Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.10.2000 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: M. Järvelä

    2 posters
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    15.10.2000

    Przemierzając pozornie niewzruszonym krokiem kolejne dni października, odczuwała coraz silniejsze zniecierpliwienie, frustrację zbieraną skrupulatnie w nadstawionym naczyniu serca, kiedy obserwowała zmieniające się kartki kalendarza zawieszonego w kuchni przez gospodynię – kalendarza, z którego staroświeckiej formy zwykła żartować w złośliwości myśli, a którą teraz doceniała przez tą prostą przyczynę, że mogła ze słodką premedytacją każdego poranka zrywać z niego owoce kolejnych dat, wyschłe i pomarszczone, zwiędłe, zanim zdążyłby nabrać miąższu, bo pozbawione odżywczej krwi zdolnych je wykarmić bodźców. Pijąc pierwszą kawę, mięła papier w palcach, zbijała go w kurczową kulkę zmarnowanego czasu, gniotła ją z rosnącym poczuciem, że są coraz mniejsze, coraz mniej wystarczające, że z dnia na dzień kurczą jej się w dołku dłoni, tragicznie rozwlekłe, zarazem pozbawione jakiejkolwiek istotnej dla niej treści, choć kiedy przyłączała następny zbitek doby do szeregu poprzednich, okazywał się, wbrew jej wrażeniu, lecz wciąż ku rozczarowaniu, dokładnie taki sam jak poprzednie. Nie wyrzucaj ich, Josefino, są dla mnie ważne – upominała wpadającą do pomieszczenia służącą, zgrzaną, jak co dzień, z pośpiechu, rubasznie przyrumienioną i pogodną w sposób, jaki Sohvi zaledwie tolerowała i przed czym pośpiesznie się usuwała, pozostawiając za sobą na blacie kredensu kubek z niedopitą kawą i równy rząd zwiniętych papierków, nieubłagalnie oddalających ją od słodyczy ostatniego poruszenia, oddalających ją od wietrzejącej w nerwach reminiscencji przelotnego dotyku palców, od spotkania, przy którym przedwiośnie afektu zalężone w odmęcie empirii przekuło się, za śmiałą zachętą zaszczepioną w melodię kobiecego głosu, w zakrzewie romantycznej gorączki.
    Poddawała się tej malignie z okrutną wobec siebie przyjemnością, z udręczeniem zadawanym sobie z jednoczesną beztroską wesołością, tą samą, z jaką wydzierała ponumerowane kartki z ramy przesypującego się między palcami miesiąca – oddawała się torturze wstrzemięźliwości i niecierpliwości bez oporów, z namiętnością, z jaką pragnęła oddać się wreszcie w objęcia remedium, tym bardziej upragnionego, im dalsze się wydawało. Zanurzała się po brodę w uczuciach, jakich tak długo sobie wzbraniała na rzecz nieszczęśliwej wierności, nie odejmując sobie od ust niczego, ani goryczy niespokojnego oczekiwania, ani kwaśnej nuty wątpliwości, ani mdłego akcentu poczucia własnej śmieszności w tej nagłej, gorliwej słabości dla kobiety, osoby tak boleśnie jej niedostępnej – nauczona efemerycznością poprzednich miłostek, oddawała się uczuciom bez zahamowania, drżąc przed spodziewaną chwilą, kiedy ich źródło miało się przed nią zamknąć, owinąć szczelnym kokonem chłodu i obojętności, odsunąć się od jej spragnionych warg, w zamian pozostawiając rozdzierającą tęsknotę za nieuchwyconym, znowu, szczęściem.
    Stając pod drzwiami jej urokliwego domostwa, czuła jak plony tych długich dni wzbierają w niej gwałtownie, czuła, jak zgniecione w kłębki papieru doby, zmarniałe i niedożywione, nabierają znaczenia, bo obarczają się ciężarem poświęcenia – dla dzisiejszego dnia, mającego skłonić się napęczniałą perłą ukojenia nad jej pragnieniem, owocem ociężałym od soczystości miąższu, od lepkiej słodyczy gęstego lekarstwa. W malowane drewno ostatniej przeszkody pukała jednak z powściągliwą spokojnością i podobnie oczekiwała szczęknięcia ustępującej pod kobiecą dłonią klamki; i kiedy Mirjam stanęła przed nią w zapraszającym otworze drzwi, nie miała dla niej nic ponad tę prowokacyjną powściągliwość, jaką okraszała czuły uśmiech i hamowała pieszczotę pocieszonego jej widokiem wzroku. Wyciągnęła w jej stronę opakowaną w ozdobną torbę butelkę wina, zamiast uścisku dłoni czy poufalszego karesu powitania, na jaki miała dojmującą chęć.
    Obawiam się, że nie mam zamiaru pytać ani czy pijesz, ani czy masz akurat na to ochotę – oznajmiła, powracając z przekorą do słów, jakie wybrzmiały wcześniej w enklawie jej pracowni, słów, poprzedzających popełniony tamtego wieczoru występek. – Uznałam, że powinnyśmy dopełnić toastu, który ostatnim razem powstrzymała pochopna niegrzeczność. Mogłam przynajmniej odprowadzić cię do drzwi – żartowała z figlarną powagą, podnosząc na nią ciepły heban oczu, trzymany w ryzach spokoju, przez którego pryzmat przebrzmiewało drżące wyczekiwanie. – Tym razem parmeńskie chianti, nie szampan; mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza. Wino zdaje się nadawać celebracji bardziej osobistego wrażenia, a twoja swoboda, panno Järvelä, i darowana mi w niej wspaniałomyślnie inwitacja są mi bardzo osobiście rozkoszne.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Szare, owinięte jeszcze bawełną letniego ciepła dni październikowe przesączały się lapidarnym, powolnym nurtem poprzez wąski padół czasu, jak gdyby nawet przyroda nieskora była oddawać bukiet swej barwnej roślinności na litość ostrych kłów mrozu, zimowych wichrów malujących arabeski srebrzystego szronu na gładkiej powierzchni liści, kapitulujących pod siłą nowej pory roku. Słońce, choć słabe, onieśmielone widmem nadciągających powoli nocy polarnych, przebijało się przez puch chmur ledwie cienkimi promieniami, które śreżogą wpadały do salonu przez przezroczysty kryształ okna, rozchylając kielichy rozpiętych w pomieszczeniu roślin. Mirjam nie przykładała nigdy wielkiej wagi do nieuchronnej potworności czasu, upływającego wbrew życiowym tragediom i światowym katastrofom; sunącego stygnącym nurtem na złość ludzkim pragnieniom i pędzącego naprzód, gdy człowiek twardą podkową butów zapierał się o grunt. Dzisiaj na ulatujące dni kalendarza, eteryczne niczym jętki, spoglądała jednak z młodzieńczym kaprysem – kroczyła przez życie wciąż w tym samym, butnym rytmie kroków, z tym samym, figlarnym uśmiechem, chyboczącym się pomiędzy przeciwnymi kącikami ust, tym samym, błękitem spojrzenia, rozcinającym rzeczywistość jak rytualny sztylet, pod cienką fakturą jej alabastrowej skóry lęgła się jednak jadowita niecierpliwość, osobliwa nerwowość, która, tak opacznie znana jej zmysłom, nieprzyzwyczajonym do gorączki dręczących uczuć, wyrzynała się w pozorny spokój dnia, zakłócając harmonię ciepłego popołudnia.
    List, który wysłała w chłodny, listopadowy poranek dawno dotarł już do właścicielki, pozwalając niewielkiej, białej jak śnieg wiewiórce zwinąć się przy cieple kuchennego kominka, gdzie jej cienkie, przezroczyste wąsy drgały mimowolnie, poruszone fantazją snów, rozbryzgujących w zwierzętom tylko znanych barwach pod płaską kopułą umysłu. Kobieta przygryzała ostrożnie wargę, śmiejąc się w myślach z własnego dyskomfortu, kąśliwego fortelu, z jakim potraktowała ją Sohvi, w odpowiedzi na zaproszenie odsyłając jej jedynie długie dni milczenia, przeciągniętą przez szpulkę wiadomość zwrotną wobec jej własnych, bolesnych niedopatrzeń – nie zwykła rozpatrywać garbów niepomyślności na drodze swojego losu w ciemnych barwach pesymizmu, wobec przedłużającej się nieobecności przyjaciółki czuła zatem ledwie kłopotliwe ukłucia rozżalenia, niegroźne, bo sparowane z gorejącym w sercu entuzjazmem, triumfalnym uznaniem dla podobnych złośliwości. Ironiczna, figlarna pogoń, w jaką obie się uwiązały, bawiła ją, denerwując jednocześnie, migocąc przed oczami wyobraźni widmem pokusy, by swe nazbyt silne przywiązanie wprowadzić w wyższe sfery uczuciowości, nadać mu większe znaczenie.
    Wobec niespodziewanego, a jednak tak długo wyczekiwanego towarzystwa, Mirjam uśmiechnęła się zatem przezornie, błysk tajemniczego jadu swego spojrzenia zatrzymując bezpośrednio na powściągliwej, spokojnej twarzy Sohvi, z której to lineatury, jak drobną nitkę z barwnego materiału swetra, wyciągała realizację własnego apetytu, fantazyjnych pragnień, w złotym ogniu rozgorzałości niepokojąco podobnych do miłości. Smukłe palce zacisnęły się ciasno wokół chłodnego szkła butelki, wytrwanego burgundu alkoholu, lśniącego szkarłatnymi refleksami w bladym świetle dnia.
    Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjść. – skrojona na miarę uprzejmość, w swym podszyciu ledwie trącająca kąśliwością, zdmuchnięta jednak zaraz znamiennym grymasem uznania wobec kolejno wypowiadanych słów, mdłej, słodkawej reminiscencji spotkania, od którego wszystko się zaczęło. Wycofała się z progu, subtelnym ruchem dłoni zapraszając Vanhanen do środka, gdzie jasna architektura pokoju przyozdobiona została intensywnością zieleni, roślinnością, która, pogodzona z nieuchronnym odejściem lata, mimo pozornego ciepła, ukryła już barwne płatki swych pięknych kwiatów, całkowicie oddając się różnorodnym odcieniom malachitu, szmaragdu, pistacji czy grynszpanu.
    Czerwone wino trąca stereotypem. – przyznała bez cienia skruchy w głosie, wyciągając w stronę kobiety zaokrągloną, pękatą szklankę do połowy wypełnioną wonnym, karmazynowym napojem. – Ale masz rację – znakomicie nadaje się do naszego spotkania. – podchwyciła zaraz wcześniejsze wyjaśnienie, przysiadając na miękkiej poduszce kanapy i przekładając prawą nogę ponad lewym kolanem, pozwalając, by cienki, niebieskawy materiał sukienki napiął się na udach, odsłaniając kawałek łydki. Zakołysała stopą w rytm jakiejś krótkiej, niewypowiedzianej na głos melodii, po czym przeniosła spojrzenie bezpośrednio na twarz przyjaciółki, kierując w jej stronę dłoń, w której trzymała swój wypełniony trunkiem kieliszek. – Więc? Za co tym razem wznosimy toast? – odparła dźwięcznym, łagodnym sopranem, poruszając nadgarstkiem tak, by wino drgnęło w tanecznym kroku, po czym zamarło w niemym, wymownym oczekiwaniu na znajomy brzęk zderzenia dwóch, szklistych powierzchni.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Dźwięk zamykających się za jej plecami drzwi rozniósł się przyjemnym dreszczem po trzymanej pod wodzą nieporuszenia taflą świadomości, rozpuścił na niej ospale wzrastające wybrzuszenia niecierpliwości, wyboje wyprężających się kręgów, podrywane uderzeniami powściągniętego spokojnym oddechem tętna. W szczęku zamka wybrzmiewała znajoma obietnica bezpiecznej osobności, w nim nauczyła się pokładać ograniczaną ostrożnością ufność, wyglądać go ze niespokojnością, z jaką wygłodniałe psy Pawłowa oczekiwały krystalicznego głosu dzwonka; szczękiem zamka odgradzała się od piołunu nadmiernych obaw, rozganiała je z zuchwałą satysfakcją – rozbrzmiewał w skroniach stukotem odciągniętego kurka, odblokowującego spust swobody, jakiej wzbraniała sobie w pozostałym czasie z niezrównanym wyrachowaniem, wznoszonym na rudymencie tak samo strachu, jak i ambicji. Przyzwyczajeniem rozbudzonym w niej pod wpływem podobieństwa sytuacji do tylu poprzednich pomyślała o kluczu wetkniętym w wąski otwór, odczuła chęć odwrócenia się jeszcze, by przekręcić go dla absolutnej pewności, własną ręką – jedyną, której potrafiła zawierzyć – utwierdzić się, że nikt poza nimi nie miał wstępu za wyznaczaną przez próg granicę, w przestrzeń ich bezceremonialnej dezynwoltury wobec restrykcji narzucanych przez społeczeństwo pryncypiów, w przestrzeń, w której nie musiały cenzurować swoich słów, gestów ani spojrzeń, w przestrzeń, w której ich bluźniercze inklinacje, wtłoczone w żyły nieomylnością wyroków natury czy bogów, mogły rozewrzeć wreszcie ściśnięte w defensywie garści kwiatostanów, rozluźnić je ochoczo pod konfidencją jednoznacznego dotyku, unieść ciężkie od gorączkowej pasji czoła ku ciepłej pieszczocie wzajemności, jak rośliny, gęsto rozrosłe w salonie, do którego ją wprowadzono, wznosiły kwiaty w stronę szkła rozgrzanego od słońca, dziś tak skąpego, przerzedzanego przez sito październikowego zachmurzenia.
