one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen)
2 posters
Einar Halvorsen
one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:16
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Dusił się - w baldachimie pachnideł rozpostartym pomiędzy ścianami sypialni, w zapachu nowej pościeli, spod której, niezmiennie, przeszywał go fantomowy, przeklęty odór zgnilizny, potu i ludzkiej, wyciśniętej z owoców ciała wilgoci, w gryzącym, papierosowym dymie, serpentynie wijącej się z zawiniątka używki, rozpalonej jak drobny znicz, ostatni, bezgłośny lament, ostatnią, spopieloną elegię.
Dusił się.
W celi własnego ciała.
Brud, który nosił, stawał się niezmywalny; nie rozpływał się pod strumieniem ciepłej, kojącej wody, nie znikał pod obłokami piany, nie ścierał się z tarciem gąbki po naprężonej membranie; nie mógł, przenigdy, wyzbyć się haniebnego stygmatu, choćby zdarł z siebie skórę i krzyczał, krzyczał jak Marsjasz, dzieło boskiej zazdrości, czekając, aż wzejdzie śmierć.
Powinien się przecież cieszyć, powinien skakać z radości, kochali go i przyjęli, odpuszczali mu grzechy z każdą epifanią spełnienia. Kochali go, tak, kochali; był ich zwierzątkiem, posłusznym, wytresowanym pieskiem znającym treść każdej z komend opuszczających miękkie, wypukłe bramy ich rozchylanych warg - siad, zostań, uklęknij, daj głos, połóż się, bliżej, dalej, lżej, mocniej. Kochały wszystkie kobiety, które ugościł w progach, tak jak kochali mężczyźni o szorstkich i silnych rękach błądzących z niecierpliwością po nagich połaciach ciała, o ustach, władczych, przytkniętych do jego ust. Nadal był luksusowy, dostępny tylko dla elit o skarbcach wypełnionych hojnością złotych talarów. Chciał śmiać się, głośno, z większości znajomych rysów, twarzy popękanych z uczucia dojmującego zmieszania, ukrytych, dawniej, za fasadami prawości, za kłamstwem jadowitego oddania się kostniejącej tradycji i obyczajom; szeptał, w gęstej jak smoła ciszy zaklęcia rzucanych imion wczepionych w nazwiska klanów i innych wpływowych rodzin i rzeczywiście, naprawdę, naprawdę chciał się z nich śmiać, chciał śmiać się aż do pęknięcia judaszowych wnętrzności, które rozlałyby się rozmiękłą i parującą breją. Błagał, prosił w modlitwach o gromki, donośny śmiech, lecz czuł, równocześnie, jak w zakątkach spojówek pęcznieją mu słone perły cieknących stadami łez, odczuwał, jak gardło staje się sztywnym, wyświechtanym rękawem, odczuwał, jak w wąskiej przestrzeni krtani powstaje nagle rażący, stłumiony naprędce szloch.
Zdarzało się, że pragnęli, aby ich namalował, co zwykle, przez wzgląd na oszczędność zawężonego czasu sprowadzał do sporządzenia szkicu splątanej w morzu posłania, wpatrzonej w niego sylwetki. Podobne prośby, często rzucane bez złożonego namysłu w ciężkie od zmysłowości powietrze, były jedyną, drogocenną pamiątką z pogrzebanego życia. Wszystko zmieniło się, odkąd poznali prawdę - ktoś zobaczył, ktoś doniósł - w ostateczności, nie miało to większego znaczenia. Był autentycznie skończony, obdarty z wszelkiej godności, zmieszany z cuchnącym błotem; nie chcieli takich jak on na salonach.
Chcieli ich jako szmaty - do wycierania własnych, w głębi utkwionych pragnień.
Powolnym, oszczędnym krokiem wyłonił się zza łazienki, opleciony ledwie szczątkową przyzwoitością zawiązanego w pasie ręcznika. Nie było źle, powtarzał, lecz słowa nie łagodziły ziejących kraterów ran, nie było przecież tak źle, miał dla siebie czas wolny, gdy nikt go nie mógł nawiedzić. Stanął przed taflą lustra - brudny, tak, nadal brudny pod celofanem pięknych, błyszczących czystością powłok. Ogon kołysał się sennym, rytmicznym ruchem, gdy przeczesywał splątane wilgocią włosy.
Wzdrygnął się, nagle, słysząc skrzypnięcie drzwi. Zimne, przekradające się z korytarza powietrze dotknęło zadziornie pleców; stał, nie odwrócił się, nie przerywał czynności, to jego czas, jego ochłap zjadanej prędko okazji na krótkotrwałą samotność.
- Nie powiedzieli ci? - miękki, jedwabny ton jego głosu zafalował w eterze; był nadal miły, przywdziewał aktorską maskę ukrytą za mgłą dystansu. Aromat złości i żalu, mimo nienagannej prezencji rozlewał się po powierzchni języka; trzeszcząca pod powłokami irytacja była spowodowana brakiem upilnowania nieproszonego gościa.
- Przyjdź jutro - dodał, zupełnie, jakby zapragnął być snem, oniryczną pieśnią obejmującą z czułością, z oddaniem zmysły pod granatowym przykryciem łączącej powieki nocy; jakby chciał, aby śniła tej nocy o nim, marząc i tęskniąc za ciałem odległym i bliskim jak gwiazdy. Mógł mówić ona bez przeszkód - kątem spojrzenia chwytając plamę sylwetki, drobnej, kobiecej, z narzuconym na twarz półmrokiem jak pogrubiałą chustą.
- Dzisiaj, niestety - słowa doprawione goryczą, niemal prawdziwą, bliską i namacalną - będę zmuszony pozostawić cię samą. - Odwrócił się, posyłając ostatnie, teatralne spojrzenie, z zaklętą w połyskliwych tęczówkach obietnicą.
Zamarł, gdy tylko przyjrzał się jej dokładniej.
(Pozostawić samą).
Jak zawsze, Einarze?
Kropla, jak rosa, zsunęła się po łodydze ciała.
Jak zawsze?
Dusił się.
W celi własnego ciała.
Brud, który nosił, stawał się niezmywalny; nie rozpływał się pod strumieniem ciepłej, kojącej wody, nie znikał pod obłokami piany, nie ścierał się z tarciem gąbki po naprężonej membranie; nie mógł, przenigdy, wyzbyć się haniebnego stygmatu, choćby zdarł z siebie skórę i krzyczał, krzyczał jak Marsjasz, dzieło boskiej zazdrości, czekając, aż wzejdzie śmierć.
Powinien się przecież cieszyć, powinien skakać z radości, kochali go i przyjęli, odpuszczali mu grzechy z każdą epifanią spełnienia. Kochali go, tak, kochali; był ich zwierzątkiem, posłusznym, wytresowanym pieskiem znającym treść każdej z komend opuszczających miękkie, wypukłe bramy ich rozchylanych warg - siad, zostań, uklęknij, daj głos, połóż się, bliżej, dalej, lżej, mocniej. Kochały wszystkie kobiety, które ugościł w progach, tak jak kochali mężczyźni o szorstkich i silnych rękach błądzących z niecierpliwością po nagich połaciach ciała, o ustach, władczych, przytkniętych do jego ust. Nadal był luksusowy, dostępny tylko dla elit o skarbcach wypełnionych hojnością złotych talarów. Chciał śmiać się, głośno, z większości znajomych rysów, twarzy popękanych z uczucia dojmującego zmieszania, ukrytych, dawniej, za fasadami prawości, za kłamstwem jadowitego oddania się kostniejącej tradycji i obyczajom; szeptał, w gęstej jak smoła ciszy zaklęcia rzucanych imion wczepionych w nazwiska klanów i innych wpływowych rodzin i rzeczywiście, naprawdę, naprawdę chciał się z nich śmiać, chciał śmiać się aż do pęknięcia judaszowych wnętrzności, które rozlałyby się rozmiękłą i parującą breją. Błagał, prosił w modlitwach o gromki, donośny śmiech, lecz czuł, równocześnie, jak w zakątkach spojówek pęcznieją mu słone perły cieknących stadami łez, odczuwał, jak gardło staje się sztywnym, wyświechtanym rękawem, odczuwał, jak w wąskiej przestrzeni krtani powstaje nagle rażący, stłumiony naprędce szloch.
Zdarzało się, że pragnęli, aby ich namalował, co zwykle, przez wzgląd na oszczędność zawężonego czasu sprowadzał do sporządzenia szkicu splątanej w morzu posłania, wpatrzonej w niego sylwetki. Podobne prośby, często rzucane bez złożonego namysłu w ciężkie od zmysłowości powietrze, były jedyną, drogocenną pamiątką z pogrzebanego życia. Wszystko zmieniło się, odkąd poznali prawdę - ktoś zobaczył, ktoś doniósł - w ostateczności, nie miało to większego znaczenia. Był autentycznie skończony, obdarty z wszelkiej godności, zmieszany z cuchnącym błotem; nie chcieli takich jak on na salonach.
Chcieli ich jako szmaty - do wycierania własnych, w głębi utkwionych pragnień.
Powolnym, oszczędnym krokiem wyłonił się zza łazienki, opleciony ledwie szczątkową przyzwoitością zawiązanego w pasie ręcznika. Nie było źle, powtarzał, lecz słowa nie łagodziły ziejących kraterów ran, nie było przecież tak źle, miał dla siebie czas wolny, gdy nikt go nie mógł nawiedzić. Stanął przed taflą lustra - brudny, tak, nadal brudny pod celofanem pięknych, błyszczących czystością powłok. Ogon kołysał się sennym, rytmicznym ruchem, gdy przeczesywał splątane wilgocią włosy.
Wzdrygnął się, nagle, słysząc skrzypnięcie drzwi. Zimne, przekradające się z korytarza powietrze dotknęło zadziornie pleców; stał, nie odwrócił się, nie przerywał czynności, to jego czas, jego ochłap zjadanej prędko okazji na krótkotrwałą samotność.
- Nie powiedzieli ci? - miękki, jedwabny ton jego głosu zafalował w eterze; był nadal miły, przywdziewał aktorską maskę ukrytą za mgłą dystansu. Aromat złości i żalu, mimo nienagannej prezencji rozlewał się po powierzchni języka; trzeszcząca pod powłokami irytacja była spowodowana brakiem upilnowania nieproszonego gościa.
- Przyjdź jutro - dodał, zupełnie, jakby zapragnął być snem, oniryczną pieśnią obejmującą z czułością, z oddaniem zmysły pod granatowym przykryciem łączącej powieki nocy; jakby chciał, aby śniła tej nocy o nim, marząc i tęskniąc za ciałem odległym i bliskim jak gwiazdy. Mógł mówić ona bez przeszkód - kątem spojrzenia chwytając plamę sylwetki, drobnej, kobiecej, z narzuconym na twarz półmrokiem jak pogrubiałą chustą.
- Dzisiaj, niestety - słowa doprawione goryczą, niemal prawdziwą, bliską i namacalną - będę zmuszony pozostawić cię samą. - Odwrócił się, posyłając ostatnie, teatralne spojrzenie, z zaklętą w połyskliwych tęczówkach obietnicą.
Zamarł, gdy tylko przyjrzał się jej dokładniej.
