a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000)
2 posters
Bezimienny
a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:49
Z każdym dniem świadomość straty uderza mnie coraz mocniej.
Nie wiem, co mam robić (odnoszę wrażenie, jakby wszystko we mnie na przemian wrzało i zamarzało, kurczyło się i rozrastało do niemożliwych do utrzymania rozmiarów — konieczność wyrzucenia, wyplucia z siebie emocji ściera się z obowiązkiem zachowania twarzy, który odległym wspomnieniem uciska mi nerwy, pozbawiając możliwości wykonania czegokolwiek);
czym powinnam się zająć (wszystko, o czym pomyślę, wydaje się niewłaściwe; usilnie staram się uciekać od obowiązku posprzątania własnego życia — nie tylko mieszkania, ale właśnie całego życia, poukładania każdego elementu od nowa, dopasowania ich do nowej rzeczywistości — że na niczym nie jestem w stanie skupić się dłużej, myśli przeskakują mi między potrzebą wyjścia do pracy, gotowaniem, przejrzeniem każdej książki po kolei, jakby pomiędzy ich kartami kryły się odpowiedzi na nieuformowane jeszcze pytania);
jak się zachować (płacz, krzyk, śmiech grzęzną mi w gardle, każą zagrzebywać się w pościeli, głowę chować pod stertę poduszek, gdzie na włóknach poszewek wciąż odnaleźć jestem w stanie jego zapach).
Zagubienie sprawia, że trudno mi oddychać, jakbym zapomniała, jak robić to poprawnie; powoduje, że całe ciało wydaje mi się tak bardzo, nieznośnie wręcz ciężkie — do tego stopnia, jakby zaraz miało zespolić się z podłogą, wniknąć w jej strukturę głęboko, umościć się pomiędzy włóknami drewna i zostać tam już na zawsze; prowadzi do tego, że rzeczywistość jeszcze bardziej wymyka mi się z rąk, co rusz na kilka długich godzin zacinając się, jak zepsuta kaseta i odtwarzając w kółko i w kółko i w kółko tę samą czynność, tę samą sekwencję zdarzeń. Kiedy wreszcie świat zdaje się znowu wpadać w sobie znajomy rytm, wciągając mnie na powrót w swoje trybiki, nie umiem stwierdzić, jak długo leżę na podłodze, przyciskając policzek do chropowatości drewnianych paneli i odciskając na skórze niewidoczne na pierwszy rzut oka ślady niedokładności. Próbujące zacisnąć się na deskach palce, choć zdrętwiałe, od kilku chwil bezwiednie wybijają docierający do mnie gdzieś zza ściany — może z mieszkania pode mną? — rytmiczny, monotonny odgłos.
Unosząc się nieznacznie na łokciu, wsłuchuję się w ten jednostajny, przywodzący na myśl szybkie bicie serca dźwięk — nieco dłuższy moment zajmuje mi zorientowanie się, czym faktycznie jest i skąd dokładnie się przesącza. Nieco niezdarnie, z obolałymi od zbyt długiego pozostawania w jednej pozycji kośćmi, ostrożnie podchodzę do drzwi. Echo uporczywego pukania rezonuje we mnie nieprzyjemnie, jakby coś próbowało rozłupać mnie od środka. I niemal się udaje, gdy łomot przenosi się do mojego mieszkania. Serce podchodzi mi do gardła, kiedy drzwi podskakują w takt uderzających o nie kłykci. Ociągam się — naiwnie wierzę, że uda mi się przeczekać tę dziwną chwilę — jednak nie potrafię kompletnie zignorować niosącej się pogłosem prośby. Już nic gorszego przecież mnie nie spotka. Nie może.
— Coś się stało? — Nie kojarzę kobiecej twarzy, która ukazuje mi się w szczelinie uchylonych drzwi.
Nie wiem, co mam robić (odnoszę wrażenie, jakby wszystko we mnie na przemian wrzało i zamarzało, kurczyło się i rozrastało do niemożliwych do utrzymania rozmiarów — konieczność wyrzucenia, wyplucia z siebie emocji ściera się z obowiązkiem zachowania twarzy, który odległym wspomnieniem uciska mi nerwy, pozbawiając możliwości wykonania czegokolwiek);
czym powinnam się zająć (wszystko, o czym pomyślę, wydaje się niewłaściwe; usilnie staram się uciekać od obowiązku posprzątania własnego życia — nie tylko mieszkania, ale właśnie całego życia, poukładania każdego elementu od nowa, dopasowania ich do nowej rzeczywistości — że na niczym nie jestem w stanie skupić się dłużej, myśli przeskakują mi między potrzebą wyjścia do pracy, gotowaniem, przejrzeniem każdej książki po kolei, jakby pomiędzy ich kartami kryły się odpowiedzi na nieuformowane jeszcze pytania);
jak się zachować (płacz, krzyk, śmiech grzęzną mi w gardle, każą zagrzebywać się w pościeli, głowę chować pod stertę poduszek, gdzie na włóknach poszewek wciąż odnaleźć jestem w stanie jego zapach).
Zagubienie sprawia, że trudno mi oddychać, jakbym zapomniała, jak robić to poprawnie; powoduje, że całe ciało wydaje mi się tak bardzo, nieznośnie wręcz ciężkie — do tego stopnia, jakby zaraz miało zespolić się z podłogą, wniknąć w jej strukturę głęboko, umościć się pomiędzy włóknami drewna i zostać tam już na zawsze; prowadzi do tego, że rzeczywistość jeszcze bardziej wymyka mi się z rąk, co rusz na kilka długich godzin zacinając się, jak zepsuta kaseta i odtwarzając w kółko i w kółko i w kółko tę samą czynność, tę samą sekwencję zdarzeń. Kiedy wreszcie świat zdaje się znowu wpadać w sobie znajomy rytm, wciągając mnie na powrót w swoje trybiki, nie umiem stwierdzić, jak długo leżę na podłodze, przyciskając policzek do chropowatości drewnianych paneli i odciskając na skórze niewidoczne na pierwszy rzut oka ślady niedokładności. Próbujące zacisnąć się na deskach palce, choć zdrętwiałe, od kilku chwil bezwiednie wybijają docierający do mnie gdzieś zza ściany — może z mieszkania pode mną? — rytmiczny, monotonny odgłos.
Unosząc się nieznacznie na łokciu, wsłuchuję się w ten jednostajny, przywodzący na myśl szybkie bicie serca dźwięk — nieco dłuższy moment zajmuje mi zorientowanie się, czym faktycznie jest i skąd dokładnie się przesącza. Nieco niezdarnie, z obolałymi od zbyt długiego pozostawania w jednej pozycji kośćmi, ostrożnie podchodzę do drzwi. Echo uporczywego pukania rezonuje we mnie nieprzyjemnie, jakby coś próbowało rozłupać mnie od środka. I niemal się udaje, gdy łomot przenosi się do mojego mieszkania. Serce podchodzi mi do gardła, kiedy drzwi podskakują w takt uderzających o nie kłykci. Ociągam się — naiwnie wierzę, że uda mi się przeczekać tę dziwną chwilę — jednak nie potrafię kompletnie zignorować niosącej się pogłosem prośby. Już nic gorszego przecież mnie nie spotka. Nie może.
— Coś się stało? — Nie kojarzę kobiecej twarzy, która ukazuje mi się w szczelinie uchylonych drzwi.
Yasmin Forfang
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Yasmin ForfangŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Oslo, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : florystka w kwiaciarni Rosenkrantzów i projektantka biżuterii
Wykształcenie : średnie
Totem : gronostaj
Atuty : odporny (I), opiekun roślin (II)
Statystyki : charyzma: 12 / flora i fauna: 18 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 13 / wiedza ogólna: 12
To miał być zwykły dzień. Praca, praca i jeszcze raz praca. Przez długi czas nic nie wskazywało na to, że to się zmieni. Yasmin zajmowała się kwiatami, tworzyła bukiety i tworzyła dla nich ozdoby. Wydawało jej się, że wszystko będzie jak zwykle, ale życie ma to do siebie, że jest nieprzewidywalne. Chociaż do jej obowiązków nie należało doręczanie bukietów do domu, bo mieli od tego inną osobę, tym razem pod nieobecność kuriera, zapytano ją właśnie. Mówiła, że ma jeszcze co robić i lepiej wziąć kogoś innego do tego zajęcia, ale ostatecznie stanęło na tym, że wyruszyła w drogę. Obiecano jej, że wyjdzie wcześniej, zaraz po tym jak dostarczy kwiaty, ale nie to skłoniło ją do podjęcia się tego zadania. Po prostu nie chciała się kłócić, bo mogłaby sobie tylko zaszkodzić, a poza tym, co jej szkodziło? Nic. Dlatego owinęła kwiaty papierem, by nie zmarzły i poszła pod wskazany adres. Miała nadzieję, że pójdzie szybko i po prostu będzie mogła się zająć swoimi sprawami.