    Z sumienną dokładnością smakowała klimatu wnętrza przesiąkniętego do cna aurą właściwą gospodyni – wnętrza zupełnie jej indywidualnego, niezmuszanego do kompromisu obecnością nikogo innego, nikogo, do kogo byłaby uwiązana tak jak ona, przed kim musiałaby ustępować, wobec kogo musiałaby ukrócać swoją tożsamość, by mógł poświęcony mu kawałek jej codzienności urządzić wedle własnego uznania, według własnych preferencji, z którymi nie musiała się zgadzać, ale jakie należało przynajmniej tolerować, przymykać spokorniałe oczy, kiedy rozsiadał się coraz wygodniej, zagrabiał coraz więcej bez pytania, naruszał wyraźne delimitacje pod pretekstem obrączki ciążącej na serdecznym palcu. Przemierzając nieśpiesznie długość salonu, przyglądała się różnorodności kształtów i odcieni zieleni, oswajała się z gęstą wonią cudzej prywatności, w którą wtargnęła za chętnym przyzwoleniem; odnajdywała w niej dla siebie miejsce, rozpuszczając niespiesznie naturalność własnej obecności, wykrawając sobie kawałek atmosfery, w której mogła zaszczepić się ukradkiem, zapuścić rozłogi bezwstydnej swobodności, pozostawić na liściach ślad przypadkowego muśnięcia palców, przetarty odcisk wśród kurzu codzienności na płaszczyźnie parapetu, obcość własnego oddechu wtrąconą między miarowy oddech dni należących tylko do Mirjam.
    Przyjęła z subtelnością wdzięcznego uśmiechu podany jej kieliszek, kąśliwej uwadze pozwalając wniknąć drobną drzazgą zadrażnienia w myśli, poznaczonego zarazem orzeźwiającym uznaniem dla jej bezczelnej szczerości, nawet w chwili, w której spodziewała się potulnej pojednawczości, układającej się jak miękkość puchowej poduszki pod ciężar obiecującego spotkania; oceniała ją niesłusznie, przez pryzmat zniekształconych czasem wspomnień, na podobieństwo dziewcząt dalekich od niej charakterem. Miarkując to ze spokojnym jeszcze zadowoleniem, odsunęła się od niej, podążając w stronę przeszklonych drzwi z żywym błyskiem ciekawości w spojrzeniu, gubiąc z nonszalancką niedbałością po drodze elegancję szpilek, porzucając je z przekorą przy nóżce stolika, narażając się na cucący chłód podłogi, tym bardziej wyrazisty wobec żaru niecierpliwego napięcia niesionego w piersi, trzymanego wstrzemięźliwie pod zapięciem guzików koszuli po sam kołnierz, wgryzający się niewygodnie poważną sztywnością w szyję, póki nie rozpięła pierwszego z nich, wyglądając przez szybę na ogród z przelotnym zainteresowaniem. Złapała w palce wolnej ręki materiał zasłony, przez chwilę badając spojrzeniem niewidome oczy kołyszącej się na zewnątrz gęstej roślinności, tej rozmyślnie umiejscowionej na pierwszym planie i tej stłoczonej dalej wysmukłymi sylwetkami wysokich sosen; kołysząc w dłoni czerwień wina, powściągnęła w sobie chęć zasunięcia materiału na źrenicę okna, uspokajając absurdalną obawę komfortowym odosobnieniem, jakiego wrażenie sprawiał rozpięty za szybą pejzaż, bariera zieleni, bezpieczna barykada przed wścibskością.
    Za swobodę, raz jeszcze – przypomniała, odwracając się wreszcie ku Mirjam, siedzącej wyczekująco na sofie, z kieliszkiem przechylanym płynną subtelnością gestu palców. Druzgocząc nareszcie dystans niespiesznym krokiem, Sohvi pogładziła palcem obłość szkła, rozciągając usta w przymilnym uśmiechu. – Błogą suwerenność, której zamierzam kosztować z żarliwą zazdrością. Za trwałość przyjaźni, jaką ci obiecałam, niezależnie od prób, jakim zamierzasz ją poddać. Za szał życia, rozrywkę kosztem drugiego człowieka pozbawioną skrupułów, za początki niepomne nieuchronności końca, za tych, którzy pragną i płoną, nie obawiając się popiołów, za kobiety, Lady Godivę wyzwoloną od męskiego postrzegania, za kwiat, nad którym pragniemy się pochylić szczególnie dlatego, że się nam tego wzbrania; vivamus moriendum est – wymieniła swobodnie, przystając w końcu przed nią, spoglądając z góry na uniesiony na nią lazur spojrzenia, tak uparcie nieuchwytnego dla jej potrzeby wyłącznego posiadania. Brzęk zderzających się kieliszków zadrżał dźwięcznie, mrocząc ciszę kryształem przewlekłego tonu. – Do dna.
    Podniosła wino do ust, nie spuszczając z niej spojrzenia, póki nie zabarwiła warg wiśnią trunku; sama odchyliła wreszcie głowę, spijając półsłodycz bez pośpiechu, czując jak ciepło alkoholu rozlewa się zaraz obok łudząco podobnego żaru afektu, miesza się z nim w naczyniu ciała w materię jednorodnego zniecierpliwienia, umykającego w opuszki palców, w pory uwrażliwionej oczekiwaniem skóry, w pociemniałe, spragnione spojrzenie odnajdujące błękit tęczówek z roziskrzonym ponagleniem. Podważając kciukiem złotą krawędź na serdecznym palcu, zsunęła powoli z niego obrączkę – z brzękiem, wbijającym się ostrym klinem w zgęstniałe naprężenie ciszy, wpadła do kieliszka odsuniętego od ust Mirjam, brocząc się ostatkami karmazynu.
    Myślałaś o mnie?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Życie było przewrotnym tworem, kosmatym, nieposłusznym zwierzęciem, wierzchowcem uparcie wyrywającym łeb ze skórzanych ograniczeń kantara, siodła naiwnie zakładanego mu na grzbiet – odkąd Eemil pojawił się w narożniku jej spojrzenia, zwiastując katastrofę swoim ponurym, argusowym uśmiechem, na domiar dobrze zdała sobie sprawę, że to, co dotąd uważała za niepodważalnie podległe jej wybujałym kaprysom, było w istocie konstytucją świętej niezależności, głębszej niż ta, którą ona kiedykolwiek mogła osiągnąć. Mimo to, wbrew prawomocności zdrowego rozsądku, niezdolna uczyć się na własnych błędach, z determinacją pozwalała swojej wyobraźni szarżować na przekór odgórnie ustanowionym zasadom, obyczajom i konwenansom, przekraczać czerwone linie granic, które miały uchronić ją przed kolejną tragedią, które intensywnością swego kolorytu tym silniej kusiły jednak, aby wdeptać je obcasem w ziemię, przeskoczyć ponad nimi na drugą stronę, sprawdzić, czy bogowie losu mają odwagę postawić na ścieżce jej życia kolejne szkopuły wybojów, frasunków i upokorzeń mających raz na zawsze przedrzeć się przez gardło gorzką pigułką przegranej. Przegranej, na którą w żadnym wypadku nie była gotowa pozwolić.
    Kącik jej ust drgnął, uniesiony łagodnym widmem uśmiechu, gdy jeden z guzików koszuli Sohvi wyciągnął swą płaską, okrągłą głowę z wąskiego nacięcia koszuli, pozwalając by kołnierz rozchylił się nieznacznie, odsłaniając górną wypukłość obojczyka. Z nogą przewieszoną przez lewe kolano przyglądała się z wątłym, wymuszonym zainteresowaniem, jak brąz kobiecego spojrzenia obejmuje w kadr uwagi obszerność jej salonu – surowe, drewniane deski, przepasane tygrysimi pręgami bladego światła, kanapę, której miękkie poduszki otaczał gęsty hufiec roślinności, wiotkich łodyg naginających się, jak gdyby w ciekawości, ponad jej głową, spragnionych dotyku dłoni, które przecierały pojedyncze drobiny kurzu z ich smukłych, zielonych liści, dziki krajobraz ogrodu rozciągający się za cienką, zwiewną kotarą zasłony, nareszcie również to wino – czerwone, wytrawne, podrygujące tanecznie w szklanych ramionach opasłego kieliszka, uniesionego zaraz ku górze, by z dźwięcznym szczękiem ucałował przezroczyste wargi siostrzanego naczynia, trzymanego w smukłych palcach przyjaciółki.
    Vivamus moriendum est. – powtórzyła ostatnie słowa toastu, uśmiechając się przenikliwie, z wiedzioną sympatią swobodą, jaka zdawała się rozluźniać jej fizjonomię i wkradać w surowy, chłodny błękit spojrzenia, rozcieńczać go iskrą nieznanego dotąd uczucia, emocji fal wzbierających ponad gładką dotąd taflą oceanu tęczówek. Lustrzanym gestem uniosła wino ku karmazynowi warg, pozwalając by przyjemna beztroska alkoholu spłynęła w dół gardła, rozsiadając się w jej świadomości ze stoicką niefrasobliwością podobną tamtej, która prześwitywała przez jej intencje pośród ścian pracowni Sohvi. Lubiła myśleć, że ziele, które wykwitło pomiędzy nimi, chwast duszący rozłożystością swych kłączy gęstą polanę uczuć, winnych piąć się ku górze zamiast fioletowych kwiatów kąkolu, wdarło się już zbyt głęboko pod skórę ich relacji, niezależnie od tego, na jak wielki dystans i powściągliwość nie odważyłyby się wysilić, aby je wyplewić – lubowała się w wyższości, której berło dawał jej wartki nurt emocji, w jaki wpadła Vanhanen, prąca jak ryba w górę strumienia, ostatecznie, jak śmiała sądzić, niezdolna jednak przeciwstawić się siłom naturalnego kierunku poufałości.
