In my mouth boyhood was a fawn (A. Ketelä & L. Nørgaard, wrzesień 1990)
2 posters
Lasse Nørgaard
In my mouth boyhood was a fawn (A. Ketelä & L. Nørgaard, wrzesień 1990) Sob 9 Gru - 22:49
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Ostatni dzień września zdążył spleśnieć przed południem — słońce zaszło, deszcz stał się szary i kleisty, a Lasse był przekonany, iż w ciągu najbliższych kilku godzin jakiś wielki, cuchnący siarką potwór (jeden z tych, którymi zwykli straszyć się wzajemnie z bratem, nim obaj skończyli kilkanaście lat) złapie go za kark i trzaśnie nim o podłogę. Był to być może przejaw młodzieńczego dramatyzmu, tych słynnych hormonów, które miały buzować w jego palcach i pod jego językiem, ale tego ranka był pewien, że umrze. Wszystko było źle i miało być jeszcze gorzej, bo przecież świat składał się z pochyleń i stromych wąwozów, a teraz — tego cholernego, przedwcześnie spleśniałego ostatniego września — składał się też z drżących mięśni i zimnego kąta szkolnej łazienki, w której kulił się jak porzucone zwierze. Próbował wymiotować. Od piętnastu minut klęczał na kafelkach, wmawiając sobie, że możne zmusić organizm do posłuszeństwa, ale gardło bolało już od tych starań, a pod wełnianym materiałem spodni kwitły pierwsze plamy fioletowych siniaków. Miał pusty żołądek — nic poza drętwiejącym w trzewiach lękiem i posmakiem wstydu na podniebieniu. Znów — próbował wymiotować, ale zamiast tego nakrył głowę ramionami, oparł zimne czoło o porcelanową ścianę i wyobrażał sobie, że znika; wyobrażał sobie swoją twarz zamieniająca się w kałużę kremowego wosku, litery swojego imienia rozsypujące się jedna po drugim ku uciesze babki, która zawsze powtarzała, że powinien mieć na imię Lars. Lasse - nikt nie będzie tak mówił do mężczyzny! Jakby zupełnie zapomniała, kim był.
Zatrzasnął płacz za zębami i wbił czoło mocniej w twardość ściennych kafelek, niemal czując ,jak te wgniatają kości w mózg; nie próbował już wymiotować — wydawało mu się, że wydusił z siebie każdy możliwy dźwięk, choć przecież spędził ostatnie minuty, kuląc się w całkowitej ciszy. Zza wysokich, malowanych zieloną farbą drzwi dochodziły do niego sporadyczne odgłosy kroków odbijających jak kauczukowa piłka się od kamiennej podłogi, a potem oddalających się chłopięcych głosów, pikujących w powietrzu seriami słów, których sensu nie mógł uchwycić, ale które i tak wydały mu się okrutne. Sztywniał, gdy odgłosy zbliżały się do szpary w drzwiach, stroszył się jak najeżony kot wyczekujący wyskakującego nań niebezpieczeństwa, a gdy któryś głos stawał się złośliwie znajomy i uniesiony irytującą śmiałością, przestawał oddychać. Zamierał w bezruchu, czując jak gniew zżera go od środka tysiącem cienkich kłów, dosięgających tam, gdzie nie dochodziło ani światło, ani rozsądne przestrogi matki. Przed rozpoczęciem roku szkolnego z zaskakującą lekkością oznajmił jej, że cieszy się na powrót, wmówił jej życie, którego nigdy nie miał w ścianach Akademii — wmówił jej świat, którego nigdy nie odwiedził, uśmiech, który musiał ćwiczyć przed lustrem i przyjaciół, których nie widywał na korytarzach. Potem łykał własne kłamstwa dzień w dzień, próbując z maniakalnym uporem unikać jej podejrzliwego spojrzenia i udając naiwnie, iż nie słyszy, jak kłócą się z ojcem za drzwiami gabinetu. Isak był przekonany, iż to wszystko jest dla niego dobre (zawsze miał kuriozalnie sztywną obsesję na punkcie dyscypliny, której niezdolny był egzekwować), Dagmar od czasu wypadku i jego niby-śmierci w śniegu, wmówiła sobie pewnego rodzaju regres, w zwiazku z którym Lasse miał lat góra osiem (przy dobrych wiatrach i w odpowiedniej scenerii), a nie piętnaście. Oboje przyprawiali go o desperacki krzyk i rozpacz wciśniętą w poduszkę. Łatwiej było jednak zatruć się kłamstwem, niż pozwolić rodzicielskiej miłości kolejny raz zamknąć się w domu.
Więc może wcale nie umierał — nie dziś i nie jutro; być może nie było nigdzie w okolicy koszmarnego trolla, którym niegdyś straszył go Malthe; być może ta tortura była kolejny raz torturą głupią i przyziemną — miała nawet imię, bo wszystkie przyziemne rzeczy nosiły imiona. Miała ich w zasadzie kilka, ale jedno z nich było najgłośniejsze, wykrzyknięte w długą przestrzeń szkolnego korytarza jak złowieszcza groźba złamanego nosa, trzask kości tuż przy uchu, niedojrzałe przekleństwo stłumione za granicą zaciśniętych szczęk. Nienawidził go, gdy byli młodsi; nienawidził go właściwie do poziomów wręcz chorobliwych i w nienawiści tej bal się go okrutnie. Uczucia miały irytujący zwyczaj dorastania wraz z nami, przybierania na sile i nabierania barw, których człowiek uczy się dopiero z wiekiem. W dzieciństwie nienawiść ta była czarno biała, potem miała kolory podstawowe, prostą czerwień, żółć i zimny błękit; dopiero teraz, dopiero gdy nastoletnia megalomania zmusiła go do dławienia się własnymi emocjami, nienawiść mieniła się odcieniami mieszającymi się ze sobą i przepływającymi w kolejne plamy, gdy dostrzegał Ahvo po drugiej stronie sali. Przestał rozumieć własną nienawiść, przestał też pojmować strach, który niegdyś wydawał mu się tak banalny i czytelny, a teraz przestał czepiać się jedynie twarzy tego chłopaka, a zaczynał jego ciała i głosu, idei jego bycia, bo nagle jego bycie stało się nieznośnie dokuczliwe. I kiedy dziś próbował bronić się przed jego ukłuciami okrucieństwa, starając się przecisnąć złośliwość przez zaciśnięte zęby, dotarło do niego, że stał się bezużyteczny — wściekły i rozgoryczony, oblany kretyńsko zawstydzonym rumieńcem stał pod ścianą korytarza i próbował podnosić podbródek w dowodzie własnej siły. Siły, cholera. Potarł oczy wnętrzem nadgarstka, szukając drugą dłonią wgłębień ciemnej fugi w łazienkowych kafelkach. S i ł y — było mu wstyd.
Nie zdążył podnieść się wystarczająco szybko — wstać z klęczek, przemyć twarz zimną wodą, pozbierać książki pozostawione pod ścianą. Stracił czujność zaledwie na kilka sekund, odgłos kroków, których z takim skupieniem wyczekiwał jeszcze przed chwilą, musiał rozmyć się gdzieś w szumach otwieranych i zamykanych drzwi. Obudził do dopiero profil odbity w łazienkowym lustrze — nadal chłopięcy, arogancko zaostrzony na tle jasnego sufitu. Lasse poderwał się na nogi niemal w panice, choć twarz z zapałem próbował ściągać w wyrazie powagi. Nie odsuwał się od ściany, jakby bał się, iż w każdej chwili może stracić równowagę. W ostatniej chwili rozchylił wargi, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostateczności niewiele mógł teraz powiedzieć. Byli, cholera jasna, w łazience — kto, kurwa, rozmawia w łazience?
Zatrzasnął płacz za zębami i wbił czoło mocniej w twardość ściennych kafelek, niemal czując ,jak te wgniatają kości w mózg; nie próbował już wymiotować — wydawało mu się, że wydusił z siebie każdy możliwy dźwięk, choć przecież spędził ostatnie minuty, kuląc się w całkowitej ciszy. Zza wysokich, malowanych zieloną farbą drzwi dochodziły do niego sporadyczne odgłosy kroków odbijających jak kauczukowa piłka się od kamiennej podłogi, a potem oddalających się chłopięcych głosów, pikujących w powietrzu seriami słów, których sensu nie mógł uchwycić, ale które i tak wydały mu się okrutne. Sztywniał, gdy odgłosy zbliżały się do szpary w drzwiach, stroszył się jak najeżony kot wyczekujący wyskakującego nań niebezpieczeństwa, a gdy któryś głos stawał się złośliwie znajomy i uniesiony irytującą śmiałością, przestawał oddychać. Zamierał w bezruchu, czując jak gniew zżera go od środka tysiącem cienkich kłów, dosięgających tam, gdzie nie dochodziło ani światło, ani rozsądne przestrogi matki. Przed rozpoczęciem roku szkolnego z zaskakującą lekkością oznajmił jej, że cieszy się na powrót, wmówił jej życie, którego nigdy nie miał w ścianach Akademii — wmówił jej świat, którego nigdy nie odwiedził, uśmiech, który musiał ćwiczyć przed lustrem i przyjaciół, których nie widywał na korytarzach. Potem łykał własne kłamstwa dzień w dzień, próbując z maniakalnym uporem unikać jej podejrzliwego spojrzenia i udając naiwnie, iż nie słyszy, jak kłócą się z ojcem za drzwiami gabinetu. Isak był przekonany, iż to wszystko jest dla niego dobre (zawsze miał kuriozalnie sztywną obsesję na punkcie dyscypliny, której niezdolny był egzekwować), Dagmar od czasu wypadku i jego niby-śmierci w śniegu, wmówiła sobie pewnego rodzaju regres, w zwiazku z którym Lasse miał lat góra osiem (przy dobrych wiatrach i w odpowiedniej scenerii), a nie piętnaście. Oboje przyprawiali go o desperacki krzyk i rozpacz wciśniętą w poduszkę. Łatwiej było jednak zatruć się kłamstwem, niż pozwolić rodzicielskiej miłości kolejny raz zamknąć się w domu.
