Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996)
2 posters
Bezimienny
Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:25
Wydarty z krtani tuż przed całkowitym wejściem księżyca na podnóże chmur, krzyk bólu rozrywa bezlitośnie ciszę. Gardło, jątrzące jad rozpaczy, zamiast poszycia słów wyziera z siebie parszywe już nie tylko zdania, ale całe akapity cierpienia, utkane w dźwięczący, niekończący się w głowie i w przestrzeni jęk. Zamknięty w prętach wysokich, rosnących drzew, z jednej strony daje się wchłonąć przez finlandzki las, z drugiej uchodzi echem aż pod granicę niedaleko osadzonej łąki.
Ból, w przeciwieństwie jednak do drżącego w torturze ciała, utkwionego w konkretnej współrzędnej zagajnika, nie ma swojego jednego, wyznaczonego ściśle miejsca. Rozsadza po całości, jest nie do zniesienia. Przebija wszelkie jego wyobrażenia o możliwej, doznawanej jednorazowo krzywdzie. Nie jest w stanie porównać wymiaru tortury z czymkolwiek innym.
Starcza chwila, by zatruty gorącą wściekłością organizm, wpierw rzucił się w dramatycznym ruchu na jeden z konarów, szukając w nim oparcia, a potem, wbrew wszelkim jego oczekiwaniom, poddał się nieco, osuwając się ciężko wzdłuż suchości kory. Skóra na odsłoniętych przedramionach zachodzi krwią i czerwienieje od zbyt mocnego otarcia. Ignoruje.
Złamany przez strapienie niegotowego na ów przemianę ciała i trawiony przez własne myśli, przez chwilę traci świadomość. W siatce naczyń, wraz ze wzburzeniem, narastają uczucia, których nie potrafi w sobie dłużej gnieździć. Kolejny ryk zaciska ciasno pętlę dźwięku wokół grubych pni lasu. Emocje ulewają się przy tym jak w czarce zła, nie mieszcząc w sobie nadmiaru. Furia, nienawiść i pogarda do samego siebie, wylewają się za krawędzie ust.
Ból zdaje się zajmować wszystkie jego członki, od czubków palców, po przygarbiony w udręce korpus, dociera aż do głębokości kości. Mocnym uderzeniem rzeczywistości, jak za ostrym bezdusznym pchnięciem, ciężar poniesionych w duchu ran przygniata do ziemi. Upadek nie boli. Nawet go nie czuje. Talerz jasnych oczu, wpatrzony przez chwilę w jaskrawość księżyca, dla kontrastu ciemnieje wraz z zajmującą się strachem źrenicą. Jest tylko światłość przed nim i cień budzącej się bestii w nim. Wilczy gen, dotąd uśpiony, dziś łaknący krwi i gwałtem walczący o władzę nad ciałem, strawionym bólem i ludzką słabością.
Kurwa, wyrywa mu się z gardła (lub w myślach?). Kurwa, kurwa, kurwa...!. Za którymś z powtórzeń zamyka desperacko oczy, opuszcza głowę. Nie widzi. Nie chce widzieć, zaciskając kurczowo palce na miękkim runie. W dłoniach miażdży grzybnię i garść zagarniętych przypadkiem patyków.
Krzyk w nim, krzyk od niego... w jednym momencie, w ambiwalencji chwili, czuje wzbierającą w nim nadnaturalnie miażdżącą siłę i bezgraniczną bezsilność. Wtedy traci przytomność.
(…) Unoszony na grzbietach minionej tortury, wieńcząc noc falą nudności, wybudza się wreszcie. Nagi, pusty od świadomości, obolały jak nigdy. Porusza się wolno, grzęznąc w miękkości leśnej ściółki. Ma wrażenie, jakby od ostatniego świadomego jego poruszenia minęły lata, kompas czasu jest jednak bezwzględny – nie wskazuje nic. Nie podpowiada. Tylko jezioro, którego dotąd nie był w stanie chwycić w horyzoncie wzroku, a które teraz rozpościera przed nim swój płynący płaszcz słodkich wód, wskazuje na to, że czas w istocie ruszył z miejsca. I on także.
Chce się poderwać z ziemi – próbuje gwałtownym szarpnięciem podnieść beznadziejnie kruche truchło w górę, gdy ciężkość kończyn, złamanych wielokrotnie podczas pełni, wciąż daje mu się we znaki. Opada z sił, za mgławicą spojrzenia dostrzegając majaczącą na drugim brzegu sylwetkę.
Zbyt słaby jest, by określić więcej. Co rusz traci i zyskuje świadomość, z każdym kolejnym przebudzeniem zdając sobie sprawę z tego, że postać, kimkolwiek jest, zbliża się do niego.
Nie może być. Wtłaczając w mięśnie resztki energii, podnosi szkielet ku pnącym się koronom drzew, na ramionach determinacji wznosi się. To co zdaje mu się wygraną, jest jednak ledwie początkiem. W rzeczywistości nie na nogach, a wciąż na kolanach, ściera świeżą krew z karku i piersi, lekkim wstrząśnięciem głowy próbując odzyskać w pełni zmysł wzroku.
To wtedy dostrzega w postaci znamiona mężczyzny.
— Nie podchodź, zabiję… jeśli spróbujesz...
Głos – chrapliwy, gasnący – niknie przy końcu, kłócąc się ze zdecydowaną pod względem tonacji, groźbą.
Ból, w przeciwieństwie jednak do drżącego w torturze ciała, utkwionego w konkretnej współrzędnej zagajnika, nie ma swojego jednego, wyznaczonego ściśle miejsca. Rozsadza po całości, jest nie do zniesienia. Przebija wszelkie jego wyobrażenia o możliwej, doznawanej jednorazowo krzywdzie. Nie jest w stanie porównać wymiaru tortury z czymkolwiek innym.
Starcza chwila, by zatruty gorącą wściekłością organizm, wpierw rzucił się w dramatycznym ruchu na jeden z konarów, szukając w nim oparcia, a potem, wbrew wszelkim jego oczekiwaniom, poddał się nieco, osuwając się ciężko wzdłuż suchości kory. Skóra na odsłoniętych przedramionach zachodzi krwią i czerwienieje od zbyt mocnego otarcia. Ignoruje.
Złamany przez strapienie niegotowego na ów przemianę ciała i trawiony przez własne myśli, przez chwilę traci świadomość. W siatce naczyń, wraz ze wzburzeniem, narastają uczucia, których nie potrafi w sobie dłużej gnieździć. Kolejny ryk zaciska ciasno pętlę dźwięku wokół grubych pni lasu. Emocje ulewają się przy tym jak w czarce zła, nie mieszcząc w sobie nadmiaru. Furia, nienawiść i pogarda do samego siebie, wylewają się za krawędzie ust.
Ból zdaje się zajmować wszystkie jego członki, od czubków palców, po przygarbiony w udręce korpus, dociera aż do głębokości kości. Mocnym uderzeniem rzeczywistości, jak za ostrym bezdusznym pchnięciem, ciężar poniesionych w duchu ran przygniata do ziemi. Upadek nie boli. Nawet go nie czuje. Talerz jasnych oczu, wpatrzony przez chwilę w jaskrawość księżyca, dla kontrastu ciemnieje wraz z zajmującą się strachem źrenicą. Jest tylko światłość przed nim i cień budzącej się bestii w nim. Wilczy gen, dotąd uśpiony, dziś łaknący krwi i gwałtem walczący o władzę nad ciałem, strawionym bólem i ludzką słabością.
Kurwa, wyrywa mu się z gardła (lub w myślach?). Kurwa, kurwa, kurwa...!. Za którymś z powtórzeń zamyka desperacko oczy, opuszcza głowę. Nie widzi. Nie chce widzieć, zaciskając kurczowo palce na miękkim runie. W dłoniach miażdży grzybnię i garść zagarniętych przypadkiem patyków.
Krzyk w nim, krzyk od niego... w jednym momencie, w ambiwalencji chwili, czuje wzbierającą w nim nadnaturalnie miażdżącą siłę i bezgraniczną bezsilność. Wtedy traci przytomność.
(…) Unoszony na grzbietach minionej tortury, wieńcząc noc falą nudności, wybudza się wreszcie. Nagi, pusty od świadomości, obolały jak nigdy. Porusza się wolno, grzęznąc w miękkości leśnej ściółki. Ma wrażenie, jakby od ostatniego świadomego jego poruszenia minęły lata, kompas czasu jest jednak bezwzględny – nie wskazuje nic. Nie podpowiada. Tylko jezioro, którego dotąd nie był w stanie chwycić w horyzoncie wzroku, a które teraz rozpościera przed nim swój płynący płaszcz słodkich wód, wskazuje na to, że czas w istocie ruszył z miejsca. I on także.
Chce się poderwać z ziemi – próbuje gwałtownym szarpnięciem podnieść beznadziejnie kruche truchło w górę, gdy ciężkość kończyn, złamanych wielokrotnie podczas pełni, wciąż daje mu się we znaki. Opada z sił, za mgławicą spojrzenia dostrzegając majaczącą na drugim brzegu sylwetkę.