    Nie wiesz jak trudno byłoby zupełnie wyrugować cię z pamięci. – odparła z przekąsem, jak kotka, która puchem swego ogona ledwie otacza zagonioną w kąt zdobycz, czując już na języku posmak bijącego nerwowością serca. Wzrok, uważny, nieprzejednany, podążył wiernie za złotą obrączką, podważoną i zsuniętą z palca, kołyszącą się z brzękiem na stole – jak najdobitniejszy, perfidny dowód zdrady, węzeł małżeński rozsupłany w luźny sznurek, niezdolny i nienadający się już do niczego. – Zdaje mi się, że rzeczywistość pochwyciła nas w jakiś nieznośny karcer obopólnej uwięzi, z której żadna z nas nie potrafi całkiem się oswobodzić. Kręci mi się w głowie, kiedy wyobrażam sobie, jak mogłoby nam być cudownie, gdybyśmy obie skoczyły nareszcie w otchłań tego wąwozu, na którego krawędzi ciągle balansujemy. Przy tobie, być może dopiero przy tobie lub tylko przy tobie, uczucie to zaczęło dostarczać mi prawdziwego, niewymuszonego szczęścia, przed którym nie sposób już cofnąć się z własnej woli. – błękit spojrzenia przesunął się powoli z okręgu pozbawionej palca obrączki na smukłą, łagodną twarz Sohvi, zastygłą w wyniosłej rzeźbie fizjonomii, opanowania, na które Mirjam nie potrafiła się zdobyć. – Chciałabym, żebyś coś mi dzisiaj obiecała. – zaczęła nareszcie, uchylając kolejny łyk szkarłatnego trunku, po czym odstawiając kieliszek bezdźwięcznie na gładką fakturę blatu. – Możesz uważać mnie za niecierpliwą i samolubną, ale miłość zawsze jest przecież w pewnym stopniu zaborcza – nie zobowiązałyśmy się jeszcze do niczego poza przyjemnością wspólnego towarzystwa, jeżeli dzisiejsze spotkanie przyniesie ci jednak coś więcej, jak tylko prozaiczne ubarwienie popołudnia, jeżeli nakryjesz własne serce na biciu szybszym, niż przystało w obecności drogiej przyjaciółki, świadomość na przekonaniu, że to, co pomiędzy nami zaszło jest do cna rzeczywiste i w swej naturze nieodwracalne, chciałabym otrzymać od siebie szczere odwzajemnienie gestu, który złożyłam na twoich ustach. – zadarła rezolutnie brodę, pozwalając nareszcie, by kąciki jej ust drgnęły, unosząc wargi w grymasie słodkiego, filuternego uśmiechu. – Jak tego wymaga sprawiedliwość.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Odpowiedź upuszczona spomiędzy różanej pokusy ust przelała się w jej spragnioną świadomość strumieniem wichrzącego pozorną spokojność nektaru, rozpłomieniającego się w zainfekowanym afektem ciele na podobieństwo przełkniętej wytrawności wina. Był to zarazem żar daleko lepszy, oszołamiająco rozkoszniejszy od rozczarowująco przyziemnego ciepła puszczającego się znajomym piołunem animuszu siecią żył – rozgrzewał ciało w podobny sposób, choć zamiast pierzchać w głąb potrzebujących odprężenia zakamarków, koncentrował się zapamiętale w piersi, swoim nagłym wtargnięciem wprawiając serce w złaknioną gorączkowość; przy tym przekraczał granice fizyczności, przesączał się przez otulinę rzeczowości ku istocie nieuchwyconej w namacalność, w materię jaźni i uczuć, w istotę, której pragnienie nie mogło nasycić się ani winem, którego żar nie przenikał tak dogłębnie, ani nawet dotykiem uwielbionej dłoni, zdolnym dosięgnąć nerwów zaledwie powierzchownych. Słodycz podarowanej jej z uroczym wyrzutem odpowiedzi dotykała ją w ten właśnie sposób, ten dojmujący, zniewalająco przenikliwy sposób, jakby niksa, bez najmniejszego trudu, zanurzyła opuszki słów pod powierzchnię przedmiotu ciała i wzruszyła bezpośredniością wyznania meritum jej doznań, zabarykadowany ośrodek uczuć.  
    Wrażenie to było rozczarowująco efemeryczne, przez to wprawdzie tym bardziej zajmujące, rozbudzające nieprzemożony apetyt na więcej podobnej błogości. Spijała więc kolejne krople upajających wyznań, wszelką wątpliwość w ich autentyczność podsuwaną przez nieufny rozsądek zaduszając w skrzącym zarodku obcasem nierozważnej niedbałości o szczerość – nie miało już znaczenia, czy Mirjam istotnie przemawia do niej faktyczną treścią swojej sympatii, czy przesłania jej oczy mydlinami pięknych słów. Nie miało to znaczenia tak długo, jak potrafiła mówić do niej i patrzeć na nią z równie przekonującym afektem – to jej wprawdzie wystarczało, musiało wystarczać, nauczyła się, by to było wszystko, co istotne. Wiążące je w tej chwili wyznanie Järvelä mogła wedle tchnienia kaprysu cofnąć jutro, za godzinę, nawet w następnym słowie i nie miałoby to znaczenia, bo kochała ją – w co Sohvi z premedytacją ufała – teraz, kochała ją w rozkosznie ślicznych słowach, w zdaniach deklamowanych melodią głosu dedykowaną tylko jej, kochała ją w każdej jednej perle dźwięcznej głoski nizanej na sznur zwierzenia, którym oplatała czule jej szyję jak drogocenną kolią, jak straceńczą pętlą powrozu – było to absolutnie nieistotne, dopóki ściskało puls w sposób tak wiarygodny i doskonały.
    Choć gdyby była wiarygodna tylko połowicznie, nie miałaby wcale mniejszego na nią wpływu; tak bardzo pragnęła być przez nią kochana – dałaby się zwieść najlichszemu kłamstwu bez wahania, bez lęku i bez późniejszego żalu, jak zawsze wcześniej i szczególnie teraz, podążając za wskazówką jej głosu i gestem dłoni z oddaniem zwierzęcia żyjącego tylko po to, by zadowolić karmiącą je rękę i w jej zadowoleniu zamykając własne krótkotrwałe szczęście. Nie uważała, by miało jej to uwłaczać, skoro uzyskiwałaby przy tym przynajmniej strzęp własnej satysfakcji, był to wprawdzie kruszec zbyt rzadki, by mogła kaleczyć jego jakość sumieniem, wstydem czy pojęciem godności, by szturmować go rozważaniem w podobnych kategoriach; był to cymes, który zamierzała kosztować językiem opłukanym z rozpraszających smaków roztropności i obaw, pragnieniem czystym i otwartym na pełnię bukietu rozkwitającej relacji, nawet jeśli jedynie w czterech ścianach konfidencjonalnej osobności.
    Kiedy padła zapowiedź życzenia, była w istocie gotowa zgodzić się na wiele – nie na wszystko, choć dla własnej przyjemności pomyślała, że nie odmówiłaby jej niczego, co więcej, że byłaby w stanie każdą zachciankę ziścić, jakkolwiek wątpliwie to nie brzmiało w jej sytuacji i dyspozycji. Kieliszek Mirjam stanął na ladzie stolika, Sohvi trzymała jednak swój nadal, choć tak samo pusty, nie chcąc jeszcze oswobadzać dłoni od jego niewygodnego ciężaru i wymagającej uważności kruchości; opuszką wskazującego palca wybiła bezwiedny, naglący rytm na jego szkle, gestem, jakim zwykła nieświadomie zdradzać woalowaną niecierpliwość. Cokolwiek – zachowane dla siebie, zatrzymane wstrzemięźliwie na języku, być może instynktownie, bo przecież musiała mieć świadomość, że ostatecznie nie mogła obiecać nic więcej ponad wyselekcjonowane urywki siebie, nawet jeśli gorliwością wyprzedzała tak liche możliwości. Słuchała więc wciąż w dalszym milczeniu, oczarowanym i triumfalnie ustępliwym wobec wybornej kordialności niksy, z łakomą uwagą nadstawiając serce pod obuch jej czaru, poddając mu się ze świadomą chciwością. Czy tak czuli się mamieni przez nią mężczyźni? Czy siła uroku zniewalała ich tak samo, przepełniała podobnym uwielbieniem? Czy w płytkości swojej istoty w ogóle zdolni byli docenić jej misterną, zachwycająco przy tym eteryczną, maestrię należycie?
    Zanim jeszcze wybrzmiały ostatnie słowa, z efektownością kapitalnej puenty wygrywanej w finale utworu, rezonującej w zahipnotyzowanej świadomości jeszcze długo po zakończeniu koncertu, opuściła rękę z dzierżonym kieliszkiem, by dołączyć go do drugiego na blacie stołu. Jej ciemne spojrzenie, opuszczone na nią z góry z niewymuszoną dumą, wiernie zakotwiczone przez cały ten czas na słodkości kobiecego lica, było wciąż spokojne – ale spokojem innym niż dotychczas, spokojem zdecydowanym i upojonym, spokojem wyciosanym w błogiej, bałwochwalczej admiracji. Oswobodzoną dłoń zbliżyła do tej ślicznej twarzy uniesionej łagodnie ku jej spojrzeniu, do delikatnego obrysu stanowczej brody, którą ujęła łagodnie w oparcie palców. Nachylając się później, subtelną sugestią gestu zadarła ją wyżej, podnosząc słodką różaność ust do swoich warg, pod pieszczotę pocałunku nieznośnie cierpliwego, rozkwitającego na nich czułym, pojednawczym zadośćuczynieniem, smakującym winem, długo wyczekiwaną rozkoszą ulgi i ciepłą deklaracją odwzajemnianego afektu.
    Przestrzegałaś mnie, bym nie nachylała się nad żadnym kwiatem, pomimo pokusy. Czy teraz muszę umrzeć, skosztowawszy słodyczy piołunu? I czy szczęście, które odczuwam, jest w istocie wspaniale rozkoszną agonią, doskonałą imitacją, której nie sposób rozpoznać? – spytała, pieszcząc oddechem wrażliwość ust, własne rozciągając w triumfalnym uśmiechu, w lekkiej igraszce, którą okraszała słowną egzaltację, dramatyczny patetyzm, drastycznie ambiwalentny: zarazem poważny i dowcipny. – Nie odpowiadaj, nie muszę wiedzieć. Niepewność finału czyni rzecz tym bardziej ekscytującą, a umrzeć w twoich ramionach czy być szczęśliwą – to jedno.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Ceniła sobie słodycz jej obecności, tak osobliwie nienatarczywej, poddanej aspektom łagodnej kobiecości, słodycz przyjemnie odmienną od towarzystwa naiwnych, pozbawionych zmysłowości kochanków, którzy nachylali się nad nią jak psy nad świeżo odartą z mięsa kością, zaślepieni urokiem jej fizjonomii, lecz niezdolni sięgnąć ku klejnotom duszy, zrozumieć jej pragnień ani wtórować rozmowie, z której wyciągali wnioski najbardziej błahe, nudne, pozbawione wnikliwości. Karmiona pustymi frazesami męskiego zauroczenia, z krnąbrnego, wciąż podjudzanego swą złośliwą naturą dziecka, wyrosła na kobietę wciąż pogrążoną w młodzieńczych pragnieniach swej przeszłości, skłonnościach, by cienkim obcasem swojego buta naciskać precyzyjnie w miejsca, gdzie skóra wciąż była fioletowa od siniaków, pobolewająca dotkliwie pod najdelikatniejszym dotykiem dłoni. Pomimo dyskrepancji, jaka nakryła jej życie obrusem cienkich rys chwilowej niedogodności, na wspomnienie ojcowskich ostrzeżeń wciąż unosiła brodę w rezolutnym przejawie butnej swobody, na jaką zdobyć mogłoby się dzikie zwierzę, uwolnione z oków ludzkiego zwierzchnictwa, świadome, że nie podlega moralnej tresurze obyczajów, wolne od obowiązków, biegnące przez las, dopóki nie zatrzyma go pragnienie jego własnej woli.
    Jej uśmiech ułożył się w dziewczęcy grymas słodyczy, pomimo przyjemnej bliskości ich dzisiejszego spotkania nie śmiała wspominać jednak na głos o iskrze obawy, która już wcześniej roznieciła się intensywnym złotem jasności na tle jej przesiąkniętego zarazą serca – miłość, której znajome litery tak często okrywała artykulacja jej warg, brzmiała teraz jak słowo zupełnie nieadekwatne, nieważkie i pozbawione głębi. Ta miłość, którą uczyniła prozaiczną, wikłając ją uparcie w obserwacje dnia codziennego oraz ta, o której sądziła – przez lata tym bardziej znużona, wypłowiała z dziecięcych wyobrażeń – że powinna spaść na nią pośród grzmotów i błyskawic, jak huragan, który wtargnąwszy w życie, porywa dotychczasowe myśli, burzy je jak liście wzniesione w powietrze na łamach jesiennej ulewy, zdawały jej się teraz pojęciami zupełnie obcymi, zrodzonymi ze sztubackiej niecierpliwości, nakazującej sądzić, że uczucie tak wielkie stanowi jednorazowy ciężar, który należy przyjąć na swoje barki. To, co czuła do Sohvi, choć porywające ją jak sztorm morskiego wzburzenia, było jednak impresją znacznie bardziej złożoną, wyrzynającą się jak drzazgi pod gładką fakturę skóry, ignorowane tak długo, jak długo obojętne na afektacje pozostać mogło ludzkie serce. Mimo to, ocucona doświadczeniem, które w każdej relacji, znajomości i spotkaniu pozostawiało ją dotąd z nudą i rozczarowaniem, podchodziła do swych przemyśleń bardzo ostrożnie, skradając się jak kotka, która, ustawiwszy kompas swego spojrzenia na ukrytą wśród traw mysz, musi nieustannie hamować się, by nie skoczyć na nią zbyt szybko, by jej nie spłoszyć, nie pozwolić jej uciec.