Więc może wcale nie umierał — nie dziś i nie jutro; być może nie było nigdzie w okolicy koszmarnego trolla, którym niegdyś straszył go Malthe; być może ta tortura była kolejny raz torturą głupią i przyziemną — miała nawet imię, bo wszystkie przyziemne rzeczy nosiły imiona. Miała ich w zasadzie kilka, ale jedno z nich było najgłośniejsze, wykrzyknięte w długą przestrzeń szkolnego korytarza jak złowieszcza groźba złamanego nosa, trzask kości tuż przy uchu, niedojrzałe przekleństwo stłumione za granicą zaciśniętych szczęk. Nienawidził go, gdy byli młodsi; nienawidził go właściwie do poziomów wręcz chorobliwych i w nienawiści tej bal się go okrutnie. Uczucia miały irytujący zwyczaj dorastania wraz z nami, przybierania na sile i nabierania barw, których człowiek uczy się dopiero z wiekiem. W dzieciństwie nienawiść ta była czarno biała, potem miała kolory podstawowe, prostą czerwień, żółć i zimny błękit; dopiero teraz, dopiero gdy nastoletnia megalomania zmusiła go do dławienia się własnymi emocjami, nienawiść mieniła się odcieniami mieszającymi się ze sobą i przepływającymi w kolejne plamy, gdy dostrzegał Ahvo po drugiej stronie sali. Przestał rozumieć własną nienawiść, przestał też pojmować strach, który niegdyś wydawał mu się tak banalny i czytelny, a teraz przestał czepiać się jedynie twarzy tego chłopaka, a zaczynał jego ciała i głosu, idei jego bycia, bo nagle jego bycie stało się nieznośnie dokuczliwe. I kiedy dziś próbował bronić się przed jego ukłuciami okrucieństwa, starając się przecisnąć złośliwość przez zaciśnięte zęby, dotarło do niego, że stał się bezużyteczny — wściekły i rozgoryczony, oblany kretyńsko zawstydzonym rumieńcem stał pod ścianą korytarza i próbował podnosić podbródek w dowodzie własnej siły. Siły, cholera. Potarł oczy wnętrzem nadgarstka, szukając drugą dłonią wgłębień ciemnej fugi w łazienkowych kafelkach. S i ł y — było mu wstyd.
Nie zdążył podnieść się wystarczająco szybko — wstać z klęczek, przemyć twarz zimną wodą, pozbierać książki pozostawione pod ścianą. Stracił czujność zaledwie na kilka sekund, odgłos kroków, których z takim skupieniem wyczekiwał jeszcze przed chwilą, musiał rozmyć się gdzieś w szumach otwieranych i zamykanych drzwi. Obudził do dopiero profil odbity w łazienkowym lustrze — nadal chłopięcy, arogancko zaostrzony na tle jasnego sufitu. Lasse poderwał się na nogi niemal w panice, choć twarz z zapałem próbował ściągać w wyrazie powagi. Nie odsuwał się od ściany, jakby bał się, iż w każdej chwili może stracić równowagę. W ostatniej chwili rozchylił wargi, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostateczności niewiele mógł teraz powiedzieć. Byli, cholera jasna, w łazience — kto, kurwa, rozmawia w łazience?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Na języku wciąż czuł cierpki, metaliczny posmak krwi, która, mieszając się ze śliną, zastygała mu na podniebieniu echem sztywniejącego gniewu, rozciągniętego jeszcze wzdłuż ramion, aż po dłonie mechanicznie zaciskające się w pięści – nie pamiętał, w którym właściwie momencie rozgryzł brzeg wargi i czy to na pewno jego posoka, a nie wnętrzności zdań, których nie potrafił przepchnąć przez instrument krtani, broczyły mu teraz język; za każdym razem, gdy wpatrywał się w długie kolumny tekstu, odnosił wrażenie, że linijki plątały się między sobą jak winorośl, litery migrowały wpośród wyrazów, a jemu w gardle grzęzły drzazgi niewyartykułowanych głosek, więc rozdzierał pojedyncze słowa na nierównych żłobieniach szkliwa. Czuł, jak frustracja gorzała mu w piersi znajomym ciepłem, gdy potykał się o interpunkcję, omijał wzrokiem cały akapit i przestawiał sylaby, gubiąc się pomiędzy wierszami, jakby z przewiązaną na oczach chustką błądził po omacku przez wymięte kartki, próbując nerwowo wydostać się poza żelazne ramy marginesu – kompromitacja rosła w jego sercu jak zgorzel otwartej rany, chłonąc infekcję drwiącego śmiechu, który dosięgnął go z przeciwnego krańca sali, zdzierając krzepnący na wierzchu rozsądek gwałtownym i bolesnym szarpnięciem; nie zauważył nawet, kiedy jego mięśnie napięły się instynktowną reakcją, choć splątane nici myśli zadrżały, gdy odepchnięta impulsem ławka przewróciła się z głuchym hukiem, zgrzytając o drewniane linoleum. Chłopak, którego usta jeszcze przed chwilą rozchylały się w rozbawionym kpiną grymasie, pobladł nagłym przestrachem, gdy cudze palce zacisnęły się na sztywnej plakietce jego szkolnego kołnierza – Ahvo przygiął tymczasem ramię, ściągając rachityczne ciało rówieśnika z krzesła i zaciskając zęby, przez których wąską szparę przedarł się pomruk rozeźlonego przekleństwa; uderzyłby go, gdyby nie stanowcza reakcja nauczyciela, który schwycił go ciasno za przegub i targnął w przeciwną stronę, głuchy na lżące wyrazy sprzeciwu. Co się z tobą dzieje, Ketelä?, rzucone surowo, gdy drzwi prowadzące na korytarz zamknęły wąski portal framugi, rozbite o ciszę jego napiętych mięśni, dyrektor już zdecyduje co z tobą zrobić.
Nie poszedł do dyrektora – minął jego gabinet i szedł dalej korytarzem, przewracając pod czaszką kolejne myśli, rzucając groźbami, które rozbijały się o wnętrze skroni jak porcelanowe talerze, wyklinając rzeczywistość, lecz przede wszystkim, podświadomie, wyklinając nieobecność starszego brata. Wszyscy, włącznie z profesorem Dahlbergiem i jego własną matką, kochali Jaakko, a on, na złość ich miłości, przekonywał się, że mógł darzyć go jedynie nienawiścią, bo uczucie to wydawało mu się prostsze – szorstkie i ascetyczne, o wiele łatwiejsze od tęsknoty, o wiele lżejsze od strachu i o wiele mniej patowe od czułości; negatywne emocje układały się w jego dłoniach znacznie częściej od czasu jego odejścia, jako że smutek kojarzył mu się z marazmem ogłuszającego domostwo kiru, gniew dowodził natomiast siły jego charakteru, który pod wpływem tragedii nie złożył się wpół jak kartka papieru, ale zaostrzył i utemperował, obrastając grubą warstwą zaradczej opryskliwości. Jego żałoba przybierała postać czegoś podstępnego i złego, ukrywała się w ostrości rysów, które stawały się coraz mniej dziecięce, a coraz bardziej drapieżne, czaiła się pod opuszkami palców i na granicy podniesionego głosu, barwiła jego oczy niepokojącym odcieniem brązu, który sprawiał, że źrenice wydawały się w nim topić i dusić, jakby z trudem utrzymywały się na powierzchni; przedrzeźniał matczyną niezdolność do radzenia sobie ze stratą, krzyczał i tłukł pięściami w ściany, gdy zamykała się we własnym pokoju, tłumiąc szloch napuchniętą pierzem poduszką, stroszył się i burzył, gdy wypowiadała na głos jego imię, próbując pogłaskać go po włosach, jakby dzielili pomiędzy sobą ten sam żal, jakby byli do siebie w jakkolwiek podobni, a kiedy podczas kłótni z Vilho nazwał go przypadkiem mianem starszego brata, zezłościł się na siebie tak bardzo, że wgniótł pięścią dziurę w ścianie sypialni, brudząc knykcie białymi odłamkami tynku – nienawiść do kogoś, kogo się kochało, była jednak straszliwie męcząca.
Drzwi łazienki skrzypnęły cicho, gdy ucisnął dłonią przetartą klamkę, ledwie sięgnął jednak wzrokiem do podłużnego lustra, zawieszonego na ścianie przed rzędem umywalek, jego brwi, dotąd opuszczone w wyrazie stygnącej arogancji, ściągnęły się w szyderczym wyrazie pogardy – odbity w ćmionej brudem tafli, Lasse wyglądał jeszcze bardziej żałośnie niż w rzeczywistości, z trudem podnosząc swe rachityczne, rozedrgane ciało z zimnych kafelków, nasuwając na twarz komiczny obraz powagi, przez który, jak spod niechlujnej fastrygi, wciąż prześwitywał jednak dziecięcy niepokój. Splunął do ceramicznej misy, pozostawiając przy odpływie plamę zgęstniałej śliny, zabarwionej karminowym odcieniem krwi, która rozprysła się lekko na tle lakierowanej bielą gliny, po czym zwrócił ciężar wzroku na twarz chłopaka, wciąż dociskającego plecy do brudnej ściany, jakby próbował wycofać się jeszcze głębiej w tył ciasnej kabiny – przypominał mu płochliwe zwierzę, mysz uciekającą tylko dla uciechy kociego instynktu, wstrzymywaną przebijającym ogon pazurem tuż przed progiem drzwi, zanim zdążyłaby spierzchnąć poza zasięg wzroku i wzbudzał w nim to samo, gniewne rozdrażnienie, które odczuwał w obecności matki.
