Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Salon

    3 posters
    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Salon
    Wystrój mieszkania wyraźnie czerpie ze starszych trendów, biorąc za wzór bogate wnętrza wiktoriańskiej ery, stonowane z nowoczesnym smakiem. Zdobne tapety z gęstym, ciemnozielonym motywem roślinnym estetycznie komponują z ciemnym drewnem podłogi oraz dobranych mebli; gdzieniegdzie pomiędzy liśćmi dostrzec można subtelne barwy drobnych ptaków, z których każdy zdaje się być osobnym, innym od pozostałych, akcentem. Przechodząc przez część jadalną, przejść można do części wypoczynkowej, w której tapeta staje się bardziej spokojna, uwagę zwraca natomiast zdobny dywan ułożony pod wygodną kanapą i fotelami ustawionymi blisko rzeźbionego kominka. Dobrane z rozmysłem ozdoby rozłożone na meblach sprawiają jednak wrażenie zbyt przemyślanych – jakby nie miały nic wspólnego z życiem domowników, ale zostały w tej kompozycji zastane przy zakupie mieszkania i nigdy niezmienione; podobnie zresztą jak obrazy i zdjęcia – żadne z nich nie wydaje się zawierać szczętu osobistego charakteru. Jedynymi śladami czyjejś obecności są małe przypadki nieporządku: papier listowny pozostawiony zazwyczaj w nieładzie na biurku i regularnie pustoszejący kałamarzyk, książka odłożona w losowym miejscu z zagiętym rogiem lub otwarta wnętrzem do dołu, spinka od mankietu zgubiona pod stołem czy przesunięta w oknie nieschludnie firana i ślad popiołu pozostawiony na parapecie.
    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    02.05.2001

    Zaskoczyło go własne nieprzygotowanie – chociaż zdawało mu się, że przygotował wszystko, orkiestrując okolicznościami z uważnością, z jaką orkiestrował wszystkim, co oddawano mu pod decyzyjność; jeszcze przed początkiem miesiąca uprzedził przysadzistego dozorcę, poprosił go o wyrozumiałość  (ze stosownym ciężarem waluty w dłoni wkładanej w dłoń) przy drzwiach, poprosił służbę o odświeżenie gościnnego pokoju, odprawiał wcześniej młodą dziewczynę (utalentowaną zmiennokształtną, której oczy każdego dnia miały inny kolor), która przychodziła pomagać mu od czasu wypadku, choć dłużej nie potrzebował tak sumiennej asysty;  wracając do domu, przystawał w otwartych drzwiach na krótką chwilę, zielonym spojrzeniem przyglądając się swojemu życiu, zdobnym tapetom, ciepłym dywanom i wypolerowanemu drewnu, tak różnym od zimnych murów Nordkinn (tak różnym od wszystkich tych miejsc, które go budowały, od tego obrazu, w jaki wrósł każdą krawędzią swojej fizjonomii, jakby składał się z chłodnego kamienia Samotnej wieży, szczęku srebra, rdzy spływającej po kratach; miał wrażenie, że mieszkaniem tym próbował siebie oszukać, pragnął wsunąć się w ciepło przytulnego domu, jak ktoś, kto czuje się w nim dobrze, sprawić, by tak samo przytulne stało się jego spojrzenie, przesiąknięte krajobrazem życia zdominowanym przez szarość, chłód i odosobnienie), zastanawiając się, z poczuciem niepokoju, że mogło wydać się przytłaczające, może dumne, żałośnie dumne – jakby próbował osaczyć go tym, jak dobrze mu się powodziło. Żałował, że nie wybrał innego miejsca; wtedy jednak, kiedy z wnętrzem zdrowej dłoni wilgotnej od nerwowego pośpiechu, próbował czytelnie zapisać adres w jego więziennych dokumentach, nie miał czasu się zastanawiać – udało mu się kupić sobie ledwie parę uciekających przez palce minut sam na sam z papierami, z tą równą, pustą dotąd rubryczką, w której winien znajdować się dom, a teraz żałował – patrząc na siebie jego oczami, widział uwierającą próżność, niesprawiedliwość losu, wygodę nieokupioną trudem; własne nazwisko, tak fortunne i niezasłużone, uwierało mu jak szorstki kołnierz wgryziony pod grdykę – równie mocno uwierała myśl, że mógłby się nie zjawić, że mógłby przestraszyć się tego podstępu albo (co gorsze) rozpoznać w podstępie jego – ironiczne – rękę i świadomie tę wyciągniętą ku niemu życzliwie dłoń odtrącić. Powiedział sobie, że w takim wypadku nie próbowałby go szukać: niezależnie od jego powodów; namieszał wystarczająco.
    Zaskoczyło go własne nieprzygotowanie – ten nagły brak słów, który zawiesił naprężone milczenie pomiędzy ich spojrzeniami, kiedy otworzył przed nim drzwi mieszkania, uprzedzony przez dozorcę; przemyślał wszystko, oprócz tego, co miało być boleśnie decydujące, tego żenująco zasadniczego faktu, że będzie należało mu coś powiedzieć: wyjaśnić się, przeprosić za ten pomysł, wyciągnąć, może, po męsku dłoń, z serdecznym skrępowaniem, bo pozostawała mu przecież tylko ta, której wyciągać się nie powinno. W końcu napięte milczenie pierwszy przełamał rozbłysk rozbawienia w kąciku oka i ust; rozbawiła go nerwowa myśl, że nawet teraz, kiedy nie było między nimi stalowych krat ani konieczności zagryzania przyjaźni w zarodku (w istocie chowanej pod klapą munduru i pod tacką z jedzeniem wsuwaną przez prześwit w drzwiach), wciąż coś zdawało się między nimi zalegać, rozdzielać ich na dwa przeciwne sobie fronty i tkwić pomiędzy jak ość wbita między zęby.
    Odruchem powiódł spojrzeniem za opadającym wzrokiem chłopaka, znajdując rękaw koszuli zawiązany w supeł pod prawym ramieniem, w miejscu gdzie zdawało mu się jeszcze, że zgina się łokieć, a w dół przedramienia spływa swędzenie. Wydawało mu się, że przewidział wszystko, tymczasem nie przyszło mu na myśl, że powinien schować sie pod marynarką, okryć w jakiś sposób tę brakującą część siebie, którą Ešenvalds zmiażdżył – przypadkiem – w niedźwiedzich zębach; było już jednak na tę przezorność za późno.
    Uścisk niedźwiedzich szczęk nie jest, wbrew pozorom, szczególnie silny w porównaniu do innych drapieżników. Choćby nawet w porównaniu do domowego psa, pomyślałbyś? – odezwał się wobec tego pierwszy; bez wyjaśnień, bez przeprosin, bez dzień dobry, tonem zupełnie swobodnym, jak gdyby kontynuowali jedynie prowadzoną wcześniej rozmowę, pozbawioną żalu czy urazy, choć rozbawienie podbijała łagodna goryczka; echo poprzednich rozmów, w których przynosił mu skrawki przypadkowych anegdotek, zupełnie pozbawionych schematu, powiązania czy adekwatności do sytuacji, rozpłynęło się cierpko-słodkim posmakiem na podniebieniu. W kącikach ust zalegał mu blady uśmiech, kiedy znów zwracał ku niemu spojrzenie, jakby uspokojone po pierwszym zaskoczeniu, pogodzone z tym swoim nieprzygotowaniem i wszystkim, co mogło pójść jeszcze źle. – Nie wiem, gdzie o tym czytałem, mogłem mieć jeszcze gorączkę. Zdaje się, w każdym razie, że miałem szczęście – pogłos rozweselenia szarpnął strunami głosu, dźwięk jednak zgasł równie szybko, co wybrzmiał, zmierzony z piwnym spojrzeniem, tą ciężkością wiszącą jeszcze między nimi, choć starał się na nią nie zważać. – Nie powiedzieli ci? Miałem nadzieję, że Hovden...
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Minęło osiem miesięcy, odkąd po raz ostatni stał pod gołym niebem – w więzieniu firmament miał barwę tynku, a zamiast gwiazd krakelurę pęknięć, które nie układały się w żaden wzór i nie przypominały niczego, co widział poza murami Nordkinn; czasem wydawało mu się jedynie, że bruzdy wiły się i przemieszczały po ścianach, jakby były fastrygą zacieśniającą kąty pomieszczenia, które każdego dnia stawało się coraz mniejsze i bardziej duszne, nie pozostawiając miejsca na pełny oddech – nie pozwalano mu już wychodzić na dziedziniec ani jeść posiłków w więziennej stołówce, więc opierał czoło o betonową podłogę i zastanawiał się, czy w czasie, w jakim doliczył do sześćdziesięciu, rzeczywiście minęła minuta, czy może tutaj, pod ziemią, rzeczywistość zatrzymała się w miejscu, stopniowo przeobrażając jego ciało w zwierzęcą skamieniałość. W Kinnarodden czas upływał inaczej – począwszy od września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, nie postarzał się ani nie odmłodniał, nie posiadał już wieku, który można by odczytać z jego twarzy, nie wiedział nieba, zebranego chmurami nad wysoką fortecą ani morza, łamiącego ramiona o skaliste wybrzeża przylądka, od czasu wypadku nie widział nawet własnego ciała, wyczuwał jedynak wiechcie szorstkiego zarostu i pręty odstających żeber, gdzie jedna z kości utworzyła bolesny gruzeł w miejscu krzywego zrośnięcia; na początku – zanim emocje zwiędły na dnie przesuszonego serca – widywał również niedźwiedzia, jego grube pazury, wyrastające spod miękkich palców, zanim zdążyłby zedrzeć sobie paznokcie do żywego mięsa i próg masywnej kufy, rozszerzonej gardłowym warkotem. Odnajdywał później na ścianach ślady masywnych łap, wyraźne wgniecenia w fakturze metalowych drzwi, nie wiedział jednak, gdzie znajdowała się jego świadomość, kiedy stawał się zwierzęciem – być może w tym samym miejscu, gdzie źrenice uciekały spod zaciśniętych powiek. Teraz – kiedy pierwszy raz stanął na dworze – powietrze było szorstkie i zimne, niebo nie przypominało tynkowanego sufitu; deszcz zdążył zlizać krew z betonowego dziedzińca, a popielaty wrzesień przeobraził się w popielaty maj – na przylądku Kinnarodden wszystkie pory roku wyglądały tak samo.
    Dopiero po opuszczeniu Finnmarku świat zaczął ulegać zmianom – spośród tundry wyłoniła się żółtawa plwocina zawilców i przekrwione pęki multe, wystające spod mchu jak świeże krosty; nie rozumiał, dlaczego nie czuł ulgi ani zachwytu – być może spędził w zamknięciu zbyt wiele czasu, a jego źrenice permanentnie przyzwyczaiły się do ciemności. Nie wiedział, dokąd wracał – przez cztery lata nie czuł w ustach słowa dom, a teraz, kiedy powtarzał je szeptem, wydawało mu się obce i nieprawdziwe, pozostawiało na podniebieniu gorzki posmak strachu; nie miał życia, do którego mógłby wrócić. Pociąg z Mehamn toczył się przez surowy, norweski krajobraz, lecz on wciąż czuł się, jakby był w więzieniu, z ciężarem kajdan na jasnych nadgarstkach i czerwonymi bliznami w miejscach, gdzie metal wżął się pod skórę podczas przemiany – co jakiś czas nudności i zawroty głowy myliły mu się z sennością, ale kiedy zamykał oczy, serce zaczynało mu mocniej bić; czasem myślał, że nie zdoła zasnąć już nigdy.