    Jasne, blade strugi słońca przedzierały się przez szkło salonowych okien, wznosiło ku górze przemęczone październikową aurą łodygi roślin, uderzało w opasłe, głębokie kołyski kieliszków, na których dnie połyskiwała czerwona poświata, szkarłatny odcień trunku oplatającego wnętrzności przyjemnym ciepłem animuszu. Smakowała tę chwilę w ustach jak cukierek, chowała pod językiem, pozwalając by prozaiczny posmak jej codzienności zmieszał się ze słodyczą towarzystwa Sohvi, upoił w nim, jak gdyby paliatywność alkoholu rozlała się nie na dnie jej żołądka, lecz w lewej komorze serca, skłaniając je do szybszego bicia. Swoje wyczekujące spojrzenie zawiesiła zatem głęboko w kasztanowej otchłani kobiecych tęczówek, mimowolnie szukając w nich potwierdzenia dla swych skrzętnie pielęgnowanych domysłów, ratowniczego koła odwzajemnionych emocji, na którym bez wahania mogłaby się wesprzeć. Smukłe, wciąż chłodne od trzymanego w dłoniach kieliszka palce zatrzymały się na alabastrowej fakturze jej skóry, obejmując ją w czułym przejawie wyczekiwanej dotąd bliskości, zwieńczonej cierpliwym pocałunkiem zadośćuczynienia, w reakcji na który oczy zmrużyły się na moment, zaraz dopiero namierzając z powrotem pożądane spojrzenie, podczas gdy sama Mirjam nie odsunęła się ani odrobinę, pozwalając ustom wymienić się drażliwymi dotykami, kiedy Vanhanen podjęła się wypowiedzi.
    Rozchyliła powoli wargi, wpierw w przejawie ulotnego zaskoczenia, zaraz nadając jednak wiśni ust zbawiennej tonacji uśmiechu – uśmiechu odmiennego od wielu poprzednich, którymi zwykła darzyć figurki otaczającego ją świata, wszak uśmiechu dogłębnie szczerego, wyjałowionego z mdłego fałszu magicznej aury oraz triumfalności zadowolenia, jakie zdawało się na stałe przylgnąć do jej lica, tak znakomicie odzwierciedlającego demoniczne lezje duszy. Tym razem to ona nachyliła się ku Sohvi, opierając lewe ramię o miękką poduszkę kanapy, która ugięła się pod naporem jej ciała, by zaraz przylec przyjemnym, namiętnym ciepłem warg do jej lekko wygiętej szyi.
    Przeceniasz moją złą wolę, nie wszystkie są trujące. – odparła, a ponieważ fałsz rzadko brzmi taktownie, jej wypowiedź przecięła duszność dzielącego ich powietrza z przyjacielską kąśliwością. Przyjemny szafir spojrzenia, dotąd przypominający łagodną taflę wody, niespodziewanie wyostrzył się jednak, burząc łagodność nieoczekiwanym błyskiem, którego interpretacja, owiana enigmą tajemnicy, wciąż oscylowała jeszcze pomiędzy eufemizmami zdziwienia, wątłego zakłopotania, które raptem przeobraziło się w rozbawienie, wydobywające się z jej ust salwą perlistego śmiechu. Odsunęła się nieco na kanapie, spoglądając na Vanhanen z konsternacją, lecz nie mogąc powstrzymać uśmiechu, który, niby figlarne zwierzę, wdzierał jej się na usta.
    Na Odyna, Sohvi, przepraszam! – odparła w końcu z egzaltacją, przysłaniając usta dłonią, nagle zaskakująco nastoletnia w kontraście z utrzymywaną dotąd fasadą ogłady, teatralnej uprzejmości, z jaką torowała sobie drogę przez ulice Midgardu, społeczeństwo przesiąknięte zwycięską przewagą klanów, w których surowo skrojone ramy nigdy się nie wpisywała – nawet jeśli Järvelä zajmowali miejsce w Radzie, nikt nie miał złudzeń, że nie są tam ani dobrze postrzegani, ani szanowani, a raczej akceptowani z pobłażliwą litością, z jaką zazwyczaj traktowano Saamów, w oczach pozostałych mieszkańców Półwyspu niefortunnie prymitywnych i pozbawionych błyskotliwości intelektu, jakim należało wykazywać się w polityce. Teraz nie zwracała jednak uwagi na estetyczne pozory swego charakteru, stając przed Sohvi w pełni swej psotliwej, niedojrzałej natury, wzrok zawieszając bez skrępowania na wykwitłym na szyi przyjaciółki, krwisto zaczerwienionym przebarwieniu, niedużym śladzie odznaczającym się na alabastrze gładkiej skóry w miejscu, gdzie uprzednio przyległa wargami – jak miniaturowa plama Rorschacha.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Odchyliła głowę gestem nie tyle posłusznym, co wdzięcznie ustępliwym, nadstawiając bladość wysmukłej szyi pod rozkosz popełnianej tak swobodnie pieszczoty, przymykając oczy z błogim zadowoleniem, kiedy ciepło kobiecego oddechu sięgnęło wrażliwych zwieńczeń nerwów – cała jej istota tknięta subtelnością tego bodźca zadrżała w oczekiwaniu na miękki dotyk warg, jakby wszystko w niej przeorientowało się nagle, wywróciło w jednym zgodnym kierunku, jakby iglica personalnego wewnętrznego kompasu zrewoltowała się przeciw dotychczasowej północy, skupiając baczność doznawania na tym jednym punkcie pocałunku, poza którym wszystko zawisło nieważkie, wypchnięte na peryferia horyzontu. Bliskość pachniała ziołami, subtelną wonią wgryzioną w tożsamość niksy zębem uprawianej profesji, przywodzącą pod powieki drobiny aromatycznej, skruszałej zieleni osiadłe na zaróżowionych opuszkach palców, delikatne łodyżki słaniające się pod ciężarem koron, dekapitowane głowy kwiatów więdnące na stosie obok, krwawiące złotym pyłkiem na powierzchnię blatu, gęste ciało pary wijące się wdzięcznie ponad zalewanymi wrzątkiem liśćmi, rozkwitającymi w jego pożodze na nowo, rozwierającymi ususzone garście w ciemniejącym wywarze. Nie znała się na nich wcale, szczególnie na okazach magicznych, chociaż pamiętała doniczki porozstawiane na szerokim parapecie w kuchni rodzinnego domu, rośliny pielęgnowane z pieczołowitością przez matkę, otaczane duszącą opieką jej nadgorliwej troski, z której dla dzieci wykrajała powściągliwe ochłapy; zapach szałwii rozpoznawała jednak bezbłędnie, nawet teraz, ostrzącą się w powietrzu jak zdradliwe wrzeciono wystające dyskretnie spośród bukietu nut słodkich i pociągających.
    Pocałunek rozgorzał na jej skórze, przez chwilę później jeszcze żywy, rezonujący w jej ciele jak nadany z nabożną łaskawością chryzmat, inspirujący serce do podekscytowanego dygotu, jakby w piersi zamknięto jej ozłocone pełnią dojrzałości kłosy drżączki; wyeksponowane przed przyjaciółką i sensytywne poddawało się najlżejszym tchnieniom z egzaltowaną przez tęsknotę skwapliwością. Zbyt długo o podobnym stanie mogła tylko marzyć w ciszy upływającej powoli bezsennej nocy, kiedy próbowała przywołać ze wspomnień znajome poruszenia, bezskutecznie czując się coraz bardziej wyjałowiona ze zdolności doświadczania ich – im więcej dni upływało, im więcej wieczorów spędzonych pod nieostrożnym, tragicznie nieuważnym ciężarem dotyku mężczyzny, tym bardziej narastał w niej lęk, że oto zamieniała się w swoją matkę, w kobietę, którą pogardzała, przeświadczona o beznadziejnej bierności jej serca, braku zdolności do własnych uczuć, pragnień i namiętności, kobietę, która w małżeństwie postradała własną indywidualność, na ślubny kobierzec wylewając ze swojej duszy rdzawe wypłuczyny siebie. Im więcej czasu mijało, tym silniej obawiała się, że stawała się podobną do niej kukłą, wypychaną miękką watą obojętności, pozbawioną własnego kręgosłupa, z głośniczkiem wetkniętym w trzewia odtwarzającym entuzjastyczne kwestie szczęśliwej żony, mechanizm przemawiający jej ustami, kiedy zamykała oczy, uciekając w głąb często podpitych myśli, z dala od szorstkiego dotyku dłoni, domagających się tego, co było mu rzekomo należne, za wszystko, co jej dał, co dla niej robił.
    Posmak pocałunku na wargach i dreszcz przyjemności pierzchający z ogniska pieszczoty żarzyły się jednak jak jaskrawe dowody zbrodni – dowody, że pozostawała przejmująco żywa, że potrafiła wciąż kochać, odczuwać namiętność, być z kimś istotnie szczęśliwą. Czuła się rozbudzona, nagle wspaniale trzeźwa i obecna, w uczuciu, jakie się w niej burzyło, w obecności osoby – kobiety – przed którą nie chciała się chować, ale jakiej pragnęła się odsłonić, oddać z frywolną beztroską, otumaniającym zapomnieniem dla wszelkich spraw w tej chwili zupełnie odległych. Pełne słodkiej ulgi westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg, ciche i prostodusznie radosne. Uśmiechnęła się szczęśliwie, zachwycona własną na nowo odkrywaną tkliwością, nie potrafiąc się jej wstydzić, bo uważała to za osobiste zwycięstwo, triumf zażegnujący gorączkę strachu przed niezdolnością odczuwania tak szczerej, pożądliwej miłości. Mogłaby wprawdzie bez tego żyć – jak nudne byłoby jednak to życie, pozbawione feerycznej rozkoszy romantycznych doświadczeń, w całej ich barwnej palecie, od pudrowych tonów najbardziej błogich jasności po gorzkie bordo bolesnych wybroczyn rozczarowania, jak parszywie płaskie, pomimo nawet gęstego splotu uczuć innych, którymi przesycała codzienność – uczuć jej niewystarczających.
    Niecierpliwym, kontentym mruknięciem skwitowała jej kąśliwą odpowiedź, zamierzając przyciągnąć ją z powrotem ku sobie, zatrzymać w upajającym objęciu zbliżenia, coś ją jednak powściągnęło, sposób, w jaki uśmiech zaigrał na ustach Mirjam, przez moment zaledwie zakłopotany, zanim psotliwa igraszka nie błysnęła w jej spojrzeniu, przeradzając się w rozbawienie, wreszcie dziecinnie beztroski śmiech. Zaskoczona tak nagłą zmianą, przez chwilę spoglądała na nią jakby w oczekiwaniu na wyjaśnienie. Jej uniesiona do szyi dłoń dotarła do meritum szybciej niż świadomość; ta spadła nań zaraz potem, jakby w zetknięciu opuszki z czerwienią zdradzieckiej poszlaki wykwitłej na alabastrze, smagnęła ją nagłym lodowatym uczuciem niepokoju i podskórnego zdenerwowania. Jakkolwiek uznawała niezmiennie ujmujący urok swojej wspólniczki w grzechu, czuła, że nie powinna jej pobłażać, dlatego wyprostowała się odrętwiała, zbijając jej rozbawienie zirytowaną reprymendą, zaklętą w schłodzonym kubłem zimnej wody spojrzeniu, choć znacznie silniej chciała złapać ją za dłoń przyłożoną do ust i przywieść ją do własnych, ucałować jej delikatne palce, nadgarstek, opleść sobie jej ramieniem szyję i zatonąć w niej, niepomna kłopotu, jaki wyrósł teraz między nimi najeżonym kształtem niedogodności i poczucia problematycznego nieporozumienia.