– Ryczysz tutaj? Taka z ciebie ciota? – parsknął w końcu w jego stronę, wpierając śródręcze o zardzewiałą obrączkę zawiasu, tym samym upewniając się, że drzwi pozostaną otwarte. Przyglądał mu się przez chwilę, wykrzywiając usta w grymasie, który mógłby przypominać litościwy uśmiech, lecz był od niego znacznie bardziej podły, bo wydawał się wżynać w jego piętnastoletnią twarz jak kawałek szkła – słabość go odrżała, bo, zapisana na cudzym licu, odbijała jego własne niedoskonałości, żnąc z nich gęsty sok emocji, z którymi nie potrafił się obchodzić, więc głaskał je pod włos, zaciskał palce zbyt mocno na wrażliwym karku i pozostawiał sine plamy swej złości wszędzie tam, gdzie zamierzał pozostawić czułość; jeżeli wierzył w jakieś wartości, były one zaciśnięte w przykurczonych wzdłuż ciała pięściach, rozgniecione pomiędzy zębami i wyłaniające się z gardła ciężkim okrucieństwem, będącym wprawdzie jedynym, do czego w rzeczywistości był zdolny. – No co, kurwa, nie za odważny jesteś? Umiesz gadać coś czy nie? – podszedł bliżej, pozostawiając pojedyncze krople wyplutej spod języka groźby na jego twarzy. – Umiesz? Czy muszę cię nauczyć? – rozprężył dłoń, po czym znów zacisnął ją w pięść, odnajdując w śródręczu piekące jeszcze ślady po wgniecionych tam wcześniej paznokciach.
Nie poszedł do dyrektora – minął jego gabinet i szedł dalej korytarzem, przewracając pod czaszką kolejne myśli, rzucając groźbami, które rozbijały się o wnętrze skroni jak porcelanowe talerze, wyklinając rzeczywistość, lecz przede wszystkim, podświadomie, wyklinając nieobecność starszego brata. Wszyscy, włącznie z profesorem Dahlbergiem i jego własną matką, kochali Jaakko, a on, na złość ich miłości, przekonywał się, że mógł darzyć go jedynie nienawiścią, bo uczucie to wydawało mu się prostsze – szorstkie i ascetyczne, o wiele łatwiejsze od tęsknoty, o wiele lżejsze od strachu i o wiele mniej patowe od czułości; negatywne emocje układały się w jego dłoniach znacznie częściej od czasu jego odejścia, jako że smutek kojarzył mu się z marazmem ogłuszającego domostwo kiru, gniew dowodził natomiast siły jego charakteru, który pod wpływem tragedii nie złożył się wpół jak kartka papieru, ale zaostrzył i utemperował, obrastając grubą warstwą zaradczej opryskliwości. Jego żałoba przybierała postać czegoś podstępnego i złego, ukrywała się w ostrości rysów, które stawały się coraz mniej dziecięce, a coraz bardziej drapieżne, czaiła się pod opuszkami palców i na granicy podniesionego głosu, barwiła jego oczy niepokojącym odcieniem brązu, który sprawiał, że źrenice wydawały się w nim topić i dusić, jakby z trudem utrzymywały się na powierzchni; przedrzeźniał matczyną niezdolność do radzenia sobie ze stratą, krzyczał i tłukł pięściami w ściany, gdy zamykała się we własnym pokoju, tłumiąc szloch napuchniętą pierzem poduszką, stroszył się i burzył, gdy wypowiadała na głos jego imię, próbując pogłaskać go po włosach, jakby dzielili pomiędzy sobą ten sam żal, jakby byli do siebie w jakkolwiek podobni, a kiedy podczas kłótni z Vilho nazwał go przypadkiem mianem starszego brata, zezłościł się na siebie tak bardzo, że wgniótł pięścią dziurę w ścianie sypialni, brudząc knykcie białymi odłamkami tynku – nienawiść do kogoś, kogo się kochało, była jednak straszliwie męcząca.
Drzwi łazienki skrzypnęły cicho, gdy ucisnął dłonią przetartą klamkę, ledwie sięgnął jednak wzrokiem do podłużnego lustra, zawieszonego na ścianie przed rzędem umywalek, jego brwi, dotąd opuszczone w wyrazie stygnącej arogancji, ściągnęły się w szyderczym wyrazie pogardy – odbity w ćmionej brudem tafli, Lasse wyglądał jeszcze bardziej żałośnie niż w rzeczywistości, z trudem podnosząc swe rachityczne, rozedrgane ciało z zimnych kafelków, nasuwając na twarz komiczny obraz powagi, przez który, jak spod niechlujnej fastrygi, wciąż prześwitywał jednak dziecięcy niepokój. Splunął do ceramicznej misy, pozostawiając przy odpływie plamę zgęstniałej śliny, zabarwionej karminowym odcieniem krwi, która rozprysła się lekko na tle lakierowanej bielą gliny, po czym zwrócił ciężar wzroku na twarz chłopaka, wciąż dociskającego plecy do brudnej ściany, jakby próbował wycofać się jeszcze głębiej w tył ciasnej kabiny – przypominał mu płochliwe zwierzę, mysz uciekającą tylko dla uciechy kociego instynktu, wstrzymywaną przebijającym ogon pazurem tuż przed progiem drzwi, zanim zdążyłaby spierzchnąć poza zasięg wzroku i wzbudzał w nim to samo, gniewne rozdrażnienie, które odczuwał w obecności matki.
– Ryczysz tutaj? Taka z ciebie ciota? – parsknął w końcu w jego stronę, wpierając śródręcze o zardzewiałą obrączkę zawiasu, tym samym upewniając się, że drzwi pozostaną otwarte. Przyglądał mu się przez chwilę, wykrzywiając usta w grymasie, który mógłby przypominać litościwy uśmiech, lecz był od niego znacznie bardziej podły, bo wydawał się wżynać w jego piętnastoletnią twarz jak kawałek szkła – słabość go odrżała, bo, zapisana na cudzym licu, odbijała jego własne niedoskonałości, żnąc z nich gęsty sok emocji, z którymi nie potrafił się obchodzić, więc głaskał je pod włos, zaciskał palce zbyt mocno na wrażliwym karku i pozostawiał sine plamy swej złości wszędzie tam, gdzie zamierzał pozostawić czułość; jeżeli wierzył w jakieś wartości, były one zaciśnięte w przykurczonych wzdłuż ciała pięściach, rozgniecione pomiędzy zębami i wyłaniające się z gardła ciężkim okrucieństwem, będącym wprawdzie jedynym, do czego w rzeczywistości był zdolny. – No co, kurwa, nie za odważny jesteś? Umiesz gadać coś czy nie? – podszedł bliżej, pozostawiając pojedyncze krople wyplutej spod języka groźby na jego twarzy. – Umiesz? Czy muszę cię nauczyć? – rozprężył dłoń, po czym znów zacisnął ją w pięść, odnajdując w śródręczu piekące jeszcze ślady po wgniecionych tam wcześniej paznokciach.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Miał piętnaście lat i już wtedy pewien był, iż w jego głowie nie pozostał choćby skrawek wolnego miejsca. Przypominała jego pokój w tamte zimowe dni, gdy jako dziecko układał na podłodze wszystkie swoje skarby — książki, zeszyty, bibeloty ukradzione z domowych szafek, drobne pamiątki drobnego życia — niczym kafelki lub pola szachownicy. Nie było już miejsca, żeby postawić choćby krok, nie było miejsca na kolejne kafelki, na kolejne cegiełki myśli i przedmiotów, bo jego pokój był pełen i pełna była jego pamięć — pełna faktów, których nie potrzebował, ale które siedziały w nim jak myszy schowane pod progami. Za każdym razem myślał, więc, że to ostatnie słowo, które może zapamiętać i ostatnia książka, którą może znieść z domowej biblioteki, ale panele podłogi wciąż się rozszerzały, gdzieś zawsze była szpara nieopodal łóżka i miejsce na parapecie, gdzieś zawsze była jedna szuflada dębowego biurka, której nie zdążył wypełnić jeszcze tym wszystkim, co magicznie znajdywało się w jego głowie i w jego posiadaniu; ściągał encyklopedię morskich stworzeń z zakurzonej półki, choć nie umiał jeszcze czytać łacińskich nazw i niektórych liczb, a gdy rodzice przywieźli mu pluszowego lisa polarnego z wycieczki na Islandię, schował go pod poduszką z głową wystającą ponad pościelą tak, by mógł oddychać. Bo zawsze było miejsce. Na książki, na lisy i na myśli. Zawsze było miejsce, a on nie potrafił się w nim znaleźć — w całym tym miejscu i w jego mieszkańcach. Uczył się słów na pamięć, a potem uczył się na pamięć zdań, numerów i definicji, imion ludzi, którzy dawno nie żyli i nazw miast, których nigdy nie zobaczył. Rozkopywał poukładane na podłodze piramidy przedmiotów, a potem nie potrafił poskładać ich na nowo; opowiadał przy stole o rzeczach, dla których znów znalazł miejsce w swojej głowie, ale gdy podnosił wzrok, wszyscy patrzyli gdzie indziej i nikt nigdy nie słuchał. Nikt go nigdy nie słuchał. Miejsca było za dużo i za mało jednocześnie — jego było za dużo i za mało jednocześnie. Miał piętnaście lat i stracił głowę, bo ta wciąż odpadała i turlała się schodami jak piłka kopnięta przez młodsze rodzeństwo.