    Po dwóch dawkach eliksiru senność jednak powróciła – czuł jej ciężar na powiekach, opadających na matową zieleń spojrzenia, kiedy zbyt długo wpatrywał się w jedno miejsce, czuł lepką konsystencję wywaru, oblepiającą przełyk i żołądek, czuł, jak strach zaciska się w ciasny gruzeł pod żebrami, pozostawiając resztę ciała bezwładną i lekką. Nie powinien był wracać – adres i koślawe pismo Eriksena tkwiły tymczasem w jego aktach, wgryzione w życiorys czarnym atramentem; kiedy stanął przed kamienicą na placu Ymira Starszego, czuł w ustach metaliczny smak krwi, pomiędzy zębami chrzęst pękającego ścięgna i odłamki kości, wżynające się w dziąsła jak drzazgi – zrobiło mu się niedobrze, ale przełknął tylko ślinę, czując, jak flegma przesuwa się po stromym pagórku grdyki. Śmierdział więzieniem – skóra przylegała mu do ciała bliznami i potem, zarost obejmował wychudłą twarz nierównymi kępkami długich włosów, a statura nie uwolniła się z wyraźnego przygarbienia, nakładanego jak wnyki na rozpięte mięśnie; tymczasem Vermund wcale się nie zmienił – wciąż miał tę samą, schludną twarz, zbyt łagodną jak na strażnika, tę samą bliznę przeciągniętą przez schyłek nierównego nosa, te same, zaczesane włosy i przerzedzony ślad, uwidoczniony pomiędzy nimi jak wąski labirynt. Kiedy stanął przed drzwiami, nie zauważył żadnej z tych rzeczy, nie potrafił spojrzeć mu w oczy – wpatrywał się jedynie w przewiązany rękaw koszuli, kończący się supłem pod prawym łokciem; nie mógł oderwać wzroku.
    Nie powinienem był przychodzić – odparł po przedłużającej się chwili ciszy – nie rozumiał jego swobodnego tonu, nie wiedział, jak odpowiedzieć na zarzut, który nie ciążył urazą ani żalem, jak podnieść głowę i spojrzeć na człowieka, któremu rozgryzł tętnicę pomiędzy zębami, którego życie przepołowił we własnych szczękach. – Nie mogę zostać – dodał nerwowo, starając się panować nad głosem, lecz wysiłek, jaki wkładał w usztywnienie go, sprawił, że zabrzmiał głucho i nienaturalnie. – Szczęście? – drgnął wyraźnie, odruchowo unosząc głowę i zatrzymując piwne spojrzenie na twarzy Vermunda. – Mogłem cię zabić, p-prawie... – głos pękł mu z wyraźnym trzaskiem, pozwalając, aby ton powoli ześlizgnął się w dygocącą nerwowość. – Prawie to zrobiłem. Czasem n-nadal czuję… czuję jak… – nie był w stanie oderwać wzroku od jego ręki, więc odwrócił się tyłem i stanął po przeciwnej stronie korytarza, z czołem wspartym o chłodną, betonową ścianę; prawą dłoń zacisnął na naszyjniku, drugą zakrył twarz, starając się uspokoić oddech, pchnąć emocje z powrotem w ciasne zaułki żeber. – Dlaczego wpisałeś swój adres?



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Nigdy nie był typem człowieka, który w biernym oczekiwaniu wyobraża sobie przyszłe scenariusze; nie dzielił na dwoje nici, której Norny jeszcze nie puściły z palców, nie próbował zgadywać przebiegu zdarzeń bardziej niż wymagało tego konieczne, rzeczowe przygotowanie – spodziewał się pewnych rzeczy naturalnie (jak tego, że to spotkanie nie miało być łatwe), a nadmierne zmartwienie uśmierzał przewidywaniem czysto strategicznym: ubierze się swobodnie, nie dopnie koszuli pod brodą, zostawi wyżlicę pod dobrą opieką, by nie wzbudzała zamieszania, w łazience, na drewnianej tacy, odłoży mu wszystko, czego mógłby potrzebować, włącznie z ubraniem wybranym na oko. Teraz widział, że mógł się pomylić; przez osiem miesięcy poza Nordkinn zapomniał, jak bardzo więźniowie zaczynali różnić od ludzi, o ile bliżej było im do upiorów o nieufnych spojrzeniach – stojąc w mundurze po drugiej stronie stali, łatwo było zapomnieć, że należeli do jednego rodzaju istnienia; łatwo było usprawiedliwić sobie posmak ofensywnych zaklęć przywierający do podniebienia najbardziej instynktowną pamięcią; łatwo było w krzykach rykoszetujących korytarzami nie słyszeć ludzkiego głosu i łatwo było, przerywając cichą rozmowę prowadzoną przez kraty, nasłuchiwać razem tego skowytu, z ramionami wspartymi o siebie poprzez metalowy chłód, we wspólnym, ponurym milczeniu, w którym wydawało mu się, że oboje się rozumieją, może przynajmniej w tym jednym – może dla Ešenvaldsa więzienni strażnicy mieli równie mało wspólnego z człowiekiem, ale przynajmniej przez chwilę mogli widzieć w sobie coś więcej; nigdy go nie zapytał, miał ochotę zapytać teraz, dzisiaj, któregoś dnia – myślisz, że możemy stać się jeszcze ludźmi?
    Ślad śmiechu skrzepł w gardle w gorzkawe zawahanie; przedłużające się milczenie w końcu przerwał jego głos – w tamtych murach brzmiał inaczej, niosąc się w przestrzeni między nagimi murami, nawet kiedy szeptali, próbując schować śmiech pod dłonią i zaciskanymi w ciasny szew ustami; tutaj wydawał się bliższy, nierozproszony, wyraźniejszy – nie musieli ściszać więcej głosów, przechylać ukradkiem głowy, by przecisnąć przez szczeble parę krótkich słów, środa, drugi sierpnia, dwunasta zero jeden, mówił cicho, zabębniwszy palcami o kratę, ściągnij materac, mówił głośniej, usprawiedliwiając swój przystanek rutynowym precedensem, choć głos cierpł mu w gardle, kiedy zwracał się do niego nadanym mu numerem. Zazwyczaj więcej nie mógł mu przynieść: tylko dzień, tylko godzinę, tylko przypomnienie, że czas toczył się wciąż tak samo, że zostało już niewiele – znał przypadki więźniów, którzy próbowali w kamieniu wydrapywać kolejne dni tygodnia, nadążyć za słońcem przesuwającym się za zakratowanym oknem i nadchodzącą ciemnością, ale wystarczył dzień spędzony w izolatce, raz, dwa razy, wystarczył niewłaściwy krok podczas warty niewłaściwego strażnika, środa zaczynała wypadać w niedzielę, niedziela w czwartek, czas tracił znaczenie czegoś absolutnego, stawał się zabawką skrojoną na miarę szaleństwa, na spacerniaku dawno przestano mówić sobie, jaki dziś dzień w swojej małej celi.
    Obawiał się, że Ešenvalds mógłby popaść w takie szaleństwo; zapomnieć o świecie. Więc oddawał mu jego kawałki, oddawał mu dzień, czas, oddawał mu książki, których nie powinien mieć, oddawał mu kawałek gorzkiej czekolady; zdarzały się wieczory, kiedy mógł wejść, przysiąść na łóżku, wyciągnąć spod klapy dwa papierosy i zapalniczkę, choć za pierwszym razem ledwie stuknięcie na korytarzu poderwało go z miejsca i rozsypał sobie żar na spodnie – potem było łatwiej, pewniej, dojrzewał w rebelii jak w dzieciak w miłości, nigdy przedtem nie łamał zasad z takim przekonaniem.
    Rozchylił usta, by zaprotestować, uciszyło go jednak podniesione, piwne spojrzenie, przerażone swobodą, z jaką bawił się jego sumieniem i swoją tragedią. Nie wiedział, jak mu to wytłumaczyć, teraz, tak po prostu, że zawsze spodziewał się, że kiedyś wydarzy się coś podobnego, że w jego życiu to tylko kwestia czasu – na polowaniu, na ulicy (nigdy nie przestał nosić pierścienia Gleipiniru), w mundurze, w więzieniu, podczas przeczesywania lasu z wyżlicą u boku w poszukiwaniu tropu, przez przeszłość, przez nazwisko, przez obowiązek – i że to nic, to wydarzyło się dla niego dawno, dużo wcześniej niż dzień, w którym się spotkali. Ešenvalds odwrócił się, a on przez moment nie odpowiadał, stojąc w drzwiach sztywno, zaskoczony swoją nieporadnością; nie był do niej przyzwyczajony.
    Nie żywię do ciebie urazy, Jāzeps – odparł w końcu, tym razem ostrożniej dobierając ton, nie podnosząc go w wesołość ani nadmierną swobodę, spuszczając na moment wzrok na dzielący ich próg. Nigdy wcześniej nie mówił do niego po imieniu; nie był pewien, czy wypowiadał je właściwie, ale przynajmniej – w końcu – nie brzmiało tak chłodno jak numer, jak więzień, jak bezpieczny dystans nazwiska. – Zamierzałem ci to powiedzieć, zaraz po tym, kiedy wypuścili mnie ze szpitala, ale zalecono mi, dość wymownie, żebym się z tobą nie widział. Wystarczająco wiele zasad nadwyrężyłem wcześniej, to było naiwne; myśleć, że nikt tego nie zauważy – usprawiedliwił się, czując się z tym nieporęcznie, z uzasadnianiem swoich działań, jakby prosił o wybaczenie. Podniósł wzrok na jego plecy, włosy zmierzwione na pochylonym karku, przydługie i nierówno przycięte, żebra falujące od płytkiego, nerwowego oddechu. Wiedział, że to spotkanie nie mogło być łatwe, a mimo to miał wrażenie, że wszystko poszło źle; zupełnie nie tak. Obawiał się, że Ešenvalds odwróci się zaraz i zbiegnie po schodach, minie dozorcę, trzaśnie drzwiami, a on wciąż będzie stał w tym samym miejscu, w tym swoim ciepłym, uwłaczająco wygodnym mieszkaniu, w tej swojej wypitej z mlekiem próżności.
    Wejdź, proszę – odparł, nie odpowiadając na jego pytanie; przesunął się w drzwiach łagodnie, gotowy wpuścić go do środka. – Nie rozmawiajmy tak, jakbyśmy nadal musieli być sobie naprzeciw. Albo przynajmniej nie tak, żeby sąsiedzi wszystko słyszeli. Wejdź. Powiem ci wszystko, co zechcesz usłyszeć. Piłeś kiedyś calvados? – spytał, odwlekając wciąż właściwe odpowiedzi, jak gdyby mógł tym sposobem z nim wygrać; skłonić go, żeby – proszę – został. – Chciałbym, żebyś pamiętał mnie przynajmniej inaczej. Nie w ten sposób.