Zbyt słaby jest, by określić więcej. Co rusz traci i zyskuje świadomość, z każdym kolejnym przebudzeniem zdając sobie sprawę z tego, że postać, kimkolwiek jest, zbliża się do niego.
Nie może być. Wtłaczając w mięśnie resztki energii, podnosi szkielet ku pnącym się koronom drzew, na ramionach determinacji wznosi się. To co zdaje mu się wygraną, jest jednak ledwie początkiem. W rzeczywistości nie na nogach, a wciąż na kolanach, ściera świeżą krew z karku i piersi, lekkim wstrząśnięciem głowy próbując odzyskać w pełni zmysł wzroku.
To wtedy dostrzega w postaci znamiona mężczyzny.
— Nie podchodź, zabiję… jeśli spróbujesz...
Głos – chrapliwy, gasnący – niknie przy końcu, kłócąc się ze zdecydowaną pod względem tonacji, groźbą.
Arthur Mortensen
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:26
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wśród wzgórz lesistych kłębiła się gęsta mgła, co znad torfowisk przybyła, zasnuwając swą bielą krajobraz, aż po horyzont, przecinając go i tworząc iglaste wysepki w morzu skłębionego puchu. Promienie słońca jeno liznęły tego obrazu, by zaraz później móc go naruszyć, ogrzać wychłodzoną po zimie, po nocy ziemię skruszyć lód i szron, co pierwsze westchnięcie wiosny zdusił. W tym wszystkim było piękno, na każdym kroku widoczne, a w scenerii porannej przybierające na sile. Człowiek z kubkiem gorącej kawy zza kuchennego okna spoglądał na obraz ten mistyczny, swój niepowtarzalny urok mający. Przyroda budziła się do życia, z każdą chwilą zdawać by się mogło, robiło się przejrzyściej, mgła zrzedła, a oczom przemytnika ukazała się spokojna tafla jeziora Silmäjärvi, uśmiech zatańczył na sinych od zimna wargach, by chwilę później zniknąć. Ten obraz, jak ze snu, był jedynie otoczką, dobrą przykrywką i przyczółkiem do jego pracy. Niegdyś poznany sekret o ścieżkach i trasach, tak starych i nieuczęszczanych, że nawet tubylcy o nich zapomnieli, lecz te dziwnym trafem nie zginęły w obfitości roślin, natura ich nie zagarnęła, bowiem jeśli nie za dnia to w nocy, ktoś od czasu do czasu nimi przemykał, jak zwierz leśny, cicho i skutecznie. Przemytnicze trasy przecinały Skandynawię i okolice linią grubych aort i cieniutkich żyłek, tak nieraz zawiłych i skomplikowanych, a jednak efektownie chroniących od lat tak wielu przed niepożądanym wzrokiem bliźniego.
Bezpieczny przyczółek zawdzięczał byłemu łowcy, którego kapryśny los skierował na morze, nigdy nie wnikał, za co i przed czym uciekał, lecz jego wiedza i informacje pozwoliły Mortensenowi, wiele razy uniknąć śmierci z powodu wyziębienia. Szałasy i lepianki, domki w koronach drzew, czy tak jak tutaj niewielka chatka nad kamienistym brzegiem jeziora, wszystkie one były czyimiś spadkobiercami, ktoś, kto już być może od dekad wąchał kwiatki od dołu, przysłużył się niezliczonej liczbie zagubionych wędrowców, ale częściej i chyba nawet bardziej łowcom, najemnikom i przemytnikom, cóż począć, gdy na dworze mróz ściska tak, że głazy kruszeją, a w lecie chmary owadów legną znad mokradeł do zwierza żywego i odgonić się od nich nieraz trudno.
Sen tej nocy był niespokojny, przerywany i czujny, jakby w obawie przed czającym się gdzieś w głębi lasu zagrożeniem, niewypowiedzianą groźbą, co zawisła w powietrzu. Nie rozumiał tego uczucia, lecz go bynajmniej nie ignorował. Już dawno temu nauczył się ufać tego typu znakom i być może dlatego jeszcze żyje. Jego klienci niemiłosiernie spóźniali się, czym zmusili marynarza do przedłużenia życia w tych leśnych ostępach, a nie mając wyboru, korzystał z darów, jakimi natura sycie obdarowała tę krainę. Miał nosa do tropienia, bystre oko i orientacja pozwalały na wiele więcej, niż tylko pozorna wędrówka do wyznaczonego na mapie celu.
Gdy słońce wygodniej rozgościło się na firmamencie, wyszedł z chaty narzucając na grzbiet znoszony marynarski płaszcz. Dostrzegał zarys człowieka, którego nie sposób zignorować, a jednocześnie, żal zostawić, na pewną śmierć. Bo to było oczywiste, że przy tej temperaturze balansującej na granicy zera, przy zmęczeniu i wyczerpaniu padnie, gdzieś w wykrocie, albo innym dole i zalegnie tam na stałe wzbogacając, tym samym glebę, ale samemu już niewiele zobaczy poza widmem nadciągającej śmierci. Dlatego uchroni głupca przed paskudnym losem, od głodu i chłodu zabierze. Czyniąc to raczej z wewnętrznego przymusu, w końcu nie godziło się zostawić tak na pewną śmierć, nawet kogoś takiego jak on.
Im bliżej był, tym bardziej się upewniał w swoim przypuszczeniu i tym bardziej było mu go żal. Skatowany po wyczynach nocnych teraz ledwie mógł ruszyć powieką. Uśmiechnął się smutno i odchrząknął, oznajmiając swoją obecność. Słowa wypowiedziane w akompaniamencie grymasu cierpienia, raczej brały na litość, niżby miały świadczyć o groźbie weń zaklętych.
– W obecnym stanie, to ty nawet muchy nie zabijesz. – Odpowiedział dobitnie, podkreślając brak jakichkolwiek zahamowań przed pokonaniem dzielącej ich odległości.
Westchnięcie, sugerujące niechęć wypłynęło mimowolnie z ust blondyna, który domyślał się, że będzie miał ciężką przeprawę z osiłkiem. – Po drugiej stronie jeziora znajduje się chata, czy dasz radę iść? – wahał się, przed podniesieniem bydlaka z ziemi, ważył spokojnie ze sto kilo, plus capił psiarnią. Jeśli jednak nie będzie rady, to jakoś to przeboleje.
Bezpieczny przyczółek zawdzięczał byłemu łowcy, którego kapryśny los skierował na morze, nigdy nie wnikał, za co i przed czym uciekał, lecz jego wiedza i informacje pozwoliły Mortensenowi, wiele razy uniknąć śmierci z powodu wyziębienia. Szałasy i lepianki, domki w koronach drzew, czy tak jak tutaj niewielka chatka nad kamienistym brzegiem jeziora, wszystkie one były czyimiś spadkobiercami, ktoś, kto już być może od dekad wąchał kwiatki od dołu, przysłużył się niezliczonej liczbie zagubionych wędrowców, ale częściej i chyba nawet bardziej łowcom, najemnikom i przemytnikom, cóż począć, gdy na dworze mróz ściska tak, że głazy kruszeją, a w lecie chmary owadów legną znad mokradeł do zwierza żywego i odgonić się od nich nieraz trudno.
Sen tej nocy był niespokojny, przerywany i czujny, jakby w obawie przed czającym się gdzieś w głębi lasu zagrożeniem, niewypowiedzianą groźbą, co zawisła w powietrzu. Nie rozumiał tego uczucia, lecz go bynajmniej nie ignorował. Już dawno temu nauczył się ufać tego typu znakom i być może dlatego jeszcze żyje. Jego klienci niemiłosiernie spóźniali się, czym zmusili marynarza do przedłużenia życia w tych leśnych ostępach, a nie mając wyboru, korzystał z darów, jakimi natura sycie obdarowała tę krainę. Miał nosa do tropienia, bystre oko i orientacja pozwalały na wiele więcej, niż tylko pozorna wędrówka do wyznaczonego na mapie celu.
Gdy słońce wygodniej rozgościło się na firmamencie, wyszedł z chaty narzucając na grzbiet znoszony marynarski płaszcz. Dostrzegał zarys człowieka, którego nie sposób zignorować, a jednocześnie, żal zostawić, na pewną śmierć. Bo to było oczywiste, że przy tej temperaturze balansującej na granicy zera, przy zmęczeniu i wyczerpaniu padnie, gdzieś w wykrocie, albo innym dole i zalegnie tam na stałe wzbogacając, tym samym glebę, ale samemu już niewiele zobaczy poza widmem nadciągającej śmierci. Dlatego uchroni głupca przed paskudnym losem, od głodu i chłodu zabierze. Czyniąc to raczej z wewnętrznego przymusu, w końcu nie godziło się zostawić tak na pewną śmierć, nawet kogoś takiego jak on.
Im bliżej był, tym bardziej się upewniał w swoim przypuszczeniu i tym bardziej było mu go żal. Skatowany po wyczynach nocnych teraz ledwie mógł ruszyć powieką. Uśmiechnął się smutno i odchrząknął, oznajmiając swoją obecność. Słowa wypowiedziane w akompaniamencie grymasu cierpienia, raczej brały na litość, niżby miały świadczyć o groźbie weń zaklętych.