(Pozostawić samą).
Jak zawsze, Einarze?
Kropla, jak rosa, zsunęła się po łodydze ciała.
Jak zawsze?
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Ciało otulała przyjemna poświata wieczornych świateł, które kontrastowały z otaczającym ją mrokiem. Rude pukle skryte w obszernym kapturze płaszcza nie pozwalały dostrzec w niej nikogo szczególnego, dlatego przechodnie mijali dziewczęcą sylwetkę, która nie sprowadzała na siebie spojrzeń innych, tych bardziej ciekawskich i wścibskich.
Odliczyła kroki.
Jeden, drugi, a potem trzeci.
Nie była pewna, czego w rzeczywistości poszukiwała i dlaczego po zmroku opuściła domek babci, gdzie od miesięcy czuła się bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Ściany, na których wisiały znajome obrazy były przytulniejsze od ponurych cegieł Midgardu. Obserwowała je, ucząc się na pamięć i na moment zatrzymując się przy starej, dość zaniedbanej kamienicy. Spoglądała na okna i tętniące w pomieszczeniu życie. Popłoch przyszedł nagle, gdy ludzie coraz usilniej dawali o sobie znać. Śpieszyli się do klubów, pubów i w ramiona uciech tych, którzy mogli ofiarować więcej niż ktokolwiek inny.
Serce zatrzepotało nerwowo, aż wreszcie stało się oczywistym, że musi uciec, wydostać się z pułapki, w którą wpadła sama. Bała się jednak, że nie odnajdzie właściwej drogi. Nie mogła wszak zatracić się w szaleństwie nocy, gdy umysł budował kolejne scenariusze, podsyłając niezliczoną feerię dwojakich myśli.
Einar.
Pragnęła go zobaczyć. We wspomnieniach na nowo byli razem. Nie porzucił jej. Nie wystawił na ciężkie pasmo upokorzenia, po którym nie zdołałaby się podnieść. Łkała cicho, nie będąc w stanie go odnaleźć, a im głębiej wchodziła w tę relację, tym mocniej oczekiwała pewnych zachowań, po które on wcale nie sięgał. Nie ofiarował jej dostatecznego ciepła, oddając w męskie łapska, wyrządzających ogrom krzywd. Nie w i e d z i a ł; nie zdawał sobie sprawy z błędnych decyzji, dlatego pchnięta przeczuciem, tęsknotą i chęcią ujrzenia go - postąpiła kolejne kroki w nieokreślonym kierunku. Starała się pojąć - d l a c z e g o - podąża w stronę, której do tej pory nie zdołała poznać, lecz gdy skierowano ją we właściwym kierunku, zastygła w bezruchu. Emocje rozlewały się po tunelach żył, a oddech coraz bardziej grzązł w gardle.
Oczy lustrowały męską sylwetkę, która była niemal na wyciągnięcie dłoni, wystarczyło tylko zbliżyć się i poprosić o ciepło, o którym zdawał się zapomnieć.
Pierwsze słowa dotarły do niej w sposób niewyraźny, jakby majaki były nasilone. Nie rozumiała, a przynajmniej nie podejmowała się próby akceptacji. Popełniał kolosalny błąd, odtrącając raz jeszcze, mimo iż wracała i chciała trwać obok i przy nim. Pozbawiał ją tego prawa. Egoistycznie odbierał raz po raz, kiedy była już blisko i im mocniej zapętlała się w swej stagnacji, tym bardziej pojmowała, że to nie ma najmniejszego sensu.
Zbliżyła się ponownie, a obraz Halvorsena był coraz bardziej dostrzegalny.
- Naprawdę? - szepnęła cicho, po czym zadrżała ze złości, która przejmowała nad zeń kontrolę. Była otumaniona i pozbawiona rzeczywistego postrzegania świata. Sądziła, że jest to mierny żart, jakoby miał ją pozbawić szansy rozmowy, lecz
nie była jedynie klientką.
- Zrobisz to ponownie, bo jesteś egoistą? - pytanie uleciało w eter, a Westberg ściągnęła kaptur z ognistych włosów, które musiał odgrzebać w meandrach pamięci. Nawet ona nie mogła być aż tak zwodnicza. - Porzucisz mnie tylko dlatego, że dzisiaj masz wolne? - zakpiła, a gniew spoliczkował ją silnie.
Musiała ukołysać nerwy, które były odległe od odczuwania, które nie powinno zatruwać jej wnętrza.
Nie dzisiaj, Einarze.
Odliczyła kroki.
Jeden, drugi, a potem trzeci.
Nie była pewna, czego w rzeczywistości poszukiwała i dlaczego po zmroku opuściła domek babci, gdzie od miesięcy czuła się bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Ściany, na których wisiały znajome obrazy były przytulniejsze od ponurych cegieł Midgardu. Obserwowała je, ucząc się na pamięć i na moment zatrzymując się przy starej, dość zaniedbanej kamienicy. Spoglądała na okna i tętniące w pomieszczeniu życie. Popłoch przyszedł nagle, gdy ludzie coraz usilniej dawali o sobie znać. Śpieszyli się do klubów, pubów i w ramiona uciech tych, którzy mogli ofiarować więcej niż ktokolwiek inny.
Serce zatrzepotało nerwowo, aż wreszcie stało się oczywistym, że musi uciec, wydostać się z pułapki, w którą wpadła sama. Bała się jednak, że nie odnajdzie właściwej drogi. Nie mogła wszak zatracić się w szaleństwie nocy, gdy umysł budował kolejne scenariusze, podsyłając niezliczoną feerię dwojakich myśli.
Einar.
Pragnęła go zobaczyć. We wspomnieniach na nowo byli razem. Nie porzucił jej. Nie wystawił na ciężkie pasmo upokorzenia, po którym nie zdołałaby się podnieść. Łkała cicho, nie będąc w stanie go odnaleźć, a im głębiej wchodziła w tę relację, tym mocniej oczekiwała pewnych zachowań, po które on wcale nie sięgał. Nie ofiarował jej dostatecznego ciepła, oddając w męskie łapska, wyrządzających ogrom krzywd. Nie w i e d z i a ł; nie zdawał sobie sprawy z błędnych decyzji, dlatego pchnięta przeczuciem, tęsknotą i chęcią ujrzenia go - postąpiła kolejne kroki w nieokreślonym kierunku. Starała się pojąć - d l a c z e g o - podąża w stronę, której do tej pory nie zdołała poznać, lecz gdy skierowano ją we właściwym kierunku, zastygła w bezruchu. Emocje rozlewały się po tunelach żył, a oddech coraz bardziej grzązł w gardle.
Oczy lustrowały męską sylwetkę, która była niemal na wyciągnięcie dłoni, wystarczyło tylko zbliżyć się i poprosić o ciepło, o którym zdawał się zapomnieć.
Pierwsze słowa dotarły do niej w sposób niewyraźny, jakby majaki były nasilone. Nie rozumiała, a przynajmniej nie podejmowała się próby akceptacji. Popełniał kolosalny błąd, odtrącając raz jeszcze, mimo iż wracała i chciała trwać obok i przy nim. Pozbawiał ją tego prawa. Egoistycznie odbierał raz po raz, kiedy była już blisko i im mocniej zapętlała się w swej stagnacji, tym bardziej pojmowała, że to nie ma najmniejszego sensu.
Zbliżyła się ponownie, a obraz Halvorsena był coraz bardziej dostrzegalny.
- Naprawdę? - szepnęła cicho, po czym zadrżała ze złości, która przejmowała nad zeń kontrolę. Była otumaniona i pozbawiona rzeczywistego postrzegania świata. Sądziła, że jest to mierny żart, jakoby miał ją pozbawić szansy rozmowy, lecz
nie była jedynie klientką.
- Zrobisz to ponownie, bo jesteś egoistą? - pytanie uleciało w eter, a Westberg ściągnęła kaptur z ognistych włosów, które musiał odgrzebać w meandrach pamięci. Nawet ona nie mogła być aż tak zwodnicza. - Porzucisz mnie tylko dlatego, że dzisiaj masz wolne? - zakpiła, a gniew spoliczkował ją silnie.
Musiała ukołysać nerwy, które były odległe od odczuwania, które nie powinno zatruwać jej wnętrza.
Nie dzisiaj, Einarze.
Einar Halvorsen
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wezbrana w nim konsternacja jest niczym zastrzyk, wtłoczony w pulsujący nurt krwi, wzburzony, szczelnie w łożysku korzeni naczyń, krążący, od dzwonu serca po peryferie nieznanych współrzędnych ciała, nieznanych zmarszczek umysłu. Trucizna, wijąca się w wężowiskach żył, błękitnych, pełznących pnączach, trucizna, dosięgająca w głąb zrozpaczonej duszy.
Korowód wspomnień przecisnął się przez świadomość; plugawe, złączone ciała, szyderczy chrobot złożonej, tuż obok niego, sterty talarów runicznych.
Wszystko ma swoją cenę.
Był jak zużyty, podeptany materiał, jak brudna, nieprana szmata - doskonałe stwierdzenie, słusznie przekalkowane i miętoszone w ustach, wycelowane we wszystkich, dzielących z nim los pariasów. Chciał zerwać się - i zatrzymać ją - prosić - by nie stawiała kolejnych, najmniejszych kroków wiodących w głąb pomieszczenia, w którym, leżały ciągle fragmenty podłych wydarzeń, odrażające czyny i wycharczane słowa. Podłoga - wytarta po niemal stokroć skulonym, leżącym ciałem, łóżko, nasiąkłe fetorem grzechu i wykręcanej - znowu, niczym szmata - sylwetki, lustro, błyszczące się przeraźliwym i beznamiętnym wzrokiem, rzucanym na stos bezdusznych, piętrzących się namiętności.
Nie poznałem cię, migotało mu niewyraźnie w krtani, jednak nie wypowiedział, na głos, podobnego wyznania. W zamian za to, niemal bezgłośnie odwrócił się i przystąpił do niej, z tuszem emocji przesiąkłym w fakturę twarzy.
- Nie powinnaś przychodzić - głos ułamał się, jak gałązka i zadrżał. Szybko dostrzegał, jak każdy, goszczący w podobnych miejscach, stawał się zakażony. Miłość, płytka, fizyczna, dobiegająca z najtańszych, niewyciszonych zaklęciami pokojów, słodkie spojrzenia i równie słodkie uśmiechy, jak nałożone, szczelne, aktorskie maski. - To nie jest miejsce… - …dla dobrych, niewinnych ludzi; dla osób, podobnych tobie. Bezwstydnie, z wyuczoną śmiałością wyjętą z idylli wszystkich, wspólnie spędzonych chwil, odgarnął jej zabłąkany kosmyk miedzianych włosów. Ręka, niedługo później, opadła biernie wzdłuż ciała.
Otrząsnął się.
Znowu - zmienił.
- Oczekujesz przeprosin? - pytanie, wymierzone ze smołą nagłej podejrzliwości. - Nie będzie żadnych przeprosin - odsunął się, czując presję parzącej go magmy uczuć. Pragnął ją znów zobaczyć, jednak, gdy w końcu przyszła, zjawiła się w brudnych progach, zaczął mieć za złe troskę, na którą nie zasługiwał; szanse, ofiarowane mu w niebotycznym nadmiarze. Stanął, właśnie teraz na grząskiej, postrzępionej krawędzi rozpaczy; nastającego obłędu, który jak ciasny, zeschnięty kokon zaciskał się na strwożonej, słabej, zbyt słabej duszy.