    Jak cydr i syrop klonowy, na początek. Jak ciepła kąpiel, przespana noc, jak coś dobrego, dla odmiany.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Liczył uderzenia własnego serca w ten sam sposób, w jaki w dzieciństwie liczył uderzenia miejskiego dzwonu – codziennie w południe Pāvilosta dygotała echem miedzianego pobrzęku, a on przykładał dłonie do ściany, próbując wyczuć pod nią tętno rzeczywistości, upewnić się, że świat, który srożył się poza karcerem zacienionej piwnicy, wciąż poruszał się w tym samym tempie, na palcach zbierał mu się jednak tylko kurz i drobiny wyliniałego tynku, życie niezmiennie pozostawało ciasne i nieruchome, zamknięte pod kluczem matczynego strachu, w pomieszczeniu, gdzie po ścianach skradał się jego zwierzęcy cień. Minęły trzysta sześćdziesiąt cztery uderzenia, sto dwadzieścia jeden dni, cztery miesiące, zanim na podłogę wylała się smuga światła, rozmazana na betonowych schodach, jakby ktoś przypadkiem na nią nadepnął, zbierając pozłotę na skórzanych zelówkach i rozcierając ją na dywanie – bał się zamkniętych przestrzeni, jeszcze zanim skuto mu nadgarstki w debrze posiniaczonych lędźwi, bał się ciasnych kabin w publicznych łazienkach, drzwi zatrzaskiwanych mu za plecami i pokoju przesłuchań, gdzie ze strachu pociły mu się dłonie, po których na stole pozostały wilgotne odciski w kształcie rozłożonych palców. Kiedy Vermund zatrzymywał się przed więzienną celą, strach stawał się trochę prostszy – istniały dni, miesiące i pory roku, istniało ciepło obecności kogoś, kto wydawał się nie zauważać drapieżnego zwierzęcia, zamkniętego razem z nim w tej samej celi. Pamiętał jedną z pierwszych nocy, gdy wybudzał się z gorączki jak z sennego koszmaru, drżący i przerażony, z przeszklonymi oczami dziecka, które nigdy w rzeczywistości nie dorosło do ciała mężczyzny, a Eriksen wsunął palce pomiędzy metalowe kraty i trzymał go za ręce, aż przestały dygotać i przerastać bólem pod paznokciami – rano obudził się ze zdrętwiałym karkiem i koszulą mokrą od potu, niepewny, czy wszystko wydarzyło się naprawdę; Vermund nigdy o tym nie wspomniał, a on nigdy go nie zapytał. Jedno uderzenie, jedno uderzenie, jedno uderzenie – stał pod ścianą, wspierając skroń o betonową skórę kamienicy; czuł na dłoni war swojego oddechu, powietrze stygnące między opuszkami palców, nierówne wydechy, świszczące w gardle nerwowym wichrem, jednym z tych, przed którym prowizorycznie zamyka się kuchenne okna. Zacisnął powieki, wciąż widział jednak supeł przewiązanego w łokciu materiału, czuł mdłości, podchodzące do gardła żelazistym posmakiem krwi, zrobiło mu się ciepło pod grdyką i zimno na żołądku – kiedy tamtego dnia odzyskał przytomność, wokół ust wciąż miał zaschniętą krew, a ciało przewiązane łańcuchem, którego grube ogniwa uciskały mu kark, obciążając zwieszoną głowę; nie wiedział jeszcze dokładnie, co zrobił, lecz wiedział, że zrobił coś okropnego – płakał, pozwalając, aby zaszczuli go jak zwierzę, udowodnili potwora, którego zawsze mu wmawiano.
    Odetchnął ciężko, zaciskając palce mocniej na naszyjniku i z trudem podnosząc głowę, by spojrzeć z powrotem na twarz stojącego w progu mężczyzny, lecz stroniąc wzrokiem od miejsca, gdzie wzdłuż ciała zwisał kikut prawego ramienia – nie chciał pamiętać tamtego dnia, choć wciąż przeżywał go na nowo, budził się z krzykiem w środku nocy, nie mogąc odnaleźć dłońmi własnego ciała, śledził językiem topografię płaskich trzonowców, wyobrażając sobie, że mógłby wyrwać je z zaczerwienionych dziąseł, czasem, kiedy jadł, wydawało mu się, że czuł chrzęst kości pomiędzy zębami, a jego ciało kurczyło się w torsjach, jeszcze zanim zdążyłby przełknąć ślinę. Vermund tymczasem wciąż patrzył na niego tak samo – jakby nie pamiętał kłów wyrastających z miękkiej tkanki, nie nosił na skórze blizny w kształcie jego zgryzu, nie bał się wpuścić go do swojego mieszkania; Jāzeps brzmiało w jego ustach obco, jak imię, które już do nikogo nie należało, gruzeł zgłosek pozbawionych znaczenia, słowo, którego nie słyszał tak dawno, że zatarło mu się w pamięci, cudze i niewłaściwe – jedynie matka zwracała się do niego w ten sposób, a on pomyślał, że więzienny numer był mu bliższy niż imię, które otrzymał od kobiety niebędącej w stanie pokochać potwora. Nie potrafił się odezwać – oddech falował mu w piersi, słowa plątały się i cichły na podniebieniu, niezdolne przybrać kształtu pytań, jakie chciał mu zadać; dlaczego go nie obwiniał? Dlaczego przemawiał do niego tym łagodnym głosem? Dlaczego nie skazał go na dłuższą karę? Dlaczego pragnął zobaczyć go po raz kolejny – jeśli nie po to, aby się na nim zemścić? Pomyślał, że dobrowolnie podsunąłby mu głowę pod nóż, pomyślał, że tym razem nie próbowałby się bronić. Być może dlatego nie uciekł, lecz wszedł ostrożnie w ciepło otwartego progu – chciał, aby wszystko nareszcie się skończyło.
    Nie – odparł cicho, zatrzymując się na korytarzu i starając się ukryć dreszcz, który ścierpł mu na karku, kiedy drzwi zamknęły się za jego plecami – nie wiedział, czym było calvados; nie miało to znaczenia. Czuł, że nie pasował do tego miejsca – do ciemnych, hebanowych mebli, nakrytych cienkim obrusem czystości, do ozdobnych tapet ze skomplikowanym motywem, do dywanu wyłożonego barwnym ornamentem i rzeźbionego kominka, w którym pełgał nieśmiały i mętny płomień, do obrazów oprawionych w pozłacane ramy i miękkich poduszek kanapy, wyglądających, jakby nigdy nie wgniótł w nie ciężaru ludzkiego ciała; czuł, że nie pasował do tego miejsca – do jego skóry wciąż przywierał ciężki zapach więzienia, strupy i sińce, których barwa nie roztarła się pod uciskiem dłoni, miał na sobie brudne ubrania, pod powiekami cienie płochliwego zmęczenia, na twarzy nierówne wiechcie zarostu, który przesłaniał mu górną wargę. Stał w miejscu, niespokojny i odrętwiały – nie odważył się zestawić butów z wycieraczki, a kiedy uchylił usta, gardło miał już zaciśnięte bolesnym skurczem, oczy stały się wilgotne i ciepłe.
    Przepraszam. – ściszył głos do szeptu, jakby obawiał się, że gdyby docisnął mocniej, mógłby pęknąć mu w krtani, rozłamać się jak wyschnięta gałąź; nigdy go nie przeprosił. – P-przepraszam, nie wiem, j-jak mogłem... po wszystkim co dla mnie zrobiłeś… – głos rwał mu się w krtani, zachrypły i niewyraźny, nieużywany od miesięcy; nie zauważył, kiedy kolana ugięły się pod jego ciałem, kiedy klęczał przed Vermundem na podłodze, kiedy łzy popłynęły mu po twarzy, skapując pomiędzy strzępia wycieraczki. – N-nie dam rady, pow-… powinieneś odesłać mnie z powrotem.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Nie przyszło mu wcześniej przez myśl, że ich konspiracyjne porozumienie – przyjaźń, choć teraz, kiedy na niego spoglądał, bez zimnej stali pomiędzy, bez świadomości, że rozmowa mogła trwać dokładnie piętnaście minut, nie więcej, że po tym przestaną być przyjaciółmi, wrócą do siebie, wahał się przed tym słowem – mogło zaistnieć jedynie wtedy i jedynie tam, na zimnym skraju północy, gdzie nie było ciepła innego niż to, które wykrzesali dla siebie w uśmiechu, i jedynie w ten właśnie sposób: przez szczeble krat, dzielących świat na dwie połowy: uwięzioną i więżącą. Gdyby Jāzeps nie musiał się bać, czy porozumieliby się wtedy? Gdyby zdjąć z tych marnych strzępów życzliwości, jakie mu przynosił, przeźrocze tego strachu – czy byłyby jeszcze coś warte? Gdyby nie powstrzymywały go kraty, czy usiadłby z nim na łóżku, przyjął plastikową nakrętkę termosu z ciepłą, ziołową herbatą? Szczodrze słodzoną, by ukryć gorzkawy posmak uspokajającego dodatku; zdarzały się okresy, kiedy zdawało mu się, że Jaska nie sypiał w ogóle – nie spał, kiedy zaczynał nocną wartę, nie spał, kiedy przechodził w interwałach regularnych jak wskazówka szwajcarskiego zegara pod drzwiami jego celi, przystając za każdym razem, na ułamek chwili, w której nasłuchiwał jego oddechu albo zagajał cichą rozmowę; nie spał, kiedy wartę kończył. Myśl o tym przyprawiała o winne, dyskretne przygnębienie – w tamtym miejscu, w tamtym czasie, Jaska nie miał innego wyjścia niż przyjąć tę zmarniałą przyjaźń, więc może tylko tam i tylko wtedy mogła między nimi zaistnieć. Tutaj, nagle, nie był dłużej pewien. Tutaj, nagle, poczuł się niepewnie; przerażony świadomością – nie znał jej dotąd – że nie zatrzymywało go nic, gdyby zechciał odejść. Nie zatrzymałby go sam; Jāzeps Ešenvalds był wreszcie wolny. Nie musiał dłużej nasłuchiwać jego kroków, by dowiedzieć się, jaki dzień wybija dziś swoje godziny na zegarach, nie musiał zwracać ku niemu posłusznego spojrzenia, by nie zapomnieć, jak wygląda uśmiech drugiego człowieka, nie musiał dłużej chwytać się tej przyjaźni jak jedynego pomostu między nim a resztą świata. Przygnębiało go to, bo nigdy wcześniej o tym nie myślał: czy Jāzeps, tutaj, teraz, mógł jeszcze się z nim przyjaźnić? Czy Jāzeps, ten Jāzeps, który nie musiał, mógłby chcieć? Spoglądać wciąż na kogoś, kto zamykał za sobą stalowe drzwi, kiedy go zostawiał, żeby nie mógł uciec?
    W końcu jednak, powoli, wyrównał oddech, odwrócił się, w końcu na niego spojrzał, tak jakby wciąż spoglądał na niego z kąta celi, kiedy przeprowadzał rutynową rewizję, udając, że nie zauważa podręcznej książki wciśniętej między stelaż łóżka a ścianę, jakby tak jak wtedy wciąż zastanawiał się, na dnie tego spojrzenia, czy to będzie ten dzień, kiedy wreszcie przestanie udawać i przyciśnie go dłonią za gardło do popękanego tynku. Nie, nigdy nie pił calvados; przeszedł przez próg, zamiast zbiec po schodach na wolność. Było to małe, ogłuszające zwycięstwo – jasne i spokojne jak sztuczny ogień łaskoczący ledwie końce ciekawych palców, choć chciałby zamknąć na nim ciasno dłoń. Nie chciał go jednak płoszyć; zamknął za nim drzwi, pozwolił mu wejść, rozejrzeć się, pozwolił mu czuć przestrzeń tego domu, obawiając się, że mógłby poczuć ją na skórze jak chłód więzienia, jedynie w barwnej, przytłaczającej tapecie, z miękkimi poduszkami na pociechę.
    Podszedł więc do ozdobnego małego stolika, gdzie czekały szklanki odłożone dnem do góry i butelka napoczętego już jabłkowego trunku. Podniósł ją, chwytając zręcznie za szyjkę, ramię pozbawione dłoni drgnęło, sięgnął do korka, ale nic się nie wydarzyło, butelka pozostała wciąż zamknięta, a on zdał sobie sprawę, że zaciskał fantomowe palce daremnie. Uśmiech zastygły w kącikach ust wybarwił się zakłopotaniem – minęły miesiące, a on wciąż zapominał, że wielu rzeczy nie mógł dłużej robić tak samo albo robić w ogóle. Nie bolało go to dłużej tak jak bolało na początku; tylko ta pamięć bodźców, tylko wrażenie zaciśniętych palców, doprowadzały go do duszonego w sobie, trzymanego – zazwyczaj – na wodzy, szału.
