Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999)
2 posters
Bezimienny
Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:22
Czuję jak pulsuje mi skroń, zupełnie jak gdyby ktoś z maleńkim młoteczkiem ustawił się tuż między moją lewą brwią a linią włosów i wygrywał na tym irytującym narzędziu odę swojego życia. W całej tej farsie nie pomaga nawet lekki wiatr, dość rześki i orzeźwiający, zapewne zyskujący na aprobatę, ale na swoje nieszczęście niknący gdzieś pod pośpiechem, irytacją i próbą szybkiego przedostania się z miejsca A do miejsca B.
Kiedyś myślałam, że będę tęsknić za tą dzielnicą; że magicznie wraz z decyzją klamka zapadnie, że zacznę czuć się tu obco i jakiekolwiek przejście idealnie znanym chodnikiem odbije się bolesnym echem w moim sercu; ale prawda jest taka, że stawiam kroki tak samo pewnie, niemalże na oślep i wcale nie czuję się jakkolwiek obco. Nie czuję, że to nie jest już moje miejsce, że powinnam wymazać je z rutynowego myślenia, zamknąć w kartonie podpisanym "stare życie". Być może gdyby takie uczucie się pojawiło, byłoby mi łatwiej. Odciąć wszystko twardą kreską, zarzucić kurtynę, zrozumieć sens słów było i jest. Ale nic takiego się nie dzieje, kamienica wciąż stoi, sąsiedztwo wciąż składa się z tego samego zestawu rodzin, wokół ładnie pachnie nowobogactwem, a świat wcale się nie zawalił.
Budynek wita mnie tym co zwykle – ciszą i lekkim echem, zwyczajem wybierania windy ponad krętymi schodami z ładną balustradą. Jadąc na piętro nawet zaczynam się starać by wykrzesać z siebie odpowiednie uczucie – złość, żal, nostalgię. Ukojenie w postaci sprecyzowania nie nadchodzi, a ja wciąż czuję tylko uporczywy ból głowy. Nie wiem nawet na co powinnam się przygotować, nie wiem jakie karty powinnam mieć przygotowane – moje życie w ostatnich miesiącach to dość duże skupisko nie wiem, więc wypełniam tę część błahostkami, materialnością, na siłę wciśniętym schematem i drobiazgami. Drobiazgiem jest chociażby mój powód pojawienia się tutaj – nie umarłabym bez obrazu abstrakcyjnej malarki, który wisi w małym holu pomiędzy łazienką a sypialnią i który kupiłam w Wenecji podczas jednej z naszych wycieczek, a Maartenowi ten wybór szalenie się nie podobał. Nie umarłabym i nie dostałabym białej gorączki z powodu jego braku w moim mieszkaniu, ale mimo to tutaj jestem – żeby zabrać conasze moje i wypełnić sobie dzień pustym zadaniem. Pretekstem, że mam do zrobienia to i tamto.
Do drzwi docieram niespiesznie, przez ułamek sekundy zastanawiając się czy może zamiast klucza powinnam zadzwonić czy też zastukać mosiężną kołatką. W końcu jednak pęk – teraz już pozbawiony nadmiaru breloków i dodatków – wyłania odpowiedni klucz, który wkładam do zamka, przekręcam i wchodzę – jak do siebie, bo u siebie wszakże jestem.
Nie wiem gdzie jest on; równie dobrze może go nie być, może być w pracy – tak przecież byłoby najłatwiej. I mnie, i jemu. Nam.
Kiedyś myślałam, że będę tęsknić za tą dzielnicą; że magicznie wraz z decyzją klamka zapadnie, że zacznę czuć się tu obco i jakiekolwiek przejście idealnie znanym chodnikiem odbije się bolesnym echem w moim sercu; ale prawda jest taka, że stawiam kroki tak samo pewnie, niemalże na oślep i wcale nie czuję się jakkolwiek obco. Nie czuję, że to nie jest już moje miejsce, że powinnam wymazać je z rutynowego myślenia, zamknąć w kartonie podpisanym "stare życie". Być może gdyby takie uczucie się pojawiło, byłoby mi łatwiej. Odciąć wszystko twardą kreską, zarzucić kurtynę, zrozumieć sens słów było i jest. Ale nic takiego się nie dzieje, kamienica wciąż stoi, sąsiedztwo wciąż składa się z tego samego zestawu rodzin, wokół ładnie pachnie nowobogactwem, a świat wcale się nie zawalił.
Budynek wita mnie tym co zwykle – ciszą i lekkim echem, zwyczajem wybierania windy ponad krętymi schodami z ładną balustradą. Jadąc na piętro nawet zaczynam się starać by wykrzesać z siebie odpowiednie uczucie – złość, żal, nostalgię. Ukojenie w postaci sprecyzowania nie nadchodzi, a ja wciąż czuję tylko uporczywy ból głowy. Nie wiem nawet na co powinnam się przygotować, nie wiem jakie karty powinnam mieć przygotowane – moje życie w ostatnich miesiącach to dość duże skupisko nie wiem, więc wypełniam tę część błahostkami, materialnością, na siłę wciśniętym schematem i drobiazgami. Drobiazgiem jest chociażby mój powód pojawienia się tutaj – nie umarłabym bez obrazu abstrakcyjnej malarki, który wisi w małym holu pomiędzy łazienką a sypialnią i który kupiłam w Wenecji podczas jednej z naszych wycieczek, a Maartenowi ten wybór szalenie się nie podobał. Nie umarłabym i nie dostałabym białej gorączki z powodu jego braku w moim mieszkaniu, ale mimo to tutaj jestem – żeby zabrać co
Do drzwi docieram niespiesznie, przez ułamek sekundy zastanawiając się czy może zamiast klucza powinnam zadzwonić czy też zastukać mosiężną kołatką. W końcu jednak pęk – teraz już pozbawiony nadmiaru breloków i dodatków – wyłania odpowiedni klucz, który wkładam do zamka, przekręcam i wchodzę – jak do siebie, bo u siebie wszakże jestem.
Nie wiem gdzie jest on; równie dobrze może go nie być, może być w pracy – tak przecież byłoby najłatwiej. I mnie, i jemu. Nam.
Maarten Landsverk
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Wciąż czuję szok. Próbuję sobie wmówić, że wszystko wydarzyło się niespodziewanie i było poza moją kontrolą. Że nic wcześniej nie mogłem zrobić, że wszystko to, co mnie spotkało, było wyrachowanym podstępem. Chyba w taki sposób jest mi łatwiej żyć, na pewno czuję mniejszy ból, nawet jeśli rana jest już raczej w stadium martwicy i jakiekolwiek modły oraz medycy nie ożywią poczerniałej tkanki. Najrozsądniej byłoby ją wyciąć, oszczędzając tym samym cały zdrowy organizm, który obecnie drżał przed widmem sepsy – na moje własne życzenie, bo wciąż nie chciałem wierzyć w jej słowa, w papiery, które przychodziły do mnie zapieczętowane w śnieżnobiałych kopertach, w nadmiar przestrzeni zalęgły w naszej kamienicy, w ciszę świdrującą uszy i spojrzenia rzucane ukradkiem przez moich współpracowników.
Chce rozwodu; Landsverk obudził się z ręką w nocniku; że też, kurwa, oni wcześniej się nie pozabijali; o piętnaście lat za późno.
Zaciskam zęby, tak mocno, że czuję ból w skroniach, a szczęka mi drętwieje i nie umiem już nic więcej z tym zrobić, niż tylko zwijać się z bólu i wściekłości. To wszystko jakiś żart. Wciąż nie chcę rozpoznawać twarzy jej prawnika, nie pozwalam sobie, aby jego oblicze wryło się w moją pamięć – to przejściowe, to minie, po gówno będę sobie tym zaprzątał głowę, jak jeszcze kilka tygodni i powie mu, żeby jednak wycofał wniosek, że przeprasza go za fatygę, że honorarium owszem, wypłaci, lecz rozwodu nie będzie. Zawsze potrafiłem snuć barwne historie na temat przyszłości, zwłaszcza te dyktowane moimi własnymi pragnieniami, scenariuszem, który sam ukułem na ich podstawie. W ten sposób próbuje się uspokoić, rozluźnić mięśnie owijające się dookoła kości żuchwy, by zęby niczym forteca strzegły języka próbującego pluć jadem. Pozwalam więc im, w chwili słabości, rozewrzeć się, lecz nie ma nic z oczekiwanego ujadania. Wzdycham tylko ciężko, nie widzę sensu, by mówić cokolwiek, nawet jeśli chwilę temu miałem wiele do wykrzyczenia. Siedzę przy biurku, nachylam się nad papierami, choć mój wzrok bezwiednie podąża do wspólnego zdjęcia stojącego na rogu mebla. Po co je wciąż trzymam? Uderzam grzbietem dłoni, chwieje się i spada, szkło pęka. Zrobiłem to zupełnie przypadkiem, prawda? Nie dlatego, że dwie twarze spoglądały na mnie osądzająco, a ja czuję się – paradoksalnie – odpowiedzialny za to wszystko. Zawsze tak się zaczyna, kiedy myślę o rozwodzie: najpierw czuję szok, potem wkrada się wściekłość, by ostatecznie zastąpiło ją uczucie poniesionej porażki.
Próbuję dalej pracować, lecz zrzucona ramka nie daje mi spokoju. Dźwigam się więc z krzesła i przechodzę dwa kroki, aby ją podnieść. Nie zerkam już jednak na zdjęcie, układam tak, by więcej nie drażniło mnie swoimi konturami. Chcę znów skupić się na pracy, bo powinienem już dawno się z nią uporać, a marnuję wciąż czas na niepotrzebne myśli. Niestety, bogowie są dzisiaj bardziej złośliwi, niż wypada. Nawet przez drzwi słyszę zgrzyt klucza w metalowym zamku. Przez chwilę myślę, że to mój syn, bo miał przyjść po treningu, a ja miałem zabrać go na coś do jedzenia. Niestety, następnie dociera do mnie echo rozczarowania podbite niejasną irytacją. Rozpoznaję kroki bez wysiłku, nasłuchałem się tego charakterystycznego stukotu przez ostatnie lata i nawet w tłumie wyłowiłbym jej obecność. Przez chwilę myślę nad niedorzeczną próbą zatarcia swojej obecności, nie miałaby mi za złe, może byłaby nawet wdzięczna? Spokojniejsza? Siedziałbym cicho w gabinecie wstrzymując oddech, a ona wzięłaby (na pewno po coś przyszła, nie miała do mnie innego interesu, a jednak poczułem ukłucie nadziei) co swoje i zamknęła za sobą drzwi. Świadomość jednak, że mógłbym jej coś ułatwić, zaczyna mi świdrować dziurę w brzuchu. Poruszam się niespokojnie, kiedy kroki są już dość wyraźne.
Praca poczeka.
Wychylam się na korytarz, dzieli nas jeden zakręt, sądzę, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności, więc idę zupełnie obojętny, nawet jeśli wszystko we mnie krzyczy. Zwijam palce, wbijając paznokcie w miękkie śródręcze, lecz odpuszczam zaraz, gdy wyłania się jej sylwetka. Żadne z nas nie doświadczy dzisiaj łaski spokoju. Podnoszę oczy, by spojrzeć na jej twarz. Na końcu języka błąka mi się wprawdzie kąśliwa uwaga, a jednak nie otwieram ust. Zadaję jej nieme pytanie i czekam, czy w ogóle raczy wyjaśnić, dlaczego postanowiła przyjść.
Chce rozwodu; Landsverk obudził się z ręką w nocniku; że też, kurwa, oni wcześniej się nie pozabijali; o piętnaście lat za późno.