Ale nie dlatego był dziwny, prawda? Nie dlatego, choć brat bez przerwy wymieniał to jako jeden z powodów. Bo pleciesz bzdury, jesteś nudny jak flaki z olejem, nie umiesz rozmawiać z ludźmi, nie patrzysz im w oczy kiedy powinieneś — możesz być najmądrzejszy z nas wszystkich, ale nie umiesz się odnaleźć w żadnym miejscu, do którego trafisz. Malthe bywał wredny i czasem mówił to, czego on nigdy nie chciał słyszeć, a kiedy Lasse miał lat dwanaście ukradł tamtego pluszowego lisa spod poduszki i wetknął między trzeci i czwarty pręt wysokiego, żeliwnego ogrodzenia ich posiadłości. Potem powiedział mu, że gdy ludzie dotykają młode dzikich zwierząt, matki zostawiają je na pożarcie, wiec Lasse spędził cztery dni, próbując znaleźć informację o tym, czy mówił prawdę. Nie mówił, choć nietrudno było sobie wyobrazić podobne okrucieństwo w ludzkich dłoniach i dlatego właśnie nie mógł odnaleźć się w żadnym miejscu, do którego trafił. Bo miejsca było za dużo i za mało, bo nie potrafił złapać swojej głowy toczącej się w dół schodów, bo ludzkie dłonie były okrutne, zawsze zbyt blisko i gdy Ahvo zjawiał się w polu jego widzenia, ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł trzymać w nich szkolnego pióra. Ale nie dlatego był dziwny.
Był dziwny, bo teraz, gdy jego sylwetka znów stanęła mu przed oczami jak nocna mara, kładąc się zaostrzonym cieniem na łazienkowych kafelkach, nie mógł zmusić ciała do ucieczki. Stal pod ścianą, przyciskając książki do piersi i podnosił podbródek, jakby miał szanse w tym starciu — jakby mógł po prostu rzucić ku niemu jego nazwiskiem i kazać mu spadać. Oczy miał wielkie i rozjaśnione jak u łownego zwierzęcia czekającego na gonitwę i twarz całkowicie mu pobladła, ale nie odchodził, nie spuszczał głowy, nie odrywał od niego wzroku nawet wtedy, gdy zbliżał się do niego i przyciskał dłoń do zawiasu. Nie był pewien, skąd wzięła się w nim ta zażartość, wszak podobne określenia z jego ust słyszał wcześniej, a kpinę w jego dziwnie dzikich oczach, które zawsze wydawały mu się migotliwe jak spojrzenie spuszczonego ze smyczy psa, znał na pamięć i przywoływał nad ranem w snach. Był świadom hierarchii, którą sobie utworzyli i której mimowolnie sam stał się elementem, świadom był tego jak głęboko wbity w ziemię Akademii był ich mały ekosystem i że nie powinien go naruszać własną głupotą, bo cały las objąłby chaos, a on skończyłby z rozdartym brzuchem. Nie był swoją siostrą zawsze otoczoną wianuszkiem przyjaciół i nie był swoim bratem, którego zdjęcia nadal wisiały gdzieś na długich korytarzach. Teraz był tym, kogo widział w nim Ahvo, a Ahvo we wszystkich widział wroga, rywala albo ofiarę i Lasse musiał być ofiara, bo do żadnej innej roli najzwyczajniej w świecie nie pasował, tak mu ktoś kiedyś powiedział. Nie pamiętał kto. Być może Ahvo, być może jego matka.
— Właśnie wychodziłem — wycedził przez zęby, ale głos miał słaby, a oddech drżał między jego zębami, jakby zjadł garść żywych świerszczy. Serce kołatało w piersi jak zdziczałe, obijając się od kości i rozrywając otaczające go mięśnie, ale on trwał w miejscu i patrzył prosto w te groźnie rozżarzone oczy, które od kilku długich lat zwykły przyprawiać go o spazmy lęku ukrywane w szczelinach szkolnych korytarzy. Ahvo trzymał na języku jego słabość jak pudrowego cukierka, wiedział jakich słów użyć, żeby bolało najdotkliwiej, widział, kim był i kim mógł być — wiedział, że nie jest nikim do końca i że jeżeli zechce mu to wypomnieć choćby w najokrutniejszy sposobów, Lasse nikomu o tym nie powie. Gdyby powiedział, przyznałby mu rację. Gdyby zaczął płakać, dalby mu dowód na to, że wszystko to, co wypluł prosto na jego twarz, było jedynie stwierdzeniem prostego faktu, niczym równanie. Teraz czuł jednak, ze coś w nim się gotuje, bo chłopak stal tak blisko i patrzył na niego tak, jakby mógł zgnieść go między dwoma palcami, bo gdy krzyczał na niego z tym sygnowanym własnym imieniem gniewem wbitym w słowa, powietrze między nimi gęstniało od groźby. Czuł, jak jego ciało sztywnieje na ten sygnał. — Umiem. Nie wolałbyś, żebym nauczył cię czytać, Ketelä? — albo pisać. Każdy był słaby na swój własny sposób. — Pierdol się.
Ale nie dlatego był dziwny, prawda? Nie dlatego, choć brat bez przerwy wymieniał to jako jeden z powodów. Bo pleciesz bzdury, jesteś nudny jak flaki z olejem, nie umiesz rozmawiać z ludźmi, nie patrzysz im w oczy kiedy powinieneś — możesz być najmądrzejszy z nas wszystkich, ale nie umiesz się odnaleźć w żadnym miejscu, do którego trafisz. Malthe bywał wredny i czasem mówił to, czego on nigdy nie chciał słyszeć, a kiedy Lasse miał lat dwanaście ukradł tamtego pluszowego lisa spod poduszki i wetknął między trzeci i czwarty pręt wysokiego, żeliwnego ogrodzenia ich posiadłości. Potem powiedział mu, że gdy ludzie dotykają młode dzikich zwierząt, matki zostawiają je na pożarcie, wiec Lasse spędził cztery dni, próbując znaleźć informację o tym, czy mówił prawdę. Nie mówił, choć nietrudno było sobie wyobrazić podobne okrucieństwo w ludzkich dłoniach i dlatego właśnie nie mógł odnaleźć się w żadnym miejscu, do którego trafił. Bo miejsca było za dużo i za mało, bo nie potrafił złapać swojej głowy toczącej się w dół schodów, bo ludzkie dłonie były okrutne, zawsze zbyt blisko i gdy Ahvo zjawiał się w polu jego widzenia, ręce trzęsły mu się tak, że nie mógł trzymać w nich szkolnego pióra. Ale nie dlatego był dziwny.
Był dziwny, bo teraz, gdy jego sylwetka znów stanęła mu przed oczami jak nocna mara, kładąc się zaostrzonym cieniem na łazienkowych kafelkach, nie mógł zmusić ciała do ucieczki. Stal pod ścianą, przyciskając książki do piersi i podnosił podbródek, jakby miał szanse w tym starciu — jakby mógł po prostu rzucić ku niemu jego nazwiskiem i kazać mu spadać. Oczy miał wielkie i rozjaśnione jak u łownego zwierzęcia czekającego na gonitwę i twarz całkowicie mu pobladła, ale nie odchodził, nie spuszczał głowy, nie odrywał od niego wzroku nawet wtedy, gdy zbliżał się do niego i przyciskał dłoń do zawiasu. Nie był pewien, skąd wzięła się w nim ta zażartość, wszak podobne określenia z jego ust słyszał wcześniej, a kpinę w jego dziwnie dzikich oczach, które zawsze wydawały mu się migotliwe jak spojrzenie spuszczonego ze smyczy psa, znał na pamięć i przywoływał nad ranem w snach. Był świadom hierarchii, którą sobie utworzyli i której mimowolnie sam stał się elementem, świadom był tego jak głęboko wbity w ziemię Akademii był ich mały ekosystem i że nie powinien go naruszać własną głupotą, bo cały las objąłby chaos, a on skończyłby z rozdartym brzuchem. Nie był swoją siostrą zawsze otoczoną wianuszkiem przyjaciół i nie był swoim bratem, którego zdjęcia nadal wisiały gdzieś na długich korytarzach. Teraz był tym, kogo widział w nim Ahvo, a Ahvo we wszystkich widział wroga, rywala albo ofiarę i Lasse musiał być ofiara, bo do żadnej innej roli najzwyczajniej w świecie nie pasował, tak mu ktoś kiedyś powiedział. Nie pamiętał kto. Być może Ahvo, być może jego matka.
