old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok)
2 posters
Zacharias Damgaard
old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:13
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Zawsze byłem człowiekiem ogromnej wiary; wiary w to, że każda napotkana osoba będzie traktowała mnie z taką samą wyrozumiałością, a przynajmniej pobłażliwością, jak zwykli to robić moi krewniacy. Pewność kończyła się w momencie, gdy z dziecięcym zdziwieniem obserwowałem na twarzach grymas złości i niechęci. Mimo tego, nigdy nie odpuszczałem i obstawałem przy swoim, niezmiennie licząc na to, że nagle działanie dwa plus dwa da wynik sześć, nie zaś cztery. Byłem w tym niezwykle naiwny, ale i wytrwały. Wytrwałość więc wiodła mnie przez ciągnące się w nieskończoność korytarze instytutu Tiwaz. Krok szybki, lekko pochylona głowa; kątem oka obserwowałem obrazy na ścianach, które rozmywały się niczym plamy akwareli rzucone na skrawek czerpanego papieru. Z umysłu nie wytrząsnąłem jeszcze resztek wspomnień podróży.
Edgar Simonsen okazał się niezwykle zajmującym człowiekiem, a przeszukiwanie ogromnych zbiorów ksiąg było zajęciem wyjątkowo żmudnym, ja zaś sam muszę przyznać, że nie byłem dobry w dzieleniu uwagi. Nauka była dla mnie najważniejsza, nic więc dziwnego, że zdarzały się takie okresy, gdy przepadałem doszczętnie, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele mi umyka. Z Oslo wróciłem kilka dni temu, zarzucając ojca setkami papierków zapisanych drobnym, lekko pochyłym pismem tracącym wyrazistość ilekroć zaczynałem się gorączkować, bądź rosło we mnie poczucie, że moje myśli są tak ulotne, iż muszę zapisywać je szybciej, byle nic się nie zmarnowało pokryte niepamięcią. Zdawał się być zadowolony, choć nie ofiarował mi nic ponad mruknięcie. Włożył dłonie w przepastne kieszenie i odmaszerował na kolejne zajęcia, a ja znów zastanawiałem się nerwowo, co tym razem złego mu uczyniłem. W końcu jednak inne wątki zaczęły nieśmiało wyzierać na mnie i przypominać, że poza małym, nieco zatęchłym gabinetem starego profesora Simonsena i Felixem istniało coś jeszcze. I właśnie ta szczypta zasianej przytomności skłoniła mnie, by ruszyć dalej przed siebie ku miejscu, którego aura nie zmieniła się wiele od czasów, gdy byłem ledwie studentem. Nie chadzałem tu często, raczej sporadycznie, jednak Tiwaz musiał być dla mnie tym razem kolejnym przystankiem. Co najgorsze, czułem niewypowiedzianą ekscytację, nie tylko wywołaną tym, do jakich informacji dotarłem będąc w Oslo, ale także samym powrotem.
Czy liczyłem na ciepłe powitanie? Może nieco. I na tym polegała cała moja tragedia.
Instytut był niezmiennie cichy: przy niewielkich pulpitach stolików rozstawionych w przeszklonej kafeterii siedziało kilka grupek młodych galdrów. Minąłem ich spiesznie, wbijając się jeszcze głębiej, wprost w gardziel staromodnego pasażu, ściskając pod pachą skórzaną teczkę pęczniejącą od białych arkuszy papieru. Zatrzymały mnie dopiero szerokie drzwi prowadzące do auli. Stałem pod nimi prawdopodobnie kilka minut, nim zerkając na zegarek zdecydowałem, że koniecznie muszę włożyć pręt między szprychy rozpędzonego roweru, by następnie oglądać jego spektakularny upadek. Skrzydło drzwiowe skrzypnęło wbijając się w suchą ciszę sali wykładowej. Przemknąłem bokiem, gdzieś pomiędzy zaspanymi studentami nieszczególnie przejmującymi się moją obecnością (czasami cieszę się, że wiele w tym temacie się nie zmieniło i część z nich przechodzi przez wszystkie lata nauki ledwo kojarząc swoich rówieśników). Rozsiadając się w jednym ze środkowych rzędów dostrzegłem tylko przez moment surowe spojrzenie blondyna obleczonego w białą koszulę zapiętą niemal pod samą szyję. Grymas wyraźnego zakłopotania wypłynął na moje oblicze i rozgościł się w skurczonych pod naporem osądu barkach. Nie przyszedłem tu jednak po to.
Spojrzenie prześlizgnęło się z twarzy studenta na miejsce, w którym powinienem bez trudu odnaleźć prowadzącą zajęcia. Znajome oblicze odcinało się na tle kremowej ściany, a jej głos dopiero teraz docierał do mych uszu. Niepewność wlała się ponownie w niezachwianą strukturę odwagi wybijającej każdy kolejny krok, nim jeszcze przekroczyłem próg auli. Może nie powinienem aż tak naiwnie wierzyć podszeptom instynktów nie mających nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem?
Sądzę, że tęskniłem, choć myśl ta wykiełkowała dopiero teraz, gdy wdarłem się brutalnie w tę część świata od której powinienem stronić dla własnego dobra. Kartka, którą wydobyłem dla niepoznaki wypełniała się stopniowo nieczytelnym wężykiem słów idealnie rezonujących z tym, co kwitło mi w głowie. Lekko pochylony dokładnie obserwowałem każdy najmniejszy ruch i zastanawiałem się, jak głęboko drzazga mej obecności wpiła się w miękką tkankę ciała Säde.
To nie to, że pragnąłem skandalu. Zwyczajnie, czasami robiłem rzeczy, których później nie potrafiłem racjonalnie wyjaśnić. Najpierw bałem się o to, by ktoś przypadkiem nie wygrzebał niechcianych elementów mego życia, by następnie balansować na cienkiej linii, za którą nic więcej, a tylko upadek i trzask łamanych kości. Sądzę, że w inny sposób byłoby mi zwyczajnie głupio skonfrontować się z tym, że faktycznie zatraciłem się wyjeżdżając do Oslo i nie rzuciłem nawet pół słowa wyjaśnienia. Niby nie musiałem tego robić, a jednak trawiły mnie wyrzuty sumienia. Wolałem więc miast podejść do sprawy rzeczowo, rzucić się w sam środek burzy. I chyba nie widziałem w tym nic złego.
Edgar Simonsen okazał się niezwykle zajmującym człowiekiem, a przeszukiwanie ogromnych zbiorów ksiąg było zajęciem wyjątkowo żmudnym, ja zaś sam muszę przyznać, że nie byłem dobry w dzieleniu uwagi. Nauka była dla mnie najważniejsza, nic więc dziwnego, że zdarzały się takie okresy, gdy przepadałem doszczętnie, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele mi umyka. Z Oslo wróciłem kilka dni temu, zarzucając ojca setkami papierków zapisanych drobnym, lekko pochyłym pismem tracącym wyrazistość ilekroć zaczynałem się gorączkować, bądź rosło we mnie poczucie, że moje myśli są tak ulotne, iż muszę zapisywać je szybciej, byle nic się nie zmarnowało pokryte niepamięcią. Zdawał się być zadowolony, choć nie ofiarował mi nic ponad mruknięcie. Włożył dłonie w przepastne kieszenie i odmaszerował na kolejne zajęcia, a ja znów zastanawiałem się nerwowo, co tym razem złego mu uczyniłem. W końcu jednak inne wątki zaczęły nieśmiało wyzierać na mnie i przypominać, że poza małym, nieco zatęchłym gabinetem starego profesora Simonsena i Felixem istniało coś jeszcze. I właśnie ta szczypta zasianej przytomności skłoniła mnie, by ruszyć dalej przed siebie ku miejscu, którego aura nie zmieniła się wiele od czasów, gdy byłem ledwie studentem. Nie chadzałem tu często, raczej sporadycznie, jednak Tiwaz musiał być dla mnie tym razem kolejnym przystankiem. Co najgorsze, czułem niewypowiedzianą ekscytację, nie tylko wywołaną tym, do jakich informacji dotarłem będąc w Oslo, ale także samym powrotem.
Czy liczyłem na ciepłe powitanie? Może nieco. I na tym polegała cała moja tragedia.
Instytut był niezmiennie cichy: przy niewielkich pulpitach stolików rozstawionych w przeszklonej kafeterii siedziało kilka grupek młodych galdrów. Minąłem ich spiesznie, wbijając się jeszcze głębiej, wprost w gardziel staromodnego pasażu, ściskając pod pachą skórzaną teczkę pęczniejącą od białych arkuszy papieru. Zatrzymały mnie dopiero szerokie drzwi prowadzące do auli. Stałem pod nimi prawdopodobnie kilka minut, nim zerkając na zegarek zdecydowałem, że koniecznie muszę włożyć pręt między szprychy rozpędzonego roweru, by następnie oglądać jego spektakularny upadek. Skrzydło drzwiowe skrzypnęło wbijając się w suchą ciszę sali wykładowej. Przemknąłem bokiem, gdzieś pomiędzy zaspanymi studentami nieszczególnie przejmującymi się moją obecnością (czasami cieszę się, że wiele w tym temacie się nie zmieniło i część z nich przechodzi przez wszystkie lata nauki ledwo kojarząc swoich rówieśników). Rozsiadając się w jednym ze środkowych rzędów dostrzegłem tylko przez moment surowe spojrzenie blondyna obleczonego w białą koszulę zapiętą niemal pod samą szyję. Grymas wyraźnego zakłopotania wypłynął na moje oblicze i rozgościł się w skurczonych pod naporem osądu barkach. Nie przyszedłem tu jednak po to.
Spojrzenie prześlizgnęło się z twarzy studenta na miejsce, w którym powinienem bez trudu odnaleźć prowadzącą zajęcia. Znajome oblicze odcinało się na tle kremowej ściany, a jej głos dopiero teraz docierał do mych uszu. Niepewność wlała się ponownie w niezachwianą strukturę odwagi wybijającej każdy kolejny krok, nim jeszcze przekroczyłem próg auli. Może nie powinienem aż tak naiwnie wierzyć podszeptom instynktów nie mających nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem?
Sądzę, że tęskniłem, choć myśl ta wykiełkowała dopiero teraz, gdy wdarłem się brutalnie w tę część świata od której powinienem stronić dla własnego dobra. Kartka, którą wydobyłem dla niepoznaki wypełniała się stopniowo nieczytelnym wężykiem słów idealnie rezonujących z tym, co kwitło mi w głowie. Lekko pochylony dokładnie obserwowałem każdy najmniejszy ruch i zastanawiałem się, jak głęboko drzazga mej obecności wpiła się w miękką tkankę ciała Säde.
To nie to, że pragnąłem skandalu. Zwyczajnie, czasami robiłem rzeczy, których później nie potrafiłem racjonalnie wyjaśnić. Najpierw bałem się o to, by ktoś przypadkiem nie wygrzebał niechcianych elementów mego życia, by następnie balansować na cienkiej linii, za którą nic więcej, a tylko upadek i trzask łamanych kości. Sądzę, że w inny sposób byłoby mi zwyczajnie głupio skonfrontować się z tym, że faktycznie zatraciłem się wyjeżdżając do Oslo i nie rzuciłem nawet pół słowa wyjaśnienia. Niby nie musiałem tego robić, a jednak trawiły mnie wyrzuty sumienia. Wolałem więc miast podejść do sprawy rzeczowo, rzucić się w sam środek burzy. I chyba nie widziałem w tym nic złego.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:13
Powietrze jest ciężkie i męczące, przyjęło postać niemalże duszącej brei, która osiada na ramionach i twarzach wszystkich zgromadzonych w tej sali. Zamiast sklinać na brak odpowiedniej filtracji powietrza, udaję że tego nie czuję i nie widzę, choć jeśli bym się skupiła, dostrzegłabym jak studenci podciągają rękawy obszernych swetrów i bluz. Udaję więc – udaję bezustannie, od ogółu do szczegółu, od małych niedogodności po ogromne kamienie w butach. Dłoń raz po raz wędruje mi w okolice ciemnozielonej tablicy, wskazuję ją, a raczej pochyłe zapiski na niej, słowa płyną miękko, choć nie sprawiam zapewne wrażenia szczególnie zainteresowanej tym, co próbuję im wbić do głowy. Palce spotykają chłodne srebro łańcuszka zawieszonego na szyi; bawię się nim przez parę następnych chwil, obchodząc biurko i siadając w końcu za nim, w dołu auli, kiedy przygotowane przeze mnie arkusze powoli docierają do kolejnych ławek. Krótkim ruchem dłoni ponaglam ich lot, by prędzej spoczęły na stołach, bo wiem doskonale, że nim wszyscy otrzymają swoje zadanie, pojawią się pytania.
Nie lubię na nie odpowiadać. Nie lubię głupich niepewności i idiotycznej retoryki, głównie dlatego, że okrutnie nie znoszę się powtarzać. Mówię coś raz z nadzieją, że ten jeden raz wystarczy. Ale Tiwaz uczy mnie, że nawet sto jebanych razy to za mało.
Cóż za paradoks, że nawet poza nauczycielskim obowiązkiem, dostaję tym irytującym faktem prosto w twarz.
Powinnam była zostać wróżką, a być może drzemie we mnie dar wyroczni; nim jeszcze zdążyła zamilknąć mała krzątanina związana z obracaniem kartek, dostrzegam czyjeś uniesienie dłoni, a później – bez pardonowego pytania – dociera do mnie głos młodej dziewczyny, która za punkt honoru wzięła sobie dowiedzenie się o każdej najdrobniejszej głupocie. Kiedyś może zapyta mnie, dlaczego aula ma akurat taki kształt i kto zaprojektował siedzisko, na którym marnuje miejsce jej nieszlachetna pupa.
– Gdybym wszystko podała wam na tacy, gdzie byłoby miejsce na waszą pracę? Ufam, że potrafisz korzystać z biblioteki akademickiej, Sanne – nie silę się na uprzejmość, ale nie jestem też niemiłą paskudą; pragmatyczna harmonia między obojętnością a wymaganą grzecznością jest czymś, co faktycznie pozwala mi wytrzymać w murach tego miejsca.
To znowu nie tak, że jest tu okropnie, czy nie lubię tego, co robię. Niektórzy naprawdę potrafią mi zaimponować. Choć zdarza się to rzadko.
Dziś widocznie jest mój szczęśliwy dzień.
Nim jeszcze wystrzelone w górę ramię nadgorliwej pannicy wraca do dołu, dostrzegam ruch na drugim końcu sali. Ciemna kropka niepasująca do jasnych ścian i ławek pomieszczenia, ubranie niepasujące do tego, które nosi uwielbiam-panią-Landsverk Tobias, wiek daleki od wieku tych, których zwykłam mieć pod swoją pieczą.
Mrugam kilkukrotnie, bo przez ułamki chwil zdaje mi się, że mam omamy; na język ciśnie mi się wymuszone wyproszenie, którego zwykłam używać w stosunku do lekceważących moje zajęcia spóźnialskich. Dopiero później zdaję sobie sprawę, że on wcale się nie spóźnił.
Jego tu, kurwa, nie powinno być.
Zsuwam dłoń z łańcuszka, by zaraz potem opleść palcami kant biurka; jestem zła czy to zwykły szok?
Chęci tak odległych od siebie zamiarów zlewają mi się w jedno, czuję jak policzki pokrywa czerwień, choć daleko jej do barwy młodzieńczych uniesień i wstydliwości. To on powinien się wstydzić.
– Dokończcie zadanie na kolejne zajęcia. Liczę na waszą kreatywność, twoją też, Sanne – głos jest dużo donośniejszy, wybija co po niektórych z rytmu, garstka tych zasiadających w końcowych rzędach szykuje się do startu – Koniec zajęć.
Mogę zrobić tylko i aż tyle; z niecierpliwością obserwuje sylwetki, które powoli nikną w drzwiach kończących aulę. Dopiero potem patrzę na niego.
Uderza we mnie wszystko to, co tworzyło moment, w którym zniknął. Rozprysnął w powietrzu, wyparował, zostawiając mnie z obawą i niewypowiedzianym lękiem. Teraz się go nie boję.
On powinien zacząć bać się mnie.
Drzwi zamykają się za ostatnim studentem, a cisza potęguje duszności.
– Powinnam cię przywitać? Uścisnąć dłoń? A może liczysz na uścisk od... znajomej z pracy? – w końcu byliśmy dla siebie aż tym.
Powinnam zapytać, żądać wyjaśnień, być może nawet go uderzyć i wyrzucić z sali; zamias tego zachowuję dystans, nie wykonuję ni kroku w jego stronę.
– Ojciec kazał ci wracać?
Nie lubię na nie odpowiadać. Nie lubię głupich niepewności i idiotycznej retoryki, głównie dlatego, że okrutnie nie znoszę się powtarzać. Mówię coś raz z nadzieją, że ten jeden raz wystarczy. Ale Tiwaz uczy mnie, że nawet sto jebanych razy to za mało.
Cóż za paradoks, że nawet poza nauczycielskim obowiązkiem, dostaję tym irytującym faktem prosto w twarz.