Zaciskam zęby, tak mocno, że czuję ból w skroniach, a szczęka mi drętwieje i nie umiem już nic więcej z tym zrobić, niż tylko zwijać się z bólu i wściekłości. To wszystko jakiś żart. Wciąż nie chcę rozpoznawać twarzy jej prawnika, nie pozwalam sobie, aby jego oblicze wryło się w moją pamięć – to przejściowe, to minie, po gówno będę sobie tym zaprzątał głowę, jak jeszcze kilka tygodni i powie mu, żeby jednak wycofał wniosek, że przeprasza go za fatygę, że honorarium owszem, wypłaci, lecz rozwodu nie będzie. Zawsze potrafiłem snuć barwne historie na temat przyszłości, zwłaszcza te dyktowane moimi własnymi pragnieniami, scenariuszem, który sam ukułem na ich podstawie. W ten sposób próbuje się uspokoić, rozluźnić mięśnie owijające się dookoła kości żuchwy, by zęby niczym forteca strzegły języka próbującego pluć jadem. Pozwalam więc im, w chwili słabości, rozewrzeć się, lecz nie ma nic z oczekiwanego ujadania. Wzdycham tylko ciężko, nie widzę sensu, by mówić cokolwiek, nawet jeśli chwilę temu miałem wiele do wykrzyczenia. Siedzę przy biurku, nachylam się nad papierami, choć mój wzrok bezwiednie podąża do wspólnego zdjęcia stojącego na rogu mebla. Po co je wciąż trzymam? Uderzam grzbietem dłoni, chwieje się i spada, szkło pęka. Zrobiłem to zupełnie przypadkiem, prawda? Nie dlatego, że dwie twarze spoglądały na mnie osądzająco, a ja czuję się – paradoksalnie – odpowiedzialny za to wszystko. Zawsze tak się zaczyna, kiedy myślę o rozwodzie: najpierw czuję szok, potem wkrada się wściekłość, by ostatecznie zastąpiło ją uczucie poniesionej porażki.
Próbuję dalej pracować, lecz zrzucona ramka nie daje mi spokoju. Dźwigam się więc z krzesła i przechodzę dwa kroki, aby ją podnieść. Nie zerkam już jednak na zdjęcie, układam tak, by więcej nie drażniło mnie swoimi konturami. Chcę znów skupić się na pracy, bo powinienem już dawno się z nią uporać, a marnuję wciąż czas na niepotrzebne myśli. Niestety, bogowie są dzisiaj bardziej złośliwi, niż wypada. Nawet przez drzwi słyszę zgrzyt klucza w metalowym zamku. Przez chwilę myślę, że to mój syn, bo miał przyjść po treningu, a ja miałem zabrać go na coś do jedzenia. Niestety, następnie dociera do mnie echo rozczarowania podbite niejasną irytacją. Rozpoznaję kroki bez wysiłku, nasłuchałem się tego charakterystycznego stukotu przez ostatnie lata i nawet w tłumie wyłowiłbym jej obecność. Przez chwilę myślę nad niedorzeczną próbą zatarcia swojej obecności, nie miałaby mi za złe, może byłaby nawet wdzięczna? Spokojniejsza? Siedziałbym cicho w gabinecie wstrzymując oddech, a ona wzięłaby (na pewno po coś przyszła, nie miała do mnie innego interesu, a jednak poczułem ukłucie nadziei) co swoje i zamknęła za sobą drzwi. Świadomość jednak, że mógłbym jej coś ułatwić, zaczyna mi świdrować dziurę w brzuchu. Poruszam się niespokojnie, kiedy kroki są już dość wyraźne.
Praca poczeka.
Wychylam się na korytarz, dzieli nas jeden zakręt, sądzę, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności, więc idę zupełnie obojętny, nawet jeśli wszystko we mnie krzyczy. Zwijam palce, wbijając paznokcie w miękkie śródręcze, lecz odpuszczam zaraz, gdy wyłania się jej sylwetka. Żadne z nas nie doświadczy dzisiaj łaski spokoju. Podnoszę oczy, by spojrzeć na jej twarz. Na końcu języka błąka mi się wprawdzie kąśliwa uwaga, a jednak nie otwieram ust. Zadaję jej nieme pytanie i czekam, czy w ogóle raczy wyjaśnić, dlaczego postanowiła przyjść.
Bezimienny
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Dni gonią tygodnie, a te pędzą za miesiącami; w tym wszystkim chyba pozbawiłam się już zawahań, niewiadomych i wszechobecnego niezdecydowania, choć są momenty, dokładnie takie jak ten, że nie wiem czy krok, który stawiam, jest dobry. Czy podłoga nie runie, a wraz z nią ja, gdzieś daleko, ciemno i głęboko, znów wracając do miejsca, w którym nie wiem co jest prawdziwe, a co nie.
Kiedyś często miewałam takie uczucie – nierealności, choć wszystko było dobitne i namacalne; jakiegoś oderwania, choć ciało obejmowało ciało, a jego dudniące nad ranem serce czułam bardziej niż swoje własne, zupełnie jak gdyby było moje, nie jego. Fruwania pod sufitem, spychania samoświadomości w kąt – bardzo długo spychaliśmy się wzajemnie, w prawo i w lewo, tuż nad przepaść by w ostatniej chwili wyciągnąć do siebie rękę. To byłam ja czy on – kto z nas pierwszy cofnął dłoń?
Klucze dzwonią głucho w przestrzeni, dając mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Przez moment myślę, że jestem sama, pęk ląduje z brzdękiem na blacie komody w przedpokoju, nim przechodzę dalej, odstawiając torebkę gdzieś na podłogę. I tutaj nie mogę wykrzesać z siebie poczucia obcości – wszystko tutaj jest moje, jego, nasze, naznaczone i przesiąknięte jestestwem dwóch, w zasadzie trzech osób. Meble otula nasz oddech, ściany na dobre przyjęły nasze ciepło, powierzchnie noszą nasz zapach – mój, Maartena i Jespera. A mimo tego teraz jesteśmy jakimiś osobnymi punktami; trzema kropkami rozsianymi po planszy, dość dziwnej i zawiłej, a jednocześnie jak nigdy wcześniej klarownej.
Jespera jest mi chyba w tym wszystkim najbardziej żal, choć staram się jak mogę zmieniać żal na poczucie bliskie sprawiedliwości – robię to dla siebie, odzyskuję swoje życie, oddalam się. Odchodzę.
Stosy dokumentów piętrzą się na biurku i rozpychają w aktówkach; dostrzegam potężny pliczek na ławie w salonie, ale prędko odwracam wzrok, nie chcąc dowiadywać się do kogo należy pieczęć – nie wiem, czy chodzi o niechęć szpiegowania Maartena, potrzebę ofiarowania mu przestrzeni czy moją własną, egoistyczną chęć odseparowania samej siebie od jego życia, nawet jeśli chodzi o potencjalne dokumenty z pracy.
Jestem zmęczona, bo to co robimy, w co się bawimy i przez co przechodzimy nie wygląda tak, jak przyzwyczajają nas do tego zachodnie filmy – nie ma w tym fajerwerków i ekstrawagancji, choć zdaję sobie sprawę, że nasza sprawa na pewno różni się nieco od innych, chociażby z uwagi na moją i mojego prawie-już-byłego męża profesję. Wszystko się wlecze, wszystko przedłuża, mierzi, dokucza i drapie jak niesamowicie ostry kamień w bucie.
Widzę to – widzę jego zmęczenie nim jeszcze do końca jestem w stanie zarejestrować jego obecność; cienie pod oczami i specyficzny wzrok dobitnie przypomina mi momenty napadowości magicznej, którą z całej siły chciałam od niego odegnać, widząc stan w jaki go sprowadzała. Teraz patrzy niemal tak samo, choć w nucie spojrzenia, które krzyżujemy odrobinę zbyt długo, dostrzegam irytację, wyrzut, żal, a może desperacką nadzieję – nie potrafię zidentyfikować tego, co czai się w jego oczach kiedy dzieli nas pół korytarza między dziennym pokojem a zakrętem prowadzącym do bocznego skrzydła naszego mieszkania.
– Myślałam, że jesteś w banku – tłumaczę się, choć właściwie nie muszę; rzucam to raczej z prostego przyzwyczajenia, urywając chwilę dzielonych intensywnie spojrzeń, by przenieść wzrok na kilka rzeczy mieszczących się w okolicy; nie do końca rejestruję moment i fakt, że sięgam po duży kubek po herbacie, jego kubek, i odkładam go w pobliże kuchni. Kręcę się przez kilka dobrych chwil, sama nie wiem po co i dlaczego, wypełniając dłonie – i starając się także myśli – głupawymi nawykami, czynnościami i niezręcznością.
– Nie będę ci przeszkadzać, przyszłam po twój ulubiony obraz – rzucam sarkazm, wiedząc że od razu zrozumie, o którym malowidle mówię. Nawet nie będzie mu go żal.
Kiedyś często miewałam takie uczucie – nierealności, choć wszystko było dobitne i namacalne; jakiegoś oderwania, choć ciało obejmowało ciało, a jego dudniące nad ranem serce czułam bardziej niż swoje własne, zupełnie jak gdyby było moje, nie jego. Fruwania pod sufitem, spychania samoświadomości w kąt – bardzo długo spychaliśmy się wzajemnie, w prawo i w lewo, tuż nad przepaść by w ostatniej chwili wyciągnąć do siebie rękę. To byłam ja czy on – kto z nas pierwszy cofnął dłoń?
Klucze dzwonią głucho w przestrzeni, dając mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Przez moment myślę, że jestem sama, pęk ląduje z brzdękiem na blacie komody w przedpokoju, nim przechodzę dalej, odstawiając torebkę gdzieś na podłogę. I tutaj nie mogę wykrzesać z siebie poczucia obcości – wszystko tutaj jest moje, jego, nasze, naznaczone i przesiąknięte jestestwem dwóch, w zasadzie trzech osób. Meble otula nasz oddech, ściany na dobre przyjęły nasze ciepło, powierzchnie noszą nasz zapach – mój, Maartena i Jespera. A mimo tego teraz jesteśmy jakimiś osobnymi punktami; trzema kropkami rozsianymi po planszy, dość dziwnej i zawiłej, a jednocześnie jak nigdy wcześniej klarownej.
Jespera jest mi chyba w tym wszystkim najbardziej żal, choć staram się jak mogę zmieniać żal na poczucie bliskie sprawiedliwości – robię to dla siebie, odzyskuję swoje życie, oddalam się. Odchodzę.
Stosy dokumentów piętrzą się na biurku i rozpychają w aktówkach; dostrzegam potężny pliczek na ławie w salonie, ale prędko odwracam wzrok, nie chcąc dowiadywać się do kogo należy pieczęć – nie wiem, czy chodzi o niechęć szpiegowania Maartena, potrzebę ofiarowania mu przestrzeni czy moją własną, egoistyczną chęć odseparowania samej siebie od jego życia, nawet jeśli chodzi o potencjalne dokumenty z pracy.
Jestem zmęczona, bo to co robimy, w co się bawimy i przez co przechodzimy nie wygląda tak, jak przyzwyczajają nas do tego zachodnie filmy – nie ma w tym fajerwerków i ekstrawagancji, choć zdaję sobie sprawę, że nasza sprawa na pewno różni się nieco od innych, chociażby z uwagi na moją i mojego prawie-już-byłego męża profesję. Wszystko się wlecze, wszystko przedłuża, mierzi, dokucza i drapie jak niesamowicie ostry kamień w bucie.