Yas znalazła odpowiedni adres i zapukała do drzwi. Niestety nikt jej nie odpowiedział. Zapukała znowu i dalej nic. Zrezygnowana zastanawiała się, co z tym zrobić. Bo przecież nie zostawi bukietu pod wejściem. Nie wypadało nawet tak zrobić, szkoda kwiatów i to mogłoby zostać źle odebrane.
Wzięła więc głęboki oddech i ruszyła dalej. Postanowiła zapukać do sąsiada, czy czasem nie mógłby jej pomóc i dostarczyć bukiet, bo nie miała zamiaru sterczeć pod drzwiami przez – być może – kilka godzin.
I znów zapukała energicznie, ale nikt jej nie odpowiedział.
- Jest tam ktoś? - zapytała i dopiero gdy zapukała po raz drugi, usłyszała, że ktoś zmierza w jej kierunku. Chwilę później ujrzała kobiecą twarz.
- Dzień dobry – powiedziała grzecznie. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałam zapytać, czy mogę zostawić ten bukiet u pani? - pokazała jej go, by nie pomyślała, że to tylko próba jakiegoś oszustwa i chce się dostać do środka czy coś.
- Jestem z kwiaciarni „Belladonna” – wyjaśniła. - Niestety u sąsiadów nikogo nie ma, a nie uśmiecha mi się czekać być może kilku godzin pod drzwiami – powiedziała z nadzieją, że owa kobieta się zlituje nad nią.
- Oczywiście zrozumiem jeśli się pani nie zgodzi – dodała szybko. Bo niby dlaczego miałaby się zgodzić? - Poza tym chyba przyszłam nie w porę… - powiedziała bardziej do siebie, niż do niej. Jej twarz była jednak naznaczona smutkiem. Yasmin znała się na ludziach, widziała niejedno i przeżyła swoje. Coś się musiało wydarzyć, ale czy powinna pytać?
- Proszę o wybaczenie, już mnie nie ma – naprawdę miała ochoty odchodzić, ale co tam po niej? Spojrzała jeszcze raz na kobietę i miała chęć ją przytulić. Naprawdę!
Posłała jej niepewne spojrzenie i nie zrobiła ani kroku wstecz. Nadal tam stała i nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Z jednej strony wypadało odejść, a z drugiej zapytać, czy może jakoś pomóc. Ciemne oczy panny Forfang patrzyły na nieznajomą uważnie, lecz nie nachalnie. To było spojrzenie pełne ciepła i zrozumienia. Kiedy świat wywraca się komuś do góry nogami, odbija się to właśnie w oczach. Te zawsze wołały niemym głosem o pomoc. Bo ciało potrafi oszukać, można się uśmiechać, ale spojrzenie nie okłamuje. Odbija się w nim wszystko to, co czuje serce i umysł. Ona też przez długi czas zapewniała innych, że wszystko jest dobrze, ale tak nie było. Teraz widziała właśnie to samo i nie była pewna, czy to dobrze, że tam się znalazła, czy nie...
Yas znalazła odpowiedni adres i zapukała do drzwi. Niestety nikt jej nie odpowiedział. Zapukała znowu i dalej nic. Zrezygnowana zastanawiała się, co z tym zrobić. Bo przecież nie zostawi bukietu pod wejściem. Nie wypadało nawet tak zrobić, szkoda kwiatów i to mogłoby zostać źle odebrane.
Wzięła więc głęboki oddech i ruszyła dalej. Postanowiła zapukać do sąsiada, czy czasem nie mógłby jej pomóc i dostarczyć bukiet, bo nie miała zamiaru sterczeć pod drzwiami przez – być może – kilka godzin.
I znów zapukała energicznie, ale nikt jej nie odpowiedział.
- Jest tam ktoś? - zapytała i dopiero gdy zapukała po raz drugi, usłyszała, że ktoś zmierza w jej kierunku. Chwilę później ujrzała kobiecą twarz.
- Dzień dobry – powiedziała grzecznie. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałam zapytać, czy mogę zostawić ten bukiet u pani? - pokazała jej go, by nie pomyślała, że to tylko próba jakiegoś oszustwa i chce się dostać do środka czy coś.
- Jestem z kwiaciarni „Belladonna” – wyjaśniła. - Niestety u sąsiadów nikogo nie ma, a nie uśmiecha mi się czekać być może kilku godzin pod drzwiami – powiedziała z nadzieją, że owa kobieta się zlituje nad nią.
- Oczywiście zrozumiem jeśli się pani nie zgodzi – dodała szybko. Bo niby dlaczego miałaby się zgodzić? - Poza tym chyba przyszłam nie w porę… - powiedziała bardziej do siebie, niż do niej. Jej twarz była jednak naznaczona smutkiem. Yasmin znała się na ludziach, widziała niejedno i przeżyła swoje. Coś się musiało wydarzyć, ale czy powinna pytać?
- Proszę o wybaczenie, już mnie nie ma – naprawdę miała ochoty odchodzić, ale co tam po niej? Spojrzała jeszcze raz na kobietę i miała chęć ją przytulić. Naprawdę!
Posłała jej niepewne spojrzenie i nie zrobiła ani kroku wstecz. Nadal tam stała i nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Z jednej strony wypadało odejść, a z drugiej zapytać, czy może jakoś pomóc. Ciemne oczy panny Forfang patrzyły na nieznajomą uważnie, lecz nie nachalnie. To było spojrzenie pełne ciepła i zrozumienia. Kiedy świat wywraca się komuś do góry nogami, odbija się to właśnie w oczach. Te zawsze wołały niemym głosem o pomoc. Bo ciało potrafi oszukać, można się uśmiechać, ale spojrzenie nie okłamuje. Odbija się w nim wszystko to, co czuje serce i umysł. Ona też przez długi czas zapewniała innych, że wszystko jest dobrze, ale tak nie było. Teraz widziała właśnie to samo i nie była pewna, czy to dobrze, że tam się znalazła, czy nie...
Bezimienny
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Nie jestem w stanie ukryć zaskoczenia, jednocześnie nie bardzo zależy mi na tym, aby jakkolwiek zatuszować zmieszanie i zdziwienie malujące mi się wyraźnie na twarzy na widok stojącej w progu obcej dziewczyny. Trzymane przez nią naręcze kwiatów — tak intensywnie kolorowych i roztaczających równie silną, zniewalającą woń, że na ułamek sekundy zapominam o wszystkim tym, co kryje się tuż za moimi plecami — przesłania mi ją niemal całkowicie, nawet mimo nieco szerzej uchylonych drzwi; mimo zupełnie niekontrolowanego wzniesienia się na palce, dyktowanego najpospolitszą ciekawością i pozostałym na dnie duszy zatroskaniem wydobytym jej słowami. Zderzywszy się z nieprzejednaną na jakiekolwiek przejawy dociekliwości ścianą rzeczywistości, opadam z rezygnacją na pięty i cofam się o krok w bezpieczną, znajomą przestrzeń kotłującej się za mną gorączkowo przeszłości. Poddaję się niemal bezwiednie, nagle gotowa najzwyczajniej w świecie odmówić — nie mam przecież miejsca, nie mam nastroju, nie wypada mi trzymać w mieszkaniu jakichkolwiek kwiatów, nie znam sąsiadów — wymówek mogłabym wszak znaleźć na pęczki, wystarczyłoby tylko, gdybym odwróciła się w stronę wnętrza, zerknęła w głąb przedpokoju, zahaczając spojrzeniem o poszarzały, z dnia na dzień pozbawiony kolorów, zupełnie wyblakły salon.
Sumienie — i migawka wspomnienia z dzieciństwa (otworzone szeroko, zapraszająco wręcz, drzwi; roziskrzone spojrzenie matki, jej świergotliwy, przeradzający się szybko w owadzie brzęczenie głos; ponaglające wezwanie ojca; wielkie, wystraszone, wypraszające coś bezgłośnie oczy łyskające ponad ramieniem matki; gwałtowne zaprzeczenie, prędkie cofnięcie się w głąb mieszkania, burza blond włosów wirująca w powietrzu, jak wężowa aureola otaczająca matczyną głowę; trzask drzwi i szybkie zasuwanie zamka; nic się nie stało, nic, nic) — nie pozwala mi jednak na tak bezczelny gest. Zmuszam się do przywołania pogodniejszego wyrazu twarzy, najwyraźniej jednak nie wychodzi mi to na tyle przekonująco, jak bym chciała, bo nie unikam dość jednoznacznie wypowiedzianego przez kobietę stwierdzenia.