Powinnam była zostać wróżką, a być może drzemie we mnie dar wyroczni; nim jeszcze zdążyła zamilknąć mała krzątanina związana z obracaniem kartek, dostrzegam czyjeś uniesienie dłoni, a później – bez pardonowego pytania – dociera do mnie głos młodej dziewczyny, która za punkt honoru wzięła sobie dowiedzenie się o każdej najdrobniejszej głupocie. Kiedyś może zapyta mnie, dlaczego aula ma akurat taki kształt i kto zaprojektował siedzisko, na którym marnuje miejsce jej nieszlachetna pupa.
– Gdybym wszystko podała wam na tacy, gdzie byłoby miejsce na waszą pracę? Ufam, że potrafisz korzystać z biblioteki akademickiej, Sanne – nie silę się na uprzejmość, ale nie jestem też niemiłą paskudą; pragmatyczna harmonia między obojętnością a wymaganą grzecznością jest czymś, co faktycznie pozwala mi wytrzymać w murach tego miejsca.
To znowu nie tak, że jest tu okropnie, czy nie lubię tego, co robię. Niektórzy naprawdę potrafią mi zaimponować. Choć zdarza się to rzadko.
Dziś widocznie jest mój szczęśliwy dzień.
Nim jeszcze wystrzelone w górę ramię nadgorliwej pannicy wraca do dołu, dostrzegam ruch na drugim końcu sali. Ciemna kropka niepasująca do jasnych ścian i ławek pomieszczenia, ubranie niepasujące do tego, które nosi uwielbiam-panią-Landsverk Tobias, wiek daleki od wieku tych, których zwykłam mieć pod swoją pieczą.
Mrugam kilkukrotnie, bo przez ułamki chwil zdaje mi się, że mam omamy; na język ciśnie mi się wymuszone wyproszenie, którego zwykłam używać w stosunku do lekceważących moje zajęcia spóźnialskich. Dopiero później zdaję sobie sprawę, że on wcale się nie spóźnił.
Jego tu, kurwa, nie powinno być.
Zsuwam dłoń z łańcuszka, by zaraz potem opleść palcami kant biurka; jestem zła czy to zwykły szok?
Chęci tak odległych od siebie zamiarów zlewają mi się w jedno, czuję jak policzki pokrywa czerwień, choć daleko jej do barwy młodzieńczych uniesień i wstydliwości. To on powinien się wstydzić.
– Dokończcie zadanie na kolejne zajęcia. Liczę na waszą kreatywność, twoją też, Sanne – głos jest dużo donośniejszy, wybija co po niektórych z rytmu, garstka tych zasiadających w końcowych rzędach szykuje się do startu – Koniec zajęć.
Mogę zrobić tylko i aż tyle; z niecierpliwością obserwuje sylwetki, które powoli nikną w drzwiach kończących aulę. Dopiero potem patrzę na niego.
Uderza we mnie wszystko to, co tworzyło moment, w którym zniknął. Rozprysnął w powietrzu, wyparował, zostawiając mnie z obawą i niewypowiedzianym lękiem. Teraz się go nie boję.
On powinien zacząć bać się mnie.
Drzwi zamykają się za ostatnim studentem, a cisza potęguje duszności.
– Powinnam cię przywitać? Uścisnąć dłoń? A może liczysz na uścisk od... znajomej z pracy? – w końcu byliśmy dla siebie aż tym.
Powinnam zapytać, żądać wyjaśnień, być może nawet go uderzyć i wyrzucić z sali; zamias tego zachowuję dystans, nie wykonuję ni kroku w jego stronę.
– Ojciec kazał ci wracać?
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:13
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Muszę przyznać, że niezwykle płynnie przeszedłem z roli wykładowcy do tej mniej chlubnej, okupionej wysiłkiem wsłuchiwania się w niezliczone ilości wykładów, roli studenta. Chyba jeszcze w pamięci miałem tamte lata – wpierw spędzanie pośród tłumów bardziej i mniej przypadkowych uczniaków, by następnie liczyć na zmianę doli wraz z rozpoczęciem kształcenia doktoranckiego. Jakże bardzo wtedy się rozczarowałem, bo wcale nagle nie nabrałem większej ogłady i wcale nie czułem powagi sytuacji, w której się znalazłem. Oczywiście, nie wszystko było już takie samo, lecz wciąż czułem niedosyt i dopiero zyskując pełną swobodę pracownika naukowego mogłem rozwinąć skrzydła (ale moje nawyki wciąż pozostawiały wiele do życzenia i nadal odpowiedzialność nie urosła we mnie ani odrobinę). Nie chodziło jednak teraz o rozpamiętywanie lat minionych, a o to, że jak mi się zdawało, całkiem dobrze wrosłem w otoczenie, zaszywając się za jednym z pulpitów po to tylko, by nikt nie wywęszył, że stało się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Zaabsorbowany kartką przede mną jedynie co jakiś czas pozwalałem sobie na spojrzenie kierowane w stronę profesor Landsverk. Wyraźnie narastała we mnie niepewność, więc tym mocniej skupiałem się na liniach kreślonych czarnym tuszem. Póki słyszałem głosy dookoła, póki ONA mówiła do swoich studentów, czułem się jednak w miarę bezpieczny i tym usilniej wierzyłem w swoje zdolności do kamuflowania się. Było to nieco paradoksalne zachowanie, gdyż przyszedłem tu przecież po to, by wskazać na swoją obecność, by skonfrontować się w sposób jakże nieelegancki z czymś, z czym nie umiałem sobie poradzić, a mianowicie z własną nieodpowiedzialnością.
Z letargu wybił mnie dopiero wyraźny sygnał końca zajęć. Spojrzałem na zegarek. Zbyt wcześnie… Jeszcze kilka minut, musiała mnie zauważyć, jednak przeliczyłem się co do własnych możliwości. Pomimo kotłujących się emocji, poczułem jak bezwstydne ukłucie dumy rozeszło się dreszczem po ściągniętych ku sobie kościach i mięśniach.
Opuściłem długopis.
Trzask zamykanych drzwi zwiastował nadejście czasu konfrontacji i wiedziałem, że będzie to coś mało przyjemnego.
Miała prawo być zła. A najgorsze było w tym to, że prawdopodobnie mogłaby mi nawet grozić i wyciągać cęgi, by przypalać żywym ogniem, a ja wciąż niezmiennie uśmiechałbym się z tą samą dozą sztubackiego rozradowania i patrzył z zadziwieniem poszukując tego, co niezmiennie mnie w niej fascynowało i przyciągało od dobrych kilku miesięcy. Uśmiechałem się więc i teraz, unosząc oczy znad rozłożonego na kolanach zeszytu, usłanego bezładnym wzorem, nakrapianym pojedynczymi literami bez znaczenia, bez zastanowienia… Powietrze opuściło moje płuca w chwili zawahania. Odłożony długopis ponownie ująłem w ręce i przycisnąłem do jedynego pozostałego czystego skrawka kartki. Unikałem jej spojrzenia przez klika kolejnych chwil, zadziwiająco zupełnie niegotowy na sytuację, którą przecież sam, w pełni świadomie, sobie zgotowałem. Mogłem mieć pretensję o swoją bezmyślność, lecz czy zmieniłoby to cokolwiek? W końcu, z cichym westchnieniem, podniosłem podbródek, dryfowałem wpół przytomnym wzrokiem wyszukując talary brązowych tęczówek, by wreszcie zatrzymać się z tężejącym na twarzy niewinnym uśmieszkiem i kolejnym, już nieco głębszym – pozwalającym na napełnienie płuc rozgrzanym od niedawnej obecności dziesiątek ciał powietrzem – oddechem.
Długopis zastukał w pulpit.
Raz.
Dwa.
Trzy.
— Pani profesor Landsverk — czułem, że natrętny mięsień wprawia w drżenie lewy kącik ust. Wymyśliłem najgłupszy sposób, by wymigać się od odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafiłem rozgryźć. Czego właściwie się spodziewałem? Mogłem odrzec bezczelnie, że liczyłem, iż będzie nieco bardziej entuzjastycznie i ciepło nastawiona. Potrafiłem wbijać bezmyślnie kolejne szpilki. — Byłem święcie przekonany przed zajęciami, że wyuczyłem się do nich jak należy, ale teraz muszę stwierdzić, że potrzebuję zgłosić nieprzygotowanie. — Ile razy słyszała coś podobnego? Nie próbowałem nawet tego zliczyć. Starczyło, że przypominałem sobie siebie samego podczas wykładów z podstaw prawa magicznego. Tak. Rozpoczynająca swoją karierę Säde nie uniknęła wątpliwej przyjemności posiadania mnie w gronie swych uczniów. Już wtedy przykuwała uwagę, choć jeszcze nie tak natrętnie, bym przez kolejne bezsenne noce zastanawiał się, czy kobiety takie jak ona w ogóle mają jakiekolwiek uczucia wykradające się poza te, które ze szczodrością rozwijały na aulach wykładowych. Oparłem się swobodnie o krzesło, które skrzypiało sucho, burząc zalegającą ciszę.
— Przeceniasz mojego ojca. Obawiam się, że nie zwróciłby uwagi, gdybym zniknął na kolejne tygodnie. Chyba, że któregoś dnia wpadłaby mu fajka pod regał w gabinecie. Musiałby wtedy stwierdzić z zaskoczeniem, że nie ma przy nim osoby, która zwykle mu ją wyciąga i wtyka na powrót do ręki. — Wszystko to wypowiadałem z pewnego rodzaju wyrzutem, którego nigdy nie potrafiłem maskować dotykając tematu Felixa. Säde nie poruszyła się ani odrobinę. Wyraźny dystans wcale mnie nie uspokajał, wręcz przeciwnie – zawsze najlepiej odnajdywałem się w skrajnościach. Zastój wywoływał we mnie niepokój. — Więc nie, nie kazał mi wracać — kontynuowałem. — Sam poczułem taką potrzebę. — Zupełnie nie zarejestrowałem momentu, w którym podniosłem się z miejsca, rozprostowałem zdrętwiałe nogi i rzuciłem jej kolejne, tym razem znaczące, spojrzenie.
Z letargu wybił mnie dopiero wyraźny sygnał końca zajęć. Spojrzałem na zegarek. Zbyt wcześnie… Jeszcze kilka minut, musiała mnie zauważyć, jednak przeliczyłem się co do własnych możliwości. Pomimo kotłujących się emocji, poczułem jak bezwstydne ukłucie dumy rozeszło się dreszczem po ściągniętych ku sobie kościach i mięśniach.
Opuściłem długopis.
Trzask zamykanych drzwi zwiastował nadejście czasu konfrontacji i wiedziałem, że będzie to coś mało przyjemnego.
Miała prawo być zła. A najgorsze było w tym to, że prawdopodobnie mogłaby mi nawet grozić i wyciągać cęgi, by przypalać żywym ogniem, a ja wciąż niezmiennie uśmiechałbym się z tą samą dozą sztubackiego rozradowania i patrzył z zadziwieniem poszukując tego, co niezmiennie mnie w niej fascynowało i przyciągało od dobrych kilku miesięcy. Uśmiechałem się więc i teraz, unosząc oczy znad rozłożonego na kolanach zeszytu, usłanego bezładnym wzorem, nakrapianym pojedynczymi literami bez znaczenia, bez zastanowienia… Powietrze opuściło moje płuca w chwili zawahania. Odłożony długopis ponownie ująłem w ręce i przycisnąłem do jedynego pozostałego czystego skrawka kartki. Unikałem jej spojrzenia przez klika kolejnych chwil, zadziwiająco zupełnie niegotowy na sytuację, którą przecież sam, w pełni świadomie, sobie zgotowałem. Mogłem mieć pretensję o swoją bezmyślność, lecz czy zmieniłoby to cokolwiek? W końcu, z cichym westchnieniem, podniosłem podbródek, dryfowałem wpół przytomnym wzrokiem wyszukując talary brązowych tęczówek, by wreszcie zatrzymać się z tężejącym na twarzy niewinnym uśmieszkiem i kolejnym, już nieco głębszym – pozwalającym na napełnienie płuc rozgrzanym od niedawnej obecności dziesiątek ciał powietrzem – oddechem.
Długopis zastukał w pulpit.
Raz.
Dwa.
Trzy.
— Pani profesor Landsverk — czułem, że natrętny mięsień wprawia w drżenie lewy kącik ust. Wymyśliłem najgłupszy sposób, by wymigać się od odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafiłem rozgryźć. Czego właściwie się spodziewałem? Mogłem odrzec bezczelnie, że liczyłem, iż będzie nieco bardziej entuzjastycznie i ciepło nastawiona. Potrafiłem wbijać bezmyślnie kolejne szpilki. — Byłem święcie przekonany przed zajęciami, że wyuczyłem się do nich jak należy, ale teraz muszę stwierdzić, że potrzebuję zgłosić nieprzygotowanie. — Ile razy słyszała coś podobnego? Nie próbowałem nawet tego zliczyć. Starczyło, że przypominałem sobie siebie samego podczas wykładów z podstaw prawa magicznego. Tak. Rozpoczynająca swoją karierę Säde nie uniknęła wątpliwej przyjemności posiadania mnie w gronie swych uczniów. Już wtedy przykuwała uwagę, choć jeszcze nie tak natrętnie, bym przez kolejne bezsenne noce zastanawiał się, czy kobiety takie jak ona w ogóle mają jakiekolwiek uczucia wykradające się poza te, które ze szczodrością rozwijały na aulach wykładowych. Oparłem się swobodnie o krzesło, które skrzypiało sucho, burząc zalegającą ciszę.
— Przeceniasz mojego ojca. Obawiam się, że nie zwróciłby uwagi, gdybym zniknął na kolejne tygodnie. Chyba, że któregoś dnia wpadłaby mu fajka pod regał w gabinecie. Musiałby wtedy stwierdzić z zaskoczeniem, że nie ma przy nim osoby, która zwykle mu ją wyciąga i wtyka na powrót do ręki. — Wszystko to wypowiadałem z pewnego rodzaju wyrzutem, którego nigdy nie potrafiłem maskować dotykając tematu Felixa. Säde nie poruszyła się ani odrobinę. Wyraźny dystans wcale mnie nie uspokajał, wręcz przeciwnie – zawsze najlepiej odnajdywałem się w skrajnościach. Zastój wywoływał we mnie niepokój. — Więc nie, nie kazał mi wracać — kontynuowałem. — Sam poczułem taką potrzebę. — Zupełnie nie zarejestrowałem momentu, w którym podniosłem się z miejsca, rozprostowałem zdrętwiałe nogi i rzuciłem jej kolejne, tym razem znaczące, spojrzenie.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Specyficzny szelest kartek miesza się z gwarem uciekającej młodzieży; czynią to w popłochu z dwóch powodów – pierwszy to oczywista szansa na wykorzystanie sposobności, że pozwoliłam im wyjść szybciej; drugi, który nurtuje mnie bardziej, to pytanie, czy cokolwiek zauważyli. Czy widać po mnie cień czerwieni na policzku, czy dudniący pod lnianą koszulą organ tak łatwo zdradza moją złość. Bo to chyba złość, choć nie do końca potrafię zdefiniować uczucie, kiedy świadomość obcego na mojej sali wykładowej tak prędko przeobraża się w wiadomą. Sztywna świadomość rzadko kiedy przynosi tak nieprzyjemne fluidy, bo w momencie skrzyżowania spojrzeń – krótkim i zbyt intensywnym, zbyt szczerym by prędko go zerwać – czuję, że wolałabym nie wiedzieć.
Nie wiedzieć, nie pamiętać, nie znać szczegółów tego, czego miałam nie poznawać. Zaraz potem łapię się na kolejnym, idiotycznym aspekcie – nie powinnam mieć do niego żalu.
Palce wciąż obracają chłodną taflę zawieszki na naszyjniku, jak gdybym potrzebowała przyziemności, by to na niej skupić własny instynkt, nie na złości, kiełkującej i rozpychającej się jak cząsteczki w powietrzu, przez które w tej sali panuje tak obrzydliwa duchota.
Nim jeszcze doczekuję się odpowiedzi, nim pozwalam mu cokolwiek powiedzieć i doprowadzić do momentu konfrontacji, dochodzi do mnie paradoks tej sytuacji – po co przyszedł się skonfrontować?
Nie oczekiwałam przeprosin, tego jedynego jestem pewna; bez nich było mi nawet lepiej rozłożyć naszą relację na czynniki pierwsze, rozebrać do nagości i zamknąć w szufladzie z zamkiem, gdzieś pomiędzy biurkiem a regałami, nawet bez fatygowania się na krótki inicjał Z.D.
Po co wrócił?
Odpowiedź nie nadeszła, zamiast niej dostałam uśmiech. Jebany, kurwa, uśmieszek; robił to wtedy i robi to teraz, a ja zdaję sobie sprawę, że mój wybuch tylko by mu przyklasnął. Wobec czego – nie jestem pewna, ale kiedy znów krzyżujemy spojrzenie, nie odciągam wzroku. Wlepiam go w jego oczy, ciemniejsze od moich, pragnąc dojrzeć w nich nutę niepewności.
Nie boi się, choć tak naprawdę nie poznałam tego jak wygląda jego strach. To wstyd zakryty przekornością nastoletniego chłopca, czy naprawdę chce się ze mną bawić?