Widzę to – widzę jego zmęczenie nim jeszcze do końca jestem w stanie zarejestrować jego obecność; cienie pod oczami i specyficzny wzrok dobitnie przypomina mi momenty napadowości magicznej, którą z całej siły chciałam od niego odegnać, widząc stan w jaki go sprowadzała. Teraz patrzy niemal tak samo, choć w nucie spojrzenia, które krzyżujemy odrobinę zbyt długo, dostrzegam irytację, wyrzut, żal, a może desperacką nadzieję – nie potrafię zidentyfikować tego, co czai się w jego oczach kiedy dzieli nas pół korytarza między dziennym pokojem a zakrętem prowadzącym do bocznego skrzydła naszego mieszkania.
– Myślałam, że jesteś w banku – tłumaczę się, choć właściwie nie muszę; rzucam to raczej z prostego przyzwyczajenia, urywając chwilę dzielonych intensywnie spojrzeń, by przenieść wzrok na kilka rzeczy mieszczących się w okolicy; nie do końca rejestruję moment i fakt, że sięgam po duży kubek po herbacie, jego kubek, i odkładam go w pobliże kuchni. Kręcę się przez kilka dobrych chwil, sama nie wiem po co i dlaczego, wypełniając dłonie – i starając się także myśli – głupawymi nawykami, czynnościami i niezręcznością.
– Nie będę ci przeszkadzać, przyszłam po twój ulubiony obraz – rzucam sarkazm, wiedząc że od razu zrozumie, o którym malowidle mówię. Nawet nie będzie mu go żal.
Maarten Landsverk
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Czasami wydaje mi się, że jestem o krok od zrozumienia; że obraz tych wszystkich cech, za które zdaje się mnie nienawidzić jest jasny i klarowny. Prawie się z nią zgadzam, sam nie potrafię dojść ze sobą do ładu, miotam się i nie daję rady wejść we własną głowę. Irytuję się na irracjonalne myśli kiełkujące w umyśle, lecz zachowuję pozę opanowania. Mam wszystko pod kontrolą, nie daję powodów, by sądzili inaczej, nawet jeśli prowadzę wewnętrzną batalię. Przeszłość jest tak niejednoznaczna, nawet jeśli coś rozgrywało się ledwie kilka miesięcy temu i znam każdy szczegół wspólnych rozmów. Nasze ostatnie kłótnie pamiętam bardzo dobrze: odtwarzam je sekunda po sekundzie (choć przypominają kiepski film), a jednak nie potrafię określić ich przyczyny. Są tak bardzo uwikłane w nasze niespełnione oczekiwania, pragnienia i emocje, zdradzone obietnice oraz zaniechania, że nie sposób jest wyłowić pierwotną iskrę, która zapoczątkowała ogień trawiący przez lata naszą codzienność. Nawet jeśli udawało nam się gasić pojedyncze ogniska i jedynie swąd pogorzeliska przypominał o tragedii w bardzo dobitny sposób, to gdzieś tam, głębiej, wciąż czaił się żywy ogień. Teraz chyba podsycaliśmy go sztucznie na zwęglonej ziemi wspólnego życia, bo obiektywnie przecież nie było już na niej nic, co mógłby zająć zdradliwy żywioł. Nie potrafię się pogodzić, że na tej glebie nie wyrośnie już nic, bo zaczęła (zaczęliśmy?!) posypywać ją solą bezdusznie i z wyrachowaniem, jakby na wyścigi, kto komu uczyni większą krzywdę. Teraz płaczę nad pustką, choć oczy mam suche i nie umiem wzniecić w sobie zewnętrznych oznak boleści, może gdyby ktoś mnie nauczył byłoby mi łatwiej? Nie wiem, muszę żyć z tym przekleństwem, bo pewnie nigdy nie będzie mi dane przełamać nałożonej pieczęci.
Opieram się lekko ramieniem o ścianę, gdy stajemy naprzeciwko siebie, a ja wciąż rzucam jej pytające spojrzenie. Lekko wymuszona swoboda wychodzi mi chyba całkiem wiarygodnie, nawet jeśli coś ściska mnie pomiędzy łopatkami. Drążę źrenicami dwie rany, próbuję przeszyć ją na wskroś, co niszczy pierwotną koncepcję zupełnej obojętności. Już wie, że nie jestem zadowolony, nawet jeśli wciąż milczę, a twarz nie wyraża żadnej, konkretnej emocji.
Rozjaśnia mi wreszcie powód przybycia, zauważa też, że nie planowała wpaść na mnie dzisiaj, choć jest czwartek i pracuję w banku tylko do południa.
— Dzisiaj przecież czwartek, jestem krócej w banku — stwierdzam dość lekko, jakbym rozmawiał z nią o oczywistej oczywistości, jakby nigdy nie odeszła ode mnie, jakbym spotkał się z nią po lunchu na mieście, a Jesper miał zaraz wrócić ze szkoły i trzasnąć drzwiami do pokoju, jakby był to jeden z tych zwykłych, wspólnych czwartków. Dopiero po chwili się reflektuję, nawet wtedy mało kiedy przychodziłem do mieszkania na czas i spędzałem dzień do późnego wieczora na licznych spotkaniach biznesowych. Uderzyło mnie, że mogła nie zdawać sobie sprawy, jak wygląda mój standardowy tydzień pracy i że faktycznie, dość rzadko korzystałem z dobrodziejstw czwartkowych wieczorów. Pomimo tego, stoję nadal niewzruszenie, dopiero po czasie krzywię się lekko, kącik ust drga mi niebezpiecznie w zwyczajowym grymasie złośliwego uśmiechu, kiedy przypominam sobie obraz, o którym mówi i liczne batalie prowadzone przez jego wątpliwą urodę. A jednak wisi dalej na swoim miejscu, nie zdjąłem go, omijając skrzętnie wzrokiem.
— No tak — stwierdzam krótko. — Wisi — rzucam jeszcze i wykonuję niezręczny ruch dłonią wskazując w jego kierunku. — Wisi tam, gdzie zwykle. — Nagle myślę, że pustka po tym okazie marnej sztuki będzie mi zawadzać i że zaczynam czuć coś na kształt bólu, jakby wycinała kolejne kawałki mojego ciała.
Zaczyna krzątać się po mieszkaniu, przyglądam się jej i nie do końca rozumiem, czuję jednak jakąś wewnętrzną ulgę, bo odnajduję w jej ruchach coś, co doskonale znam: marny przebłysk utraconej normalności. Przywieram plecami do ściany i nie odzywam się chłonąc obecność, której wolałbym nie doświadczać. Chwytam wreszcie powietrze i chrząkam, bo nie mogę tego znieść już dłużej.
— Pomóc ci jakoś? — pytam i krzyżuję ręce na piersi, nieintencjonalnie budując wokół siebie mur obronny.
Opieram się lekko ramieniem o ścianę, gdy stajemy naprzeciwko siebie, a ja wciąż rzucam jej pytające spojrzenie. Lekko wymuszona swoboda wychodzi mi chyba całkiem wiarygodnie, nawet jeśli coś ściska mnie pomiędzy łopatkami. Drążę źrenicami dwie rany, próbuję przeszyć ją na wskroś, co niszczy pierwotną koncepcję zupełnej obojętności. Już wie, że nie jestem zadowolony, nawet jeśli wciąż milczę, a twarz nie wyraża żadnej, konkretnej emocji.
Rozjaśnia mi wreszcie powód przybycia, zauważa też, że nie planowała wpaść na mnie dzisiaj, choć jest czwartek i pracuję w banku tylko do południa.
— Dzisiaj przecież czwartek, jestem krócej w banku — stwierdzam dość lekko, jakbym rozmawiał z nią o oczywistej oczywistości, jakby nigdy nie odeszła ode mnie, jakbym spotkał się z nią po lunchu na mieście, a Jesper miał zaraz wrócić ze szkoły i trzasnąć drzwiami do pokoju, jakby był to jeden z tych zwykłych, wspólnych czwartków. Dopiero po chwili się reflektuję, nawet wtedy mało kiedy przychodziłem do mieszkania na czas i spędzałem dzień do późnego wieczora na licznych spotkaniach biznesowych. Uderzyło mnie, że mogła nie zdawać sobie sprawy, jak wygląda mój standardowy tydzień pracy i że faktycznie, dość rzadko korzystałem z dobrodziejstw czwartkowych wieczorów. Pomimo tego, stoję nadal niewzruszenie, dopiero po czasie krzywię się lekko, kącik ust drga mi niebezpiecznie w zwyczajowym grymasie złośliwego uśmiechu, kiedy przypominam sobie obraz, o którym mówi i liczne batalie prowadzone przez jego wątpliwą urodę. A jednak wisi dalej na swoim miejscu, nie zdjąłem go, omijając skrzętnie wzrokiem.
— No tak — stwierdzam krótko. — Wisi — rzucam jeszcze i wykonuję niezręczny ruch dłonią wskazując w jego kierunku. — Wisi tam, gdzie zwykle. — Nagle myślę, że pustka po tym okazie marnej sztuki będzie mi zawadzać i że zaczynam czuć coś na kształt bólu, jakby wycinała kolejne kawałki mojego ciała.
Zaczyna krzątać się po mieszkaniu, przyglądam się jej i nie do końca rozumiem, czuję jednak jakąś wewnętrzną ulgę, bo odnajduję w jej ruchach coś, co doskonale znam: marny przebłysk utraconej normalności. Przywieram plecami do ściany i nie odzywam się chłonąc obecność, której wolałbym nie doświadczać. Chwytam wreszcie powietrze i chrząkam, bo nie mogę tego znieść już dłużej.
— Pomóc ci jakoś? — pytam i krzyżuję ręce na piersi, nieintencjonalnie budując wokół siebie mur obronny.
Bezimienny
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Chciałabym, żeby to wszystko było klarowniejsze. Transparentne, czarne lub białe – w naszym przypadku zapewne czarne, bo sam status naszej relacji spisano na straty, więc czerń iście żałobna pasuje tutaj jak ulał. Chciałabym wiedzieć, czuć, zrozumieć – mocno i perfidnie, dokładnie i dobitnie, tak żeby nie było miejsca na niepewność i całą szarą przestrzeń, która wciąż dryfuje w powietrzu naszego mieszkania. Chciałabym móc go nienawidzić, wtedy byłoby dużo łatwiej.
Z miłości wcale nie jest tak blisko do nienawiści, to bajka, szmelc rzucany nam w popkulturze i przenoszony słowami znajomych, którzy są specjalistami od każdej sfery życia. Ja go nie nienawidzę i obawiam się, że nigdy nie zdołam wzniecić w sobie tego uczucia.
Być może to te słynne wypalenie, bo w to akurat skłonna jestem uwierzyć, kiedy pożoga trawiła nas na tyle długo, by zostawić za sobą mętny popiół i nic więcej – ale kiedy spojrzenie krzyżuje spojrzenie w korytarzu naszego mieszkania, ja wcale nie czuję się nijak.
To nie jest jałowość, a niezręczny dystans, słuszny i odpowiedni, sama na niego w końcu przystałam, ale jednocześnie wciąż niedorzecznie drażniący; nagle, zupełnie bezpodstawnie czujemy się wobec siebie inaczej, a przecież nie zmieniło się nic takiego, poza jasnym postawieniem granicy. On się nie zmienił, ja się nie zmieniłam – zmieniliśmy się my i to na moje własne życzenie. My w formie użytkowej, my w nazewnictwie, my wypisani nazwiskami na grubych papierzyskach i zaklęci jeszcze gdzieś echem obrączki, która leży w szkatułce przy łóżku. Nawet nie rejestruję momentu, kiedy mój wzrok ucieka w kierunku jego dłoni w poszukiwaniu złotego okręgu, chcąc sprawdzić, czy on jeszcze ją nosi, ale nim tam dochodzi, ja przytomnieję i znów wracam do jego oczu – pierw oczu, później mieszkania i bibelotów rozrzuconych wokół, bo to co odnajduję w ciemnych tęczówkach jest mi niesłychanie niewygodne.