- To wasza wina - wysunął nóż oskarżenia - przez was wstydziłem się tego, czym rzeczywiście jestem. Przez was gardziłem swoim odbiciem w lustrze - otworzył się, po raz pierwszy i wypowiedział to na głos, wszystko, osiadające gęstymi, skłębionymi fusami na ciemnym dnie świadomości, wszystko, co tkwiło w nim niezachwianie od lat.
- Robiłem wszystko, byście na mnie spojrzeli, wszystko, byście mnie mogli uznać, zaakceptować - pilnował skrzętnie sekretu, kryjąc się, nawet przed nią, wierząc, że gdyby tylko poznała przebrzydłą prawdę, nie byłaby dłużej przy nim. Musiała być taka sama, wierzył, wierzył w przestrachu, równał ją, w tym momencie z innymi, wywodzącymi się z wyższych sfer. Wierzył, że przyszła tylko, by wylać wiadro goryczy, by oczekiwać, że padnie przed nią, błagając o wybaczenie. Spełniał, latami, stawiane przez nich kryteria, stał się malarzem elit, odcinał, w paroksyzmach cierpienia, swoją zwierzęcą skazę.
Kłamstwo przestało istnieć.
- Skoro jesteście lepsi - usiadł na skraju łóżka; przyglądał się jej badawczo - dlaczego się tu zjawiacie? - dopytał z cieniem szyderstwa. Pamiętał, jak zdejmowali złote, łyskające obrączki; pamiętał wszystko, dokładnie; każdy akt upodlenia.
Korowód wspomnień przecisnął się przez świadomość; plugawe, złączone ciała, szyderczy chrobot złożonej, tuż obok niego, sterty talarów runicznych.
Wszystko ma swoją cenę.
Był jak zużyty, podeptany materiał, jak brudna, nieprana szmata - doskonałe stwierdzenie, słusznie przekalkowane i miętoszone w ustach, wycelowane we wszystkich, dzielących z nim los pariasów. Chciał zerwać się - i zatrzymać ją - prosić - by nie stawiała kolejnych, najmniejszych kroków wiodących w głąb pomieszczenia, w którym, leżały ciągle fragmenty podłych wydarzeń, odrażające czyny i wycharczane słowa. Podłoga - wytarta po niemal stokroć skulonym, leżącym ciałem, łóżko, nasiąkłe fetorem grzechu i wykręcanej - znowu, niczym szmata - sylwetki, lustro, błyszczące się przeraźliwym i beznamiętnym wzrokiem, rzucanym na stos bezdusznych, piętrzących się namiętności.
Nie poznałem cię, migotało mu niewyraźnie w krtani, jednak nie wypowiedział, na głos, podobnego wyznania. W zamian za to, niemal bezgłośnie odwrócił się i przystąpił do niej, z tuszem emocji przesiąkłym w fakturę twarzy.
- Nie powinnaś przychodzić - głos ułamał się, jak gałązka i zadrżał. Szybko dostrzegał, jak każdy, goszczący w podobnych miejscach, stawał się zakażony. Miłość, płytka, fizyczna, dobiegająca z najtańszych, niewyciszonych zaklęciami pokojów, słodkie spojrzenia i równie słodkie uśmiechy, jak nałożone, szczelne, aktorskie maski. - To nie jest miejsce… - …dla dobrych, niewinnych ludzi; dla osób, podobnych tobie. Bezwstydnie, z wyuczoną śmiałością wyjętą z idylli wszystkich, wspólnie spędzonych chwil, odgarnął jej zabłąkany kosmyk miedzianych włosów. Ręka, niedługo później, opadła biernie wzdłuż ciała.
Otrząsnął się.
Znowu - zmienił.
- Oczekujesz przeprosin? - pytanie, wymierzone ze smołą nagłej podejrzliwości. - Nie będzie żadnych przeprosin - odsunął się, czując presję parzącej go magmy uczuć. Pragnął ją znów zobaczyć, jednak, gdy w końcu przyszła, zjawiła się w brudnych progach, zaczął mieć za złe troskę, na którą nie zasługiwał; szanse, ofiarowane mu w niebotycznym nadmiarze. Stanął, właśnie teraz na grząskiej, postrzępionej krawędzi rozpaczy; nastającego obłędu, który jak ciasny, zeschnięty kokon zaciskał się na strwożonej, słabej, zbyt słabej duszy.
- To wasza wina - wysunął nóż oskarżenia - przez was wstydziłem się tego, czym rzeczywiście jestem. Przez was gardziłem swoim odbiciem w lustrze - otworzył się, po raz pierwszy i wypowiedział to na głos, wszystko, osiadające gęstymi, skłębionymi fusami na ciemnym dnie świadomości, wszystko, co tkwiło w nim niezachwianie od lat.
- Robiłem wszystko, byście na mnie spojrzeli, wszystko, byście mnie mogli uznać, zaakceptować - pilnował skrzętnie sekretu, kryjąc się, nawet przed nią, wierząc, że gdyby tylko poznała przebrzydłą prawdę, nie byłaby dłużej przy nim. Musiała być taka sama, wierzył, wierzył w przestrachu, równał ją, w tym momencie z innymi, wywodzącymi się z wyższych sfer. Wierzył, że przyszła tylko, by wylać wiadro goryczy, by oczekiwać, że padnie przed nią, błagając o wybaczenie. Spełniał, latami, stawiane przez nich kryteria, stał się malarzem elit, odcinał, w paroksyzmach cierpienia, swoją zwierzęcą skazę.
Kłamstwo przestało istnieć.
- Skoro jesteście lepsi - usiadł na skraju łóżka; przyglądał się jej badawczo - dlaczego się tu zjawiacie? - dopytał z cieniem szyderstwa. Pamiętał, jak zdejmowali złote, łyskające obrączki; pamiętał wszystko, dokładnie; każdy akt upodlenia.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Emocje bywały zgubne. Potrafiły niszczyć i napawać nadzieją, co Laila Westberg odczuwała wielokrotnie, gdy znajdowała się blisko Einara. Ufnie wpatrywała się w niego, jednocześnie czując, że wszystko pozostaje wyłącznie kłamstwem. Ona lawirowała na pograniczu oszustwa, choć ciągle oszukiwała własny umysł. Robiła to sukcesywnie, łudząc się, że mężczyzna odkupi swe własne winy i obdarzy ją miłością szczerą i bezwarunkową.
Jednak to nie był on.
Nie potrafił jej tego ofiarować, stając się ledwie iluzją codzienności.
Nie wiedziała, że to wszystko miało też dla niego swoistego rodzaju cenę. Była gotowa płacić najwyższą, byle dał jej odrobinę uwagi, ofiarowując siebie i swój czas. Niemo prosiła o to z każdym następnym spotkaniem, ale Halvorsen nie dostrzegał enigmatycznych potrzeb młodego dziewczęcia.
Serce zabiło gwałtownie, gdy spojrzenia dwójki osób skrzyżowały się, zaś ona z trudem łapała powietrze. Słowa pełne jadu wymierzały jej kolejne policzki, sprawiając że wstyd buchnął rudowłosej w twarz. Trzymał ją silnie za policzki, raz po raz zmuszając do ugięcia karku,
choć ona pozostawała niewinna.
- Dlaczego? Jestem zbyt mało wyuzdana? - spytała, zmuszając go do nieznacznego poszanowania samej siebie. Nie przesiąknęła dostatecznie zgnilizną, by móc obcować z nim w parszywym miejscu, dlatego zapewne starał się ją wyrzucić. - A może uważasz, że nie stać mnie na odrobinę twojej uwagi? - głos Laili był przesiąknięty powagą i błaganiem. Cicho łkała o piękne sentencje, którymi niegdyś ją karmił, lecz im więcej kart odkrywali, tym więcej ona rozumiała. Był zatruty przez toksynę grzechu. Jaką karmił się latami. Trwało to nader długo, toteż dzisiaj nie przypominał już wrażliwca, a ona przestawała żywić względem niego wzniosłe uczucia, jakby wyrywał z niej każdą nutę sentymentu, pogwałcając niewinność.
Poprawiła ciemny płaszcz, odgarniając rdzawe pukle. Oczy szkliły się od wzbierającej złości i im dalej wchodziła w intensywność spotkania, tym mocniej zaczynała tego żałować.
- Nigdy nie umiałeś przepraszać - odpowiedziała bez namysłu, przypominając sobie minione miesiące, w których gardził nią ponad miarę. Czy aby na pewno? Parsknęła śmiechem, nadając sobie bardziej pogardliwej postawy, jakby nic innego poza patrzeniem na niego z góry jej nie zostało.
- Nasza wina? Zawsze chciałeś być jednym z nas, prawda? Daliśmy ci wszystko, ale nie jesteś w stanie doceniać ofiarności innych… Depczesz ich, rujnując poczucie stabilności - ostry ton, do którego nie przywykł. Nie zdążył poznać, a przecież w awanturach z mężem często dopuszczała się pogardliwych wzmianek, podkreślając jak istotnym był ten pierwszy. - Chełpisz się, że pragną twego towarzystwa - osądy przychodziły naturalnie, tak jak i wątpliwości. Oczekiwała pewnych zachowań, ale na próżno ich było szukać w osobie Einara, który na niej już postawił grubą kreskę, odcinając się od wspólnej przeszłości, jaka niegdyś ich połączyła.
- A skąd mogę wiedzieć, czym kierują się inni? Ja przyszłam tutaj, by na własnych oczach przekonać się, że pozostałam dla ciebie nikim - odparła bez zastanowienia, leniwie wyciągając z kieszeni odzienia wierzchniego papierosy. W jej mniemaniu karmił się bezeceństwem, przez które gubił się w odmętach własnego postrzegania rzeczywistości. Utracił kontakt z nią, nie potrafiąc z niej czytać, tak jak niegdyś. - Zawsze tak było, prawda?
Pytanie uleciało w eter, lecz nie powinien odpowiadać.
Doskonale znała odpowiedź, którą uwydatniał od pierwszej chwili spotkania.
Jednak to nie był on.
Nie potrafił jej tego ofiarować, stając się ledwie iluzją codzienności.
Nie wiedziała, że to wszystko miało też dla niego swoistego rodzaju cenę. Była gotowa płacić najwyższą, byle dał jej odrobinę uwagi, ofiarowując siebie i swój czas. Niemo prosiła o to z każdym następnym spotkaniem, ale Halvorsen nie dostrzegał enigmatycznych potrzeb młodego dziewczęcia.
Serce zabiło gwałtownie, gdy spojrzenia dwójki osób skrzyżowały się, zaś ona z trudem łapała powietrze. Słowa pełne jadu wymierzały jej kolejne policzki, sprawiając że wstyd buchnął rudowłosej w twarz. Trzymał ją silnie za policzki, raz po raz zmuszając do ugięcia karku,
choć ona pozostawała niewinna.
