What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994)
2 posters
Arthur Mortensen
What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:05
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Brudnozielone wody zatoki Faxaflói leniwie kołysały statkiem handlowym kompanii morskiej rodu Guildenstern, który według harmonogramu, miał przybić w Reykjaviku w godzinach późnopopołudniowych. Z obliczeń pierwszego oficera wynikało, iż przybyli znacznie przed czasem, co skutkowało rozluźnieniem załogi i mimowolnym zabijaniem nudy na grze w karty lub jak w przypadku, co niektórych marynarzy na drzemce. W stolicy Islandii mieli zatrzymać się tylko na kilka dni, co jednak uśmiechało się załodze spragnionej stałego lądu, karczemnych posiłków i łóżek, które są na tyle szerokie, iż człowiek nie zleci, jeśli w chwili zapomnienia obróci się na bok. Dach nad głową i ciepło, było jak widać wystarczającą zachętą dla zmęczonych od pracy i wystawionych na pogodowe kaprysy ludzi. Chociaż zaprawieni w swym fachu tak nieraz radość na ich ogorzałych od słońca licach wypływała iście dziecięca, gdy przybijali do znaczniejszych portów morskich.
Nie towarzyszył znaczniej większości mężczyzn, którzy wprost z portu udali się do popularnych karczm i domów publicznych. Sporo czasu zmitrężył na spacerowaniu i bezsensownym błądzeniu, po starym mieście, by w rezultacie zajść zupełnym przypadkiem na ulicę znacznie mniej uczęszczaną i jakby zaniedbaną przez czas i ludzi. By nie powiedzieć ponurą w swym pierwszym wrażeniu, jakie wywarła na młodym marynarzu. Ten jednak nie przejął się dziwną aurą miejsca i kroczył dalej śmiało, przed siebie, co jakiś czas jedynie przypatrując się wystawom prezentowanych dóbr zza witryn sklepowych. Wieczór zastał go u progu jednej z karczm, która z kilometra capiła typową mordownią. Nie przejął się zbytnio pierwszym wrażeniem, świadom, że o tej porze wszędzie, jest podobnie, a jakość trunków, wszak nie mogła być aż taka zła, wszak to lokal stosunkowo blisko centrum i na tym opierał swą wiarę w uczciwość właściciela, jakim to zdarzało się często chrzcić mocny alkohol kapką wody. Proceder ten był powszechnie krytykowany, a skąpiradła nie cieszyły się szacunkiem ludzi lubiących wypić.
Wszedł, niewiele myśląc do środka, a już na wejściu w nozdrza uderzył go zapach kwaśnego potu i wilgoci, przebijająca się w tym nuta chmielu wcale, nie osładzała tych przykrych doznań, jednakże wykonując śmiały krok, nie zamierzał dezerterować jeszcze w korytarzyku. Z nikłym uśmiechem czającym się na ogorzałej od słońca twarzy, jakby dopiero co powrócił z Egiptu. Zamówił ciemne piwo i zlustrował wnętrze. Obszerna sala była obsypana stolikami; większymi i mniejszymi, przy których tłoczyli się ludzie, wnet zauważył, że tych wcale nie było, aż tak wielu, jakby na przekór godzinie. Westchnął pod nosem, z cicha. Dostając zamówiony trunek, zwilżył usta i przypadkiem zarejestrował rozmowę dwóch mężczyzn siedzących nieopodal niego, przy barze. Ich postawa i zacięta fizjonomia nie świadczyły o niczym dobrym, a gwałtowność ruchów uświadamiała doświadczonego już w tych kwestiach młodzika, o stanie nietrzeźwości, w jakim to pijący zatraca resztki zdrowego rozsądku i bezmyślnie prze ku konfrontacji, a jakże fizycznej, która najczęściej ma swój kres w trwałym obiciu twarzy, przez tego, któremu, akurat alkohol mniej uderzył do głowy. Cóż za ironia losu, kiedy błękit zaciekawionego spojrzenia dostrzega znajomą twarz, a jednocześnie ofiarę wybraną spośród tak nielicznej garstki osób. Teatrem wydarzeń stają się z lekka spróchniałe deski karczmy, której nazwy nawet nie silił się zapamiętać. Agresorzy osaczyli swą ofiarę, odcinając mu drogę ucieczki. Mortensen odruchowo sięgnął po piwo w nadziei na dalszy rozwój sytuacji.
Nie towarzyszył znaczniej większości mężczyzn, którzy wprost z portu udali się do popularnych karczm i domów publicznych. Sporo czasu zmitrężył na spacerowaniu i bezsensownym błądzeniu, po starym mieście, by w rezultacie zajść zupełnym przypadkiem na ulicę znacznie mniej uczęszczaną i jakby zaniedbaną przez czas i ludzi. By nie powiedzieć ponurą w swym pierwszym wrażeniu, jakie wywarła na młodym marynarzu. Ten jednak nie przejął się dziwną aurą miejsca i kroczył dalej śmiało, przed siebie, co jakiś czas jedynie przypatrując się wystawom prezentowanych dóbr zza witryn sklepowych. Wieczór zastał go u progu jednej z karczm, która z kilometra capiła typową mordownią. Nie przejął się zbytnio pierwszym wrażeniem, świadom, że o tej porze wszędzie, jest podobnie, a jakość trunków, wszak nie mogła być aż taka zła, wszak to lokal stosunkowo blisko centrum i na tym opierał swą wiarę w uczciwość właściciela, jakim to zdarzało się często chrzcić mocny alkohol kapką wody. Proceder ten był powszechnie krytykowany, a skąpiradła nie cieszyły się szacunkiem ludzi lubiących wypić.
Wszedł, niewiele myśląc do środka, a już na wejściu w nozdrza uderzył go zapach kwaśnego potu i wilgoci, przebijająca się w tym nuta chmielu wcale, nie osładzała tych przykrych doznań, jednakże wykonując śmiały krok, nie zamierzał dezerterować jeszcze w korytarzyku. Z nikłym uśmiechem czającym się na ogorzałej od słońca twarzy, jakby dopiero co powrócił z Egiptu. Zamówił ciemne piwo i zlustrował wnętrze. Obszerna sala była obsypana stolikami; większymi i mniejszymi, przy których tłoczyli się ludzie, wnet zauważył, że tych wcale nie było, aż tak wielu, jakby na przekór godzinie. Westchnął pod nosem, z cicha. Dostając zamówiony trunek, zwilżył usta i przypadkiem zarejestrował rozmowę dwóch mężczyzn siedzących nieopodal niego, przy barze. Ich postawa i zacięta fizjonomia nie świadczyły o niczym dobrym, a gwałtowność ruchów uświadamiała doświadczonego już w tych kwestiach młodzika, o stanie nietrzeźwości, w jakim to pijący zatraca resztki zdrowego rozsądku i bezmyślnie prze ku konfrontacji, a jakże fizycznej, która najczęściej ma swój kres w trwałym obiciu twarzy, przez tego, któremu, akurat alkohol mniej uderzył do głowy. Cóż za ironia losu, kiedy błękit zaciekawionego spojrzenia dostrzega znajomą twarz, a jednocześnie ofiarę wybraną spośród tak nielicznej garstki osób. Teatrem wydarzeń stają się z lekka spróchniałe deski karczmy, której nazwy nawet nie silił się zapamiętać. Agresorzy osaczyli swą ofiarę, odcinając mu drogę ucieczki. Mortensen odruchowo sięgnął po piwo w nadziei na dalszy rozwój sytuacji.
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Wcale nie chcesz tu być. Tu — w tym barze; tu — w tym mieście; tu — w tym kraju, na tej przeklętej, pożłobionej strupami zastygłej lawy wyspie. Na końcu świata i, kurewsko ironicznie, niemalże rzut kamieniem od miejsca, do którego obiecałeś sobie nie wracać nigdy więcej, choćby ci Norny próbowały układać ścieżki na podłóg ich ślepego widzimisię i choćby ci płynne srebro w gardło lali hojnie, zupełnie jak teraz wlewać próbują to, czego żaden szanujący się barman nie nazwałby piwem (a co tobie przywołuje urywki chaotycznych wspomnień sprzed lat, jak przypadkowe kadry równie przypadkowo oglądanego filmu). Niewiele masz jednak do powiedzenia w kwestii swojej obecności na Islandii (dosłownie mordę w kubeł ci włożyli, żebyś wreszcie przestał jęczeń o tym, jak bardzo nie odpowiada ci kierunek podróży), zdany na wątpliwą (nie)łaskę współtowarzyszy, którzy — jak poniewczasie się zorientowałeś — na swoje przełożyli twoje solenne zapewnienie, że w naturze odwdzięczysz się za drobną przysługę, której istnienie zdążyłeś wymazać z pamięci, a o wyświadczeniu której twoi kumple nie raczyli wielkodusznie zapomnieć.
Wcale nie chcesz tu być, dlatego z premedytacją tracisz rachubę czasu, z nudów oczekiwanie na powrót tej dwójki geniuszy zaczynając zapijać kolejnymi kuflami płynnego złota, w zmętniałym świetle baru wyglądającego jak roztopiony jantar zmieszany z rzecznym mułem i smakującego równie apetycznie; dlatego z wyrachowaniem rozjątrzasz w sobie wkurwienie, wpychasz w nie kij ciekawości, jak w otwartą, wciąż ropiejącą ranę, jakbyś tylko szukał byle pretekstu do wszczęcia burdy.
Bo problem z tobą jest taki, chłopcze, że jesteś jak zawszony pies na kłopoty — że szukasz ich tak zajadle, jakby ci się grunt pod nogami palił, a gdy tylko jakieś zwęszysz, nie ma mocnych, by cię od nich odciągnięto, pędzisz ku nim na złamanie karku, na zbity pysk, a potem, jak debil, dziwisz się konsekwencjom i temu — dosłownie — obitemu pyskowi, który codziennie, przez kolejny tydzień, łypie na ciebie otępiałym spojrzeniem z lustra, nim wreszcie pozwolisz komuś doprowadzić się do porządku.