— Nie, skąd — odzywam się wreszcie, zdumiona brzmieniem własnego głosu, dziwnie zachrypniętego, jakbym zdarła sobie gardło na nieustannym krzyku. — Proszę poczekać! — Staram się zatrzymać pracownicę kwiaciarni, nim ruszy z bukietem w drogę powrotną, chcąc zaoferować jej jakąkolwiek formę pomocy. Chociaż sama nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji, jak ona, wiele razy zdarzało się, że zmuszona byłam do przeciągnięcia własnej zmiany, a nawet zamknięcia biblioteki, w oczekiwaniu na niezdecydowanych lub spóźnionych czytelników. Nie dziwię się więc, że czuję szarpnięcia żalu względem jej felernego położenia. — Po prostu… Zaskoczyła mnie pani, nie spodziewałam się nikogo o tej godzinie. Znaczy… — milknę, kompletnie zmieszana, uświadamiając sobie, jak absurdalnie brzmi moje wytłumaczenie i, zapewne, jak niewiele znaczące jest dla nieznajomej kobiety. Z całkowicie obcym mi poczuciem pokory spuszczam na krótką chwilę głowę, jakbym w dolnej części drzwi mogła znaleźć właściwe dla zaistniałego zdarzenia rozwiązanie. — Dla kogo dokładnie mają być te kwiaty? Nie chciałabym przekazać ich niewłaściwemu adresatowi — dopytuję ostrożnie, tonem wypranym z nut ciekawości. Nie chcę brzmieć jak ktoś, kto bez zawahania może wyręczyć kogokolwiek w obowiązkach; jednocześnie nie chcę pozbawiać dziewczyny nadziei na wyjście z opresji.
Jeszcze raz, szybko, oglądam się przez ramię, zerkając w głąb mieszkania. Bukiet tkwiący między mną a pracownicą kwiaciarni, jak mur, jest słusznych rozmiarów i zupełnie nie mam pojęcia, gdzie mogłabym go położyć, do czego włożyć, by burza wyglądających na egzotyczne kwiatów nie zniszczyła się i by cała kompozycja przetrwała do chwili wręczenia jej nowemu właścicielowi.
Sumienie — i migawka wspomnienia z dzieciństwa (otworzone szeroko, zapraszająco wręcz, drzwi; roziskrzone spojrzenie matki, jej świergotliwy, przeradzający się szybko w owadzie brzęczenie głos; ponaglające wezwanie ojca; wielkie, wystraszone, wypraszające coś bezgłośnie oczy łyskające ponad ramieniem matki; gwałtowne zaprzeczenie, prędkie cofnięcie się w głąb mieszkania, burza blond włosów wirująca w powietrzu, jak wężowa aureola otaczająca matczyną głowę; trzask drzwi i szybkie zasuwanie zamka; nic się nie stało, nic, nic) — nie pozwala mi jednak na tak bezczelny gest. Zmuszam się do przywołania pogodniejszego wyrazu twarzy, najwyraźniej jednak nie wychodzi mi to na tyle przekonująco, jak bym chciała, bo nie unikam dość jednoznacznie wypowiedzianego przez kobietę stwierdzenia.
— Nie, skąd — odzywam się wreszcie, zdumiona brzmieniem własnego głosu, dziwnie zachrypniętego, jakbym zdarła sobie gardło na nieustannym krzyku. — Proszę poczekać! — Staram się zatrzymać pracownicę kwiaciarni, nim ruszy z bukietem w drogę powrotną, chcąc zaoferować jej jakąkolwiek formę pomocy. Chociaż sama nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji, jak ona, wiele razy zdarzało się, że zmuszona byłam do przeciągnięcia własnej zmiany, a nawet zamknięcia biblioteki, w oczekiwaniu na niezdecydowanych lub spóźnionych czytelników. Nie dziwię się więc, że czuję szarpnięcia żalu względem jej felernego położenia. — Po prostu… Zaskoczyła mnie pani, nie spodziewałam się nikogo o tej godzinie. Znaczy… — milknę, kompletnie zmieszana, uświadamiając sobie, jak absurdalnie brzmi moje wytłumaczenie i, zapewne, jak niewiele znaczące jest dla nieznajomej kobiety. Z całkowicie obcym mi poczuciem pokory spuszczam na krótką chwilę głowę, jakbym w dolnej części drzwi mogła znaleźć właściwe dla zaistniałego zdarzenia rozwiązanie. — Dla kogo dokładnie mają być te kwiaty? Nie chciałabym przekazać ich niewłaściwemu adresatowi — dopytuję ostrożnie, tonem wypranym z nut ciekawości. Nie chcę brzmieć jak ktoś, kto bez zawahania może wyręczyć kogokolwiek w obowiązkach; jednocześnie nie chcę pozbawiać dziewczyny nadziei na wyjście z opresji.
Jeszcze raz, szybko, oglądam się przez ramię, zerkając w głąb mieszkania. Bukiet tkwiący między mną a pracownicą kwiaciarni, jak mur, jest słusznych rozmiarów i zupełnie nie mam pojęcia, gdzie mogłabym go położyć, do czego włożyć, by burza wyglądających na egzotyczne kwiatów nie zniszczyła się i by cała kompozycja przetrwała do chwili wręczenia jej nowemu właścicielowi.
Yasmin Forfang
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Yasmin ForfangŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Oslo, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : florystka w kwiaciarni Rosenkrantzów i projektantka biżuterii
Wykształcenie : średnie
Totem : gronostaj
Atuty : odporny (I), opiekun roślin (II)
Statystyki : charyzma: 12 / flora i fauna: 18 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 13 / wiedza ogólna: 12
Yasmin nie chciała nikomu przeszkadzać, nie taka była jej intencja, chciała jedynie by bukiet, który został przygotowany, trafił od odpowiedni adres. Nie wzięłaby go ze sobą, a tym bardziej odniosła do kwiaciarni. Zależało jej na pracy, nie chciała jej stracić przez taką głupotę. Jednocześnie nie chciała być problemem dla kobiety, do której zapukała.
- Rozumiem, naprawdę – powiedziała szybko Yas. - Robienie komuś takiej niespodzianki to dla mnie coś nowego, zwykle przybywam w gości z zaproszeniem – dodała.
- Przepraszam za najście z całego serca – szczerość w jej głosie była rozbrajająca. Ale panna Forfang właśnie taka była: uczciwa i zawsze chcąca czynić coś dobrego.
- Kwiaty są dla... – sięgnęła po bilecik i przeczytała na głos imię i nazwisko. - Niestety nie znam tej osoby – odparła. Kiedy wyjaśniło się, co i jak, Yasmin zastanawiała się, czy nieznajoma podejmie się pomocy i weźmie kwiaty do siebie, czy może słysząc do kogo ma trafić bukiet, stwierdzi, że jednak nie pomoże. Przecież mogła nie lubić sąsiadów, albo mieć z nimi jakieś problemy. Różnie to bywało. Yasmin nie chciała być wścibska, ale smutek wyzierający z osoby, która przed nią stała był tak wyraźny i dotkliwy, że zanim ugryzła się w język, powiedziała:
- Przyszłam w złym czasie, prawda? - zapytała, a potem zaczęła tego żałować, bo nie chciała zostać uznaną za ciekawską i nietaktowną.
- Ma pani bardzo smutne oczy – wyjaśniła. Przejmujące poczucie straty było tak wielkie, że sama poczuła smutek, chociaż nie wiedziała przecież ani co się wydarzyło, ani kto ucierpiał.
- Gdyby chciała pani porozmawiać z kimś obcym, polecam swoją osobę. Czasami rozmowa z kimś, kogo nie znamy bywa pomocna. Znam to z własnego doświadczenia. Kiedyś mi się wydawało, że rozmowa z nieznajomymi jest bez sensu, ale łatwiej jest wygadać się komuś takiemu, niż członkowi rodziny lub przyjaciołom. Często jak się okazuje, ta obca osoba może lepiej rozumieć sprawę niż ktoś bliski. Gdybym mogła się na coś przydać i nie stanowić tylko persony, która panią przez przypadek naszła z górą kwiatów dla sąsiada, zrobię to bardzo chętnie. Jeżeli jednak gadam głupoty, to proszę mnie odprawić. Ja po prostu jestem takim charakterem, który nie znosi, gdy ktoś cierpi. Niestety nie mogę pomagać wszystkim, chociaż bardzo bym chciała – i w tamtej chwili zrobiła bardzo nieszczęśliwą minę. Yasmin bardzo chciałaby zbawić świat od bólu, ale była tylko marnym człowiekiem, który nie posiadał nawet przebudzonej magii.
- I tak, prawdopodobnie za dużo gadam, ale milczeć też potrafię – zapewniła.
Pozostało jej czekać na jakąś reakcję ze strony kobiety. Nie chciała jej się narazić swoją postawą, ale nie mogła być cicho w obliczu smutku, który wyczuwała. Jeśli zostałaby odprawiona, przyjęłaby to z pokorą. Nie złorzeczyłaby, ani nie myślała źle.
- Rozumiem, naprawdę – powiedziała szybko Yas. - Robienie komuś takiej niespodzianki to dla mnie coś nowego, zwykle przybywam w gości z zaproszeniem – dodała.
