcuchy genetycznych predyspozycji, które w końcu musiały podejść do gardła i obwiązać się wokół niego ciasnym powrozem bezwiednych impulsów i czynów; czy wszystko kryło się w tych dziecięcych koszmarach, które w innych domach mieszkały wyłącznie pod łóżkiem, w ich domu – siadały u szczytu krzywego stołu i nazywały się ojcem. Czy byłby w stanie osiągnąć wszystko to, co już osiągnął i co zamierzał osiągnąć, gdyby ktoś we wczesnych latach akademii nie uwierzył w upadek ze schodów albo skaleczenie podczas zabawy, bójkę z rodzeństwem lub wybój na zamarzniętym jeziorze; czy skóra zmiękłaby mu i oczy nabrały łagodności, gdyby wyrwano go z młodymi zawiązkami korzeni z zepsutej gleby ich rodziny, zanim przesiąknął sfermentowanym sokiem toczonym przez gnijące rozłogi ojcowskiego gniewu i matczynej nieporadności. Jesteś jeszcze gorszy, powiedziała mu kiedyś Fräulein (miała na imię Emilia, ale lubiła jak nazywał ją panienką, całując jej ramiona i nadgarstki; chyba sądziła, że się jej oświadczy i zawsze szwargotała po niemiecku, kiedy się złościła, chociaż go to drażniło); bo wiesz doskonale, że robisz podle, ale ciebie to po prostu nie obchodzi. Lubiła mówić o nim w ten sposób, jakby wiedziała o nim już wszystko, a on lubił opowiadać jej o sobie wszystko, bo bawiło go to, jak trafnie i z jakim wstrętem nazywała to, co w nim najgorsze, a później wracała do niego zawsze, mimo to, wierząc, że może go zmienić. Próbowała nawracać go na chrześcijaństwo, tłumacząc mu pobożne zwyczaje swojej rodziny i dlaczego matka tak go nienanwidzi, ale jedyne, co wydawało mu się w tej religii ciekawe, to złoty krzyżyk między jej piersiami. Może ożeniłby się z nią, gdyby wychował go ktoś inny – nie nędza, głód i skórzany pas, których widmo zdawało się zawsze wisieć mu zawsze nad głową, nieważne, jak wiele posiadał i jak daleko od domu udało mu się uciec. Mówił sobie czasem, że to przez matkę. Mówił sobie czasem, że nie może zapomnieć, bo nie może zostawić jej tam samej – wybudował jej nowy dom, podarował jej rozległy ogród i troskliwe służące, ale w jej oczach niezmiennie widział ten sam strach, który podnosił jej spojrzenie na zegarek, kiedy zbliżała się godzina powrotu ojca i nie mógł zostawić jej tam samej. Nigdy nie jestem ciebie pewna, nawet nieprzebrana wiara Fräulein miała swoje granice, kochała się z nim ostatni raz, jakby próbowała wybadać palcami pod jego skórą cokolwiek dobrego, możesz odejść i zmienić się z taką łatwością, jakbyś nie miał duszy, a potem ubrała się i nigdy więcej nie wróciła, choć przez parę tygodni czekał z aroganckim przekonaniem, że przybiegnie z powrotem jak zawsze, bo tak ją wychowano – by kochać tych potwornych grzeszników.