– W obecnym stanie, to ty nawet muchy nie zabijesz. – Odpowiedział dobitnie, podkreślając brak jakichkolwiek zahamowań przed pokonaniem dzielącej ich odległości.
Westchnięcie, sugerujące niechęć wypłynęło mimowolnie z ust blondyna, który domyślał się, że będzie miał ciężką przeprawę z osiłkiem. – Po drugiej stronie jeziora znajduje się chata, czy dasz radę iść? – wahał się, przed podniesieniem bydlaka z ziemi, ważył spokojnie ze sto kilo, plus capił psiarnią. Jeśli jednak nie będzie rady, to jakoś to przeboleje.
Bezimienny
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:26
Oddech pulsuje w nierówności. Na przemian wypełnia przestrzeń płuc, rozdmuchując z nagła miękkość tkanki, to znów opuszcza cienki, respiracyjny klosz narządu, tchnący chwilową niestabilnością. Pierś porusza się przy tym niespokojnie, barwiona czerwienią i niedawno nabytymi śladami otarć, jeszcze niezagojonymi.
Z wolna, ale skutecznie, odzyskuje świadomość. Przez chwilę nawet obręcz tęczówek, wiązanych nitkami zieleni i szarości, spoczywa w pełni przytomnie i twardo na nieznanym mu mężczyźnie. Brwi, marszczone w grymasie niegasnącego jeszcze bólu, tworzą wprawdzie bruzdę w bladej jak Hel twarzy, świadcząc o wymiarze dominującej w tym momencie słabości, oczy wyrażają jednak głęboką determinację.
Nie jest w stanie walczyć. Wie o tym. Jest jednak gotów zginąć, byle się do tego nie przyznać.
Zamiast naświetlić w rozmowie własną niedyspozycję, zachłannie, z krnąbrną manierą, wykrada z przestrzeni kolejną dawkę tlenu, odchylając głowę w tył. W arogancji odrywa wzrok od towarzysza, koncentrując się na ustabilizowaniu oddechu.
Krtań, pokryta tatuażem i świeżą plamą krwi, uwydatnia się przed nieznajomym w krótkim mirażu buntownika, który mimo przeciwności, nie traci charakteru. Echo wdechów, wpuszczone w jeden wielki pęcherz powietrza, powtórzone kilkukrotnie, zapętlone w niespokojnym rytmie, z czasem łagodnieje, pozwalając mu na głębszy i pełniejszy dech.
— Nie teraz... — wychrapuje w przekąsie, urywając słowa przed końcem wypowiedzi.
Ściśnięte minionym bólem gardło, wciąż zaciska pętlę na strunach głosowych, nie pozwalając na dłuższą wypowiedź. Powracając wzrokiem do mężczyzny, odkasłuje jednak, wyciągając z korytarza krtani plwocinę i resztki metalicznej w posmaku krwi.
— Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, bym zrobił to w godzinę później.
Głos nabiera siły. Wciąż nadszarpnięty przez ząb przemiany, pozostaje chrapliwy, wyciągnięty jednak z dna przepony, brzmi głębokim poszyciem determinacji, osadzony na dystansie i podejrzliwości.
— Czy dasz radę się odpierdolić?
Złość zawiązuje miękki płat mowy w węzeł wulgaryzmu. Między ciasno zaciśniętym splotem języka, choć niewypowiedziane, chowają się parszywe urywki wspomnień. Jak niewygodne drobiny piasku uwierają w żyć. Wobec bolączki szarganego rozczarowaniem umysłu, przekleństwa zdają się jedynym ukojeniem plugawego poranka.
W rzeczywistości rażony raczej własną niedyspozycją, niżeli obecnością nieznajomego, nie potrafi odpowiedzieć z równą otwartością, jaką raczy go mężczyzna.
Przy tym, choć pozostaje zupełnie nagi, zdaje się ten fakt sprawnie ignorować. A może w ogóle nigdy nie miało to dla niego znaczenia? Gdy bowiem znajduje w sobie odrobinę siły, podnosi się ciężko z rozmokłej gleby. Ziemia wydaje przy tym mozolne sapnięcie – z głośnym mlaśnięciem podłoża wypuszcza z siebie ciężar opadłego na kolana cielska, które w końcu zyskuje na wysokości, przewyższając nawet samego blondyna. Niedługo stoi przy nim w bierności.
W długości przeciągniętego do westchnięcia oddechu, kryje się potrzeba zadbania o siebie. Cichy szelest wiatru zatrzymuje się tymczasem na rozrosłym ciele Wilczego Cierpiętnika, przyprawiając o pierwszy dreszcz zimna, gdy w upartym milczeniu, ignorując pojedyncze drgnięcie, rusza w kierunku wody.
Nogi, ciężkie i sztywne jak ołowiane klocki, chcą odmówić posłuszeństwa. Wola jest jednak silniejsza. Z cichym sapnięciem pochyla się nad brzegiem jeziora, pozwalając by napięte od bólu mięśnie, oblała pierwsza fala kojącego chłodu.
Z wolna, ale skutecznie, odzyskuje świadomość. Przez chwilę nawet obręcz tęczówek, wiązanych nitkami zieleni i szarości, spoczywa w pełni przytomnie i twardo na nieznanym mu mężczyźnie. Brwi, marszczone w grymasie niegasnącego jeszcze bólu, tworzą wprawdzie bruzdę w bladej jak Hel twarzy, świadcząc o wymiarze dominującej w tym momencie słabości, oczy wyrażają jednak głęboką determinację.
Nie jest w stanie walczyć. Wie o tym. Jest jednak gotów zginąć, byle się do tego nie przyznać.
Zamiast naświetlić w rozmowie własną niedyspozycję, zachłannie, z krnąbrną manierą, wykrada z przestrzeni kolejną dawkę tlenu, odchylając głowę w tył. W arogancji odrywa wzrok od towarzysza, koncentrując się na ustabilizowaniu oddechu.
Krtań, pokryta tatuażem i świeżą plamą krwi, uwydatnia się przed nieznajomym w krótkim mirażu buntownika, który mimo przeciwności, nie traci charakteru. Echo wdechów, wpuszczone w jeden wielki pęcherz powietrza, powtórzone kilkukrotnie, zapętlone w niespokojnym rytmie, z czasem łagodnieje, pozwalając mu na głębszy i pełniejszy dech.
— Nie teraz... — wychrapuje w przekąsie, urywając słowa przed końcem wypowiedzi.
Ściśnięte minionym bólem gardło, wciąż zaciska pętlę na strunach głosowych, nie pozwalając na dłuższą wypowiedź. Powracając wzrokiem do mężczyzny, odkasłuje jednak, wyciągając z korytarza krtani plwocinę i resztki metalicznej w posmaku krwi.
— Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, bym zrobił to w godzinę później.
Głos nabiera siły. Wciąż nadszarpnięty przez ząb przemiany, pozostaje chrapliwy, wyciągnięty jednak z dna przepony, brzmi głębokim poszyciem determinacji, osadzony na dystansie i podejrzliwości.
— Czy dasz radę się odpierdolić?
Złość zawiązuje miękki płat mowy w węzeł wulgaryzmu. Między ciasno zaciśniętym splotem języka, choć niewypowiedziane, chowają się parszywe urywki wspomnień. Jak niewygodne drobiny piasku uwierają w żyć. Wobec bolączki szarganego rozczarowaniem umysłu, przekleństwa zdają się jedynym ukojeniem plugawego poranka.
W rzeczywistości rażony raczej własną niedyspozycją, niżeli obecnością nieznajomego, nie potrafi odpowiedzieć z równą otwartością, jaką raczy go mężczyzna.
Przy tym, choć pozostaje zupełnie nagi, zdaje się ten fakt sprawnie ignorować. A może w ogóle nigdy nie miało to dla niego znaczenia? Gdy bowiem znajduje w sobie odrobinę siły, podnosi się ciężko z rozmokłej gleby. Ziemia wydaje przy tym mozolne sapnięcie – z głośnym mlaśnięciem podłoża wypuszcza z siebie ciężar opadłego na kolana cielska, które w końcu zyskuje na wysokości, przewyższając nawet samego blondyna. Niedługo stoi przy nim w bierności.
W długości przeciągniętego do westchnięcia oddechu, kryje się potrzeba zadbania o siebie. Cichy szelest wiatru zatrzymuje się tymczasem na rozrosłym ciele Wilczego Cierpiętnika, przyprawiając o pierwszy dreszcz zimna, gdy w upartym milczeniu, ignorując pojedyncze drgnięcie, rusza w kierunku wody.
Nogi, ciężkie i sztywne jak ołowiane klocki, chcą odmówić posłuszeństwa. Wola jest jednak silniejsza. Z cichym sapnięciem pochyla się nad brzegiem jeziora, pozwalając by napięte od bólu mięśnie, oblała pierwsza fala kojącego chłodu.