    Przepraszam odwróciło jego uwagę; Jāzeps wciąż stał w tym samym miejscu, parę kroków za progiem, jak gdyby nie miał odwagi oddalić się od drzwi bardziej, od tego kojącego gwarantu możliwości ucieczki. Rozumiał to uczucie – nie udało mu się nigdy go z siebie wyłuskać po tym, jak w pierwszych tygodniach służby w Nordkinn uświadomiono go, dotkliwie, że w więźniach często nie pozostawało wiele człowieka; albo nigdy nimi nie byli. Nawet dzisiaj, miesiące po tym, jak widział fort po raz ostatni, wciąż rozglądał się za wyjściem: za drzwiami, za oknem, za wszystkim, co mogło stanąć przeszkodą pomiędzy; dopiero wtedy mógł spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy. Rozumiał to uczucie, więc nie zapraszał go dalej – nie popędzał go, nie prosił, by podszedł do stołu, by usiadł, by się rozgościł; mogli rozmawiać przy drzwiach, pomyślał, w porządku.
    Nie wiedział w pierwszej chwili, jak mu odpowiedzieć – jakby nie spodziewał się przeprosin, choć przecież były oczywiste. Zanim zdążyłby znaleźć właściwą odpowiedź i właściwy ton, Jāzeps odezwał się znowu, a głos zachwiał się niebezpiecznie na strunach krtani, rozmył się nagle w dźwięku, który być może w zwierzęcym gardle brzmiałby jak skowyt, w ludzkim brzmiał jakby nie mógł się w nim pomieścić, jakby miał zedrzeć przełyk i utknąć pod grdyką, nim nie przerwał go szarpnięty oddech. Drgnął, kiedy wątłe ciało osunęło się na podłogę – nie poruszył się jednak, nie podszedł, nie próbował go podtrzymać; dyscyplina wyjałowiła go z tak ludzkich odruchów, myślał o tym często, z żalem.
    Włożył butelkę pod ramię, by móc wyciągnąć korek sprawną ręką.
    Chciałem cię jeszcze zobaczyć – odpowiedział; pauzę, która nadeszła później ciężką ciszą, zmącił odgłos alkoholu nalewanego do szklanek. Nie spoglądał do niego, kiedy to mówił – nie wstydził się tego wyznania, ale mówienie podobnych rzeczy sprawiało mu pewien kłopot; mówienie o sobie, jak o człowieku, któremu wolno było czuć i chcieć. Z jedną szklanką w sprawnej dłoni podszedł w końcu bliżej, zmartwionym, łagodnym wejrzeniem szukając jego oczu – jak wtedy, kiedy wszedł do jego celi w środku nocy, bo gorączka sprawiała, że drżał i mamrotał przez sen, by później zdać sobie sprawę, że mogło to ich kosztować zbyt wiele, gdyby zmieniająca warta przyszła o moment wcześniej. – Nie pomyślałem... nie pomyślałem, że będzie to dla ciebie trudne. Widzieć mnie jeszcze, po tym wszystkim, nie zastanawiałem się, jak to odczujesz. Udało mi się dostać twoje papiery na osobności tylko na parę minut, zaraz po tym, jak powiedzieli mi, że nie powinienem się z tobą widzieć. To jedyne, co przyszło mi wtedy na myśl – wyjaśnił łagodnie, ciszej, kiedy w końcu przykucnął przy nim, zniżając swoje spojrzenie do poziomu jego wzroku, by Jāzeps nie musiał podnosić głowy, by na niego spojrzeć; by sam nie musieć patrzeć na niego z góry, nie mógł tego znieść. – Że chciałbym cię jeszcze zobaczyć – powtórzył, skinieniem szklanki oferując mu trunek, w nienatarczywy jednak sposób, jakby mógł równie dobrze trzymać ją swobodnie dalej. – To nie była twoja wina, Jāzeps, nie zamierzam nigdzie cię odsyłać. Ale możesz, oczywiście, pójść, jeśli zechcesz, gdzie zechcesz. Jesteś w końcu wolny. Wiedziałem, że ci się wreszcie uda – przez sposób, w jaki przechylił głowę, unosząc kąciki ust nieśmiało wyżej, przezierała powściągana, zatroskana duma. Miał ochotę dotknąć jego włosów; pogłaskać go po ciemnych, przydługich kędziorach, jakby wciąż był tym dzieckiem, które trafiło za kraty, nie postarzał się o jeden dzień. – Jakie to uczucie?
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Więzienie pod wieloma względami przypominało mu dzieciństwo – brudne i ciasne, ze strachem gromadzącym się na krawędziach spojrzenia, przywodzącym na myśl kurz, który matka przecierała codziennie z parapetów, lecz zapominała, że zbierał się również za drzwiami, pod komodą, na drewnianym wezgłowiu łóżka, więc wypełniał dom kołtunami pokątnej szarości, aż jego obecność stała się codziennością w ten sam sposób, w jaki codziennością był papierosowy dym i pożółkła trawa na zaniedbanym podwórzu – przyglądali mu się codziennie, więc w końcu przestali go zauważać. Dopiero kiedy ojciec zamknął go w ciasnej piwnicy, gdzie powietrze było gęste i duszne od pyłu, uświadomił sobie, że lęk znajdował się wszędzie, odnajdywał go na swoim ubraniu i pod paznokciami, zdrapywał z warstwy brudu gromadzącego się na zębach i spod twardych strupów, które obejmowały mu knykcie bolesną sztywnością – czasem krzyczał, dopóki niedźwiedzie zęby nie rozpłatały mu podniebienia, skrwawiając się na miękkich policzkach, nawet podczas przemiany jego oczy wydawały się jednak wilgotne i lśniące, a łzy, zbierające się na rzęsach, wsiąkały w wiechcie brunatnego futra. Bał się ciemności wewnątrz pomieszczenia, pozbawionego okien i wilgotnego jak wnętrze zwierzęcego pyska, który wieczorami wgniatał mu siekacze głęboko pod żebra, przypominając, że w każdej chwili mógł zacisnąć szczęki, bał się stworzenia, które żyło w jego wnętrzu, bo kiedy leżał na plecach, wsłuchując się w szmer własnego oddechu, wydawało mu się, że słyszał, jak ujadało, drapiąc pazurami o skobel wąskiego mostka i warcząc tak głośno, że odgłos wznosił się w górę gardła, osiadając ciężarem na podniebieniu, bał się odgłosu kroków ojca, bo za każdym razem, gdy schodził do piwnicy, jego zmęczony oddech opierał się o krawędź framugi, a on wyobrażał sobie, że Dzīve trzymał w dłoniach myśliwską strzelbę, tę samą, którą kiedyś upolował niedźwiedzia, ogromną bestię o ciemnym pysku, której grzbiet od zawsze wyściełał podłogę jego gabinetu. Prosto w serce, powtarzał z dumą za każdym razem, odsłaniając przerzedzony fragment sierści za prawą łapą – unosił wtedy głowę i uśmiechał się triumfalnie, on udawał tymczasem, że patrzył razem z nim, lecz w rzeczywistości zaciskał powieki, niezdolny spojrzeć zwierzęciu w jego szklane, błyszczące oczy, inkrustowane w miejsce pustych oczodołów. Myślał, że ojciec mógłby go zabić – unieść broń i spojrzeć na niego jedyną źrenicą, jaką potrafił – zamiast tego rozbrzmiewał jednak tylko zgrzyt metalowej tacy, na której przynosił mu jedzenie, po czym bez słowa zamykał drzwi na kłódkę, dwukrotnie sprawdzając, czy na pewno zostały wpięte w metalowy zawias. Jego życie zostało wgniecione siłą pomiędzy pręty – karceru lub żeber – aby tam zwyrodniało i zrzedło, a on w końcu przestał podbiegać do schodów, płakać na widok smugi białego światła i błagać ojca, aby go wypuścił; niekiedy śnił mu się jedynie głośny huk strzelby, a wówczas budził się ze skurczem zadławionym pomiędzy żebrami, jakby śrut wbił mu się w miękką tkankę i dosięgnął tętna.
    Nigdy nie powiedział Vermundowi jak wyglądało jego życie, zanim zamieszkał u Gerharta – czasem wydawało mu się natomiast, że jego życzliwość była przejawem litości, tej samej, którą mógłby odczuwać względem zwierzęcia przeznaczonego do odstrzału, głaszcząc je po głowie ze świadomością, że mogli widzieć się po raz ostatni. Nigdy nie miał odwagi zwrócić się do niego po imieniu – zupełnie jakby więzienny numer był łatwiejszy do zapomnienia, nie pozostawiał blizn na świadomości i śladów na sumieniu; zawsze przypominał sobie wtedy, jak ojciec łajał go, gdy na wiosnę w Pāvilosta rodziły się kocięta, błądzące krętymi ulicami miasta, z zaschniętym pyskiem i oczami zaklejonymi ropą – nie nadawaj im imion, warczał, ciągnąc go za kark, dopóki nie mają imienia, nie jesteś w stanie się do nich przywiązać, więc oboje obserwowali jak bezimienne stworzenia umierały, pozbawione matki i ciepła. Kiedy ojciec nie patrzył, grzebał je na tyłach domu, wbijając w ziemię spleciony z patyków krzyżyk, pozbawiony inskrypcji i epitafium. Następnego wieczoru strażnik ofiarował mu jednak łaskawe spojrzenie, kostkę gorzkiej czekolady i datę zerwaną z papierowego kalendarza, a on nie potrafił wyobrazić sobie większego przejawu czułości niż ta krótka, powracająca nocami obecność drugiego człowieka, jego frantowski uśmiech i sposób, w jaki wypowiadał słowa, kiedy szeptem powtarzał wersy przeczytanego wiersza, przekazując mu je do rąk jak tajemnicę – przez jakiś czas wydawało mu się nawet, że mógłby przyzwyczaić się do takiego życia, bo zwierzę, które żyło w jego piersi, zmęczyło się nieustannym spacerowaniem po celi, zasypiając głęboko w gawrze bijącego serca: nie budził się z czołem wilgotnym od potu i dłońmi kurczowo zaciśniętymi w pięści, nie zwracał na siebie uwagi więźniów, którzy, znudzeni jego bezczynnością, odwracali głowy w drugą stronę, szarpiąc zębami za inne ciało, bardziej wystrzępione na krawędziach, podczas pobytu na spacerniaku przyglądał się ptakom, jak przelatywały po niebie, daleko za murami więzienia, mewy, maskonury, czasem alki, innych gatunków nie rozpoznawał. Przez jakiś czas wydawało mu się, że mógłby przyzwyczaić się do takiego życia – potem mężczyźni znów pobili go na stołówce, a kark porósł mu niedźwiedzią kryzą.
    Teraz, kiedy klęczał przed Vermundem na podłodze, czując pod palcami szorstkie frędzle wycieraczki, wspomnienia trawiły go pod skronią jak gorączka. Zdrętwiały mu ręce, zdrętwiały nogi, zdrętwiało ciało, którego nie potrafił utrzymać w pozycji stojącej – patrzył w dół na swoje dłonie, spodziewając się pazurów wyrastających spod brudnych płytek, włosów porastających skórę wzdłuż zaczerwienionych knykci, znajomego chrzęstu przestawianych kości, wzrok rozmazywał mu się jednak od łez, pojedyncze krople wilgoci osuwały się po policzkach i skapywały na podłogę.
    Po tym jak… p-po tym jak zniknąłeś, nie byłem pewien… bałem się, ż-… – głos zarwał mu się nagłym, fałszywym dźwiękiem, więc przełknął ślinę, starając się pogłębić oddech, lecz powietrze nie sięgało wystarczająco głęboko, aby przynieść mu ulgę. – N-nie pamiętam… nigdy niczego nie pamiętam, k-… kiedy to się dzieje. Wszędzie była krew. Bałem się, że już cię nie zobaczę. – dygotał – z zimna lub ze zmęczenia, dopiero zauważając, że Vermund przyklęknął obok niego, zrównując ich spojrzenie; po raz pierwszy patrzył mu w oczy z tej wysokości – były zielone i bystre, przywodziły na myśl barwę, jaką przybierał Bałtyk na początku lipca, gdy pod taflą kwitły wodorosty, a słońce wydawało się sięgać śreżogą na piaszczyste dno. Nie chciał przyglądać mu się zbyt długo, więc zaraz znów pochylił głowę, topiąc źrenice w bursztynowej zawartości szklanki, którą mężczyzna postawił przed nim na podłodze – zaschło mu w gardle, lecz bał się, że kiedy sięgnie po napój, dłonie zaczną mu drżeć, a złociste calvados rozleje się na podłogę.