— Właśnie wychodziłem — wycedził przez zęby, ale głos miał słaby, a oddech drżał między jego zębami, jakby zjadł garść żywych świerszczy. Serce kołatało w piersi jak zdziczałe, obijając się od kości i rozrywając otaczające go mięśnie, ale on trwał w miejscu i patrzył prosto w te groźnie rozżarzone oczy, które od kilku długich lat zwykły przyprawiać go o spazmy lęku ukrywane w szczelinach szkolnych korytarzy. Ahvo trzymał na języku jego słabość jak pudrowego cukierka, wiedział jakich słów użyć, żeby bolało najdotkliwiej, widział, kim był i kim mógł być — wiedział, że nie jest nikim do końca i że jeżeli zechce mu to wypomnieć choćby w najokrutniejszy sposobów, Lasse nikomu o tym nie powie. Gdyby powiedział, przyznałby mu rację. Gdyby zaczął płakać, dalby mu dowód na to, że wszystko to, co wypluł prosto na jego twarz, było jedynie stwierdzeniem prostego faktu, niczym równanie. Teraz czuł jednak, ze coś w nim się gotuje, bo chłopak stal tak blisko i patrzył na niego tak, jakby mógł zgnieść go między dwoma palcami, bo gdy krzyczał na niego z tym sygnowanym własnym imieniem gniewem wbitym w słowa, powietrze między nimi gęstniało od groźby. Czuł, jak jego ciało sztywnieje na ten sygnał. — Umiem. Nie wolałbyś, żebym nauczył cię czytać, Ketelä? — albo pisać. Każdy był słaby na swój własny sposób. — Pierdol się.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Świat nie potrafił udźwignąć jego gniewu, bo ten przybierał formę drapieżnego zwierzęcia, niezdolnego przyzwyczaić się do niewoli ciasnej klatki żeber – zaciskał dłonie w pięści, żłobiąc paznokciami trwałe blizny na śródręczach, rozcierał szkliwo na chroboczących o siebie zębach i zrywał tkankę z zaczerwienionego krzykiem gardła, bo ojciec był zbyt nieobecny, by obwiązać mu kark cięgnem rygorystycznego posłuszeństwa, a matka zbyt łagodna, by kiedykolwiek podnieść na niego rękę. Gniew był istotą, która nie znała cudzej troski, okazywała kły spod zmarszczonych fafli i warczała ku przestrodze nagłego ugryzienia, istotą, którą należało uśpić, zanim zerwie się ze smyczy i posmakuje ludzkiego mięsa – dla takich stworzeń zazwyczaj nie było już odwrotu, bo ozór raz zanurzony w krwi nie potrafił zadowolić się żadnym innym smakiem, a podniebienie czerniało, strute pragnieniem silniejszym niż wszystkie poprzednie, wyrwanym z gardła atawizmem pierwotnego łaknienia, które skrobało pazurami o ściany żołądka, dopóki nie zostało ponownie zaspokojone; trzymał w sobie emocję, dla której nie było miejsca w rzeczywistości, która tkwiła tymczasem w zaułku pod jego mostkiem, wyglądając ciemnymi ślepiami spomiędzy kości, jakby poszukiwała miejsca, gdzie te łączyły się ruchomą chrząstką i ulegały pokorniej pod naciskiem szczęk, po czym pożerała każde uczucie, jakie przełykał w dół trzewi, oblizując się żarłocznie, gdy brzuch nabrzmiewał jej od strachu, zazdrości, żalu i determinacji, nie miało bowiem znaczenia, co połykała – wszystko w końcu stawało się jej częścią, urastając w zakrzywione szpony i nastroszoną sierść. Wydawało mu się, że jeśli zdoła kontrolować swoją złość, ta w końcu ułoży łeb pod kantar jego reżimu, posłuszna komendzie, która zwalniała szczęki ze spazmatycznego ucisku zdrowego rozsądku i chociaż potrafił jej rozkazywać, zaciskając dłonie pewniej na więzadle parcianej smyczy, raz zerwana na wolność nie słyszała jego rozkazów, gryząc na oślep i niekiedy ryglując zęby również na jego własnym ciele, pozostawiając po sobie bordową pleśń siniaków i zdarte czerwienią knykcie, które pocierał nerwowo przed lustrem, aż obrzęk nie sięgał czerwienią po zgięcie palców, bo ból był przynajmniej łatwy do obłaskawienia, niósł zawsze ten sam ciężar i osadzał się pod śledzioną, gdzie mógł ucisnąć go mocno i czuć, jak wylewa się do trzewi.
Często nie rozumiał swojej złości – pojawiała się w piersi nagle i z unosiła się w górę przełyku tak szybko, że nie nadążał przełknąć jej pod grdykę, a im dłużej trzymał ją na języku, tym bardziej intensywna się stawała, jakby rozpuszczała się na nim czymś gorzkim i mdłym, niemożliwym do utrzymania za fasadą zębów. Wyczuwał charakterystyczny ucisk własnego afektu za każdym razem, kiedy w matczynych oczach pojawiały się łzy, kiedy Vilho chwytał go gniewnie za nadgarstek i kiedy Lasse zatrzymywał na jego twarzy swoje nużące, ciemnoniebieskie spojrzenie, które przypominało mu morskie głębiny i być może przez to zawsze wydawało się w jakiś sposób niepokojące – bo za każdym razem oczekiwał, że mogłoby wynurzyć się z nich coś okropnego. Drażnił go strach, który chwytał parezą zesztywniałe kończyny, uwłaczając mu zapałem, z jakim wkraczał w obramowanie celownika, czyniąc zestrzał niemal zbyt łatwym, wyżętym z ociekającej potem satysfakcji, wynoszonej jak trofeum z bójek na korytarzach akademii i scysji na lodowisku – w zeszłym sezonie wybił komuś zęby zakrzywionym obuchem hokejowego kija i przyglądał się, jak skrwawione odłamki szkliwa rozsypują się po gładkiej tafli, jakby wyprysły spod hamującej płozy, a nie zbyt drwiącego uśmiechu, skierowanego nierozważnie w jego stronę. Matka płakała, że nie ma pieniędzy na cudzego dentystę, a on wpychał język w dziurę po własnym, wyrwanym niegdyś zębie, próbując stłumić cień uśmiechu, który rozsuwał się na jego wargach, gdy wspominał zadowolenie stygnące mu na dłoniach cudzym nieszczęściem – przeżuwał świat i po raz pierwszy nie krztusił się na jego kościach.
Lasse się go obawiał, bo jego głos ledwie szarpał za struny krtani, oddech dygotał wpół wysokości tchawicy, a sylwetka wiotczała pod ścianą, pomimo zapewnienia niezdolna wykonać właściwego ruchu, oderwać pleców od chłodnej ściany i wyminąć go w progu kabiny – jedynie wzrok trzymał wciąż uniesiony, jakby niepokoił się, że jeśli pozwoli mu zniknąć choćby na chwilową ociężałość powiek, będzie tak, jakby przegrał, jeszcze zanim pierwszy cios rozbił się o miękką tkankę. Bawił go sposób, w jaki odpowiednio wypowiedziane słowa wydawały się ciągnąć za cienkie żyłki jego mięśni, podkurczać je odruchowym spazmem lub sprawiać, że drętwiały zupełnie, rozwieszone pomiędzy hakami ścięgien – sądził, że przewaga, jaką dzierżył już w samej groźbie, która stygła przyczajona w ugiętym ramieniu, sprawiała, że Nørgaard był mu winny swoje upokorzenie, bo nie zasługiwał na sposób, w jaki wypowiadano na głos jego nazwisko, na ciasno skrojone ubrania i lśniące spinki do mankietów, na odrażającą wyjątkowość, której nigdy nie udało mu się zrozumieć, bo podświadomie trzymał w niej zarzewie swego lęku, zbyt grząskiego i zatęchłego, by umyślnie sięgnąć dłonią pod jego taflę. Słowa Lasse wsunęły się tymczasem pod jego skórę cienką drzazgą, piekącym upokorzeniem, do którego nie chciał się przyznawać, choć nigdy nie potrafił dość dobrze ukrywać słabości, jaka osiadała mu na wargach, gdy rozczytywane z podręczników słowa zaczynały mieszać się w dwóch ciemnych kotłach źrenic – potykał się o akapity i tracił panowanie nad własną dłonią, gdy rysik wiecznego pióra przesączał atrament w powierzchnię pergaminu, bo pismo miał nierówne i krzywe, zasupłane pomiędzy zdaniami lub niezdolne pomieścić się wewnątrz ciasnych linijek, zawsze zbyt pochyłe i tak gęste, że litery nachodziły na siebie i plątały końcówkami. Przygryzł wnętrze policzka, niechętny zdradzić się z faktem, że słowa rówieśnika wywołały w nim coś więcej jak tylko powierzchowną złość, ta szarpnęła się już natomiast na swej uprzęży, naprężając gwałtownie ramię, które zmniejszyło wąską szczelinę dzielącego ich dystansu – zacisnął palce mocno na jego kołnierzu, ciągnąc w swoją stronę, po czym znów przymuszając łopatki chłopaka do zderzenia się z twardą fakturą ściany.
– Ciekawe – schwycił mocniej brzeg koszuli, więżąc go w kącie ciasnej kabiny. – Czy nadal będzie ci się wydawało, że jesteś taki bystry, kiedy będą musieli zeskrobywać twoją twarz z łazienkowych kafelków. – miał wrażenie, że czuł pod paznokciami rytm jego tętna, bo kiedy zacisnął drugą dłoń w pięść, uderzając go w szczękę, ten nagle zadrżał, potykając się na własnej pięciolinii.