Arthur Mortensen
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:26
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nie musiał, być wyjątkowo przenikliwy i domyślny, by zgadnąć i zrozumieć co jest wynikiem takiego stanu u mężczyzny leżącego zaledwie dwa metry od niego. Ślady krwi, być może jego własnej, a może dzikiego zwierza, słabość, nerwowość, poczucie zagubienia, a wreszcie strach wszystko to wyczuwalne, bądź widoczne było na pierwszy rzut oka, tak samo i to, jak z miejsca mógł określić jakim typem osoby był ów nagi nieznajomy, wystarczyło wychwycić błysk w ciemnych oczach dojrzeć zarysy fizjonomii, mowę ciała i już poniekąd rysował się nam obraz osoby wybitnie niewiele mającej z erudyty, a zachowaniem jak to pokazywał udowadniał swą prostacką naturę i raczej nierozwagę w podejmowaniu decyzji. Stąd też nie dziwił ten obrazek specjalnie. Ludzie bywają uparci, butni, przeświadczeni o tym, że nic złego ich nie może spotkać głupio ryzykują, niemal upewniając się w przekonaniu, jakże mylnym, że są niezwyciężeni. A gdy się przypatrzysz, gdy pochylisz nad ciałem, co widzisz? Kupę mięcha, ot nic więcej. Jeśli to to, myśli to jedynie o prymitywnych rzeczach. Aż strach pomyśleć, co tek osiłek nawywijał, że znalazł się w takiej, a nie innej sytuacji.
– Za godzinę na tym zimnie, to ci chłopie jaja odpadną – do niektórych należało podejść spokojnie, niemal jak do dziecka, tłumacząc oczywistość, a ta jakże prosta może trafi do opornego umysłu?
Złośliwość i ignorancja problemu, to nie były rozwiązaniem, nie dał po sobie poznać zniecierpliwienia, czy gniewu, obojętny wyraz twarzy potrafił doskonale kryć te i inne emocje, a wyćwiczony w hamowaniu się przed wybuchami od małego, był za sprawą fachu, którym wszak dodatkowo się wzbogacał. Nie należało w biznesie pokazywać, uczuć, nie kiedy rozmowy prowadzi się z ludźmi, którzy chociażby za krzywy uśmiech potrafili zabić. Mortensen nigdy nie zamierzał testować na ile słowa te były prawdziwe, a na ile to mit krążący po dokach, jednakże złożyło się tak, a nie inaczej i dzięki praktyce nabrał doświadczenia, niezbędnego, można powiedzieć. Obojętny na demonstracje i czynione pokazy swej „męskości” jakże często mylnie pojmowane przez ludzi takich jak on. Odprowadził go wzrokiem do brzegu jeziora. A widząc mozolne ruchy, nie zamierzał marnować czasu i stać tu jako ten kołek. Przeklinając swój wyrzut moralny, który kazał, aby zaopiekować się, nieznajomym postanowił przyspieszyć podejmowane, przez niego decyzje, a przy okazji rozbudzić.
– Vágr – uderzenie przyszło od tyłu, i jak spokojny i niczego nieświadomy próbował zmyć z ciała zaschniętą juchę tak, fala, która nadeszła powinna skuteczniej uprać się z tym zadaniem i tym samym zmotywować go do tego, aby ruszył goły zad.
– Śmierdziałeś – na usprawiedliwienie rzucił i zmierzył go karcąco wzrokiem. – Możemy już iść, czy chcesz jeszcze potarzać się w igliwiu? – Skrzyżował przedramiona na piersi w oczekiwaniu reakcji. Szczerze mówiąc, był ciekaw, co się wydarzy.
– Za godzinę na tym zimnie, to ci chłopie jaja odpadną – do niektórych należało podejść spokojnie, niemal jak do dziecka, tłumacząc oczywistość, a ta jakże prosta może trafi do opornego umysłu?
Złośliwość i ignorancja problemu, to nie były rozwiązaniem, nie dał po sobie poznać zniecierpliwienia, czy gniewu, obojętny wyraz twarzy potrafił doskonale kryć te i inne emocje, a wyćwiczony w hamowaniu się przed wybuchami od małego, był za sprawą fachu, którym wszak dodatkowo się wzbogacał. Nie należało w biznesie pokazywać, uczuć, nie kiedy rozmowy prowadzi się z ludźmi, którzy chociażby za krzywy uśmiech potrafili zabić. Mortensen nigdy nie zamierzał testować na ile słowa te były prawdziwe, a na ile to mit krążący po dokach, jednakże złożyło się tak, a nie inaczej i dzięki praktyce nabrał doświadczenia, niezbędnego, można powiedzieć. Obojętny na demonstracje i czynione pokazy swej „męskości” jakże często mylnie pojmowane przez ludzi takich jak on. Odprowadził go wzrokiem do brzegu jeziora. A widząc mozolne ruchy, nie zamierzał marnować czasu i stać tu jako ten kołek. Przeklinając swój wyrzut moralny, który kazał, aby zaopiekować się, nieznajomym postanowił przyspieszyć podejmowane, przez niego decyzje, a przy okazji rozbudzić.
– Vágr – uderzenie przyszło od tyłu, i jak spokojny i niczego nieświadomy próbował zmyć z ciała zaschniętą juchę tak, fala, która nadeszła powinna skuteczniej uprać się z tym zadaniem i tym samym zmotywować go do tego, aby ruszył goły zad.
– Śmierdziałeś – na usprawiedliwienie rzucił i zmierzył go karcąco wzrokiem. – Możemy już iść, czy chcesz jeszcze potarzać się w igliwiu? – Skrzyżował przedramiona na piersi w oczekiwaniu reakcji. Szczerze mówiąc, był ciekaw, co się wydarzy.
Bezimienny
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:26
Ubrać w ciało nadszarpnięte bólem mięśnie, zasklepić dumą bruzdy skruszonych w przemianie kości, zaprzysięgnąć siłę umęczonych wilczą formą członków. Odnaleźć godność w słabym, ludzkim truchle. Wskrzesić obraz właściwy byłemu łowcy.
Cele Asgera nie należą do najprostszych, gdy jednak wznosi do barku obleczone błotem i igliwem łapsko, nosząc się z zamiarem oczyszczenia skóry z brudu, wraz z pierwszą skorupą zaschniętej krwi ściąga z siebie obezwładniający wstyd. Za to, kim się stał – nie za to, jak się czuje, czy jak wygląda. Ciało, ścięte przez ból, przygarbione i brudne, to tylko echo znienawidzonego genu, wypadkowa plugawej natury, jaką od niedawna w nim drzemie. Gotowa wyrwać się z cugów rozsądku za sprawą ksieżycowej łuny. Wyszarpnąć z ciała resztki dumy, pozostawiając łowcę w absolutnej, emocjonalnej pustce.
Obrzydzenie, jak ściana lodowatego wodospadu, zalewa wyprężoną w złości sylwetkę. Ciało sztywnieje w nerwówce, gdy zacierając gwałtownie palcami plamę ludzkiej krwi – nie wie czyjej – klnie pod nosem siarczyście. Powtarza gest kilkukrotnie i powtórzyłby go jeszcze parę dodatkowych razów, gdyby nie mocne łupnięcie fali, nadchodzące zza pleców.
Czar omal nie zbija go z nóg, gdy w zaskoczeniu i w chwilowej słabości, ugina się do przodu z grymasem bólu, przecinającym na moment twarz. Zaraz jednak przychodzi otrzeźwienie.
Kolejne uderzenie złości rozlewa się po siatce naczyń i zagrzewając linie żył wściekłością, dodaje animuszu. Uskrzydlony przez adrenalinę, buzującą we krwi, odwraca się natychmiastowo w kierunku „napastnika”, doskakując do niego w gniewnym rozruchu.
Palce prawe dłoni machinalnie łapią za kawałek szmaty, zaciskając się kurczowo na odzieniu nieznajomego.
— Wkurwiasz mnie, księżniczko. Jak Ci przeszkadzają zapachy, to co tu jeszcze robisz?!
Z głębi gardzieli dobywa się chrapliwe warknięcie, gdy w oddźwięku wilczego szału, traci kontrolę. Nozdrza, poruszone w nagłym nadęciu, rozchylają się niebezpiecznie. Brwi, marszczone nad mostkiem nosa, szpetnym karbem irytacji przecinają twarz.
Mijają kolejne sekundy, nim decyduje co dalej.
Ciało, paraliżowane absurdem chwili i wciąż mokre, drży pod każdorazowym smagnięciem wiatru, potwierdzając tylko słowa mężczyzny. Jeśli zaraz nie ruszą, przemarznie do reszty. Wie o tym. Porusza się niespokojnie, strzepując z siebie falę irytacji i rozgrzebując ciężarem ciała glebę pod stopami. Nie od razu puszcza go wolno, patrząc z determinacją w oczy mężczyzny.
Gdy jednak dreszcz zimna dochodzi od karku do lędźwi, jest już dostatecznie przemarznięty, by zrezygnować z szarpaniny.
Najpierw ręka, objęta w całości gęsią skórką, rozluźnia nieco uchwyt na ubraniu. Później w ostatecznej rezygnacji odpycha go od siebie, sapiąc w niezadowoleniu.