Tym razem jednak kłopoty wcześniej znajdują ciebie; ty tylko uprzejmie podajesz im rękę, kiedy z niejakim znużeniem mieszasz resztkę piwa, obserwując jak pojedyncze pęcherzyki pękają, tworząc na powierzchni napoju dziesiątki mikroskopijnych kropek. Jedna, druga, trzecia, czwartapiątaszóstasiódma. Zafascynowany jesteś tym procesem bardziej niż wymaga sytuacja, gdy jedyne co powinieneś robić, to skupić uprzejmie swoją uwagę na dźwięczących nieprzyjemnie koło ucha, jak natrętne komary, słowach dwójki zupełnie obcych ci gości. Niemal żałujesz, że nie masz możliwości pozbyć się ich raz a dobrze, tylko jednym, szybkim klaśnięciem w dłonie. To jednak byłoby już nie tylko nieuprzejme, ale zakrawałoby na mało wyrafinowane chamstwo. Impulsywna decyzja o podjęciu dialogu wyłącznie w teorii wydaje się słuszna, sztuka dyplomacji nie leży bowiem w twojej naturze.
— Skończ już, kurwiu, i spierdalaj na Yggdrasil szukać wiewiórek. — Słowa cedzisz powoli, jakby wcale nie chciało ci się mordy otwierać, chociaż nagle do powiedzenia masz niemożliwie dużo. Równie powoli odwracasz się w stronę nowego towarzystwa, z łaską obdarowując ich swoją uwagą. — W dupie mam to twoje du-u-u-u-ka-kanie o ulubionym mie-mie-miejscu. Powiedziałem grzecznie, skończ. Bo jak wreszcie spełnię twoją prośbę i wstanę, to cię, kurwa, rodzona matka nie pozna. — Rzucona buńczucznie groźba spotyka się z rubasznym wybuchem śmiechu, który rezonuje ci w czaszce do tego stopnia intensywnie, że bez namysłu chwytasz stojący przed tobą kufel i solidnym zamachnięciem celujesz nim we wkurwiającą cię mordę, aż przyjemne chrupnięcie rozpoczyna serię niefortunnych zdarzeń.
Wcale nie chcesz tu być, dlatego z premedytacją tracisz rachubę czasu, z nudów oczekiwanie na powrót tej dwójki geniuszy zaczynając zapijać kolejnymi kuflami płynnego złota, w zmętniałym świetle baru wyglądającego jak roztopiony jantar zmieszany z rzecznym mułem i smakującego równie apetycznie; dlatego z wyrachowaniem rozjątrzasz w sobie wkurwienie, wpychasz w nie kij ciekawości, jak w otwartą, wciąż ropiejącą ranę, jakbyś tylko szukał byle pretekstu do wszczęcia burdy.
Bo problem z tobą jest taki, chłopcze, że jesteś jak zawszony pies na kłopoty — że szukasz ich tak zajadle, jakby ci się grunt pod nogami palił, a gdy tylko jakieś zwęszysz, nie ma mocnych, by cię od nich odciągnięto, pędzisz ku nim na złamanie karku, na zbity pysk, a potem, jak debil, dziwisz się konsekwencjom i temu — dosłownie — obitemu pyskowi, który codziennie, przez kolejny tydzień, łypie na ciebie otępiałym spojrzeniem z lustra, nim wreszcie pozwolisz komuś doprowadzić się do porządku.
Tym razem jednak kłopoty wcześniej znajdują ciebie; ty tylko uprzejmie podajesz im rękę, kiedy z niejakim znużeniem mieszasz resztkę piwa, obserwując jak pojedyncze pęcherzyki pękają, tworząc na powierzchni napoju dziesiątki mikroskopijnych kropek. Jedna, druga, trzecia, czwartapiątaszóstasiódma. Zafascynowany jesteś tym procesem bardziej niż wymaga sytuacja, gdy jedyne co powinieneś robić, to skupić uprzejmie swoją uwagę na dźwięczących nieprzyjemnie koło ucha, jak natrętne komary, słowach dwójki zupełnie obcych ci gości. Niemal żałujesz, że nie masz możliwości pozbyć się ich raz a dobrze, tylko jednym, szybkim klaśnięciem w dłonie. To jednak byłoby już nie tylko nieuprzejme, ale zakrawałoby na mało wyrafinowane chamstwo. Impulsywna decyzja o podjęciu dialogu wyłącznie w teorii wydaje się słuszna, sztuka dyplomacji nie leży bowiem w twojej naturze.
— Skończ już, kurwiu, i spierdalaj na Yggdrasil szukać wiewiórek. — Słowa cedzisz powoli, jakby wcale nie chciało ci się mordy otwierać, chociaż nagle do powiedzenia masz niemożliwie dużo. Równie powoli odwracasz się w stronę nowego towarzystwa, z łaską obdarowując ich swoją uwagą. — W dupie mam to twoje du-u-u-u-ka-kanie o ulubionym mie-mie-miejscu. Powiedziałem grzecznie, skończ. Bo jak wreszcie spełnię twoją prośbę i wstanę, to cię, kurwa, rodzona matka nie pozna. — Rzucona buńczucznie groźba spotyka się z rubasznym wybuchem śmiechu, który rezonuje ci w czaszce do tego stopnia intensywnie, że bez namysłu chwytasz stojący przed tobą kufel i solidnym zamachnięciem celujesz nim we wkurwiającą cię mordę, aż przyjemne chrupnięcie rozpoczyna serię niefortunnych zdarzeń.
Arthur Mortensen
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Z lekkim rozbawieniem spoglądał na teatrzyk zmagań podchmielonej klienteli obskurnego lokalu ich złość, ta frustracja i cała masa negatywnej energii, która gdzieś musiała znaleźć ujście, doprowadziła ich do konfrontacji z całkiem nieprzyjemnym oraz nieprzyjaznym typem; trudnym, upartym i niezaznajomionym z dobrymi manierami, a co gorsze wyraźnie zirytowanym zaistniałą farsą. Na ich nieszczęście Mortensen miał świadomość, jak wielki błąd popełnili, obierając go na swój cel, panowie mogli spokojnie grywać na loterii z takim szczęściem, bo zamiast trafić na kogoś ugodowego i spolegliwego kogoś, kto po pierwszym sierpowym padnie, jak rażony piorunem na spróchniałe deski karczemnej podłogi, trafili na typa, który zaprowadzi ich wprost na długoterminową kurację znieczulającą najpodlejszym alkoholem i osuszającą kabzę do ostatniego talara. Uśmiech grał w kącikach ust marynarza, a kufel zimnego piwa nagle stawał się, całkiem niezgorszy, ot wyglądało na to, iż jak za dotknięciem magicznej różdżki zmienił się, może nie tak od razu w porządny alkohol, ale jednak milej się go spożywało w takich okolicznościach.
Agresorzy wyglądali na niezbyt przejętych słowami Ragnara, do tego stopnia, że jedyną ich reakcją, był wybuch gromkiego śmiechu, a racjonalne i jakże słuszne rady rozsądku, który jeszcze tlił się w pijanych umysłach, zostały stłumione, przez dzikie i nieartykułowane bluzgi wymierzone w przybysza, jakby nagła fala wściekłości z lekkim opóźnieniem spłynęła na nich i dodała im sił, tylko pozornie rzecz jasna. Gniew zaślepiał, a bezmyślne poddawanie się tej emocji, było niezwykle nierozsądnym pomysłem, każdy to wie każdy, kto chociaż raz zakosztował uroków karczemnej burdy przepełniony żalem i goryczą, kipiąc od gniewu i wymierzając ciosy, które nie trafiały celu. Skoczyli na osamotnionego mężczyznę z pięściami, a nawet i zęby błysnęły w półmroku Arthur, nagle przestraszył się, że Fenrisson zostanie pokąsany, przez któregoś z napastników, ale powstrzymał te jakże troskliwe myśli, kiedy jeden z pijanych został zdzielony kuflem, aż chrupnęło, a drugi w impecie skoku nadział się na barową ladę i podreptał kilka kroków w tył, jak oszołomiony. Byli jak dzikie kundle w kupie silni, lecz z osobna byli słabi i nędzni. Obraz rozpaczy malował się wtedy na oczach Mortensena i dopierodopiero gdy przerażeni i niepewni, błędnym wzrokiem spoglądali na Ragnara zdali sobie sprawę z tego, że porwali się na złego człowieka.
– Bardzo ładne przedstawienie. A twój monolog świetny. – Uśmiech znikł, twarz wyrażała spokój, a błękit oczu spoczął na znajomej twarzy. – Dość im zrobiłeś, szukali zaczepki, nie wyszło, tak bywa. Pozwól im odejść. – Nie chciał burdy, a przynajmniej nie takiej, która mogłaby zwabić do lokalu patrol kruczej. Znał Ragnara na tyle, że los lokalnych pijaczków jak i ich dalsza egzystencja mogły stać pod znakiem zapytania, dlatego wkroczył. Co prawda liczył na dłuższy spektakl, ale nie mógł być zbyt wymagający od tych ludzi. Mało kto idzie z własnej woli z wilkiem do klatki, prawda?
– Napijemy się?