Mówi o nieprzygotowaniu, mnie brew wędruje w górę, dłonie zaciśnięte na krawędzi biurka tracą na sile; zaraz potem spływają wzdłuż ciała, a ja obchodzę krawędź mebla, wychodzę zza pulpit i niszczę dzielący nas dystans.
Czy bliskość nadal gra na jego korzyść?
– Gdybym miała odpowiadać na twoje kulawe próby młodzieżowego flirtu, stwierdziłabym, że jesteś skreślony z listy studentów – mówię prosto, starając się ograniczyć sykliwość głosu, żeby pierwsze skrzypce grała beznamiętność. Bo zostało mi tyle i aż tyle, nawet jeśli jego pojawienie się tutaj sprawiło, że przez moment miałam ochotę postawić tę aulę w płomieniach.
Kładę dłonie na ławce, za którą zasiada i nachylam się bliżej, choć wiem, że w moim spojrzeniu nie dojrzy teraz niczego poza chłodem.
– Skończył mi się czas i chęci na słuchanie o twoim kompleksie tatusia, wybacz, Zach – tutaj faktycznie drży złośliwość, nie potrafię jej schować, nawet w grymasie który na krótko gości na mojej twarzy. Traktuję to jak łatwą wymówkę, zasłonięcie, przerzucenie balastu na bok. Jego ojciec nie tłumaczy gwałtownego zniknięcia.
Wstaje i prostuje nogi; ja nie cofam się o krok – Potrzebę. No proszę – powtarzam za nim, zaraz potem odchylając się odrobinę, oddając mu przestrzeń i swobodny oddech, na tyle ile swobodnym miał być.
– Więc? Po co przyszedłeś? Daruj sobie teksty o tęsknocie.
Nie wiedzieć, nie pamiętać, nie znać szczegółów tego, czego miałam nie poznawać. Zaraz potem łapię się na kolejnym, idiotycznym aspekcie – nie powinnam mieć do niego żalu.
Palce wciąż obracają chłodną taflę zawieszki na naszyjniku, jak gdybym potrzebowała przyziemności, by to na niej skupić własny instynkt, nie na złości, kiełkującej i rozpychającej się jak cząsteczki w powietrzu, przez które w tej sali panuje tak obrzydliwa duchota.
Nim jeszcze doczekuję się odpowiedzi, nim pozwalam mu cokolwiek powiedzieć i doprowadzić do momentu konfrontacji, dochodzi do mnie paradoks tej sytuacji – po co przyszedł się skonfrontować?
Nie oczekiwałam przeprosin, tego jedynego jestem pewna; bez nich było mi nawet lepiej rozłożyć naszą relację na czynniki pierwsze, rozebrać do nagości i zamknąć w szufladzie z zamkiem, gdzieś pomiędzy biurkiem a regałami, nawet bez fatygowania się na krótki inicjał Z.D.
Po co wrócił?
Odpowiedź nie nadeszła, zamiast niej dostałam uśmiech. Jebany, kurwa, uśmieszek; robił to wtedy i robi to teraz, a ja zdaję sobie sprawę, że mój wybuch tylko by mu przyklasnął. Wobec czego – nie jestem pewna, ale kiedy znów krzyżujemy spojrzenie, nie odciągam wzroku. Wlepiam go w jego oczy, ciemniejsze od moich, pragnąc dojrzeć w nich nutę niepewności.
Nie boi się, choć tak naprawdę nie poznałam tego jak wygląda jego strach. To wstyd zakryty przekornością nastoletniego chłopca, czy naprawdę chce się ze mną bawić?
Mówi o nieprzygotowaniu, mnie brew wędruje w górę, dłonie zaciśnięte na krawędzi biurka tracą na sile; zaraz potem spływają wzdłuż ciała, a ja obchodzę krawędź mebla, wychodzę zza pulpit i niszczę dzielący nas dystans.
Czy bliskość nadal gra na jego korzyść?
– Gdybym miała odpowiadać na twoje kulawe próby młodzieżowego flirtu, stwierdziłabym, że jesteś skreślony z listy studentów – mówię prosto, starając się ograniczyć sykliwość głosu, żeby pierwsze skrzypce grała beznamiętność. Bo zostało mi tyle i aż tyle, nawet jeśli jego pojawienie się tutaj sprawiło, że przez moment miałam ochotę postawić tę aulę w płomieniach.
Kładę dłonie na ławce, za którą zasiada i nachylam się bliżej, choć wiem, że w moim spojrzeniu nie dojrzy teraz niczego poza chłodem.
– Skończył mi się czas i chęci na słuchanie o twoim kompleksie tatusia, wybacz, Zach – tutaj faktycznie drży złośliwość, nie potrafię jej schować, nawet w grymasie który na krótko gości na mojej twarzy. Traktuję to jak łatwą wymówkę, zasłonięcie, przerzucenie balastu na bok. Jego ojciec nie tłumaczy gwałtownego zniknięcia.
Wstaje i prostuje nogi; ja nie cofam się o krok – Potrzebę. No proszę – powtarzam za nim, zaraz potem odchylając się odrobinę, oddając mu przestrzeń i swobodny oddech, na tyle ile swobodnym miał być.
– Więc? Po co przyszedłeś? Daruj sobie teksty o tęsknocie.
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Zwykle było mi łatwiej urywać podobne relacje. Nie konfrontowałem się, uciekałem, raczej traktowałem taktownym milczeniem, jeśli już przyszło do niezręcznego spotkania. Powinienem był i tym razem zrobić podobnie – oświecenie przyszło po czasie, jednak nie poddałem się mu wciąż odczuwając, iż nie potrafiłbym zrezygnować tak łatwo z pokracznej relacji naszpikowanej wzajemnymi wyrzutami. Ścierałem się z Säde nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni – nie dopuszczałem nawet takiej możliwości. Dlatego wróciłem, choć oczekiwałem innej reakcji. Zawsze miałem problem z tym, aby liczyć się z cudzymi emocjami, gdyż te przysłaniała mi moja własna osoba. Liczyłem, że każdy będzie zdolny do zapominania mi kiepskich momentów i potknięć. Z nią było inaczej; dlatego cierpliwie, niemal od samego początku testowałem granice, zapamiętując, na co mogę sobie pozwolić. Zaskakiwała, zapewniała dopływ bodźców, których mi brakowało w momentach, gdy kolejny raz ktoś przymykał oko. Właściwie, to różniliśmy się chyba we wszystkich możliwych aspektach, nie mieliśmy prawa się spotkać i wspólnie egzystować, a jednak. Jednak wydarzyło się coś tak pokrętnego, że uzależniłem się od ciągłej frustracji, kipiącej irytacji i wściekłej szarpaniny przetykanej słodyczą intensywnej bliskości wynagradzającej całą tę katastrofę.
Moje słowa wcale jej nie rozbawiły, lecz nie mógłbym mieć jej tego za złe, gdyż stanowiły jedynie marną próbę odciągnięcia od sedna sprawy, choć były zupełnie w moim stylu.
— Żałujesz teraz, że tego nie zrobiłaś, kiedy miałaś sposobność? — pytam sugestywnie, naumyślnie przywołując zdarzenia sprzed kilku lat. Wciskam się w tak odległą przeszłość; w materię, która nie zwiastowała wprawdzie obecnego stanu rzeczy, lecz była jakimś zaczątkiem. Pierwszym spojrzeniem zawieszonym na długich rzęsach i różanych ustach, niekoniecznie spolegliwie układających się na głoskach prawniczych formułek. Miała możliwość, mogła to zrobić, nigdy nie byłem szczególnie taktowny; znała mnie nie od dzisiaj i wiedziała doskonale, jakimi schematami się poruszam. Czy to moja wina, że nigdy nie zrobiła nic, co zmusiłoby mnie do wyłamania się z usztywnienia starych nawyków, które uważałem za przynoszące efekty? Testowałem granice, zapamiętywałem. Musiała być przecież choć trochę winna zaistniałej sytuacji; wściekłości jątrzącej się gdzieś w głębi, bo znów zrobiłem to, co potrafiłem najlepiej – uciekłem. To nic, że wyłuskiwałem na siłę kolejne ziarna absurdalnych dowodów sobie na lekarstwo, by przyćmić własną odpowiedzialność znieczulającym łykiem naparu j e j nietrafionych decyzji. Nigdy nie lubiłem podobnego tonu. Wciąż jednak nie chciałem zrzucić uśmiechu, zbyt dumny, by zmienić raz podjętą linię zachowania – tak, jakby od spójności zależało moje być, albo nie być. Coś jednak się zmieniło; w momencie, gdy uszy zarejestrowały kolejną zgryźliwość poczułem, że krtań zaczęła mi drżeć w nerwowym przełknięciu stężałej śliny. Ciskała bronią, o której wie, że zachwieje mną przebijając się przez obronną dziecinadę. Zrobiła to celowo, tego byłem niemal zupełnie pewny. Znała przecież nieliczne słabości wydzierane strzępkami z niezobowiązujących rozmów. Jedynie ślepy człowiek nie zauważyłby jak kształtuje się moja relacja z Felixem i nawet, gdy było to tak jawne, ja wciąż nie potrafiłem ze spokojem słuchać uszczypliwości skrojonych tylko po to, by zetrzeć pewność siebie. Punkt dla niej – zaciśnięte wargi przez chwilę nie miały nic wspólnego z rozbawieniem. Gorzki grymas niezadowolenia, lecz zero skruchy. Nie cofnąłem się i nie odwróciłem dając sobie spokój. Zamiast tego, próbując znowu odzyskać utracony balans, zrobiłem jeszcze jeden krok, wzdychając płytko, z nieudawanym rozczarowaniem.
— Możesz być na mnie zła. — Szybką ocenę sytuacji uczyniłem specjalnie na wyrost, choć przecież widziałem doskonale, że nie jestem tu mile widziany z konkretnego powodu. Gdyby było jej obojętne, dokończyłaby wykład i wyszła – sądzę, że poradziłaby sobie z tym wyśmienicie. — Zapytałaś, więc grzecznie wyjaśniłem — twarde obstawanie przy tym, że to przecież nie ja zacząłem temat wywołując postać Felixa z zakurzonych zakamarków Ansuz, było jedyną deską ratunku. Nagle rozejrzałem się po cichej, zupełnie pustej sali wykładowej. Drzwi pozostawały niewzruszone, zamknięte. Uśmiech znów zachybotał się pomiędzy kącikami ust, wychyliłem się w jej stronę. Nie potrzebowałem czynić niepotrzebnego dystansu. Chętnie przyjąłbym policzek świadczący o łamaniu się resztek kobiecej obrony.
— Mam więc kłamać? Dobrze. Jeśli tak wolisz. — Gdzieś podświadomie odniosłem się do tęsknoty, choć słowo nie przeszło mi przez gardło. — Pewnie i tak nie ma większego znaczenia, co powiem, bo wydałaś już wyrok. Hm? — Naprawdę chciałem zachować się jak należy, tutaj nie udawałem. Być może zbyt późno zrozumiałem, że mogłem ją uprzedzić o wyjeździe, ale chyba chodziło o to, aby się przyznać do błędu? Nawet jeśli nie zamierzałem powiedzieć tego na głos. Z drugiej strony, przecież nigdy nie wymagaliśmy od siebie aż tyle: ja rzadko pytałem. Ona również. — Säde? — Mimowolnie znów starłem nasze spojrzenia, pozwalając, by resztki rzeczywistości rozmyły się w ciemnych tęczówkach i przesmykach czarnych źrenic. Nie zamierzałem odpuścić.
Moje słowa wcale jej nie rozbawiły, lecz nie mógłbym mieć jej tego za złe, gdyż stanowiły jedynie marną próbę odciągnięcia od sedna sprawy, choć były zupełnie w moim stylu.
— Żałujesz teraz, że tego nie zrobiłaś, kiedy miałaś sposobność? — pytam sugestywnie, naumyślnie przywołując zdarzenia sprzed kilku lat. Wciskam się w tak odległą przeszłość; w materię, która nie zwiastowała wprawdzie obecnego stanu rzeczy, lecz była jakimś zaczątkiem. Pierwszym spojrzeniem zawieszonym na długich rzęsach i różanych ustach, niekoniecznie spolegliwie układających się na głoskach prawniczych formułek. Miała możliwość, mogła to zrobić, nigdy nie byłem szczególnie taktowny; znała mnie nie od dzisiaj i wiedziała doskonale, jakimi schematami się poruszam. Czy to moja wina, że nigdy nie zrobiła nic, co zmusiłoby mnie do wyłamania się z usztywnienia starych nawyków, które uważałem za przynoszące efekty? Testowałem granice, zapamiętywałem. Musiała być przecież choć trochę winna zaistniałej sytuacji; wściekłości jątrzącej się gdzieś w głębi, bo znów zrobiłem to, co potrafiłem najlepiej – uciekłem. To nic, że wyłuskiwałem na siłę kolejne ziarna absurdalnych dowodów sobie na lekarstwo, by przyćmić własną odpowiedzialność znieczulającym łykiem naparu j e j nietrafionych decyzji. Nigdy nie lubiłem podobnego tonu. Wciąż jednak nie chciałem zrzucić uśmiechu, zbyt dumny, by zmienić raz podjętą linię zachowania – tak, jakby od spójności zależało moje być, albo nie być. Coś jednak się zmieniło; w momencie, gdy uszy zarejestrowały kolejną zgryźliwość poczułem, że krtań zaczęła mi drżeć w nerwowym przełknięciu stężałej śliny. Ciskała bronią, o której wie, że zachwieje mną przebijając się przez obronną dziecinadę. Zrobiła to celowo, tego byłem niemal zupełnie pewny. Znała przecież nieliczne słabości wydzierane strzępkami z niezobowiązujących rozmów. Jedynie ślepy człowiek nie zauważyłby jak kształtuje się moja relacja z Felixem i nawet, gdy było to tak jawne, ja wciąż nie potrafiłem ze spokojem słuchać uszczypliwości skrojonych tylko po to, by zetrzeć pewność siebie. Punkt dla niej – zaciśnięte wargi przez chwilę nie miały nic wspólnego z rozbawieniem. Gorzki grymas niezadowolenia, lecz zero skruchy. Nie cofnąłem się i nie odwróciłem dając sobie spokój. Zamiast tego, próbując znowu odzyskać utracony balans, zrobiłem jeszcze jeden krok, wzdychając płytko, z nieudawanym rozczarowaniem.
— Możesz być na mnie zła. — Szybką ocenę sytuacji uczyniłem specjalnie na wyrost, choć przecież widziałem doskonale, że nie jestem tu mile widziany z konkretnego powodu. Gdyby było jej obojętne, dokończyłaby wykład i wyszła – sądzę, że poradziłaby sobie z tym wyśmienicie. — Zapytałaś, więc grzecznie wyjaśniłem — twarde obstawanie przy tym, że to przecież nie ja zacząłem temat wywołując postać Felixa z zakurzonych zakamarków Ansuz, było jedyną deską ratunku. Nagle rozejrzałem się po cichej, zupełnie pustej sali wykładowej. Drzwi pozostawały niewzruszone, zamknięte. Uśmiech znów zachybotał się pomiędzy kącikami ust, wychyliłem się w jej stronę. Nie potrzebowałem czynić niepotrzebnego dystansu. Chętnie przyjąłbym policzek świadczący o łamaniu się resztek kobiecej obrony.
— Mam więc kłamać? Dobrze. Jeśli tak wolisz. — Gdzieś podświadomie odniosłem się do tęsknoty, choć słowo nie przeszło mi przez gardło. — Pewnie i tak nie ma większego znaczenia, co powiem, bo wydałaś już wyrok. Hm? — Naprawdę chciałem zachować się jak należy, tutaj nie udawałem. Być może zbyt późno zrozumiałem, że mogłem ją uprzedzić o wyjeździe, ale chyba chodziło o to, aby się przyznać do błędu? Nawet jeśli nie zamierzałem powiedzieć tego na głos. Z drugiej strony, przecież nigdy nie wymagaliśmy od siebie aż tyle: ja rzadko pytałem. Ona również. — Säde? — Mimowolnie znów starłem nasze spojrzenia, pozwalając, by resztki rzeczywistości rozmyły się w ciemnych tęczówkach i przesmykach czarnych źrenic. Nie zamierzałem odpuścić.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Chyba lepiej było mi w szumie i względnym hałasie; cisza pozwala zebrać myśli, choć ja wcale nie chcę ich zbierać. Nie chcę się zastanawiać, nie chcę kalkulować, nie chcę wspominać tego, co było i wyciągać wniosków. Przeszłość ma w sobie jakiś dziwaczny pierwiastek, który zwyczajnie mnie mierzi. Wolę zakopywać i nie wracać, a Damgaard pojawia się bezpardonowo wciskając palec w ledwo zasklepioną ranę.
Za tę myśl też się karcę.
Wyrzucam sobie tak absurdalne odczucia, tłumaczenia, bo u podstaw leży przecież fakt, że nie mamy do siebie żalu. Nie składamy obietnic, nie wymagamy – nie robiliśmy tego wtedy i nie robimy teraz. A jednak bezczelność kipiąca z jego postawy, przemykający uśmiech między próbą przeprosin, wyjaśnień, Odyn sam wie czego jeszcze – wszystko to sprawia, że tkwię na krawędzi śmiechu, uderzenia go, a wyjścia z sali bez słowa.