— Chodźmy lepiej — chrypie krótko, nie tłumacząc się ze zmiany decyzji.
W międzyczasie rzuca jednak ciche „Heitr” pod nosem, jasno wskazując na potrzebę rozgrzania się, nim jeszcze ruszają w drogę. Czar przez moment otula go ciepłym płaszczem magii, osuszając mokre od fali włosy i ciało.
Cele Asgera nie należą do najprostszych, gdy jednak wznosi do barku obleczone błotem i igliwem łapsko, nosząc się z zamiarem oczyszczenia skóry z brudu, wraz z pierwszą skorupą zaschniętej krwi ściąga z siebie obezwładniający wstyd. Za to, kim się stał – nie za to, jak się czuje, czy jak wygląda. Ciało, ścięte przez ból, przygarbione i brudne, to tylko echo znienawidzonego genu, wypadkowa plugawej natury, jaką od niedawna w nim drzemie. Gotowa wyrwać się z cugów rozsądku za sprawą ksieżycowej łuny. Wyszarpnąć z ciała resztki dumy, pozostawiając łowcę w absolutnej, emocjonalnej pustce.
Obrzydzenie, jak ściana lodowatego wodospadu, zalewa wyprężoną w złości sylwetkę. Ciało sztywnieje w nerwówce, gdy zacierając gwałtownie palcami plamę ludzkiej krwi – nie wie czyjej – klnie pod nosem siarczyście. Powtarza gest kilkukrotnie i powtórzyłby go jeszcze parę dodatkowych razów, gdyby nie mocne łupnięcie fali, nadchodzące zza pleców.
Czar omal nie zbija go z nóg, gdy w zaskoczeniu i w chwilowej słabości, ugina się do przodu z grymasem bólu, przecinającym na moment twarz. Zaraz jednak przychodzi otrzeźwienie.
Kolejne uderzenie złości rozlewa się po siatce naczyń i zagrzewając linie żył wściekłością, dodaje animuszu. Uskrzydlony przez adrenalinę, buzującą we krwi, odwraca się natychmiastowo w kierunku „napastnika”, doskakując do niego w gniewnym rozruchu.
Palce prawe dłoni machinalnie łapią za kawałek szmaty, zaciskając się kurczowo na odzieniu nieznajomego.
— Wkurwiasz mnie, księżniczko. Jak Ci przeszkadzają zapachy, to co tu jeszcze robisz?!
Z głębi gardzieli dobywa się chrapliwe warknięcie, gdy w oddźwięku wilczego szału, traci kontrolę. Nozdrza, poruszone w nagłym nadęciu, rozchylają się niebezpiecznie. Brwi, marszczone nad mostkiem nosa, szpetnym karbem irytacji przecinają twarz.
Mijają kolejne sekundy, nim decyduje co dalej.
Ciało, paraliżowane absurdem chwili i wciąż mokre, drży pod każdorazowym smagnięciem wiatru, potwierdzając tylko słowa mężczyzny. Jeśli zaraz nie ruszą, przemarznie do reszty. Wie o tym. Porusza się niespokojnie, strzepując z siebie falę irytacji i rozgrzebując ciężarem ciała glebę pod stopami. Nie od razu puszcza go wolno, patrząc z determinacją w oczy mężczyzny.
Gdy jednak dreszcz zimna dochodzi od karku do lędźwi, jest już dostatecznie przemarznięty, by zrezygnować z szarpaniny.
Najpierw ręka, objęta w całości gęsią skórką, rozluźnia nieco uchwyt na ubraniu. Później w ostatecznej rezygnacji odpycha go od siebie, sapiąc w niezadowoleniu.
— Chodźmy lepiej — chrypie krótko, nie tłumacząc się ze zmiany decyzji.
W międzyczasie rzuca jednak ciche „Heitr” pod nosem, jasno wskazując na potrzebę rozgrzania się, nim jeszcze ruszają w drogę. Czar przez moment otula go ciepłym płaszczem magii, osuszając mokre od fali włosy i ciało.
Arthur Mortensen
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:26
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Spoglądał z dozą politowania na gołego włochatego mężczyznę, ten był słaby – widocznie, a powodów tej słabości się domyślał. Pozwalał sobie jednak na docinki, nie mając taryfy współczucia dla wilkołaka. Ten w swej prostej, gburowatej naturze prezentował na tyle nieprzyjazny stosunek do ludzi, jakby co najmniej pół życia w izolatce spędził. Nie przejmował się z początku jego gadaniną zanadto, a kwestie zapachów rozwiązując dość stanowczo i bez kurtuazyjnej grzeczności, był trzeba, przyznać zaskoczony, iż nieznajomy nie przewrócił się pod wpływem zaklęcia, ale i też nie silił się specjalnie na to, aby uderzenie było nad wyraz odczuwalne, lecz skuteczne. Wszak nie zamierzał zapraszać na posiłek kogoś, kto śmierdział mokrym kundlem zwłaszcza w niewielkim domku, gdzie od ściany do ściany było stanowczo za mało miejsca dla jednego mężczyzny słusznych rozmiarów, a co dopiero dla dwóch.
– Matka nie nauczyła, że jak ktoś wyciąga pomocną dłoń, to należy podziękować, zamiast warczeć? Bo może trafić się ktoś, kto zdławi szczeknięcie i zęby wybije. – Mierzył go, obojętnym spojrzeniem czując raczej zniecierpliwienie, niż irytację. Mógł w rzeczy samej zostawić go na pastwę losu, a raczej będąc precyzyjnym zimna i wówczas, ani jego sumienie, ani on sam nie doznaliby większej szkody, a tak? Zagryzł zęby, starając się wspiąć na wyżyny empatii i zrozumienia.
– Brawo wilczku, mądra decyzja – westchnięcie wydobywa się z ust przemytnika, który miał cichą nadzieję, że wystarczy kilka wygrzebanych z chaty szmat i miska ciepłego gulaszu i będzie miał problem dzikusa z głowy. Liczył, że ci, na których czekał, w tej dziczy nie znajdą ich razem. Wolał nie przewidywać tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby zaczęły padać pytania, a mając świadomość, że jego tajemniczy nieznajomy raczej należy do tych, który najpierw mówią, później myślą wróżył mu rychły i paskudny koniec w męczarniach. Ślepcy jakoś tak wychodziło nie lubili pytań zwłaszcza, gdy w ich tle pobrzmiewała nutka prowokacji. Musiał to sam przed sobą przyznać, że zdecydowanie za dużo czasu spędzał z ludźmi z cienia. Zaczynał myśleć i postrzegać świat jak oni, a to już krok od zmiany przekonań i odejścia od ogólnie przyjętych norm.
– Jesteś świeży w tym? – spojrzał pytająco na postawnego mężczyznę obok, ten wzrostem go przewyższał nieznacznie, chociaż przez rozpuszczone kudły i lepiej rozbudowane barki wyglądał na jeszcze wyższego. To jednak nie peszyło Mortensena śmiało szedł w zawody z ludźmi potężniejszymi nawet od warga. Pytanie zawisło w powietrzu, miało być czymś w rodzaju przełamania granic i pewnej otwartości, jednak nie wiedział, jak zinterpretuje ów ciekawość nieznajomy.
– Matka nie nauczyła, że jak ktoś wyciąga pomocną dłoń, to należy podziękować, zamiast warczeć? Bo może trafić się ktoś, kto zdławi szczeknięcie i zęby wybije. – Mierzył go, obojętnym spojrzeniem czując raczej zniecierpliwienie, niż irytację. Mógł w rzeczy samej zostawić go na pastwę losu, a raczej będąc precyzyjnym zimna i wówczas, ani jego sumienie, ani on sam nie doznaliby większej szkody, a tak? Zagryzł zęby, starając się wspiąć na wyżyny empatii i zrozumienia.
– Brawo wilczku, mądra decyzja – westchnięcie wydobywa się z ust przemytnika, który miał cichą nadzieję, że wystarczy kilka wygrzebanych z chaty szmat i miska ciepłego gulaszu i będzie miał problem dzikusa z głowy. Liczył, że ci, na których czekał, w tej dziczy nie znajdą ich razem. Wolał nie przewidywać tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby zaczęły padać pytania, a mając świadomość, że jego tajemniczy nieznajomy raczej należy do tych, który najpierw mówią, później myślą wróżył mu rychły i paskudny koniec w męczarniach. Ślepcy jakoś tak wychodziło nie lubili pytań zwłaszcza, gdy w ich tle pobrzmiewała nutka prowokacji. Musiał to sam przed sobą przyznać, że zdecydowanie za dużo czasu spędzał z ludźmi z cienia. Zaczynał myśleć i postrzegać świat jak oni, a to już krok od zmiany przekonań i odejścia od ogólnie przyjętych norm.