Mam zająć mu absolutne minimum i zwrócić wolność? Powinnam. Mówi o czwartkowej rutynie, a ja nie do końca rozumiem co ma na myśli, ale jako odpowiedź wybieram milczenie, bo mój komentarz naprawdę niczego tutaj nie zmieni. Ja nie spodziewałam się jego, on nie spodziewał się mnie – idealnie stoimy przy sobie, jednocześnie odlegli jak nigdy wcześniej.
Boję się pytań, choć mnie oszczędza i ich nie wypuszcza spomiędzy warg – boję się pytań i próśb, bo choć puszę się z dumy nad własną samokontrolą, doskonale wiem, że on potrafi uderzać w punkty, które osłabiają mój mechanizm obronny i tłamszą asertywną suwerenność.
Pytania o mnie, o niego, o nas, o Jespera, o rodzinę, obowiązek, szansę i nadzieję, później być może wyrzut, złość, rzucenie talerzem, policzek czy trzaśnięcie drzwiami – nie wiem, na jaki scenariusz mogę się nastawiać w naszej nowej rzeczywistości, jakie działa zaprezentuje Maarten Landsverk i jak bardzo osłabią one moją wypracowaną do niemal perfekcji postawę zmęczonej obojętności.
Ale póki co nie pada nawet imię Jespera, jedynie puste słowa o obrazie, które wymieniamy chyba po to, by zapełnić przestrzeń.
– Poradzę sobie – mówię to zupełnie szczerze, bez udawania niezależnej i silnej, bo w tej czynności nie ma zbytniego skomplikowania. Krzątam się wokół jeszcze przez chwile nim nadchodzi moment, w którym, aby dostać się do korytarza z obrazem, muszę przejść obok niego.
– Masz większy zarost – rzucam lekko, bez większego zastanowienia, bo to pierwsza fizyczna obserwacja, jakiej doświadczam kiedy już pozwalam sobie mu się przyjrzeć, ciało niemal przy ciele. Poza tym widzę cienie pod oczami i spięte barki, nie muszę ich dotykać by to wiedzieć – I dziurkę na lewym ramieniu, o tu – naprawdę nie chodzi mi o złośliwość kiedy wskazuję palcem miejsce, nie do końca rozumiem własną naturę wytykania mu takiej głupoty, ale maleńki ślad na przetartym materiale koszulki rzuca mi się w oczy. Wolę patrzeć tam, niż krzyżować z nim spojrzenie, bo ono zwiększa prawdopodobieństwo, że ulegnę.
Z miłości wcale nie jest tak blisko do nienawiści, to bajka, szmelc rzucany nam w popkulturze i przenoszony słowami znajomych, którzy są specjalistami od każdej sfery życia. Ja go nie nienawidzę i obawiam się, że nigdy nie zdołam wzniecić w sobie tego uczucia.
Być może to te słynne wypalenie, bo w to akurat skłonna jestem uwierzyć, kiedy pożoga trawiła nas na tyle długo, by zostawić za sobą mętny popiół i nic więcej – ale kiedy spojrzenie krzyżuje spojrzenie w korytarzu naszego mieszkania, ja wcale nie czuję się nijak.
To nie jest jałowość, a niezręczny dystans, słuszny i odpowiedni, sama na niego w końcu przystałam, ale jednocześnie wciąż niedorzecznie drażniący; nagle, zupełnie bezpodstawnie czujemy się wobec siebie inaczej, a przecież nie zmieniło się nic takiego, poza jasnym postawieniem granicy. On się nie zmienił, ja się nie zmieniłam – zmieniliśmy się my i to na moje własne życzenie. My w formie użytkowej, my w nazewnictwie, my wypisani nazwiskami na grubych papierzyskach i zaklęci jeszcze gdzieś echem obrączki, która leży w szkatułce przy łóżku. Nawet nie rejestruję momentu, kiedy mój wzrok ucieka w kierunku jego dłoni w poszukiwaniu złotego okręgu, chcąc sprawdzić, czy on jeszcze ją nosi, ale nim tam dochodzi, ja przytomnieję i znów wracam do jego oczu – pierw oczu, później mieszkania i bibelotów rozrzuconych wokół, bo to co odnajduję w ciemnych tęczówkach jest mi niesłychanie niewygodne.
Mam zająć mu absolutne minimum i zwrócić wolność? Powinnam. Mówi o czwartkowej rutynie, a ja nie do końca rozumiem co ma na myśli, ale jako odpowiedź wybieram milczenie, bo mój komentarz naprawdę niczego tutaj nie zmieni. Ja nie spodziewałam się jego, on nie spodziewał się mnie – idealnie stoimy przy sobie, jednocześnie odlegli jak nigdy wcześniej.
Boję się pytań, choć mnie oszczędza i ich nie wypuszcza spomiędzy warg – boję się pytań i próśb, bo choć puszę się z dumy nad własną samokontrolą, doskonale wiem, że on potrafi uderzać w punkty, które osłabiają mój mechanizm obronny i tłamszą asertywną suwerenność.
Pytania o mnie, o niego, o nas, o Jespera, o rodzinę, obowiązek, szansę i nadzieję, później być może wyrzut, złość, rzucenie talerzem, policzek czy trzaśnięcie drzwiami – nie wiem, na jaki scenariusz mogę się nastawiać w naszej nowej rzeczywistości, jakie działa zaprezentuje Maarten Landsverk i jak bardzo osłabią one moją wypracowaną do niemal perfekcji postawę zmęczonej obojętności.
Ale póki co nie pada nawet imię Jespera, jedynie puste słowa o obrazie, które wymieniamy chyba po to, by zapełnić przestrzeń.
– Poradzę sobie – mówię to zupełnie szczerze, bez udawania niezależnej i silnej, bo w tej czynności nie ma zbytniego skomplikowania. Krzątam się wokół jeszcze przez chwile nim nadchodzi moment, w którym, aby dostać się do korytarza z obrazem, muszę przejść obok niego.
– Masz większy zarost – rzucam lekko, bez większego zastanowienia, bo to pierwsza fizyczna obserwacja, jakiej doświadczam kiedy już pozwalam sobie mu się przyjrzeć, ciało niemal przy ciele. Poza tym widzę cienie pod oczami i spięte barki, nie muszę ich dotykać by to wiedzieć – I dziurkę na lewym ramieniu, o tu – naprawdę nie chodzi mi o złośliwość kiedy wskazuję palcem miejsce, nie do końca rozumiem własną naturę wytykania mu takiej głupoty, ale maleńki ślad na przetartym materiale koszulki rzuca mi się w oczy. Wolę patrzeć tam, niż krzyżować z nim spojrzenie, bo ono zwiększa prawdopodobieństwo, że ulegnę.
Maarten Landsverk
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Zachowuję równowagę do momentu, w którym znowu się pojawia. Bardzo łatwo jest jej zniszczyć moją fasadę opanowania i pozornej zgody na to, co właśnie się rozgrywa. Nigdy nie chciałem rozwodu, nie myślałem o nim nawet w najgorszych momentach, chciwie wmawiając sobie, że mnie się nie opuszcza. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby nic podobnego, a jednak moja żona postanowiła wstrząsnąć fundamentami Landsverkowego wysokiego mniemania o sobie. Próbuje wymusić trzeźwy osąd, a ja wcale nie chcę budzić się z letargu i pijaństwa własnego ego. Wolę żyć w ułudzie, w kłamstwie, które sama wzmacniała; tak to sobie tłumaczę i patrzę na nią i nie chcę oderwać spojrzenia, nawet jeśli zaczyna mi coraz bardziej zawadzać, że chodzi w tę i z powrotem, od ściany do ściany, przez korytarz i pokój i znów sięga po swoją-nie-swoją rzecz. I dobrze wie, gdzie powinna ją odłożyć, bo pamięta jeszcze wszystko i rany jedynie pozornie się zasklepiły, a ciało niby zapomniało. Niczego nie zapomniało: ani szeptów, ani krzyków, ani słów dobrych, ani tych wyrzucanych z wściekłością. Wszystko się miesza, zespala w jedną całość, a ja nie umiem wykonać najprostszego rachunku, zestawiając plusy z minusami w dziecięcej tabelce za i przeciw. To nie jest pisanie szkolnej rozprawki czy prowadzenie sprawy sądowej na papierze w postaci prostej symulacji. Każda chwila ma swój odcień, składa się z niuansów potrafiących zmienić jej istotę.
Łapczywie chwytam powietrze i obejmuję ramię, które wskazuje, zaciskam palce na materiale maskując przed jej wzrokiem przetarcie, którego wcześniej nie zauważyłem. Czy przestałem dbać i się starać? Może faktycznie mam na to mniej siły i chęci, kręcę się wokół własnej osi i wypełniam codzienność obowiązkami, byle nie patrzeć w lustro, bo boję się, że moje własne spojrzenie okaże się surowe i osądzające. Potrzebuję mojej iluzji, nawet jeśli sypie się teraz i powoli zaczynam czuć żałość zaciskającą się na gardle. Uśmiecham się w sposób wymuszony, trzymam język na wodzy, choć mógłbym użyć wielu słów dla przerwania tej idiotycznej chwili spokoju.
Przechodzi tuż obok mnie i mam ochotę wyciągnąć ramię, nawet wtedy, gdy kategorycznie odmówiła skorzystania z proponowanej pomocy. Powinienem ją zostawić i wrócić do swojego gabinetu, tyle że to teraz nie ma żadnego sensu, nie skupię się na pracy, ba… ja dzisiaj już nic sensownego nie zrobię. Nie mówiłem jej o tym, lecz każdą niespodziewaną wizytę muszę przeboleć na swój sposób. Idę za nią jak cień ku rozszerzającej się gardzieli korytarza i omiatam wzrokiem wiszący na ścianie obraz, tuż ponad jej ramieniem ślizgam oczami przez łuk szyi i skupisko sterczących kosmyków włosów. Mam ochotę znów sięgnąć i poprawić ten, który odstaje najbardziej, burząc misterny obraz idealnej Säde Landsverk – bo nawet w pozornym nieładzie układała jakiś głębszy zamysł, tu jednak zadziałał zupełny przypadek. I znów nie robię nic, nie mam w sobie tyle odwagi co ona. Lub inaczej: moja odwaga zabrzmiałaby bardzo źle, jak wyrzut i kolejne oskarżenie, w tym przypadku jestem mniej łagodny i ostrożny od niej. Wyważenie zachowuję zwykle dla zupełnie obcych osób, dla bliskich mam rozzuchwaloną pewność siebie i brak zgody na sprzeciw.
Idę dalej, jakbym śledził poczynania przestępcy pragnącego ukraść moją własność, idę jakbym zupełnie jej nie ufał. Chyba tak jest?
Czuję złość, rozczarowanie, niechęć, bezsilność, smutek, tęsknotę. Do tych trzech ostatnich nie potrafię się przyznać, ale też nie jestem pewien, może to tylko tak mi się wydaje? Może idealizowana przeszłość wzbudza we mnie nieadekwatne emocje?
Znów opieram się o ścianę i wwiercam w nią brązowe tarcze tęczówek. Jest niezręcznie cicho, a ja wychodzę na złośliwego dupka, bo stoję nad nią i nadzoruję każdy krok. Na własne życzenie szykuję sobie kolejny dramat, a jednak wbrew pierwszemu wrażeniu uśmiecham się znów, bardziej łagodnie kiedy moja uwaga zakotwicza się ostatecznie przy obrazie.
— To był osiemdziesiąty siódmy czy ósmy? — próbuję sobie przypomnieć tamte wakacje, zaskakując sam siebie i zapewne Säde. Niebezpiecznie zaczynam rozmowę, której przebieg może być naprawdę opłakany w skutkach, wiem to doskonale. Tylko pokusa jest nie do zniesienia. Znów krzyżuję ręce na piersiach i spuszczam wzrok, poszukując czegoś pod nogami i oczekując czy w ogóle odpowie.