- Dlaczego? Jestem zbyt mało wyuzdana? - spytała, zmuszając go do nieznacznego poszanowania samej siebie. Nie przesiąknęła dostatecznie zgnilizną, by móc obcować z nim w parszywym miejscu, dlatego zapewne starał się ją wyrzucić. - A może uważasz, że nie stać mnie na odrobinę twojej uwagi? - głos Laili był przesiąknięty powagą i błaganiem. Cicho łkała o piękne sentencje, którymi niegdyś ją karmił, lecz im więcej kart odkrywali, tym więcej ona rozumiała. Był zatruty przez toksynę grzechu. Jaką karmił się latami. Trwało to nader długo, toteż dzisiaj nie przypominał już wrażliwca, a ona przestawała żywić względem niego wzniosłe uczucia, jakby wyrywał z niej każdą nutę sentymentu, pogwałcając niewinność.
Poprawiła ciemny płaszcz, odgarniając rdzawe pukle. Oczy szkliły się od wzbierającej złości i im dalej wchodziła w intensywność spotkania, tym mocniej zaczynała tego żałować.
- Nigdy nie umiałeś przepraszać - odpowiedziała bez namysłu, przypominając sobie minione miesiące, w których gardził nią ponad miarę. Czy aby na pewno? Parsknęła śmiechem, nadając sobie bardziej pogardliwej postawy, jakby nic innego poza patrzeniem na niego z góry jej nie zostało.
- Nasza wina? Zawsze chciałeś być jednym z nas, prawda? Daliśmy ci wszystko, ale nie jesteś w stanie doceniać ofiarności innych… Depczesz ich, rujnując poczucie stabilności - ostry ton, do którego nie przywykł. Nie zdążył poznać, a przecież w awanturach z mężem często dopuszczała się pogardliwych wzmianek, podkreślając jak istotnym był ten pierwszy. - Chełpisz się, że pragną twego towarzystwa - osądy przychodziły naturalnie, tak jak i wątpliwości. Oczekiwała pewnych zachowań, ale na próżno ich było szukać w osobie Einara, który na niej już postawił grubą kreskę, odcinając się od wspólnej przeszłości, jaka niegdyś ich połączyła.
- A skąd mogę wiedzieć, czym kierują się inni? Ja przyszłam tutaj, by na własnych oczach przekonać się, że pozostałam dla ciebie nikim - odparła bez zastanowienia, leniwie wyciągając z kieszeni odzienia wierzchniego papierosy. W jej mniemaniu karmił się bezeceństwem, przez które gubił się w odmętach własnego postrzegania rzeczywistości. Utracił kontakt z nią, nie potrafiąc z niej czytać, tak jak niegdyś. - Zawsze tak było, prawda?
Pytanie uleciało w eter, lecz nie powinien odpowiadać.
Doskonale znała odpowiedź, którą uwydatniał od pierwszej chwili spotkania.
Einar Halvorsen
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Rozpacz - nieposkromione zwierzę - tłukła się wewnątrz bladej woliery ciała, furkotała, zaciekle, swoimi płachtami skrzydeł, drapiąc i trując myśli nieprzerwanym jazgotem, wydobywanym z samej, najgłębszej czeluści ducha. Krzyk - mimo drętwej, nieporuszonej krtani o popękanych strunach, wciśniętej do strychu szyi jak zakurzony instrument. Złość - nieżłobiona przez pismo mimicznych zmarszczek - twarz, niczym wyraz posągu pozostała ostygła i niezachwiana w batalii ciskanych spojrzeń. Płacz - zamieszczony w samych, przeschniętych kącikach oczu. Prosta, atawistyczna agresja zamknięta jedynie w głazach ściśniętych pięści. Wnętrze - rwące się, rozpalone jak magma w samym sercu wulkanu - oraz niezmienna ospałość i niepodatność sylwetki zamarłej w katatonicznym bezruchu.
Nie chciał już dłużej walczyć.
Nie rozumiała; dzierżyła oszczepy słów, których znaczenia nie było dane jej poznać. Nie pojmowała, czym jest prawdziwa, pełnoprawna ofiarność wpisana w haniebne akty okaleczenia, kawału kości i mięsa, kawału własnego ciała odrywanego z ogłuszającym go piskiem błyskawic bólu i krwi wydobytej z przeciętej rury tętnicy. Nie otrzymywał nic w zamian; jeden, najprostszy fakt dotyczący haniebnych genów, jedna, anatomiczna różnica wyróżniająca go w tłumie wyniosłych galdrów, zniszczyła całą karierę. Tak, chciał naiwnie być jednym z nich, niczego, równie żałośnie nie pragnął, za niczym nie wył jak pies z utęsknieniem w oblicze zmrożonej nocy; chciał, choć podskórnie wiedział, że jego chęci, dziecięce, spisane na suchym piasku, nie będą mogły się ziścić, rozwiane prędko przez wiatr. Ludzie cenili go, wywyższali, dopóki nie znali prawdy o pochodzeniu; później, z chwilą odkrycia, stał się jedynie workiem na ich potrzeby, zdolnym, aby osłodzić im w pocałunkach trud codziennego życia. Nie tkwiło w tym, rzeczywiście, nic z czego mógłby być dumny, zużyty ze wszystkich stron, tylko, aby samemu sprostać cudzym potrzebom, prędzej zawodząc śmiechem, żałosnym, charczącym śmiechem, że przed tym jednym, dalej, nie mogli się powstrzymywać. Własne, doświadczane spełnienie tkwiło na dalszych planach; sięgał po jego owoc jedynie wtedy, gdy chcieli, jedynie wtedy, kiedy był przekonany, że może. Znalazł się właśnie tutaj, aby utwierdzić każde z ich kiełkujących pragnień; jedyną, prostą barierą był przymus słonej zapłaty.
Czułość nie sczezła; przywiązanie wciąż żyło; dlatego wszystko bolało, tak mocno, bolało aż pragnął rozłupać czaszkę, aby przestało boleć, aby nastała błoga, rozlana jak smoła pustka. Kieszenie płuc wypełniły się tytoniową wonią, siwym, wiotkim westchnieniem wydanym przez papierosa. Sam nie zapalił, nie wdrożył żadnego ruchu; z największą, zdławioną chęcią, poddaną prędkiej, gnieżdżącej się egzekucji przez kata swego rozsądku, podbiegłby teraz do niej, potrząsnął jak piękną kukłą i krzyczał, krzyczał, aż sama wreszcie ogłuchnie, aż gardło pęknie i zwinie się niczym śmieć, krzyczał, ciągi tych samych, utkwionych w zwięzłym potrzasku perseweracji słów, krzyczał, nawet, gdy ona go nie zrozumie, wiedział, że nie zrozumie, był całkowicie pewien, gdy patrzył na bieg spotkania.
- Nie było tak nigdy - słowa, jak ostre dłuto rozbiły stawiane przez nią oczekiwania - ale to bez znaczenia - posępny, ściszony głos. Odwrócił od niej spojrzenie, nurkując natychmiast wzrokiem za prostokątem okna. Był obolały, zmęczony, spłowiały przez całą walkę; nie miał najmniejszych sił. Nie sądził, by jego słowa miały dawną moc sprawczą, nie wtłoczył w nie żadnej aury, nie starał się, nie zabiegał. Zamarł, ponownie, zupełnie jak gdyby czekał, biernie, stoicko czekał na dalszy wyrok wydarzeń.
Niech wyjdzie.
Niech już nie wróci.
Niech wrzód przeszłości pokryje się miękką blizną.
Nie chciał już dłużej walczyć.
Nie rozumiała; dzierżyła oszczepy słów, których znaczenia nie było dane jej poznać. Nie pojmowała, czym jest prawdziwa, pełnoprawna ofiarność wpisana w haniebne akty okaleczenia, kawału kości i mięsa, kawału własnego ciała odrywanego z ogłuszającym go piskiem błyskawic bólu i krwi wydobytej z przeciętej rury tętnicy. Nie otrzymywał nic w zamian; jeden, najprostszy fakt dotyczący haniebnych genów, jedna, anatomiczna różnica wyróżniająca go w tłumie wyniosłych galdrów, zniszczyła całą karierę. Tak, chciał naiwnie być jednym z nich, niczego, równie żałośnie nie pragnął, za niczym nie wył jak pies z utęsknieniem w oblicze zmrożonej nocy; chciał, choć podskórnie wiedział, że jego chęci, dziecięce, spisane na suchym piasku, nie będą mogły się ziścić, rozwiane prędko przez wiatr. Ludzie cenili go, wywyższali, dopóki nie znali prawdy o pochodzeniu; później, z chwilą odkrycia, stał się jedynie workiem na ich potrzeby, zdolnym, aby osłodzić im w pocałunkach trud codziennego życia. Nie tkwiło w tym, rzeczywiście, nic z czego mógłby być dumny, zużyty ze wszystkich stron, tylko, aby samemu sprostać cudzym potrzebom, prędzej zawodząc śmiechem, żałosnym, charczącym śmiechem, że przed tym jednym, dalej, nie mogli się powstrzymywać. Własne, doświadczane spełnienie tkwiło na dalszych planach; sięgał po jego owoc jedynie wtedy, gdy chcieli, jedynie wtedy, kiedy był przekonany, że może. Znalazł się właśnie tutaj, aby utwierdzić każde z ich kiełkujących pragnień; jedyną, prostą barierą był przymus słonej zapłaty.
Czułość nie sczezła; przywiązanie wciąż żyło; dlatego wszystko bolało, tak mocno, bolało aż pragnął rozłupać czaszkę, aby przestało boleć, aby nastała błoga, rozlana jak smoła pustka. Kieszenie płuc wypełniły się tytoniową wonią, siwym, wiotkim westchnieniem wydanym przez papierosa. Sam nie zapalił, nie wdrożył żadnego ruchu; z największą, zdławioną chęcią, poddaną prędkiej, gnieżdżącej się egzekucji przez kata swego rozsądku, podbiegłby teraz do niej, potrząsnął jak piękną kukłą i krzyczał, krzyczał, aż sama wreszcie ogłuchnie, aż gardło pęknie i zwinie się niczym śmieć, krzyczał, ciągi tych samych, utkwionych w zwięzłym potrzasku perseweracji słów, krzyczał, nawet, gdy ona go nie zrozumie, wiedział, że nie zrozumie, był całkowicie pewien, gdy patrzył na bieg spotkania.
- Nie było tak nigdy - słowa, jak ostre dłuto rozbiły stawiane przez nią oczekiwania - ale to bez znaczenia - posępny, ściszony głos. Odwrócił od niej spojrzenie, nurkując natychmiast wzrokiem za prostokątem okna. Był obolały, zmęczony, spłowiały przez całą walkę; nie miał najmniejszych sił. Nie sądził, by jego słowa miały dawną moc sprawczą, nie wtłoczył w nie żadnej aury, nie starał się, nie zabiegał. Zamarł, ponownie, zupełnie jak gdyby czekał, biernie, stoicko czekał na dalszy wyrok wydarzeń.
Niech wyjdzie.
Niech już nie wróci.