Ostania ścieżka byłaby najlepszym wyborem, a mimo to brnę wciąż na ślepo i wybieram wyboiste drogi kontynuacji pozbawionej sensu rozmowy.
– Będziemy się tak przerzucać? Niedopowiedzeniami i strzępkami tego, co było? – było minęło, jak mawiali, mawiam też i ja – Wróciłeś, zanotowane. Nie z woli ojca, również zarejestrowałam – podsumowuję, mimowolnie przeczesując dłonią włosy, odnosząc dziwne wrażenie ciężkości i potrzebę skupienia się na innych bodźcach, nie tym jednym, konkretnym, ciemnookim.
– Dziękuję za pozwolenie – nawet nie silę się na sarkazm, zwyczajnie odechciewa mi się śmiechu, choć tak powinnam skwitować jego słowa – Nie jestem na ciebie zła – już nie, teraz nie? Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam, czy to wszystko tylko przypominało złość. Łatwiej jest skupiać się na gniewie, niż grzebać głębiej.
Na końcu języka drga mi wyrzut; czuję go jak czuje się kwaśny posmak, irytujący i drażniący, jednocześnie z zachętą – teraz zachęca mnie do wyciagnięcia broni, którą posługuje się wiele kobiet. Ale mówienie o tym, że się martwiłam, mija się z celem. Nie jestem nawet pewna, czy to co do niego czuję można nazwać troską.
Początkowo – owszem – choć nie nazywam tego swoją przywarą. Kiedy znika ktoś z kim absolutnie nie powinno się zacieśniać relacji, w dodatku w miejscu pracy, można poczuć świst nieprzyjaznego wiatru za uchem – ale gdybym miała powiedzieć, że martwiłam się (o ile) tylko o własny tyłek, skłamałabym.
Stoi więc przede mną, metaforyczny syn marnotrawny, choć przecież zapewniam jego – i siebie – że nie musi z niczego się tłumaczyć. A ja nie muszę witać go w jakikolwiek ze sposobów.
Mówi o wyroku, a wraz z tym słowem dociera do mnie jego zapach, inny a jednocześnie wciąż kłująco taki sam. Nie cofam się, i nie wiem, czy to oznaka buntu czy głupoty.
Ponagla mnie – dopiero wtedy daję złości ponownie dojść do głosu.
– Co chcesz usłyszeć, Zach? Czego ode mnie oczekujesz? – drży we mnie niecierpliwość, bo fakt, że przerwał moje zajęcia jest pierwszym, małym przewinieniem na długiej liście przyozdobionej jego imieniem – Nie pieprz mi o wyrokowaniu i złości na to, że z dnia na dzień zdecydowałeś się wyemigrować chuj wie gdzie, naprawdę, mam to w poważaniu – choć słowa płyną hardo, mój ton wciąż jest spokojny, ograniczam nawet grymasy, choć te okrutnie kuszą, wciąż odpowiadając mu zuchwałym spojrzeniem – Powiedz mi po prostu – czego, do cholery, ode mnie chcesz.
Za tę myśl też się karcę.
Wyrzucam sobie tak absurdalne odczucia, tłumaczenia, bo u podstaw leży przecież fakt, że nie mamy do siebie żalu. Nie składamy obietnic, nie wymagamy – nie robiliśmy tego wtedy i nie robimy teraz. A jednak bezczelność kipiąca z jego postawy, przemykający uśmiech między próbą przeprosin, wyjaśnień, Odyn sam wie czego jeszcze – wszystko to sprawia, że tkwię na krawędzi śmiechu, uderzenia go, a wyjścia z sali bez słowa.
Ostania ścieżka byłaby najlepszym wyborem, a mimo to brnę wciąż na ślepo i wybieram wyboiste drogi kontynuacji pozbawionej sensu rozmowy.
– Będziemy się tak przerzucać? Niedopowiedzeniami i strzępkami tego, co było? – było minęło, jak mawiali, mawiam też i ja – Wróciłeś, zanotowane. Nie z woli ojca, również zarejestrowałam – podsumowuję, mimowolnie przeczesując dłonią włosy, odnosząc dziwne wrażenie ciężkości i potrzebę skupienia się na innych bodźcach, nie tym jednym, konkretnym, ciemnookim.
– Dziękuję za pozwolenie – nawet nie silę się na sarkazm, zwyczajnie odechciewa mi się śmiechu, choć tak powinnam skwitować jego słowa – Nie jestem na ciebie zła – już nie, teraz nie? Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam, czy to wszystko tylko przypominało złość. Łatwiej jest skupiać się na gniewie, niż grzebać głębiej.
Na końcu języka drga mi wyrzut; czuję go jak czuje się kwaśny posmak, irytujący i drażniący, jednocześnie z zachętą – teraz zachęca mnie do wyciagnięcia broni, którą posługuje się wiele kobiet. Ale mówienie o tym, że się martwiłam, mija się z celem. Nie jestem nawet pewna, czy to co do niego czuję można nazwać troską.
Początkowo – owszem – choć nie nazywam tego swoją przywarą. Kiedy znika ktoś z kim absolutnie nie powinno się zacieśniać relacji, w dodatku w miejscu pracy, można poczuć świst nieprzyjaznego wiatru za uchem – ale gdybym miała powiedzieć, że martwiłam się (o ile) tylko o własny tyłek, skłamałabym.
Stoi więc przede mną, metaforyczny syn marnotrawny, choć przecież zapewniam jego – i siebie – że nie musi z niczego się tłumaczyć. A ja nie muszę witać go w jakikolwiek ze sposobów.
Mówi o wyroku, a wraz z tym słowem dociera do mnie jego zapach, inny a jednocześnie wciąż kłująco taki sam. Nie cofam się, i nie wiem, czy to oznaka buntu czy głupoty.
Ponagla mnie – dopiero wtedy daję złości ponownie dojść do głosu.
– Co chcesz usłyszeć, Zach? Czego ode mnie oczekujesz? – drży we mnie niecierpliwość, bo fakt, że przerwał moje zajęcia jest pierwszym, małym przewinieniem na długiej liście przyozdobionej jego imieniem – Nie pieprz mi o wyrokowaniu i złości na to, że z dnia na dzień zdecydowałeś się wyemigrować chuj wie gdzie, naprawdę, mam to w poważaniu – choć słowa płyną hardo, mój ton wciąż jest spokojny, ograniczam nawet grymasy, choć te okrutnie kuszą, wciąż odpowiadając mu zuchwałym spojrzeniem – Powiedz mi po prostu – czego, do cholery, ode mnie chcesz.
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Miała rację. Wygrzebywanie spraw niebyłych nie pomagało w niczym, jeśli w ogóle do czegokolwiek planowałem tu dojść, nie zaś bezsensownie strzępić język. Spomiędzy rozchylonych ust wymknęło mi się dziwnie nieprzyjemne parsknięcie, następnie potrząsnąłem głową.
— Nie jesteś zła — spróbowałem wysilić się na ton podobny do tego, którym raczyła mnie od samego początku. — Może właśnie w tym tkwi szkopuł tej całej pierdolonej farsy, wiesz? — wreszcie wyrzuciłem z siebie frustrację narastającą z każdą kolejną chwilą; z każdym słowem, którym we mnie celowała. — Że z jednej strony niby nie mamy do siebie żalu o nic, że o niczym, kurwa nie rozmawiamy i sobie nie mówimy, bo to nie o to przecież chodzi, by się zwierzać z czegokolwiek – za bardzo to angażujące – ale jak przychodzi co do czego, to właśnie to dostaję. Jad sączący się z każdego słowa. Pierdoloną wściekłość zawoalowaną w spokojny głos. Mówisz, że nie jesteś zła Säde, tylko, że trochę cię znam. Liczyłem — tu głos mi się zawiesił, bo już zupełnie zacząłem tracić zmysły. Nie potrafiłem odróżnić tego, co faktycznie czułem i chciałem od tego, co teraz we mnie buzowało pod naporem kolejnych zabiegów mających na celu przerzucić odpowiedzialność, rozmyć sytuację tak absurdalną, że pozostawało jedynie się śmiać. — Chciałem… — znów język nie poddał się mojej woli, grzęznąc gdzieś w połowie myśli, bo chyba powoli zaczynałem tracić siłę i chęć do sprzeczki. Zwyczajnie pojawiło się we mnie coś na kształt rozczarowania związanego ze zderzeniem ze światem realnym. Sądzę, że podobne relacje zwykle wyglądają lepiej na papierze, niż w rzeczywistości. Niby nikt niczego od nikogo nie oczekuje, a jednak wszystko weryfikują sytuacje podobne do tej. Bo nie zrobiłem nic, czego żadne z nas wcześniej się nie dopuszczało. Tylko teraz, gdy stałem tak jak skończony idiota, który sam rozpętał wojnę, nie potrafiłem wyjść z sali kapitulując i dając sobie spokój z tą kobietą raz na zawsze. Puszczając w niepamięć to, co łączyło nas przez krótki epizod w życiu na tyle długim, by zakopać ubiegłe miesiące gdzieś pomiędzy innymi nietrafionymi decyzjami. Wciąż czułem rozdrażnienie wywołane dysonansem rozdzierającym jej zachowanie. Już nie chciało mi się nic więcej dodawać. Wszystko jasne. Po co się więcej tłumaczyć, skoro ona będzie miała swoje argumenty na moją bezczelność, a ja będę wytrwale zaostrzał konflikt dolewając oliwy do ognia wspólnej wściekłości i irytacji. Pozostało mi już tylko opuścić ostatnią barykadę, bezpieczną linię tworzoną przez pulpit małego stolika i zetrzeć ostatki przestrzeni pomiędzy nami. Była ode mnie niższa, drobniejsza, wciąż gdzieś przez woń perfum przebijał się ciężki zapach tytoniu układający się na skórze o wiele przyjemniej, niż mogłem to kojarzyć od innych osób palących. Pasował do niej. Podobnie jak każdy inny fragment składający się na cały obraz jej osoby. Byłem słabym człowiekiem, ale dlaczego, tak bardzo dojmujące zdawało się to przy niej? — Säde, na litość boską — jedynie wezwanie bytów nadprzyrodzonych było w stanie przebić się przez narastający w głowie mętlik. Po co? Dlaczego? Kiedy nie było nauki, kiedy nie było ksiąg, na których mogłem zakotwiczyć ciemne spojrzenie, pojawiało się pęknięcie, przez które przesączały się myśli o niej. Wciąż nieokrzepła, wciąż tak samo żywa i pociągająca, w żadnym stopniu nietknięta skazą znudzenia, które prędzej, czy później zaczynało trawić kochanków. Nienawidziłem jej chyba za to, tak jak nienawidziłem każdej żywej istoty próbującej zawładnąć moimi myślami, gdyż byłem zbyt strwożony na samo tylko wspomnienie, do czego może mnie to zawieść. Wreszcie zdecydowałem, aby wyciągnąć przed siebie rękę, chwytając za nadgarstek wysuwający się spod linii mankietu. Zimny, chyba… a może to była moja dłoń, drżąca nieznacznie? Pierwszy raz naprawdę pierdoliłem to, czy ktoś tu teraz wejdzie (o dziwo, w tym przypadku byłem zawsze bardziej powściągliwy, niż ona).
Kiedy nie mogłem ukrywać faktycznych odczuć pod sztuczną wesołkowatością, misterna iluzja obracała się w pył. Nigdy nie potrafiłem chować zbyt dobrze emocji, dlatego zwykle wybierałem infantylny styl grania ludziom na nerwach, byle czuć się choć chwilę lepiej, by sądzić, że jestem górą. W innym wypadku pozostawało wycofanie się, tyle, że teraz nie skorzystałem ze sposobności. Musiałem dokończyć. Cokolwiek miał mi przynieść finisz.
— Chcę wiedzieć, co się zmieniło, Säde? — Co się zmieniło, kiedy mnie nie było, że nagle zaczęłaś tak bardzo dobitnie pokazywać, iż moje zniknięcie cokolwiek cię obeszło? Może to ja powinienem zadać pytanie: czego ty właściwie ode mnie oczekujesz, Säde? Bo może wcale nie chodzi tu o moje głupie przerwanie zajęć i bezczelność? Wciąż nie potrafiłem oderwać od niej wzroku, ślina jeszcze bardziej zgęstniała na podniebieniu. Dłoń chyba zadrżała mi mocniej, pogłębiony oddech zdradzał, że zwyczajnie zaczynam walczyć sam ze sobą. Bez większego zastanowienia, przyciągnąłem ją do siebie, drugą dłoń układając na przedramieniu, by spojrzeć z góry, podbródkiem muskając postrzępione włosy. — Po prostu powiedz, że mam się wynosić. — Dlaczego? Znów nie wiedziałem, po co w ogóle to powiedziałem. Powiedz, choć przecież wiesz, że znowu skończy się to tak samo. Nuda przeciśnie się przez wąską szparę w drzwiach profersorskiego gabinetu i będzie drażnić, drażnić, póki znów nie nagniemy granic koleżeńskich relacji. Może jednak tym razem się myliłem? Dotarłem do końca? Przesunąłem palce z jej przedramienia na policzek, wciskając opuszki w przestrzeń pomiędzy skronią, a niesfornymi, czarnymi kosmykami.
— Nie jesteś zła — spróbowałem wysilić się na ton podobny do tego, którym raczyła mnie od samego początku. — Może właśnie w tym tkwi szkopuł tej całej pierdolonej farsy, wiesz? — wreszcie wyrzuciłem z siebie frustrację narastającą z każdą kolejną chwilą; z każdym słowem, którym we mnie celowała. — Że z jednej strony niby nie mamy do siebie żalu o nic, że o niczym, kurwa nie rozmawiamy i sobie nie mówimy, bo to nie o to przecież chodzi, by się zwierzać z czegokolwiek – za bardzo to angażujące – ale jak przychodzi co do czego, to właśnie to dostaję. Jad sączący się z każdego słowa. Pierdoloną wściekłość zawoalowaną w spokojny głos. Mówisz, że nie jesteś zła Säde, tylko, że trochę cię znam. Liczyłem — tu głos mi się zawiesił, bo już zupełnie zacząłem tracić zmysły. Nie potrafiłem odróżnić tego, co faktycznie czułem i chciałem od tego, co teraz we mnie buzowało pod naporem kolejnych zabiegów mających na celu przerzucić odpowiedzialność, rozmyć sytuację tak absurdalną, że pozostawało jedynie się śmiać. — Chciałem… — znów język nie poddał się mojej woli, grzęznąc gdzieś w połowie myśli, bo chyba powoli zaczynałem tracić siłę i chęć do sprzeczki. Zwyczajnie pojawiło się we mnie coś na kształt rozczarowania związanego ze zderzeniem ze światem realnym. Sądzę, że podobne relacje zwykle wyglądają lepiej na papierze, niż w rzeczywistości. Niby nikt niczego od nikogo nie oczekuje, a jednak wszystko weryfikują sytuacje podobne do tej. Bo nie zrobiłem nic, czego żadne z nas wcześniej się nie dopuszczało. Tylko teraz, gdy stałem tak jak skończony idiota, który sam rozpętał wojnę, nie potrafiłem wyjść z sali kapitulując i dając sobie spokój z tą kobietą raz na zawsze. Puszczając w niepamięć to, co łączyło nas przez krótki epizod w życiu na tyle długim, by zakopać ubiegłe miesiące gdzieś pomiędzy innymi nietrafionymi decyzjami. Wciąż czułem rozdrażnienie wywołane dysonansem rozdzierającym jej zachowanie. Już nie chciało mi się nic więcej dodawać. Wszystko jasne. Po co się więcej tłumaczyć, skoro ona będzie miała swoje argumenty na moją bezczelność, a ja będę wytrwale zaostrzał konflikt dolewając oliwy do ognia wspólnej wściekłości i irytacji. Pozostało mi już tylko opuścić ostatnią barykadę, bezpieczną linię tworzoną przez pulpit małego stolika i zetrzeć ostatki przestrzeni pomiędzy nami. Była ode mnie niższa, drobniejsza, wciąż gdzieś przez woń perfum przebijał się ciężki zapach tytoniu układający się na skórze o wiele przyjemniej, niż mogłem to kojarzyć od innych osób palących. Pasował do niej. Podobnie jak każdy inny fragment składający się na cały obraz jej osoby. Byłem słabym człowiekiem, ale dlaczego, tak bardzo dojmujące zdawało się to przy niej? — Säde, na litość boską — jedynie wezwanie bytów nadprzyrodzonych było w stanie przebić się przez narastający w głowie mętlik. Po co? Dlaczego? Kiedy nie było nauki, kiedy nie było ksiąg, na których mogłem zakotwiczyć ciemne spojrzenie, pojawiało się pęknięcie, przez które przesączały się myśli o niej. Wciąż nieokrzepła, wciąż tak samo żywa i pociągająca, w żadnym stopniu nietknięta skazą znudzenia, które prędzej, czy później zaczynało trawić kochanków. Nienawidziłem jej chyba za to, tak jak nienawidziłem każdej żywej istoty próbującej zawładnąć moimi myślami, gdyż byłem zbyt strwożony na samo tylko wspomnienie, do czego może mnie to zawieść. Wreszcie zdecydowałem, aby wyciągnąć przed siebie rękę, chwytając za nadgarstek wysuwający się spod linii mankietu. Zimny, chyba… a może to była moja dłoń, drżąca nieznacznie? Pierwszy raz naprawdę pierdoliłem to, czy ktoś tu teraz wejdzie (o dziwo, w tym przypadku byłem zawsze bardziej powściągliwy, niż ona).