– Jesteś świeży w tym? – spojrzał pytająco na postawnego mężczyznę obok, ten wzrostem go przewyższał nieznacznie, chociaż przez rozpuszczone kudły i lepiej rozbudowane barki wyglądał na jeszcze wyższego. To jednak nie peszyło Mortensena śmiało szedł w zawody z ludźmi potężniejszymi nawet od warga. Pytanie zawisło w powietrzu, miało być czymś w rodzaju przełamania granic i pewnej otwartości, jednak nie wiedział, jak zinterpretuje ów ciekawość nieznajomy.
Bezimienny
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:27
Instynkt drapieżcy, jak szkaradne robactwo, zalęga w czaszce. Bije upiornym pancerzem nadmiernie odczuwanych bodźców o kopułę, nie dając głowie odpoczynku.
Zmysły, których nie stępił nawet dojmujący ból we wszystkich kościach. Szelesty natury i odrzucające wonie minionej, wilczej formy, wgniecione gwałtem w kontusz odczuć. Odbite echem wątpliwości – natrętne, szkodliwe, zatruwające siatkę naczyń mocną dawką niepokoju.
Czuje wyraźnie, jak otoczony przez pozornie nieszkodliwą przestrzeń, wraz z kolejnym oddechem nabiera więcej, niż chciałby w sobie nieść. Gdy on, ukierunkowany na pragnienie spokoju, jest gotów odrzucić z pogranicza świadomości atakujące go myśli i gdy z ciężarem niezadowolenia na barkach stara się ignorować kliszę teraźniejszości, jego ciało i podświadomość, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zachowują wyjątkową czujność. Brwi ściągają się w marsowym wyrazie. Zmysły chłoną z przestrzeni każdy jeden obraz, każdy ruch i każdy zapach.
Węch, zaostrzony przez klątwę Fenrira, nie daje zapomnieć o resztkach krwi, zakrzepniętej na pasmach włosów. Fetor zwierzęcej posoki i wilgotnych kępów futra, mimo że ściągnięty czarem z ciała, wciąż odbity w pamięci mocnym metalicznym uderzeniem osiada w nozdrzach. Oczy tymczasem – uważne, jaśniejące w gniewie i zniecierpliwieniu – rozdzierają leśny ostęp srogim spojrzeniem.
W odbiciu asgerowskiej tęczówki, poza mnogością wrzących emocji, jakie nim kierują, widać nie tylko jeziorny krajobraz, ale również męską, solidnie prezentującą się przed nim sylwetkę. Nieznajomy pozostaje w talerzu spojrzenia na więcej niż parę sekund. Gdy przesuwa wzrokiem wzdłuż linii ciała mężczyzny, stwierdza dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze: ma przed sobą osobę o niewątpliwej krzepie, o czym świadczy kształt rysujących się pod ubraniem mięśni. Po drugie: postawa i sposób poruszania się obcego wskazują na nieustępliwość. Cechę, która wyjątkowo gra mu dziś na nerwach.
W odpowiedzi na kolejną uszczypliwość, pochyla jedynie czoło do przodu i zaciska szczękę w kleszczach emocji. Za cieniem spływającej przy tym kaskady włosów, chowa złość. Tak, matka w istocie niewiele go w życiu nauczyła. Jeśli czegoś konkretnego, to tylko tego, kim nie chciałby się nigdy stać.
Ingrid nie była nikim szczególnym. Stanowiła raczej cień człowieka, niżeli namacalną jego formę. Niknąca z roku na rok wraz z kolejnym upokorzeniem, malejąca w oczach i mdła, sponiewierana przez partnera, wskazywała na los, którego nie chciało się doświadczać.
— Zależy jak patrzysz... — zaczyna z niepasującym mu spokojem i wyciszeniem.
Wcześniej, wyniesiony na grzbietach adrenaliny, mógł pozwolić sobie na większą dynamikę w słowach, czy gestach. Teraz, po pojedynczym szarpnięciu za ubranie mężczyzny i wyrwaniu z ciała ostatnich resztek energii, odczuwa jej wyraźny brak.
W głowie wciąż buzuje od nadmiaru bodźców i rosnącego ciśnienia, gdy całe swoje skupienie wkłada w poprawne pociąganie stopami po glebie. Są coraz bliżej chatki, ale też siły w nim coraz mniej, o czym świadczy chwilowe zwolnienie kroku i ciężki, wręcz urywany oddech, jakby pokonywał srogie góry, a nie zwykłą ścieżkę do leśnego domku.
Ignoruje poczucie słabości, spoglądając z ukosa na towarzysza.
— Do niedawna stałem po drugiej stronie barykady, pod płaszczem Gleipniru — dorzuca do ostatniej wypowiedzi, jakby samo mówienie o łowcach miało dodać mu animuszu. Może nawet dodaje, bo wspomnienie o tym budzi w nim łatwo wytłumaczalny gniew, a co za tym idzie, podświadomie przyspiesza kroku.
Zmysły, których nie stępił nawet dojmujący ból we wszystkich kościach. Szelesty natury i odrzucające wonie minionej, wilczej formy, wgniecione gwałtem w kontusz odczuć. Odbite echem wątpliwości – natrętne, szkodliwe, zatruwające siatkę naczyń mocną dawką niepokoju.
Czuje wyraźnie, jak otoczony przez pozornie nieszkodliwą przestrzeń, wraz z kolejnym oddechem nabiera więcej, niż chciałby w sobie nieść. Gdy on, ukierunkowany na pragnienie spokoju, jest gotów odrzucić z pogranicza świadomości atakujące go myśli i gdy z ciężarem niezadowolenia na barkach stara się ignorować kliszę teraźniejszości, jego ciało i podświadomość, wbrew wszelkim oczekiwaniom, zachowują wyjątkową czujność. Brwi ściągają się w marsowym wyrazie. Zmysły chłoną z przestrzeni każdy jeden obraz, każdy ruch i każdy zapach.
Węch, zaostrzony przez klątwę Fenrira, nie daje zapomnieć o resztkach krwi, zakrzepniętej na pasmach włosów. Fetor zwierzęcej posoki i wilgotnych kępów futra, mimo że ściągnięty czarem z ciała, wciąż odbity w pamięci mocnym metalicznym uderzeniem osiada w nozdrzach. Oczy tymczasem – uważne, jaśniejące w gniewie i zniecierpliwieniu – rozdzierają leśny ostęp srogim spojrzeniem.
W odbiciu asgerowskiej tęczówki, poza mnogością wrzących emocji, jakie nim kierują, widać nie tylko jeziorny krajobraz, ale również męską, solidnie prezentującą się przed nim sylwetkę. Nieznajomy pozostaje w talerzu spojrzenia na więcej niż parę sekund. Gdy przesuwa wzrokiem wzdłuż linii ciała mężczyzny, stwierdza dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze: ma przed sobą osobę o niewątpliwej krzepie, o czym świadczy kształt rysujących się pod ubraniem mięśni. Po drugie: postawa i sposób poruszania się obcego wskazują na nieustępliwość. Cechę, która wyjątkowo gra mu dziś na nerwach.
W odpowiedzi na kolejną uszczypliwość, pochyla jedynie czoło do przodu i zaciska szczękę w kleszczach emocji. Za cieniem spływającej przy tym kaskady włosów, chowa złość. Tak, matka w istocie niewiele go w życiu nauczyła. Jeśli czegoś konkretnego, to tylko tego, kim nie chciałby się nigdy stać.
Ingrid nie była nikim szczególnym. Stanowiła raczej cień człowieka, niżeli namacalną jego formę. Niknąca z roku na rok wraz z kolejnym upokorzeniem, malejąca w oczach i mdła, sponiewierana przez partnera, wskazywała na los, którego nie chciało się doświadczać.
— Zależy jak patrzysz... — zaczyna z niepasującym mu spokojem i wyciszeniem.
Wcześniej, wyniesiony na grzbietach adrenaliny, mógł pozwolić sobie na większą dynamikę w słowach, czy gestach. Teraz, po pojedynczym szarpnięciu za ubranie mężczyzny i wyrwaniu z ciała ostatnich resztek energii, odczuwa jej wyraźny brak.
W głowie wciąż buzuje od nadmiaru bodźców i rosnącego ciśnienia, gdy całe swoje skupienie wkłada w poprawne pociąganie stopami po glebie. Są coraz bliżej chatki, ale też siły w nim coraz mniej, o czym świadczy chwilowe zwolnienie kroku i ciężki, wręcz urywany oddech, jakby pokonywał srogie góry, a nie zwykłą ścieżkę do leśnego domku.
Ignoruje poczucie słabości, spoglądając z ukosa na towarzysza.
— Do niedawna stałem po drugiej stronie barykady, pod płaszczem Gleipniru — dorzuca do ostatniej wypowiedzi, jakby samo mówienie o łowcach miało dodać mu animuszu. Może nawet dodaje, bo wspomnienie o tym budzi w nim łatwo wytłumaczalny gniew, a co za tym idzie, podświadomie przyspiesza kroku.