    Nie mam dokąd iść – przyznał, a jego głos wybrzmiał głębszym tembrem, bardziej zmęczony nich dotychczas. Pociągnął nosem, ocierając twarz brzegiem dłoni, czując jak wilgoć rozciera mu się na policzku – miał dwadzieścia sześć lat, lecz czasem wciąż czuł się jak chłopiec, pragnął jedynie zasnąć w ciepłych ramionach, wierząc, że rano obudzi się z powrotem w swojej dziecięcej sypialni. – Wolność? – spytał ostrożnie, jakby wypowiedzenie słowa na głos mogło sprawić, że stanie się nieprawdziwe. – Chyba… n-adal nie wierzę… n-n... nie wierzę, że jest prawdziwa, nie pamiętam, jakie to uczucie. P-… po wszystkim zamknęli mnie w celi wielkości grobu, nie mogłem przestać myśleć, że być może rzeczywiście mnie pogrzebali… z-… za to, co zrobiłem. Zawsze wyobrażałem sobie, że śmierć przychodzi szybciej… kiedy już leży się w trumnie – kącik jego ust drgnął, prawie w uśmiechu, choć grymas był zbyt błahy, aby rozciągnąć się po twarzy, przypominał bezwarunkowy skurcz mięśni. – Świat wydaje mi się teraz przerażająco wielki.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Jego akta nie mówiły o nim wiele; kiedy pierwszy raz wziął w dłonie cienką teczkę, zdawało mu się, że musiała zajść pomyłka – że zawieruszono gdzieś część jego życia, zgubiono całe lata między kartkami innych dokumentów i że należało mu je zwrócić, ale w istocie to, co trzymał w dłoniach, to było wszystko: całe jego młode życie ważyło w rękach niewiele, miało kilka stron zdawkowych informacji i pustych przestrzeni pomiędzy nimi, w które wpatrywał się dłużej niż w czarny tusz suchych faktów, bo wydawało mu się, że tylko tam mógłby go znaleźć, schowanego poza wzrokiem, poza opisem, poza zrozumieniem osoby, która sporządzała ten krótki raport z jego tożsamości. Dołączone do niego zdjęcie przedstawiało młodego chłopaka, wpatrującego się w obiektyw dużymi czujnymi oczami, pełnymi zagubionego przestrachu i – jak mu się wydawało – oczekiwania, może na tępy cios w okolice karku i wiadro podsuwane pod gardło; o Nordkinn mówiono wiele absurdalnych rzeczy (i o wielu prawdziwych milczano). Wiedział, że pochodził z Łotwy, z małego Pāvilosta przytulonego policzkiem do słonego Morza Bałtyckiego, do którego spływała Saka; wiedział, w którym roku skończył szkołę, widział jego świadectwo, widział, że dobrze radził sobie w przedmiotach przyrodniczych; znał z imion jego rodziców – Inese i Dzīve brzmiały jak obce zaklęcia, kiedy próbował wypowiedzieć je na głos, kiedy zatrzymał się pierwszy raz przy kratach jego celi, zapytał go o nazwisko nie dlatego, że go nie znał, ale dlatego, że chciał je usłyszeć od niego, nie w krzykach innych strażników, i nauczyć się jego brzmienia, choć minęły jeszcze tygodnie, zanim odważył się nim do niego zwrócić. Ešenvalds, naśladował cicho, przewracając kartki, do których wracał czasem, bo nie mógł przemóc wrażenia, że musiał czegoś nie zauważyć – zawsze, kiedy patrzyli na siebie przez barierę stali, wydawało mu się, że znowu spogląda w puste przestrzenie na kartkach, próbując je zrozumieć. Berserk,  wytłuszczonym drukiem (należało na niego uważać, stosować dodatkowo środki ostrożności, co oznaczało, że nawet wśród najgorszych zbrodniarzy i morderców miał być traktowany ze szczególniejszą nieufnością; odwrócony twarzą do ściany, z dłońmi wysoko i płasko przyłożonymi do kruszącego się tynku zawsze, kiedy otwierał drzwi celi, by zrzucić pościel i materac z jego pryczy, sprawdzić przestrzenie za nieosłoniętą muszlą i prostą umywalką, nie było żadnego miejsca, gdzie mógłby schować swoją prywatność, tylko tam, w tych białych plamach i w spojrzeniu, którego nie mógł odczytać – i tam, na przekór, pragnął wejrzeć najbardziej, za muszlą znajdując tylko kurz i sreberko po pralinie, którą wsunął mu w kieszeń poprzednim razem). Drugi stopień edukacji skończył później niż wskazywałby rok urodzenia, w akademii w Midgardzie – mieszkał z mężczyzną prowadzącym warsztat i później u niego pracował, i później wywleczono stamtąd jego ciężkie ciało obrośnięte kryzą nastroszonej sierści i animalistycznym szałem; kiedy się obudził, świat na jego źrenicach przepasany był kratami; i było tak do dzisiaj.
    Próbował go poznać, znaleźć go w tych pustych miejscach, ale zamiast tego miał wrażenie, że im bliżej się do niego przysuwał, tym mniej rozumiał; jakby Jaska odsuwał się jeszcze głębiej w zakamarki siebie, kiedy wyciągał ku niemu dłoń. Za pierwszym razem, pamiętał, spoglądał na niego nieufnie, jakby spodziewał się, że proponowana mu brzoskwinia wykarmiona była zatrutą ziemią. Spoglądał na niego wtedy tak samo, jak spoglądał w obiektyw na zdjęciu w swoich aktach i zastanawiał się, co wtedy powiedział mu fotograf – czy też próbował okazać mu, mimo okoliczności, życzliwość, czy stąd brało się to oczekiwanie w jego spojrzeniu – na podstęp, na szyderstwo, na cios? Dlaczego nie ukończył szkoły w Łotwie? Gdzie podziali się jego rodzice? Kim był dla niego Gerhart, dlaczego musieli wyszarpywać go spod jego pazurów i jak przedstawiano berserków na ilustracjach w łotewskich podręcznikach, i jak mówiono o nich w bajkach opowiadanych dzieciom przed snem, i jak nazywał ich łotewski język – karavīrs, briesmonis, zvērs? Który z nich przed nim klęczał, z pochyloną głową, łzami spływającymi po bladych policzkach, jakby naprawdę mógł się tego obawiać i czy to egoistyczne, chciwe i niewłaściwe, gdyby pozwolił sobie myśleć, że mówił rzeczywiście o nim (bałem się, że już cię nie zobaczę), nie o człowieku – niezależnie od jego imienia – którego mógł zabić?
    Chciałbyś, żebym ci opowiedział? – spytał spokojnie, zaskakując tym pytaniem samego siebie, zaskakując siebie tym, że wcale nie brzmiało to brutalnie i zdawało się równie łatwe i czułe co dzień tygodnia podawany mu szeptem przez kraty. Wpatrywał się tak długo w białe plamy jego życiorysu, w niezapisane przestrzenie jego osoby i nie pomyślał nigdy o tym, że podobne miejsca widział w sobie sam; pomyślał, że oddanie mu jednego z nich byłoby dobrym początkiem, paralelnym do początku tej przyjaźni, którą mogli posiadać tylko na północy. Propozycja była osobliwa, czuł tę osobliwość na języku, czuł ją w obawie, że Jāzeps uzna go za człowieka okrutnego i pozbawionego taktu, ale spoglądał na niego z niewzruszoną, ciepłą poważnością, niezachwiany. Wszędzie była krew, mógłby mu powiedzieć, dokładnie tak. Wciąż powtarzałem twoje imię. Wcześniej, ucząc się jego brzmienia; później, z przedramieniem desperacko wciśniętym w niedźwiedzi pysk.
    W porządku. Możesz do tego czasu zostać tutaj – odpowiadał tak, jakby o tym nie wiedział; jakby nie widział ziejącej pustki w miejscu, gdzie powinien znajdować się adres jego domu, zanim nie wypełnił go adresem swojego mieszkania, jakby nie przygotował dla niego pokoju, jakby odmowa miała być dla niego zupełnie znośna. Do tego czasu jakby wierzył, że w którymś momencie na pewno znajdzie miejsce, do którego mógłby pójść; nie chciał, nawet w słowach, uwiązywać go do siebie i zatrzaskiwać za nim po raz kolejny drzwi.
    Sposób, w jaki wolność brzmiała w jego ustach sprawił, że miał wrażenie, że rezon wyślizguje mu się z palców. Jāzeps mówił doskonale w ich języku, to jedno słowo brzmiało jednak tak, jakby było mu zupełnie obce, było nieoczekiwanie przygnębiające. W końcu oderwał palce od szklanki postawionej przed nim na podłodze, jego dłoń zawahała się ledwo zauważalnie, nie powściągnął jednak tym razem bezwiedności odruchu – włosy Ešenvaldsa były miękkie, choć splątane i brudne; kiedy ostatni raz miał okazję wziąć kąpiel? W łazience, w której nie było innych nagich ciał, nieprzyjemnych spojrzeń, krzywych uśmiechów i obelżywych okrzyków, wzroku strażników stojących przy drzwiach? Sprawiało mu winną satysfakcję, że mógł mu to dać.
    Jak cię traktowali? Kiedy mnie nie było, po wszystkim. Bili cię? – spytał, nie kryjąc opiekuńczej nuty, nie wstydząc się jej tak samo, jak nie wstydził się palców krótko gładzących pochylone, zmęczone ciemię. Pomyślał o swoim młodszym bracie. Pomyślał, że tęsknił za posiadaniem go. – Co cię w nim przeraża? Ja myślę, że to piękne, ta zachwycająca wielkość, wszystkie te możliwości, jakie nam oferuje. Chociaż zawsze obawiałem się wyciągać po nie ręce, z jakiegoś powodu. Może boję się jednak tak samo i nie wiem czego.
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Strach wylał się na jego przeszłość jak ciemny atrament – przesiąkł przez życiorys, jakby był cienkim pergaminem, podobnym do tego, który wyściełał wnętrze szkolnych zeszytów i wniknął w kolejne strony, sprawiając, że kartki stały się wilgotne i miękkie, a nierówne, dziecięce pismo, któremu nigdy nie pozwolił wzrosnąć do dorosłości, bo nawet w wieku dwudziestu lat dociskał stalówkę za mocno do papieru, sprawiając, że litery układały się wzdłuż niepewnej, drżącej linii, zniknęło w kałuży błękitnego tuszu, przesączonego na wylot przez teksturową okładkę. Pamiętał, że kiedy odzyskał przytomność w areszcie, nadgarstki miał purpurowe w miejscu, gdzie uciskały je stalowe kajdany, a brzuch nabrzmiały sińcem, który przybrał kształt grubej, skórzanej podeszwy policyjnego buta; nie pozwolili mu się umyć, więc na rękach i twarzy wciąż miał zaschniętą krew – zbierała się pod paznokciami i pękała rdzą wokół ust, bo za każdym razem, kiedy próbował zwilżyć spierzchnięte wargi, czuł w gardle smak metalu i pochylał się w torsjach, dopóki nie wydawało mu się, że ciało miał zupełnie puste i zbyt słabe, aby utrzymać je w pozycji pionowej. Prosił, aby pozwolono mu rozmawiać z Gerhartem, ale mężczyzna nigdy nie pojawił się na komisariacie – za prętami stali tylko strażnicy o nieruchomych, surowych twarzach, przypominających rzeźbione maskarony, a on nigdy nie wspomniał nikomu o nocy, gdy jeden z oficerów zacisnął dłonie na metalowych prętach i powiedział mu, że jest mordercą, powtarzał, że ciało, które znaleźli na podłodze warsztatu, miało zmiażdżoną czaszkę i skórę rozszarpaną wzdłuż żeber, że kości miały na sobie ślady niedźwiedzich szczęk, a krew pochłonęła całą szerokość podłogi, było jej tak dużo, że przesiąkła przez skórzane zelówki. Błagał go, żeby przestał, ale jego głos stawał się wtedy głośny i szorstki, przypominał warkot psa i sprawiał, że serce puchło mu do wielkości owocu granata – ciało zdecydowało za niego, wyrzynając spod dziąseł zwierzęce kły i rozrywając ścięgna na zaciśniętych dłoniach. Kiedy znów opadł na kolana – obolały, z ramionami brudnymi od sińców – oficer uśmiechał się do niego w sposób, który upodabniał go do drapieżnego stworzenia, zawsze chciałem zobaczyć to na własne oczy, odparł z szorstką satysfakcją i wszedł z powrotem po schodach, zostawiając go samego z emocjami, które przez całą noc stygły w gęstym półmroku aresztu. Dopiero cztery dni później – podczas przesłuchania – dowiedział się, że Gerhart wciąż żył. Siedział w ciasnym, wychłodzonym pomieszczeniu i gdyby nie to, że nadgarstki miał spięte łańcuchem, bałby się oprzeć ręce na stole, aby nie przeszły na wylot przez metalowy blat – sierżant patrzył na niego jednym okiem, ogromnym, złotym i lwim, a on tylko kiwał głową, starając się mrugać wystarczająco często, aby mężczyźni stojący za jednostronnym lustrem nie zauważyli jego łez, w końcu i tak wydawało mu się jednak, że się śmiali, gdzieś za jego plecami, ponad lewym uchem, w ciasnym zaułku pamięci.