Agresorzy wyglądali na niezbyt przejętych słowami Ragnara, do tego stopnia, że jedyną ich reakcją, był wybuch gromkiego śmiechu, a racjonalne i jakże słuszne rady rozsądku, który jeszcze tlił się w pijanych umysłach, zostały stłumione, przez dzikie i nieartykułowane bluzgi wymierzone w przybysza, jakby nagła fala wściekłości z lekkim opóźnieniem spłynęła na nich i dodała im sił, tylko pozornie rzecz jasna. Gniew zaślepiał, a bezmyślne poddawanie się tej emocji, było niezwykle nierozsądnym pomysłem, każdy to wie każdy, kto chociaż raz zakosztował uroków karczemnej burdy przepełniony żalem i goryczą, kipiąc od gniewu i wymierzając ciosy, które nie trafiały celu. Skoczyli na osamotnionego mężczyznę z pięściami, a nawet i zęby błysnęły w półmroku Arthur, nagle przestraszył się, że Fenrisson zostanie pokąsany, przez któregoś z napastników, ale powstrzymał te jakże troskliwe myśli, kiedy jeden z pijanych został zdzielony kuflem, aż chrupnęło, a drugi w impecie skoku nadział się na barową ladę i podreptał kilka kroków w tył, jak oszołomiony. Byli jak dzikie kundle w kupie silni, lecz z osobna byli słabi i nędzni. Obraz rozpaczy malował się wtedy na oczach Mortensena i dopierodopiero gdy przerażeni i niepewni, błędnym wzrokiem spoglądali na Ragnara zdali sobie sprawę z tego, że porwali się na złego człowieka.
– Bardzo ładne przedstawienie. A twój monolog świetny. – Uśmiech znikł, twarz wyrażała spokój, a błękit oczu spoczął na znajomej twarzy. – Dość im zrobiłeś, szukali zaczepki, nie wyszło, tak bywa. Pozwól im odejść. – Nie chciał burdy, a przynajmniej nie takiej, która mogłaby zwabić do lokalu patrol kruczej. Znał Ragnara na tyle, że los lokalnych pijaczków jak i ich dalsza egzystencja mogły stać pod znakiem zapytania, dlatego wkroczył. Co prawda liczył na dłuższy spektakl, ale nie mógł być zbyt wymagający od tych ludzi. Mało kto idzie z własnej woli z wilkiem do klatki, prawda?
– Napijemy się?
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Kiedy już zaczniesz — cokolwiek: opowiadać, pracować, szukać najlepszych rozwiązań, a zwłaszcza się napierdalać — nie próbujesz się hamować, uprzejmie dając dojść do głosu budzącej się w tobie za każdym razem z niespokojnego snu pasji. Pozwalasz nieść się na skrzydłach rozszalałym emocjom, bo myśli nie masz wtedy w głowie żadnych, przeciąg hula ci między uszami, aż echo niesie się tymi arteriami wszechobecnej pustki i bezmyślności. Nic dziwnego, że teraz również nie poprzestajesz na jednym ciosie — odgłos łamanych kości, jednocześnie tak bardzo ci znajomy, wydrapany w podświadomości latami ich odprysków, i tak zaskakująco obcy, gdy okazuje się, że to nie twoje gnaty kruszeją pod wpływem magicznej przemiany sytuacji i otoczenia, prowokuje natychmiastowe wyparowanie następnego uderzenia: resztka rozbitego kufla ufnie podąża z powrotem do ciebie wcześniej przetartym szlakiem, całkiem przypadkiem znów wadząc o mordę mężczyzny. Ostra krawędź nacina skórę, znacząc krwawą linią odcinek między środkiem policzka, a czubkiem brody. Metaliczny zapach krwi bucha ci prosto w twarz, aż się oblizujesz, skoncentrowany wyłącznie na jednym z agresorów. Przed drugim się uchylasz, chcąc nie chcąc, zsuwając się wreszcie z wysokiego, barowego stołka. Odgłos uderzających o kamienną posadzkę drewnianych nóżek — tap, tap, taptaptap — mógłby być sygnałem przerywającym walkę, gdybyś na jakiekolwiek sygnały zwracał uwagę. Ty jednak w dupie masz kurtuazyjne podszepty wszechświata, z godnym podziwu zacietrzewieniem ignorując wszystkie dobre rady. Lekceważysz więc rzężenie przeprosin i próby dosięgnięcia twojego barku przez barmana, sam sięgając po poły grubej bluzy drugiego z mężczyzn i solidnym pchnięciem, zaprawionym na koniec, dosłownie, kopem w dupę, wskazujesz burzycielom twojego spokoju jedyną słuszna drogę, jaką powinni w tym momencie obrać.
— A kim ty, kurwa, jesteś, że rozporządzasz, kto kiedy ma zejść ze sceny? Taki z ciebie niszczyciel dobrej zabawy? — warczysz w stronę gówniaka, w agresywnym, jednoznacznym geście podwijając rękawy flanelowej koszuli. Nie ruszasz się jednak w jego stronę, sumiennie pozostając przy kontuarze, bo przecież tak dzielnie wywalczyłeś i obroniłeś sobie to miejsce, że szczytem arogancji i braku szacunku dla nerwów bywalców byłoby pozostawienie go teraz bez nadzoru. Palcami pstrykasz za siebie, w stronę baru, na brodatego polewakę, domagając się kolejnego — pełnego i całego — kufla. — A może sam chcesz zastąpić kolegów, bo ci się siedzenie na ławce rezerwowych znudziło? — Mrużysz oczy, łypiąc znad szkła na chłopaka. I choćby cię Thor miał Mjölnirem zdzielić po głowie, nie jesteś w stanie zrozumieć jego poufałej gadki.
Im dłużej przyglądasz się jego mordzie, badawczym spojrzeniem fragment po fragmencie inspekcjonując ogorzałą od słońca twarz, tym trudniej wyłowić ci ze wzburzonych odmętów pamięci, skąd mógłbyś ją kojarzyć. Bo rysy, w spłowiałym, karczemnym świetle wydają ci się niepokojąco znajome, instynkt jednak niewzruszenie milczy, najwyraźniej nie zamierzając bić na alarm.
Powiedz no, naprawdę nie pamiętasz? Czy pamiętać nie chcesz?
— A kim ty, kurwa, jesteś, że rozporządzasz, kto kiedy ma zejść ze sceny? Taki z ciebie niszczyciel dobrej zabawy? — warczysz w stronę gówniaka, w agresywnym, jednoznacznym geście podwijając rękawy flanelowej koszuli. Nie ruszasz się jednak w jego stronę, sumiennie pozostając przy kontuarze, bo przecież tak dzielnie wywalczyłeś i obroniłeś sobie to miejsce, że szczytem arogancji i braku szacunku dla nerwów bywalców byłoby pozostawienie go teraz bez nadzoru. Palcami pstrykasz za siebie, w stronę baru, na brodatego polewakę, domagając się kolejnego — pełnego i całego — kufla. — A może sam chcesz zastąpić kolegów, bo ci się siedzenie na ławce rezerwowych znudziło? — Mrużysz oczy, łypiąc znad szkła na chłopaka. I choćby cię Thor miał Mjölnirem zdzielić po głowie, nie jesteś w stanie zrozumieć jego poufałej gadki.
Im dłużej przyglądasz się jego mordzie, badawczym spojrzeniem fragment po fragmencie inspekcjonując ogorzałą od słońca twarz, tym trudniej wyłowić ci ze wzburzonych odmętów pamięci, skąd mógłbyś ją kojarzyć. Bo rysy, w spłowiałym, karczemnym świetle wydają ci się niepokojąco znajome, instynkt jednak niewzruszenie milczy, najwyraźniej nie zamierzając bić na alarm.
Powiedz no, naprawdę nie pamiętasz? Czy pamiętać nie chcesz?
Arthur Mortensen
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Słowa nawołujące do rozwagi i wstrzemięźliwości przepadły w chaosie łamanych kości, zduszonych grozą przerażenia krzyków i głuchych, acz nerwowych sapnięć barmana. Świadom, jak licha była, to obecnie broń w jego arsenale nie spodziewał się wielkich sukcesów raczej i wyłącznie kierowany rozsądkiem, który podpowiadał taką, a nie inną drogę, ot nic ponad możliwość, jaką mógł obrać, wszak wcale nie musiał się angażować. Moralne rozterki, jeśli i nawet sprawiły, że drgnął z miejsca i znalazł się, przed mężczyzną nie oznaczały poczucia winy, czy chęci obrony prowokatorów, wręcz przeciwnie na roztrzęsione głosy proszące; ratunku, jego sumienie było uodpornione, te było jak stal, dało się hartować, prawda długo walczył ze swą naturą, która dość naiwnie dobra i szczera, zbyt często potrafiła być, a i do tej pory miał wrażenie, że i tak nie do końca potrafiłby przyglądać się ludzkiemu cierpieniu w ciszy i obojętności. Ten kompas moralny, jakkolwiek spaczony i nieraz sprowadzający kłopoty na kark marynarza, działał.
Widząc hardość spojrzenia i postawę upartą, daleką od spolegliwej wiedział, że lokalne moczymordy dostaną nauczkę, którą zapamiętają do końca życia, kwestia tego, aby ich marny żywot nie zakończył się na deskach tego teatrum. Żal uciekać i błąkać się po nocy w poszukiwaniu innego lokalu, kiedy nędzne szczyny zaczęły smakować. Ba, nawet cień konwersacji pojawił się nieoczekiwanie i wyglądało na to, że pozostanie na dłużej. Co prawda, nie jakiejś elokwentnej, raczej prostej i dyktowanej emocją żywą, blisko swe korzenie mające w tętniącym gniewie, lecz był to nieledwie zalążek, coś, co mogło wykiełkować i na powrót oświecić swym blaskiem. Marną widział w tym jednak swoją rolę, bowiem momentalnie zrozumiał, że Ragnar go nie poznał, albo nie chciał poznawać, co na jedno wróżyło, a świadomość nieuchronnego pobudzała organizm, ten instynktownie wyczuwał momenty zagrożenia wychowywany po części na ulicy, a po trochu w karczmach przywykł i z wyprzedzeniem, niemal reagował na przejaw niemej groźby, która zawisła nad lokalem, niczym topór kata. Cień uśmiechu rozmył się, jak zamek z piasku pod ciężkimi falami. Patrzył wymownie na mężczyznę przed nim. Jęczący z bólu obwiesie przestali mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nie spuszczał wzroku z bestii zaklętej w ludzkie ciało. Ogarnięty gniewem i furią, tak zaślepiającą umysł, był łatwy w manipulowaniu, skory do wybuchów, lecz poskromić go mogło jedynie magiczne zaklęcie wróżki, lub siła wytrącająca grunt, spod nóg i przygniatająca do spróchniałych desek lokalu.