- Przepraszam za najście z całego serca – szczerość w jej głosie była rozbrajająca. Ale panna Forfang właśnie taka była: uczciwa i zawsze chcąca czynić coś dobrego.
- Kwiaty są dla... – sięgnęła po bilecik i przeczytała na głos imię i nazwisko. - Niestety nie znam tej osoby – odparła. Kiedy wyjaśniło się, co i jak, Yasmin zastanawiała się, czy nieznajoma podejmie się pomocy i weźmie kwiaty do siebie, czy może słysząc do kogo ma trafić bukiet, stwierdzi, że jednak nie pomoże. Przecież mogła nie lubić sąsiadów, albo mieć z nimi jakieś problemy. Różnie to bywało. Yasmin nie chciała być wścibska, ale smutek wyzierający z osoby, która przed nią stała był tak wyraźny i dotkliwy, że zanim ugryzła się w język, powiedziała:
- Przyszłam w złym czasie, prawda? - zapytała, a potem zaczęła tego żałować, bo nie chciała zostać uznaną za ciekawską i nietaktowną.
- Ma pani bardzo smutne oczy – wyjaśniła. Przejmujące poczucie straty było tak wielkie, że sama poczuła smutek, chociaż nie wiedziała przecież ani co się wydarzyło, ani kto ucierpiał.
- Gdyby chciała pani porozmawiać z kimś obcym, polecam swoją osobę. Czasami rozmowa z kimś, kogo nie znamy bywa pomocna. Znam to z własnego doświadczenia. Kiedyś mi się wydawało, że rozmowa z nieznajomymi jest bez sensu, ale łatwiej jest wygadać się komuś takiemu, niż członkowi rodziny lub przyjaciołom. Często jak się okazuje, ta obca osoba może lepiej rozumieć sprawę niż ktoś bliski. Gdybym mogła się na coś przydać i nie stanowić tylko persony, która panią przez przypadek naszła z górą kwiatów dla sąsiada, zrobię to bardzo chętnie. Jeżeli jednak gadam głupoty, to proszę mnie odprawić. Ja po prostu jestem takim charakterem, który nie znosi, gdy ktoś cierpi. Niestety nie mogę pomagać wszystkim, chociaż bardzo bym chciała – i w tamtej chwili zrobiła bardzo nieszczęśliwą minę. Yasmin bardzo chciałaby zbawić świat od bólu, ale była tylko marnym człowiekiem, który nie posiadał nawet przebudzonej magii.
- I tak, prawdopodobnie za dużo gadam, ale milczeć też potrafię – zapewniła.
Pozostało jej czekać na jakąś reakcję ze strony kobiety. Nie chciała jej się narazić swoją postawą, ale nie mogła być cicho w obliczu smutku, który wyczuwała. Jeśli zostałaby odprawiona, przyjęłaby to z pokorą. Nie złorzeczyłaby, ani nie myślała źle.
Bezimienny
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Zawsze wydawało mi się, że nie mam większych trudności z nawiązywaniem kontaktów; że nie należę do osób, którym kłopot sprawia rozpoczęcie, a następnie podtrzymywanie rozmowy — wszak zazwyczaj słowa same sypią mi się z ust, jakby naturalnie łącząc z kwestiami wypowiadanymi przez mojego współrozmówcę, zespalając ze sobą harmonijnie — byle nie utonąć w oceanie niezręcznego milczenia, gdy wyczuwałam, że obecne jej źródło zaczynało wysychać, mogąc zakończyć konwersację w martwym, ciężkim do swobodnego wyminięcia punkcie. Teraz jednak, przyglądając się nieznajomej, wsłuchując w lawinę informacji, jaką mnie zasypuje, nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, jakby nieoczekiwanie odjęło mi mowę. Z nieprzyjemną pustką w głowie, sprowokowaną dodatkowo wcześniejszym, mało składnym wyjaśnieniem, którego żenująca natura pozostawiła mi gorzki posmak na języku, nie odpuszcza mnie wrażenie, że rzeczywiście bogowie w swojej przewrotności zdecydowali się raz na zawsze zamknąć mi buzię.
— Nie mogła pani wiedzieć — odpowiadam wreszcie, po chwili osobliwego milczenia, konstatując że stojąca naprzeciw mnie kobieta zapewne oczekuje jakiejkolwiek reakcji na zadane przez siebie pytanie, a przedłużająca się, żałosna cisza, niemal dzwoniąca mi w uszach, niekoniecznie jest zadowalającym odzewem na okazaną mi troskę.
Uchylam drzwi mieszkania na tyle szeroko, by pracownica kwiaciarni mogła przejść przez próg bez martwienia się, że rozłożystym bukietem zahaczyłaby o framugę, naruszając filigranową, kwietną konstrukcję. Dość spontaniczna decyzja o zostaniu domem tymczasowym dla sąsiedzkich kwiatów, jaką podejmuję, jest dla mnie samej zaskoczeniem, aczkolwiek nie zamierzam się z niej wycofywać, uznawszy że obecnie najlepszym rozwiązaniem w moim stanie będzie bezdyskusyjne poddawanie się boskiej woli Norn, jakkolwiek absurdalnych ścieżek by dla mnie nie wybrały. Odnoszę niepokojące odczucie, że niewieloma rzeczami mogłyby mnie jeszcze zaskoczyć.
— Proszę wejść. Nie bardzo wiem, w czym mogłabym je przetrzymać do czasu powrotu sąsiadów, ale może pani coś wymyśli — wtrącam się dość nieporadnie w jej słowotok, całkowicie zdając na jej doświadczenie. Nigdy nie należałam do zwolenniczek ciętych kwiatów, nie jestem sobie w stanie przypomnieć, czy wciąż posiadam jeszcze jakieś wazony, w których na pewno przed kilkoma laty Ingmar jeden, jedyny raz zostawił mi w niespodziance bukiet polnej roślinności. Po powrocie mogłam wyłącznie wyobrażać sobie, jak był okazały, gdy patrzyłam na jego resztki rozrzucone przez Høra po całym salonie. — Przedpokojem prosto, a następnie na prawo i będzie kuchnia — wyjaśniam jeszcze, równie nieudolnie starając się wbić w wodospad słów spływający z ust kobiety, idąc tuż za nią i nie wiedzieć czemu za najlepsze pomieszczenie do oporządzenia kwiatów uznając miejsce przyrządzania posiłków.
Zaskoczenie wywołane nieoczekiwanym najściem ustępuje z chwilą, kiedy obie znajdujemy się już w salonie, u wejścia do kuchni. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z konsekwencji własnej decyzji — z powagi sytuacji, do jakiej doprowadziłam, niemal nieświadomie decydując się na wpuszczenie do mieszkania kompletnie obcej osoby. Czuję, jak strach, najpierw oplatając mi się wokół gardła, zsuwa się niżej, wzdłuż kręgosłupa, zostawiając za sobą ścieżkę nieprzyjemnego chłodu, aż ku nogom, które niemal się pode mną uginają. Niesforna, w pewnym sensie również ekscytująca myśl, że może bezwiednie wpuściłam do swojego życia mordercę, błądzi pomiędzy bardziej frapującymi mnie obecnie kwestiami kwiatów i sugestią nieznajomej.
— Wcale nie za dużo, w sam raz. — Staram się, by słowa zabrzmiały miło, mimo że żadna sensowna wypowiedź na jej wylewną deklarację nie przychodzi mi do głowy. — Mówiła pani, że z jakiej jej kwiaciarni? Bellamoda? To jakieś nowe miejsce? — zagajam, nie decydując się jeszcze, czy rzeczywiście chciałabym z obcej kobiety zrobić sobie powierniczkę trapiących mnie spraw.
— Nie mogła pani wiedzieć — odpowiadam wreszcie, po chwili osobliwego milczenia, konstatując że stojąca naprzeciw mnie kobieta zapewne oczekuje jakiejkolwiek reakcji na zadane przez siebie pytanie, a przedłużająca się, żałosna cisza, niemal dzwoniąca mi w uszach, niekoniecznie jest zadowalającym odzewem na okazaną mi troskę.
Uchylam drzwi mieszkania na tyle szeroko, by pracownica kwiaciarni mogła przejść przez próg bez martwienia się, że rozłożystym bukietem zahaczyłaby o framugę, naruszając filigranową, kwietną konstrukcję. Dość spontaniczna decyzja o zostaniu domem tymczasowym dla sąsiedzkich kwiatów, jaką podejmuję, jest dla mnie samej zaskoczeniem, aczkolwiek nie zamierzam się z niej wycofywać, uznawszy że obecnie najlepszym rozwiązaniem w moim stanie będzie bezdyskusyjne poddawanie się boskiej woli Norn, jakkolwiek absurdalnych ścieżek by dla mnie nie wybrały. Odnoszę niepokojące odczucie, że niewieloma rzeczami mogłyby mnie jeszcze zaskoczyć.