Arthur Mortensen
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:27
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nieprzyjemna, złośliwa i nosząca znamiona agresji energia pulsowała w powietrzu, wyczuwalna do tego stopnia, że aż w pewnym momencie zaczęła ciążyć i stawać się prawdziwą kulą u nogi, to jednak nie peszyło marynarza, który gdyby sytuacja tego wymagała, stałby twardo przy swoich racjach i kąśliwymi słówkami odpowiadał. Jednak jego kudłaty towarzysz wyglądał na zmęczonego, nic dziwnego jeśli miało się, tak burzliwą w przeżycia noc, większość z ludzi na jego miejscu ledwo by dychała z trudem, łapiąc powietrze, a co tu dopiero mówić o rzucaniu się do gardła obcemu człowiekowi i toczeniu z nim wojenki na przytyki. Był niemal pewien, że obcy jakkolwiek miał intencje, nie należał nigdy do zbyt pogodnych i moralnie prawych ludzi zalatywało od niego zaschłą juchą, nawet jeśli tej nie było widać śladu na ciele, a i z obycia jaki był, każdy widział, to też wątpił, aby, ów był nieskalany w oczach prawa, co tu dużo gadać. Mortensen wyczuwał instynktownie to, z jakim człowiekiem przychodziło mu mieć sprawę, a to, że rosły chłop nie wyglądał na księgowego, każdy nawet słabujący na umyśle, mógł wywnioskować, prawdopodobnie.
Słowa pokorne, nawet nutki agresji nie wyczuwał, musiały świadczyć o jakim takim rozsądku, co z opóźnieniem, ale jednak skutecznie pracował pod strzechą ciemnych włosów. Kamienie pod ich stopami trzeszczały tempo marszu, jakie nadał, zostało po czasie zakłócone, acz marynarz nie ponaglał, dając możliwość oddechu i złapania ulotnej myśli wargowi. Sapał jak zarzynany łoś, wnet obawa o narządy wewnętrzne nawiedziła przemytnika, bo jeśli chodziło o złamania i skręcenia, drobne rany potrafił zadziałać i przynajmniej prowizorycznie przynieść pomoc, wszak to dość częste kontuzje w jego pracy, jednakże narządy wewnętrzne i uszkodzenia, jakie wyrządziła przemiana były dla chłopaka zupełną zagadką i niewiadomą, miał cichą nadzieję, że nawet jeśli ten miałby mu zdechnąć na kolanach, to uczyni to w miarę szybko i bez krzyku.
Rewelacje, jakimi go uraczył, były nowinką, której wcale nie mógłby wykluczyć po dłuższym rozmyślaniu na jego temat, był stworzony do takiej roboty, cóż teraz musiał mieć niezły kocioł we łbie i będzie dobrze, jeśli depresja nie pochłonie go w alkoholowym cugu, w rozpaczy nad swą niedolą nie rzuci się swym niedawnym towarzyszom pod srebrne ostrza włóczni. Wzdrygnął się na samą myśl.
– Przykro mi – była to pierwsza myśl, jaką Arthur złapał i mimowolnie niesiony dobrym wszak sercem wypowiedział, na głos. Słowa te, chociaż tak płytkie i nic nieznaczące wszak nie odmienią jego losu, płynęły jednak ze szczerych intencji. A sam przemytnik jakby się momentalnie zmitygował. Postawa butna i zadziorna, nieco spokorniała. Nie okazywał żalu, instynktownie wyczuwał, że ludzie jego pokroju, tego typu sprawy mieli za słabość i prędzej wilczek, by swój ogon zjadł, niż przyznał jak bardzo, jest teraz przygnębiony i smutny. – Możesz iść dalej? – Pytanie zapadło po długiej ciszy. – Już blisko mam przygotowany gulasz z mięsa renifera – myśl o jedzeniu, powinna dodać mu, choć cienia otuchy. Tak przynajmniej się łudził, nie wiedział, przez co przechodzi mężczyzna i jakie myśli tłuką się w tym jego móżdżku. Nagle, bez cienia wahania wyciągnął w jego kierunku dłoń. – Arthur. – W przypływie szczerości wyznań nie lawirował, nie zwodził, postawił jasno sprawę.
Słowa pokorne, nawet nutki agresji nie wyczuwał, musiały świadczyć o jakim takim rozsądku, co z opóźnieniem, ale jednak skutecznie pracował pod strzechą ciemnych włosów. Kamienie pod ich stopami trzeszczały tempo marszu, jakie nadał, zostało po czasie zakłócone, acz marynarz nie ponaglał, dając możliwość oddechu i złapania ulotnej myśli wargowi. Sapał jak zarzynany łoś, wnet obawa o narządy wewnętrzne nawiedziła przemytnika, bo jeśli chodziło o złamania i skręcenia, drobne rany potrafił zadziałać i przynajmniej prowizorycznie przynieść pomoc, wszak to dość częste kontuzje w jego pracy, jednakże narządy wewnętrzne i uszkodzenia, jakie wyrządziła przemiana były dla chłopaka zupełną zagadką i niewiadomą, miał cichą nadzieję, że nawet jeśli ten miałby mu zdechnąć na kolanach, to uczyni to w miarę szybko i bez krzyku.
Rewelacje, jakimi go uraczył, były nowinką, której wcale nie mógłby wykluczyć po dłuższym rozmyślaniu na jego temat, był stworzony do takiej roboty, cóż teraz musiał mieć niezły kocioł we łbie i będzie dobrze, jeśli depresja nie pochłonie go w alkoholowym cugu, w rozpaczy nad swą niedolą nie rzuci się swym niedawnym towarzyszom pod srebrne ostrza włóczni. Wzdrygnął się na samą myśl.
– Przykro mi – była to pierwsza myśl, jaką Arthur złapał i mimowolnie niesiony dobrym wszak sercem wypowiedział, na głos. Słowa te, chociaż tak płytkie i nic nieznaczące wszak nie odmienią jego losu, płynęły jednak ze szczerych intencji. A sam przemytnik jakby się momentalnie zmitygował. Postawa butna i zadziorna, nieco spokorniała. Nie okazywał żalu, instynktownie wyczuwał, że ludzie jego pokroju, tego typu sprawy mieli za słabość i prędzej wilczek, by swój ogon zjadł, niż przyznał jak bardzo, jest teraz przygnębiony i smutny. – Możesz iść dalej? – Pytanie zapadło po długiej ciszy. – Już blisko mam przygotowany gulasz z mięsa renifera – myśl o jedzeniu, powinna dodać mu, choć cienia otuchy. Tak przynajmniej się łudził, nie wiedział, przez co przechodzi mężczyzna i jakie myśli tłuką się w tym jego móżdżku. Nagle, bez cienia wahania wyciągnął w jego kierunku dłoń. – Arthur. – W przypływie szczerości wyznań nie lawirował, nie zwodził, postawił jasno sprawę.
Bezimienny
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:27
Mija i ledwie dostrzega szczegóły otoczenia za mglistą zasłoną zmęczenia. Spienione wiatrem drzewa, poruszone i drżące w pokłosiu dmuchnięcia. Kłody świerków, obalone na drodze przez miażdżącą siłę pogody – ogołocone z pachnących igieł, porzucone w trzewiach matecznika. Podobnie jak jego bezpańskie truchło, rzucone w zagłębienie polanki tuż po przemianie.
Mija i zagniata pod stopami ciężarem ciała i nieustępliwością, wniesioną w każdy ruch. Połacie mchu, w których but zatapia się jak w wilgotnej i soczystej misie zieleni. Trzaskające pod podeszwą gałązki, rozkruszone pod stopą w nieuważnej wędrówce. Martwe liście i igły, jak obskurny płaszcz wegetującej przyrody opadły na glebę z szeptem suchego poszycia.
— Mówisz ze współczucia, czy z empatii?
Informacje, jakimi go dziś raczy, umykają z ust i pochłonięte przez żarłoczny pysk leśnego ostępu, wpełzają między szczeliny drzew. Między ramiona matki natury, przyjmującej ból wypowiedzi bez zająknięcia, bez żadnego zdziwienia. Wypełniona przez fatamorgany wspomnień, w pamięci swej długiej, pełnej egzystencji, chowa kolejną tajemnicę. Tym razem tajemnicę życia Asgera.
Choć mówi zdawkowo oraz krótko, główna myśl mieści w sobie meritum sprawy, jednocześnie jednak stwarza i buduje gruby mur dystansu między nim, a mężczyzną. Mur nienaruszony przez plącza znajomości, jeszcze nieskruszony, zupełnie czysty. Słowa prawdy, obarowane ciasno i gęsto przez cegły cierpienia, nabudowują kolejne piętra grubego konstruktu, sprawiają, że coraz mniej w nim otwartości i chęci przyjaźni. Ból wielki, w swej skali niemożliwy do pochwycenia jednym tylko uczuciem, to taki, który najciężej się werbalizuje i najczęściej dławi w sobie.
Dokładnie to teraz robi.
— Khrr... — grzmi krótko uderzeniem chrypnięcia w odpowiedzi.
Idzie, to jasne. Czy może? Najwyraźniej tak.
Pokonuje bariery strudzonego doświadczeniem ciała, samemu do końca nie wiedząc gdzie leży granica jego możliwości. Być może kończy się na chatce, bo gdy tylko przekraczają próg drewnianych drzwi, ze świadomością tego, że znaleźli się u celu, nie tylko opada z sił, ale również traci wszelkie zainteresowanie wspomnianym gulaszem.