– Kimś, kogo znasz, lecz mam wrażenie, że będę musiał ci odświeżyć pamięć – głos przemytnika, był silny, nie zdradzał lęku, czy zwątpienia, musiał taki być żył wśród wilków morskich, którzy wyczuwają słabość równie dobrze, co położenie najlepszej karczmy w promieniu mili.
– Zapraszam do tańca – złośliwy grymas, w paroksyzmie nieprzyjaznego uśmiechu zgrał się idealnie z ruchem dłoni – zapraszającym na środek lokalu.
Widząc hardość spojrzenia i postawę upartą, daleką od spolegliwej wiedział, że lokalne moczymordy dostaną nauczkę, którą zapamiętają do końca życia, kwestia tego, aby ich marny żywot nie zakończył się na deskach tego teatrum. Żal uciekać i błąkać się po nocy w poszukiwaniu innego lokalu, kiedy nędzne szczyny zaczęły smakować. Ba, nawet cień konwersacji pojawił się nieoczekiwanie i wyglądało na to, że pozostanie na dłużej. Co prawda, nie jakiejś elokwentnej, raczej prostej i dyktowanej emocją żywą, blisko swe korzenie mające w tętniącym gniewie, lecz był to nieledwie zalążek, coś, co mogło wykiełkować i na powrót oświecić swym blaskiem. Marną widział w tym jednak swoją rolę, bowiem momentalnie zrozumiał, że Ragnar go nie poznał, albo nie chciał poznawać, co na jedno wróżyło, a świadomość nieuchronnego pobudzała organizm, ten instynktownie wyczuwał momenty zagrożenia wychowywany po części na ulicy, a po trochu w karczmach przywykł i z wyprzedzeniem, niemal reagował na przejaw niemej groźby, która zawisła nad lokalem, niczym topór kata. Cień uśmiechu rozmył się, jak zamek z piasku pod ciężkimi falami. Patrzył wymownie na mężczyznę przed nim. Jęczący z bólu obwiesie przestali mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nie spuszczał wzroku z bestii zaklętej w ludzkie ciało. Ogarnięty gniewem i furią, tak zaślepiającą umysł, był łatwy w manipulowaniu, skory do wybuchów, lecz poskromić go mogło jedynie magiczne zaklęcie wróżki, lub siła wytrącająca grunt, spod nóg i przygniatająca do spróchniałych desek lokalu.
– Kimś, kogo znasz, lecz mam wrażenie, że będę musiał ci odświeżyć pamięć – głos przemytnika, był silny, nie zdradzał lęku, czy zwątpienia, musiał taki być żył wśród wilków morskich, którzy wyczuwają słabość równie dobrze, co położenie najlepszej karczmy w promieniu mili.
– Zapraszam do tańca – złośliwy grymas, w paroksyzmie nieprzyjaznego uśmiechu zgrał się idealnie z ruchem dłoni – zapraszającym na środek lokalu.
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Nigdy nie słuchasz. Mimo uszu skrupulatnie puszczasz niemal wszystko, co się do ciebie mówi. Tendencję tę starał się twardą ręką wyplenić z ciebie ojciec, gdy okazywało się, że każde przykazane ci polecenie wykonywałeś po swojemu, według własnego widzimisię i w odpowiednim dla ciebie czasie, nie zaś podług jego precyzyjnych wskazówek. Starania te spełzły na niczym — nie nauczyłeś się niczego, może poza jeszcze dokładniejszym odfiltrowywaniem interesujących cię informacji; segregowaniem ich na te bardziej i mniej ważne. Jeszcze lepiej wiesz, na co możesz sobie pozwolić, a pozwalasz przecież na wszystko, bo żyjesz zbyt nierozważnie, żeby odmawiać sobie przyjemności. Z przyjemnością więc kończysz to, co zacząłeś, niepomny ostrzegawczych słów obcego człowieka, który najwyraźniej pod twoimi rękoma też chciałby znaleźć guza. I choć sam szukasz dziś nimi czegoś zgoła innego, nie będziesz oponował i kręcił nosem na to, co chcą ci ofiarować Norny.
W pierwszej kolejności decydujesz się skorzystać z dóbr oferowanych przez barmana. Palcami złowróżbnie bębnisz po nowo otrzymanym szkle, wprawiając w nerwowy ruch wirujące wewnątrz bąbelki. W tobie wszystko — myśli, emocje, energia — wiruje tak samo nerwowo, gwałtownie, z agresją obijając się o ograniczającą je przestrzeń. Ta ogarniająca cię drażliwość wylewa się z ciebie każdą możliwą drogą; przejawia nie tylko w powtarzalnym ruchu dłoni: czujesz przecież, jak drży całe twoje ciało, jak drga ci oko, jak lewa stopa podryguje w rytm odległego odgłosu radia po drugiej stronie ulicy, puszczonego dużo głośniej niż przewiduje sąsiedzka uprzejmość. Trzęsącą się, jakby niepogodzoną ze zbyt szybkim zakończeniem nieporozumienia, ręką ocierasz kącik ust, czując jak coś zaczyna ci na nim ciążyć. Opuszek kciuka zabarwiony masz juchą. Oberwałeś jednak? W ferworze zdarzeń nawet nie zarejestrowałeś tego momentu. Chyba zbyt się przyzwyczaiłeś do tego, że systematycznie ktoś próbuje ci przemodelować mordę. Mógłbyś jeszcze, dla dobra wszystkich, przywyknąć do faktu, że nieszczęścia mają to do siebie, że lubią chodzić parami. Zamiast tego wolisz wkurwiać się niemiłosiernie, że gdy już jedno zmąci twój spokój, kawalkada następnych, niesprzyjających odzyskaniu równowagi zdarzeń mknie ku tobie na złamanie karku.
— Chyba pomyliłeś knajpy — sugerujesz niemal uprzejmie, słowa sącząc przez zaciśnięte zęby, łaskawym gestem odwracając głowę ku młodzikowi. Czy to wreszcie piwo uderza ci do głowy, czy tylko woda sodowa? Zachowywać zaczynasz się jak pan na włościach, mimo że w lokalu jesteś pierwszy raz w życiu i przez ostatnie pięć godzin wyglądałeś, jakby ci tu za karę kazano siedzieć. — Możesz więc darować sobie próby przypominania, bo z takimi degeneratami w życiu się nie zadawałem. Spływaj. — Uprzejmość z coraz większym trudem przechodzi ci przez gardło, żeby jednak utrzymać ją przy sobie jak najdłużej, rozsiadasz się wygodniej przy barze, wzrok wznosząc na sufit, jednoznacznie dając marynarzowi do zrozumienia, że belki stropowe bardziej zaczęły się zajmować niż jego osoba.
W pierwszej kolejności decydujesz się skorzystać z dóbr oferowanych przez barmana. Palcami złowróżbnie bębnisz po nowo otrzymanym szkle, wprawiając w nerwowy ruch wirujące wewnątrz bąbelki. W tobie wszystko — myśli, emocje, energia — wiruje tak samo nerwowo, gwałtownie, z agresją obijając się o ograniczającą je przestrzeń. Ta ogarniająca cię drażliwość wylewa się z ciebie każdą możliwą drogą; przejawia nie tylko w powtarzalnym ruchu dłoni: czujesz przecież, jak drży całe twoje ciało, jak drga ci oko, jak lewa stopa podryguje w rytm odległego odgłosu radia po drugiej stronie ulicy, puszczonego dużo głośniej niż przewiduje sąsiedzka uprzejmość. Trzęsącą się, jakby niepogodzoną ze zbyt szybkim zakończeniem nieporozumienia, ręką ocierasz kącik ust, czując jak coś zaczyna ci na nim ciążyć. Opuszek kciuka zabarwiony masz juchą. Oberwałeś jednak? W ferworze zdarzeń nawet nie zarejestrowałeś tego momentu. Chyba zbyt się przyzwyczaiłeś do tego, że systematycznie ktoś próbuje ci przemodelować mordę. Mógłbyś jeszcze, dla dobra wszystkich, przywyknąć do faktu, że nieszczęścia mają to do siebie, że lubią chodzić parami. Zamiast tego wolisz wkurwiać się niemiłosiernie, że gdy już jedno zmąci twój spokój, kawalkada następnych, niesprzyjających odzyskaniu równowagi zdarzeń mknie ku tobie na złamanie karku.
— Chyba pomyliłeś knajpy — sugerujesz niemal uprzejmie, słowa sącząc przez zaciśnięte zęby, łaskawym gestem odwracając głowę ku młodzikowi. Czy to wreszcie piwo uderza ci do głowy, czy tylko woda sodowa? Zachowywać zaczynasz się jak pan na włościach, mimo że w lokalu jesteś pierwszy raz w życiu i przez ostatnie pięć godzin wyglądałeś, jakby ci tu za karę kazano siedzieć. — Możesz więc darować sobie próby przypominania, bo z takimi degeneratami w życiu się nie zadawałem. Spływaj. — Uprzejmość z coraz większym trudem przechodzi ci przez gardło, żeby jednak utrzymać ją przy sobie jak najdłużej, rozsiadasz się wygodniej przy barze, wzrok wznosząc na sufit, jednoznacznie dając marynarzowi do zrozumienia, że belki stropowe bardziej zaczęły się zajmować niż jego osoba.
Arthur Mortensen
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Pamięć Fenrissona, była dziurawa jak durszlak, jego prowokacja nie przeszła, bez echa, lecz słowa utknęły w bagnie niezdecydowania, chłop widocznie wahał się ruszyć z miejsca, które okupował nie wiedzieć, czy ze strachu, czy z lenistwa, to jednak nie przeszkadzało Arthurowi w podjęciu inicjatywy, ogniki w błękitnych oczach mimowolnie zapłonęły, ciało czuło zbliżającą się wielkimi krokami konfrontację, a świadomość odświeżenia pamięci dodatkowo napędzała do działania.