    To wszystko prawda – wyznała surowo, głosem odartym ze wstydu czy żalu; była raczej zwyczajnie zadrażniona, że wszystko wyszło na jaw wbrew jej staraniom. – Jak już się zapewne domyślasz, pogłoski, które parę lat temu rozjątrzyły się dokoła mojego imienia, są prawdziwe, w większości. Nie miałam romansu z żadnym mężczyzną i obawiam się, że wolałabym połknąć wawrzynek, nim by do tego doszło – wyjaśniła, sięgając po butelkę, by wlać w swój kieliszek więcej wina, wyraźnie rozstrojona. Zapach szałwii, do tej pory tak wspaniale zawoalowany, wrzynał się teraz w jej świadomość nieprzebłaganie; podnosząc kieliszek do ust, nie patrzyła już na Mirjam, ale na krew trunku, na cętki drobniejszych liści rozpięte na tle ściany, w ciemnię opuszczonych powiek, kiedy przełykała cierpką śmiałość. – Nikolai o tym wie. Zapytał mnie wprost, kiedy wszystko wyszło na jaw i powiedziałam mu prawdę, sądziłam, że jestem mu tyle winna, że tak należy, skoro przyłapano mnie tak zaskakująco precyzyjnie. Kocham go zresztą, nie tak, jakby tego ode mnie oczekiwał, nie tak jak powinna kochać go dobra żona, ale jest to z pewnością miłość. Nie mogłam go wtedy okłamać i później nie mogłam znieść myśli o tym, jak go skrzywdziłam, stąd obiecałam sobie i jemu, że już nigdy więcej...
    Nie sięgnę po własne szczęście – dokończyła w myśli, przełykając znów wino dla wymownej ciszy, zanim nie odstawiła szkła na blat. Z opieszałą ostrożnością przesuwała opuszki palców wzdłuż wysmukłej nóżki ku miejscu, gdzie rozchodziła się w pękaty klosz zalanej burgundem korony. Jej obrączka leżała nadal martwo tuż obok, porzucona i zwyczajnie znienawidzona, ta złota pętla, która skusiła ją kiedyś niewątpliwymi korzyściami; teraz Sohvi zdawała sobie jednak sprawę, z opóźnieniem, że jeszcze więcej mogła jej odebrać.
    Jak myślisz, co się stanie, kiedy Nikolai odkryje choćby najwątlejszy dowód mojej ponownej niewierności? – spytała wreszcie, podnosząc na nią spoważniałe spojrzenie. Kryła się za fasadą tej powagi, jak zawsze, choć wewnątrz wywracało się w niej wszystko w tej konfrontacji z okrutnymi limitacjami, jakimi musiała wiązać również Mirjam. Pragnęła ją po prostu pocałować, po prostu trzymać za rękę, śmiać się z tej popełnionej złośliwie głupoty, pobłażać jej z czułością we wszystkim, rozpieszczać ją otwarcie i zaborczo, ostentacyjnie wbijać drzazgę w oko obserwujących ludzi. – Ze mną, oczywiście, choć nie obiecuję, że nie pociągnę cię za sobą, z czystej zawiści, tak silnej, jak silnie cię dzisiaj kocham.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Wszelkie jej pragnienia zawsze nosiły w sobie piętno niepewności, wewnętrznego wahania, na którym przyłapywała się w krótkich, sporadycznych przebłyskach autorefleksji, gdy jej własna twarz lśniła odartą z pozorów autentycznością, odbita na kalce szklanych oczu zwierciadła zawieszonego nisko nad ceramiczną misą umywalki. Całe jej życie zdawało się być buntem przeciwko wszystkim narzuconym światu ograniczeniom, lecz bynajmniej nie buntem prometejskim – raczej samotnym płomieniem zuchwałej przekory, z czystego kaprysu nakazującej stawać ością w przełyku podyktowanych jej wymagań, zbaczać z udeptanej drogi, wyrywać różane łodygi wraz z ich cienkimi, rachitycznymi korzeniami, zapuszczać się w najgłębsze, ciemne partie lasu, od których nakazywano trzymać się z daleka. Pomimo satysfakcji, jaką czerpała zawsze z podobnych ekscesów, te przytłaczały ją niekiedy swą przemyślnością, godziły w serce jak garść odstających z poręczy drzazg, drobne, kłujące ostrza matczynych kwiatów, których pnącza wciąż niekiedy owijały ją we śnie jak zdradliwe macki morskiego krakena, łańcuch wyczarowany z jej własnej, nieskażonej żalem pamięci. Kiedy z łagodną rezolutnością zatrzymywała muszkę spojrzenia – zwyczajowo wyostrzonego w zimowym chłodzie teatralnej drwiny, teraz spokojnego, rozczulonego przyjemnością kobiecych pocałunków – w jej umyśle, jak natrętna mucha, wciąż pojawiało się to samo, głodne odpowiedzi pytanie: czy kochała ją miłością prawdziwą, szczerą, rozpaloną w sercu iskrami żywego pożądania czy może uczucie to było również jedynie rezultatem jej wrodzonej przekory, pragnienia by żyć na przekór konwenansom, wyciągać palce po owoc najbardziej odległy, tkwiący już w czyiś spragnionych dojrzałości dłoniach? Czy wiedziałaby w ogóle czym jest miłość, gdyby w dzieciństwie nie wpojono jej znaczenia tego słowa?
    Wbrew dotychczasowym skłonnościom, emocje Sohvi martwiły ją, nakazując rozszerzyć horyzont spojrzenia na świat, który istniał poza nią, lecz który w jakiś sposób jej dotyczył, powiązany cienką nicią powinności, przymusu, chęci czy przyzwyczajeń. Nie była przyzwyczajona do odmowy ani nawet do przeszkód, które byłyby zbyt wysokie, aby wyminąć je pojedynczym, zwinnym susem, nie była gotowa zaglądać w głąb siebie, doszukiwać się odruchów dobroci serca, których w swym przekonaniu nie posiadała – bolała ją ta matematyka emocji, rygorystyczne ćwiczenia z geometrii uczuć, arytmetyka kontekstów, trudna do rozwiązania nierówność oraz jej bolesny, niemożliwy do zaakceptowania wynik; nie zamierzała poddawać się wrażliwej konwencji malowniczego romantyzmu, pełnego wzlotów i upokorzeń, upstrzonego łzami, zakończonego porażką – lubiła osiągać sukces, a sukces, jak wierny pies, zazwyczaj ocierał się czule o jej nogawki. Na słowa Sohvi uśmiechnęła się blado, nieprzekonana.
    Co to za miłość… która wymaga od ciebie tak wielkich wyrzeczeń? Która odbiera ci szczęście w imię pokornie wypowiedzianej formułki, złotej obrączki, którą w każdej chwili można zsunąć z palca i położyć na blacie? – odparła spokojnie, wbijając klin szyderstwa z opieszałą, leniwą powolnością, przejęta precyzją z jaką ostrze miało ledwie ugodzić w dudniący pod skórą narząd, tknąć go chłodem trzeźwego racjonalizmu. Nachyliła się do przodu ponad niskim stolikiem, sięgając po okrąg zdjętego przez Sohvi pierścionka, skromnej, gładko ciosanej biżuterii, która połyskiwała w słabym świetle wpadających do pokoju promieni. – Obietnice, w których powodzenie nie jesteśmy w stanie uwierzyć, z góry skazane są na porażkę, na nieszczęście. Czyż nie możesz go kochać, nie oddając mu siebie na własność? Czyż on zdolny jest w ogóle kochać cię miłością prawdziwą, wiedząc, że to nie przy jego boku pragniesz spędzać noce? Czy nie zakrawa to o egoizm? – kącik jej ust drgnął w krótkim, znaczącym uśmiechu, błękit spojrzenia jeszcze przez chwilę tkwił tymczasem zatrzymany na obręczy obracanej w palcach biżuterii, zanim na ponów przeniósł się na płótno twarzy przyjaciółki. – Mężczyzna nie jest w stanie podarować ci tego, czego potrzebujesz. Nigdy nie będzie. – dodała zaraz, a w jej słowach przebiła się nuta melancholii, uporczywa nić wpleciona w tembr dźwięcznego głosu.
    Odłożyła obrączkę z powrotem na przeszklony blat stolika, a wpadająca przez okno śreżoga mdłego, październikowego światła odbiła jej złotawy połysk w pustym, naznaczonym szkarłatem wina kieliszku. Przyjęła surowe, spoważniałe spojrzenie Sohvi tak, jak długie lata przyjmowała oschły gniew matki – unosząc nieznacznie brodę, rozciągając baldachim jasnych, długich rzęs ponad błękitną kroplą swego pozbawionego wahania spojrzenia, chłodu gorliwej determinacji, która tkwiła w niej już w dniu, w w którym przyszła na świat.
    Jeżeli rzeczywiście jest człowiekiem tak drogim i wspaniałomyślnym, na jakiego malujesz go w swoich zwierzeniach, zauważy, że jego obecność – jego miłość – ci nie wystarcza. Niezależnie od tego jak uparcie postanowisz go usprawiedliwiać, mnie wciąż wydaje się, że u genezy swych pobudek i rozumowania niewiele różni się od innych mężczyzn, tak samo jak on ograniczonych. – westchnęła cicho, spoglądając na zaczerwienione piętno swych ust, które odbiło się niczym kalka na kartce smukłej, kobiecej szyi; po chwili, wolnym, beztroskim ruchem podniosła się z kanapy, znikając z zasięgu mierzącego ją wzroku, by zaraz przystanąć za utwardzonym oparciem, z dziecięcym zaciekawieniem obserwując jak ciemne, krucze włosy przyjaciółki opadają gładką taflą na jej smukłe ramiona. – Mnie na niczym nie zależy, wiesz. – wprawnym ruchem dłoni obwiązała złotą, satynową chustkę wokół szyi Vanhanen, dopełniając jej barwą wytworności kobiecego ubioru, za luźno zawieszonym materiałem ukrywając dowód swej nieposkromionej, sztubackiej czułości. – Na niczym, oprócz ciebie. – uśmiechnęła się życzliwie, siadając z powrotem, jak troskliwa matka, na miękkiej poduszce kanapy i wyciągając prawą dłoń do przodu, by w jej łagodne objęcie ująć smukłe, pozbawione obrączki palce Sohvi. – Dlatego uważam, że nie mogłabyś nigdy pociągnąć mnie za sobą – nawet naumyślnie. – jej drobne, karmazynowe wargi przeciął kolejny grymas, pozornie żartobliwy, lecz pod tą słodką, ironizującą fasadą kryjący pewne złowrogie skłonności, cienką nić, po której wprawny obserwator dotrzeć mógłby do kłębka zakazanej, demonicznej natury. O ile darzyła Sohvi szacunkiem, o tyle dla Nikolai’a nie miała go wcale – w imię własnego dobra (wspólnego dobra) gotowa była wetknąć twardy obcas swej obecności w czyste frędzle dywanu ich wspólnego życia, bez poszanowania dla uczuć, które w głębi duszy uważała za błędne fatamorgany utkanych w młodości oczekiwań, efekt przyzwyczajenia, nakazującego obawiać się zmian, drżeć w lęku przed nieznanym, tkwić w karcerze swego ustawicznie spokojnego życia, prozaicznych problemów i bezbrzeżnego znudzenia.