— Proszę wejść. Nie bardzo wiem, w czym mogłabym je przetrzymać do czasu powrotu sąsiadów, ale może pani coś wymyśli — wtrącam się dość nieporadnie w jej słowotok, całkowicie zdając na jej doświadczenie. Nigdy nie należałam do zwolenniczek ciętych kwiatów, nie jestem sobie w stanie przypomnieć, czy wciąż posiadam jeszcze jakieś wazony, w których na pewno przed kilkoma laty Ingmar jeden, jedyny raz zostawił mi w niespodziance bukiet polnej roślinności. Po powrocie mogłam wyłącznie wyobrażać sobie, jak był okazały, gdy patrzyłam na jego resztki rozrzucone przez Høra po całym salonie. — Przedpokojem prosto, a następnie na prawo i będzie kuchnia — wyjaśniam jeszcze, równie nieudolnie starając się wbić w wodospad słów spływający z ust kobiety, idąc tuż za nią i nie wiedzieć czemu za najlepsze pomieszczenie do oporządzenia kwiatów uznając miejsce przyrządzania posiłków.
Zaskoczenie wywołane nieoczekiwanym najściem ustępuje z chwilą, kiedy obie znajdujemy się już w salonie, u wejścia do kuchni. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z konsekwencji własnej decyzji — z powagi sytuacji, do jakiej doprowadziłam, niemal nieświadomie decydując się na wpuszczenie do mieszkania kompletnie obcej osoby. Czuję, jak strach, najpierw oplatając mi się wokół gardła, zsuwa się niżej, wzdłuż kręgosłupa, zostawiając za sobą ścieżkę nieprzyjemnego chłodu, aż ku nogom, które niemal się pode mną uginają. Niesforna, w pewnym sensie również ekscytująca myśl, że może bezwiednie wpuściłam do swojego życia mordercę, błądzi pomiędzy bardziej frapującymi mnie obecnie kwestiami kwiatów i sugestią nieznajomej.
— Wcale nie za dużo, w sam raz. — Staram się, by słowa zabrzmiały miło, mimo że żadna sensowna wypowiedź na jej wylewną deklarację nie przychodzi mi do głowy. — Mówiła pani, że z jakiej jej kwiaciarni? Bellamoda? To jakieś nowe miejsce? — zagajam, nie decydując się jeszcze, czy rzeczywiście chciałabym z obcej kobiety zrobić sobie powierniczkę trapiących mnie spraw.
Yasmin Forfang
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Yasmin ForfangŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Oslo, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : florystka w kwiaciarni Rosenkrantzów i projektantka biżuterii
Wykształcenie : średnie
Totem : gronostaj
Atuty : odporny (I), opiekun roślin (II)
Statystyki : charyzma: 12 / flora i fauna: 18 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 13 / wiedza ogólna: 12
Yas posłała pokrzepiający uśmiech kobiecie, a później, gdy ją zaproszono do środka, przystanęła jeszcze w wejściu i powiedziała wprost:
- Proszę mi mówić po imieniu, dobrze? - zagadnęła. - Yasmin, ale wystarczy Yas, wszyscy tak do mnie mówią – później, gdy już dostała instrukcję, podążyła dalej, aż znalazła się w kuchni. Na sam początek zaczęła się rozglądać za nożem. Może to wyglądało podejrzanie, ale szybko wzięła się za wyjaśnienie sytuacji.
- Mogę? - podniosła nóż i zamachała nim, jakby kogoś pozdrawiała. Mogło to wyglądać podejrzanie, ale Yasmin była tak daleka od bycia mordercą, jak się tylko dało. - Nie wiem ile czasu kwiaty tu będą, dlatego zanim włożymy je do wody, musimy je nieco przyciąć pod skosem, o tak – pokazała rozmówczyni jak się to robi. Nie obcięła tego dużo, bo nie chciała tak bardzo skrócić łodyg, jedynie ciut, by lepiej pobierały wodę.
- Kwiaty należy zawsze przycinać po zerwaniu czy kupieniu. Odrzucamy końcówki i wstawiamy do wazonu, czy jakiejś misy, bo ta też się nada. Znajdzie się tutaj duży wazon, czy nie bardzo? - zapytała, zręcznie bawiąc się zresztą łodyg.
- "Belladonna" – poprawiła. - To ta kwiaciarnia klanu Rosenkrantz – chyba wszyscy znali to miejsce. Dostawali zawsze mnóstwo zleceń na przeróżne kwiatowe ozdoby, czy to z większych okazji, czy bez nich – zawsze miło mieć w domu jakieś pachnące rośliny. To prawda, że zima była zawsze spokojniejszym okresem niż inne, ale dzięki magii i zdolnościom pracowników, było z czego wybierać nawet o tej porze. Ot inaczej się przechowuje i dba o kwiaty o tej porze roku. Ona musiała pracować cały czas tak samo, bez pomocy zaklęć i tak dalej, ale przywykła. Jej dłonie były poznaczone oparzeniami, rankami po ukłuciach i widać było, że często je trzyma w wodzie.
- Kwiaty potrzebują wiele uwagi, jeśli chce się dłużej cieszyć ich urodą i zapachem – powiedziała, po czym odłożyła nóż na miejsce, z którego go wzięła.
- Poprawiają nastrój i do tego wiele z nich ma swoje odpowiedniki w emocjach. Można komuś podarować kwiaty na znak uczuć, pozytywnych i negatywnych. Kolory też wiele mówią. Te tutaj oznaczają podziw i wdzięczność – Yasmin znała się na tym doskonale, często pomagała dobierać kwiaty do bukietów, gdy tylko dowiedziała się jaka intencja kierowała kupującym.
Lubiła rozmawiać o kwiatach, bo dzięki nim się trzymała jakoś. Miała swoją pasję, która pomagała jej w złych momentach, bo ona i takie miała. W końcu była tylko człowiekiem.
- Proszę mi mówić po imieniu, dobrze? - zagadnęła. - Yasmin, ale wystarczy Yas, wszyscy tak do mnie mówią – później, gdy już dostała instrukcję, podążyła dalej, aż znalazła się w kuchni. Na sam początek zaczęła się rozglądać za nożem. Może to wyglądało podejrzanie, ale szybko wzięła się za wyjaśnienie sytuacji.
- Mogę? - podniosła nóż i zamachała nim, jakby kogoś pozdrawiała. Mogło to wyglądać podejrzanie, ale Yasmin była tak daleka od bycia mordercą, jak się tylko dało. - Nie wiem ile czasu kwiaty tu będą, dlatego zanim włożymy je do wody, musimy je nieco przyciąć pod skosem, o tak – pokazała rozmówczyni jak się to robi. Nie obcięła tego dużo, bo nie chciała tak bardzo skrócić łodyg, jedynie ciut, by lepiej pobierały wodę.
- Kwiaty należy zawsze przycinać po zerwaniu czy kupieniu. Odrzucamy końcówki i wstawiamy do wazonu, czy jakiejś misy, bo ta też się nada. Znajdzie się tutaj duży wazon, czy nie bardzo? - zapytała, zręcznie bawiąc się zresztą łodyg.
- "Belladonna" – poprawiła. - To ta kwiaciarnia klanu Rosenkrantz – chyba wszyscy znali to miejsce. Dostawali zawsze mnóstwo zleceń na przeróżne kwiatowe ozdoby, czy to z większych okazji, czy bez nich – zawsze miło mieć w domu jakieś pachnące rośliny. To prawda, że zima była zawsze spokojniejszym okresem niż inne, ale dzięki magii i zdolnościom pracowników, było z czego wybierać nawet o tej porze. Ot inaczej się przechowuje i dba o kwiaty o tej porze roku. Ona musiała pracować cały czas tak samo, bez pomocy zaklęć i tak dalej, ale przywykła. Jej dłonie były poznaczone oparzeniami, rankami po ukłuciach i widać było, że często je trzyma w wodzie.
- Kwiaty potrzebują wiele uwagi, jeśli chce się dłużej cieszyć ich urodą i zapachem – powiedziała, po czym odłożyła nóż na miejsce, z którego go wzięła.
- Poprawiają nastrój i do tego wiele z nich ma swoje odpowiedniki w emocjach. Można komuś podarować kwiaty na znak uczuć, pozytywnych i negatywnych. Kolory też wiele mówią. Te tutaj oznaczają podziw i wdzięczność – Yasmin znała się na tym doskonale, często pomagała dobierać kwiaty do bukietów, gdy tylko dowiedziała się jaka intencja kierowała kupującym.
Lubiła rozmawiać o kwiatach, bo dzięki nim się trzymała jakoś. Miała swoją pasję, która pomagała jej w złych momentach, bo ona i takie miała. W końcu była tylko człowiekiem.