– Z twoich ust słowa te brzmią, co najmniej żałośnie. Toksyny do reszty wypaliły ci mózg, bo to, że rozsądek straciłeś zaraz po urodzeniu, jest mi wiadome od dawna – ruszył przed siebie, ledwie napoczęte piwo mogło poczekać, karczma i jej wątpliwe przysmaki mogły poczekać, świat wreszcie cały mógł, a jakże poczekać. Wszystko to, było nieistotne, tonęło w morzu błahostek i nic nieznaczących faktów i wydarzeń, była tylko scena, tylko ona i przeciwnik, który czekał, wręcz wyczekiwał jego nadejścia. Krok za krokiem, panując nad oddechem, by nie dać się porwać szalonej chęci wyrwania się z miejsca i pognania wprost na rywala, głupio i destrukcyjnie. Ragnar wyczekiwał być może tego, prowokować potrafił, jego cięty język był przegniły od goryczy, jaką opływało jego życie ślady, jakiego nosił na twarzy i doprawdy nie trzeba było znawcy fizjonomii, by je rozczytać. Agresja i bezwzględność okraszone solidną szczyptą okrucieństwa to tylko przedsmak tego, co czekało w jego duszy, nie wiedział jakie demony go gnębiły, a treści wspomnień nigdy nie dociekał, nie zamierzał, mówiąc szczerze. Daleki był od porywającej, niektórych ciekawości na temat drugiego człowieka, obojętność stanowiła podstawę w przypadku relacji takich jak ta z Ragnarem.
Widział blady strach na twarzy karczmarza, ludzie z kątów izby kryli twarze w ramionach lub zza pustymi butelkami alkoholu gęsto zalegającymi na stołach, niektórzy uciekali chyłkiem, czując podświadomie, że pętanie się tam, gdzie leje się krew i słychać trzask kości, bywa niezwykle niebezpieczne, a co gorsza samemu można trafić na katowski pieniek.
Ostatnie dwa kroki były sprężyste, nagle poderwane ciało wykonało je z niezwykłą szybkością i lekkością, dwutakt zakończony wyjściem do przodu, wystrzeleniem prawej pięści wprost w szczękę przeciwnika, ta płynęła po łuku znacząc swój ślad, rozmywającym się w oczach ogonem, by jeno kątem oka Fenrisson, mógł ją dojrzeć i odpowiednio zareagować.
– Z twoich ust słowa te brzmią, co najmniej żałośnie. Toksyny do reszty wypaliły ci mózg, bo to, że rozsądek straciłeś zaraz po urodzeniu, jest mi wiadome od dawna – ruszył przed siebie, ledwie napoczęte piwo mogło poczekać, karczma i jej wątpliwe przysmaki mogły poczekać, świat wreszcie cały mógł, a jakże poczekać. Wszystko to, było nieistotne, tonęło w morzu błahostek i nic nieznaczących faktów i wydarzeń, była tylko scena, tylko ona i przeciwnik, który czekał, wręcz wyczekiwał jego nadejścia. Krok za krokiem, panując nad oddechem, by nie dać się porwać szalonej chęci wyrwania się z miejsca i pognania wprost na rywala, głupio i destrukcyjnie. Ragnar wyczekiwał być może tego, prowokować potrafił, jego cięty język był przegniły od goryczy, jaką opływało jego życie ślady, jakiego nosił na twarzy i doprawdy nie trzeba było znawcy fizjonomii, by je rozczytać. Agresja i bezwzględność okraszone solidną szczyptą okrucieństwa to tylko przedsmak tego, co czekało w jego duszy, nie wiedział jakie demony go gnębiły, a treści wspomnień nigdy nie dociekał, nie zamierzał, mówiąc szczerze. Daleki był od porywającej, niektórych ciekawości na temat drugiego człowieka, obojętność stanowiła podstawę w przypadku relacji takich jak ta z Ragnarem.
Widział blady strach na twarzy karczmarza, ludzie z kątów izby kryli twarze w ramionach lub zza pustymi butelkami alkoholu gęsto zalegającymi na stołach, niektórzy uciekali chyłkiem, czując podświadomie, że pętanie się tam, gdzie leje się krew i słychać trzask kości, bywa niezwykle niebezpieczne, a co gorsza samemu można trafić na katowski pieniek.
Ostatnie dwa kroki były sprężyste, nagle poderwane ciało wykonało je z niezwykłą szybkością i lekkością, dwutakt zakończony wyjściem do przodu, wystrzeleniem prawej pięści wprost w szczękę przeciwnika, ta płynęła po łuku znacząc swój ślad, rozmywającym się w oczach ogonem, by jeno kątem oka Fenrisson, mógł ją dojrzeć i odpowiednio zareagować.
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:06
Niekiedy ogarnia cię coś w rodzaju strachu. Boisz się, że w nieodpowiednim miejscu, przy niewłaściwych ludziach wyjdzie na jaw czym jesteś, co naprawdę siedzi ci pod skórą, co, wraz z krwią, szumi w żyłach. Nigdy nie uciekasz od konfrontacji — bogowie ci świadkiem, że każdą okazję do rozprostowania rąk chwytasz jak srokę za ogon. Czasem jednak, wbrew stwarzanym pozorom, kalkulujesz własne szanse na pozostanie względnie niezauważonym przez bardziej lub mniej zmroczone pijacką mgłą umysły karczemnych kuracjuszy; czasem, chcąc nieco dłużej upajać się wolnością, raz a dobrze zachłysnąć podarowaną sobie samemu w prezencie swobodą, decydujesz o nałożeniu sobie na pysk kagańca, by jedynie groźnie ujadać, a nie ujebać komukolwiek ręki, mimo że stan, w jakim się znajdujesz, nie wskazywałby nawet na utrzymanie twojego cielska na nogach.
Wiele wysiłku wkładasz teraz w zachowanie spokoju; w to, aby nie dać się sprowokować, aby rozrastające się w tobie, jak inwazyjna narośl, wkurwienie zogniskować na czymkolwiek, co nie ma w sobie choćby krztyny życia. Prawie beztrosko udaje ci się filtrować co drugie słowo wypowiadane w twoją stronę przez natrętnego szczyla. Wyczulonym, niemal wcale niepoddającym się zwodniczemu działaniu trunku zmysłom nie umyka chwila, w której gówniarz, po rzuconych bezmyślnie słowach, bezsensownie rusza w twoją stronę. Głupi, paskudny uśmiech niespodziewanie wykrzywia ci usta i przez ułamek sekundy wyglądasz tak, jakbyś zamiast wychylenia haustu piwa, na raz wypił całą szklankę soku z cytryny. Trochę nawet się tak czujesz, bo wszystko w tobie się skręca, jakby wlany w gardło trunek przedarł się z impetem sztormowej fali aż przez zakurzone korytarze świadomości, wlewając w nie zagubione na przestrzeni czasu wspomnienia.
Po karczmie rozchodzi się znowu nieprzyjemny dźwięk, kiedy potrącony gwałtownie wykonanym ruchem kufel zderza się z powierzchnią blatu, znacząc go szybko rozprzestrzeniającą się po dębowym drewnie plamą. Ciosu niemal udaje ci się uniknąć, niemal zdążasz się odsunąć — szorstkość obcej skóry drażni ci szczękę, nieznacznie rozcinając wargę. Gdybyś tylko się postarał, gdyby bardziej ci zależało, mógłbyś spróbować pochwycić w zęby zaraz niknącą gdzieś z boku, wypadającą poza pole widzenia dłoń.
— Gówno o mnie wiesz, Mortson — cedzisz przez zęby, wyłuskując z pamięci pierwsze lepsze nazwisko, którego brzmienie niezrozumiale przywodzi ci na myśl majaczącą przed twoim nosem facjatę. — Kłapiesz tylko tym durnym dziobem, próbujesz robić z siebie mojego kumpla i nawet nie jesteś świadomy, że mógłbym ci zaraz włożyć rękę po łokieć w gardło i wyrwać z niego twój ozór, żebyś przestał nim wreszcie mleć. — Nie starasz się nawet podnosić głosu, bo w obrębie kontuaru cisza podnosi się wysoko, jakby miała was odgrodzić od reszty pomieszczenia i znajdujących się wewnątrz ludzi ciężkim parawanem. Słowa sączą się z ciebie, jakby przelewały się przez krawędź czary, a ty zostawiasz za sobą przewrócone szkło, koncentrując już teraz wyłącznie na młodym mężczyźnie. Nie zamachujesz się specjalnie mocno ani precyzyjnie, ściśniętą w pięść dłonią, która mknie jakoś niedbale ku przeciwnikowi, masz raczej zamiar zagonić go w jeden z rogów karczmy z dala od wścibskich uszu śniących.
Wiele wysiłku wkładasz teraz w zachowanie spokoju; w to, aby nie dać się sprowokować, aby rozrastające się w tobie, jak inwazyjna narośl, wkurwienie zogniskować na czymkolwiek, co nie ma w sobie choćby krztyny życia. Prawie beztrosko udaje ci się filtrować co drugie słowo wypowiadane w twoją stronę przez natrętnego szczyla. Wyczulonym, niemal wcale niepoddającym się zwodniczemu działaniu trunku zmysłom nie umyka chwila, w której gówniarz, po rzuconych bezmyślnie słowach, bezsensownie rusza w twoją stronę. Głupi, paskudny uśmiech niespodziewanie wykrzywia ci usta i przez ułamek sekundy wyglądasz tak, jakbyś zamiast wychylenia haustu piwa, na raz wypił całą szklankę soku z cytryny. Trochę nawet się tak czujesz, bo wszystko w tobie się skręca, jakby wlany w gardło trunek przedarł się z impetem sztormowej fali aż przez zakurzone korytarze świadomości, wlewając w nie zagubione na przestrzeni czasu wspomnienia.