    Nie była przyzwyczajona przegrywać – i przegrać nie zamierzała.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Z niezrozumieniem znała się bardzo dobrze – był to być może jedyny stały towarzysz w jej życiu, w którego lojalność i niezawodną obecność nie miała powodów nigdy wątpić, choć początkowo naiwnie dawała sobie ku temu młodzieńcze pozwolenie. Świadomość własnej samotnej indywidualności objawiła jej się bardzo wcześnie w bolesnym kurczu serca, kiedy jako jedyna wśród rówieśników nie przejawiała żadnych symptomów magiczności, pomimo nieubłagalnie wymykających się z jej rąk lat coraz bardziej obciążonego cichym ojcowskim wyrzutem dzieciństwa. Albo kiedy próbowała wieść życie pośród ludzi zwykłych, w ich świecie tak diametralnie różnym od galdryjskiego, tak przez nią nienawidzonym, z każdym upływającym dniem wysiłku coraz bardziej; lub kiedy w rzeźbie pokazywanej śniącym nie mogła wyrazić swojej miłości do Midgardu i kiedy ten sam Midgard przyjął jej oddanie z niechętnym lekceważeniem. I wtedy, gdy po raz pierwszy ucałowała słodkie, dziewczęce usta i miała wrażenie, że serce wyskoczy jej zaraz z piersi, wyrwie się spomiędzy rozchylonych w zdumieniu warg i roztworzy zdradliwie przed oczami roześmianych koleżanek, wymieniających czułości z beztroską lekkością, zagadkowym brakiem podobnych do niej doznań: wymykającego się w poruszeniu oddechu, gorączkowego rozedrgania wybuchłego w sercu, przyjemnego szumu w uszach – i dotkliwego szarpnięcia bólu, gdy nieśmiało sięgnęła po dłoń leżącą zaraz obok i napotkała zaskoczone spojrzenie, płytkie i zdziwione, i choć nie było wcale niechętne, zdawało się nie posiadać w sobie choćby namiastka uczuć podobnych do jej własnych. Otrzeźwiło ją to jeszcze gorzej niż mogłoby to zrobić odrzucenie, to nierozumiejące zdumienie szeroko otwartych w niemym pytaniu oczu, dających jej uwagę, ale nie taką, jakiej się spodziewała; ugodziło ją tak silnie, że odtąd potrafiła być dla przyjaciółki tylko paskudnie nieprzyjemna, jakby chciała ukarać ją za to, że nie potrafiła pojąć znaczenia tego pocałunku, tego spojrzenia, tych uczuć, jeszcze dziecięcych, nie znających odtrącenia, w młodzieńczej egocentryczności nie spodziewających się tego, że mogłyby nie zostać odwzajemnione. I wtedy, kiedy pragnęła mieć ukochaną na własną tylko wyłączność, kiedy prosiła ją o to, o poważne potraktowanie jej afektu, o związanie się czymś trwalszym niż przelotna uciecha, nim nie porwie jej rozpędzony nurt towarzyskich i rodowych zobowiązań. Nieskończony ciąg zdarzeń zamykający ją w dotkliwej świadomości, że w swoim doświadczaniu jest zupełnie sama – że mogła próbować przetkać empirię w niewystarczające słowa, absurdalnie umniejszające uczuciom bez względu na doniosłość ich brzmienia (artykulacja okrajała je do formy znośnej dla drugiego człowieka), ale nikt inny nie mógł czuć tego razem z nią, dokładnie tak, jak ona odczuwała, z identycznej jej perspektywy, absolutnego centrum jej tożsamości, osobistego centrum wszystkiego.
    Gdzieś po drodze przestała się tłumaczyć.
    Mirjam mówiła racjonalnie. Wyłuszczała jej prawdę w sposób ostentacyjny, zuchwale zadartym palcem wskazując jej wybrzuszenia błędów, poruszając się jednak poza peryferiami sytuacji, której Sohvi doświadczała w jego duszącym zogniskowaniu. Vanhanen obserwowała ją przy tym z cierpliwą, przyczajoną powagą, odruchową ciekawością dla jej poglądu, ale przez uporczywy pryzmat swoich wrażeń, grubą szybę pułapki, w którą niksa pukała z niewątpliwą dorzecznością, słusznie sugerując jej roztrzaskanie. W gruncie rzeczy szkliwo zamkniętego nad nią klosza było jednak problemem najmniejszym; konsekwencje jego rozbicia, ostre odłamki wżynające się w jej reputację i godność, utrata statusu i pogarda – to wszystko mogłaby jeszcze znieść, wiedziała, że potrafiłaby to znieść. Ale patrząc na Mirjam, pragnąc jej ust i jej miłości, bała się myśleć o czasie innym niż teraz, bo pod powiekami marzeń o wspólnej przyszłości niezmiennie tkwiły koszmary ręki cofającej się z jej uścisku, odwracanych od niej zobojętniałych, znużonych już oczu, beztroskiego uśmiechu, którego śliczny grymas zachwycał ją dzisiaj, ale na dzień jutrzejszy rzucał okrutny cień niepewności.
    Miłość zawsze jest w pewnym stopniu zaborcza – zauważyła w pewnym momencie, powołując się na jej własne słowa, wtrącając to jednak nie dla dyskusji, ale z wyraźnej przekorności, jak igiełka wbijana dla satysfakcji w odsłonięte ramię, niewinny sztych zaburzający rytm wykładanej jej krytycznej reprymendy. Nie oponowała więcej, nie próbowała zaprzeczać wysuwanym przez niksę faktom, bronić siebie czy swojego męża; z poczuciem niejakiego otrzeźwienia pozwalała jej perspektywie otworzyć przed nią odmienny widok na własne położenie. Zaskakująco błędny, ale zuchwale pewny siebie i wnikliwy – nawet wywlekając trzewia jej małżeństwa na światło wątpliwego obiektywizmu i wymierzając kolejne ocucające policzki, Mirjam wydawała się emanować trudnym do odparcia urokiem, który wzbudzał w niej osobliwą, ożywczą mieszankę czułości i frustracji.
    Kiedy mówiła o Nikolaiu, niosąc w dłoniach połyskliwą satynę apaszki, nie mogła powstrzymać podrygu zdradliwego uśmiechu, niejednoznacznego i zbladłego, choć starała się zachowywać niezmiennie konieczną powagę. Zdawała sobie sprawę, że kochała jej słuchać, kochała meandry jej myśli kwitnących w zdania śmiałych wniosków, kochała, kiedy zanurzała drobne perły zębów w miękkiej słabiźnie męskiej ułomności i kochała szczególnie, kiedy drażniła kłami osądów skórę jej własnego ego. Było w tym coś urzekającego, do tego stopnia, że gdy usiadła obok niej z uwodzącym wyznaniem drżącym jeszcze w powietrzu i złapała ją za dłoń, z trudem pohamowała się, by nie pocałować jej znowu, z kaprysu urzeczonego serca, między pocałunkami prosić ją, by mówiła dalej, by wyszeptała wszystkie swoje presumpcje, żeby spróbowała ściągnąć z niej wszystkie warstwy pozorów i z siebie wszelkie ograniczenia jakiejkolwiek łagodnej subtelności.
    Mówiąc o moim małżeństwie, zdajesz się zapominać, że nie była to nigdy decyzja jednostronna – odpowiedziała wreszcie zamiast tego, splatając ich palce ze sobą, mówiąc z niegasnącą sympatią, pomimo wydźwięku własnych słów – nie była, kiedy prosił mnie o rękę i dzisiaj wciąż nie jest. Nie potrafiłabym wprawdzie powiedzieć, że Nikolai jest jakkolwiek winny mojego nieszczęścia, w każdym razie nie tak, jak to sobie wyobrażasz. Oceniasz go zbyt surowo, jeśli uważasz, że jakimś sposobem trzyma mnie w tym związku wbrew mojej woli, że byłby w do tego skłonny czy może nawet w ogóle zdolny. – Opuszką kciuka rysowała cierpliwe kręgi na gładkiej skórze jej dłoni, wyobrażając sobie, że w objęciu ich złączonych dłoni płoni się iskra tej naiwnej nadziei na faktyczne szczęście, był to jednak przebłysk ledwie fantomowy, echo dawnej łatwowierności.
    Lub też to mnie oceniasz krzywdząco, zakładając, że pozwoliłabym mężczyźnie zapędzić mnie pod mur podobnego zobowiązania, gdybym sama nie była temu przychylna – zauważyła, uważnie śledząc błękit jej spojrzenia; uśmiech, wcześniej jeszcze enigmatyczny, wezbrał na jej licu w nieukrywane już figlarne rozbawienie. – Czy tym według ciebie w tej sytuacji jestem? Biedną, pożałowania godną, uciśnioną kobietką, stłamszoną prymatem swojego męża? Zasmucasz mnie.
    Wbrew tym słowom, nie zdawała się wcale przygasnąć; jaśniała niesubtelnie zadowolonym tryumfem, kiedy nachylała się naprzód, by ucałować znowu jej słodkie usta, krótko, dla ułagodzenia wzbierającej w niej niespokojności.
    Nie musisz szanować mojego małżeństwa, to zrozumiałe, że nie chcesz, zrozumiałe, że nie będziesz; i ja zamierzam zresztą jego szacowność profanować razem z tobą, bo jak słusznie zauważyłaś, nigdy nie będzie w stanie dać mi tego, czego potrzebuję i nigdy nie będzie mi wystarczał – mówiąc to, podniosła wolną rękę, by opiekuńczym gestem odgarnąć jasne pasma włosów z jej policzka, zasunąć je z dbałością za delikatny płatek ucha, objąć w końcu jej twarz z łagodnością, którą zakrywała subtelny imperatyw postawy – ale muszę oczekiwać od ciebie pewnej subordynacji – psotliwe drgnięcie w kącikach ust wyprzedziło przekorną prowokację pobrzmiewającą w złagodniałej szorstkości głosu – przynajmniej w kwestii szanowania moich decyzji.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Jej życie, od samego zarania, zdawało się być gładkim pasem startowym, śliskim szkłem jeziora, po którym sunąć można by bez lęku, że lód zaskrzypi pod naciskiem stopy, a kra pęknie, oblewając ciało chłodem zdradzieckiej wody, wbijając w cienką, filigranową skórę igły paraliżującego mrozu, zasiewając w sercu ziarna przerażenia, obawy, że głowa już nigdy nie wydostanie się na powierzchnię. Parła przed siebie bez względu na ostre słowa dezaprobaty, które stawiano jej na drodze, omijała przeszkody zwinnym slalomem, biegła, choć stopy kłuły ją od nierównej chropowatości podłoża, śmiała się głośno, mimo że okoliczności nakazywały zachować spokój – pokonywała kolejne lata dorosłości, nie plewiąc barwnego ogródka swojego życia, pozwalając by na tej samej glebie rosły smukłe, wiotkie łodygi kwiatów o soczystym kolorycie oraz szkaradne pnącza chwastów, które odnalazły dla siebie miejsce w krajobrazie jej biografii, wpisując się w tę przestrzeń tak dobrze, że spoglądając na nią z oddali, można by ich nie zauważyć. Ale były – oplatały się swymi łapczywymi mackami, pochłaniając ciepło słonecznych promieni, wystawiały swe groźnie najeżone liście jak dzieci, które widząc nielubianego rówieśnika, podstawiają mu nogę, ze śmiechem patrząc, jak przewraca się do przodu, ocierając policzek o twardą fakturę podłoża. Pokrzywy, kąkole i bodiaki pozostawiały na jej łydkach cierpkie, swędzące otarcia, Mirjam robiła jednak wszystko, aby nie poświęcać im uwagi, zawsze starając się zachować swą naturalną, chłodną aseptyczność, lico surowe niczym fajansowe płytki w rzeźni – po robocie wymyte na błysk.
    Imię przyjaciółki dotarło do niej po raz pierwszy wypowiedziane cudzym głosem, tonem ubranym w pełną drwiny dezaprobatę, nasączoną ciekawością niechęć podobną tej, która od stuleci skłaniała ludzi do przyglądania się cudzym tragediom, zaszczepiając w ich naturze niemożność odwrócenia wzroku od katastrofy. Wyszarpnięta z oków nudy, śledziła wówczas wartki strumieniem plotki, zaintrygowana błahością faktu, że mogłaby okazać się fałszywa oraz zafascynowana nutą nadziei, że była prawdą – podążała za cienką, czerwoną nicią, której kręty szlak doprowadził ją do kłębka burzliwych faktów, kobiety zdolnej tchnąć w nią zalążek uczucia, o który dotąd nie potrafiła się podejrzewać, miłość oscylowała wszak nieustannie wokół jej życia w postaci pełnych skruchy spojrzeń ojcowskiego zatroskania, psiego oddania przypadkowych, natchniętych magiczną aurą adoratorów, przelotnych pocałunków składanych na czerwieni kobiecych warg, nigdy nie była jednak czymś stałym, pierwiastkiem, który chciałoby się pochwycić w dłonie jak owada, nigdy nie towarzyszyła jej zazdrość, ufność ani oddanie, chociaż jej wargi wypowiadały bowiem niekiedy słowo miłość, adresat tego wyjałowionego z wartości określenia odgrywał w jej świadomości zazwyczaj rolę przelotną i nieistotną – mówiła miłość, lecz myślała przyjemność, satysfakcja, prawda. Przez długie lata pragnęła poczuć w swym sercu to, o czym z tak tkliwą rozwiązłością pisano w książkach, o czym nagrywano łzawe filmy i pisano smętne, melancholijne piosenki, teraz, kiedy zdawało jej się, że uwięziła podobne uczucie w kostnej klatce swej ptasiej piersi, nie wzbudzało ono w niej zadowolenia, a frustrację – ponurą niechęć wobec faktu, że nie mogła posiadać jej na własność.