    Vermund nigdy nie śmiał się w ten sposób – jego rozbawienie było swobodne i czułe, prawie chłopięce, kiedy mówił pomyślałbyś? i przechylał lekko głowę, jakby próbował znaleźć odpowiedź na jego twarzy, jeszcze zanim rozchylił usta. Czasem, kiedy zatrzymywał się przed jego celą, podając mu przez karty czekoladę opakowaną w cienkie sreberko lub wiersz, który wciąż był jeszcze ciepły i wilgotny przez sposób, w jaki trzymał go w ustach, pragnął zwierzyć mu się ze swojego życia, pozbierać z podłogi wszystkie, rozkruszone o skroń fragmenty – wyobrażał sobie, że jego przeszłość miała kształt łazienkowego lustra, które po stłuczeniu przechowywało jego odbicie we fragmentach: dłoń zatrzymaną wzdłuż pionowej krawędzi ramy, prawe oko na drobnym odłamku, który potoczył się pod regał, usta rozchylone na pół rysą cienkiego pęknięcia, na zawsze uwięzione w atonicznym krzyku. Kiedy w myślach składał je z powrotem w płaską taflę, portret był parcjalny – brakowało pamięci o tym, co wydarzyło się, zanim obudził się z krwią napinającą się na twarzy jak druga warstwa skóry, zniknęło wiele dni z wczesnego dzieciństwa, bo w piwnicy było ciemno i pusto, a on nie widział nawet zarysu własnych dłoni, zaginął drobny, lśniący fragment przeszłości, kiedy wierzył, że jego życie było warte więcej niż strach, jaki w nim wywoływało. Vermund – przede wszystkim – sprawiał wrażenie, jakby się go nie bał, lecz ilekroć patrzył mu w oczy, czuł, że powinien odsunąć się głębiej pomiędzy rozchylone żebra, bo spośród wszystkich osób, które przebywały w więzieniu, on widział go jako jedyny i świadomość ta wywoływała w nim lęk.
    C-co… – czuł, jak serce uderzyło o strop mostka, płoche i ogłuszone – zrobiło mu się gorąco, choć kiedy podniósł rękę, dłoń wciąż mu drżała, a wzdłuż przedramienia zbierała się dropiatość nikłej gorączki. Pokręcił głową, zaciskając powieki, wspomnienia napłynęły mu jednak pod czaszkę: przekleństwa narastające ogłuszającym crescendo na więziennym dziedzińcu, pięść wgnieciona w miękkie podbrzusze, chrzęst łamanych kości i gniew rozchodzący się pomiędzy łopatkami, jego imię powtarzane z desperacją, której już nie rozpoznawał, tkanka rwąca się pomiędzy zębami i rdza spływająca po tylnej ścianie gardła. Słyszał co się wydarzyło – pomiędzy uderzeniami gorączki, a recydywą gwałtownych wymiotów (wszędzie była krew, myślał, starając się nie patrzeć na to, co zwracał na betonową posadzkę) słyszał fragmenty rozmów strażników, okrzyki i przekleństwa wypowiadane pod drzwiami jego celi, zasłużył sobie na to, powtarzał wciąż jeden z nich, a on nigdy nie był pewien, czy miał na myśli jego czy Vermunda – czuł jednak, że powinien usłyszeć to ponownie. Być może – zdał sobie sprawę – Eriksen chciał go w ten sposób ukarać.  – Jak długo… bolało? – nagle zaschło mu w gardle, więc głos miał schrypnięty i niewyraźny. – Dlaczego to zrobiłeś? Nie musiałeś się zbliżać – odparł po dłuższej chwili milczenia, nieświadomy, że wciąż unikał jego spojrzenia. – Mogłeś użyć zaklęcia. – dodał, chociaż znał odpowiedź – Vermund od początku wierzył, że był w stanie go uratować.
    Skinął głową, bo bezgłośne dziękuję zastygło mu na wargach – mieszkanie wydawało się ogromne w porównaniu do ciasnej celi, barwne i przepełnione życiem, on tymczasem wciąż czuł się, jakby jego ciało było sztywne i martwe: śmierdział północą, korytarzami, wzdłuż których niosło się echo cudzych krzyków, krwią zaschniętą na posadzce w miejscu, gdzie strażnik złamał mu rękę metalowym kastetem i śmiercią porastającą ściany jak czarna pleśń. Nie rozumiał, jak mężczyzna mógł stać tak blisko niego, jak mógł wyciągać dłoń, aby przeczesać palcami splątane kosmyki włosów i gładzić go po rozpalonym czole, nie wzdrygając się pod wpływem cichego westchnienia.
    Zasłużyłem na to – odpowiedział krótko, pozwalając sobie na pierwszy, głęboki oddech – nie chciał opowiadać Vermundowi o tym, że strażnicy znęcali się nad nim w ten sam sposób, w jaki chłopcy w Pāvilosta znęcali się nad bezdomnymi zwierzętami, że zakładali się, kto będzie w stanie wybudzić z niego niedźwiedzia, że kiedy podnosił ręce, aby osłonić kark, wybijali mu palce ze stawów, że skuli go kajdanami i kazali położyć się na podłodze, a potem dokonywali etapowej kontroli, siłą zdejmując z niego bieliznę. – Nie wiem, mam wrażenie… m-minęło tyle czasu. – spojrzał w dół na złocistą zawartość kieliszka, który wciąż stał nietknięty na podłodze. – Czuję się, jakbym wszedł do zatłoczonego pokoju i nie było już dla mnie miejsca… w którym mógłbym stanąć. Mam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, widzą, że nie pasuję. – kącik jego ust drgnął w zawstydzonym skurczu. – Tam przynajmniej wiedziałem, czego się spodziewać.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Nie mógł wyzbyć się spod skóry dawnego przyzwyczajenia, by pamiętać o czasie: można im było wymienić jedynie określoną ilość słów i precyzyjnie dawkowaną ilość życzliwych w konspiracji spojrzeń, palcem dłoni wspartej o kratę mógł wybić jedynie tyle a tyle sekund, nim głos nie ściągał mu się znów obcą surowością, a zza winkla wychylała się sylwetka drugiego strażnika; teraz naglące przyzwyczajenie wracało jak instynkt wzuty pod skalp przez mikry szew na potylicy (nosił ponad karkiem bliznę po nieszczęśliwym wypadku w chłopięctwie, którego nie pamiętał dzisiaj w ogóle, ale pamiętał koszmary, jakie nawiedzały go po tym, jak po raz pierwszy zaczął dostrzegać pęknięcia w baśniach opowiadanych przez ojca i strach w oczach potworów rzezanych srebrem – pamiętał ciemne noce, odgłos kroków na dywanie, skrzypienie drzwi i chłodne palce wsuwające mu się pod podstawę czaszki; nad ranem, stając przed lustrem, badał ją palcami po omacku i wydawało mu się zawsze, że jest zgrubiała i napuchnięta, jakby czymś ją nabito – kłamstwami, posłuszeństwem, srebrnym śrutem, którym nabijali ciężkie obrzyny). Miał ochotę obejrzeć się przez ramię, jakby stał naprzeciw niego w chłodnym korytarzu, nie w salonie własnego mieszkania – rozmowa z nim nawet teraz wspinała się po kręgosłupie poczuciem, że robi coś, czego robić nie powinien; spoglądanie na niego jak na człowieka gryzło w podniebienie serca wrażeniem, że robi coś wbrew powinności i właściwemu porządkowi. Nawet teraz – kiedy klęczał przed nim, jakby wolność przygniatała go do ziemi, jakby nie wiedział zupełnie, jak nieść ją na swoich barkach, jakby nie wiedział, jak spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy, bo zbyt dobrze przyuczono go, że jego miejsce jest z policzkiem pod cholewą oficerskiego buta – wyczuwał w sobie zgrubiałą narośl tego wychowania: do dyscypliny wobec porządku, do okrucieństwa podobnego poświęceniu i do jasnych podziałów. Na but i policzek, na srebro i zwierzę, na człowieka i więźnia, na poprawne i złe. Czuł, obok tego, gęstniejącą potrzebę, by z tego wszystkiego mu się wytłumaczyć: że wcale tego nie chciał, ale tego go nauczono, że powiedziano mu, w jaki sposób segregować świat, a on po prostu słuchał – że ponieważ nie rozumiał, dlaczego tak jest, jak mu mówiono (czuł często inaczej i uczucie to było podobne do zdrady), czuł się mało bystry, a ponieważ czuł się mało bystry, nie potrafił się sprzeciwiać i pozwalał się nabijać jak te obrzyny, pozwalał wkładać sobie w gardło słowa, którymi budowano przed nim rzeczywistość i przyuczał swój język do tego, by wiernie je powtarzać. Że chciał się tego oduczyć; i że zaczęło się od jego spojrzenia, jeszcze tak przeraźliwie chłopięcego, kiedy zobaczył go w więzieniu po raz pierwszy. Pamiętał, że spojrzał wtedy na pozostałych oficerów, jakby szukał na ich twarzach wyjaśnienia – jakby oczekiwał, że ktoś powie mu, że to zwyczajny żart albo przynajmniej wyda się podobnie nieprzekonany; ale wszyscy mieli jednakowo zgasłe, obojętne oczy. Nie widzieli w nim chłopca, widzieli niebezpieczną bestię, nawet jeśli oczy miał jeszcze szczenięce, a przecież szczenięta można było jeszcze ułożyć, zanim wymienią niewinne spojrzenie jak mleczne zęby.
    Nie wierzył, prawdę mówiąc, że Jāzeps przetrzyma więcej niż parę miesięcy. Kiedy wyciągali go nieprzytomnego z celi po pierwszej rewizji – rozgorączkowanego i pobitego – podtrzymywał jego lekkie ciało pod ramionami, jego głowa bezwładnie opadała mu na pierś i był przekonany, że jeśli nie wykończy go więzienna febra, to zrobi to szrapnel wgryziony w tył niedźwiedziej głowy. Starał się, przede wszystkim, nie patrzeć w dół, kiedy na oddechu czuł jego gorącą, sperloną potem skroń, jakby obawiał się, że mogliby zobaczyć, jak odbija mu się w źrenicach – zarysem chłopca, nie więźnia.