Kiedy nie mogłem ukrywać faktycznych odczuć pod sztuczną wesołkowatością, misterna iluzja obracała się w pył. Nigdy nie potrafiłem chować zbyt dobrze emocji, dlatego zwykle wybierałem infantylny styl grania ludziom na nerwach, byle czuć się choć chwilę lepiej, by sądzić, że jestem górą. W innym wypadku pozostawało wycofanie się, tyle, że teraz nie skorzystałem ze sposobności. Musiałem dokończyć. Cokolwiek miał mi przynieść finisz.
— Chcę wiedzieć, co się zmieniło, Säde? — Co się zmieniło, kiedy mnie nie było, że nagle zaczęłaś tak bardzo dobitnie pokazywać, iż moje zniknięcie cokolwiek cię obeszło? Może to ja powinienem zadać pytanie: czego ty właściwie ode mnie oczekujesz, Säde? Bo może wcale nie chodzi tu o moje głupie przerwanie zajęć i bezczelność? Wciąż nie potrafiłem oderwać od niej wzroku, ślina jeszcze bardziej zgęstniała na podniebieniu. Dłoń chyba zadrżała mi mocniej, pogłębiony oddech zdradzał, że zwyczajnie zaczynam walczyć sam ze sobą. Bez większego zastanowienia, przyciągnąłem ją do siebie, drugą dłoń układając na przedramieniu, by spojrzeć z góry, podbródkiem muskając postrzępione włosy. — Po prostu powiedz, że mam się wynosić. — Dlaczego? Znów nie wiedziałem, po co w ogóle to powiedziałem. Powiedz, choć przecież wiesz, że znowu skończy się to tak samo. Nuda przeciśnie się przez wąską szparę w drzwiach profersorskiego gabinetu i będzie drażnić, drażnić, póki znów nie nagniemy granic koleżeńskich relacji. Może jednak tym razem się myliłem? Dotarłem do końca? Przesunąłem palce z jej przedramienia na policzek, wciskając opuszki w przestrzeń pomiędzy skronią, a niesfornymi, czarnymi kosmykami.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Nasza relacja była, jest, jakikolwiek jest pierdolony status jej istnienia – nieokreślona. Począwszy od tego, że nie powinna się wydarzyć, bo przecież przeczy zasadom moim, jego, tej placówki i siedmiu innym zapewne również – a jednak istnieje. Istnieje, gryzie i uwiera jak ostry kamyk w bucie, w tym momencie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy mówi, zastanawiam się, czy tak było już wtedy. Czy kiedy do głosu dochodziła irytacja, drobna sprzeczka przeobrażona w wielką kłótnię i potem jeszcze większe nic – czy wtedy też było to tak okrutnie męczące?
Męczy mnie niewiedza; jego również, bo swoją frustrację wylewa hardo i otwarcie, a ja w tym czasie znów machinalnie odnajduję opuszkami palców fakturę metalowego łańcuszka. Które z nas jest bardziej rozgoryczone; i co ważniejsze – o co?
Bo nie wiem o co nam chodzi – i w kolejnych ułamkach chwili chyba nie chcę wiedzieć; biję się z chęcią wyrzucenia go za drzwi i zamknięcia ich na cztery, metaforyczne spusty. Nie muszę go widywać nawet na korytarzu, gdyby zdecydował się zostać tutaj na dłużej; Tiwaz jest na tyle rozległe, byśmy mogli udawać wzajemne nieistnienie.
Słowa, rozmowy, wyjaśnienia – nie stać nas na nie, nie chcieliśmy dopuszczać siebie nawzajem do głosu, bo jakże łatwiej było ukrywać to co niewygodne w splocie ciał i skraplającej się parze uchodzącej z ust. Teraz też tego nie potrafimy; jak opóźnione w nauce przyziemnych czynności dzieci, które chcą przerzucać się niewerbalnym argumentem. Z tym, że czuję, że to ja jestem na wygranej pozycji. Nawet jeśli spomiędzy jego warg sączy się jawny żal.
Żal na moją złość, na sarkazm, na próbę kolejnej ucieczki – sprowadzam to wszystko po raz kolejny do prostego, krótkiego faktu – to on uciekł pierwszy.
Liczył i chciał; a na co tak naprawdę liczyłam – i może nadal liczę – ja? Pomiędzy jednym oddechem a drugim, urywanym słowem a następną próbą rozpoczęcia zdania; czuję w kolejnym momencie wszystko to, czego nie powinno tutaj być, nie teraz, nie w mojej sali, podczas pracy. Czuję jego zapach, obecność, niedługo później dołączają uczucia; wcześniej skrywane za drażniącą bezczelnością, słodko-kwaśną próbą żartu, lichym tłumaczeniem – nie wiem, czy to wyrzuty sumienia, wstyd czy zwyczajny żal. Ale zwyczajnie nie jestem osobą, by pomóc mu to odgadnąć.
Chwilę później czuję jego dotyk.
Palce stykają się ze skórą, dłoń oplata nadgarstek, a jego ton, sposób bycia, spojrzenie – wszystko to wymaga ode mnie odpowiedzi; jak na złość to ja próbuję wymusić ją na nim. Przegapiam nawet moment, w którym z cichym świstem wciągam powietrze przez rozchylone usta. Ktoś mógłby tutaj wejść, ktokolwiek; pech chce, że o tym także nie myślę.
– Po prostu, zwyczajnie, powiedz mi na co liczyłeś? Liczysz? – wyrzucam z siebie, a głos drga mi przy zniecierpliwieniu – Przyjęcia przeprosin? Chęci wysłuchania? Do kurwy nędzy, Zach, znikasz z dnia na dzień, przez kolejny tydzień zastanawiam się, czy mnie przez ciebie nie wypierdolą, a teraz wracasz i czekasz na co? Na, kurwa, co? – pierdolę coś takiego jak hamulec; głos wciąż się nie unosi, choć chciałabym, może to przyniosłoby coś na kształt ulgi. Ale wciąż brzmię spokojnie, a on jest blisko, zbyt blisko – Na to, że rzucę ci się na szyję? Że powiem, że tęskniłam? Nie jesteśmy, kurwa, nastoletnią parką – chcę się odsunąć, ale tym razem jego dotyk zmienia się w przysunięcie, palce niedługo później sięgają mojego policzka, a krtań przypomina zaciśnięty supeł – Mam się zachowywać, jakby nic się nie zdarzyło? – dopiero wtedy dociera do mnie, że właśnie tak powinno być – nie mamy wobec siebie zobowiązań, oczekiwań ani obietnic; powinnam się cieszyć, że wszystko wraca do pieprzonej normy.
Męczy mnie niewiedza; jego również, bo swoją frustrację wylewa hardo i otwarcie, a ja w tym czasie znów machinalnie odnajduję opuszkami palców fakturę metalowego łańcuszka. Które z nas jest bardziej rozgoryczone; i co ważniejsze – o co?
Bo nie wiem o co nam chodzi – i w kolejnych ułamkach chwili chyba nie chcę wiedzieć; biję się z chęcią wyrzucenia go za drzwi i zamknięcia ich na cztery, metaforyczne spusty. Nie muszę go widywać nawet na korytarzu, gdyby zdecydował się zostać tutaj na dłużej; Tiwaz jest na tyle rozległe, byśmy mogli udawać wzajemne nieistnienie.
Słowa, rozmowy, wyjaśnienia – nie stać nas na nie, nie chcieliśmy dopuszczać siebie nawzajem do głosu, bo jakże łatwiej było ukrywać to co niewygodne w splocie ciał i skraplającej się parze uchodzącej z ust. Teraz też tego nie potrafimy; jak opóźnione w nauce przyziemnych czynności dzieci, które chcą przerzucać się niewerbalnym argumentem. Z tym, że czuję, że to ja jestem na wygranej pozycji. Nawet jeśli spomiędzy jego warg sączy się jawny żal.
Żal na moją złość, na sarkazm, na próbę kolejnej ucieczki – sprowadzam to wszystko po raz kolejny do prostego, krótkiego faktu – to on uciekł pierwszy.
Liczył i chciał; a na co tak naprawdę liczyłam – i może nadal liczę – ja? Pomiędzy jednym oddechem a drugim, urywanym słowem a następną próbą rozpoczęcia zdania; czuję w kolejnym momencie wszystko to, czego nie powinno tutaj być, nie teraz, nie w mojej sali, podczas pracy. Czuję jego zapach, obecność, niedługo później dołączają uczucia; wcześniej skrywane za drażniącą bezczelnością, słodko-kwaśną próbą żartu, lichym tłumaczeniem – nie wiem, czy to wyrzuty sumienia, wstyd czy zwyczajny żal. Ale zwyczajnie nie jestem osobą, by pomóc mu to odgadnąć.
Chwilę później czuję jego dotyk.
Palce stykają się ze skórą, dłoń oplata nadgarstek, a jego ton, sposób bycia, spojrzenie – wszystko to wymaga ode mnie odpowiedzi; jak na złość to ja próbuję wymusić ją na nim. Przegapiam nawet moment, w którym z cichym świstem wciągam powietrze przez rozchylone usta. Ktoś mógłby tutaj wejść, ktokolwiek; pech chce, że o tym także nie myślę.
– Po prostu, zwyczajnie, powiedz mi na co liczyłeś? Liczysz? – wyrzucam z siebie, a głos drga mi przy zniecierpliwieniu – Przyjęcia przeprosin? Chęci wysłuchania? Do kurwy nędzy, Zach, znikasz z dnia na dzień, przez kolejny tydzień zastanawiam się, czy mnie przez ciebie nie wypierdolą, a teraz wracasz i czekasz na co? Na, kurwa, co? – pierdolę coś takiego jak hamulec; głos wciąż się nie unosi, choć chciałabym, może to przyniosłoby coś na kształt ulgi. Ale wciąż brzmię spokojnie, a on jest blisko, zbyt blisko – Na to, że rzucę ci się na szyję? Że powiem, że tęskniłam? Nie jesteśmy, kurwa, nastoletnią parką – chcę się odsunąć, ale tym razem jego dotyk zmienia się w przysunięcie, palce niedługo później sięgają mojego policzka, a krtań przypomina zaciśnięty supeł – Mam się zachowywać, jakby nic się nie zdarzyło? – dopiero wtedy dociera do mnie, że właśnie tak powinno być – nie mamy wobec siebie zobowiązań, oczekiwań ani obietnic; powinnam się cieszyć, że wszystko wraca do pieprzonej normy.
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:14
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Wysłuchałem jej wszystkich słów, nim otworzyłem usta. Nie wrzucałem protestu pomiędzy kolejne zdania, jak czyniłem to jeszcze kilka chwil temu. Urok przeciągania liny powoli opadał, a zastępowało go dalej zmęczenie i poddanie się, gdyż nie potrafiłem już dojść do początku, do potrzeby zakorzenionej w momencie, gdy wróciłem i przypomniałem sobie, że nie powinienem ignorować Säde. Teraz wszystko się zmieniało i wymagało modyfikacji, przerzucenia konieczności chwili ponad oczekiwania, jeśli chciałem jeszcze kiedykolwiek spojrzeć w jej oczy.
— Przecież nie o to chodzi — rzuciłem wreszcie, kąśliwie, chyba ze zbyt wyraźną goryczą. Gdybym szukał czegoś, co wróci mi choć odrobinę wspomnień o nastoletnich uniesieniach, nie byłoby mnie tutaj. Nie pochwyciłaby mnie zwodniczo i nie zakotwiczyła przy sobie, bo byłbym zwyczajnie znużony jej dojrzałością i bagażem doświadczeń. Nie oczekiwałem dziewczęcej uległości, był to kolejny powód do szybkiego znudzenia się tym, co podane jak na tacy i to w dużych ilościach. Powoli zacząłbym odczuwać mdłości. Nie dlatego profesor Landsverk zaprzątała mi głowę, nie dlatego brud myśli o jej ciele wciskał się gdzieś pomiędzy kolejne zajęcia i nudne przerwy, gdy byłem jeszcze studentem. Młodszym ledwie trzy lata, lecz wciąż studentem. Ilu podobnych było? Wściekłość i głód, frustracja, że nie można łatwo go zaspokoić. Że łatanie dziury we wnętrznościach nie jest procesem przyjemnym. Säde, co ty miałaś z wiecznych utarczek, z przygody dalece bardziej bolesnej i nieprzyjemnej, niż twoje kalekie małżeństwo?
— Potrafisz udawać, ja też — dodałem stawiając sprawy jasno. Potrafiliśmy zepchnąć wzajemne wyrzuty, zakopać je pod warstwą zapomnienia, temporalnie, bo trup żywionego do siebie żalu zaraz zaczynał wystawiać głowę nad wypłukaną glebę kłamstw o tym, że nie mamy względem siebie wymagań. Choć nie chodziło mi tylko o nas, to był jedynie efekt uboczny pewnego procesu. Nie powiedziała, abym wyszedł, paradoksalnie, kiedy byłem w Oslo istniało najmniejsze ryzyko, że ją pociągnę na dno, że ktokolwiek spróbuje urzeczywistnić jej obawy, które teraz próbowała wtłoczyć we mnie wraz z poczuciem winy. Przecież to ona zaczęła tańczyć na krawędzi, zmuszając mnie do wykonywania kolejnych, bardzo ryzykownych rzeczy. I teraz, kiedy już się przyzwyczaiłem, gdy nauczyłem się, że i mi sprawia to przyjemność, miałem uciąć? Wcześniejsze słowa, które wypowiedziałem, gotowość, by zgodzić się z jej wyrokiem i odejść, nagle okazały się drzazgą wbitą pod paznokieć. I wszystko przez to, że znów zbliżyłem się nadmiernie, pochłaniając jej obecność każdym fragmentem skóry, boleśnie okrytej materią ubrań. Palce rozlokowane na policzku niecierpliwie wsunąłem dalej, okalając krągłość głowy, gdzieś ponad uchem. — Nie musisz przecież tego robić — właściwie, to byłbym szczerze rozczarowany, gdyby potraktowała moje zniknięcie zupełnie obojętnie, tymczasem dostałem więcej, niż mógłbym się spodziewać. Powoli zaczynałem rozmiękczać własną butę; topiłem się jak pszczeli wosk poddany próbie ognia. Nie musiała mówić nic więcej, mogła dalej ignorować moje pytania i próby zrozumienia, czego tak właściwie ode mnie mnie oczekiwała. Wiedziałem, że póki sam nie rozwieję jej wątpliwości będziemy się ścierać. Pani Landsverk kolejny raz zdawała się wygrywać. — Nie udawaj, po prostu powiedz, że mam jeszcze szansę. Daj mi możliwość — głos zadrżał mi wyraźnie, tak samo działo się za każdym razem, gdy ogarniała mnie chwilowa skrucha. Pociągnąłem to w kierunku, który powinienem odpuścić, jednak mimo wszystko nie chciałem być większym skurwysynem niż sądziła.
Zapach papierosów lepiący się do jej skóry przetykany charakterystyczną wonią szyprowych perfum układających się pod kołnierzem mojej własnej koszuli: wszystko to zdawałem się pochłaniać coraz bardziej łapczywie, głowę jednak pochyliłem dość ostrożnie, trącając skrzydełkiem nosa jasny skrawek ucha wystający spomiędzy kruczoczarnych włosów. Dreszcz spłynął promieniście od punktu styku, powoli drążąc tkliwe tkanki.
— Bywam idiotą, przecież wiesz. — Jeszcze większym durniem okazywałem się natomiast wtedy, gdy pozwalałem, aby pragnienia aż tak bardzo mną poniewierały. Ale chyba o to jej chodziło? (Zatoczyłem koło powracając do wcześniejszej wątpliwości.) Nie szukała stabilności, porzuciwszy sztywne ramy małżeństwa, a zaczerpnięcia wolności i braku konieczności, by przejmować się odpowiedzialnością. Tym było całe przedstawienie rozgrywające się w murach Tiwaz, gdzie zaglądałem o wiele chętniej. Ni mniej, ni więcej. Uśmiechnąłem się łagodnie, wyczuwając na ustach drobny meszek, niewidzialny puch, którym okrywała się jej szyja i linia żuchwy. Mój oddech kondensował się na kobiecej twarzy, gdy kolejny raz chwytałem płytki haust powietrza. Myśli mknęły już dalej, wartkim strumieniem przelewając się przez wargi, obojczyki, piersi, wcięcie w talii, choć dalej tkwiłem z policzkiem tonącym między kosmykami pozwalając sobie na pieszczotę zawieszoną subtelnie na płatku ucha.