Bezimienny
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Z tyłu głowy nieśmiało, łagodnie — w rytm stawianych na drewnianej posadzce kroków — kołysze mi się krótkie myślobłaganie: byle to było szybko; jak najszybciej; żebym niczego nie zauważyła. Pozwalam sobie nawet wstrzymywać oddech, przymykać na nieco dłużej powieki, jak gdyby tak prozaiczne gesty zatrzymywania rzeczywistości, zamykania życia w rozciągniętej nienaturalnym życzeniem sekundzie, mogły sprawić, że łatwiej będzie pogodzić mi się z niesprawiedliwym, boskim planem. Niż złego jednak nie następuje — nie czuję na sobie działania jakiegokolwiek inwazyjnego czaru, nie czuję na skórze cudzego dotyku, nie czuję nawet chłodu ostrza napierającego na skórną membranę: szczypie mnie jedynie jakiś cień poczucia zawodu, że jednak wszystko nie skończy się tu i teraz, a prawdopodobnie jedynym zagrożeniem w promieniu najbliższych kilkunastu metrów jestem ja sama. Z piersi wyrywa mi się westchnienie zabarwione irytacją i złością na samą siebie.
— Nie bardzo — odpowiadam lakonicznie na kolejne pytanie kobiety. Chociaż wcześniejsze informacje, które padały z jej ust mogłam kwitować ledwie skinieniem głowy, zdaję sobie sprawę z tego, że w końcu muszę zdobyć się na wypowiedzenie chociaż kilku słów, jeśli nie chcę — a nie chcę przecież — by poczuła się niekomfortowo i jak intruz. — Ale… Może… — W myślach gorączkowo zaczynam przetrząsać zawartość domowych naczyń pochowanych w trzewiach szafek. I kiedy podchodzę do jednej z nich, by spróbować wyciągnąć z niej obszerny garnek, wzrok zawieszam na stojącym na blacie dzbanku z wodą. Oglądam się z zafrasowaniem na twarzy na Yasmin i oporządzany przez nią bukiet, by ostatecznie sięgnąć ostrożnie po naczynie i zaprezentować je kobiecie. — Czy to się nada? — pytam z powątpiewaniem. Dzbanek nie jest bowiem bardzo duży, jest jednak najbliższy wyobrażeniu wazonu ze wszystkich rzeczy, jakie zgromadzone mam w mieszkaniu.
Powtórnie kiwam głową, bezgłośnie powtarzając za kwiaciarką nazwę jej miejsca pracy i bezskutecznie starając się odnaleźć w pamięci lokację kwiaciarni Rosenkrantzów — zdaje się jednak, że umiejscowiona jest w takiej części miasta, do której nigdy nie jest mi po drodze, nie potrafię bowiem skojarzyć jej nazwy z jakimkolwiek dotychczas mijanym szyldem. Moja ignorancja w kwestii klanowych biznesów sięga dodatkowo jeszcze dalej, staram się bowiem wspierać przede wszystkim mniejsze działalności, których sieć kontaktów nie dociera do szerokiego grona odbiorców, w rośliny, głównie te przydatne w kuchni, zaopatrzam się w miejscach nie słynących z rozgłosu. Więcej uwagi próbuję poświęcić zatem pozostałym sugestiom i zaleceniom Yasmin.
— A ich… Rodzaj? Czy to, jakie będą to kwiaty, również ma znaczenie? — podchwytuję jej ostatnią wypowiedź, zachęcając, by rozwinęła zagadnienie dotyczące doboru kwiatów do okazji i, być może, człowieka. — Jak nazywają się te, użyte w tym bukiecie? Wydaje mi się, że nigdy ich nie widziałam — dopytuję jeszcze, oplatając dłońmi ramiona i opierając się o framugę drzwi, by ze względnie bezpiecznej odległości, nie przeszkadzając kobiecie, obserwować jej pracę.
— Nie bardzo — odpowiadam lakonicznie na kolejne pytanie kobiety. Chociaż wcześniejsze informacje, które padały z jej ust mogłam kwitować ledwie skinieniem głowy, zdaję sobie sprawę z tego, że w końcu muszę zdobyć się na wypowiedzenie chociaż kilku słów, jeśli nie chcę — a nie chcę przecież — by poczuła się niekomfortowo i jak intruz. — Ale… Może… — W myślach gorączkowo zaczynam przetrząsać zawartość domowych naczyń pochowanych w trzewiach szafek. I kiedy podchodzę do jednej z nich, by spróbować wyciągnąć z niej obszerny garnek, wzrok zawieszam na stojącym na blacie dzbanku z wodą. Oglądam się z zafrasowaniem na twarzy na Yasmin i oporządzany przez nią bukiet, by ostatecznie sięgnąć ostrożnie po naczynie i zaprezentować je kobiecie. — Czy to się nada? — pytam z powątpiewaniem. Dzbanek nie jest bowiem bardzo duży, jest jednak najbliższy wyobrażeniu wazonu ze wszystkich rzeczy, jakie zgromadzone mam w mieszkaniu.
Powtórnie kiwam głową, bezgłośnie powtarzając za kwiaciarką nazwę jej miejsca pracy i bezskutecznie starając się odnaleźć w pamięci lokację kwiaciarni Rosenkrantzów — zdaje się jednak, że umiejscowiona jest w takiej części miasta, do której nigdy nie jest mi po drodze, nie potrafię bowiem skojarzyć jej nazwy z jakimkolwiek dotychczas mijanym szyldem. Moja ignorancja w kwestii klanowych biznesów sięga dodatkowo jeszcze dalej, staram się bowiem wspierać przede wszystkim mniejsze działalności, których sieć kontaktów nie dociera do szerokiego grona odbiorców, w rośliny, głównie te przydatne w kuchni, zaopatrzam się w miejscach nie słynących z rozgłosu. Więcej uwagi próbuję poświęcić zatem pozostałym sugestiom i zaleceniom Yasmin.
— A ich… Rodzaj? Czy to, jakie będą to kwiaty, również ma znaczenie? — podchwytuję jej ostatnią wypowiedź, zachęcając, by rozwinęła zagadnienie dotyczące doboru kwiatów do okazji i, być może, człowieka. — Jak nazywają się te, użyte w tym bukiecie? Wydaje mi się, że nigdy ich nie widziałam — dopytuję jeszcze, oplatając dłońmi ramiona i opierając się o framugę drzwi, by ze względnie bezpiecznej odległości, nie przeszkadzając kobiecie, obserwować jej pracę.
Yasmin Forfang
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:50
Yasmin ForfangŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Oslo, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : florystka w kwiaciarni Rosenkrantzów i projektantka biżuterii
Wykształcenie : średnie
Totem : gronostaj
Atuty : odporny (I), opiekun roślin (II)
Statystyki : charyzma: 12 / flora i fauna: 18 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 13 / wiedza ogólna: 12
Dziewczyna przyjrzała się naczyniu i pokiwała głową.
- Tak, nada się – delikatnie, z pewną dozą czci, obcinała końcówki kwiatów, by potem umieścić je w naczyniu. Nie chciała psuć bukietu, więc tylko ustawiła go tak, by dzbanek się nie przewrócił. Kwiaty i ozdoby, oraz druty florystyczne też trochę ważyły. Oczywiście, nie było w tym przesady, ale naczynie mogło się przewrócić.
Usłyszawszy pytanie, natychmiast odpowiedziała.
- Każdy kwiat ma swój symbol, tak jak i kolor pasuje do odpowiednich emocji. Każdy ma swój własny odnośnik, dlatego warto się zz tym zapoznać. Otrzymując od kogoś kwiaty, można się dowiedzieć jakie emocje towarzyszą nadawcy, o ile oczywiście sam określi, co by chciał przekazać. Najczęściej słyszę „proszę o ładny bukiet, by pasował na urodziny żony” albo „a co nada się dla naszej profesorki?” i tym podobne. Gdyby ktoś powiedział mi: czy może pani zrobić bukiet, który ma wyrażać wdzięczność, podziw, zainteresowanie i potrzebę bliskości, byłoby o wiele łatwiej coś zrobić. Przeważnie kwiaty dobiera się tak, by kolory się nie gryzły ze sobą, ale kod kwiatów jest czasem o wiele bardziej wybredny. I daje się konkretne rodzaje – powiedziała wyczerpująco. Yasmin kochała kwiaty, nie dało się tego ukryć. Spędzała wśród nich tyle czasu, że była prawdziwą ekspertką. Sama się uczyła, głównie czytając i podpatrując innych, ale teraz z powodzeniem sama mogła przekazywać wiedzę dalej.