    Przepraszam. Pomyślałem, że... – odparł pospiesznie, nie mając jednak wyjaśnienia; albo mając wyjaśnień zbyt wiele, wzbierających nagląco w piersi wraz z poczuciem, że czas kurczył się nagle tak, jak kurczył się przed jego celą. Musiał przypominać sobie, że mają go teraz więcej, bez ograniczeń, gdyby tylko zechcieli (gdyby tylko Ešenvalds zechciał). Pozwolił, by zapadła cisza: nie chował się przed nim ze swoją nieporadnością, miał może podstępną nadzieję, że wyda mu się przez to bardziej ludzki. Nawet ta potrzeba wydawała mu się winna: jak mógł oczekiwać, że po tym wszystkim miałby patrzeć na niego jak na człowieka? Był dłonią przekręcającą klucz w drzwiach jego celi, był odgłosem kroków zwiastującym rewizję, był odwróconym spojrzeniem, kiedy oficerowie znęcali się nad nim tylko dlatego, że było im wolno; nawet jeśli odgarniał mu później zlepione krwią włosy z czoła i przepraszał. – Nigdy nie przestało – odpowiedział bez cienia urazy, spoglądając na niego z niezłomną łagodnością. Jego pytania przyjmował z ukrywaną pod spokojem ulgą; oznaczały tyle, że Jaska chciał z nim rozmawiać – gotów był mówić z nim o wszystkim, wydawało mu się w tej chwili, że mógłby powiedzieć mu wszystko, byleby go zatrzymać, choćby na moment. Co mógłby zresztą przed nim ukryć? Nikt nie znał go bliżej z tej podłej strony; nie mógł pokazać mu nic gorszego niż to, co widział w Nordkinn.
    Odkąd cię przywleczono, byłem przekonany, że skończysz z nabojem w skroni – oswajał okrutną szczerość ciepłem; nie ścigał jego wzroku, Jaska zdawał się niezdolny go odwzajemnić, nie chciał go osaczać, tym bardziej teraz, kiedy pozwolił mu podejść tak blisko – jutro, najdalej pojutrze. Przychodziłem do ciebie i myślałem, że może dzisiaj, może to nasza ostatnia rozmowa, może będę musiał to zrobić – opuszką kciuka naznaczył środek jego czoła jakby w zamyśleniu, niewidzącym spojrzeniem widząc nań ślad niedoszłej śmierci – i myślałem: proszę, nie każcie mi tego robić. To chyba pierwszy raz – stwierdził ciszej, prześlizgując się nienatarczywie po tafli jego opuszczonych źrenic. – Nie popełniałem wcześniej błędów. Ani sprzeciwu. Wychowano mnie inaczej – wytłumaczył, wyznanie to zdawało mu się w gardle nieprzyjemnie ciężkie, niosło za sobą echo ojcowskiego gniewu, jego szorstkości i oczekiwań, odbarwiało się na strunach głosu mimowiednym, choć pogodzonym, żalem. – Nie wiem. Wydaje mi się, że zwyczajnie nie chciałem cię skrzywdzić. Wierzysz mi?
    Oboje wiedzieli, że nie pytał wyłącznie o to – może wcale nie o to. Może jedynie o te momenty, kiedy krzywdził go mimo to, bo tak należało, bo to było jedyne wyjście, bo nie można było inaczej, jeśli chciał przy nim zostać i nad nim wciąż czuwać. Nie był pewien, czy Jāzeps potrafił to zrozumieć; nie był pewien, czy miał prawo tego od niego oczekiwać. Udawał, że nie dostrzegł westchnienia, jakie przemknęło mu spomiędzy ust, kiedy wsunął palce w jego włosy, odgarniając je delikatnie z pochylonych skroni – czy przez te wszystkie lata spędzone w więzieniu ktokolwiek dotykał go inaczej niż ze złością i przez zaciśnięte pięści?
    Dlaczego? – spytał miękko, zamiast protestować; w gruncie rzeczy, choć pamiętał wszystkiego jego akta na pamięć, wciąż nie wiedział, czy to była prawda: czy na to zasłużył, czy był jedynie ofiarą swojej własnej natury, czy był istotnie winny, czy jedynie oskarżony. Jaska wreszcie otwierał przed nim jedną z białych plam, a on nie potrafił się powstrzymać, by w nią zajrzeć, prześladowały go wszak tak długo, tak nieznośnie. Nie cofał dłoni, zmierzwione włosy plątały mu się między opuszkami palców, jakby bawił się nimi bezmyślnie, choć ta czułość wcale zdawała się zarazem zupełnie przytomna, podobna do prostej ciekawości. – Nie będzie tak zawsze, wiesz. Świat odzwyczaił się od ciebie tak samo, jak ty od niego, ale to w końcu minie. Masz kogoś, kogo chciałbyś zobaczyć?
    Widzący
    Jāzeps Ešenvalds
    Jāzeps Ešenvalds
    https://midgard.forumpolish.com/t3464-jazeps-esenvalds#34909https://midgard.forumpolish.com/t3496-jazeps-esenvalds#35112https://midgard.forumpolish.com/t3495-desmit#35111https://midgard.forumpolish.com/


    Bał się wolności w sposób charakterystyczny dla zwierzęcia, które, zbyt długo przetrzymywane w klatce, zapomniało, jaką barwę przybierało niebo. Błękit nie występował w ołowianym krajobrazie Kinnarodden, warunki panujące na półwyspie były dla niego zbyt surowe – wiatr sprawiał, że odcienie płowiały nawet z ludzkich tęczówek, mróz wrzynał się we wszystko pospolitą szarością, a strach fermentował miedzianym zapachem krwi, czyniąc obszar niezamieszkałym przez zwierzęta; nawet kormorany, które oblegały fiord w okresie letnich lęgowisk, unikały północnego przylądka, a trawa kiełkowała dopiero w promieniu kilku metrów od miejsca, gdzie w ziemię wrastały więzienne mury, jak gdyby krew wsiąkła dość głęboko w glebę, aby uczynić ją ciemną i jałową. Jedyne kolory, jakie istniały w Nordkinn, były nieodłącznie powiązane z bólem – purpurowe sińce stawały się zielone, a następnie żółte, krew zawsze była natomiast czerwona, choć w półmroku bardziej przypominała czerń. Pamiętał, że kiedy pierwszy raz trafił do infirmerii – jedynego pomieszczenia, gdzie ciemność nie była gęsta i wełniana – przestraszyła go jej intensywność; nie spodziewał się, że wnętrze rany będzie przypominało barwą korzeń marzanny, którego w Pāvilosta używano do farbowania owczej włóczki, odcień wydawał mu się bowiem zbyt żywy, niepasujący do ciała, które, ze szczerbą kości i bladą cerą, wyglądało, jakby bliżej było mu do śmierci, niż do życia. Wcześniej wydawało mu się, że Vermund miał oczy w tej samej barwie, co wzrastające na ścianach porosty, surowe i zielonobrunatne, lecz teraz, gdy klęczał przed nim na podłodze przestronnego mieszkania, przypominały odcieniem świeże pędy sosny – były bardziej czułe i ludzkie, a on po raz pierwszy pomyślał o tym, że prawdopodobnie były takie od zawsze, jeszcze zanim podjął pracę w Kinnarodden i za każdym razem, kiedy opuszczał Finnmark, aby wrócić do domu; miał łagodny uśmiech i wyglądał tak, jakby nigdy nie przemierzał wąskich, zacienionych korytarzy więzienia, nie przyglądał się ciałom z rękami opartymi o ścianę i tym, które kuliły się na podłodze, rozbiwszy czoło o brzeg brudnej umywalki, nie zaciskał dłoni na tonfie, po której na skórze pozostawały podłużne, fioletowe sińce – sprawiał wrażenia człowieka, sadzającego swoje dzieci na prawym kolanie i podrygującego nim w rytm końskiego galopu, potrafił się uśmiechać, a jego dłoń nie drżała, kiedy przeczesywał mu nią splątane włosy; ilekroć go dotykał, wyglądał, jakby zajmował się rannym stworzeniem i w każdy sposób próbował przekonać go, aby mu zaufał – on bał się tymczasem wolności bardziej, niż bał się zniewolenia, wszystko wzbudzało w nim bowiem zwierzęcy niepokój: sposób, w jaki rozmarznięta ziemia uginała się pod jego stopami, spojrzenia ludzi, którzy przyglądali się jego morowej twarzy i w pociągu przesiadali się do innego wagonu, czując żelazisty zapach, który więzienie pozostawiło na jego skórze, gościnność Vermunda, bo wydawało mu się, że był traktowany łagodnie przed śmiercią, podobnie jak pieszczono ofiary przeznaczone bogom, aby nie zauważyły, kiedy podcinano im gardło masarskim nożem i nie zatruły mięsa swoim przerażeniem; sądził, że wolałby gwałtowną brutalność, niż ten przebaczający brak wyrzutów, z jakim zaprosił go do środka.
    Przepraszam – powtórzył, choć czuł, że jego słowa były blade i wyzute z wartości – nie wiedział, co innego powiedzieć. Wspomnienia z dnia, kiedy Vermund sięgnął ręką do jego pyska, a obie kości przedramienia pękły pod naciskiem niedźwiedzich szczęk, powracały do niego w postaci pojedynczych, zatrzymanych w czasie obrazów, ostrych jak fragmenty szkła, które ugrzęzły mu głęboko pod skórą i choć na co dzień pozostawały niewyczuwalne, wystarczył jeden zły ruch, zbyt głęboki wdech lub niewłaściwe zgięcie kolana, aby przypomniały o sobie intensywnym bólem, przezierającym pomiędzy tkankami, które zdążyły już zaczerwienić i rozjątrzyć się zakażeniem. Pamiętał, że jeden z więźniów – czarnowłosy mężczyzna o farerskim nazwisku – nawlekł przez zasieki fragment jego przeszłości, zniekształcony i nieprawdziwy, lecz wystarczająco gruzłowaty, aby, przeciągnięty po skórze, pozostawił głębokie rany, pamiętał, że próbował zaprzeczyć, ale jego słowa gubiły się wśród ogorzałych na spacerniaku okrzyków, wśród których rozpoznał to samo słowo, które lata temu zapisano czerwoną farbą na drzwiach jego domostwa, uhyre – potwór. Pamiętał, że poczuł w ustach smak krwi, gdy tylko kły zaczęły wyrzynać się spod pąsowych dziąseł, a kiedy próbował zasłonić twarz dłońmi, ktoś pchnął go do tyłu tak mocno, że wzrastające spod opuszek pazury pozostawiły czerwony ślad na górnej wardze, pamiętał, że patrzył, jak ktoś wbija mu w nadbrzusze zaostrzony fragment metalu, lecz nie czuł bólu w miejscu, gdzie skóra przesiąkła krwią, bo bolało go już całe ciało – rozchylone siłą żebra, pękający kaszt kręgosłupa i czaszka wydłużająca się za oczodoły; ćmiło go w skroniach i nie słyszał jęku, który wydarł się z jego gardła wraz z żółcią i krwią, choć dźwięk brzmiał jeszcze ludzko, jakby ostatnim miejscem, gdzie przetrwało jego społeczeństwo, była krtań. Pamiętał, że ciało Eriksena po raz pierwszy wydało mu się drobne i kruche, a kiedy zacisnął szczęki na miękkiej kończynie, czuł jeszcze, jak fragment kości wbija mu się w podniebienie, a coś ciężkiego i zawiesistego spływa wraz ze śliną w dół gardła – nie wiedział, co stało się potem, lecz pytanie, które ciążyło mu osiem miesięcy temu, uniosło się przełykiem w gwałtownych nudnościach; jak długo w żołądku trawi się ludzkie mięso?