Często nie rozumiał swojej złości – pojawiała się w piersi nagle i z unosiła się w górę przełyku tak szybko, że nie nadążał przełknąć jej pod grdykę, a im dłużej trzymał ją na języku, tym bardziej intensywna się stawała, jakby rozpuszczała się na nim czymś gorzkim i mdłym, niemożliwym do utrzymania za fasadą zębów. Wyczuwał charakterystyczny ucisk własnego afektu za każdym razem, kiedy w matczynych oczach pojawiały się łzy, kiedy Vilho chwytał go gniewnie za nadgarstek i kiedy Lasse zatrzymywał na jego twarzy swoje nużące, ciemnoniebieskie spojrzenie, które przypominało mu morskie głębiny i być może przez to zawsze wydawało się w jakiś sposób niepokojące – bo za każdym razem oczekiwał, że mogłoby wynurzyć się z nich coś okropnego. Drażnił go strach, który chwytał parezą zesztywniałe kończyny, uwłaczając mu zapałem, z jakim wkraczał w obramowanie celownika, czyniąc zestrzał niemal zbyt łatwym, wyżętym z ociekającej potem satysfakcji, wynoszonej jak trofeum z bójek na korytarzach akademii i scysji na lodowisku – w zeszłym sezonie wybił komuś zęby zakrzywionym obuchem hokejowego kija i przyglądał się, jak skrwawione odłamki szkliwa rozsypują się po gładkiej tafli, jakby wyprysły spod hamującej płozy, a nie zbyt drwiącego uśmiechu, skierowanego nierozważnie w jego stronę. Matka płakała, że nie ma pieniędzy na cudzego dentystę, a on wpychał język w dziurę po własnym, wyrwanym niegdyś zębie, próbując stłumić cień uśmiechu, który rozsuwał się na jego wargach, gdy wspominał zadowolenie stygnące mu na dłoniach cudzym nieszczęściem – przeżuwał świat i po raz pierwszy nie krztusił się na jego kościach.
Lasse się go obawiał, bo jego głos ledwie szarpał za struny krtani, oddech dygotał wpół wysokości tchawicy, a sylwetka wiotczała pod ścianą, pomimo zapewnienia niezdolna wykonać właściwego ruchu, oderwać pleców od chłodnej ściany i wyminąć go w progu kabiny – jedynie wzrok trzymał wciąż uniesiony, jakby niepokoił się, że jeśli pozwoli mu zniknąć choćby na chwilową ociężałość powiek, będzie tak, jakby przegrał, jeszcze zanim pierwszy cios rozbił się o miękką tkankę. Bawił go sposób, w jaki odpowiednio wypowiedziane słowa wydawały się ciągnąć za cienkie żyłki jego mięśni, podkurczać je odruchowym spazmem lub sprawiać, że drętwiały zupełnie, rozwieszone pomiędzy hakami ścięgien – sądził, że przewaga, jaką dzierżył już w samej groźbie, która stygła przyczajona w ugiętym ramieniu, sprawiała, że Nørgaard był mu winny swoje upokorzenie, bo nie zasługiwał na sposób, w jaki wypowiadano na głos jego nazwisko, na ciasno skrojone ubrania i lśniące spinki do mankietów, na odrażającą wyjątkowość, której nigdy nie udało mu się zrozumieć, bo podświadomie trzymał w niej zarzewie swego lęku, zbyt grząskiego i zatęchłego, by umyślnie sięgnąć dłonią pod jego taflę. Słowa Lasse wsunęły się tymczasem pod jego skórę cienką drzazgą, piekącym upokorzeniem, do którego nie chciał się przyznawać, choć nigdy nie potrafił dość dobrze ukrywać słabości, jaka osiadała mu na wargach, gdy rozczytywane z podręczników słowa zaczynały mieszać się w dwóch ciemnych kotłach źrenic – potykał się o akapity i tracił panowanie nad własną dłonią, gdy rysik wiecznego pióra przesączał atrament w powierzchnię pergaminu, bo pismo miał nierówne i krzywe, zasupłane pomiędzy zdaniami lub niezdolne pomieścić się wewnątrz ciasnych linijek, zawsze zbyt pochyłe i tak gęste, że litery nachodziły na siebie i plątały końcówkami. Przygryzł wnętrze policzka, niechętny zdradzić się z faktem, że słowa rówieśnika wywołały w nim coś więcej jak tylko powierzchowną złość, ta szarpnęła się już natomiast na swej uprzęży, naprężając gwałtownie ramię, które zmniejszyło wąską szczelinę dzielącego ich dystansu – zacisnął palce mocno na jego kołnierzu, ciągnąc w swoją stronę, po czym znów przymuszając łopatki chłopaka do zderzenia się z twardą fakturą ściany.
– Ciekawe – schwycił mocniej brzeg koszuli, więżąc go w kącie ciasnej kabiny. – Czy nadal będzie ci się wydawało, że jesteś taki bystry, kiedy będą musieli zeskrobywać twoją twarz z łazienkowych kafelków. – miał wrażenie, że czuł pod paznokciami rytm jego tętna, bo kiedy zacisnął drugą dłoń w pięść, uderzając go w szczękę, ten nagle zadrżał, potykając się na własnej pięciolinii.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Ich dom stale wydawał z siebie dźwięki, a każdy z nich zatrzymywał się zaraz przy granicy szerokich parapetów i nosił się jednostajnym, aksamitnym echem wzdłuż korytarzy, ciągnąc się za nimi niczym szal. Stukanie obcasów o twarde stopnie dębowych stołów, książki rzucane na blaty stołów w bibliotece, stukanie kryształowych kieliszków i porcelanowych półmisków, które Hilda zbierała z obrusa po kolacji, głosy babki, matki i ciotki przeplatające się ze sobą jak okrzyki ptaków kołujących nad torfowiskiem. Czasem wydawało mu się, że się gubi, a gdy się gubił, znajome pomieszczenia rozciągały się poza horyzont, chowając drzwi poza zasięgiem jego oczu — wraz z drzwiami wszystkie wejścia i wyjścia. Przestał wiedzieć, kim jest, gdy skończył siedem lat. To bardzo wcześnie, tak myślał. To wcześnie — stracić tożsamość nim ta zdążyła ukształtować się w całości. Słyszał kiedyś (chowając się jak mysz w kącie bawialni), jak Kasandra opowiada Dagmar, że to przez trzecie oko. Nigdy nie było stworzone dla niego. Jest zagubiony — mówiła babka, jej głos przenikliwy, suchy jak kość. Zaczął widzieć wszak życia, które do niego nie należały, obserwować świat oczami ludzi, których nawet nie znał, oglądać fragmenty przyszłości, która zbyt często do niego nie należała, a jeżeli jednak należała, on był zbyt mały i zbyt słaby, by przynależność tą odnaleźć. Był w zbyt wielu miejscach, by skupić się na tym, w którym zwykł się budzić; był zbyt często w przyszłości, by zdążyć przyzwyczaić się do teraźniejszości. Nie widzisz tego? Nie widział twarzy matki, ale wyobrażał ja sobie doskonale — jej ciemne tęczówki uciekające ku sufitowi, jej usta zaciskające się w wąską linię. Tamtego dnia miała już trzydzieści lat i nadal nie wybaczyła sobie tego, kim nie jest — nigdy nie zdołała sobie tego wybaczyć. Więc oczywiście, że nie widziała. Nie doświadczyła tego. Nie miała do tego cierpienia prawa. On miał i czasem wydawało mu się, że go za to nienawidzi. Cóż za dziwny koncept — niektórzy rodzice pragnęli przejąć na własne ręce śmierć swoich dzieci z miłości, jego matka tymczasem z chęcią odebrałaby mu jego ból nie z troski, a z zazdrości. Nigdy nie powiedziała tego na głos.
On tymczasem nie potrafił się odnaleźć. Kolekcjonował wokół siebie rzeczy, bo te przypominały mu o tym, kim jest — chłopcem, który kochał karmelowy zapach książek, srebrne łańcuszki i pluszowego lisa schowanego pod poduszką. Uczył się z dziką pasją, bo gdy wybudzał się z ataku, mógł nie pamiętać swojego imienia, ale zawsze pamiętał nazwiska wielkich kompozytorów i wszystkie pierwiastki alchemiczne. Był tym, kim był nie przez geny lub wychowanie, a przez swoją potrzebę ucieczki. Stał się dzieckiem ukształtowanym przez strach. Niósł go ze sobą wszędzie tam, gdzie się wybierał jak małą rodzinną pamiątkę schowaną w kieszeni spodni od mundurka. I być może dlatego, szkoła tak często okazywała się koszmarem — tutaj zawsze było czego się bać, tutaj nie było niczego, co mogło przytrzymać go przy ziemi. Obawiał się, że wizje przyjdą, gdy nie będzie się tego spodziewał, bo w tym były zaskakująco dobre, a gdy stało się to pierwszy raz, stracił kontrolę, nim zdążył się na nie wściec. To była lekcja historii, o ironio, a atak przyszedł do niego gdzieś między kolejnymi stronami podręcznika. W ostatnich podrygach świadomości zdołał uchwycić jedynie żylastą dłoń nauczyciela na tle zielonej tablicy i twarz Ahvo Keteli siedzącego zaraz obok. Patrzyli na siebie chwilę, dwie sekundy po tym, jak jeden z nich sięgał po pióro, a ich nadgarstki na chwilę się zetknęły. Lasse nie mógł pamiętać dokładnie tamtego spojrzenia, ale przez lata przywoływał je we wspomnieniach jako coś kpiącego i okrutnego, coś co przyglądało mu się z góry, choć siedzieli wtedy obaj ta tym samym poziomie. Potem nie mógł zrobić już nic — jego źrenice zalały pruski błękit tęczówek, zaczął dławić się powietrzem. Lód, czyjś krzyk, plecy ciemnowłosego chłopca na tle białej zimy, trzask niosący się pogłosem wśród drzew, czarna woda, zimno szklące się pod skórą. Pamiętał, że nauczyciel rzucił się w jego stronę i przytrzymał go za ramiona, pamiętał, że kazał komuś biec po medyka, choć przecież on nic by na to nie poradził. Tonął tylko kilka minut, a wszędzie wokół było sucho; obudził się w innym pokoju, nagle zły i zapłakany, bo doszło do niego, iż nikt z rodziny nie uprzedził nauczycieli, że nie powinni przenosić go tak podczas wizji. To jak z budzeniem lunatyka. Być może się wstydzili.