— Przecież nie o to chodzi — rzuciłem wreszcie, kąśliwie, chyba ze zbyt wyraźną goryczą. Gdybym szukał czegoś, co wróci mi choć odrobinę wspomnień o nastoletnich uniesieniach, nie byłoby mnie tutaj. Nie pochwyciłaby mnie zwodniczo i nie zakotwiczyła przy sobie, bo byłbym zwyczajnie znużony jej dojrzałością i bagażem doświadczeń. Nie oczekiwałem dziewczęcej uległości, był to kolejny powód do szybkiego znudzenia się tym, co podane jak na tacy i to w dużych ilościach. Powoli zacząłbym odczuwać mdłości. Nie dlatego profesor Landsverk zaprzątała mi głowę, nie dlatego brud myśli o jej ciele wciskał się gdzieś pomiędzy kolejne zajęcia i nudne przerwy, gdy byłem jeszcze studentem. Młodszym ledwie trzy lata, lecz wciąż studentem. Ilu podobnych było? Wściekłość i głód, frustracja, że nie można łatwo go zaspokoić. Że łatanie dziury we wnętrznościach nie jest procesem przyjemnym. Säde, co ty miałaś z wiecznych utarczek, z przygody dalece bardziej bolesnej i nieprzyjemnej, niż twoje kalekie małżeństwo?
— Potrafisz udawać, ja też — dodałem stawiając sprawy jasno. Potrafiliśmy zepchnąć wzajemne wyrzuty, zakopać je pod warstwą zapomnienia, temporalnie, bo trup żywionego do siebie żalu zaraz zaczynał wystawiać głowę nad wypłukaną glebę kłamstw o tym, że nie mamy względem siebie wymagań. Choć nie chodziło mi tylko o nas, to był jedynie efekt uboczny pewnego procesu. Nie powiedziała, abym wyszedł, paradoksalnie, kiedy byłem w Oslo istniało najmniejsze ryzyko, że ją pociągnę na dno, że ktokolwiek spróbuje urzeczywistnić jej obawy, które teraz próbowała wtłoczyć we mnie wraz z poczuciem winy. Przecież to ona zaczęła tańczyć na krawędzi, zmuszając mnie do wykonywania kolejnych, bardzo ryzykownych rzeczy. I teraz, kiedy już się przyzwyczaiłem, gdy nauczyłem się, że i mi sprawia to przyjemność, miałem uciąć? Wcześniejsze słowa, które wypowiedziałem, gotowość, by zgodzić się z jej wyrokiem i odejść, nagle okazały się drzazgą wbitą pod paznokieć. I wszystko przez to, że znów zbliżyłem się nadmiernie, pochłaniając jej obecność każdym fragmentem skóry, boleśnie okrytej materią ubrań. Palce rozlokowane na policzku niecierpliwie wsunąłem dalej, okalając krągłość głowy, gdzieś ponad uchem. — Nie musisz przecież tego robić — właściwie, to byłbym szczerze rozczarowany, gdyby potraktowała moje zniknięcie zupełnie obojętnie, tymczasem dostałem więcej, niż mógłbym się spodziewać. Powoli zaczynałem rozmiękczać własną butę; topiłem się jak pszczeli wosk poddany próbie ognia. Nie musiała mówić nic więcej, mogła dalej ignorować moje pytania i próby zrozumienia, czego tak właściwie ode mnie mnie oczekiwała. Wiedziałem, że póki sam nie rozwieję jej wątpliwości będziemy się ścierać. Pani Landsverk kolejny raz zdawała się wygrywać. — Nie udawaj, po prostu powiedz, że mam jeszcze szansę. Daj mi możliwość — głos zadrżał mi wyraźnie, tak samo działo się za każdym razem, gdy ogarniała mnie chwilowa skrucha. Pociągnąłem to w kierunku, który powinienem odpuścić, jednak mimo wszystko nie chciałem być większym skurwysynem niż sądziła.
Zapach papierosów lepiący się do jej skóry przetykany charakterystyczną wonią szyprowych perfum układających się pod kołnierzem mojej własnej koszuli: wszystko to zdawałem się pochłaniać coraz bardziej łapczywie, głowę jednak pochyliłem dość ostrożnie, trącając skrzydełkiem nosa jasny skrawek ucha wystający spomiędzy kruczoczarnych włosów. Dreszcz spłynął promieniście od punktu styku, powoli drążąc tkliwe tkanki.
— Bywam idiotą, przecież wiesz. — Jeszcze większym durniem okazywałem się natomiast wtedy, gdy pozwalałem, aby pragnienia aż tak bardzo mną poniewierały. Ale chyba o to jej chodziło? (Zatoczyłem koło powracając do wcześniejszej wątpliwości.) Nie szukała stabilności, porzuciwszy sztywne ramy małżeństwa, a zaczerpnięcia wolności i braku konieczności, by przejmować się odpowiedzialnością. Tym było całe przedstawienie rozgrywające się w murach Tiwaz, gdzie zaglądałem o wiele chętniej. Ni mniej, ni więcej. Uśmiechnąłem się łagodnie, wyczuwając na ustach drobny meszek, niewidzialny puch, którym okrywała się jej szyja i linia żuchwy. Mój oddech kondensował się na kobiecej twarzy, gdy kolejny raz chwytałem płytki haust powietrza. Myśli mknęły już dalej, wartkim strumieniem przelewając się przez wargi, obojczyki, piersi, wcięcie w talii, choć dalej tkwiłem z policzkiem tonącym między kosmykami pozwalając sobie na pieszczotę zawieszoną subtelnie na płatku ucha.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:15
Pozornie wszystko mamy ustalone, wciąż bawimy się w nieznajomych, którzy paradoksalnie wiedzą o sobie zdecydowanie za dużo. Nie nawykłam – i nie lubię – dzielić się; w znaczeniu dosłownym i metaforycznym – nie lubię dzielić się jedzeniem, uczuciami, wspomnieniami – ten fakt dochodzi do mnie wraz z burkliwą świadomością tego, że z nim podzieliłam się zbyt otwarcie. On również ofiarował mi to, co z reguły łatwiej jest trzymać w sercu, ale dziwnym trafem ta wymiana – dość uczciwa – ani trochę mnie nie satysfakcjonuje. Jest tylko cichym zapewnieniem tego, że stoimy na tej samej pozycji, bez broni przeciwko sobie; ta przywara odczłowieczenia została mi jeszcze z momentów, w których przygotowywałam się do sądowych batalii – jak zrobić z człowieka, jego przeżyć i emocji broń, która pomaga w brutalnym przerzucaniu się racją.
Ale teraz nie jesteśmy w sądzie, nawet jeśli wykładowa aula mogłaby przypominać rozmiarami czy ustawieniem pomieszczenie, w którym rozgrywają się ludzkie życia – z echem szelestu kartek i odgłosów młodzieży wkraczającej w dorosłość; odcinamy się od nich znacząco, a jednocześnie sytuacja, którą rozgrywamy, wraz z każdym kolejnym słowem, sykiem i mruknięciem, uporczywie kojarzy mi się z nastoletnią perypetią.
Wolałabym go wyrzucić za drzwi; wolałabym raz na zawsze dać sobie – i jemu – święty spokój, wymowną ciszę wobec mijania się na korytarzu, sprawne i bezbolesne wymazanie wraz z zamknięciem szufladki z jego imieniem. A jednak nic takiego się nie dzieje. Stoimy, oddechy mieszają się śmielej, mocniej, gęściej – nie powinno, żadne z nas, dopuszczać do takiego zignorowania dystansu; tego fizycznego i duchowego. Ale teraz jest już za późno na przejmowanie się powinnościami; wiem to, on również to wie – zamazaliśmy je już dawno temu, przyjmując na własne barki problemy nieco innej natury.
Zadziwiające, jak kłopotliwa potrafi być niezobowiązująca niezależność.
Trzymam się kurczowo własnej wersji wydarzeń, zaciskam palce na jego winie i własnym rozgoryczeniu – tyle i tylko tyle, bo żal chcę odsunąć od siebie jak najdalej. Obruszam się, denerwuję, w końcu skazuję – tak naprawdę nie wiem na co – byleby tylko być pewna, że to on spieprzył sprawę.
Jego kolejne słowa dochodzą do mnie jakby z opóźnieniem, znikają gdzieś pod subtelnym muśnięciem skóry, pod ciepłem promieniującym od ciała, pod wszystkim tym, co znajome, i co skutecznie spycha moją złość na dalszy tor. Mówi coś o udawaniu, później szansie, a następne słowa odbieram jako tłumaczenie się – czyste, niemal szczeniackie, zupełnie takie jakbym miała zapomnieć o przewinieniach, bo przecież są wpisane w jego naturę. Łapię się na kolejnej krótkiej myśli – może to właśnie jest tym, co nas przyciąga? Może podoba mi się jego chłopięcy bunt i przekorność wobec jakichkolwiek ram dorosłego życia?
– Możliwość czego? – odzywam się dopiero po czasie, po wrażeniu kalkulacji, które jest przecież tylko przedłużeniem tej farsy. Kolejna fala ciepła promieniuje; słodka subtelność rozlewa się od ucha wzdłuż karku, lądując w końcu gdzieś w klatce piersiowej, podczas kiedy sama cały czas nie spuszczam z niego wzroku. Krzyżujemy spojrzenia, ciemne i nieustępliwe, choć mam wrażenie, że w całej tej scenerii to ja jestem surową uzurpatorką, a on poddanym wracającym z wygnania. Przybliża się znów, a moja skóra doskonale pamięta usta, które szeptem owiewają szyję. Pierw odchylam się nieco w bok, jak gdybym chciała ułatwić mu dostęp, zaprosić z prawie czułością; finalnie odwracam jednak głowę, zadzierając podbródek tak, by ustami móc sięgać jego brody i prawie warg.
– Wróciłeś, bo za mną tęsknisz. Bo nasza relacja ci imponuje, bo jest ci wygodnie i dobrze – z tym co mamy, z tym jak się zachowuję, z tym że nie drążę (nie drążyłam do tej pory) dziury w całym i ograniczałam nas do ulotnej przyjemności, którą dzieliliśmy się bez zachwiania. W kolejnej chwili nie interesuje mnie już jego domniemana skrucha, przywiązanie czy coś na kształt obsesji – Chcesz wrócić do łask, to poniekąd twój problem, Zach, proszenie o azyl, a później gardzenie nim – na ułamek sekundy mówiące usta muskają skórę i zarost tuż pod jego wargami, ale mimo to nadal się nie odsuwam, zadzierając głowę w górę. Gdzieś w tym wszystkim zaczyna drgać niepewność zmieszana z adrenaliną; nie możemy tutaj być, nie w taki sposób, nie teraz. Mój pokój dzielą piętra, pomieszczenie które pojawia się w mojej głowie jest w korytarzu dalej – Nie możemy tutaj rozmawiać. Mam klucze do gabinetu twojego ojca.
Ale teraz nie jesteśmy w sądzie, nawet jeśli wykładowa aula mogłaby przypominać rozmiarami czy ustawieniem pomieszczenie, w którym rozgrywają się ludzkie życia – z echem szelestu kartek i odgłosów młodzieży wkraczającej w dorosłość; odcinamy się od nich znacząco, a jednocześnie sytuacja, którą rozgrywamy, wraz z każdym kolejnym słowem, sykiem i mruknięciem, uporczywie kojarzy mi się z nastoletnią perypetią.
Wolałabym go wyrzucić za drzwi; wolałabym raz na zawsze dać sobie – i jemu – święty spokój, wymowną ciszę wobec mijania się na korytarzu, sprawne i bezbolesne wymazanie wraz z zamknięciem szufladki z jego imieniem. A jednak nic takiego się nie dzieje. Stoimy, oddechy mieszają się śmielej, mocniej, gęściej – nie powinno, żadne z nas, dopuszczać do takiego zignorowania dystansu; tego fizycznego i duchowego. Ale teraz jest już za późno na przejmowanie się powinnościami; wiem to, on również to wie – zamazaliśmy je już dawno temu, przyjmując na własne barki problemy nieco innej natury.
Zadziwiające, jak kłopotliwa potrafi być niezobowiązująca niezależność.
Trzymam się kurczowo własnej wersji wydarzeń, zaciskam palce na jego winie i własnym rozgoryczeniu – tyle i tylko tyle, bo żal chcę odsunąć od siebie jak najdalej. Obruszam się, denerwuję, w końcu skazuję – tak naprawdę nie wiem na co – byleby tylko być pewna, że to on spieprzył sprawę.
Jego kolejne słowa dochodzą do mnie jakby z opóźnieniem, znikają gdzieś pod subtelnym muśnięciem skóry, pod ciepłem promieniującym od ciała, pod wszystkim tym, co znajome, i co skutecznie spycha moją złość na dalszy tor. Mówi coś o udawaniu, później szansie, a następne słowa odbieram jako tłumaczenie się – czyste, niemal szczeniackie, zupełnie takie jakbym miała zapomnieć o przewinieniach, bo przecież są wpisane w jego naturę. Łapię się na kolejnej krótkiej myśli – może to właśnie jest tym, co nas przyciąga? Może podoba mi się jego chłopięcy bunt i przekorność wobec jakichkolwiek ram dorosłego życia?
– Możliwość czego? – odzywam się dopiero po czasie, po wrażeniu kalkulacji, które jest przecież tylko przedłużeniem tej farsy. Kolejna fala ciepła promieniuje; słodka subtelność rozlewa się od ucha wzdłuż karku, lądując w końcu gdzieś w klatce piersiowej, podczas kiedy sama cały czas nie spuszczam z niego wzroku. Krzyżujemy spojrzenia, ciemne i nieustępliwe, choć mam wrażenie, że w całej tej scenerii to ja jestem surową uzurpatorką, a on poddanym wracającym z wygnania. Przybliża się znów, a moja skóra doskonale pamięta usta, które szeptem owiewają szyję. Pierw odchylam się nieco w bok, jak gdybym chciała ułatwić mu dostęp, zaprosić z prawie czułością; finalnie odwracam jednak głowę, zadzierając podbródek tak, by ustami móc sięgać jego brody i prawie warg.
– Wróciłeś, bo za mną tęsknisz. Bo nasza relacja ci imponuje, bo jest ci wygodnie i dobrze – z tym co mamy, z tym jak się zachowuję, z tym że nie drążę (nie drążyłam do tej pory) dziury w całym i ograniczałam nas do ulotnej przyjemności, którą dzieliliśmy się bez zachwiania. W kolejnej chwili nie interesuje mnie już jego domniemana skrucha, przywiązanie czy coś na kształt obsesji – Chcesz wrócić do łask, to poniekąd twój problem, Zach, proszenie o azyl, a później gardzenie nim – na ułamek sekundy mówiące usta muskają skórę i zarost tuż pod jego wargami, ale mimo to nadal się nie odsuwam, zadzierając głowę w górę. Gdzieś w tym wszystkim zaczyna drgać niepewność zmieszana z adrenaliną; nie możemy tutaj być, nie w taki sposób, nie teraz. Mój pokój dzielą piętra, pomieszczenie które pojawia się w mojej głowie jest w korytarzu dalej – Nie możemy tutaj rozmawiać. Mam klucze do gabinetu twojego ojca.
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:15
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
Teraz nie odpowiedziałem już wcale, coraz bardziej oszczędny w zwyczajowym rozgadaniu, pochłonięty raczej tym, co miałem przed sobą i tym, co własnym torem płynęło przez wyobraźnię. Zawsze pojawiał się limit: moich słów, wymówek, już prawie wcale niepotrzebnych, przeszkadzających jedynie i maskujący, że tak naprawdę i ona powoli miała gdzieś mój czczy bełkot. W obecnej sytuacji zmieniało to naprawdę niewiele. Dlatego zawsze się poddawaliśmy, dlatego nigdy nie ciągnęliśmy żadnych wyjątkowo rozbudowanych rozmów, bo zdania rozmywały się, lub zlepiały w bezsensowną kulę grzęznącą w gardle, gdy próbowaliśmy, by bardziej wiążące stwierdzenia nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Częściowo miała rację, choć nie przyznałem się na głos, że jej słowa dotknęły sedna sprawy. Mógłbym się kłócić, mógłbym rzucać, że wcale tak nie jest i właściwie, to pogodziłbym się z marszu z chłodem narastającej pomiędzy nami granicy. Tyle, że ja bardzo kiepsko znosiłem samotność. Podobnie jak kiepsko znosiłem nadmierną bliskość emocjonalną i może właśnie dlatego tak łatwo mnie rozszyfrowała, podając mi rozwiązanie ubrane w kilka prostych stwierdzeń. Gdybym nie pragnął jej obecności, faktycznie traktowałbym ją jak powietrze i nie wdarł się brutalnie na wykład, który nie należał do mnie. Nie myślałbym o niej od mojego powrotu i jeszcze na kilka dni przed nim, kiedy przesyt ksiąg i gadaniny Simonsena zaczynał dawać mi się we znaki. Przecież gładko ucinałem nastręczające problemów relacje. Czyniłem to wiele raz z innymi natrętnymi obecnościami orbitującymi wokół.