Łapczywie chwytam powietrze i obejmuję ramię, które wskazuje, zaciskam palce na materiale maskując przed jej wzrokiem przetarcie, którego wcześniej nie zauważyłem. Czy przestałem dbać i się starać? Może faktycznie mam na to mniej siły i chęci, kręcę się wokół własnej osi i wypełniam codzienność obowiązkami, byle nie patrzeć w lustro, bo boję się, że moje własne spojrzenie okaże się surowe i osądzające. Potrzebuję mojej iluzji, nawet jeśli sypie się teraz i powoli zaczynam czuć żałość zaciskającą się na gardle. Uśmiecham się w sposób wymuszony, trzymam język na wodzy, choć mógłbym użyć wielu słów dla przerwania tej idiotycznej chwili spokoju.
Przechodzi tuż obok mnie i mam ochotę wyciągnąć ramię, nawet wtedy, gdy kategorycznie odmówiła skorzystania z proponowanej pomocy. Powinienem ją zostawić i wrócić do swojego gabinetu, tyle że to teraz nie ma żadnego sensu, nie skupię się na pracy, ba… ja dzisiaj już nic sensownego nie zrobię. Nie mówiłem jej o tym, lecz każdą niespodziewaną wizytę muszę przeboleć na swój sposób. Idę za nią jak cień ku rozszerzającej się gardzieli korytarza i omiatam wzrokiem wiszący na ścianie obraz, tuż ponad jej ramieniem ślizgam oczami przez łuk szyi i skupisko sterczących kosmyków włosów. Mam ochotę znów sięgnąć i poprawić ten, który odstaje najbardziej, burząc misterny obraz idealnej Säde Landsverk – bo nawet w pozornym nieładzie układała jakiś głębszy zamysł, tu jednak zadziałał zupełny przypadek. I znów nie robię nic, nie mam w sobie tyle odwagi co ona. Lub inaczej: moja odwaga zabrzmiałaby bardzo źle, jak wyrzut i kolejne oskarżenie, w tym przypadku jestem mniej łagodny i ostrożny od niej. Wyważenie zachowuję zwykle dla zupełnie obcych osób, dla bliskich mam rozzuchwaloną pewność siebie i brak zgody na sprzeciw.
Idę dalej, jakbym śledził poczynania przestępcy pragnącego ukraść moją własność, idę jakbym zupełnie jej nie ufał. Chyba tak jest?
Czuję złość, rozczarowanie, niechęć, bezsilność, smutek, tęsknotę. Do tych trzech ostatnich nie potrafię się przyznać, ale też nie jestem pewien, może to tylko tak mi się wydaje? Może idealizowana przeszłość wzbudza we mnie nieadekwatne emocje?
Znów opieram się o ścianę i wwiercam w nią brązowe tarcze tęczówek. Jest niezręcznie cicho, a ja wychodzę na złośliwego dupka, bo stoję nad nią i nadzoruję każdy krok. Na własne życzenie szykuję sobie kolejny dramat, a jednak wbrew pierwszemu wrażeniu uśmiecham się znów, bardziej łagodnie kiedy moja uwaga zakotwicza się ostatecznie przy obrazie.
— To był osiemdziesiąty siódmy czy ósmy? — próbuję sobie przypomnieć tamte wakacje, zaskakując sam siebie i zapewne Säde. Niebezpiecznie zaczynam rozmowę, której przebieg może być naprawdę opłakany w skutkach, wiem to doskonale. Tylko pokusa jest nie do zniesienia. Znów krzyżuję ręce na piersiach i spuszczam wzrok, poszukując czegoś pod nogami i oczekując czy w ogóle odpowie.
Bezimienny
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:23
Czy gdyby wszystko zmieniło się nie do poznania, byłoby mi łatwiej? Być może. Może lepiej jest przyjąć nowy porządek niż samemu układać stary, zmieniać położenie rzeczy, wartości, przyzwyczajeń i momentami irytującej rutyny; pewnych nawyków nie jestem w stanie wyplenić, nawet jeśli bardzo bym chciała. Nie potrafię też narzucić sobie poczucia obcości, nie umiem wykrzesać wrzaskliwej furii – z nią byłoby mi łatwiej, z reguły lepiej postrzega się świat utrzymany w kontraście czerni i bieli.
Tyle tylko, że my tacy nie jesteśmy – nigdy nie byliśmy i nie będziemy, choć bardzo bym chciała; zetrzeć to, co nas łączyło, zastąpić miłość nienawiścią, pożądanie znużeniem, a żal zapomnieniem.
Kiedy zagłębienia w jego twarzy zdają się drgać, absurdalnie zaczynam myśleć, czy z mojej miłości ubyło w ogóle cokolwiek; czy lata nadwyrężanej fasady, które wywołały wstrząsy, faktycznie skończyły się widocznym uszczerbieniem i czy naprawdę nie byłabym w stanie powiedzieć prostego kocham cię.
W nas więcej jest niewiadomej, niźli surowej rzeczywistości, nawet jeśli papiery piętrzące się na kawowym stoliku dobitnie ukazują czym dla siebie jesteśmy. Nie nazwałabym go wrogiem, ale w całej tej batalii, którą sama wymyśliłam i doprowadziłam do faktycznego stanu, nie jest moim sprzymierzeńcem. Nie chce być. Maarten nie chce tego rozwodu.
A ja nie chcę dopuścić do siebie choćby cienia zawahania; zbyt długo czekałam na tę chwilę, zbyt wiele pytań i niedopowiedzień pojawiło się między nami, bym miała zrezygnować.
Chowa przede mną nieduże przetarcie na materiale ubrania, na co odpowiadam uśmiechem – lichym i wręcz półprzezroczystym, kiedy łapię samą siebie na zwyczajowości tej chwili. Nie zmieniło się nic, choć bardzo chcę żeby tak było. Jest nam ze sobą niewygodnie, choć równocześnie nie odczuwam tego tak dobitnie jak powinnam – wszystko tu jest nasze, nosi nasz zapach, oddycha nami, nawet jeżeli wciąż się mijamy – w tej chwili akurat dosłownie – w plątaninie słów i żali. Póki co żaden nie pada między nami; to dobrze, bo choć staram się trzymać gardę, jestem wręcz skupiona na oczekiwaniu na swoisty atak z jego strony, doceniam fakt, że nie komplikuję mi tej sytuacji. Mi, sobie, nam.
– Będziesz mnie pilnował? Czy nie podkradam twojego ręcznika z łazienki? – na komplikację decyduję się ja, kiedy tak mnie obserwuje, choć to śmiały i niemądry krok, przywołując złote lata nastoletnie, w których faktycznie dzieliliśmy się jednym ręcznikiem, tylko dlatego, że niesamowicie podobał mi się jego zapach po prysznicu. Ależ jestem głupia, na bogów.
Korytarz kryje półmrok, ale abstrakcyjny obraz mocno wybija się pośród bieli i szarości; krzykliwe barwy powyginane są w różnych kształtach, modernizm jaskrawo bije po oczach – wstrzymuję się zaledwie chwilę z sięgnięciem dłonią po zawieszenie z tyłu, pozwalając sobie pooglądać ów dzieło.
Maarten podobnie, i choć spodziewam się kolejnej kąśliwej uwagi na temat mojego odrobinę ekstrawaganckiego gustu, on wcale tego nie robi; seria narzekań na dzieło, na które wydałam zdecydowanie za dużo, wcale nie przychodzi.
– Ósmy – odpowiadam, choć jego pytanie pragnie strącić mój rezon; po co to robi? Po co przywołuje ciepłe lato i słońce ochoczo sięgające ramion? – Wynajęliśmy ten paskudny, obskurny hotel. Dobrze, że chociaż jedzenie było dobre – mruczę, unosząc obraz i zdejmując go ze ściany ostrożnie. Faktycznie zarezerwowane miejsce okazało się dużo gorsze od obietnic, ale teraz wcale nie wspominam tego źle. To były piękne czasy.
Wzdycham natomiast cicho i odkładam ramę na podłogę; po co on to robi?
– Podpisałeś? – wie co; plik dokumentów, jeden z tych niezbędnych by nasza sprawa mogła ruszyć dalej, który tydzień temu dostarczył mu mój prawnik, wciąż pozostawiony bez odpowiedzi. Nie powinnam o to pytać, nie powinnam go popędzać, ale widząc go teraz – widząc, czując jego zapach, dusząc się niemalże w jego bliskości – w tym wszystkim zaczynam się bać, że to wszystko skomplikuje się jeszcze bardziej.
Tyle tylko, że my tacy nie jesteśmy – nigdy nie byliśmy i nie będziemy, choć bardzo bym chciała; zetrzeć to, co nas łączyło, zastąpić miłość nienawiścią, pożądanie znużeniem, a żal zapomnieniem.
Kiedy zagłębienia w jego twarzy zdają się drgać, absurdalnie zaczynam myśleć, czy z mojej miłości ubyło w ogóle cokolwiek; czy lata nadwyrężanej fasady, które wywołały wstrząsy, faktycznie skończyły się widocznym uszczerbieniem i czy naprawdę nie byłabym w stanie powiedzieć prostego kocham cię.
W nas więcej jest niewiadomej, niźli surowej rzeczywistości, nawet jeśli papiery piętrzące się na kawowym stoliku dobitnie ukazują czym dla siebie jesteśmy. Nie nazwałabym go wrogiem, ale w całej tej batalii, którą sama wymyśliłam i doprowadziłam do faktycznego stanu, nie jest moim sprzymierzeńcem. Nie chce być. Maarten nie chce tego rozwodu.
A ja nie chcę dopuścić do siebie choćby cienia zawahania; zbyt długo czekałam na tę chwilę, zbyt wiele pytań i niedopowiedzień pojawiło się między nami, bym miała zrezygnować.
Chowa przede mną nieduże przetarcie na materiale ubrania, na co odpowiadam uśmiechem – lichym i wręcz półprzezroczystym, kiedy łapię samą siebie na zwyczajowości tej chwili. Nie zmieniło się nic, choć bardzo chcę żeby tak było. Jest nam ze sobą niewygodnie, choć równocześnie nie odczuwam tego tak dobitnie jak powinnam – wszystko tu jest nasze, nosi nasz zapach, oddycha nami, nawet jeżeli wciąż się mijamy – w tej chwili akurat dosłownie – w plątaninie słów i żali. Póki co żaden nie pada między nami; to dobrze, bo choć staram się trzymać gardę, jestem wręcz skupiona na oczekiwaniu na swoisty atak z jego strony, doceniam fakt, że nie komplikuję mi tej sytuacji. Mi, sobie, nam.
– Będziesz mnie pilnował? Czy nie podkradam twojego ręcznika z łazienki? – na komplikację decyduję się ja, kiedy tak mnie obserwuje, choć to śmiały i niemądry krok, przywołując złote lata nastoletnie, w których faktycznie dzieliliśmy się jednym ręcznikiem, tylko dlatego, że niesamowicie podobał mi się jego zapach po prysznicu. Ależ jestem głupia, na bogów.
Korytarz kryje półmrok, ale abstrakcyjny obraz mocno wybija się pośród bieli i szarości; krzykliwe barwy powyginane są w różnych kształtach, modernizm jaskrawo bije po oczach – wstrzymuję się zaledwie chwilę z sięgnięciem dłonią po zawieszenie z tyłu, pozwalając sobie pooglądać ów dzieło.
Maarten podobnie, i choć spodziewam się kolejnej kąśliwej uwagi na temat mojego odrobinę ekstrawaganckiego gustu, on wcale tego nie robi; seria narzekań na dzieło, na które wydałam zdecydowanie za dużo, wcale nie przychodzi.