- Tutaj mamy tak – pokazała na pierwszy kwiat. - Goździki, a te – wskazała kolejne – to hiacynty. A te tutaj to frezje. Goździki mamy różowe, to oznacza wdzięczność. Hiacynty są fioletowe, co znaczy bogactwo, radość czy elegancję. Frezje – symbolizują niewinność i przyjaźń. Te zaś są żółte i białe. Żółte jak sympatia, przyjaźń i radość życia. A białe, to czystość, niewinność i wspólne sekrety. Podsumowując, to jest prawdziwy bukiet szczerości i wdzięczności – podniosła wzrok i spojrzała na kobietę z zainteresowaniem. Chciała jej jakoś pomóc, bo źle wyglądała, ale nie mogła się wtrącać, zostało jej tylko opowiadanie o roślinach. Pomyślała, że sama przyśle jej jakiś bukiecik z bilecikiem, dziękując za zaufanie. Nie musiała jej przecież wpuścić do środka, ani pomagać. Yas czuła wdzięczność, ogromną.
- Magiczna hodowla kwiatów sprawia, że te rosną wszystkie, nie tylko w sezonie wiosennym, czy letnim – panna Forfang może i nie miała przebudzonego daru, ale sama, zwykłą pracą rąk, sprawiała, że nabierały magicznego charakteru. Nikt nie patrzył na to, że była śniącą, bowiem potrafiła się dostosować do wszystkiego. Miała własne metody działania, które były równie skuteczne jak magia.
- Tak, nada się – delikatnie, z pewną dozą czci, obcinała końcówki kwiatów, by potem umieścić je w naczyniu. Nie chciała psuć bukietu, więc tylko ustawiła go tak, by dzbanek się nie przewrócił. Kwiaty i ozdoby, oraz druty florystyczne też trochę ważyły. Oczywiście, nie było w tym przesady, ale naczynie mogło się przewrócić.
Usłyszawszy pytanie, natychmiast odpowiedziała.
- Każdy kwiat ma swój symbol, tak jak i kolor pasuje do odpowiednich emocji. Każdy ma swój własny odnośnik, dlatego warto się zz tym zapoznać. Otrzymując od kogoś kwiaty, można się dowiedzieć jakie emocje towarzyszą nadawcy, o ile oczywiście sam określi, co by chciał przekazać. Najczęściej słyszę „proszę o ładny bukiet, by pasował na urodziny żony” albo „a co nada się dla naszej profesorki?” i tym podobne. Gdyby ktoś powiedział mi: czy może pani zrobić bukiet, który ma wyrażać wdzięczność, podziw, zainteresowanie i potrzebę bliskości, byłoby o wiele łatwiej coś zrobić. Przeważnie kwiaty dobiera się tak, by kolory się nie gryzły ze sobą, ale kod kwiatów jest czasem o wiele bardziej wybredny. I daje się konkretne rodzaje – powiedziała wyczerpująco. Yasmin kochała kwiaty, nie dało się tego ukryć. Spędzała wśród nich tyle czasu, że była prawdziwą ekspertką. Sama się uczyła, głównie czytając i podpatrując innych, ale teraz z powodzeniem sama mogła przekazywać wiedzę dalej.
- Tutaj mamy tak – pokazała na pierwszy kwiat. - Goździki, a te – wskazała kolejne – to hiacynty. A te tutaj to frezje. Goździki mamy różowe, to oznacza wdzięczność. Hiacynty są fioletowe, co znaczy bogactwo, radość czy elegancję. Frezje – symbolizują niewinność i przyjaźń. Te zaś są żółte i białe. Żółte jak sympatia, przyjaźń i radość życia. A białe, to czystość, niewinność i wspólne sekrety. Podsumowując, to jest prawdziwy bukiet szczerości i wdzięczności – podniosła wzrok i spojrzała na kobietę z zainteresowaniem. Chciała jej jakoś pomóc, bo źle wyglądała, ale nie mogła się wtrącać, zostało jej tylko opowiadanie o roślinach. Pomyślała, że sama przyśle jej jakiś bukiecik z bilecikiem, dziękując za zaufanie. Nie musiała jej przecież wpuścić do środka, ani pomagać. Yas czuła wdzięczność, ogromną.
- Magiczna hodowla kwiatów sprawia, że te rosną wszystkie, nie tylko w sezonie wiosennym, czy letnim – panna Forfang może i nie miała przebudzonego daru, ale sama, zwykłą pracą rąk, sprawiała, że nabierały magicznego charakteru. Nikt nie patrzył na to, że była śniącą, bowiem potrafiła się dostosować do wszystkiego. Miała własne metody działania, które były równie skuteczne jak magia.
Bezimienny
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:51
Zdarza mi się żałować, że nigdy nie udało mi się wypracować w sobie tego, co zwyczajowo wszyscy nazywają ręką do roślin czy zwierząt; że moje zaangażowanie w pielęgnację świata fauny i flory zazwyczaj kończy się na typowo mechanicznych, zupełnie pozbawionych instynktu, czynnościach; że mimo posiadania w kuchni całego szpaleru potrzebnych do gotowania i przyrządzania potraw ziół, mimo opiekowania się wiewiórką oraz — od czasu do czasu — kotem Ingmara, nie potrafię z pasją i miłością podejść do troszczenia się o otaczającą mnie naturę, po macoszemu traktując swoją powinność wobec szeroko zakrojonej przyrody. Częściej jednak zupełnie nie zdaję sobie sprawy z tego, jak wielką ignorantką jestem, kierunkując większość energii na czynności typowo pragmatyczne, co może wydawać się, jakbym umniejszała znaczenie natury — ale daleko mi do tak bezdusznego podejścia.
Ciekawość wobec przekazywanych mi przez Yasmin informacji z wolna wypiera dotychczasowe myśli, które zdążyły w ciągu ostatnich dni umościć się wyglądnie w moim umyśle, nie pozostawiając miejsca na przyswajanie jakichkolwiek innych — niż te tragiczne — wiadomości. Skupienie i uwaga, z jakimi oddaję się krótkiemu, amatorskiemu wykładowi kwiaciarki, odmalowują się na całym moim ciele: w spojrzeniu przeskakującym raz na kobietę, raz na jej dłonie, raz na podrygujące łagodnie kwiaty; w napięciu mięśni, kiedy kurczowo przytrzymuję się framugi drzwi, raz po raz starając się zerkać na trwający proces porządkowania łodyg i ponownego układania kwiatów, gdy przycięte kłącza wreszcie zanurzyły się w świeżej wodzie.
— Chyba… Wydaje mi się, że ludzie nie wiedzą. Nie zdają sobie sprawy z tego, jakie możliwości kryje w sobie język kwiatów, stąd takie ogólnikowe prośby i życzenia — wyrażam ostrożnie swoją uwagę, zagryzając na moment wargę. — Ale może, gdyby pojawiły się jakieś kursy, może jakaś wystawa lub warsztaty, które uświadomiłyby galdrów, jak istotna jest to kwestia, wtedy byłoby… łatwiej? — sugeruję z dozą niepewności, jak zostanie przyjęty taki pomysł. — To tylko luźna propozycja, ale gdybyś kiedykolwiek coś podobnego chciała zrobić lub wiedziałabyś, że będzie coś takiego zorganizowane, masz we mnie pierwszą chętną — deklaruję od razu, a twarz w końcu, pierwszy raz odkąd rozmawiamy, rozjaśnia mi lekki uśmiech. Kąciki warg wracają jednak prędko na swoje poprzednie miejsce, odwykłe od unoszenia się w wyrazie zadowolenia. — Asta, jestem Asta — dodaję jeszcze, reflektują się, że do tej pory nie zdradziłam kobiecie swoich personaliów.
Odpycham się od framugi, przechodząc dość jednoznacznie w głąb salonu i na stojącej pod ścianą komodzie robiąc nieco więcej miejsca na dzbanek, stwierdzając że w tym miejscu będzie najbardziej pod ręką, w razie gdyby niezbędne było prędkie przekazanie prezentu sąsiadom.
— Niesamowite — podsumowuję krótko jej wypowiedź, ujmując delikatnie między palce łodyżkę z kwiatami frezji, tych właśnie, które już wcześniej zwróciły moją uwagę. — Proszę, przypomnij mi, pracujesz w „Belladonnie”? — dopytuję, starając się dokładnie i bez przekręcenia wypowiedzieć nazwę kwiaciarni, tonem sugerując, że w przyszłości na pewno odwiedzę to miejsce.
Ciekawość wobec przekazywanych mi przez Yasmin informacji z wolna wypiera dotychczasowe myśli, które zdążyły w ciągu ostatnich dni umościć się wyglądnie w moim umyśle, nie pozostawiając miejsca na przyswajanie jakichkolwiek innych — niż te tragiczne — wiadomości. Skupienie i uwaga, z jakimi oddaję się krótkiemu, amatorskiemu wykładowi kwiaciarki, odmalowują się na całym moim ciele: w spojrzeniu przeskakującym raz na kobietę, raz na jej dłonie, raz na podrygujące łagodnie kwiaty; w napięciu mięśni, kiedy kurczowo przytrzymuję się framugi drzwi, raz po raz starając się zerkać na trwający proces porządkowania łodyg i ponownego układania kwiatów, gdy przycięte kłącza wreszcie zanurzyły się w świeżej wodzie.