Lecz to znów wcale nie tak, że odtrącałem azyl. W całym tym szaleństwie, w ilości nieprzemyślanych decyzji, ta jedna jedyna dyktowana była wiecznym rozdarciem, bo pomimo zarzutów, które mógłbym usłyszeć, wciąż pozostawałem głęboko zakorzeniony w świecie nauki. Nie robiłem jej na złość, zwyczajnie nie sądziłem, abym oddając się zawodowym obowiązkom robił coś złego. Może forma, w jakiej to wszystko następowało, pozostawiała wątpliwości, lecz w ostatecznym rozrachunku kierowało mną czyste pragnienie, by w jakikolwiek sposób przyłożyć się do rozwoju, do dorobku Ansuz. Nie odtrąciłem więc jej, nie odtrąciłem tego, co oferowała relacja nas łącząca. I choć teraz wydawało mi się, że zrozumiałem, co powinno być ważniejsze, nie potrafiłem określić, ile ten stan rzeczy potrwa.
Przyjemne ciepło pulsujące pod skórą odganiało resztki obaw zamieniając każdy kolejny ruch w rzecz zupełnie naturalną, dyktowaną intuicją. Gdy odwróciła głowę, przez drobny moment poczułem narastającą falę protestu, lecz szybko utopiłem ją w ciemnych przesmykach źrenic, w kilka tonów jaśniejszych tęczówkach utkanych z drobnych, promieniście rozchodzących się nici. Dłoń zsunięta w momencie na kark, powędrowała dalej, zahaczając niebezpiecznie o obrzeża dekoltu ubrania, gdy próbowałem wyłuskać dla siebie ciepło aksamitnej skóry, której obecności zdawało się, że panicznie potrzebowałem, by ulżyć resztkom wątpliwości. Przyglądałem się jej dokładnie, w napięciu oczekując na kolejne muśnięcie ust wzniecone płynącymi słowami. Moja twarz jednak stężała, gdy zdałem sobie sprawę, o czym tak naprawdę mówi. Poczułem, że klatka piersiowa zapada się gwałtowniej, kiedy wypuściłem ciche prychnięcie, którego nie potrafiłem stłumić pomimo bliskości i obecności drażniących brodę warg – wciąż pozostających w ryzach niewidzialnej bariery, której nie pokonałem depcząc ostatecznie resztki przyzwoitości i zdrowego rozsądku nakazującego pamiętać, że prędzej, czy później, wejście do auli zostanie rozwarte, a przez szparę przedostanie się głowa przypadkowego studenta.
— Dlaczego je masz? — Nagle ważniejszy stał się sam fakt tak pokrętnego zbiegu okoliczności, zapewne dający się wytłumaczyć w jakiś bardzo prosty sposób, lecz obecnie wypalający dziurę w kruchym opanowaniu, niż to, że właśnie tam chciała się udać. Gabinet Felixa. Moje pytanie przesiąkała podejrzliwość. Czy zrobiła to rozmyślnie? Nie, nie mogła czegoś podobnego zaplanować. Zwyczajnie zaistniały idealne okoliczności, aby wbić mi szpilę. Kara współmierna do tego, co sam jej uczyniłem. Pozwoliłem w końcu, by zdziwienie zastąpiło proste oczekiwanie na odpowiedź, choć niecierpliwie rozważałem już własne nastawienie do tak niedorzecznego pomysłu. Nie możemy zostać tu, bo ktoś jeszcze nas zobaczy, więc wepchniemy się w paszczę lwa, zagramy na nosie człowiekowi, którego wolałbym nie oglądać w takiej sytuacji. Kurwa, czy ona była przy zdrowych zmysłach? Czy z premedytacją jedynie chciała obserwować jak ja je tracę, niezdolny odmówić jakimkolwiek jej zachciankom. Zaśmiałem się przekornie, tłamsząc pomruk niepewności we włosach opadających jej na czoło. — To cena, którą muszę zapłacić za powrót do łask? — Obawiałem się, że to jedynie preludium, niewielki ułamek tego, czym chciała mnie jeszcze uraczyć, lecz pociągnąłem dalej. Może i była to moja sprawa, jak zdążyła mi już zakomunikować, lecz nazbyt wyraźnym zdawało się, że i tak ona podyktuje warunki.
Częściowo miała rację, choć nie przyznałem się na głos, że jej słowa dotknęły sedna sprawy. Mógłbym się kłócić, mógłbym rzucać, że wcale tak nie jest i właściwie, to pogodziłbym się z marszu z chłodem narastającej pomiędzy nami granicy. Tyle, że ja bardzo kiepsko znosiłem samotność. Podobnie jak kiepsko znosiłem nadmierną bliskość emocjonalną i może właśnie dlatego tak łatwo mnie rozszyfrowała, podając mi rozwiązanie ubrane w kilka prostych stwierdzeń. Gdybym nie pragnął jej obecności, faktycznie traktowałbym ją jak powietrze i nie wdarł się brutalnie na wykład, który nie należał do mnie. Nie myślałbym o niej od mojego powrotu i jeszcze na kilka dni przed nim, kiedy przesyt ksiąg i gadaniny Simonsena zaczynał dawać mi się we znaki. Przecież gładko ucinałem nastręczające problemów relacje. Czyniłem to wiele raz z innymi natrętnymi obecnościami orbitującymi wokół.
Lecz to znów wcale nie tak, że odtrącałem azyl. W całym tym szaleństwie, w ilości nieprzemyślanych decyzji, ta jedna jedyna dyktowana była wiecznym rozdarciem, bo pomimo zarzutów, które mógłbym usłyszeć, wciąż pozostawałem głęboko zakorzeniony w świecie nauki. Nie robiłem jej na złość, zwyczajnie nie sądziłem, abym oddając się zawodowym obowiązkom robił coś złego. Może forma, w jakiej to wszystko następowało, pozostawiała wątpliwości, lecz w ostatecznym rozrachunku kierowało mną czyste pragnienie, by w jakikolwiek sposób przyłożyć się do rozwoju, do dorobku Ansuz. Nie odtrąciłem więc jej, nie odtrąciłem tego, co oferowała relacja nas łącząca. I choć teraz wydawało mi się, że zrozumiałem, co powinno być ważniejsze, nie potrafiłem określić, ile ten stan rzeczy potrwa.
Przyjemne ciepło pulsujące pod skórą odganiało resztki obaw zamieniając każdy kolejny ruch w rzecz zupełnie naturalną, dyktowaną intuicją. Gdy odwróciła głowę, przez drobny moment poczułem narastającą falę protestu, lecz szybko utopiłem ją w ciemnych przesmykach źrenic, w kilka tonów jaśniejszych tęczówkach utkanych z drobnych, promieniście rozchodzących się nici. Dłoń zsunięta w momencie na kark, powędrowała dalej, zahaczając niebezpiecznie o obrzeża dekoltu ubrania, gdy próbowałem wyłuskać dla siebie ciepło aksamitnej skóry, której obecności zdawało się, że panicznie potrzebowałem, by ulżyć resztkom wątpliwości. Przyglądałem się jej dokładnie, w napięciu oczekując na kolejne muśnięcie ust wzniecone płynącymi słowami. Moja twarz jednak stężała, gdy zdałem sobie sprawę, o czym tak naprawdę mówi. Poczułem, że klatka piersiowa zapada się gwałtowniej, kiedy wypuściłem ciche prychnięcie, którego nie potrafiłem stłumić pomimo bliskości i obecności drażniących brodę warg – wciąż pozostających w ryzach niewidzialnej bariery, której nie pokonałem depcząc ostatecznie resztki przyzwoitości i zdrowego rozsądku nakazującego pamiętać, że prędzej, czy później, wejście do auli zostanie rozwarte, a przez szparę przedostanie się głowa przypadkowego studenta.
— Dlaczego je masz? — Nagle ważniejszy stał się sam fakt tak pokrętnego zbiegu okoliczności, zapewne dający się wytłumaczyć w jakiś bardzo prosty sposób, lecz obecnie wypalający dziurę w kruchym opanowaniu, niż to, że właśnie tam chciała się udać. Gabinet Felixa. Moje pytanie przesiąkała podejrzliwość. Czy zrobiła to rozmyślnie? Nie, nie mogła czegoś podobnego zaplanować. Zwyczajnie zaistniały idealne okoliczności, aby wbić mi szpilę. Kara współmierna do tego, co sam jej uczyniłem. Pozwoliłem w końcu, by zdziwienie zastąpiło proste oczekiwanie na odpowiedź, choć niecierpliwie rozważałem już własne nastawienie do tak niedorzecznego pomysłu. Nie możemy zostać tu, bo ktoś jeszcze nas zobaczy, więc wepchniemy się w paszczę lwa, zagramy na nosie człowiekowi, którego wolałbym nie oglądać w takiej sytuacji. Kurwa, czy ona była przy zdrowych zmysłach? Czy z premedytacją jedynie chciała obserwować jak ja je tracę, niezdolny odmówić jakimkolwiek jej zachciankom. Zaśmiałem się przekornie, tłamsząc pomruk niepewności we włosach opadających jej na czoło. — To cena, którą muszę zapłacić za powrót do łask? — Obawiałem się, że to jedynie preludium, niewielki ułamek tego, czym chciała mnie jeszcze uraczyć, lecz pociągnąłem dalej. Może i była to moja sprawa, jak zdążyła mi już zakomunikować, lecz nazbyt wyraźnym zdawało się, że i tak ona podyktuje warunki.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:15
Zastanawiam się, czy gdybyśmy sprowadzili to wszystko do pierwotnej formy, byłoby łatwiej; czy gdyby rozłożyć na czynniki pierwsze tę sytuację, ale i całą relację, jaką dzielimy – rozpisać punkt po punkcie, zrobić tabelę wad i zalet, szans i zagrożeń, może nawet stworzyć rys osobowości; uwieszam się tej myśli i prędko dopada mnie coś na kształt wyrzutów sumienia. Miewam to często; często próbuję zastąpić ludzi liczbami, wykresami, formułką w książkach – sprowadzić kogoś do zdarzenia i analizy jest łatwiej. Ciekawi mnie, jak na codzień funkcjonują psychologowie i wszyscy pochodni tego typu człowieka – o wiele łatwiej jest przecież skupić się tylko na tej technicznej stronie.
Usiedlibyśmy, może w kawiarni, a może nawet w jednej z ławek – przed sobą kartka, długopis i potok słów wylewających się pod wpływem uczuć – gdyby je rozsypać, może wyszłyby jakieś puzzle. Ale nie mogę tak zrobić, nie z nim.
To absurdalne, jak z nieskomplikowanego punktu można stworzyć okrutnie zagmatwaną farsę; ja mam żal, on tęsknotę – ja nie chcę się ugiąć, on nie chce dać spokoju. O wiele łatwiej byłoby się zwyczajnie rozejść; o wiele łatwiej odrzucić to wszystko w niepamięć i wrócić do tego co było, oferując mu wieczór spędzony w moim mieszkaniu.
A mimo to wciąż się przerzucamy; zacieramy, degradujemy, depczemy wszelkie granice – dosłowne i te metaforyczne – obdarzając się półsłówkami, dotykiem i muśnięciami oddechu. Jest w tym wszystkim zarówno żal, jak i tęsknota; dobija się to do mnie jak namolny handlarz uderzający od drzwi do drzwi, bo kiedy jego skóra muska moją, kiedy usta owiewają płatek ucha, a zapach dociera do nozdrzy, naprawdę zdaję sobie sprawę, że mi go brakowało.
Jego, naszej relacji, naszej swobody i braku zobowiązań.
Nie powinnam mieć żalu.
Nie masz go, Säde.
Widzę, czuję, że moje słowa wybijają go z rytmu; widzę, że przez ciało przechodzi drobny dreszcz, a w ciemnym spojrzeniu połyskuje teraz niewiadoma – nie planowałam tego, nie planowałam wyciągania działa na skraju niemoralności, nie mam w sobie nawet takich intencji. Klucze Felixa leżące na biurku leżą tam z czystego przypadku, przekazane przez jedną ze stażystek, która pełni funkcje kogoś w rodzaju asystentki. Moja propozycja także nie jest próbą usypania ziemi spod jego stóp – mój gabinet znajduje się daleko, pomieszczenie należące do jego ojca dzieli tylko kilka ścian.
Ale to, w jaki sposób Damgaard na mnie patrzy, łaskotliwie łechta moje ego; niepewność drgająca w zagłębieniach na twarzy zaczyna mi się zwyczajnie, prostolinijnie podobać; na tyle, by w następnej chwili poczuć się jak zbuntowana nastolatka, którą przecież kiedyś byłam, wodząc Maartena na pokuszenie.
– Boisz się? – nie odpowiadam na jego pytanie, nie wyjawiam też skąd mam klucz do gabinetu jego ojca; spijam moment niewiadomej, podsycając nutę tajemnicy i zostawiając mu jedynie domysły – Kogo bardziej? Dzieciaków czy ojca? – jak wolisz, Zach, kto ma nas zobaczyć w tak niestosownej sytuacji? – Powrót do łask bywa kosztowny – z tymi słowami się cofam, opuszczam strefę splątanych oddechów, muśnięć skóry i bezustannych spojrzeń. Jak bezczelnie bezpośrednia mogę teraz być? – Jego biurko jest wygodne?
Usiedlibyśmy, może w kawiarni, a może nawet w jednej z ławek – przed sobą kartka, długopis i potok słów wylewających się pod wpływem uczuć – gdyby je rozsypać, może wyszłyby jakieś puzzle. Ale nie mogę tak zrobić, nie z nim.
To absurdalne, jak z nieskomplikowanego punktu można stworzyć okrutnie zagmatwaną farsę; ja mam żal, on tęsknotę – ja nie chcę się ugiąć, on nie chce dać spokoju. O wiele łatwiej byłoby się zwyczajnie rozejść; o wiele łatwiej odrzucić to wszystko w niepamięć i wrócić do tego co było, oferując mu wieczór spędzony w moim mieszkaniu.
A mimo to wciąż się przerzucamy; zacieramy, degradujemy, depczemy wszelkie granice – dosłowne i te metaforyczne – obdarzając się półsłówkami, dotykiem i muśnięciami oddechu. Jest w tym wszystkim zarówno żal, jak i tęsknota; dobija się to do mnie jak namolny handlarz uderzający od drzwi do drzwi, bo kiedy jego skóra muska moją, kiedy usta owiewają płatek ucha, a zapach dociera do nozdrzy, naprawdę zdaję sobie sprawę, że mi go brakowało.
Jego, naszej relacji, naszej swobody i braku zobowiązań.
Nie powinnam mieć żalu.
Nie masz go, Säde.
Widzę, czuję, że moje słowa wybijają go z rytmu; widzę, że przez ciało przechodzi drobny dreszcz, a w ciemnym spojrzeniu połyskuje teraz niewiadoma – nie planowałam tego, nie planowałam wyciągania działa na skraju niemoralności, nie mam w sobie nawet takich intencji. Klucze Felixa leżące na biurku leżą tam z czystego przypadku, przekazane przez jedną ze stażystek, która pełni funkcje kogoś w rodzaju asystentki. Moja propozycja także nie jest próbą usypania ziemi spod jego stóp – mój gabinet znajduje się daleko, pomieszczenie należące do jego ojca dzieli tylko kilka ścian.
Ale to, w jaki sposób Damgaard na mnie patrzy, łaskotliwie łechta moje ego; niepewność drgająca w zagłębieniach na twarzy zaczyna mi się zwyczajnie, prostolinijnie podobać; na tyle, by w następnej chwili poczuć się jak zbuntowana nastolatka, którą przecież kiedyś byłam, wodząc Maartena na pokuszenie.
– Boisz się? – nie odpowiadam na jego pytanie, nie wyjawiam też skąd mam klucz do gabinetu jego ojca; spijam moment niewiadomej, podsycając nutę tajemnicy i zostawiając mu jedynie domysły – Kogo bardziej? Dzieciaków czy ojca? – jak wolisz, Zach, kto ma nas zobaczyć w tak niestosownej sytuacji? – Powrót do łask bywa kosztowny – z tymi słowami się cofam, opuszczam strefę splątanych oddechów, muśnięć skóry i bezustannych spojrzeń. Jak bezczelnie bezpośrednia mogę teraz być? – Jego biurko jest wygodne?
Zacharias Damgaard
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:15
Zacharias DamgaardWidzący
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 33 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : były pracownik naukowy i wykładowca instytutu Ansuz (teoria magii przemiany), obecnie przedstawiciel E.Damgaard Kaffe
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (I), znawca transformacji (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 25 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 8 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 18
To nie był strach – chyba, że od dziecka próbowałem wyprzeć tę emocję i zastąpić ją jakimiś innymi wyjaśnieniami dla stanu, w którym wszystko ściskało się we mnie na samą tylko myśl o ojcu, a teraz nie potrafiłem pogodzić się z prawdą. To nie był zdrowy odruch, którego – paradoksalnie – nie powinienem wykształcić, bowiem Felix oględnie mówiąc w moim życiu pojawiał się dość rzadko. Zawsze zbyt pochłonięty własnymi sprawami i nauką, której poświęcał się bez reszty. A jednak, za każdym razem, nawet teraz, na sam dźwięk jego imienia, lub na myśl o tym, że mógłbym zrobić coś, co w jakimś stopniu zachwiałoby jego sposobem patrzenia na moją osobę, czułem dreszcz wędrujący po karku i wstępujący w ramiona niechcianym usztywnieniem. Jak sądziłem, zdołała się tego nauczyć, dlatego nie miałem powodu, by myśleć, że zrobiła to przypadkowo i że wykorzystała moją słabość za sprawą czystego zbiegu okoliczności. W głowie wciąż miałem przynajmniej kilka scenariuszy, a każdy zdawał się gorszy od poprzedniego.