Po karczmie rozchodzi się znowu nieprzyjemny dźwięk, kiedy potrącony gwałtownie wykonanym ruchem kufel zderza się z powierzchnią blatu, znacząc go szybko rozprzestrzeniającą się po dębowym drewnie plamą. Ciosu niemal udaje ci się uniknąć, niemal zdążasz się odsunąć — szorstkość obcej skóry drażni ci szczękę, nieznacznie rozcinając wargę. Gdybyś tylko się postarał, gdyby bardziej ci zależało, mógłbyś spróbować pochwycić w zęby zaraz niknącą gdzieś z boku, wypadającą poza pole widzenia dłoń.
— Gówno o mnie wiesz, Mortson — cedzisz przez zęby, wyłuskując z pamięci pierwsze lepsze nazwisko, którego brzmienie niezrozumiale przywodzi ci na myśl majaczącą przed twoim nosem facjatę. — Kłapiesz tylko tym durnym dziobem, próbujesz robić z siebie mojego kumpla i nawet nie jesteś świadomy, że mógłbym ci zaraz włożyć rękę po łokieć w gardło i wyrwać z niego twój ozór, żebyś przestał nim wreszcie mleć. — Nie starasz się nawet podnosić głosu, bo w obrębie kontuaru cisza podnosi się wysoko, jakby miała was odgrodzić od reszty pomieszczenia i znajdujących się wewnątrz ludzi ciężkim parawanem. Słowa sączą się z ciebie, jakby przelewały się przez krawędź czary, a ty zostawiasz za sobą przewrócone szkło, koncentrując już teraz wyłącznie na młodym mężczyźnie. Nie zamachujesz się specjalnie mocno ani precyzyjnie, ściśniętą w pięść dłonią, która mknie jakoś niedbale ku przeciwnikowi, masz raczej zamiar zagonić go w jeden z rogów karczmy z dala od wścibskich uszu śniących.
Arthur Mortensen
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:07
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Pozornie nieodłączne przyjazne spojrzenie na świat w labiryncie luster stanowi, jedynie maskę – jedną z wielu, tą człowieka wesołego i rozmarzonego, który dobrym słowem pokrzepi, gdy kryzys w swe szpony druha złapie, tę iluzję od lat doskonalił, dawał podstawy do mniemania, iż jest taki zawsze i nieprzerwanie trwa w swoich świecie, lecz jedynie pozornie, gdyż człowiek jest, jak cebula ma, a jakże warstwy te, które ściągamy i odkrywamy dla przyjaciół, kumpli z pracy i rodziny, a także te, jakich nie ośmielimy się pokazać światu, nie gdy patrzy na nas za dnia, jedynie pod kurtyną nocy ukradkiem pozwalamy, aby ta natura wyszła na jaw dając, tym samym upust swojej żądzy i pragnieniu, jakie w sidłach moralności nas więzi. Mortensen, wcale nie był inny od reszty marynarzy, z jakim na co dzień obcował, co prawda jego światopogląd, opinia o ludziach i cele znacząco różniły się od reszty chłopaków, lecz nie dawał po sobie poznać aż tak dobitnie, iż odbiega od nich. Maska zdobiąca jego oblicze była obrazem dobrego towarzysza, kompana w podróży i pracy, lojalnego przyjaciela, który uśmiech i dobre słowo miał zarezerwowane dla każdego. Kryła się w tym młodzieńcu jednak jakaś cząstka mroku, gorycz wyssana z mlekiem matki, zawód światem i ludźmi, coś, co sprawiało, że w dzieciństwie wymykał się z mieszkania na poddaszu i wałęsał się z innymi mu podobnymi dzieciakami, po dokach i karczmach szukając okazji do bójki, do oskubania frajera, czy wypicia podłego wina. Byli jak sfora zdziczałych kundli, bezwzględna dla ofiary, bawiąca się cierpieniem słabszych, nieumiejętnie wykorzystująca siłę i ulegająca kaprysom, a gdy przychodziły prawdziwe wilki, prawdziwe niebezpieczeństwo, pozbawiona lojalności wobec siebie samych i towarzyszy, rozsypywała się na cząstki, jak butelka szkła przy zetknięciu z brukiem. Słabi i żałośni. Wyrósł z tego nie potrzebował wiele czasu, by zrozumieć błąd tych zachowań, lecz jednocześnie pojął sens, który pchał go w wir tej zabawy, bo to wszystko, to była tylko zabawa, prawda? Szukał więc wśród smętów portowego miasta, wśród najgorszych kanalii, poznawał ten świat, który dopiero był liznął, zagłębiał się weń i nim się obejrzał, ten pochłonął go, nie całkiem, ma się rozumieć, był w tym wszystkim jakiś rozsądek, ziarenko trzeźwości, gdy wychodził na ring w podziemiu „porządnego” lokalu, gdy okładał się na pięści z innym galardem do pierwszej krwi, do utraty przytomności. Adrenalina, poczucie ryzyka, to zagrożenie i przyjemność z igrania z ogniem, budziło w nim coraz większą fascynację i zaciekawienie, jak daleko można sięgnąć i się nie sparzyć? Naturalnie naiwne myślenie smarka owocowało przykrymi konsekwencjami, lecz wyciągał wnioski, sumował dwa do dwóch i powoli uczył się, jak żyć, by przeżyć i co robić, by nie skończyć jako przekąska dla ryb.
Maski, tych miał kilka, jednakże jakby się nie starał, z iloma ślepcami by się nie zadawał, i jak nisko by nie upadł w moralnym zepsuciu, tak zawsze ta iskierka – wiecznie żywa, wiecznie tląca się w piersi, podnosiła go, potrafiła wskrzesić na usta uśmiech, jaki dawał innym nadzieję i podnosił na duchu, samemu nie mając się za wzór, peszył się, wpadał w zakłopotanie, kiedy, ktoś wychwalał jego dobroć, czy uczciwość.
Patrząc na mężczyznę przed sobą, widział uzewnętrznienie swojej natury, tej dzikiej i nieokrzesanej, przez moment zapragnął być taki jak On – bo widział w tym prawdziwą wolność, z dala od kajdan i rozkazów.
Satysfakcja z trafienia nie trwała nawet trzech sekund, coś na kształt formalności, ot uderzenia w gong. Rozchodzi się po ciele i dociera do ciebie, że teraz już nie ma odwrotu, zaczyna się walka. – Nieraz wypada, że należy odświeżyć druhowi pamięć, gdy ta szwankuje. Ten bowiem ma w zwyczaju kłapać bezmyślnie dziobem zapominając o faktach z własnego chędożonego życia. – Wyrwany głos z krtani zabrzmiał bardziej, jak ciche warknięcie, niżeli odpowiedź. Cios spada na twarz, prześlizgując się przez zbyt niską gardę, uderzenie zabiera dech, a ciało bezwładnie zatacza się w tył. Kilka kroków w chaosie, lecz doświadczenie robi swoje, zachowany balans pozwala na momentalny kontratak, wbrew osłabieniu i chwiejności postawy próba wyprowadzenia ciosu zostaje wykonana, a pięść wyrywa się do przodu. Oddech, zbyt płytki, aby przywrócić klarowność obrazu zacieśnia pole widzenia, serce podeszło do gardła, lecz wola walki tli się wyraźnie w oczach.
Maski, tych miał kilka, jednakże jakby się nie starał, z iloma ślepcami by się nie zadawał, i jak nisko by nie upadł w moralnym zepsuciu, tak zawsze ta iskierka – wiecznie żywa, wiecznie tląca się w piersi, podnosiła go, potrafiła wskrzesić na usta uśmiech, jaki dawał innym nadzieję i podnosił na duchu, samemu nie mając się za wzór, peszył się, wpadał w zakłopotanie, kiedy, ktoś wychwalał jego dobroć, czy uczciwość.
Patrząc na mężczyznę przed sobą, widział uzewnętrznienie swojej natury, tej dzikiej i nieokrzesanej, przez moment zapragnął być taki jak On – bo widział w tym prawdziwą wolność, z dala od kajdan i rozkazów.
Satysfakcja z trafienia nie trwała nawet trzech sekund, coś na kształt formalności, ot uderzenia w gong. Rozchodzi się po ciele i dociera do ciebie, że teraz już nie ma odwrotu, zaczyna się walka. – Nieraz wypada, że należy odświeżyć druhowi pamięć, gdy ta szwankuje. Ten bowiem ma w zwyczaju kłapać bezmyślnie dziobem zapominając o faktach z własnego chędożonego życia. – Wyrwany głos z krtani zabrzmiał bardziej, jak ciche warknięcie, niżeli odpowiedź. Cios spada na twarz, prześlizgując się przez zbyt niską gardę, uderzenie zabiera dech, a ciało bezwładnie zatacza się w tył. Kilka kroków w chaosie, lecz doświadczenie robi swoje, zachowany balans pozwala na momentalny kontratak, wbrew osłabieniu i chwiejności postawy próba wyprowadzenia ciosu zostaje wykonana, a pięść wyrywa się do przodu. Oddech, zbyt płytki, aby przywrócić klarowność obrazu zacieśnia pole widzenia, serce podeszło do gardła, lecz wola walki tli się wyraźnie w oczach.
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:07
Dawno nie czułeś się tak zażenowany — gdybyś miał tylko trochę więcej oleju w głowie, trochę więcej pewności, że po wyjściu z karczmy trafisz na swoich kompanów, a nie będziecie się wzajemnie całą noc szukać po mieście, wkurwiając z coraz durniejszych powodów wymyślanych jak bajki na poczekaniu, rzuciłbyś to wszystko w cholerę, zostawił za sobą cały ten syf, do którego istnienia w sporej części się przyczyniłeś, i wyszedłbyś na przesiąknięte letnim ciepłem powietrze, na ten niby-zmrok, tę niby-noc, która bezwzględna jest dla takich gnojów, jak ty, nie dając im ukryć się w dobrze znanych pieleszach ciemności. Uczucie to — konsternacja tym, w jakim kierunku potoczyła się zaistniała sytuacja — oblepia cię całego, nie tylko z zewnątrz, masz bowiem wrażenie, że w środku cały lepisz się od skonfundowania, jakby każda chwila trwającego w karczmie spotkania przenikała przez pory skóry, przymuszając do opierania się na konkretnych zachowaniach; do wykonywania określonych czynności, których konsekwencje odczuwać będziesz nazajutrz nie tylko fizycznym bólem, ale też zapobiegliwie nakładanymi na ciebie reglamentacjami jeszcze bardziej piętnującymi cię w niektórych kręgach, w jakich zwykłeś się obracać.