Spojrzenie Ahvo wgryzło się w jego myśli i w jego kości. Byli wtedy młodsi, ale on nigdy nie przestał czuć tamtego upokorzenia na karku — zawsze patrzył na niego, jakby był mniejszy i zawsze z podobnym rodzajem gniewu i kpiny. Nigdy nie zrozumiał w pełni swoich uczuć — nienawidził go, bał się czy mu zazdrościł, może wszystko na raz, może jeszcze więcej. Dzieci są w swojej niechęci proste i szczere, nastolatkowie potrafią być jednak bestialscy — podstępni i syczący niczym żmije, na tyle bystrzy, by wcisnąć się przez gardło do środka i znaleźć miejsce, które naprawdę bolało. Ketelä nigdy nie był jedyny, przez ostatnie lata stale wymyślano mu stale nowe imiona i nowe sposoby wbijania szpilek miedzy żebra, zamykano go w schowkach, komórkach i damskiej łazience na pietrze, bo wiadomo było, że w końcu pęknie. Złośliwość dawno przedarła granicę dziecięcych kawałów, znajdując sobie ciepłe miejsce tam, gdzie młodzi ludzie uczyli się zadawać sobie ból. Pewne rzeczy Lasse zrozumiał, gdy był już starszy — wszystko, co wtedy robili i wszystko, co on przeżył, było dla każdego z nich jedynie przygotowaniem do dorosłości. Ketelä nie był wiec jedyny, ale Lasse nauczył się uważać, że jest najgorszy. Już wtedy rosło w nim jakieś dzikie zwierze z kłami schowanymi za owalem chłopięcej twarzy. Gniew, który nosił za oczami, miał ogorzałą barwę purpury, a gdy zaciskał dłonie w pięści, uczniowie zdawali się rozsuwać w kąty korytarzy. I z tą myślą, on jeden postanowił wciąż stać prosto, wciskając się plecami w łazienkowe kafelki.
Wiedział, że to go zaboli i odczuwał dziwną, niedojrzałą satysfakcję, widząc złość jarzącą się rozbielonym płomieniem w jego oczach. Ahvo nie radził sobie w szkole, wszyscy byli tego świadomi, a na pewno świadomy był tego Lasse, który zwykł widzieć zbyt dużo i pamiętać jeszcze więcej. Sposób, w jaki potykał się w środkach zdań, gubił litery słów, przestawiając je jak niedopasowane kawałki układanek, to jak trudno było mu ułożyć w głowie fakty, które z czasem nakładały się na siebie i rozbijały w tym chaosie. Trzymał w dłoni jego słabość, coś co jego rodzina nazwałaby wybrakowaniem i ściskał ją jak kawałek mokrej gliny, zostawiając w niej wgłębienia swoich palców. To było coś więcej, nie zwykła złośliwa uwaga, a pierwsza, drobna wygrana. Ulotna wygrana. Widział przecież, co nastąpi po niej. Przez kilka chwil trzymał się uparcie swojej zawziętości, patrząc mu w oczy, gdy łapał go za koszule i przyciągał bliżej. Zaczął się rozpadać w momencie, w którym łopatki uderzyły o ścianę, a Ahvo warknął nad nim groźnie. Wydał mu się wtedy wyższy i głośniejszy, Nie miałby jak przed nim uciec.
Desperacko nabrał w płuca powietrza, gdy chłopak wcisnął go w kąt kabiny, zamykając go w wąskim przesmyku przestrzeni, która stała się nagle jego małym, samozwańczym więzieniem. Zaczynał panikować. Słyszał w uszach głośne uderzeni swojego tętna, krwi, która płynęła szybciej i szybciej, jakby już teraz szukała w jego ciele rozcięcia, przez które mogłaby wydostać się na zewnątrz i rozchlapać po porcelanie. Oddech Ahvo parzył go w policzek. Każdy mięsień miał napięty, twarz ściągniętą gniewnie w siatkach zaostrzonych linii. Zadrżał jeszcze przed nadejściem uderzenia. Powinien się go spodziewać, a jednak nie zacisnął szczęki i poczuł, jak zęby wbijają się boleśnie w miękką tkankę dolnej wargi. Rysa tamtej rany była słona pod jego językiem.
— Cie-ekawe — odezwał się głosem rozrzedzonym przez ciężki oddech i obolałą szczękę. — Czy gdyby twoją głową ktoś walnął o ścianę, w końcu wszystko wróciłoby na swoje miejsce! — Był zły, słowa niemal wypluwał mu w twarz. Wiedział, że nie ma szans w tym starciu, a mimo to zaczął rzucać się i wierzgać w desperackim pragnieniu ucieczki lub zadośćuczynienia. Zacisnął palce na jego nadgarstkach z największą siłą, na jaką potrafił się zdobyć, wbijając paznokcie w wysuniętą spod mankietów skórę. — Ciebie nikt by nie zeskrobał, wiesz to? Znaczysz tyle, co guma pod ławkami, pewnie zostawiliby cię tu, aż byś zgnił.
On tymczasem nie potrafił się odnaleźć. Kolekcjonował wokół siebie rzeczy, bo te przypominały mu o tym, kim jest — chłopcem, który kochał karmelowy zapach książek, srebrne łańcuszki i pluszowego lisa schowanego pod poduszką. Uczył się z dziką pasją, bo gdy wybudzał się z ataku, mógł nie pamiętać swojego imienia, ale zawsze pamiętał nazwiska wielkich kompozytorów i wszystkie pierwiastki alchemiczne. Był tym, kim był nie przez geny lub wychowanie, a przez swoją potrzebę ucieczki. Stał się dzieckiem ukształtowanym przez strach. Niósł go ze sobą wszędzie tam, gdzie się wybierał jak małą rodzinną pamiątkę schowaną w kieszeni spodni od mundurka. I być może dlatego, szkoła tak często okazywała się koszmarem — tutaj zawsze było czego się bać, tutaj nie było niczego, co mogło przytrzymać go przy ziemi. Obawiał się, że wizje przyjdą, gdy nie będzie się tego spodziewał, bo w tym były zaskakująco dobre, a gdy stało się to pierwszy raz, stracił kontrolę, nim zdążył się na nie wściec. To była lekcja historii, o ironio, a atak przyszedł do niego gdzieś między kolejnymi stronami podręcznika. W ostatnich podrygach świadomości zdołał uchwycić jedynie żylastą dłoń nauczyciela na tle zielonej tablicy i twarz Ahvo Keteli siedzącego zaraz obok. Patrzyli na siebie chwilę, dwie sekundy po tym, jak jeden z nich sięgał po pióro, a ich nadgarstki na chwilę się zetknęły. Lasse nie mógł pamiętać dokładnie tamtego spojrzenia, ale przez lata przywoływał je we wspomnieniach jako coś kpiącego i okrutnego, coś co przyglądało mu się z góry, choć siedzieli wtedy obaj ta tym samym poziomie. Potem nie mógł zrobić już nic — jego źrenice zalały pruski błękit tęczówek, zaczął dławić się powietrzem. Lód, czyjś krzyk, plecy ciemnowłosego chłopca na tle białej zimy, trzask niosący się pogłosem wśród drzew, czarna woda, zimno szklące się pod skórą. Pamiętał, że nauczyciel rzucił się w jego stronę i przytrzymał go za ramiona, pamiętał, że kazał komuś biec po medyka, choć przecież on nic by na to nie poradził. Tonął tylko kilka minut, a wszędzie wokół było sucho; obudził się w innym pokoju, nagle zły i zapłakany, bo doszło do niego, iż nikt z rodziny nie uprzedził nauczycieli, że nie powinni przenosić go tak podczas wizji. To jak z budzeniem lunatyka. Być może się wstydzili.
Spojrzenie Ahvo wgryzło się w jego myśli i w jego kości. Byli wtedy młodsi, ale on nigdy nie przestał czuć tamtego upokorzenia na karku — zawsze patrzył na niego, jakby był mniejszy i zawsze z podobnym rodzajem gniewu i kpiny. Nigdy nie zrozumiał w pełni swoich uczuć — nienawidził go, bał się czy mu zazdrościł, może wszystko na raz, może jeszcze więcej. Dzieci są w swojej niechęci proste i szczere, nastolatkowie potrafią być jednak bestialscy — podstępni i syczący niczym żmije, na tyle bystrzy, by wcisnąć się przez gardło do środka i znaleźć miejsce, które naprawdę bolało. Ketelä nigdy nie był jedyny, przez ostatnie lata stale wymyślano mu stale nowe imiona i nowe sposoby wbijania szpilek miedzy żebra, zamykano go w schowkach, komórkach i damskiej łazience na pietrze, bo wiadomo było, że w końcu pęknie. Złośliwość dawno przedarła granicę dziecięcych kawałów, znajdując sobie ciepłe miejsce tam, gdzie młodzi ludzie uczyli się zadawać sobie ból. Pewne rzeczy Lasse zrozumiał, gdy był już starszy — wszystko, co wtedy robili i wszystko, co on przeżył, było dla każdego z nich jedynie przygotowaniem do dorosłości. Ketelä nie był wiec jedyny, ale Lasse nauczył się uważać, że jest najgorszy. Już wtedy rosło w nim jakieś dzikie zwierze z kłami schowanymi za owalem chłopięcej twarzy. Gniew, który nosił za oczami, miał ogorzałą barwę purpury, a gdy zaciskał dłonie w pięści, uczniowie zdawali się rozsuwać w kąty korytarzy. I z tą myślą, on jeden postanowił wciąż stać prosto, wciskając się plecami w łazienkowe kafelki.