Przyglądała się uważnie, czułem, że przebija mnie na wylot przenikliwością ciemnego spojrzenia. Testuje? Rozsmakowuje się w mojej niepewności i niecodziennym zmieszaniu? Zapewne. Nie chciałem mieć złudzeń, tak było łatwiej i przywykłem do podobnych sytuacji. Zresztą, czy sam postępowałem inaczej? Daleki byłem od stwierdzenia, że jestem święty, już cała dzisiejsza farsa przeczyła temu konstruktowi, dlatego milczałem powstrzymując się przed jakąkolwiek uwagą, czy próbą wytknięcia wyrachowania i korzystania z zyskanej nade mną przewagę. Sęk w tym, że w pewnym stopniu sam na to pozwalałem, a w obecnej chwili dawało mi to okruch chorej satysfakcji, choć nie zamierzałem być bierny do samego końca. Nie odpowiedziałem, nie wybrałem jednej klarownej opcji, ignorując ją podobnie jak ona uczyniła to przed chwilą z moimi wątpliwościami. Zawsze przychodziło nam to niezwykle łatwo: ignorować swoje słowa, milczeć, gdy druga strona chciała jakiejś reakcji, być nieczułym na wszelakie sprzeciwy.
Chciała być może jeszcze mocniej zamieszać mi w głowie, kiedy tak naprawdę zdawało się, że decyzja zapadła już dawno temu. Przyszedłem, bo nie potrafiłem dłużej wytrzymać zastoju, samotności sączącej się chłodem przenikającym przez kości.
Säde. Potrzebowałem jej, dokładnie jej, nikogo innego, bo też o nikim innym nie potrafiłem myśleć, gdy owiewał mnie zapach skóry, gdy czułem mrowiące ciepło podnoszące się falami spod warstw ubrań, oraz kiedy zaczynała do mnie mówić w ten sposób.
Kiedy nagle zerwała kontakt, kiedy na powrót pozwoliła, by zaistniała pomiędzy nami wyrwa pustki, czułem większą słabość, niż mógłbym sądzić. Zbyt szybko, zbyt mało, aby w jakikolwiek sposób się nasycić. Świadomość przegranej przetoczyła się pomiędzy kolejnymi, szaleńczymi myślami, zahaczyła o pewność, że gabinet Felixa to najgorsze z możliwych miejsc, by na krótko po tym rozwodnić się w prostym pragnieniu. Złamanie świętości zdawało się jak najbardziej właściwe. Ojciec stawał się zaś powoli jedynie abstrakcją.
Ułożyłem dłonie na biodrach, pochylając lekko głowę. Nikt nigdy nie mówił, że cokolwiek wykupię najmniejszym kosztem. Nie dlatego zdecydowałem się to ciągnąć. Być może wygrała, lecz nie zamierzałem oddać jej pełni satysfakcji. Odwracając głowę w kierunku pulpitu biurka, ostatni raz zerkając na wnętrze pomieszczenia, dostrzegłem znajome klucze.
— Hitta — Cichy szept zaklęcia sprowadził je z chrzęstem do zagłębienia dłoni. Obracałem przez chwilę metalowy pęk, lecz niezbyt długo. Moja własna niepewność ulatywała, gdyż w głowie narastała przekorność nakazująca wziąć pod włos zaistniałą sytuację. Nie potrafiłem oddać jej pełni satysfakcji nawet teraz, kiedy ugiąłem kark potulnie oddając się jej pragnieniom. Spojrzałem spod opadających na twarz kosmyków. Klucze błysnęły, gdy podrzuciłem je i ponownie zważyłem na dłoni. — Dobrze — odpowiedziałem jeszcze, przyjmując na siebie ciężar ponownego wkupienia się. Zrobiłem krok do przodu, rozciągając kąciki ust w prowokacyjnym uśmiechu. Jeśli tak bardzo chcesz, jeśli to w jakikolwiek sposób cię usatysfakcjonuje i jeśli widmo Felixa cię nie odstrasza, bo przecież i ciebie dosięgnie, jeśli przypadkiem wróci wcześniej z zajęć. Teraz znów byłem całkiem blisko, nachylając się, lecz wciąż pozostawiając pomiędzy nami stosowną przestrzeń. Lubiłem jej bezpośredniość jak bardzo niestosowna mogłaby się zdawać dla kogoś postronnego. — To zależy, trzyma nad nim wypchanego kormorana. Podobno jego zielone ślepia przerażają studentów, bo wydaje się że patrzy na każdego w pokoju, ale to chyba mała niedogodność, prawda? — Odchyliłem twarz, by spojrzeć na kobiecy profil, zahaczyłem palcami o grzbiet jej dłoni, przeciągając dotyk po same opuszki, by znów zwiększyć dzielącą nas odległość.
Przyglądała się uważnie, czułem, że przebija mnie na wylot przenikliwością ciemnego spojrzenia. Testuje? Rozsmakowuje się w mojej niepewności i niecodziennym zmieszaniu? Zapewne. Nie chciałem mieć złudzeń, tak było łatwiej i przywykłem do podobnych sytuacji. Zresztą, czy sam postępowałem inaczej? Daleki byłem od stwierdzenia, że jestem święty, już cała dzisiejsza farsa przeczyła temu konstruktowi, dlatego milczałem powstrzymując się przed jakąkolwiek uwagą, czy próbą wytknięcia wyrachowania i korzystania z zyskanej nade mną przewagę. Sęk w tym, że w pewnym stopniu sam na to pozwalałem, a w obecnej chwili dawało mi to okruch chorej satysfakcji, choć nie zamierzałem być bierny do samego końca. Nie odpowiedziałem, nie wybrałem jednej klarownej opcji, ignorując ją podobnie jak ona uczyniła to przed chwilą z moimi wątpliwościami. Zawsze przychodziło nam to niezwykle łatwo: ignorować swoje słowa, milczeć, gdy druga strona chciała jakiejś reakcji, być nieczułym na wszelakie sprzeciwy.
Chciała być może jeszcze mocniej zamieszać mi w głowie, kiedy tak naprawdę zdawało się, że decyzja zapadła już dawno temu. Przyszedłem, bo nie potrafiłem dłużej wytrzymać zastoju, samotności sączącej się chłodem przenikającym przez kości.
Säde. Potrzebowałem jej, dokładnie jej, nikogo innego, bo też o nikim innym nie potrafiłem myśleć, gdy owiewał mnie zapach skóry, gdy czułem mrowiące ciepło podnoszące się falami spod warstw ubrań, oraz kiedy zaczynała do mnie mówić w ten sposób.
Kiedy nagle zerwała kontakt, kiedy na powrót pozwoliła, by zaistniała pomiędzy nami wyrwa pustki, czułem większą słabość, niż mógłbym sądzić. Zbyt szybko, zbyt mało, aby w jakikolwiek sposób się nasycić. Świadomość przegranej przetoczyła się pomiędzy kolejnymi, szaleńczymi myślami, zahaczyła o pewność, że gabinet Felixa to najgorsze z możliwych miejsc, by na krótko po tym rozwodnić się w prostym pragnieniu. Złamanie świętości zdawało się jak najbardziej właściwe. Ojciec stawał się zaś powoli jedynie abstrakcją.
Ułożyłem dłonie na biodrach, pochylając lekko głowę. Nikt nigdy nie mówił, że cokolwiek wykupię najmniejszym kosztem. Nie dlatego zdecydowałem się to ciągnąć. Być może wygrała, lecz nie zamierzałem oddać jej pełni satysfakcji. Odwracając głowę w kierunku pulpitu biurka, ostatni raz zerkając na wnętrze pomieszczenia, dostrzegłem znajome klucze.
— Hitta — Cichy szept zaklęcia sprowadził je z chrzęstem do zagłębienia dłoni. Obracałem przez chwilę metalowy pęk, lecz niezbyt długo. Moja własna niepewność ulatywała, gdyż w głowie narastała przekorność nakazująca wziąć pod włos zaistniałą sytuację. Nie potrafiłem oddać jej pełni satysfakcji nawet teraz, kiedy ugiąłem kark potulnie oddając się jej pragnieniom. Spojrzałem spod opadających na twarz kosmyków. Klucze błysnęły, gdy podrzuciłem je i ponownie zważyłem na dłoni. — Dobrze — odpowiedziałem jeszcze, przyjmując na siebie ciężar ponownego wkupienia się. Zrobiłem krok do przodu, rozciągając kąciki ust w prowokacyjnym uśmiechu. Jeśli tak bardzo chcesz, jeśli to w jakikolwiek sposób cię usatysfakcjonuje i jeśli widmo Felixa cię nie odstrasza, bo przecież i ciebie dosięgnie, jeśli przypadkiem wróci wcześniej z zajęć. Teraz znów byłem całkiem blisko, nachylając się, lecz wciąż pozostawiając pomiędzy nami stosowną przestrzeń. Lubiłem jej bezpośredniość jak bardzo niestosowna mogłaby się zdawać dla kogoś postronnego. — To zależy, trzyma nad nim wypchanego kormorana. Podobno jego zielone ślepia przerażają studentów, bo wydaje się że patrzy na każdego w pokoju, ale to chyba mała niedogodność, prawda? — Odchyliłem twarz, by spojrzeć na kobiecy profil, zahaczyłem palcami o grzbiet jej dłoni, przeciągając dotyk po same opuszki, by znów zwiększyć dzielącą nas odległość.
Bezimienny
Re: old flame, new shame; is this what you came for? (S. Landsverk & Z. Damgaard, 1999 rok) Nie 10 Gru - 0:15
Nie przypuszczałam, że potrafię być tak perfidna, do tego nieświadomie. Propozycja opuszczająca usta dopiero po jakimś czasie przypomina o sobie słodko-kwaśnym posmakiem na języku; zrobiłam to celowo? Specjalnie użyłam imienia jego ojca, specjalnie wspomniałam o gabinecie, specjalnie prowokuję naszą rozmowę proponując bezczelną schadzkę w starym pokoju, do którego żadne z nas nie powinno wchodzić? Ot kilka rzędów spróchniałych mebli, duże solidne biurko i obity skórą fotel – analizując własne słowa wyobrażam sobie nas na nim, splątanych w jedno ciało, pełne wyrzutów, nienawiści i tęsknoty za wspólną pasją, którą dzielimy cieleśnie lepiej niż słownie. Czy ktoś by nas przyłapał? Czy sama świadomość plądrowania świętego miejsca odbija się echem strachu w jego głowie? Dla mnie to też byłoby niebezpieczne, ale w swoim życiu robiłam wiele nieodpowiednich rzeczy, na tyle dużo by taką propozycję wypowiedzieć z dziwną lekkością.
Ale stoi teraz przede mną, niepewny i wycofany; widzę to w jego oczach i dostrzegam w drobnych gestach, w zmarszczkach znaczących kąciki ust. Wyprowadzam go z równowagi, choć wcale się nie staram – nie miałam nawet takiego zamiaru, a jednak prostą propozycją sprawiam, że to ja jestem górą.
Nie zależy mi nawet na owej zapłacie, nie widzę potrzeby w tym, by odkupił swoje winy dość wysoką ceną, by przekroczył granice nieprzekraczalne tylko dla mojej – poniekąd też swojej – satysfakcji. Adrenaliny, dreszczu, namiętności – czy nie to sprawiło, że w ogóle stanęliśmy na swojej drodze?
Pęk kluczy ląduje w jego dłoni i już wiem, że się zgodzi. Przejdzie przez salę i znajdzie drugie wyjście, to na boczny korytarz, który bezpośrednio doprowadzi nas do gabinetu Felixa. Zamkniemy za sobą drzwi? Na klucz? Czy serce stanie w momencie, kiedy ktoś obcy naciśnie na klamkę? Kolejne wyobrażenia przemykają przez moją głowę prędko, a ja czerpię z nich cichą satysfakcję, zupełnie jak nastolatka lubująca się w zaczepianiu chłopców stopą pod stołem. Z tą różnicą, że żadne z nas nie należy już do wieku nastoletniego, jesteśmy w miejscu mojej pracy, a ja proponuję mu naruszenie wszystkich zasad. Seks na biurku profesora to jednak kusząca wizja, lepsza niż pospieszne pocałunki w składziku na zapomnianym piętrze. On też tak uważa, inaczej nie skłoniłby się do zaspokojenia mojego bezczelnego kaprysu. Tęskni, pragnie – co czai się pod ciemną czupryną, Damgaard?
– Doskonale, będziesz miał towarzystwo żeby przemyśleć pewne kwestie – kończę ten teatrzyk, nasycona dostatecznie jego uległością. Nie wiem czy naprawdę tego oczekiwałam, czy zależało mi na tym, by się nagiął, by zatęsknił, czy pokazał że mu zależy – na czym tak naprawdę? Ale jego skłonność do ulegania mile łechta moje ego, na tyle że naprawdę rozważam szybki numerek w gabinecie jego ojca. Ja mam jednak w tym momencie zbyt wiele do stracenia, a on, mimo uroku, wciąż tkwi na metaforycznej czarnej liście uzależnionej od mojego humoru – Spływaj, skarbie, mam dużo pracy – mówię do niego jak do nastolatka, prędko kończąc farsę naszych przelotnych spojrzeń, dotyków i muśnięć dłoni, by zaraz potem wyminąć go w drodze do biurka. Z blatu zbieram swoje rzeczy, teczki i dokumenty – Oddaj potem klucze tatusiowi, na pewno się ucieszy – rzucam przelotnie w ramach pożegnania, bo to ostatnie słowa jakimi zamierzam go dziś uraczyć.
Później zostawiam go za sobą, sam na sam w pustej Sali pełnej dusznego powietrza i podjudzanych pragnień.
Säde i Zacharias z tematu
Ale stoi teraz przede mną, niepewny i wycofany; widzę to w jego oczach i dostrzegam w drobnych gestach, w zmarszczkach znaczących kąciki ust. Wyprowadzam go z równowagi, choć wcale się nie staram – nie miałam nawet takiego zamiaru, a jednak prostą propozycją sprawiam, że to ja jestem górą.
Nie zależy mi nawet na owej zapłacie, nie widzę potrzeby w tym, by odkupił swoje winy dość wysoką ceną, by przekroczył granice nieprzekraczalne tylko dla mojej – poniekąd też swojej – satysfakcji. Adrenaliny, dreszczu, namiętności – czy nie to sprawiło, że w ogóle stanęliśmy na swojej drodze?
Pęk kluczy ląduje w jego dłoni i już wiem, że się zgodzi. Przejdzie przez salę i znajdzie drugie wyjście, to na boczny korytarz, który bezpośrednio doprowadzi nas do gabinetu Felixa. Zamkniemy za sobą drzwi? Na klucz? Czy serce stanie w momencie, kiedy ktoś obcy naciśnie na klamkę? Kolejne wyobrażenia przemykają przez moją głowę prędko, a ja czerpię z nich cichą satysfakcję, zupełnie jak nastolatka lubująca się w zaczepianiu chłopców stopą pod stołem. Z tą różnicą, że żadne z nas nie należy już do wieku nastoletniego, jesteśmy w miejscu mojej pracy, a ja proponuję mu naruszenie wszystkich zasad. Seks na biurku profesora to jednak kusząca wizja, lepsza niż pospieszne pocałunki w składziku na zapomnianym piętrze. On też tak uważa, inaczej nie skłoniłby się do zaspokojenia mojego bezczelnego kaprysu. Tęskni, pragnie – co czai się pod ciemną czupryną, Damgaard?
– Doskonale, będziesz miał towarzystwo żeby przemyśleć pewne kwestie – kończę ten teatrzyk, nasycona dostatecznie jego uległością. Nie wiem czy naprawdę tego oczekiwałam, czy zależało mi na tym, by się nagiął, by zatęsknił, czy pokazał że mu zależy – na czym tak naprawdę? Ale jego skłonność do ulegania mile łechta moje ego, na tyle że naprawdę rozważam szybki numerek w gabinecie jego ojca. Ja mam jednak w tym momencie zbyt wiele do stracenia, a on, mimo uroku, wciąż tkwi na metaforycznej czarnej liście uzależnionej od mojego humoru – Spływaj, skarbie, mam dużo pracy – mówię do niego jak do nastolatka, prędko kończąc farsę naszych przelotnych spojrzeń, dotyków i muśnięć dłoni, by zaraz potem wyminąć go w drodze do biurka. Z blatu zbieram swoje rzeczy, teczki i dokumenty – Oddaj potem klucze tatusiowi, na pewno się ucieszy – rzucam przelotnie w ramach pożegnania, bo to ostatnie słowa jakimi zamierzam go dziś uraczyć.
Później zostawiam go za sobą, sam na sam w pustej Sali pełnej dusznego powietrza i podjudzanych pragnień.
Säde i Zacharias z tematu