— Nie jestem dla takich smarków, jak ty, pierdoloną niańką, żeby trzy dni pod jednym dachem zrobiły z ciebie mojego druha. — Rezygnujesz na dobre z jakiegokolwiek dawkowania uprzejmości; dajesz z nią sobie spokój w ogóle, konstatując wreszcie, że przed laty popełniłeś błąd, pod wpływem obrażeń pozwalając na nadmierne spoufalenie się z gnojem, którego już wtedy miałeś nadzieję nie spotkać nigdy więcej. Coś — jakaś złośliwa część duszy — podpowiada ci jednak, że teraz za późno jest już na naprostowanie sytuacji; że ten narwany szczyl na dobre przyczepił się do ciebie jak rzep do ogona.
Krzywisz się na to porównanie i na zaistnienie takiej możliwości — tego, że w dziwnym zbiegu okoliczności Norny postanowiły spleść wasze życie jedną ze swoich niewidzialnych, kurewsko przeszkadzających w normalnym funkcjonowaniu nici tak skutecznie, że żadną siłą jej nie zerwiesz, choć tej więcej masz niż przeciętny człowiek — jakbyś rozgryzł właśnie niedojrzałą, cierpką borówkę, której nieprzyjemny smak oplótł ci się wokół języka. Mimowolnie spluwasz na posadzkę i tak nieznośnie zafajdaną płynami natury trudnej do zidentyfikowania, poza mirażem gorzkiego posmaku pozbywając się też zaległej ci na wardze krwi.
Przed kolejnym, wymierzonym w twoją stronę ciosem odsuwasz się z niejaką irytacją, bo podświadomie liczyłeś już, że jedno, solidne zdzielenie młokosa po ryju zamknie drogę jego sztubackim zapędom. Bo ty, na bogów, naprawdę nie masz ochoty kończyć wieczoru na podwójnej bójce. Nie dzisiaj, kiedy tak niezbędne jest ci utrzymanie nerwów na wodzy; kiedy nie powinieneś pozwolić sobie spuszczać samego siebie ze smyczy. Nie umiesz więc określić, czy przed posłaniem w jego stronę następnej fangi powstrzymuje cię zmartwychwstały zdrowy rozsądek, czy tylko zasłyszany urywek rozmowy zaniepokojonego zajściem barmana rozważającego wezwanie policji — mknącą już ku marynarzowi rękę rozwierasz nagle, by zacisnąć palce na jego koszuli i nie hamując impetu, z jakim wyrzuciłeś w przód dłoń, przyciskasz ciało chłopaka do ściany. Ze świadomością konsekwencji takiego gestu, nachylasz się nad nim. Wciąż przyległy do jego skóry zapach morza i statku drażni ci nozdrza i ciebie w ogóle, szarpiąc za pogrzebane wspomnienia dzieciństwa.
— Daj sobie na wstrzymanie, jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek świecić przed ludźmi piękną buzią — syczysz przez zaciśnięte zęby, byleby nie dać rozwiązać się językowi, na końcu którego drażnią cię formujące się, ostrzejsze słowa. — I zrób wszystkim tę uprzejmość, że dokończysz w spokoju serwowane tu siki. Na ciepło smakują jeszcze gorzej. — Nawet powieka ci nie drga przy moralizowaniu gnoja, mimo że sam kilkanaście minut wcześniej powinieneś zastosować się do własnej rady.
— Nie jestem dla takich smarków, jak ty, pierdoloną niańką, żeby trzy dni pod jednym dachem zrobiły z ciebie mojego druha. — Rezygnujesz na dobre z jakiegokolwiek dawkowania uprzejmości; dajesz z nią sobie spokój w ogóle, konstatując wreszcie, że przed laty popełniłeś błąd, pod wpływem obrażeń pozwalając na nadmierne spoufalenie się z gnojem, którego już wtedy miałeś nadzieję nie spotkać nigdy więcej. Coś — jakaś złośliwa część duszy — podpowiada ci jednak, że teraz za późno jest już na naprostowanie sytuacji; że ten narwany szczyl na dobre przyczepił się do ciebie jak rzep do ogona.
Krzywisz się na to porównanie i na zaistnienie takiej możliwości — tego, że w dziwnym zbiegu okoliczności Norny postanowiły spleść wasze życie jedną ze swoich niewidzialnych, kurewsko przeszkadzających w normalnym funkcjonowaniu nici tak skutecznie, że żadną siłą jej nie zerwiesz, choć tej więcej masz niż przeciętny człowiek — jakbyś rozgryzł właśnie niedojrzałą, cierpką borówkę, której nieprzyjemny smak oplótł ci się wokół języka. Mimowolnie spluwasz na posadzkę i tak nieznośnie zafajdaną płynami natury trudnej do zidentyfikowania, poza mirażem gorzkiego posmaku pozbywając się też zaległej ci na wardze krwi.
Przed kolejnym, wymierzonym w twoją stronę ciosem odsuwasz się z niejaką irytacją, bo podświadomie liczyłeś już, że jedno, solidne zdzielenie młokosa po ryju zamknie drogę jego sztubackim zapędom. Bo ty, na bogów, naprawdę nie masz ochoty kończyć wieczoru na podwójnej bójce. Nie dzisiaj, kiedy tak niezbędne jest ci utrzymanie nerwów na wodzy; kiedy nie powinieneś pozwolić sobie spuszczać samego siebie ze smyczy. Nie umiesz więc określić, czy przed posłaniem w jego stronę następnej fangi powstrzymuje cię zmartwychwstały zdrowy rozsądek, czy tylko zasłyszany urywek rozmowy zaniepokojonego zajściem barmana rozważającego wezwanie policji — mknącą już ku marynarzowi rękę rozwierasz nagle, by zacisnąć palce na jego koszuli i nie hamując impetu, z jakim wyrzuciłeś w przód dłoń, przyciskasz ciało chłopaka do ściany. Ze świadomością konsekwencji takiego gestu, nachylasz się nad nim. Wciąż przyległy do jego skóry zapach morza i statku drażni ci nozdrza i ciebie w ogóle, szarpiąc za pogrzebane wspomnienia dzieciństwa.
— Daj sobie na wstrzymanie, jeśli chcesz jeszcze kiedykolwiek świecić przed ludźmi piękną buzią — syczysz przez zaciśnięte zęby, byleby nie dać rozwiązać się językowi, na końcu którego drażnią cię formujące się, ostrzejsze słowa. — I zrób wszystkim tę uprzejmość, że dokończysz w spokoju serwowane tu siki. Na ciepło smakują jeszcze gorzej. — Nawet powieka ci nie drga przy moralizowaniu gnoja, mimo że sam kilkanaście minut wcześniej powinieneś zastosować się do własnej rady.
Arthur Mortensen
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:07
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Strach w oczach barmana, ten sam objaw paniki, którą niedawno obserwował w rozbieganych oczach mężczyzn zaczepiających Ragnara. Świadomość tego jak jest postrzegany, jak całe to zajście zapisze się we wspomnieniach tych ludzi. Prowokacja lokalnych pijaczków zostanie zapomniana, rozmyje się na tle krwawych wydarzeń, jakie rozegrały się na deskach tego lokalu.
Niby nie pierwszyzna, miejsca takie jak to przyciągały ludzi lubiących tanie atrakcje, lecz sporadycznie trafiało się na tak nieprzyjemne obrazki. Czający się podskórnie niewypowiedziany gniew lustrujący się na twarzy nieznajomego odbierany przez większość spoglądających na niego ludzi sprawiał, że ten nabierał jeszcze bardziej złowrogiego wyrazu, być może strach, panika i zwątpienie zasiane w sercach klientów baru teraz rozkwitały? Tego nie wiedział. On sam nie należał do tej grupy. Widział i miał styczność z ludźmi gorszymi od Fenrissona, dla niego ten pozostawał po ich pierwszym spotkaniu osobą bardziej skrzywdzoną przez los, głośno ujadającą i ślepo poddającą się emocjom, niżeli kimś, kto mógł wzbudzać postrach. To, że głośno wyrażał swoje zdanie, używał przekleństw i nie wahał się połamać gnatów nieznajomym, którzy absolutnie nie byli przygotowani na taką konfrontację, nie stawiało go w dobrym świetle. Obrazem swym raczej prezentował żałość i nędzę, jakie swe teatrum mają w jego duszy emocje, z jakimi sobie nie radził, być może traumy z dzieciństwa lub wczesnej młodości. W konsekwencji to wszystko osłabiało go bardziej, niżeli świadczyło o jego sile.
Mortensen nie uląkł się, słowom rzucanym przez mężczyznę, błękit oczu złagodniał mimowolnie. Nawet poczuł do coś na kształt współczucia. Jego głos odbijał się echem od ścian lokalu, lecz był bezwartościowym krzykiem, być może pod maską tych słów krył się błagalny przekaz, wołanie o pomoc?
Obserwacja jego ruchów, tego jak spluwa na ziemię i rozpalony własnymi słowami nakręca się coraz bardziej uświadamia go, że jedynym sposobem na powstrzymanie tego szaleństwa jest i zawsze była pacyfikacja – ostra i brutalna, bo nienauczony innego języka, tylko to znał, tylko to rozumiał jego przeciwnik.