    Nie rozumiał, dlaczego potworność przyciągała też jego – choć na pewne sposoby przypominał naiwną chrześcijańską Fräulein; szczególnie kiedy spuszczał swój łagodny wzrok i robił rzeczy, którym daleko było od przyzwoitości, nieważne, w których bogów się wierzyło; nordyckich, chrześcijańskich czy tych, którzy rzeczywiście trzymali społeczeństwo za karki. Czasami patrzył na niego z wstrętem, podobnie do niej, a później wracał jeszcze raz, jakby wiązały ich jakieś bezwolne impulsy przeciwnych sobie natur – zastanawiał się, czy czuł to samo winne zadowolenie, kiedy zauważali się przypadkiem w ciemnym lokalu, czy prowadził go po schodach do swojego mieszkania już z tym wstrętem na języku i wpuszczał go do środka, mimo to, żeby później winić go za wszystko, co ze sobą robili. I czy tak musiało zwyczajnie być – jeśli go chciano, chciano go przez tę potworność, o której mówił, by ją nawrócić albo by dać się jej rozszarpać. Rzecz w tym, że nigdy nie był dla nich nawet właściwie potworny. Dawał im zwyczajnie to, po co przychodzili, a oni patrzyli na niego ze wstrętem – i to też go bawiło; w którymś momencie pozostawało niewiele więcej niż śmiech. Był czarnym charakterem ich historii, zanim się jeszcze o to właściwie postarał.
    Mógłby tymczasem zatrzasnąć drzwi, mógłby wygłuszyć ściany mieszkania, zasłonić okna, rozwiązać swój problem w łatwiejszy sposób; byłoby po prostu szkoda. Zdawało mu się, że słyszał przestraszony łomot jego serca, kiedy w drzwiach posłusznie szczęknął zatrzaśnięty zaklęciem zamek, jak gdyby było pięścią uderzającą o lakierowane drewno, licząc, że ktoś usłyszy je w korytarzu; a jednak kiedy Fenrisson podnosił na niego spojrzenie, nie przypominał wcale spłoszonego zwierzęcia złapanego w potrzask. Powinieneś tak na mnie patrzeć wcześniej, przeszło mu przez myśl, tyle razy wcześniej; zamiast winić go za to wszystko, na co sam się zgadzał. Krzywy uśmiech ścierpł mu na ustach, nie przypominając dłużej uśmiechu, wspomnienie potworności sprawiło, że jego policzek drgnął nerwowym skurczem, jakby coś przesunęło się pod robaczywą skórą.
    Właściwie jestem ciekawy – mruknął po krótkiej ciszy, ocierając ostrym spojrzeniem jego rysy, nagle wyraźniejsze, jak gdyby rzeczywiście trzymał w nim jakieś szczątki stanowczości. Podobał mu się w ten sposób bardziej, co dziwne; zdawało mu się wprawdzie, że lubił go wyłącznie przez tę uległość. – dlaczego tu ze mną jesteś, pomijając całą tą chorą perwersję. Sprawia ci to ulgę? Że możesz poczuć się skrzywdzony, jakbyś sam o to nie prosił? Mówisz później, że wcale nie chciałeś, kiedy ktoś pyta? – jego głos przez moment wydawał się napiąć i ściemnieć, dobywając się z głębszej części krtani; trwało to moment. Potem wyprostował nieznacznie nachyloną ku niemu sylwetkę, spoglądając na niego z góry ze złośliwym zadowoleniem; w istocie uporczywie próbował znaleźć w nim rozdarcia lęków, które mógłby naderwać bardziej. Nie mógł go wypuścić, dopóki nie miał pewności; nie mógł go wypuścić, ryzykując, że się go nie będzie obawiać.