– Ósmy – odpowiadam, choć jego pytanie pragnie strącić mój rezon; po co to robi? Po co przywołuje ciepłe lato i słońce ochoczo sięgające ramion? – Wynajęliśmy ten paskudny, obskurny hotel. Dobrze, że chociaż jedzenie było dobre – mruczę, unosząc obraz i zdejmując go ze ściany ostrożnie. Faktycznie zarezerwowane miejsce okazało się dużo gorsze od obietnic, ale teraz wcale nie wspominam tego źle. To były piękne czasy.
Wzdycham natomiast cicho i odkładam ramę na podłogę; po co on to robi?
– Podpisałeś? – wie co; plik dokumentów, jeden z tych niezbędnych by nasza sprawa mogła ruszyć dalej, który tydzień temu dostarczył mu mój prawnik, wciąż pozostawiony bez odpowiedzi. Nie powinnam o to pytać, nie powinnam go popędzać, ale widząc go teraz – widząc, czując jego zapach, dusząc się niemalże w jego bliskości – w tym wszystkim zaczynam się bać, że to wszystko skomplikuje się jeszcze bardziej.
Maarten Landsverk
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:24
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Wciąż ciężko mi przełknąć gorycz prawdy o tym, że należymy do przeszłości. Byliśmy. Już nie jesteśmy, nawet jeśli papiery jeszcze piętrzą się na biurku, nawet jeśli unikam jej prawnika niczym posłańca Hel. To nic nie zmienia. Wszystko już dawno ułożyła sobie w głowie, pogodziła się – chyba. Tak przypuszczam, nie pytałem jej o takie rzeczy; nie chcę wiedzieć, kiedy tak naprawdę podjęła decyzję. Już wtedy wyglądała na całkiem spokojną, a ja wytrzeszczałem oczy i śmiałem się głupio, zupełnie nie wierząc w słowa, które kształtowała w oględne wyjaśnienie, nieszczególnie chcąc się chyba wdawać w dyskusję. Nie chcę znów do tego wracać, a jednak muszę za każdym razem, gdy pojawia się w naszym mieszkaniu.
Zdarza mi się do tej pory odnajdywać drobne ślady świadczące, że kiedyś dzieliliśmy codzienność: popielniczka na zewnętrznym parapecie balkonu, kartka z zapisanym planem wykładów, rysa czerwonego lakieru do paznokci na ścianie w sypialni, niedopita butelka ulubionego wina – takich rzeczy nie zabrała ze sobą. nawet jeśli bardzo się stara, nie odarła pomieszczeń ze swej obecności. Na udrękę dla mnie, bo wciąż przerzucam karteczki i nie chcę ich wyrzucić, gdy budzę się rano widzę zabrudzenie przed oczami, zdarza mi się zakrztusić sierścią jej kota (czasami sądzę, że pozostawił po sobie zdradzieckie kłębki z premedytacją, bym zbyt szybko o nim nie zapomniał i jeszcze bardziej dusił w sobie złość). Jej uwaga powoduje, że unoszę brwi.
— A planowałaś? — dziwię się. Zastanawiam się, czy próbuje mnie speszyć – to się przecież nie zdarza. Przecież w istocie nie potrzebuje nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby o mnie przypominać. Trochę nie wiem, co chce osiągnąć, jest zwyczajnie złośliwa, a ja próbuję doszukać się drugiego dna, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi raz jeszcze wmanewrować ją w rozmowę o decyzjach, które już zapadły.
Zaciskam mocniej zęby, gdy zdejmuje z haczyka ramę obrazu. Płótno drga lekko – nigdy go nie rozumiałem, jednak było nośnikiem wielu wspomnień. Batalia, którą wtedy prowadziliśmy wydaje się obecnie szalenie zabawna i na swój sposób urokliwa, choć prawie wyjechaliśmy z wakacji przedwcześnie, obrażeni, wściekli i rozczarowani.
— Mhm… — zgadzam się z jej odpowiedzią. Dokładnie. Osiemdziesiąty ósmy. Młodsi o ponad dekadę. Śmieję się cicho pod nosem. Faktycznie, nie mieliśmy wtedy najlepszego lokum, ale uparłem się, że pojedziemy w ciemno, spontanicznie, bez nadmiaru luksusu, bez wcześniejszych rezerwacji i sprawdzania miejsca. Rzecz szalona, zwłaszcza, gdy właściciele kiepskiego hotelu obserwowali nas, ją – dumnie kroczącą z dziełem wartym więcej niż ich miesięczny zarobek. Nagle uwalniam całą lawinę mniej i bardziej szalonych rzeczy, które chętnie robiliśmy wspólnie. Nie potrafię oprzeć się kolejnym slajdom, urywkom przypominającym niezwykły film. Chcę wcisnąć trójkątny guzik i przewinąć wszystko do początku, posmakować jeszcze raz. Może mógłbym dostrzec moment, w którym podjęła decyzję. Kurwa. Znów zaczynam się motać. Zaciskam palce na przedramionach, wciąż się uśmiecham. — Kucharz był niczego sobie — znów się zgadzam. Odrywam się od ściany, nie rejestruję tego momentu. Zdaje mi się, że płynę, coś przestaje mnie blokować. Podchodzę krok bliżej. Ona trzyma ramę obrazu, niczym tarczę, którą próbuje się bronić przed moją obecnością. Ja rozluźniam się wyraźnie, wchodzę w normalną gadaninę, zapędzam się jeszcze dalej, poszukuję znanych mi ścieżek, chcę normalności, której tak mało ostatnio w moim życiu. Każde miłe wspomnienie spijam z jej ust i biorę jako gest dobrej woli. Okłamuję się wytrwale, by uśmierzyć ból. Wspominam jej widok: siedzi przy stoliku w kawiarni, opiera policzek na grzbiecie dłoni i patrzy gdzieś w dal, marzy, wzdycha delikatnie i spogląda na mnie. Na twarzy grają refleksy słońca przebijające się przez słomiany kapelusz, którego rondo odbija na jej policzkach niezwykłą arabeskę. W brązowych tęczówkach igra złoto. Sięga dłonią, ja nagle sam wyciągam swoją i gdy teraźniejsza Säde odstawia obraz na ziemię, przesuwam po ostrej krawędzi ramy palcami. Ścieram kurz i myślę sobie, że dobrze by było znów usiąść w tamtej kawiarni i zapaść się wieczorem w krochmaloną pościel naciągniętą na najbardziej niewygodny materac. To nic. — Ostatecznie, ciężko było się rozstać nawet z tak paskudnym pokojem — dodaję, nie wiem sam, co mam na myśli. Nie. Doskonale wiem, o co mi chodzi. Zawsze była moją obsesją. Zawsze kłótnie występowały naprzemiennie z momentami zupełnego zatracania się w sobie nawzajem. Kiedy wyrzuca kolejne słowa, niewiele nas dzieli. Palce wędrują dalej po ramie obrazu, nieintencjonalnie muskam skórą materiał jej ubrania.
— Säde, nie musimy… — znów zaczynam powtarzać znudzoną mantrę. Na pewno już wie, że niczego nie podpisałem. Próbuję wskórać cokolwiek. Podnoszę spojrzenie i szukam jej oczu, stoimy dokładnie naprzeciwko, czuję jej oddech, pieprzę już to, że stawiam ją w niekomfortowej sytuacji. Kolejny raz wbijam się w schemat, który prowadzi zawsze do jednego – pogłębienia przepaści między nami.
Zdarza mi się do tej pory odnajdywać drobne ślady świadczące, że kiedyś dzieliliśmy codzienność: popielniczka na zewnętrznym parapecie balkonu, kartka z zapisanym planem wykładów, rysa czerwonego lakieru do paznokci na ścianie w sypialni, niedopita butelka ulubionego wina – takich rzeczy nie zabrała ze sobą. nawet jeśli bardzo się stara, nie odarła pomieszczeń ze swej obecności. Na udrękę dla mnie, bo wciąż przerzucam karteczki i nie chcę ich wyrzucić, gdy budzę się rano widzę zabrudzenie przed oczami, zdarza mi się zakrztusić sierścią jej kota (czasami sądzę, że pozostawił po sobie zdradzieckie kłębki z premedytacją, bym zbyt szybko o nim nie zapomniał i jeszcze bardziej dusił w sobie złość). Jej uwaga powoduje, że unoszę brwi.
— A planowałaś? — dziwię się. Zastanawiam się, czy próbuje mnie speszyć – to się przecież nie zdarza. Przecież w istocie nie potrzebuje nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby o mnie przypominać. Trochę nie wiem, co chce osiągnąć, jest zwyczajnie złośliwa, a ja próbuję doszukać się drugiego dna, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi raz jeszcze wmanewrować ją w rozmowę o decyzjach, które już zapadły.
Zaciskam mocniej zęby, gdy zdejmuje z haczyka ramę obrazu. Płótno drga lekko – nigdy go nie rozumiałem, jednak było nośnikiem wielu wspomnień. Batalia, którą wtedy prowadziliśmy wydaje się obecnie szalenie zabawna i na swój sposób urokliwa, choć prawie wyjechaliśmy z wakacji przedwcześnie, obrażeni, wściekli i rozczarowani.
— Mhm… — zgadzam się z jej odpowiedzią. Dokładnie. Osiemdziesiąty ósmy. Młodsi o ponad dekadę. Śmieję się cicho pod nosem. Faktycznie, nie mieliśmy wtedy najlepszego lokum, ale uparłem się, że pojedziemy w ciemno, spontanicznie, bez nadmiaru luksusu, bez wcześniejszych rezerwacji i sprawdzania miejsca. Rzecz szalona, zwłaszcza, gdy właściciele kiepskiego hotelu obserwowali nas, ją – dumnie kroczącą z dziełem wartym więcej niż ich miesięczny zarobek. Nagle uwalniam całą lawinę mniej i bardziej szalonych rzeczy, które chętnie robiliśmy wspólnie. Nie potrafię oprzeć się kolejnym slajdom, urywkom przypominającym niezwykły film. Chcę wcisnąć trójkątny guzik i przewinąć wszystko do początku, posmakować jeszcze raz. Może mógłbym dostrzec moment, w którym podjęła decyzję. Kurwa. Znów zaczynam się motać. Zaciskam palce na przedramionach, wciąż się uśmiecham. — Kucharz był niczego sobie — znów się zgadzam. Odrywam się od ściany, nie rejestruję tego momentu. Zdaje mi się, że płynę, coś przestaje mnie blokować. Podchodzę krok bliżej. Ona trzyma ramę obrazu, niczym tarczę, którą próbuje się bronić przed moją obecnością. Ja rozluźniam się wyraźnie, wchodzę w normalną gadaninę, zapędzam się jeszcze dalej, poszukuję znanych mi ścieżek, chcę normalności, której tak mało ostatnio w moim życiu. Każde miłe wspomnienie spijam z jej ust i biorę jako gest dobrej woli. Okłamuję się wytrwale, by uśmierzyć ból. Wspominam jej widok: siedzi przy stoliku w kawiarni, opiera policzek na grzbiecie dłoni i patrzy gdzieś w dal, marzy, wzdycha delikatnie i spogląda na mnie. Na twarzy grają refleksy słońca przebijające się przez słomiany kapelusz, którego rondo odbija na jej policzkach niezwykłą arabeskę. W brązowych tęczówkach igra złoto. Sięga dłonią, ja nagle sam wyciągam swoją i gdy teraźniejsza Säde odstawia obraz na ziemię, przesuwam po ostrej krawędzi ramy palcami. Ścieram kurz i myślę sobie, że dobrze by było znów usiąść w tamtej kawiarni i zapaść się wieczorem w krochmaloną pościel naciągniętą na najbardziej niewygodny materac. To nic. — Ostatecznie, ciężko było się rozstać nawet z tak paskudnym pokojem — dodaję, nie wiem sam, co mam na myśli. Nie. Doskonale wiem, o co mi chodzi. Zawsze była moją obsesją. Zawsze kłótnie występowały naprzemiennie z momentami zupełnego zatracania się w sobie nawzajem. Kiedy wyrzuca kolejne słowa, niewiele nas dzieli. Palce wędrują dalej po ramie obrazu, nieintencjonalnie muskam skórą materiał jej ubrania.