— Chyba… Wydaje mi się, że ludzie nie wiedzą. Nie zdają sobie sprawy z tego, jakie możliwości kryje w sobie język kwiatów, stąd takie ogólnikowe prośby i życzenia — wyrażam ostrożnie swoją uwagę, zagryzając na moment wargę. — Ale może, gdyby pojawiły się jakieś kursy, może jakaś wystawa lub warsztaty, które uświadomiłyby galdrów, jak istotna jest to kwestia, wtedy byłoby… łatwiej? — sugeruję z dozą niepewności, jak zostanie przyjęty taki pomysł. — To tylko luźna propozycja, ale gdybyś kiedykolwiek coś podobnego chciała zrobić lub wiedziałabyś, że będzie coś takiego zorganizowane, masz we mnie pierwszą chętną — deklaruję od razu, a twarz w końcu, pierwszy raz odkąd rozmawiamy, rozjaśnia mi lekki uśmiech. Kąciki warg wracają jednak prędko na swoje poprzednie miejsce, odwykłe od unoszenia się w wyrazie zadowolenia. — Asta, jestem Asta — dodaję jeszcze, reflektują się, że do tej pory nie zdradziłam kobiecie swoich personaliów.
Odpycham się od framugi, przechodząc dość jednoznacznie w głąb salonu i na stojącej pod ścianą komodzie robiąc nieco więcej miejsca na dzbanek, stwierdzając że w tym miejscu będzie najbardziej pod ręką, w razie gdyby niezbędne było prędkie przekazanie prezentu sąsiadom.
— Niesamowite — podsumowuję krótko jej wypowiedź, ujmując delikatnie między palce łodyżkę z kwiatami frezji, tych właśnie, które już wcześniej zwróciły moją uwagę. — Proszę, przypomnij mi, pracujesz w „Belladonnie”? — dopytuję, starając się dokładnie i bez przekręcenia wypowiedzieć nazwę kwiaciarni, tonem sugerując, że w przyszłości na pewno odwiedzę to miejsce.
Yasmin Forfang
Re: a jak się łata pustkę? (Y. Forfang & A. Mølgaard, grudzień 2000) Sob 9 Gru - 23:51
Yasmin ForfangŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Oslo, Norwegia
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : biedny
Zawód : florystka w kwiaciarni Rosenkrantzów i projektantka biżuterii
Wykształcenie : średnie
Totem : gronostaj
Atuty : odporny (I), opiekun roślin (II)
Statystyki : charyzma: 12 / flora i fauna: 18 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 13 / wiedza ogólna: 12
Yasmin zgadzała się się z tym, co usłyszała. Niewiele osób chciało i miało możliwość poznać język kwiatów. Ona sama nie uczyła się tego jedynie dla pracy. Nie władała magią, jaką mają galdrowie, lecz była bogata w talent odczytywania emocji z rodzaju i koloru kwiatów. Tylko i aż tyle.
- Tak właśnie jest – powiedziała cicho. - Wszyscy proszą o kwiaty na jakąś okazję, ale nikt nie chce powiedzieć, jaki charakter emocjonalny ma przez nie przemawiać. Można dać komuś bliskiemu bukiet i nie zagłębiać się w to wszystko, co można nimi powiedzieć. Mowa kwiatów jest bardzo ważna, bo czasem, gdy faktycznie druga strona nic o tym nie wie, można skrycie przekazywać uczucia, których boimy się wypowiedzieć na głos – dodała.
Odsunęła się od kwiatów i stanęła bliżej kobiety.
- To bardzo dobry pomysł. Mam u siebie różne książki dotyczące kwiatów i florystyki. Nie jestem fachowcem, tylko samoukiem, który musiał pokazać podczas rozmowy o pracę to, jak bardzo lubi rośliny i co potrafi z nimi zrobić. Ale mowa kwiatów jest czymś szczególnym, tak naprawdę nawet w tej pracy nie wszyscy potrafią powiedzieć, co oznacza dany kwiat i kolor. Tak, podumam o tym, a jeśli nie uda mi się zorganizować takiego kursu, pomyślę o czymś indywidualnym, naprawdę. I to nie będzie kłopot, bo widzę, że zainteresowałam swoją przemową i natchnęłam do poznawania wiedzy szczegółowej. Bardzo mnie to cieszy. Lubię rozmawiać, a jeśli chodzi o kwiaty, buzia mi się nie zamyka, ale naprawdę, chętnie także słucham – zapewniła.
Słysząc jej imię, panna Forfang uśmiechnęła się ciepło.
- Bardzo mi miło cię poznać, Asto – powiedziała z właściwym sobie entuzjazmem. - Dziękuję też za pomoc. Ostatnio trudno o życzliwość, dlatego tym bardziej się cieszę, że tu trafiłam – spojrzała jeszcze raz na bukiet. Dzięki niemu poznała kogoś nowego. I jak się tu nie cieszyć?
- Yhm – potwierdziła, wracając wzrokiem do kobiety. - Spędzam tam naprawdę wiele czasu, więc z pewnością na mnie trafisz – odpowiedziała.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Na mnie już czas, a gdybym mogła jakoś pomóc, czy odwdzięczyć się chociaż kawą i ciastem czy kolejną opowieścią, zajrzyj do kwiaciarni – uśmiechnęła się przyjaźnie raz jeszcze. Wyszła z pomieszczenia i skierowała swoje kroki ku drzwiom.
- Do zobaczenia – powiedziała jeszcze i zniknęła z pola widzenia.
Idąc, nadal się uśmiechała i wcale nie chodziło o to, że ktoś wyręczył ją i nie musiała czekać na adresata. Najważniejsze było to, że kogoś zainteresowała swoją pracą i opowieścią. Yasmin wiedziała najlepiej, jak kwiaty pozytywnie wpływają na człowieka. I wierzyła, że Asta również poczuje ich zbawienny wpływ na sobie.
Yasmin i Asta z tematu
- Tak właśnie jest – powiedziała cicho. - Wszyscy proszą o kwiaty na jakąś okazję, ale nikt nie chce powiedzieć, jaki charakter emocjonalny ma przez nie przemawiać. Można dać komuś bliskiemu bukiet i nie zagłębiać się w to wszystko, co można nimi powiedzieć. Mowa kwiatów jest bardzo ważna, bo czasem, gdy faktycznie druga strona nic o tym nie wie, można skrycie przekazywać uczucia, których boimy się wypowiedzieć na głos – dodała.
Odsunęła się od kwiatów i stanęła bliżej kobiety.
- To bardzo dobry pomysł. Mam u siebie różne książki dotyczące kwiatów i florystyki. Nie jestem fachowcem, tylko samoukiem, który musiał pokazać podczas rozmowy o pracę to, jak bardzo lubi rośliny i co potrafi z nimi zrobić. Ale mowa kwiatów jest czymś szczególnym, tak naprawdę nawet w tej pracy nie wszyscy potrafią powiedzieć, co oznacza dany kwiat i kolor. Tak, podumam o tym, a jeśli nie uda mi się zorganizować takiego kursu, pomyślę o czymś indywidualnym, naprawdę. I to nie będzie kłopot, bo widzę, że zainteresowałam swoją przemową i natchnęłam do poznawania wiedzy szczegółowej. Bardzo mnie to cieszy. Lubię rozmawiać, a jeśli chodzi o kwiaty, buzia mi się nie zamyka, ale naprawdę, chętnie także słucham – zapewniła.
Słysząc jej imię, panna Forfang uśmiechnęła się ciepło.
- Bardzo mi miło cię poznać, Asto – powiedziała z właściwym sobie entuzjazmem. - Dziękuję też za pomoc. Ostatnio trudno o życzliwość, dlatego tym bardziej się cieszę, że tu trafiłam – spojrzała jeszcze raz na bukiet. Dzięki niemu poznała kogoś nowego. I jak się tu nie cieszyć?
- Yhm – potwierdziła, wracając wzrokiem do kobiety. - Spędzam tam naprawdę wiele czasu, więc z pewnością na mnie trafisz – odpowiedziała.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Na mnie już czas, a gdybym mogła jakoś pomóc, czy odwdzięczyć się chociaż kawą i ciastem czy kolejną opowieścią, zajrzyj do kwiaciarni – uśmiechnęła się przyjaźnie raz jeszcze. Wyszła z pomieszczenia i skierowała swoje kroki ku drzwiom.
- Do zobaczenia – powiedziała jeszcze i zniknęła z pola widzenia.
Idąc, nadal się uśmiechała i wcale nie chodziło o to, że ktoś wyręczył ją i nie musiała czekać na adresata. Najważniejsze było to, że kogoś zainteresowała swoją pracą i opowieścią. Yasmin wiedziała najlepiej, jak kwiaty pozytywnie wpływają na człowieka. I wierzyła, że Asta również poczuje ich zbawienny wpływ na sobie.
Yasmin i Asta z tematu