Niech wrzód przeszłości pokryje się miękką blizną.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Mogłaby tupać nogami i krzyczeć, rwać sobie przy tym włosy z głowy, lecz... Była pogubiona. Czuła się niepewnie w miejscu, które świadczyło jedynie o mentalnej zgniliznie, od której ona pragnęła uciec. Wyswobodzić się i zapomnieć, jakby nigdy nie istniała w miejscu, gdzie dochodziło do czynów lubieżnych i dwuznacznych.
Pragnęła bowiem tego uniknąć.
Wyzwolić z dawnych oków narzuconych przez społeczeństwo i ojca, który wepchnał ją w ramiona swego parszywego męża. Einar jednak nie protestował. Zgodził się i zniknął. Zaszył w odmętach bezeceństwa, dewastacji wszelkich zasad i norm.
Oddech Laili Westberg nieznacznie spłycił się, a wzrok powędrował za mężczyzną. Starała się odnaleźć w nim dawnego partnera, do którego żywiła ponadwymiarowe uczucia, jak gdyby stał się prawdziwym mężczyzną, skąpanym w iluzji emocjonalnej brei. Stapiali się jak wosk. Wzlatywali w niebiosa i pozwalali Bogom na to, by ci wyrywali im pióra ze skrzydeł. Raz po raz spadali w przepaść, ale jedno ciągnęło drugie ku górze, by ostatecznie oboje przepadli w dół, zatapiając się w iluzji słów niewypowiedzianych.
Łaknęli kłamstwa, karmiąc się nim naprzemiennie.
Spojrzenie rudowłosego dziewczęcia osiadło na sylwetce Halvorsena, a serce zatrzepotało gwałtownie w piersi. Zmuszona jego obojętnością - drgnęła nieznacznie - zaraz potem czyniąc krok w przód. Przyjemny zapach męskich perfum uderzył w nią gwałtownie, kiedy znalazła się dostatecznie blisko, by smukłe palce kobiecej dłoni zacisnęły się na męskim nadgarstku. Spoglądała na niego z niezrozumieniem, niewytłumaczalnym żalem i wątpliwością. Zbywał jej osobę krótkimi słowami, które Lailę doprowadzały do wrzenia, jakoby miała się przed nim ugiąć i przeprosić, lecz nie miała za co.
Tym razem pozostawała bez winy.
- Dla ciebie nic nie miało znaczenia, prawda? - warknęła ostro, a zaraz potem wypuściła powietrze ze świstem. Nie dowierzała w jego postawę, która była irracjonalna w obliczu dni, jakie wspólnie spędzili. Oddech spłycał się, a serce kotłowało się w piersi, gotowe do zaprzestanie dalszej pracy. Było zmęczone irracjonalnym postrzeganiem rzeczywistości, tak jak i umysł, który podsylał absurdy budowanych scenariuszy. - Cokolwiek miało kiedyś dla ciebie wartość? Liczyło się ponad miarę? - zakpiła nieznacznie, a ton ociekał toksyną. - Zamierzasz się nad sobą użalać czy weźmiesz odpowiedzialność za swoje czyny? - nie kończyła swej tyrady, w której nie mógł odnaleźć dawnej kochanki. Partnekri. Słodkiej Laili Westberg - ukochanej przez ojca i umiłowanej przez artystyczny światek. Była zgorzkniała i zniszczona przez błędy, jakich się dopuszczał.
- Jesteś pieprzonym egoistą, Einarze - wydusiła z siebie, a głuchy śmiech odbił się od ścian pomieszczenia. Patrzyła mu w oczy, po czym sięgnęła po odpowiednią ilość pieniędzy. Miał jej dać to, po co tu przyszła, lecz w głębi duszy pragnęła, by wszystkiemu odmówił. - Jak wysoko się cenisz, mój słodki?
Czy był w stanie odnaleźć w niej samego siebie?
Pragnęła bowiem tego uniknąć.
Wyzwolić z dawnych oków narzuconych przez społeczeństwo i ojca, który wepchnał ją w ramiona swego parszywego męża. Einar jednak nie protestował. Zgodził się i zniknął. Zaszył w odmętach bezeceństwa, dewastacji wszelkich zasad i norm.
Oddech Laili Westberg nieznacznie spłycił się, a wzrok powędrował za mężczyzną. Starała się odnaleźć w nim dawnego partnera, do którego żywiła ponadwymiarowe uczucia, jak gdyby stał się prawdziwym mężczyzną, skąpanym w iluzji emocjonalnej brei. Stapiali się jak wosk. Wzlatywali w niebiosa i pozwalali Bogom na to, by ci wyrywali im pióra ze skrzydeł. Raz po raz spadali w przepaść, ale jedno ciągnęło drugie ku górze, by ostatecznie oboje przepadli w dół, zatapiając się w iluzji słów niewypowiedzianych.
Łaknęli kłamstwa, karmiąc się nim naprzemiennie.
Spojrzenie rudowłosego dziewczęcia osiadło na sylwetce Halvorsena, a serce zatrzepotało gwałtownie w piersi. Zmuszona jego obojętnością - drgnęła nieznacznie - zaraz potem czyniąc krok w przód. Przyjemny zapach męskich perfum uderzył w nią gwałtownie, kiedy znalazła się dostatecznie blisko, by smukłe palce kobiecej dłoni zacisnęły się na męskim nadgarstku. Spoglądała na niego z niezrozumieniem, niewytłumaczalnym żalem i wątpliwością. Zbywał jej osobę krótkimi słowami, które Lailę doprowadzały do wrzenia, jakoby miała się przed nim ugiąć i przeprosić, lecz nie miała za co.
Tym razem pozostawała bez winy.
- Dla ciebie nic nie miało znaczenia, prawda? - warknęła ostro, a zaraz potem wypuściła powietrze ze świstem. Nie dowierzała w jego postawę, która była irracjonalna w obliczu dni, jakie wspólnie spędzili. Oddech spłycał się, a serce kotłowało się w piersi, gotowe do zaprzestanie dalszej pracy. Było zmęczone irracjonalnym postrzeganiem rzeczywistości, tak jak i umysł, który podsylał absurdy budowanych scenariuszy. - Cokolwiek miało kiedyś dla ciebie wartość? Liczyło się ponad miarę? - zakpiła nieznacznie, a ton ociekał toksyną. - Zamierzasz się nad sobą użalać czy weźmiesz odpowiedzialność za swoje czyny? - nie kończyła swej tyrady, w której nie mógł odnaleźć dawnej kochanki. Partnekri. Słodkiej Laili Westberg - ukochanej przez ojca i umiłowanej przez artystyczny światek. Była zgorzkniała i zniszczona przez błędy, jakich się dopuszczał.
- Jesteś pieprzonym egoistą, Einarze - wydusiła z siebie, a głuchy śmiech odbił się od ścian pomieszczenia. Patrzyła mu w oczy, po czym sięgnęła po odpowiednią ilość pieniędzy. Miał jej dać to, po co tu przyszła, lecz w głębi duszy pragnęła, by wszystkiemu odmówił. - Jak wysoko się cenisz, mój słodki?
Czy był w stanie odnaleźć w niej samego siebie?
Einar Halvorsen
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Kropelki słów jak kropelki kwasu - padały na wyświechtaną, przetartą tkaninę duszy, tworząc cuchnące, czarne źrenice rozpadających się dziur. Pogłos jej śmiechu szatkował kłącza gnieżdżącej się świadomości, wyrywał mięso rozsądku, gotował szkarłatną zupę wrzącej wśród ścieżek naczyń, nie w pełni ludzkiej krwi. Mieszanka stwierdzeń wyrosła przed nim jak moloch, skopała jak bezpańskiego kundla, rozgniotła go z suchym trzaskiem jak karalucha pod wpływem tupnięć wyrzutów, pożarła jak wilgotnego, przerażonego szczura.
Tym rzeczywiście był - obrzydliwym mieszańcem, wtopionym w społeczeństwo szkodnikiem, który przywyknął do reguł oraz luksusu samej cywilizacji, przytwierdził się, natarczywie jak polip, chwytając rzęskami ramion każdą zdobycz korzyści. Pękał jak porcelana; myśli, jak napuchnięty tętniak zaczęły rozrywać ścianę ostatków opanowania, cienkiej, nieporuszonej patyny coraz silniej skażonej przez rozłożyste gałązki rozszerzających się rys. Sierpy paznokci wpijały się w naprężoną skórę, grawerując na jej powierzchni oznaki zniecierpliwienia, gniewu, który jak pobudzone, jaskrawe rzędy płomieni, oblizywał od środka; palił, bolał i krzyczał.
- Wystarczy mi, że zamilkniesz - ostre jak sztylet, wbite w przestrzeń stwierdzenie przeciwko ostrzałowi jej stwierdzeń, oskarżeń, które, jak sam uważał, nie powinny mieć miejsca. Rozluźnił uścisk; ręce trzęsły się niczym dłonie schorowanego starca. Oczy pokryły się połyskliwą, wilgotną błonką przejęcia. Stłumił zalążki łez.
- Wiedziałem, że nie zrozumiesz - z trudem powstrzymał ton głosu przed ułamaniem się jak spróchniały i zaniedbany pęd. Każde jej zdanie, każdy, kąsający go wyrzut dowodziło jej braku zrozumienia. Nie skazał ją po raz drugi na jarzmo wyzwisk i hańby; gdyby ich odrodzony na nowo romans wyjrzał na światło dzienne, brodziłaby wnet po bagnie własnego upokorzenia. Próbował, musiał sam przyznać, że podjął niezbędne próby odnalezienia pracy - nie znalazł żadnej, godnej, za uczciwe pieniądze. Tutaj, przynajmniej, zaskarbiał olbrzymią ilość talarów. Myśleli, że się upodlił, że stracił doszczętnie godność - nie nosząc w sobie pojęcia, że tę chorobę, ten wstrętny ziejący wrzód przekazywał im również w każdym, cuchnącym zdradą zbliżeniu.
- Byłem egoistą - wyznał, nadal nie patrząc jej bezpośrednio w oczy. Brzdęk wyciąganych monet obijał się w jego uszach, pogrywał na strunach zmysłów. - Oszukiwałem was dla swojego dobra - dodał. Z tego właśnie powodu nie wyznał wszystkiego Laili, taszcząc z tyłu głowy świadomość wbijaną jak brudna drzazga, głoszącą, że ona nigdy nie przyjmie okrutnej prawdy. Upewnił się w tym stwierdzeniu; mógł być w jej oczach najwyżej godną pożałowania istotą.
- Teraz nie oszukuję. Jestem wszystkim, co piszą i mówią na temat takich jak ja - zakończył, sięgając wzrokiem do jej muśniętej piegami twarzy. Wstał, spokojnie, pozbawiony przekupnej namiętności, w której pułapkę nie chciał się najwyraźniej zapędzić. Zatrzymał się naprzeciwko niej, krzyżując szable ich spojrzeń.
- Nigdy nie cierpisz sama - z namaszczeniem i cicho, lekko, samym, obnażającym się szeptem. Nie mogli być nigdy razem; wierzył, że ich historia została od początku zatruta w wodach tragizmu. Nadal ją kochał, nadal mógł jej powtórzyć słowa ofiarowane na scenerii cmentarza, z tą samą dozą szczerości, wiedząc, że jego miłość, kaleka i dystroficzna, nigdy nie stanie się dostateczna w obliczu jej nieprzebranej dobroci. Wszystko, co tylko liczyło się ponad miarę, zostało zamknięte w ramach ich wspólnych wspomnień; promieni pierwszych uśmiechów, rozmów, ogrzewającej ich utęsknione ciała, wygłodniałej bliskości.