— Säde, nie musimy… — znów zaczynam powtarzać znudzoną mantrę. Na pewno już wie, że niczego nie podpisałem. Próbuję wskórać cokolwiek. Podnoszę spojrzenie i szukam jej oczu, stoimy dokładnie naprzeciwko, czuję jej oddech, pieprzę już to, że stawiam ją w niekomfortowej sytuacji. Kolejny raz wbijam się w schemat, który prowadzi zawsze do jednego – pogłębienia przepaści między nami.
Bezimienny
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:24
Stary, wielobarwny bohomaz na płótnie staje się obiektem dzielącym nas jak wielkie ostrze. Wtedy i dzisiaj, kiedyś i teraz; nie potrafię przestać próbować sprowadzać wszystkiego do ostrych krawędzi, skrajności całkowicie odległych, znajdywać jaskrawe punkty, które sprawiły, że znaleźliśmy się w tym miejscu.
Ja i on. Nie my.
Sama tego chciałam, sama wywołałam; rozwodowa sprawa wciąż jest sensacją w midgardzkich realiach, społeczeństwo zbyt mocno przesiąknięte smrodem chorobliwego konserwatyzmu nie dopuszcza do siebie fanaberii wymyślonej przez kobietę, niepodyktowanej niczym innym jak różnicą charakterów. Nie było u nas wielkiej tragedii, nie było pożerającej przez laty traumy; nie było pożaru, który pochłonął wszystko za sprawą jednego wydarzenia. Płomień tlił się w nas przez lata, aż zostały tylko zgliszcza.
Rama obrazu zsuwa się wzdłuż ściany i ląduje na podłodze; opieram ją ostrożnie, odwracając się przez ramię i walcząc z pokusą skrzyżowania wyczekująco rąk na piersi.
Mówimy; mówimy dużo, bezsensownie i całkowicie nieskładnie, grzebiąc w letnich wspomnieniach, rozdrapując świeżo zasklepione blizny, przywołując piękne obrazy i licząc – na co? Nie wiem dokąd prowadzi nasza dyskusja, co mamy osłodzić sobie gadaniem o wspólnych wakacjach, hotelach, wybitnej pogodzie i smacznym jedzeniu.
Co gorsza, nie wiem, czy chcę przestać.
Przestać wspominać, przestać poszukiwać momentu, w którym nastąpiło pęknięcie; kiedy rysa na idealnym szkle zaczęła się pogłębiać, kiedy to wszystko się roztrzaskało? Nie potrafię – dlatego to tak bardzo frustruje.
Skraca dystans między nami; moje spojrzenie prędko analizuje jego kroki, jest jak skan rejestrujący niebezpieczny obiekt, zaraz potem mózg wysyła odpowiedni impuls, a ja się spinam, choć nie cofam. Nie mam zamiaru dać się zapędzić w róg, tym bardziej, że za sobą mam tylko ścianę.
Jego dłoń sięga do ramy, choć przez moment myślę – boję się, i jednocześnie na to czekam – że wędruje w kierunku mojej dłoni. Nie robi tego, zamiast to przesuwając palcami po materiale swetra. Nie muszę spuszczać wzroku, by czuć elektryzujące ciepło bijące z jego skóry. To jak chora abstrakcja, którą znam na pamięć i łaknę jak potłuczona.
Jestem, zdecydowanie taka jestem; nie odsuwając się i nie dając mu odpowiedzi, nie od razu.
Usta rozchylają się i znów zamykają; duszę w sobie ciężkie westchnienie i na moment zaciskam dłonie w pięści, boleśnie, aż paznokcie zostawią po sobie blady ślad półksiężyców.
– Nie podpisałeś – odpowiadam samej sobie, ze zrezygnowaniem, choć bez zwyczajowej nagany w głosie.
Nie wiem, kończą mi się pomysły i znikają opcje; nie mogę prośbą, ani groźbą, nic nie działa, przez moment myślę, czy ktoś kiedyś uciekał się do zaklęcia czy eliksiru. Ale ja tak nie chcę.
– Może powinieneś kogoś poznać – rzucam to, zupełnie jak kolejną bombę, niespodziewaną i bezlitosną; nie rejestruję nawet momentu, kiedy ta sugestia wychodzi z moich ust – moich, tej, która rywalizowała z nim o główną nagrodę w zazdrości. Tej, która tę zazdrość potępiała i tkwiła w jego obsesyjnych wymysłach, nieświadomie pielęgnując własne przekonanie, że zawsze należał tylko do mnie.
Ja i on. Nie my.
Sama tego chciałam, sama wywołałam; rozwodowa sprawa wciąż jest sensacją w midgardzkich realiach, społeczeństwo zbyt mocno przesiąknięte smrodem chorobliwego konserwatyzmu nie dopuszcza do siebie fanaberii wymyślonej przez kobietę, niepodyktowanej niczym innym jak różnicą charakterów. Nie było u nas wielkiej tragedii, nie było pożerającej przez laty traumy; nie było pożaru, który pochłonął wszystko za sprawą jednego wydarzenia. Płomień tlił się w nas przez lata, aż zostały tylko zgliszcza.
Rama obrazu zsuwa się wzdłuż ściany i ląduje na podłodze; opieram ją ostrożnie, odwracając się przez ramię i walcząc z pokusą skrzyżowania wyczekująco rąk na piersi.
Mówimy; mówimy dużo, bezsensownie i całkowicie nieskładnie, grzebiąc w letnich wspomnieniach, rozdrapując świeżo zasklepione blizny, przywołując piękne obrazy i licząc – na co? Nie wiem dokąd prowadzi nasza dyskusja, co mamy osłodzić sobie gadaniem o wspólnych wakacjach, hotelach, wybitnej pogodzie i smacznym jedzeniu.
Co gorsza, nie wiem, czy chcę przestać.
Przestać wspominać, przestać poszukiwać momentu, w którym nastąpiło pęknięcie; kiedy rysa na idealnym szkle zaczęła się pogłębiać, kiedy to wszystko się roztrzaskało? Nie potrafię – dlatego to tak bardzo frustruje.
Skraca dystans między nami; moje spojrzenie prędko analizuje jego kroki, jest jak skan rejestrujący niebezpieczny obiekt, zaraz potem mózg wysyła odpowiedni impuls, a ja się spinam, choć nie cofam. Nie mam zamiaru dać się zapędzić w róg, tym bardziej, że za sobą mam tylko ścianę.
Jego dłoń sięga do ramy, choć przez moment myślę – boję się, i jednocześnie na to czekam – że wędruje w kierunku mojej dłoni. Nie robi tego, zamiast to przesuwając palcami po materiale swetra. Nie muszę spuszczać wzroku, by czuć elektryzujące ciepło bijące z jego skóry. To jak chora abstrakcja, którą znam na pamięć i łaknę jak potłuczona.
Jestem, zdecydowanie taka jestem; nie odsuwając się i nie dając mu odpowiedzi, nie od razu.
Usta rozchylają się i znów zamykają; duszę w sobie ciężkie westchnienie i na moment zaciskam dłonie w pięści, boleśnie, aż paznokcie zostawią po sobie blady ślad półksiężyców.
– Nie podpisałeś – odpowiadam samej sobie, ze zrezygnowaniem, choć bez zwyczajowej nagany w głosie.
Nie wiem, kończą mi się pomysły i znikają opcje; nie mogę prośbą, ani groźbą, nic nie działa, przez moment myślę, czy ktoś kiedyś uciekał się do zaklęcia czy eliksiru. Ale ja tak nie chcę.
– Może powinieneś kogoś poznać – rzucam to, zupełnie jak kolejną bombę, niespodziewaną i bezlitosną; nie rejestruję nawet momentu, kiedy ta sugestia wychodzi z moich ust – moich, tej, która rywalizowała z nim o główną nagrodę w zazdrości. Tej, która tę zazdrość potępiała i tkwiła w jego obsesyjnych wymysłach, nieświadomie pielęgnując własne przekonanie, że zawsze należał tylko do mnie.
Maarten Landsverk
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:24
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Nie muszę nawet kiwać głową. Wie przecież, że nie mogłem przyłożyć pióra do kartki. Ani tydzień temu, ani wczoraj. Tym bardziej dzisiaj, gdy biały arkusz razi mnie niemal po oczach. Zwykle się nie ociągam, dotrzymuję terminów, ale teraz nie potrafię się zmusić. Wiem, że robię to na przekór sobie, tylko po to, aby nie rozbuchać nadmiernie wiszącej w powietrzu afery. Nie potrzebuję tego typu rozgłosu. Staramy się być ostrożni, kiedy idzie o nasze życie prywatne, o to, co się między nami dzieje. A jednak z wyrachowaniem doprowadzam do tego, że być może wreszcie sięgnie po ostateczne sposoby rozwiązania nieudolnego pojedynku. Chyba nie ma na mnie innego sposobu, bo będę się wykręcał. Znów nie postawię stosownych liter na dokumentach, znów będę udawał, że nie mam na to czasu.
Boję się raz na zawsze zerwać z przeszłością, bo i nie mam powodów, aby myśleć o niej jako o czymś, czego żałuję. Ostatecznie bowiem wcale nie ma we mnie goryczy spowodowanej podjętymi decyzjami. Byliśmy małżeństwem przez tyle lat i przez te wszystkie lata nigdy nie poszukiwałem nikogo poza nią. Pod tym względem jestem czysty niczym łza. Ale przecież to nie wystarcza. Nie chodzi tu o samą wierność, bo staje się ona jedynie miałkim słowem pozbawionym wartości. Wszystko inne pomiędzy nami wygasło, choć może ja wciąż kurczowo trzymam się kolorowych obrazów zaszytych w pamięci. Pielęgnuję ślady na skórze i echo zapachu. Wspominam dobre dni pozbawione wzajemnych wyrzutów. Chcę zatopić się w słońcu wspólnych wakacji i w wibrującym powietrzu ciasnego pokoju. Nic więcej, tylko tyle. Bez wzniosłych uczuć, bo nieśmiało przyznaję, że nieco zwietrzały. Czy to już więc koniec? Ubzdurałem sobie jakiś czas temu, że jeśli nie będę dopuszczał do głosu wątpliwości, wszystko się zmieni, że i ona zrozumie jak bardzo się myli pozwalając na rozerwanie węzła małżeńskiego. To na nic. Wcale nie jest mi lepiej. Chcę więc odpuścić, szykuję słowa wytłumaczenia, chcę odejść. I wtedy rzuca coś, co jątrzy ranę. Coś, co sprawia, że spinam się i zaciskam mocniej zęby. Śmieję się w sposób wymuszony, przybierając karykaturę rozbawienia. Ramiona trzęsą się w nerwowych spazmach. Czy robi to specjalnie? Aby się odgryźć?
Zazdrość jest moim grzechem. Nie wypieram się jej. Potrafię zatruć nią życie, rzucając cień wątpliwości nawet na najbardziej przejrzystą sprawę. Mój umysł szepcze wiele nierozsądnych rzeczy, lubuje się w przyozdabianiu normalności aberracjami chorobowymi. To przez tworzenie z niczego problemów jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Chcę krzyczeć, śmiać się, może trochę płakać – sam już nie wiem. Wysuwam rękę w drapieżności ataku, chwytam ją za nadgarstek, najpierw zdecydowanie, potem rozluźniam palce tknięty resztką rozsądku.