    Ja też tak myślałem – odparł cicho, na wydechu, czując jak Vermund przesuwał kciukiem po jego czole – odzwyczaił się od dotyku, własna skóra wydawała mu się sztywna i dropiata pod jego palcami. – Czasami miałem nadzieję, że tak będzie. Dzisiaj, najdalej jutro, wszystko się skończy. – pochylił głowę, dłuższą chwilę wpatrując się w podłogę i przesuwając dłonią po miękkich wiechciach dywanu, które uginały się pod jego pieszczotą jak zwierzęce futro, w końcu podniósł jednak ciężkie spojrzenie, po raz pierwszy tego wieczoru szczerze patrząc mu w oczy. – Nie powinieneś tak myśleć, po t-tym… po tym, co się stało. Gdyby okazało się, że… gdyby nie było innego wyjścia, wolałbym, żebyś to był ty. – wydawało mu się, że mógłby umrzeć z jego rąk – nie byłoby to tak straszne i bolesne, jak zazwyczaj wydawała się śmierć. – Nie potrafię nad tym panować – zaczął, ale głos miał słaby, jakby nie ufał jego brzmieniu – mężczyzna wciąż trzymał palce wplątane w jego włosy, a on miał ochotę rozpłakać się pod wpływem tej błahej i nieistotnej czułości. – Urodziłem się potworem, skrzywdziłem ludzi… tych, na których mi zależało i tych, którzy po prostu znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Skrzywdziłem ciebie. – nie sprecyzował, do której z kategorii należał – być może nie przypisywał mu żadnej. Jego oddech spłycił się i przyspieszył, gardło bolało go od przełykanych łez. – Pamiętasz… kiedyś powiedziałeś mi, że w więzieniu nikt nie jest człowiekiem i nikt jako człowiek nie umiera. Ja nie czuję się nim nawet teraz, tutaj. Nigdy nie jestem nim w pełni. – wydawało mu się, że poczuł żelazisty smak na podniebieniu, więc spojrzał na swoje dłonie, wciąż ludzkie. Pod szklanką, którą Vermund postawił na podłodze, pojawił się wilgotny odcisk, a on w końcu wyciągnął rękę, przełykając łyk alkoholu, który przepłukał mu z ust krew i pozostawił na języku cydrowy posmak jabłek.



    who knows how much longer
    I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore

    something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead


    Widzący
    Vermund Eriksen
    Vermund Eriksen
    https://midgard.forumpolish.com/t3458-vermund-eriksen#34888https://midgard.forumpolish.com/t3486-vermund-eriksen#35063https://midgard.forumpolish.com/t3488-vennenmin#35071https://midgard.forumpolish.com/


    Przeprosiny przyjmował w pojednawczym milczeniu, choć wcale ich od niego nie potrzebował – nie było momentu, w którym obarczałby go winą za to, co się wydarzyło, wbrew wszystkiemu, co próbowano mu weprzeć po tym, jak obudził się w szpitalu, a młode spojrzenie pielęgniarki stojącej u dołu szpitalnego łóżka przepełniły się pierwiosnkiem współczucia, które miało rozkwitać w przyszłości w odległych ostępach cudzych spojrzeń o każdej porze roku; miała bladą twarz i nie mógł nie zastanawiać się, czy to był jej pierwszy raz, kiedy mówiła mu, że zwierzęce zęby pokruszyły kość w drobnicę, że jej drzazgi wdarły się pomiędzy mięśnie i ścięgna, zrywając ich struny i że nie było sposobu, by uratować zmiażdżoną kończynę, więc powrót do pełnej sprawności, naturalnie, będzie niemożliwy. Mówiła łagodnie i długo, on jednak pod ciemieniem wyczuwał tylko proste echo tych słów, raptowne i ostre jak żądło uwięzionego pod czaszką szerszenia: stał się kaleką. Spoglądając na jej nerwowość, miał ochotę uśmiechnąć się i powiedzieć jej, że to w porządku, że poradziła sobie doskonale, że może już wyjść, zostawić go samego, poradzi sobie sam (jak pies szukający wyizolowanego miejsca, by w nim dogorywać). Od wczesnej młodości przyzwyczajał się do myśli, że życie, do jakiego posiadał powołanie, wiązało się z ryzykiem, że przydarzą mu się podobne rzeczy, ale tamtego południa czuł się nieoczekiwanie na to wszystko nieprzygotowany – na współczucie w kobiecych oczach, na własną nieporadność, na kalejdoskop wzburzonych emocji, do których nie mógł się przyzwyczaić, dopóki nie nadeszły tamtego dnia, przelewając się przez spuchnięte przedsionki serca, a które podtapiały go później niespodziewanie i gwałtownie, przełamując pozory spokoju jakby był spróchniałą gałązką w frywolnych rękach Norn. W snach słyszał ich szczebiotliwy śmiech – było młode i blade jak tamta pielęgniarka, stojąca w progu tego nowego, nieporadnego życia – dźwięczał mu w uszach, kiedy podawały sobie jego dolę z dłoni do dłoni, niezdarnie i bez uwagi; i nigdy nie obarczał go winą za to, co się wydarzyło. Kiedy starsi oficerowi przysiadywali obok jego łóżka, w ciśnieniu sterylnej ciszy próbując mówić mu o jego winie, miał ochotę odpowiedzieć im, każdemu po kolei, że to, co mówią, to zwyczajny absurd – wypowiadali słowa, które brzmiały dla niego kuriozalnie w zestawieniu z Jāzepsem, mówili więzień, mówili sprawca, mówili nieobliczalne zwierzę, mówili powinien za to odpowiedzieć i moglibyśmy zamknąć go za to na likuszy, tam się nim odpowiednio zajmą, wspominali ostatni blok – pieszczotliwie nazywany umieralnią, od norweskiego likhus – jakby było tam już dla niego miejsce, cela przygotowana na jego miarę jak trumna, a on milczał ponuro, przełykając z trudem prośbę, by uprzejmie wypierdalali, jeden po drugim, bo nie mieli pojęcia, o czym mówili – nie mieli pojęcia, kim był Jāzeps, któremu odmawiali ludzkiego imienia, nie mieli pojęcia, że miał jeszcze chłopięce spojrzenie, kiedy pojawił się w więzieniu, że zaczął się do niego blado uśmiechać, kiedy przyniósł mu pocztówkę ze zdjęciem błękitnego nieba i ciepłego morza z pobliskiego miasta i że podobała mu się poezja, że przynoszone mu mandarynki rozdzielał na dwoje i oddawał mu równą część, w tym miejscu, w którym dzielono między sobą jedynie złość, okrucieństwo i winę, nie mieli pojęcia, czym Jāzeps był dla niego – że nie mógł spoglądać na siebie w lustro, odkąd po raz pierwszy niósł jego bezwładne ciało do infirmerii, dopóki nie udało mu się, choć przez chwilę, odbić w lustrze jego spojrzenia rysami człowieka, a nie strachu ubranego w człowiecze rysy. Wydawało mu się czasem, że nie mieli pojęcia w ogóle, jak to jest nie troszczyć się o kogoś – jak o rodzinę i swojego psa – ale czuć troskę wobec kogoś, cierpką jak jutrzenka nieuniknionej żałoby, tak często ich rozmowy ocierały się o brzmienie ostatnich słów, więc mówił do niego łagodnie i ciepło, jak mówić należało do dzieciaków, którym koniec zaglądał w oczy przedwcześnie; jakby można było to przed nimi ukryć.
    Tyle że Jāzeps nie był nieświadomym dzieciakiem – widział broń zawieszoną u jego pasa, widział noszoną na biodrze kaburę, widział refleks zrywający skórzane zabezpieczenie, widział więźniów, którzy padali na betonowy plac w zamieszaniu, widział jak wzburzone sylwetki rozstępują się w końcu, z uniesionymi rękoma i klękają na betonie, widział jak jego własnego spodnie nasiąkają spływającą pęknięciem krwią na kolanach, a Vermund widział – miał go na oku zawsze – jak uniesione dłonie drżą mu coraz bardziej, kiedy zamykał oczy, gdy wleczono bezwładnego prowodyra za ręce, zanim jeszcze sprawdzono, czy nabój ominął serce. Pamiętał, że wpatrywał się wtedy w niego uważnie, w szeregu klęczących więźniów i błagał go w myślach, żeby wytrzymał.
    Jak dziwnie było teraz móc go dotknąć, kiedy klęczał – rozmawiać z nim, uspokajać go, przeczesywać mu splątane włosy, pamiętając cały czas o tamtej krwi rozlewającej się pomiędzy nimi, o tej kałuży, z której nie mógł go wtedy wyciągnąć. I czuć wdzięczną ulgę, że udało mu się to wszystko wytrzymać, nawet jeśli pewnym kosztem – oboje coś stracili tego dnia, kiedy się przemienił; rozdzielili cenę pomiędzy siebie. Może to lepiej, myślał, może to lepiej, że nie dźwigał jej sam.
    Wiem, że nie powinienem – stwierdził krótko, uśmiechając się wciąż z bladą łagodnością; znał swoje obowiązki i znał swoje powinności, i wiedział, podobnie do niego, że lepiej byłoby, gdyby to był on, bo nie ufał żadnej innej dłoni dzierżącej broń w tym nieszczęsnym miejscu, jeśli chodziło o jego życie czy raczej, przynajmniej, niecierpienie. – Nie po tym, co się wydarzyło, ale w ogóle. Robiłem wiele rzeczy, których robić nie powinienem, Jāzeps. Nie żałuję żadnej – nie wiedział jeszcze, jak wyjaśnić mu, że to, czego nie powinien, po raz pierwszy wydawało się właściwsze; że w pewien sposób Jāzeps pomógł mu wyjść na wolność, tak samo. I nie wiedział, jak przyjąć od niego to wyznanie: wolałbym, żebyś to był ty – trąciło ponurym zaufaniem, a on znów myślał o tych zwierzętach, które brało się pod swoją pieczę i którym należało ulżyć w cierpieniu, jeśli nie mogło się im pomóc, z powinności. Zatargać je za stodołę, przywiązać do kołka, pogłaskać ostatni raz.
    Nie ty – poprawił go natychmiast miękko; – to nie byłeś ty.
    Jāzeps wreszcie podniósł spojrzenie, pozwalając mu spojrzeć mu w oczy – odnaleźć w nich siebie, jak odnajdywał w nich siebie w więzieniu, zagubionego, chwiejnego siebie, który nie był dłużej pewien, dlaczego i za co poświęcił się w ten sposób. Wspomnienie własnych słów przywoływało oddech przeszłości na kark; miał wrażenie, że wkradają się pod kołnierz chłodem tamtych murów.
    Tak do ciebie mówiono, w waszym języku? – spytał po krótkiej chwili namysłu, przesuwając jeszcze  raz kciukiem po ciepłej skroni, nim nie cofnął w końcu dłoni z jego zmęczonego czoła, przyglądając mu się uważnie. – Briesmonis? – spróbował, kalecząc akcentem obce słowo, z niewinną determinacją, na którą trudno byłoby się gniewać, a przynajmniej miał taką nadzieję; chciał wprawdzie jedynie znaleźć z nim wspólny język. – W moich stronach mówi się o was inaczej. Podobno we krwi mojej rodziny płynie krew dawnych berserków, ale dzisiaj znamy ją głównie z rodzinnych legend. Mój ojciec ucieszyłby się, gdyby mógł cię poznać – nie wiedział, czy to pocieszające; czy jedynie rozcieńczał jego ból w czymś lżejszym i nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Było mu go żal; nie był potworem, urodził się jedynie w miejscu, które miało go za potwora i tego go nauczyło. – Zabiorę cię tam kiedyś, jeśli zechcesz. Ale najpierw powinienem pokazać ci chyba twój pokój, jesteś na pewno zmęczony. W porządku? – spytał jeszcze, czekając na jego przyzwolenie, zanim dźwignął się z dywanu i wyciągnął ku niemu dłoń.
    W końcu mogli sobie na to pozwolić – na prostotę ludzkich gestów.

    Jāzeps i Vermund z tematu



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.