    Na słowa Sohvi, przekornie przytaczające truizm jej własnej wypowiedzi, pozwoliła by kąciki ust drgnęły w tanecznej aprobacie, skłaniając uśmiech ku grymasowi przyjaznego uśmiechu, przekornego porozumienia, którego stenogram odczytać mogły jedyne one dwie. Dopiero po chwili na gładką powierzchnię jej twarzy wdarła się pojedyncza rysa, fala przecinająca błękitną taflę spokojnego morza, pojedyncze zgniecenie na białej kartce papieru – przekrzywiła się nieznacznie, opierając lewe ramię o miękką poduszkę kanapy i spoglądając na kobietę z uwagą, konsternacją przeplecioną fastrygą szczerego zdziwienia, puginał którego musiała chwycić, zanim drgnął, wymierzony ostrzem w dyskomfort wyłożonej jej na tacy prawdy.
    Mówię tylko, że być może popadłaś w łaskę obyczajów, nakazujących nieustannie oglądać się przez ramię i trwać wiernie przy podjętej wcześniej decyzji, niezależnie od tego, czy jej skutki wciąż nas zadowalają. – odparła powoli, przenosząc błękit spojrzenia na dłoń Sohvi, wodzącej delikatnie po sklepieniu jej śródręcza, po czym unosząc go z powrotem na jej twarz, zaklętą w płótno ustawicznego spokoju, powagi, za którą ją podziwiała, która wbijała się jednak również w jej umysł jak drzazga, nieprzyjemne swędzenie podrażnionej tkanki – pragnęła wyłuskać z jej wnętrza bunt wobec karceru, w jaki pochwyciło ją małżeństwo, dostrzec na jej twarzy emocje ożywione butnym dudnieniem serca. – Ojciec opowiedział mi kiedyś historię o psie, który, dziesięć lat trzymany w ciasnej, drewnianej budzie, nawet po otwarciu jej obitych żelazem drzwi nie chciał wyjść na zewnątrz, przykuty klaustrofobicznym przyzwyczajeniem do ulotnych pozorów swego bezpieczeństwa. – dodała po chwili, wymuszając intencjonalną pauzę, której impakt zdawał się rozpłynąć, jak słodka powłoka miodu, po dzielącej ich atmosferze. – Oczywiście nie uważam, że obawa jest owocem twojego uciśnienia, jeżeli tak pragniesz je nazywać, lecz nie rozumiem, dlaczego zobowiązanie to jest dla ciebie w jakimkolwiek stopniu ważne ani też dlaczego okowy męskiego ograniczenia są czymś, ku czemu się skłaniasz, co więcej, czemu jesteś najwyraźniej przychylna, pomimo tylu zdrad, których się względem niego dopuściłaś. Nie wierzę, byś robiła to wszystko jedynie ze wzgląd na nazwisko czy dobre wychowanie. – westchnęła cicho, uśmiechając się troskliwie i odgarniając dłonią natrętny liść epipremnum, który nachylił się ku niej ponad oparciem kanapy, zwieszając swą giętką, zieloną łodygę. W obliczu figlarnego rozbawienia, które przedarło się przez stoicką powagę kobiecej twarzy, parsknęła cicho, odwzajemniając tę swobodę wesołością własnego uśmiechu.
    Nie bądź naiwna. – odparła lekceważąco, pochłaniając subtelność kolejnego pocałunku, złożonego nienachalnie na karmazynowej czerwieni jej drobnych warg. – Kim ty według siebie w tej sytuacji jesteś? Wierną żoną niezdolną uchylić prawdy przed swym mężem? Niezdecydowaną kokietką, zabawiającą się uczuciami młodych pań? – odbiła rakietką kąśliwości nieprzyjemność postawionych wcześniej insynuacji, rozchylając usta w figlarnym, sztubackim dowodzie swego braku zawiści czy złych intencji, których blade widmo czaiło się na linii horyzontu, gotowe podszyć swym nieprzyjacielskim ściegiem o jedno pytanie za dużo, o kilka słów zbyt wiele. – Nie muszę szanować twojego małżeństwa. – powtórzyła jej słowa, obracając je w ustach jak cukierek. – I, jak się domyślasz, nie zamierzam, jeżeli twoja decyzja jest jednak ostateczna, zdaje się, że wpojono mi wystarczająco wiele pokory, aby na przekór twym postanowieniom nie mieszać się w sprawy, które mnie nie dotyczą. – dźwięczny tembr jej głosu nabrał egzaltowanej rezolutności, napęczniały afektowaną teatralnością podobnego wyznania. – Ale przecież mnie dotyczą, prawda? Przynajmniej w pewnym stopniu. – wąskie brwi uniosły się ku górze, a spojrzenie złagodniało, opadając powolnie na ich dłonie, palce splątane ze sobą we włóczkę przelotnego zauroczenia. – Chciałabym wiedzieć. Co takiego w nim widzisz? Co takiego sprawia, że mimo sprzecznych potrzeb tak usilnie pragniesz pozostać u jego boku?
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Musiała mimowolnie wzdrygnąć się wewnątrz siebie, kiedy okutane w racjonalność stwierdzenie otarło się nieprzyjemnie o skrzętnie odsuwany od siebie nowotwór narastającej w niej z upływem kolejnych lat obawy; poczuła jak pod nieostrożnym dotykiem tych słów coś się w niej przezornie cofa niby trącone dłonią liście mimozy, w odruchowej defensywnie uchyla się przed wzrokiem odkrywanego przed nią spostrzeżenia. Myśl, że gdyby poświęciła temu dłuższą chwilę trzeźwiejszej refleksji – bez usilnych prób usprawiedliwienia swoich decyzji i zakrywania terminem wyboru zjawiska, które być może nie było niczym więcej ponad tchórzostwem –  musiałaby przyznać jej ostatecznie rację, przepełniała ją dojmującą trwogą, kłębiącą się złowrogo u samych fundamentów świadomości samej siebie. Ilekroć zbliżała się kiedykolwiek do podobnie uwłaczającego wniosku, rozszerzonymi od wina źrenicami wpatrując się w zmęczoną bladość własnej twarzy, czując jeszcze na skórze palące szlaki wyrysowane niezdarną dłonią, na nadgarstkach uścisk stanowczych palców, niedelikatną nachalność pocałunków odbierających jej oddech uporczywie, póki nie zaszyła się w bezpiecznej mgle odrętwiałego odseparowania poszukującej tchu jaźni od poddającego się ciała, ilekroć dostrzegała szklistość zrezygnowanej rozpaczy zasnuwającej ciemność własnych tęczówek, usilnie zaciskała powieki, byle nie przyznawać pochopnie czegoś, czego nie mogłaby unieść. Przecież nie cierpiała, nie była w żaden sposób zniewolona, wszystko to było jej własną decyzją, żadnym więzieniem, ale dobrowolnie nasuniętym na bezgranicze nieba kloszem wygodnego bezpieczeństwa; i gdyby tylko przestało jej to odpowiadać, przecież potrafiłaby bez problemu go z siebie zrzucić, to duszące szkło zamkniętej nad niej konchy, śnieżnobiały welon, nachalny ciężar rozgorączkowanego ciała. Przerażała ją zawiązka myśli, że mogłaby tkwić w tym ze znużonego przyzwyczajenia – że zamykała się w stagnacji małżeńskiego życia, bo istotnie gdzieś w tym wszystkim zatraciła żywą niepokorność, na której opierała przecież od zawsze swoje pragnienia i ambicje.
    Stałaś się nudna i przeciętna jak wszystkie te stłamszone kobiety; stałaś się zależna, posłusznie udomowiona, wyżęta do cna z wszystkiego, co czyniło cię szczególną – oddałaś to nie dobrowolnie, ale ze strachu, ze zwykłego parszywego strachu, poświęciłaś swoją autonomię i śmiałość marzeń, składając się w ręce, które nie potrafią cię ogrzać, przelewasz się łzami przez niezdarność palców, gdy powinnaś je wściekle kąsać; tym się stałaś, psem więzionym na łańcuchu dogodnego nawyku, matka byłaby z ciebie niepomiernie dumna – wyzierało z patrzących na nią bliźniaczych źrenic, podchodziło do gardła gruzłem goryczy; zamykała więc oczy, zbierała włosy w doskonale poskromiony węzłem kok, malowała usta wiśnią animuszu, którego – mylisz się – nigdy nie utraciła. Była niezależna w jedyny sposób, jaki się naprawdę liczył. Nic się nie zmieniło. Zgadzała się na koniecznie, przemyślane ustępstwa dla korzyści, żyła wygodnie, w gruncie rzeczy dorzecznym, znośnym – puść, poczekaj, proszę – kosztem.
    Starała się nie unosić złością, choć ta majaczyła na horyzoncie ostrzegawczo, czujnie wodząc za słowami niksy, sięgających dedukcją tak ryzykownie daleko; jej łagodny głos działał jednak paliatywnie, stępiając kły wygłaszanych wyrzutów tak skutecznie, że nie mogła się otwarcie wobec nich obruszyć, nie zdradzając przy tym tkliwości nerwów, w jakie uderzała. Spuściła zatem tylko na chwilę wzrok, grymasząc subtelnie na historię o psie, pozornie jedynie z powodu niefortunności porównania, obserwowała ich splecione dłonie, kiedy następująca później pauza subtelnie prowokowała ją do reakcji, której nie chciała udzielać. Nie tak wyobrażała sobie ich pierwsze godziny na osobności, nie takie scenariusze snuła w oczekiwaniu na ten dzień, nie takie słowa upuszczała między klatki wyobrażeń, tłocząc je w przejrzystość głosu niksy, choć teraz zaczynała rozumieć, że nie mogło potoczyć się inaczej. Prędzej czy później musiały stanąć w obliczu tej ostatniej bariery, którą sama między nimi stawiała – prędzej czy później musiała wyjaśnić dlaczego. Być może istotnie prędzej było wyjściem dogodniejszym, choć trudnym; nie bała się samych pytań, ale bała się odpowiedzi, których nie chciała wikłać w mylące barwy fałszu, w każdym razie nie przy niej. Słuchając jej słów, tych rzeczywistych, odległych od tego, co chciałaby słyszeć, wyczuwała podskórnie, że ją rozczarowywała, świadomość tego wydawała się nieuchronna. Uderzało ją to tym silniej, że przecież niejednokrotnie w przeszłości siedziała na jej miejscu, z młodzieńczym sercem niechcącym zaakceptować odmowy, przeświadczeniem, że przecież wszystko to można obrócić na ich korzyść, przekonaniem, że jest w stanie zmienić zdanie kochanki; ściskała delikatne dłonie zaborczo i żądała wyjaśnień, nigdy nie wystarczających, choć nie potrafiła być nigdy przy tym tak cierpliwie spokojna jak Mirjam.
    Nigdy się nie bawiłam – odpowiedziała bez chwili zawahania, zbijając jej kąśliwość opanowaną jeszcze szczerością, podnosząc spojrzenie z jej ust na błękit wpatrujących się w nią uważnie oczu, wahając się między powagą, a instynktowną potrzebą sięgnięcia po odciążające atmosferę rozbawienie; w końcu zawtórowała jej delikatnym uśmiechem, zgadzając się na tę ostrożną rozgrywkę prowadzoną przy samej granicy życzliwości. – Kochałam szczerze każdą z tych kobiet, nawet jeśli od samego początku wiedziałyśmy, że nie ma to przyszłości. Czasem, na początku, zanim jeszcze zgodziłam się przyjąć Nikolaia, wbrew rozsądkowi wierzyłam w istocie, że możemy tę przyszłość mieć, jeśli tylko zechcemy. Kochały mnie, przynajmniej tak twierdziły, ale tego pragnienia nigdy nie potrafiły jednak odwzajemnić, z różnych powodów – zauważyła, głaszcząc opuszką kciuka gładki, zaróżowiony policzek. Cofnęła w końcu dłoń od jej twarzy, odnalazła jej drugą rękę i przyciągnęła je obie, zbierając w delikatny uścisk wsparty swobodnie o jej uda. – Nawet kiedy w końcu przestałam hołdować tym bzdurnym marzeniom, a kiedyś musiałam wreszcie z nich otrzeźwieć dla własnego dobra, nigdy się nie bawiłam.