    O tym też wiedzą? Co robisz po pracy? Co lubisz? – śledził uważnie jego twarz, błyski emocji w zielonych oczach, zapadłych nagle jak dwa oceany. Potrzebował jego strachu; potrzebował, żeby przełknął haczyk i dał sobie przebić nim miękki policzek, a jemu zbierało się nagle na niezrozumiałą przekorność. – Nie będziesz miał w takim razie nic przeciwko, jeśli sprawdzę twój blef? Skoro wszystko o tobie wiedzą? Przedstawisz mnie? Matce, szefowi? Albo przyjdę sam. Nie zezłościsz się chyba? Może jej się nawet spodobam.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    W dzieciństwie nigdy nie rozumiał, dlaczego podwórkowy owczarek, którego ojciec trzymał na łańcuchu za domem, nigdy nie obnażał na niego kłów; Fenris bił go mocno i często, choć z zasady przypadkowo i niesprawiedliwie, pies tymczasem wciąż garbił przed nim ciemny grzbiet i wywracał źrenicami w głąb oczodołów, wycofywał się w kąt zbutwiałej drewutni i skamlał, kiedy szorstka dłoń rwała mu z karku kłęby brudnej sierści, a podniesiony wzrok sprawiał, że łapy uginały się pod nim ze strachu, zawsze wracał jednak z zwieszonym łbem i spojrzeniem, w którym błyszczała spolegliwa prośba o wybaczenie, wpychał łeb pod dłoń, która pozostawiła mu na futrze zbryloną krew i odsłaniał miękki brzuch – okrucieństwo było jedynym rodzajem miłości, jaki znał. Kiedy dorósł, sam coraz bardziej zaczął przypominać zwierzę o karku przetrąconym własną lojalnością – jego miłość nie była jednak ciepłą, oddaną miłością szczeniaka, była miłością psa, który nigdy nie nosił na szyi obroży splecionej z troski cudzych rąk, psa, który ukrywał się w zaułkach miejskich alei lub pod werandą opuszczonego domu, psa, który kochał gwałtownie i opiekuńczo, wiedząc, że nie przeżyje kolejnej zimy w samotności. Kochał zębami i pazurami, a jego miłość do złudzenia przypominała rozpacz – wkładał kark z powrotem pod dłonie Vilho i pozwalał im wyrugować ciężar, który leżał mu na sercu, sięgnąć między żebra po nabrzmiałe sumienie i wyżąć je w palcach, aż zostanie po nim skąpa ircha, wgnieciona siłą z powrotem między wygięte kości. Jego ciało słaniało się pod ciężarem cudzych intencji, skóra odbarwiała się pąsowymi wybroczynami, a on pozwalał sobie wierzyć, że to wystarczyło, aby wyrugować spod osierdzia jego grzechy i przeczyścić umysł z myśli, które zalegały pod czaszką dość długo, aby owładnęła je pleśń – pragnął, aby ktoś wymierzył mu karę za to, kim był, kładł się na łóżku i wyobrażał sobie, że Vilho łamie mu kręgosłup pomiędzy łopatkami, a potem sięga ręką do ust, aby wyrwać mu ostre zęby, jeden po drugim, aż będzie czuł w ustach jedynie krew, chciał, żeby ktoś zabił zwierzę, które zamieszkało w jego trzewiach, wyobrażał sobie, że przewrócone konary jego żeber musiały przypominać leśne łowisko i potrzebował mężczyzny zdolnego udźwignąć w rękach broń, aby wycelować mu ją pomiędzy oczy. Vilho nie wyglądał jak drapieżnik, ale wyglądał jak myśliwy – miał mocne dłonie i wiedział, jak objąć nimi cudzą szyję.