Przełykanie czegokolwiek w stanie, w którym ledwie krtań słucha go podczas rozmowy, zdaje się niemałym wyzwaniem.
— Asger.
Rzuca się na izdebne łóżko, wzdychając ciężko i przytrzymując rękę przy doskwierającym mu żebrze, wyczuwając po sygnałach nadawanych przez ciało, że to właśnie ten punkt staje się bazą centralną łamiących się wcześniej kości. Wprawdzie już zasklepione, wciąż oddają echo metamorfozy, potrzebując jeszcze trochę czasu na regenerację.
Daje sobie więc możliwość na oddech, opierając się o ścianę przy łóżku. Przymyka na moment oczy.
— Skąd znasz to miejsce?
Mija i zagniata pod stopami ciężarem ciała i nieustępliwością, wniesioną w każdy ruch. Połacie mchu, w których but zatapia się jak w wilgotnej i soczystej misie zieleni. Trzaskające pod podeszwą gałązki, rozkruszone pod stopą w nieuważnej wędrówce. Martwe liście i igły, jak obskurny płaszcz wegetującej przyrody opadły na glebę z szeptem suchego poszycia.
— Mówisz ze współczucia, czy z empatii?
Informacje, jakimi go dziś raczy, umykają z ust i pochłonięte przez żarłoczny pysk leśnego ostępu, wpełzają między szczeliny drzew. Między ramiona matki natury, przyjmującej ból wypowiedzi bez zająknięcia, bez żadnego zdziwienia. Wypełniona przez fatamorgany wspomnień, w pamięci swej długiej, pełnej egzystencji, chowa kolejną tajemnicę. Tym razem tajemnicę życia Asgera.
Choć mówi zdawkowo oraz krótko, główna myśl mieści w sobie meritum sprawy, jednocześnie jednak stwarza i buduje gruby mur dystansu między nim, a mężczyzną. Mur nienaruszony przez plącza znajomości, jeszcze nieskruszony, zupełnie czysty. Słowa prawdy, obarowane ciasno i gęsto przez cegły cierpienia, nabudowują kolejne piętra grubego konstruktu, sprawiają, że coraz mniej w nim otwartości i chęci przyjaźni. Ból wielki, w swej skali niemożliwy do pochwycenia jednym tylko uczuciem, to taki, który najciężej się werbalizuje i najczęściej dławi w sobie.
Dokładnie to teraz robi.
— Khrr... — grzmi krótko uderzeniem chrypnięcia w odpowiedzi.
Idzie, to jasne. Czy może? Najwyraźniej tak.
Pokonuje bariery strudzonego doświadczeniem ciała, samemu do końca nie wiedząc gdzie leży granica jego możliwości. Być może kończy się na chatce, bo gdy tylko przekraczają próg drewnianych drzwi, ze świadomością tego, że znaleźli się u celu, nie tylko opada z sił, ale również traci wszelkie zainteresowanie wspomnianym gulaszem.
Przełykanie czegokolwiek w stanie, w którym ledwie krtań słucha go podczas rozmowy, zdaje się niemałym wyzwaniem.
— Asger.
Rzuca się na izdebne łóżko, wzdychając ciężko i przytrzymując rękę przy doskwierającym mu żebrze, wyczuwając po sygnałach nadawanych przez ciało, że to właśnie ten punkt staje się bazą centralną łamiących się wcześniej kości. Wprawdzie już zasklepione, wciąż oddają echo metamorfozy, potrzebując jeszcze trochę czasu na regenerację.
Daje sobie więc możliwość na oddech, opierając się o ścianę przy łóżku. Przymyka na moment oczy.
— Skąd znasz to miejsce?
Arthur Mortensen
Re: Pain makes people change (A. Abildgaard & A. Mortensen, marzec 1996) Sob 9 Gru - 23:27
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Współczucie oraz empatia, były bliźniaczo podobne kooperujące w jedności potrafiły, być kluczem do ludzkich serc przekonał się niejednokrotnie o tym w swym krótkim życiu, co prawda bywały osoby niestrudzenie trwające przy swoich racjach i za nich niechcące pogodzić się z pewnymi kwestiami, w swej upartości trwając zamykały się przed innymi z takim odłamem społeczeństwa również miał styczność, on sam nie przepadał mówić o swoich dolegliwościach i frasunkach, ponadto prowadząc podwójne życie, był skazany poniekąd na milczenie, bo w przeciwnym wypadku marnym, byłby przemytnikiem. Nie odpowiedział jednak na zadane przez mężczyznę pytanie, zignorował go spojrzeniem ku kłębiącym się nad ich głowami chmurom.
Subtelne ciepło niewielkiej chaty, jawiło się pewną sielskością wiejskiego życia obrazując w tak niewielkim zarysie trudy życia na łonie natury z dala od cywilizacji ludzie musieli sobie radzić, by przetrwać. On sam nie przejawiał problemów z adaptacją do niesprzyjających warunków, był człowiekiem, który potrafił zaaklimatyzować się praktycznie w każdym otoczeniu, co jednak nie zmieniało postaci rzeczy, że naturę w sposób wyjątkowy ukochał i przebywanie na jej dziewiczym skrawku zawsze pozytywnie wpływało na jego kondycję psychiczną, to dawało możliwość do przemyśleń oraz uporania się ze zmartwieniami, kiedy był czymś głęboko poruszony spacerował po dzikich plażach lub lesie, zawsze odnajdując spokój.
Jego towarzysz noszący, jak się okazywało imię „Asger” widocznie poczuł przyciąganie jedynego łóżka, które na to miano nie zasługiwało, jednakże Mortensen nie miał serca mu tego zabraniać sam wszak gwarantował mu schronienie i bezpieczeństwo, a dach nad głową i ciepły posiłek powinien w okamgnieniu postawić rosłego mężczyznę na nogi. Podejrzewał, co ten robił w lesie, nie mógł jednak przypuszczać w jakiej był kondycji fizycznej, ani też psychicznej, nie często miał do czynienia z wargami, a tuż po pełni, te miały prawo do ogólnego osłabienia. Kierowany w myśl nadziei, że ten osobnik nie przelał ubiegłej nocy niewinnej krwi przykucnął przy palenisku, nad którym dochodził gulasz. Przez myśl przemknęło pytanie, co by zrobił, gdyby nagle niespodzianie wpadli do chaty łowcy domagający się wydania, tegoż gościa. Trudno mu było przewidywać scenariusze, jednakże postąpiłby zapewne w sposób rozsądny, najpewniej.
Słowa nieznajomego – który już taki obcy się nie wydawał zanikły w ciszy, jaka zapadła, a gdy Arthur spojrzał na zalegającego w rozpadającym się łóżku mężczyznę skonstatował, iż ten już dawno śpi.
Arthur i Asger z tematu
Subtelne ciepło niewielkiej chaty, jawiło się pewną sielskością wiejskiego życia obrazując w tak niewielkim zarysie trudy życia na łonie natury z dala od cywilizacji ludzie musieli sobie radzić, by przetrwać. On sam nie przejawiał problemów z adaptacją do niesprzyjających warunków, był człowiekiem, który potrafił zaaklimatyzować się praktycznie w każdym otoczeniu, co jednak nie zmieniało postaci rzeczy, że naturę w sposób wyjątkowy ukochał i przebywanie na jej dziewiczym skrawku zawsze pozytywnie wpływało na jego kondycję psychiczną, to dawało możliwość do przemyśleń oraz uporania się ze zmartwieniami, kiedy był czymś głęboko poruszony spacerował po dzikich plażach lub lesie, zawsze odnajdując spokój.
Jego towarzysz noszący, jak się okazywało imię „Asger” widocznie poczuł przyciąganie jedynego łóżka, które na to miano nie zasługiwało, jednakże Mortensen nie miał serca mu tego zabraniać sam wszak gwarantował mu schronienie i bezpieczeństwo, a dach nad głową i ciepły posiłek powinien w okamgnieniu postawić rosłego mężczyznę na nogi. Podejrzewał, co ten robił w lesie, nie mógł jednak przypuszczać w jakiej był kondycji fizycznej, ani też psychicznej, nie często miał do czynienia z wargami, a tuż po pełni, te miały prawo do ogólnego osłabienia. Kierowany w myśl nadziei, że ten osobnik nie przelał ubiegłej nocy niewinnej krwi przykucnął przy palenisku, nad którym dochodził gulasz. Przez myśl przemknęło pytanie, co by zrobił, gdyby nagle niespodzianie wpadli do chaty łowcy domagający się wydania, tegoż gościa. Trudno mu było przewidywać scenariusze, jednakże postąpiłby zapewne w sposób rozsądny, najpewniej.
Słowa nieznajomego – który już taki obcy się nie wydawał zanikły w ciszy, jaka zapadła, a gdy Arthur spojrzał na zalegającego w rozpadającym się łóżku mężczyznę skonstatował, iż ten już dawno śpi.
Arthur i Asger z tematu