Dzisiaj było ruiną.
Jutro drążyło pustką.
Tym rzeczywiście był - obrzydliwym mieszańcem, wtopionym w społeczeństwo szkodnikiem, który przywyknął do reguł oraz luksusu samej cywilizacji, przytwierdził się, natarczywie jak polip, chwytając rzęskami ramion każdą zdobycz korzyści. Pękał jak porcelana; myśli, jak napuchnięty tętniak zaczęły rozrywać ścianę ostatków opanowania, cienkiej, nieporuszonej patyny coraz silniej skażonej przez rozłożyste gałązki rozszerzających się rys. Sierpy paznokci wpijały się w naprężoną skórę, grawerując na jej powierzchni oznaki zniecierpliwienia, gniewu, który jak pobudzone, jaskrawe rzędy płomieni, oblizywał od środka; palił, bolał i krzyczał.
- Wystarczy mi, że zamilkniesz - ostre jak sztylet, wbite w przestrzeń stwierdzenie przeciwko ostrzałowi jej stwierdzeń, oskarżeń, które, jak sam uważał, nie powinny mieć miejsca. Rozluźnił uścisk; ręce trzęsły się niczym dłonie schorowanego starca. Oczy pokryły się połyskliwą, wilgotną błonką przejęcia. Stłumił zalążki łez.
- Wiedziałem, że nie zrozumiesz - z trudem powstrzymał ton głosu przed ułamaniem się jak spróchniały i zaniedbany pęd. Każde jej zdanie, każdy, kąsający go wyrzut dowodziło jej braku zrozumienia. Nie skazał ją po raz drugi na jarzmo wyzwisk i hańby; gdyby ich odrodzony na nowo romans wyjrzał na światło dzienne, brodziłaby wnet po bagnie własnego upokorzenia. Próbował, musiał sam przyznać, że podjął niezbędne próby odnalezienia pracy - nie znalazł żadnej, godnej, za uczciwe pieniądze. Tutaj, przynajmniej, zaskarbiał olbrzymią ilość talarów. Myśleli, że się upodlił, że stracił doszczętnie godność - nie nosząc w sobie pojęcia, że tę chorobę, ten wstrętny ziejący wrzód przekazywał im również w każdym, cuchnącym zdradą zbliżeniu.
- Byłem egoistą - wyznał, nadal nie patrząc jej bezpośrednio w oczy. Brzdęk wyciąganych monet obijał się w jego uszach, pogrywał na strunach zmysłów. - Oszukiwałem was dla swojego dobra - dodał. Z tego właśnie powodu nie wyznał wszystkiego Laili, taszcząc z tyłu głowy świadomość wbijaną jak brudna drzazga, głoszącą, że ona nigdy nie przyjmie okrutnej prawdy. Upewnił się w tym stwierdzeniu; mógł być w jej oczach najwyżej godną pożałowania istotą.
- Teraz nie oszukuję. Jestem wszystkim, co piszą i mówią na temat takich jak ja - zakończył, sięgając wzrokiem do jej muśniętej piegami twarzy. Wstał, spokojnie, pozbawiony przekupnej namiętności, w której pułapkę nie chciał się najwyraźniej zapędzić. Zatrzymał się naprzeciwko niej, krzyżując szable ich spojrzeń.
- Nigdy nie cierpisz sama - z namaszczeniem i cicho, lekko, samym, obnażającym się szeptem. Nie mogli być nigdy razem; wierzył, że ich historia została od początku zatruta w wodach tragizmu. Nadal ją kochał, nadal mógł jej powtórzyć słowa ofiarowane na scenerii cmentarza, z tą samą dozą szczerości, wiedząc, że jego miłość, kaleka i dystroficzna, nigdy nie stanie się dostateczna w obliczu jej nieprzebranej dobroci. Wszystko, co tylko liczyło się ponad miarę, zostało zamknięte w ramach ich wspólnych wspomnień; promieni pierwszych uśmiechów, rozmów, ogrzewającej ich utęsknione ciała, wygłodniałej bliskości.
Dzisiaj było ruiną.
Jutro drążyło pustką.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:17
Przez drobne ciało przemawiała złość. Frustracja przejmowała nad zeń kontrolę, a serce biło gwałtownie, kiedy wypowiadał kolejne słowa dotyczące ich wspólnej przeszłości. Okazał się bowiem przebrzydłym kłamcą, igrającym z dziewczęcymi emocjami, raz po raz dewastując jej serce, które pragnęło ledwie uczucia.
Oddychała z trudem.
W umyśle nawarstwiały się myśli, które raz po raz rozlewały się po bezkresie nicości. Chciała wierzyć, lecz strach okazał się bliższy niż Einar Halvorsen, który przez lata igrał z jej potarganą przez los duszą.
Ciemniejące spojrzenie osiadło na jego twarzy, tak jak kruki spoczywały na gałęziach poza okazałymi okienicami. Obserwowały ich z uwagą, strosząc pióra, a Laila Westberg czekała tylko na moment, w którym mężczyzna zada jej kolejny cios.
Nadszedł zbyt szybko.
- Tak jak Ty mam milczeć? Byłeś w tym niepodważalnym wirtuozem - warknęła ostrzej niż zamierzała. Wargi wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie, kiedy pojmowała sens, jak niewiele musiała dla niego znaczyć, kiedy toksyna okraszała niemal każde wypowiedziane przez niego słowo. Spoglądała więc z niedowierzaniem na mężczyznę, któremu jeszcze niedawno szeptała, że kocha i pragnie, jakby nie liczyło się nic więcej. Otto nie było, a wszyscy inni przestali mieć znaczenie, toteż dziwiło ją postępowanie artysty, tak upadłego, jak tylko demony potrafią być.
- A może to ty niczego nie rozumiesz, bo jesteś zbyt zapatrzony w swoją egoistyczną naturę? - spytała, wreszcie czując dostateczną siłę w sobie, by nie godzić się na podłe traktowanie.
Od zawsze wszak uchodziła za dziecko, którego nikt nie mógł traktować poważnie. Była zbyt delikatna, zbyt wrażliwa, zbyt niedojrzała. Och, głupcy, po stokroć głupcy. Ufali otoczce iluzji, która niczym satyna spoczywała na kruchej sylwetce rudowłosej panienki. Tylko ona mogła pamiętać, ile siły kosztowało ją wyswobodzenie z oków przeszłości, którymi została spętana nie z własnej winy.
- Wspaniałomyślnie, Einarze… Chciałeś zrobić dobry uczynek w ferworze plugastwa? Kochałam cię - kocham;
to ostatnie dopowiedziała w myślach. Nie mógł ich poznać, tak jak na nowo nie powinien wedrzeć się w odmęty zakurzonego serca, które nie biło równomiernym rytmem. Zdawało się być otępiałe, tak jak tylko serce może być. Porzucone, pozostawione na pastwę absurdalnych dywagacji oscylujących nad sensem - czy było warto.
Tego nie była pewna nawet ona.
- Nigdy mi nie potrafiłeś zaufać… Traktowałeś mnie jak piękną maskotkę, którą można pocieszyć się po zbyt dojrzałych zabawkach, prawda? - zaczęła spokojnie, ale każde słowo ważone było z największą starannością. Ból przeszywał ją na wskroś, ale powoli oswajała się z nim, wszakże towarzyszył Laili ostatnimi tygodniami, kiedy to próbowała wyleczyć się z okrutnego poczucia, że więcej nie jest w stanie znieść.
Pragnęła tylko jednego, jakoby śmierć miała być wybawieniem.
- Przez wiele miesięcy cierpiałam sama, z twojego powodu… Jest więc coś ponad? - mogła przysiąc, że sam nie potrafił odczuwać tak głębokich emocji, które przypominały filigranowe fragmenty pustki.
Nie było już nic.
Oddychała z trudem.
W umyśle nawarstwiały się myśli, które raz po raz rozlewały się po bezkresie nicości. Chciała wierzyć, lecz strach okazał się bliższy niż Einar Halvorsen, który przez lata igrał z jej potarganą przez los duszą.
Ciemniejące spojrzenie osiadło na jego twarzy, tak jak kruki spoczywały na gałęziach poza okazałymi okienicami. Obserwowały ich z uwagą, strosząc pióra, a Laila Westberg czekała tylko na moment, w którym mężczyzna zada jej kolejny cios.
Nadszedł zbyt szybko.
- Tak jak Ty mam milczeć? Byłeś w tym niepodważalnym wirtuozem - warknęła ostrzej niż zamierzała. Wargi wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie, kiedy pojmowała sens, jak niewiele musiała dla niego znaczyć, kiedy toksyna okraszała niemal każde wypowiedziane przez niego słowo. Spoglądała więc z niedowierzaniem na mężczyznę, któremu jeszcze niedawno szeptała, że kocha i pragnie, jakby nie liczyło się nic więcej. Otto nie było, a wszyscy inni przestali mieć znaczenie, toteż dziwiło ją postępowanie artysty, tak upadłego, jak tylko demony potrafią być.
- A może to ty niczego nie rozumiesz, bo jesteś zbyt zapatrzony w swoją egoistyczną naturę? - spytała, wreszcie czując dostateczną siłę w sobie, by nie godzić się na podłe traktowanie.
Od zawsze wszak uchodziła za dziecko, którego nikt nie mógł traktować poważnie. Była zbyt delikatna, zbyt wrażliwa, zbyt niedojrzała. Och, głupcy, po stokroć głupcy. Ufali otoczce iluzji, która niczym satyna spoczywała na kruchej sylwetce rudowłosej panienki. Tylko ona mogła pamiętać, ile siły kosztowało ją wyswobodzenie z oków przeszłości, którymi została spętana nie z własnej winy.
- Wspaniałomyślnie, Einarze… Chciałeś zrobić dobry uczynek w ferworze plugastwa? Kochałam cię - kocham;
to ostatnie dopowiedziała w myślach. Nie mógł ich poznać, tak jak na nowo nie powinien wedrzeć się w odmęty zakurzonego serca, które nie biło równomiernym rytmem. Zdawało się być otępiałe, tak jak tylko serce może być. Porzucone, pozostawione na pastwę absurdalnych dywagacji oscylujących nad sensem - czy było warto.
Tego nie była pewna nawet ona.
- Nigdy mi nie potrafiłeś zaufać… Traktowałeś mnie jak piękną maskotkę, którą można pocieszyć się po zbyt dojrzałych zabawkach, prawda? - zaczęła spokojnie, ale każde słowo ważone było z największą starannością. Ból przeszywał ją na wskroś, ale powoli oswajała się z nim, wszakże towarzyszył Laili ostatnimi tygodniami, kiedy to próbowała wyleczyć się z okrutnego poczucia, że więcej nie jest w stanie znieść.
Pragnęła tylko jednego, jakoby śmierć miała być wybawieniem.