Jego dłoń, jak wilcza łapa przyciska do ściany, lecz po czasie przemytnik wyślizguje się z chwytu. Spogląda na rozpalone – gniewne oczy. Jad, którym, ten z taką lubością ciska spływa po marynarzu, bez śladu irytacji, wręcz na przekór pozostając spokojny. Jego groźby są czczą gadką narwańca odurzonego adrenaliną i alkoholem.
Krok ku mężczyźnie, płynny i niemal taneczny, drugi – skracający dystans, po nim następuje cios. Krótki prawy prosty, wprost w podbródek, by udławił się własnymi słowami, myśl nieprzyjazna, ale jakże prawdziwa przemyka przez umysł, gdy cios zostaje wyprowadzony.
Niby nie pierwszyzna, miejsca takie jak to przyciągały ludzi lubiących tanie atrakcje, lecz sporadycznie trafiało się na tak nieprzyjemne obrazki. Czający się podskórnie niewypowiedziany gniew lustrujący się na twarzy nieznajomego odbierany przez większość spoglądających na niego ludzi sprawiał, że ten nabierał jeszcze bardziej złowrogiego wyrazu, być może strach, panika i zwątpienie zasiane w sercach klientów baru teraz rozkwitały? Tego nie wiedział. On sam nie należał do tej grupy. Widział i miał styczność z ludźmi gorszymi od Fenrissona, dla niego ten pozostawał po ich pierwszym spotkaniu osobą bardziej skrzywdzoną przez los, głośno ujadającą i ślepo poddającą się emocjom, niżeli kimś, kto mógł wzbudzać postrach. To, że głośno wyrażał swoje zdanie, używał przekleństw i nie wahał się połamać gnatów nieznajomym, którzy absolutnie nie byli przygotowani na taką konfrontację, nie stawiało go w dobrym świetle. Obrazem swym raczej prezentował żałość i nędzę, jakie swe teatrum mają w jego duszy emocje, z jakimi sobie nie radził, być może traumy z dzieciństwa lub wczesnej młodości. W konsekwencji to wszystko osłabiało go bardziej, niżeli świadczyło o jego sile.
Mortensen nie uląkł się, słowom rzucanym przez mężczyznę, błękit oczu złagodniał mimowolnie. Nawet poczuł do coś na kształt współczucia. Jego głos odbijał się echem od ścian lokalu, lecz był bezwartościowym krzykiem, być może pod maską tych słów krył się błagalny przekaz, wołanie o pomoc?
Obserwacja jego ruchów, tego jak spluwa na ziemię i rozpalony własnymi słowami nakręca się coraz bardziej uświadamia go, że jedynym sposobem na powstrzymanie tego szaleństwa jest i zawsze była pacyfikacja – ostra i brutalna, bo nienauczony innego języka, tylko to znał, tylko to rozumiał jego przeciwnik.
Jego dłoń, jak wilcza łapa przyciska do ściany, lecz po czasie przemytnik wyślizguje się z chwytu. Spogląda na rozpalone – gniewne oczy. Jad, którym, ten z taką lubością ciska spływa po marynarzu, bez śladu irytacji, wręcz na przekór pozostając spokojny. Jego groźby są czczą gadką narwańca odurzonego adrenaliną i alkoholem.
Krok ku mężczyźnie, płynny i niemal taneczny, drugi – skracający dystans, po nim następuje cios. Krótki prawy prosty, wprost w podbródek, by udławił się własnymi słowami, myśl nieprzyjazna, ale jakże prawdziwa przemyka przez umysł, gdy cios zostaje wyprowadzony.
Bezimienny
Re: What the hell are morals? (A. Mortensen & R. Fenrisson, lipiec 1994) Nie 10 Gru - 0:07
Może jest w tym trochę racji — że nie rozumiesz innego języka niż przemoc; że zazwyczaj siłą rozwiązujesz wszelkie problemy i w agresji doszukujesz się jedynego, możliwego środka, który magicznie, lepiej nawet niż wszelkiego rodzaju czary, zapobiegnie wszystkim twoim kłopotom, jednocześnie jednak wywołując nowe. Tak przecież jest łatwiej: torować sobie drogę przez życie, przez zarastające je chaszcze komplikacji argumentami siły; takiej mowy uczono cię już od szczeniaka: przyglądałeś się uważnie dawanym przez ojca lekcjom, rodzicielskie nauki wsiąkały szybko i głęboko w chłonną glebę umysłu, a portowe towarzystwo, w jakim przyszło ci dorastać, skutecznie konserwowało pozyskaną wiedzę, nadając jej wyrazistości i ostrości, na przestrzeni lat pozwalając ci zyskać pewność, że tylko w taki sposób będziesz mógł pokazać światu, że to ty jesteś królem — wśród setek równych tobie króli, wychowanych na identycznej zasadzie prawa silniejszego.
Mimo wszystko wiesz jednak, kiedy należy zamknąć paszczę; kiedy nadchodzi ten moment, gdy bezsensowne ujadanie i rzucanie się przestają spełniać rolę, jaką chcesz, by spełniały, i prowadzi cię wyłącznie w ślepy zaułek, w którym pozbawiony będziesz możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Mimo wszystko potrafisz też rozmawiać normalnie, w ten sam sposób, w jaki zwracała się do ciebie — do Abigel i do Safíra, nawet do ojca — matka; potrafisz założyć własnym emocjom kaganiec na pysk i zamknąć je w klatkach, po prostu zazwyczaj dużo lepiej czujesz się, dając im i sobie swobodę funkcjonowania.
Dlatego odpuszczasz, chociaż wciąż kotłuje się w tobie rozdrażnienie, zawodząc za każdym razem, kiedy uświadamiasz sobie, jak kurewsko nielogicznie postępują inni (jakbyś sam był lepszy; jakby twoim zachowaniem kierowała wyłącznie logika). Nie dostrzegając jakiegokolwiek braku reakcji, nieco tylko zwalniasz chwyt i zmniejszasz nacisk na klatkę piersiową gówniarza, właściwie pozwalając mu się oswobodzić. Szpetny uśmiech ponownie wykrzywia ci mordę, kiedy pociemniałym wciąż spojrzeniem suniesz za jego sylwetką, starając się skupić uwagę na następnych ruchach marynarza, bo przyspieszone, galopujące wręcz serce tłukące się o jego klatkę sugeruje ci, że może wcale nie skończyć się na polubownym rozejściu w swoje strony — że tak, jak zaczął, tak chce skończyć rozmowę pięściami. A ty masz, tak zwyczajnie, już, kurwa, dość.
Odsuwasz się w ostatniej chwili, nim zwinięta w pięść dłoń sięga celu. Muśnięcie obcej skóry na policzku, ledwie przetarcie, subtelny pocałunek Norn życzących ci szczęścia, jest jedynym śladem po mało wysublimowanej próbie zamknięcia konwersacji. Zgrzytasz zębami ze złości, decydując się tylko serdecznie pozdrowić szczyla środkowym palcem, odwracając się ku niemu plecami, bo sam sprawę uważasz za zamkniętą.
— Nie próbuj wchodzić mi więcej w drogę, bo następnym razem skończysz z powyrywanymi rękoma. — Rzucasz kolejną, uprzejmą radą, nie racząc go choćby ulotnym spojrzeniem, kiedy zmierzasz do drzwi, by jednak pozostałe w tobie nerwy rozchodzić na mieście.
Ragnar i Arthur z tematu
Mimo wszystko wiesz jednak, kiedy należy zamknąć paszczę; kiedy nadchodzi ten moment, gdy bezsensowne ujadanie i rzucanie się przestają spełniać rolę, jaką chcesz, by spełniały, i prowadzi cię wyłącznie w ślepy zaułek, w którym pozbawiony będziesz możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Mimo wszystko potrafisz też rozmawiać normalnie, w ten sam sposób, w jaki zwracała się do ciebie — do Abigel i do Safíra, nawet do ojca — matka; potrafisz założyć własnym emocjom kaganiec na pysk i zamknąć je w klatkach, po prostu zazwyczaj dużo lepiej czujesz się, dając im i sobie swobodę funkcjonowania.
Dlatego odpuszczasz, chociaż wciąż kotłuje się w tobie rozdrażnienie, zawodząc za każdym razem, kiedy uświadamiasz sobie, jak kurewsko nielogicznie postępują inni (jakbyś sam był lepszy; jakby twoim zachowaniem kierowała wyłącznie logika). Nie dostrzegając jakiegokolwiek braku reakcji, nieco tylko zwalniasz chwyt i zmniejszasz nacisk na klatkę piersiową gówniarza, właściwie pozwalając mu się oswobodzić. Szpetny uśmiech ponownie wykrzywia ci mordę, kiedy pociemniałym wciąż spojrzeniem suniesz za jego sylwetką, starając się skupić uwagę na następnych ruchach marynarza, bo przyspieszone, galopujące wręcz serce tłukące się o jego klatkę sugeruje ci, że może wcale nie skończyć się na polubownym rozejściu w swoje strony — że tak, jak zaczął, tak chce skończyć rozmowę pięściami. A ty masz, tak zwyczajnie, już, kurwa, dość.
Odsuwasz się w ostatniej chwili, nim zwinięta w pięść dłoń sięga celu. Muśnięcie obcej skóry na policzku, ledwie przetarcie, subtelny pocałunek Norn życzących ci szczęścia, jest jedynym śladem po mało wysublimowanej próbie zamknięcia konwersacji. Zgrzytasz zębami ze złości, decydując się tylko serdecznie pozdrowić szczyla środkowym palcem, odwracając się ku niemu plecami, bo sam sprawę uważasz za zamkniętą.
— Nie próbuj wchodzić mi więcej w drogę, bo następnym razem skończysz z powyrywanymi rękoma. — Rzucasz kolejną, uprzejmą radą, nie racząc go choćby ulotnym spojrzeniem, kiedy zmierzasz do drzwi, by jednak pozostałe w tobie nerwy rozchodzić na mieście.
Ragnar i Arthur z tematu