— Wiesz dobrze, że nigdy… — ucinam. Już wie, że wygrała, ugodziła mnie, przebiła się stwierdzeniem przez tkankę skóry po czerwone mięso. Nie chcę nikogo innego, nie zamierzam bawić się w poszukiwanie kogoś, kto załata dziurę. Nie o to mi chodzi. — Säde, nie chcę, wiesz o tym. — Może triumfować, wytrąciła mnie z równowagi. Patrzę w jej oczy. Każda rzecz, którą teraz robię działa na moją niekorzyść. — Myliłem się, Säde. Myliłem we wszystkich oskarżeniach. Proszę — wypowiadam to szeptem. Palce z nadgarstka przesuwam nieco wyżej i lekko nachylam się ku niej. Wyrwała mi swoją bliskość, a potrzebuję jej panicznie. Powoli przestaję rozumieć, na co teraz liczę.
Boję się raz na zawsze zerwać z przeszłością, bo i nie mam powodów, aby myśleć o niej jako o czymś, czego żałuję. Ostatecznie bowiem wcale nie ma we mnie goryczy spowodowanej podjętymi decyzjami. Byliśmy małżeństwem przez tyle lat i przez te wszystkie lata nigdy nie poszukiwałem nikogo poza nią. Pod tym względem jestem czysty niczym łza. Ale przecież to nie wystarcza. Nie chodzi tu o samą wierność, bo staje się ona jedynie miałkim słowem pozbawionym wartości. Wszystko inne pomiędzy nami wygasło, choć może ja wciąż kurczowo trzymam się kolorowych obrazów zaszytych w pamięci. Pielęgnuję ślady na skórze i echo zapachu. Wspominam dobre dni pozbawione wzajemnych wyrzutów. Chcę zatopić się w słońcu wspólnych wakacji i w wibrującym powietrzu ciasnego pokoju. Nic więcej, tylko tyle. Bez wzniosłych uczuć, bo nieśmiało przyznaję, że nieco zwietrzały. Czy to już więc koniec? Ubzdurałem sobie jakiś czas temu, że jeśli nie będę dopuszczał do głosu wątpliwości, wszystko się zmieni, że i ona zrozumie jak bardzo się myli pozwalając na rozerwanie węzła małżeńskiego. To na nic. Wcale nie jest mi lepiej. Chcę więc odpuścić, szykuję słowa wytłumaczenia, chcę odejść. I wtedy rzuca coś, co jątrzy ranę. Coś, co sprawia, że spinam się i zaciskam mocniej zęby. Śmieję się w sposób wymuszony, przybierając karykaturę rozbawienia. Ramiona trzęsą się w nerwowych spazmach. Czy robi to specjalnie? Aby się odgryźć?
Zazdrość jest moim grzechem. Nie wypieram się jej. Potrafię zatruć nią życie, rzucając cień wątpliwości nawet na najbardziej przejrzystą sprawę. Mój umysł szepcze wiele nierozsądnych rzeczy, lubuje się w przyozdabianiu normalności aberracjami chorobowymi. To przez tworzenie z niczego problemów jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Chcę krzyczeć, śmiać się, może trochę płakać – sam już nie wiem. Wysuwam rękę w drapieżności ataku, chwytam ją za nadgarstek, najpierw zdecydowanie, potem rozluźniam palce tknięty resztką rozsądku.
— Wiesz dobrze, że nigdy… — ucinam. Już wie, że wygrała, ugodziła mnie, przebiła się stwierdzeniem przez tkankę skóry po czerwone mięso. Nie chcę nikogo innego, nie zamierzam bawić się w poszukiwanie kogoś, kto załata dziurę. Nie o to mi chodzi. — Säde, nie chcę, wiesz o tym. — Może triumfować, wytrąciła mnie z równowagi. Patrzę w jej oczy. Każda rzecz, którą teraz robię działa na moją niekorzyść. — Myliłem się, Säde. Myliłem we wszystkich oskarżeniach. Proszę — wypowiadam to szeptem. Palce z nadgarstka przesuwam nieco wyżej i lekko nachylam się ku niej. Wyrwała mi swoją bliskość, a potrzebuję jej panicznie. Powoli przestaję rozumieć, na co teraz liczę.
Bezimienny
Re: Gods know I tried (S. Landverk & M. Landvserk, kwiecień 1999) Nie 10 Gru - 1:24
Zwykłam gardzić zazdrością, sprowadzając ją do jakiegoś głupiutkiego, prostego instynktu, który charakteryzuje ludzi prostszych; ale w całym tym anturażu snobizmu daję się jej owładnąć, a później zapędzam w nią kogoś innego. Była wtedy, jest teraz, będzie kiedyś – wobec mnie, wobec niego, nie jestem w stanie stwierdzić. Czy za rok, dwa, albo siedem – czy wtedy będę w stanie całkowicie beznamiętnie i surowo spojrzeć na niego u boku innej kobiety? Czy mi ulży, czy uśmiechnę się i powiem jakieś pokrzepiające słowo, tłumacząc sobie w głowie wszystkie te bzdety, że wcale nie byliśmy dla siebie?
Składamy się z paradoksów, małych i dużych, bo jeden goni następny i tak ścigają się bez umiaru. Nie byliśmy dla siebie, a jednocześnie nie potrafiłam wyobrazić sobie swojego życia bez niego. Piętnastoletnia ja cierpi na okropny strach przed samotnością, a kiedy mam lat trzydzieści sześć, potrafię go bezbłędnie kamuflować.
Albo zwyczajnie nauczyłam się żyć z przeświadczeniem, że jestem potrzebna tylko sobie samej, nikomu więcej. Jesper jest przypadkiem z innej planety, dryfuje na innej orbicie; dzieci nie wliczają się w racjonalne myślenie.
I zadeptywałam zazdrość jak niechcianą kretowinę na podwórku, ona znowu wraca i wybucha pomiędzy nami; w wąskim korytarzyku, w lichym dystansie, który zaraz przestanie istnieć, w nieofiarowanym dotyku, którego łaknę, i którego się boję.
Czy gdybym zobaczyła go z inną, byłoby mi łatwiej?
Zakopać przeszłość, spisać na straty, raz na zawsze zamknąć szafeczkę z napisem Maarten i udawać, że jestem kurewsko szczęśliwa i dojrzała – nie wiem. Wiem za to, że jestem nieodpowiedzialna i bezmyślna, gówniarsko prowokuję i żebrzę o jego atencję w parszywy sposób, a kiedy w końcu mi ją daję, wyciągam ciężkie działa i chcę podpalić to, co mi ofiarował.
I uderzam w sedno, bo jego ciało spina się, spazm sztucznego śmiechu miesza ze wściekłością – a ja przez moment, absolutną chwilę, czuję nutę strachu. Drga gdzieś we mnie, chcąc zdjąć maskę wyższości i obojętności; i niemal jej się udaje, kiedy on dosięga mojego nadgarstka i oplata wokół niego palce szczelnie.
Powinnam się cieszyć – śmiać czy płakać? Krzyczeć czy prosić?
Nie wiem już, jak powinnam się przy nim czuć. Co powinnam czuć, gdy myślę o nas. Dlaczego, do diabła, to nie jest obojętność?
– Skarbie... – zaczynam, kiedy przybliża się – w złości i żalu, groźbie i błaganiu – a w moim głosie nie ma pożałowania, litości czy sarkazmu. Mówię tak, jak mówiłam kiedy słońce świeciło wysoko, a my smarowaliśmy nos kremem z filtrem.
– Dobrze wiesz, że nie chodzi tylko o to. Nie chodzi o twoje oskarżenia – nie odchodzę dlatego, że nieustannie widział we mnie zagrożenie; niewierność, bezczelną rezolutność, lubieżne popędy, których szukałam gdzieś dalej.
Nie odsuwam się – nie mam dokąd, za sobą mam tylko ścianę, przed sobą jego bliskość i błagania na jego ustach. Smutnych jak oczy, zdesperowanych jak dłonie.
Wygrałam?
Jeśli tak, to co?
– Muszę wracać do siebie – wypowiadam, ze ściśniętym gardłem, bo struny, które powinny być zakurzone, zużyte i niesprawne, faktycznie wygrywają melodię, a ja boję się, że ulegnę tej piosence – Wrócić i położyć się spać.
Säde i Maarten z tematu
Składamy się z paradoksów, małych i dużych, bo jeden goni następny i tak ścigają się bez umiaru. Nie byliśmy dla siebie, a jednocześnie nie potrafiłam wyobrazić sobie swojego życia bez niego. Piętnastoletnia ja cierpi na okropny strach przed samotnością, a kiedy mam lat trzydzieści sześć, potrafię go bezbłędnie kamuflować.
Albo zwyczajnie nauczyłam się żyć z przeświadczeniem, że jestem potrzebna tylko sobie samej, nikomu więcej. Jesper jest przypadkiem z innej planety, dryfuje na innej orbicie; dzieci nie wliczają się w racjonalne myślenie.
I zadeptywałam zazdrość jak niechcianą kretowinę na podwórku, ona znowu wraca i wybucha pomiędzy nami; w wąskim korytarzyku, w lichym dystansie, który zaraz przestanie istnieć, w nieofiarowanym dotyku, którego łaknę, i którego się boję.
Czy gdybym zobaczyła go z inną, byłoby mi łatwiej?
Zakopać przeszłość, spisać na straty, raz na zawsze zamknąć szafeczkę z napisem Maarten i udawać, że jestem kurewsko szczęśliwa i dojrzała – nie wiem. Wiem za to, że jestem nieodpowiedzialna i bezmyślna, gówniarsko prowokuję i żebrzę o jego atencję w parszywy sposób, a kiedy w końcu mi ją daję, wyciągam ciężkie działa i chcę podpalić to, co mi ofiarował.
I uderzam w sedno, bo jego ciało spina się, spazm sztucznego śmiechu miesza ze wściekłością – a ja przez moment, absolutną chwilę, czuję nutę strachu. Drga gdzieś we mnie, chcąc zdjąć maskę wyższości i obojętności; i niemal jej się udaje, kiedy on dosięga mojego nadgarstka i oplata wokół niego palce szczelnie.
Powinnam się cieszyć – śmiać czy płakać? Krzyczeć czy prosić?
Nie wiem już, jak powinnam się przy nim czuć. Co powinnam czuć, gdy myślę o nas. Dlaczego, do diabła, to nie jest obojętność?
– Skarbie... – zaczynam, kiedy przybliża się – w złości i żalu, groźbie i błaganiu – a w moim głosie nie ma pożałowania, litości czy sarkazmu. Mówię tak, jak mówiłam kiedy słońce świeciło wysoko, a my smarowaliśmy nos kremem z filtrem.
– Dobrze wiesz, że nie chodzi tylko o to. Nie chodzi o twoje oskarżenia – nie odchodzę dlatego, że nieustannie widział we mnie zagrożenie; niewierność, bezczelną rezolutność, lubieżne popędy, których szukałam gdzieś dalej.
Nie odsuwam się – nie mam dokąd, za sobą mam tylko ścianę, przed sobą jego bliskość i błagania na jego ustach. Smutnych jak oczy, zdesperowanych jak dłonie.
Wygrałam?
Jeśli tak, to co?
– Muszę wracać do siebie – wypowiadam, ze ściśniętym gardłem, bo struny, które powinny być zakurzone, zużyte i niesprawne, faktycznie wygrywają melodię, a ja boję się, że ulegnę tej piosence – Wrócić i położyć się spać.
Säde i Maarten z tematu