    Pytania, których musiała się spodziewać, wpadły w końcu między nie z zaskakującym spokojem; z opanowaniem, którym czuła się nieomal ugodzona. Jakąś cząstką siebie chciała, żeby Mirjam się na nią zdenerwowała, żeby żądała rozsądnego wytłumaczenia bez ogródek i wyrozumiałości, żeby powiedziała jej w słowach zupełnie surowych i odartych z łagodzącego brzmienie puchu elokwencji, czego od niej wymaga, nawet jeśli w odpowiedzi mogłaby tylko uciszać ją rozpaczliwą, desperacką czułością zasłaniającą niezdolność złożenia jakiejkolwiek zadowalającej obietnicy.
    Obawiam się, że cię zawiodę, ale nie chcę cię okłamywać – oznajmiła najpierw, spuszczając spojrzenie na ich dłonie zaraz za nią, nachylając się naprzód, by wesprzeć czoło o jej również pochyloną skroń. Ich palce oplatały się w siebie tak naturalnie, lgnęły do ciepła cudzej dłoni, wpasowywały się w siebie mimowiednie. – Jesteś jeszcze młoda, Mirjam, znacząco młodsza ode mnie. Nie mówię tego, żeby umniejszyć twoim uczuciom, nie zrozum mnie, proszę, źle; jesteś młoda, pełna jeszcze tej wspaniałej, urzekającej energii. I tak cudownie żądna wrażeń, czy nie? Co, jeśli nie będę w stanie dotrzymać ci w tym kroku? Jesteś w dodatku niezwykła, dla ciebie czas płynie inaczej, jest znacznie bardziej wyrozumiały i dobrotliwy, mnie przed jego biegiem nie chroni nawet magia – urwała, wyczuwając w krtani znajome naprężnie strun głosowych; cieszyło ją, że nie patrzyły na siebie, że mogła zamknąć oczy, sunąć opuszką po ciepłej skórze, ścisnąć delikatnie jej palce, jakby bała się, że zaraz wysuną się z jej dłoni. – Oczywiście, moje małżeństwo ma wiele przyziemnych, wygodnych korzyści, jak się pewnie domyślasz; komfort finansowy i wszelkie przywileje towarzyszące dobremu nazwisku. Poza tym jest mi przede wszystkim również szczerym przyjacielem, naprawdę go kocham, choć nie tak jak powinam, ale dzięki temu to wszystko jest przynajmniej trochę łatwiejsze. – Przymykając powieki, czuła na swoim policzku ciepły powiew oddechu, winny i lekko miętowy. – Nikt przed Nikolaiem nigdy nie ośmielił się obiecać mi dozgonności. Kiedy go poznałam, nie wierzyłam już chyba, że w ogóle mogę czegoś podobnego oczekiwać; dłonie, które zdołałam pokochać tak silnie, nieodmienne wymykały mi się i oddawały w obce objęcie. Ile razy można przez to przechodzić? – Przez posępną spoważniałość przebrzmiało kwaśne rozbawienie, cierpkie i zrezygnowane. Odetchnęła dyskretnie, błagając w duchu, by się nie cofała, na bogów, żeby nie puszczała jej rąk. – Nie mówię, że to niemożliwe, Mirjam, ale nie możesz tak wcześnie wymagać ode mnie podobnej decyzji.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Piękna fatamorgana rzeczywistości musiała w końcu rozpłynąć się w falującym, pustynnym powietrzu, uciec sprzed oczu jak rozwiana wiatrem mgła, pozostawiając po sobie ledwie ulotne, słodkie wspomnienie oazy – świata, który nigdy nie istniał wśród saharyjskich piasków, wytwór bujnej, spragnionej uniesień wyobraźni, świątyni pragnień, które, niby tantalowe owoce zawieszone nad głową, były w gruncie rzeczy odległe i niemożliwe do osiągnięcia. Widziała to w lineaturze twarzy przyjaciółki, w przezornym błysku jej kasztanowego spojrzenia, w sposobie, w jaki dłonie ułożyły się zapobiegawczo na jej smukłych palcach, w jaki usta pozostawiały pocałunki na karmazynowych wargach, a wówczas w jej własnym umyśle rozpalał się płomień niespokojnej obawy, jak gdyby jedna z uniesionych dotąd zastawek umysłu opadła teraz ze zgrzytem, forteca młodzieńczego, miłosnego uniesienia szarpnęła niepewnie za liny zwodzonego mostu, pozwalając przejrzeć przez zaślepiającą ją dotąd mgłę gorejącego zauroczenia i dostrzec słońce takim, jakim było w rzeczywistości – ognistym i rażącym.
    Małżeństwo było zawsze jej oczach przeszkodą niską i nieistotną, ułożoną z drewnianych kłód niewysoko nad ziemią, teraz, słuchając słów Sohvi, zdawało jej się jednak, że zależność ta, zaklęta w artefakcie złotej obrączki, urastała do wielkości obronnej twierdzy, warowni otoczonej murowaną kaponierą, zaostrzoną w trójkątne raweliny, otoczoną umocnieniem wojskowej reduty; nie była przyzwyczajona do podobnych fortyfikacji, całe życie wyciągając dłonie po soczystość własnych pragnień, przedzierając się ku laurom nieodzownego triumfu, choćby pod gąsienicami jej czołgu polec miały całe wioski, w towarzystwie Vanhanen nie potrafiła jednak zdobyć się na podobną brutalność i chociaż chęć pozbycia się wszystkiego, co stało na drodze do ich utkanej marzeniami szczęśliwości drażniła pazurami swej niecierpliwości, szczere uczucie oplotło jej pierś wystarczająco silnie, by wmusić ciało w latami odrzucaną dojrzałość – nie potrafiła stać się przy niej człowiekiem w zupełności złym, choć wrodzona, kąśliwa roszczeniowość nie tkała również drogi ku moralnej ekspiacji, drażniąc na nic nieprzydatną pociechą, że miłość ma w sobie kluczowy element nieśmiertelności, że, jak lotna trucizna, istnieje nawet na długo po tym, jak można by sądzić, że w zupełności się ulotniła.
    Te bzdurne marzenia trzymają cię w okowach nieszczęścia, do którego nie chcesz lub nie potrafisz się przyznać, choć mnie wciąż ciężko uwierzyć, że mogłabyś tak ślepo podążać za powinnością, podporządkowywać się absurdalnym obyczajom narzuconym nam odgórnie przez mężczyzn, którym wciąż wydaje się, że dzierżą jakiekolwiek zwierzchnictwo nad światem kobiet. – odparła, ręką znowu sięgając uparcie ku dłoni przyjaciółki, kciuk przesuwając opuszkiem od nadgarstka do grzbietu dłoni, uśmiechając się łagodnie, choć już bez zrozumienia. – W imię miłości? Lubisz ją tak nazywać, kiedy o nim opowiadasz, ale to nie jest miłość, nie taka, o której piszą poematy, nie taka, którą zabiera się ze sobą aż po grób. – westchnęła, nachylając się ku niej, czułym gestem wodząc dłonią wzdłuż linii łabędziej szyi, pozwalając by kącik ust drgnął, gdy satynowy materiał apaszki załaskotał wnętrze śródręcza, niby przypadkiem przypominając o sobie w chwili najmniej ku temu odpowiedniej. – Nieważne jak szczerze wierzyłybyśmy w możliwość naszego szczęścia, jak daleko byśmy nie uciekły i jak głęboko się nie ukryły, on zawsze będzie nad nami lewitował, prześwitywał w rozmowach, w gestach, w słowach, którymi przywołujesz go do rzeczywistości. Kiedy o tym myślę, nie potrafię nawet należycie cieszyć się, że cię widzę. – westchnęła, wyginając drobne usta w teatralnym grymasie, jak dziecko, które rozgryzło między zębami lukrecjowego cukierka, gorycz zakamuflowaną wśród podsuniętych mu pod nos słodkości.
    Pierś poruszyła się łagodnie, gdy Sohvi wsparła czoło o jej ciepłą skroń, splatając ze sobą ich palce, które odnalazły swą obecność tak naturalnie, jak gdyby dawno już zlały się jeden, samowystarczalny organizm, przetaczający powietrze przez wspólne płuca, pompujący krew tymi samymi żyłami do tych samych, umięśnionych komór serca.
    Kochałabym cię nawet wtedy. – odparła półszeptem, nieco przekornie unosząc dłoń ku gładkości jej policzka, przesuwając po nim delikatnością opuszek, jak gdyby oczami wyobraźni dostrzegała meandryczne linie piętna nieodzownej starości, kurze łapki pajęczyn wklęsłych w jędrną skórę, rysy obrazujące nabyte latami doświadczenie – uśmiechnęła się krótko na impulsywność własnego gestu, przez żartobliwość uniesionych tanecznie kącików ust przedarła się jednak nuta melancholii, smętna, szara nić niszcząca krzywą fastrygą ścieg ich dotychczasowej relacji, zalegająca jak kropla dziegciu w ogromnej beczułce miodu, drzazga prześwitująca boleśnie przez cienkie, filigranowe płótno skóry. – Zatem lepiej zupełnie się poddać? Twoja nieuchronna starość jest odległym widmem, którym nie powinnaś jeszcze się zamartwiać, podporządkowując całe życie nieszczęśliwemu poczuciu bezpieczeństwa, stabilności, która zdaje się nie być warta oschłego znużenia, jakim cię otacza. Ja, w przeciwieństwie do siebie, nie potrafię narzucić sobie podobnej cierpliwości. – sprostowała chłodno, nie cofając się jednak przed ciepłem przyjemnego dotyku, pozwalając by wymowna cisza zaległa pomiędzy nimi wraz z całym ciężarem westchnień, obaw i niepewności. Nie potrafiła wpisać się pomiędzy ciasno wyjustowane akapity życia Sohvi, w jej codzienną uważność, czujność i gotowość skierowanych ku wnętrzu zmysłów, w odwracanie wzroku od własnych pragnień, w bycie okiem, które zatopiło się w oceanie niepoznanego ciała, w czystość i uporządkowanie, w uprzejme słowa, życzliwe gesty, obrączkę posłusznie wsuniętą na serdeczny palec lewej dłoni – nie było dla niej miejsca w podobnej rzeczywistości, której nieuchronna długowieczność kładła się jarzmem na jej drobnych ramionach, ciele pragnącym unieść stopy ponad powierzchnię i objąć ramionami całe niebo, skraść pstrokatość gwizd zalegających brokatem na atramentowym firmamencie.
    Czy nie dziwne z nas stworzenia, że pozwalamy się tak sprowokować i nasze pierwsze uczucie lokujemy tam, gdzie nie ma żadnej nadziei? Czy smak tej nadzwyczaj nieprzemyślanej czułości nie był zawsze nieco gorzki dlatego, że była daremna? – podchwyciła w wiśniową czerwień warg cytat Rilke, odchylając głowę do tyłu i spoglądając na przyjaciółkę ze słodkim, wciąż czułym przekąsem, przesuwając palcami po gładkim wierzchu jej nadgarstka. – Masz rację, jestem jeszcze młoda, będę tu przez długi czas. – błękit spojrzenia uniósł się ponad czułą miękkość palców, kotwicząc się na licu przyjaciółki z wiernością szczerego oddania, butną, acz łagodną świadomością, że ciężka płyta dzielącej ich relacji pękła pod naporem nałożonych na nią zobowiązań, ugięła się, roztopiona promieniami ciepłego, ostrego światła. – Nawet, czy też raczej w szczególności wtedy, kiedy postanowisz wyrwać się z sieci nałożonych na siebie ograniczeń, kiedy odważysz się złapać moją dłoń pewniej, bez oglądania się za siebie. Bez oglądania się na niego oraz na życie, które raz na zawsze pozostawisz za plecami. – nieoczywiste słowa pożegnania zastygły na miękkiej, zaróżowionej fakturze ust, przypieczętowane woskiem ostatniego, sentymentalnego pocałunku.

    Mirjam i Sohvi z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.