    Zamek w drzwiach zatrzasnął się z głośnym szczękiem, a on po raz pierwszy pomyślał, że mógł dzisiaj umrzeć – jego mieszkanie było ciasne i wąskie jak trumna, a zimą nie zaglądały do niego nawet nieśmiałe promienie słońca, pochłaniane przez grube zasłony, które z taką łatwością mogły oblec jego ciało ciężkim, żałobnym kirem; Vilho mógłby wygłuszyć krzyk w dole jego krtani i nikt nawet by się za nim nie obejrzał, gdyby przeszedł przez próg, przeciągając się na chłodnym powietrzu klatki schodowej – być może nikt nawet by o to nie dociekał. Przypomniał sobie nagle wszystkie, złośliwe spojrzenia, z których śmiał się za zamkniętymi drzwiami, całując Lassego w usta, jakby w ten sposób oboje mogli przełknąć objawy cudzej represji, jakby nienawiść była miękka i lekkostrawna, przypominał sobie obelżywe spojrzenie swojej matki, kiedy wyciągnęła go z objęć drugiego chłopca – nigdy wcześniej nie czuł przed nią lęku, tego dnia wydała mu się jednak straszna, z zacienionymi tęczówkami i ustami ściągniętymi w prostą linię, jakby za miękkim pąsem warg z całych sił zaciskała zęby; obiecaj, że już nigdy tego nie zrobisz, nakazała mu wtedy, a on obiecał, bo zawsze obiecywał jej wszystko, co chciała usłyszeć – zdradzał ją później jeszcze wiele razy, w objęciach mężczyzn, którzy nie potrafili go pokochać, w pocałunkach składanych namiętnie w łazienkowej kabinie, w dłoniach zbierających ciepło spod wymiętych fałd ubrania. Przez wiele lat czuł się winny zerwania obietnicy, która znaczyła dla niej tak wiele, więc kiedy przyjemność słaniała się już wzdłuż żeber i układała się na języku ciepłym opłatkiem szeptu, pozwalał jej sięgnąć głębiej i zacisnąć się mocniej, aż z uwierającego dyskomfortu stawała się gwałtowna i bolesna – zbierał potem dłońmi czerwone pręgi, stygnące pieczeniem na ściągniętych ramionach, uciskał palcami sińce, które w samym środku stawały się miękkie i bordowe jak przejrzały owoc, przełykał ślinę i czuł, jak zmęczona grdyka wzbiera mdłościami pod samo podniebienie. Był pewien, że pozbył się tych uczuć, jego przeszłość zagoiła się jednak na sercu nierówną blizną, do dzisiaj pozostawiającą koloidowe znamię starych nawyków.
    Najwyraźniej nie zasługiwałem na nikogo lepszego – odparł kąśliwie, choć błysk w jego spojrzeniu zbladł, a źrenice stały się szare i matowe – kiedy opuścił powieki, wyobraził sobie, jak jego usta przeobrażają się w zwierzęce szczęki, drżące dłonie zakrzywiają się ciemnymi gwoździami pazurów, a on chwyta Vilho za gardło i szarpie tak mocno, że spod czerwonej skóry wyłania się otwarty dren tchawicy; zrobiło mu się gorąco i wzdrygnął się przed własnymi myślami, czując, jak podchodzą mu w torsjach do gardła – otworzył oczy, lecz Vilho wciąż stał nad nim niewzruszony, jego oczy w odcieniu przyćmionego błękitu. – Sprawia ci to przyjemność? – spytał w końcu, choć jego głos zabrzmiał gardłowo i niewyraźnie, jakby z trudem przeciągnął go przez wąską cieśninę krtani. – Ja sprawiam ci przyjemność? – uśmiechnął się rubasznie, przekrzywiając lekko głowę, choć w każdym jego ruchu, każdym spojrzeniu i każdym geście przykurczał się strach, który powoli zaczynał prześwitywać z powrotem na powierzchnię, aż w końcu pękł w kącikach ust, rozciągając się po twarzy cienką krakelurą. – Wydaje ci się, że możesz mnie zdradzić, nie zdradzając samego siebie – zaczął, choć jego głos nie brzmiał już tak pewnie. – Nie boisz się, że cię znajdę? Zwierzęta nie mają takich samych skrupułów. – przez krótką chwilę, zanim przeraziły go własne słowa, pomyślał, że mógłby rozpiąć kaganiec, który zaciskał kurczowo wokół wilczego pyska, że być może, gdyby pozwolił mu się nasycić, przez cały miesiąc nie pożerałby go od środka. Vilho niczego o nim nie wiedział, mimo to słowo matka zabrzmiało w jego ustach bluźnierczo, sprawiło, że przeszłość wspięła mu się po kręgosłupie gwałtownym dreszczem; bał się – cisnął w mężczyznę leżącą przy łóżku książką i poderwał się z ziemi, zdeterminowany dosięgnąć uchylonych drzwi do łazienki.



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.