- Przez wiele miesięcy cierpiałam sama, z twojego powodu… Jest więc coś ponad? - mogła przysiąc, że sam nie potrafił odczuwać tak głębokich emocji, które przypominały filigranowe fragmenty pustki.
Nie było już nic.
Einar Halvorsen
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:18
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Poczwarne twarze przeszłości.
Struny jaśniejszych włókien, splątany ciąg arabesek, szramy - milczące szczątki jak wysuszone źródła, którymi płynął nurt bólu. Kratery, doliny wspomnień i mgliste smagnięcia sińców na anemicznej cerze, na kruchym, napiętym płótnie niedożywionej duszy. Wstrętne, pełznące pasma, wstrętne, pełznące myśli, wstrętna, pełznąca gama zmieszanych i sprzecznych uczuć. Szpony zapadłych słów oraz ostre, kłapiące zęby gnieżdżącej się sytuacji. Każdy dźwięk, gest, każdy skurcz drobnych mięśni rozorał wiotką membranę, otwierał na nowo blizny, utworzył krwiste bajora palące doznaniem umysł. Bezsilność, niczym kajdany, stłamsiła mu krtań i ręce.
Nie wiedział, co może zrobić.
Nie wiedział też, co powinien.
Oczy, wpatrzone w cudzą twarz - niczym w pustkę.
Ażurowy, zniszczony klosz świadomości przeciekał, przepuszczał myśli jak najzwyklejszą wodę. Kochać - czas przeszły czy teraźniejszy? który będzie właściwy? - nieznany ton gramatycznej, przymglonej w umyśle formy, na której mógł nagiąć słowo. Tylko uczucia, szczere, niepowstrzymane tętniły jawną udręką jak wielkie tuby arterii. A zatem - mógł znowu powtórzyć słowa.
(Nie przestałem cię kochać).
Okryty szczelnym milczeniem, siedział, niemal w bezruchu; jedynie ręce, ściśnięte w kamienie pięści zdradzały drążący afekt, marszcząc gniewnie powierzchnię miękkiej tafli posłania. Chciał krzyczeć - i krzyczał ciszą, zamkniętą w komórce żeber, osiadłą w głębinach płuc.
Opanowanie - niczym sztywne więzadło - napięte, wystawione na próbę.
Usłyszał w końcu, jak pęka.
- Nic nie jest ponad - uniósł nagle ton głosu, zapadły jak wyrok gromu. - Jest tylko gniew i cierpienie - moje, twoje - samotne, wspólne, trawiące w żołądku świata, cudze, setek, tysięcy niespamiętanych imion. Cierpienie kłamstwa, powtarzanego na każdym, stawianym kroku, zmienione, później, w cierpienie znacznej pogardy. Cierpiał - gdy nie był sobą, cierpiał - gdy gorzka prawda stała się w pełni jawna.
- Jest bezsens i brak nadziei - nie wierzył, że kiedykolwiek odmieni bieg przeznaczenia. Nie wierzył w bogów, w ich łaskę, czując szarpnięcia lęku za każdym razem, gdy widział zarys świątyni. Ścieżka, którą podążał, nie znała drogi odwrotu. Czuł się przeklęty, już od pierwszego haustu zaczerpanego wdechu. Przeklęty - do samej śmierci, do pokąsania gnicia.
- Są rzeczy, których nie można zmienić - wbijał sztylet spojrzenia, przenikał kobiecą twarz. Był - co najwyżej - żałosny; całe, uprzednie życie oddawał formułom oszustw, budował, niczym na piasku, monument własnej kariery. Szacunek, który zaskarbił, wyłaniał się z zaślepienia. Ufał, dawniej, że zdoła odmienić treść scenariusza losu; ufał, że zdoła przeżyć, ufał, że z powodzeniem zdoła się dostosować, przyjęty w ramionach tłumu.
- Nie chciałem, byś znała prawdę - przyznał; nie chciał, aby patrzyła na niego w podobny sposób. - Miałem nadzieję, że będę, przez choćby chwilę szczęśliwy - głos ułamał się niczym sucha gałązka. Etap, w którym był zawodowym, pełnym uznania artystą, był najpiękniejszym czasem, wartym jarzma poświęceń. Połączyła ich sztuka - trzymał, w kufrze pamięci, wszystkie cenne momenty, w których mogli być razem.
- I byłem - wydusił z trudem. Nie kłamał; czuł przy niej szczęście, radość, spisaną w samej jej obecności. Nie zasługiwał na nią, jednak doceniał każdą, wspólnie spędzoną chwilę. Nie był, nigdy, mężczyzną, który był jej pisany; był tylko brudnym demonem.
- To koniec, Lailo - zawód; wyłącznie zawód.
Żadnych, wątłych przebłysków.
Żadnych wizji złudzenia.
Struny jaśniejszych włókien, splątany ciąg arabesek, szramy - milczące szczątki jak wysuszone źródła, którymi płynął nurt bólu. Kratery, doliny wspomnień i mgliste smagnięcia sińców na anemicznej cerze, na kruchym, napiętym płótnie niedożywionej duszy. Wstrętne, pełznące pasma, wstrętne, pełznące myśli, wstrętna, pełznąca gama zmieszanych i sprzecznych uczuć. Szpony zapadłych słów oraz ostre, kłapiące zęby gnieżdżącej się sytuacji. Każdy dźwięk, gest, każdy skurcz drobnych mięśni rozorał wiotką membranę, otwierał na nowo blizny, utworzył krwiste bajora palące doznaniem umysł. Bezsilność, niczym kajdany, stłamsiła mu krtań i ręce.
Nie wiedział, co może zrobić.
Nie wiedział też, co powinien.
Oczy, wpatrzone w cudzą twarz - niczym w pustkę.
Ażurowy, zniszczony klosz świadomości przeciekał, przepuszczał myśli jak najzwyklejszą wodę. Kochać - czas przeszły czy teraźniejszy? który będzie właściwy? - nieznany ton gramatycznej, przymglonej w umyśle formy, na której mógł nagiąć słowo. Tylko uczucia, szczere, niepowstrzymane tętniły jawną udręką jak wielkie tuby arterii. A zatem - mógł znowu powtórzyć słowa.
(Nie przestałem cię kochać).
Okryty szczelnym milczeniem, siedział, niemal w bezruchu; jedynie ręce, ściśnięte w kamienie pięści zdradzały drążący afekt, marszcząc gniewnie powierzchnię miękkiej tafli posłania. Chciał krzyczeć - i krzyczał ciszą, zamkniętą w komórce żeber, osiadłą w głębinach płuc.
Opanowanie - niczym sztywne więzadło - napięte, wystawione na próbę.
Usłyszał w końcu, jak pęka.
- Nic nie jest ponad - uniósł nagle ton głosu, zapadły jak wyrok gromu. - Jest tylko gniew i cierpienie - moje, twoje - samotne, wspólne, trawiące w żołądku świata, cudze, setek, tysięcy niespamiętanych imion. Cierpienie kłamstwa, powtarzanego na każdym, stawianym kroku, zmienione, później, w cierpienie znacznej pogardy. Cierpiał - gdy nie był sobą, cierpiał - gdy gorzka prawda stała się w pełni jawna.
- Jest bezsens i brak nadziei - nie wierzył, że kiedykolwiek odmieni bieg przeznaczenia. Nie wierzył w bogów, w ich łaskę, czując szarpnięcia lęku za każdym razem, gdy widział zarys świątyni. Ścieżka, którą podążał, nie znała drogi odwrotu. Czuł się przeklęty, już od pierwszego haustu zaczerpanego wdechu. Przeklęty - do samej śmierci, do pokąsania gnicia.
- Są rzeczy, których nie można zmienić - wbijał sztylet spojrzenia, przenikał kobiecą twarz. Był - co najwyżej - żałosny; całe, uprzednie życie oddawał formułom oszustw, budował, niczym na piasku, monument własnej kariery. Szacunek, który zaskarbił, wyłaniał się z zaślepienia. Ufał, dawniej, że zdoła odmienić treść scenariusza losu; ufał, że zdoła przeżyć, ufał, że z powodzeniem zdoła się dostosować, przyjęty w ramionach tłumu.
- Nie chciałem, byś znała prawdę - przyznał; nie chciał, aby patrzyła na niego w podobny sposób. - Miałem nadzieję, że będę, przez choćby chwilę szczęśliwy - głos ułamał się niczym sucha gałązka. Etap, w którym był zawodowym, pełnym uznania artystą, był najpiękniejszym czasem, wartym jarzma poświęceń. Połączyła ich sztuka - trzymał, w kufrze pamięci, wszystkie cenne momenty, w których mogli być razem.
- I byłem - wydusił z trudem. Nie kłamał; czuł przy niej szczęście, radość, spisaną w samej jej obecności. Nie zasługiwał na nią, jednak doceniał każdą, wspólnie spędzoną chwilę. Nie był, nigdy, mężczyzną, który był jej pisany; był tylko brudnym demonem.
- To koniec, Lailo - zawód; wyłącznie zawód.
Żadnych, wątłych przebłysków.
Żadnych wizji złudzenia.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:18
Feeria emocji rozlała się po wnętrzu, kiedy spoglądała na mężczyznę. Złość mieszała się z żalem, a niemoc przepełniona była irytacją. Nie pojmowała postępowania Einara, dla którego niegdyś traciła głowę niemal każdego dnia,
przepełniona goryczą, prosiła o wyłącznie o prawdę. Sięgała po nią drobnymi dłońmi, zaciskając na szczerości smukłe palce, by ta nie wypadła jej zbyt szybko. Pamiętała zamierzchłe czasy, w których to zdawali się być jednością. Dzisiaj pozostała ledwie pustka, jaką byli spętani przez dystans i kłamstwa.
Próbowała to nieudolnie ratować, w dotychczasowym blagierstwie odnajdując cień autentyczności, lecz im dłużej spoglądała w jego piękne oczy, tym bardziej powątpiewała, czy zdolni są odczuwać to samo, co przed laty. Mimowolnie zaczęła zaciskać piąstki, dając upust swej wewnętrznej frustracji, tak głęboko skrytej - byle nikt nie był w stanie sięgnąć po iluzję zapomnianych odczuć. Należało do niej, więc stawała się egoistką, która posiadała jedyny właściwy klucz, otwierający zamek puszki pandory.
Nie umiała wierzyć, dostrzegając we frazesach wypowiadanych nicość. Przed tygodniami zdolna byłaby przysiąc, że mężczyzna jest wszystkim, czego pragnąć mogła młoda dziewczyna, ale t e r a z coraz bardziej przestawała sądzić, że jest w stanie czuć to samo ogniste uczucie. Kochała niezmiennie, chociaż on tego nie dostrzegał.
- Czyż nie to było wcześniej dewizą, jaka nam przyświecała? - spytała, a ton miała lekki, delikatny, jakże dziewczęcy. Serce biło gwałtownie w piersi, chcąc wyrwać się i pozbawić ją możliwości ostatniego tchnienia. Od z a w s z e była ledwie kukłą, którą posiadali dorośli. Pociągali za sznurki - z niej czyniąc dostatecznie głupią, by była w stanie odpowiadać za własne grzechy.
- Nie czułam, żeby nasza relacja była bezsensem. Zawsze żywiłam nadzieję, że zbudujemy coś pięknego, ale zrezygnowałeś ze mnie, czyż nie? Porzuciłeś dla własnych, jakże absurdalnych zachcianek - wypowiedziała to słowa z posmakiem goryczy. Czuła się winna i zarazem wierzyła, że za ich upadek odpowiedział on - Einar Halvorsen. Mataczył, tkając wzniosłe sentencje, którymi karmił jej wygłodniałą duszę, a w której zadomowiły się demony rozstania i porzucenia. Przypominała stłamszoną, zaniedbaną lalkę, przyodzianą w piękne atłasy i satynę. Tęczówki przepełnione były pustką, w której nie mógł odnaleźć iskierki;
tej, z którą niegdyś na niego spoglądała. Z fascynacją i oddaniem.
- Uważasz, że unieszczęśliwiałam cię? Był z pewnością sposób i w to chcę wierzyć - szepnęła, odwracając się do zeń plecami. - Chcę w to wierzyć, a nie w twoje kolejne przepełnione kłamstwem zdania - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. Traciła świadomość. Gubiła się w odmętach piękne budowanej ułudy, gdzie to wciąż obcowali ze sobą, jak równy z równy.
Zwróciła się nagle gwałtownie, patrzyła na niego przez zaszkloną kurtynę spojrzenia. Łzy zbierały się w kącikach oczu, zaś wargi drżały od nakładu emocjonalnej brei.
- Skoro więc byłeś, dlaczego to kończysz? Kieruje tobą zuchwałość, a nie współczucie, Einarze - powoli traciła swobodę, spokój i opanowanie. Zbliżyła się do niego, by zakończyć ich wspólne katusze, które dewastowały ich od początku.
Wargi Laili Westberg nagle dotknęły tych halvorsenowych. Pocałunek był delikatny, czuły i przepełniony miłością, którą czuła od dawna.
Tym razem miał on być pożegnaniem, do którego nie zdążyli się przygotować.
przepełniona goryczą, prosiła o wyłącznie o prawdę. Sięgała po nią drobnymi dłońmi, zaciskając na szczerości smukłe palce, by ta nie wypadła jej zbyt szybko. Pamiętała zamierzchłe czasy, w których to zdawali się być jednością. Dzisiaj pozostała ledwie pustka, jaką byli spętani przez dystans i kłamstwa.
Próbowała to nieudolnie ratować, w dotychczasowym blagierstwie odnajdując cień autentyczności, lecz im dłużej spoglądała w jego piękne oczy, tym bardziej powątpiewała, czy zdolni są odczuwać to samo, co przed laty. Mimowolnie zaczęła zaciskać piąstki, dając upust swej wewnętrznej frustracji, tak głęboko skrytej - byle nikt nie był w stanie sięgnąć po iluzję zapomnianych odczuć. Należało do niej, więc stawała się egoistką, która posiadała jedyny właściwy klucz, otwierający zamek puszki pandory.
Nie umiała wierzyć, dostrzegając we frazesach wypowiadanych nicość. Przed tygodniami zdolna byłaby przysiąc, że mężczyzna jest wszystkim, czego pragnąć mogła młoda dziewczyna, ale t e r a z coraz bardziej przestawała sądzić, że jest w stanie czuć to samo ogniste uczucie. Kochała niezmiennie, chociaż on tego nie dostrzegał.
- Czyż nie to było wcześniej dewizą, jaka nam przyświecała? - spytała, a ton miała lekki, delikatny, jakże dziewczęcy. Serce biło gwałtownie w piersi, chcąc wyrwać się i pozbawić ją możliwości ostatniego tchnienia. Od z a w s z e była ledwie kukłą, którą posiadali dorośli. Pociągali za sznurki - z niej czyniąc dostatecznie głupią, by była w stanie odpowiadać za własne grzechy.
- Nie czułam, żeby nasza relacja była bezsensem. Zawsze żywiłam nadzieję, że zbudujemy coś pięknego, ale zrezygnowałeś ze mnie, czyż nie? Porzuciłeś dla własnych, jakże absurdalnych zachcianek - wypowiedziała to słowa z posmakiem goryczy. Czuła się winna i zarazem wierzyła, że za ich upadek odpowiedział on - Einar Halvorsen. Mataczył, tkając wzniosłe sentencje, którymi karmił jej wygłodniałą duszę, a w której zadomowiły się demony rozstania i porzucenia. Przypominała stłamszoną, zaniedbaną lalkę, przyodzianą w piękne atłasy i satynę. Tęczówki przepełnione były pustką, w której nie mógł odnaleźć iskierki;
tej, z którą niegdyś na niego spoglądała. Z fascynacją i oddaniem.
- Uważasz, że unieszczęśliwiałam cię? Był z pewnością sposób i w to chcę wierzyć - szepnęła, odwracając się do zeń plecami. - Chcę w to wierzyć, a nie w twoje kolejne przepełnione kłamstwem zdania - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. Traciła świadomość. Gubiła się w odmętach piękne budowanej ułudy, gdzie to wciąż obcowali ze sobą, jak równy z równy.
Zwróciła się nagle gwałtownie, patrzyła na niego przez zaszkloną kurtynę spojrzenia. Łzy zbierały się w kącikach oczu, zaś wargi drżały od nakładu emocjonalnej brei.
- Skoro więc byłeś, dlaczego to kończysz? Kieruje tobą zuchwałość, a nie współczucie, Einarze - powoli traciła swobodę, spokój i opanowanie. Zbliżyła się do niego, by zakończyć ich wspólne katusze, które dewastowały ich od początku.
Wargi Laili Westberg nagle dotknęły tych halvorsenowych. Pocałunek był delikatny, czuły i przepełniony miłością, którą czuła od dawna.
Tym razem miał on być pożegnaniem, do którego nie zdążyli się przygotować.
Einar Halvorsen
Re: one day they'll really love you (E. Halvorsen & L. Westberg, sen) Nie 10 Gru - 0:18
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Bagno grząskiego wstydu; mlaszczące, cuchnące błoto pod każdym stawianym krokiem, każdą decyzją wpisaną w formułę życia. Ciemna i bura breja, zażenowanie, w którym zanurzał się - po kolana, po szyję, po każdy, łapczywy oddech tłoczony pod puklerz żeber. Doznania winy i lepkie omamy brudu pełznące po tkance skóry, gniew wbity w serce jak tępy oraz spróchniały kołek. Odkąd był dzieckiem, żył w przekonaniu że własna, inna natura jest poniżeniem, ujmą, niewygodnym, spychanym na peryferia milczenia przed postronnymi tematem. Pod kostnym pagórkiem czaszki kłębiły się przekonania że powinien się wstydzić, że nie ma prawa, przenigdy, liczyć na akceptację ofiarowanych cech, ogona, rosnącego przeklętą atawistyczną skazą, wracającego, za każdym razem jak przypomnienie - przestroga że zawsze będzie odrębny, że inni będą obdarzać swoją sympatią kłamstwo podane na tace zmysłów - prawda, niemiła prawda skrywana na peryferiach, zepchnięta na sam margines utkwionej w nim świadomości zwykła przypuszczać atak w najmniej spodziewanej chwili. Prawda sprawiła że znalazł się właśnie tutaj, w złotej stworzonej klatce, w celi, inkrustowanej zachwytem oraz cudzą uwagą, że stał się, fatalnie, wszystkim przed czym dawniej chroniła go z troską Linda. Pociągnął za spust decyzji; nie dostrzegł ścieżki odwrotu, nie dostrzegł podobnie żadnych, wątłych rysów nadziei. Poddał się; trwał w zwątpieniu krzepnącym niczym żywica.
Żółć rozpętanej wściekłości straciła na dawnej sile, osłabła jak kruche ciało przeżute w zębach choroby. Złość, jeszcze kilka chwil temu paląca silnie od środka zaczęła nagle wygasać pokrywać się karapaksem, skorupą rozczarowania, zniknęła, niosąc zaledwie marazm i wyczerpanie. Nie miał sił dłużej walczyć, wplatać się w bój dyskusji, nasyłać orszaki słów by stłumić silne falangi niegasnących oskarżeń. Remedium nie mogło istnieć, a niespokojne dusze nie mogły zaznać przenigdy, wymarzonej błogości; stanu, który w zamyśle nie miał być im pisany.
Miękkość warg napotkanych przy pocałunku wzmożyła w nim zaskoczenie. Usta leniwie drgnęły; kiepska, słaba odpowiedź, bez przekonania, bez dawnej, dzielonej pasji.
- Powiem to samo o tobie - wycisnął jeszcze przez zaciśnięte zęby; chciał ją odrzucić, chciał również przy niej pozostać. Była zuchwała, nie próbowała przez ani jeden, choć wątły ułamek chwili zrozumieć tragizm rządzącej nim sytuacji. Wszystko byłoby prostsze, gdyby nie zmagał się z wyznaczoną klątwą, z przodkami których dziedzictwo odcisnęło się, wyjątkowo wyraźnie na jego temperamencie oraz zewnętrznej, zgubnej fasadzie piękna.
Obudził się, czując własny, przyspieszony bieg serca. Oddychał płytko niczym ścigane zwierzę; na pergaminie ciała rozlewały się plamy zimnego potu, obrzydliwe muśnięcia, zetknięte z pomarszczonym obliczem nierównych połaci kołdry.
To tylko sen, pomyślał.
Wyłącznie sen.
(Całe szczęście).
Einar i Laila z tematu
Żółć rozpętanej wściekłości straciła na dawnej sile, osłabła jak kruche ciało przeżute w zębach choroby. Złość, jeszcze kilka chwil temu paląca silnie od środka zaczęła nagle wygasać pokrywać się karapaksem, skorupą rozczarowania, zniknęła, niosąc zaledwie marazm i wyczerpanie. Nie miał sił dłużej walczyć, wplatać się w bój dyskusji, nasyłać orszaki słów by stłumić silne falangi niegasnących oskarżeń. Remedium nie mogło istnieć, a niespokojne dusze nie mogły zaznać przenigdy, wymarzonej błogości; stanu, który w zamyśle nie miał być im pisany.
Miękkość warg napotkanych przy pocałunku wzmożyła w nim zaskoczenie. Usta leniwie drgnęły; kiepska, słaba odpowiedź, bez przekonania, bez dawnej, dzielonej pasji.
- Powiem to samo o tobie - wycisnął jeszcze przez zaciśnięte zęby; chciał ją odrzucić, chciał również przy niej pozostać. Była zuchwała, nie próbowała przez ani jeden, choć wątły ułamek chwili zrozumieć tragizm rządzącej nim sytuacji. Wszystko byłoby prostsze, gdyby nie zmagał się z wyznaczoną klątwą, z przodkami których dziedzictwo odcisnęło się, wyjątkowo wyraźnie na jego temperamencie oraz zewnętrznej, zgubnej fasadzie piękna.
Obudził się, czując własny, przyspieszony bieg serca. Oddychał płytko niczym ścigane zwierzę; na pergaminie ciała rozlewały się plamy zimnego potu, obrzydliwe muśnięcia, zetknięte z pomarszczonym obliczem nierównych połaci kołdry.
To tylko sen, pomyślał.
Wyłącznie sen.
(Całe szczęście).
Einar i Laila z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?