Wiedział, że to go zaboli i odczuwał dziwną, niedojrzałą satysfakcję, widząc złość jarzącą się rozbielonym płomieniem w jego oczach. Ahvo nie radził sobie w szkole, wszyscy byli tego świadomi, a na pewno świadomy był tego Lasse, który zwykł widzieć zbyt dużo i pamiętać jeszcze więcej. Sposób, w jaki potykał się w środkach zdań, gubił litery słów, przestawiając je jak niedopasowane kawałki układanek, to jak trudno było mu ułożyć w głowie fakty, które z czasem nakładały się na siebie i rozbijały w tym chaosie. Trzymał w dłoni jego słabość, coś co jego rodzina nazwałaby wybrakowaniem i ściskał ją jak kawałek mokrej gliny, zostawiając w niej wgłębienia swoich palców. To było coś więcej, nie zwykła złośliwa uwaga, a pierwsza, drobna wygrana. Ulotna wygrana. Widział przecież, co nastąpi po niej. Przez kilka chwil trzymał się uparcie swojej zawziętości, patrząc mu w oczy, gdy łapał go za koszule i przyciągał bliżej. Zaczął się rozpadać w momencie, w którym łopatki uderzyły o ścianę, a Ahvo warknął nad nim groźnie. Wydał mu się wtedy wyższy i głośniejszy, Nie miałby jak przed nim uciec.
Desperacko nabrał w płuca powietrza, gdy chłopak wcisnął go w kąt kabiny, zamykając go w wąskim przesmyku przestrzeni, która stała się nagle jego małym, samozwańczym więzieniem. Zaczynał panikować. Słyszał w uszach głośne uderzeni swojego tętna, krwi, która płynęła szybciej i szybciej, jakby już teraz szukała w jego ciele rozcięcia, przez które mogłaby wydostać się na zewnątrz i rozchlapać po porcelanie. Oddech Ahvo parzył go w policzek. Każdy mięsień miał napięty, twarz ściągniętą gniewnie w siatkach zaostrzonych linii. Zadrżał jeszcze przed nadejściem uderzenia. Powinien się go spodziewać, a jednak nie zacisnął szczęki i poczuł, jak zęby wbijają się boleśnie w miękką tkankę dolnej wargi. Rysa tamtej rany była słona pod jego językiem.
— Cie-ekawe — odezwał się głosem rozrzedzonym przez ciężki oddech i obolałą szczękę. — Czy gdyby twoją głową ktoś walnął o ścianę, w końcu wszystko wróciłoby na swoje miejsce! — Był zły, słowa niemal wypluwał mu w twarz. Wiedział, że nie ma szans w tym starciu, a mimo to zaczął rzucać się i wierzgać w desperackim pragnieniu ucieczki lub zadośćuczynienia. Zacisnął palce na jego nadgarstkach z największą siłą, na jaką potrafił się zdobyć, wbijając paznokcie w wysuniętą spod mankietów skórę. — Ciebie nikt by nie zeskrobał, wiesz to? Znaczysz tyle, co guma pod ławkami, pewnie zostawiliby cię tu, aż byś zgnił.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Matka rzadko rozmawiała o nim w trzecim osobie – jakby obawiała się, że wypowiedzenie imienia na głos pod jego nieobecność sprawi, że jej syn pojawi się na podobieństwo ducha, którego nieopatrznie przywołała z zaświatów; ojciec potrafił utrzymać go na smyczy, zapinając wokół karku ciasną obrożę rygoru, ona była jednak zbyt drobna, nieświadoma, że jej dłonie mogły zaciskać się w pięści, a krtań wznosić głos do wulgarnego krzyku – drżała, kiedy uderzał pięściami o drzwi (być może dostrzegała w nim gniew swego męża, surowy i bezpośredni, pozbawiony czułości, którą Edvin przejawiał wieczorami, gdy kładli się razem do łóżka, zbyt zmęczeni, by dłużej się kłócić) i płakała za każdym razem, gdy wracał do domu z okiem przekrwionym purpurą lub zębem wybitym pięścią spod miękkiego gruntu dziąseł (uśmiechał się wtedy za każdym razem, bo ze szkolnych bójek zawsze wychodził zwycięstwo, po czym odtrącał z niechęcią jej dłoń, którą próbowała odgarnąć mu z czoła niesforne, zalepione czerwienią kosmyki). Żałował, że kiedy ojciec odszedł, nie zabrał go ze sobą i był pewien, że było to jedyne wspólne uczucie, jakie dzielił z matką, choć podczas gdy on ciągle siniaczył ją ciężką winą za to, że nie potrafiła utrzymać Edvina przy sobie, Maarit nigdy nie odważyłaby się powiedzieć mu wprost, że go nie kochała. Ahvo ma dopiero dziesięć lat, mówiła, a doktor Grön kiwał głową, oboje nieświadomi, że podsłuchiwał ich przez szparę w uchylonych drzwiach; wydawało mu się, że pierwszy raz słyszał, jak matka wypowiadała na głos jego imię i zdał sobie sprawę, że to chrobotało jej między zębami jak ziarno piachu, nie potrafię radzić sobie z jego gniewem, boję się, że z wiekiem on także tego nie udźwignie – jakby gniew był parazytem, który przegryzał mu się przez trzewia, chorobą możliwą do wyleczenia na lekarskiej kozetce, powodem, dla którego nie był dobrym synem i nigdy nie miał stać się dobrym ojcem. Siedział naprzeciwko psychologa tylko raz, usilnie milcząc w odpowiedzi na każde zadane mu pytanie, obserwując jak stalówka skrobie coś na papierze, coraz wolniej, aż w końcu zaległa obok na blacie, obojętna i znużona – przez resztę tygodnia nie odezwał się do matki ani słowem, a doktor Grön nigdy więcej nie pojawił się w ich domu; ludzie mieli tendencję by znikać za każdym razem, gdy Maarit zapraszała ich na rozmowę.
Miała oczywiście rację – gniew dorastał razem z nim, lecz zamiast stawać się dojrzalszym, był jedynie coraz większy; dawał przerzuty do kolejnych komórek, ciągnął za spąsowiałe tkanki i łypał zza tafli źrenic, jakby przez wszystkie te lata szukał jedynie otworu, przez który mógłby wydostać się na zewnątrz, a on pozwalał mu na wysuwanie się spod języka lżącym przekleństwem, zaciskanie dłoni w pięści i wybijanie odcisku podeszwy pomiędzy cudzymi żebrami – złościło go, jak łatwo skóra odbarwiała się pod naciskiem knykci, zawsze pozostawiając go z rozczarowanym niedosytem, tym, który łamał kości i chrzęścił w obrębie przetrąconych stawów. Karmił się strachem, jaki odnajdywał w cudzym spojrzeniu, kiedy napierał ramieniem na uciśnioną tchawicę, sycił się tym, jak młodsi chłopcy odwracali przed nim wzrok, pierzchnąc kornie z środka korytarza, bawiło go poczucie, że był drapieżnikiem puszczonym pomiędzy stado tchórzliwych zajęcy, których nerwowy puls dogorywał mu jeszcze między palcami, kiedy w końcu rozkurczał dłoń – Lasse nie przypominał jednak zająca, nie próbował wyrywać się spomiędzy zaciśniętych szczęk, nie uciekał w rytm bicia własnego serca, nie szarpał się ani nie płakał; stał nieruchomo, jakby kąt łazienkowej kabiny od początku był miejscem, w którym powinien był się znajdować, a jego po raz kolejny drażniła zuchwałość, jaka tkwiła w jego opanowaniu. Nie zawsze go nienawidził – Lasse był wysoki, elegancko ubrany i nosił się z własnym nazwiskiem jak z koroną, którą nałożono mu na głowę już w dniu, w którym się urodził, potrafił czytać teksty zapisane runicznym alfabetem i wypalał przed szkołą najdroższe papierosy, podczas gdy on, z ubraniami odziedziczonymi po najstarszym bracie, których spodnie zawsze były przetarte w kolanach, a koszule rozciągnięte między barkami, trzymał się na uboczu w sposób, w jaki na uboczu mogłoby trzymać się dzikie zwierzę – strosząc futro i odsłaniając kły, gdy ktoś podszedł zbyt blisko. Nie zawsze go nienawidził, lecz w dniu, w którym Nørgaard zadławił się źrenicą swego trzeciego oka, w jego sercu zakiełkowała odraza tak wielka, że nie potrafił dłużej ukrywać jej między żebrami – dar widzenia przyszłości nie był przeznaczony mężczyznom, więc długo wolał przekonywać się, że Lasse był chory, niespełna rozumu, jak powtarzał drwiąco między kolegami, pilnując, by podnieść głos, gdy chłopak przechodził przez próg klasy, lecz nawet wówczas nie zwracając ku niemu spojrzenia.
Satysfakcja przelała się przez niego elektryzującym strumieniem, gdy zaciśnięta pięść zderzyła się z cudzą szczęką, a knykcie odnalazły miękkie wgłębienie między kościami żuchwy – głowa odskoczyła posłusznie do tyłu, ciało wciąż chwiało się jednak bezładnie, zatrzymane w miejscu dłonią, której przykurczone palce pozostały zaciśnięte kurczowo na usztywnionym materiale kołnierza. W końcu Lasse zaczął szarpać się i wierzgać, wżynając paznokcie głęboko w miękką powierzchnię jego skóry, w swej usilnej, rozgniewanej desperacji wydał mu się jednak tym bardziej żałosny, przypominał dziecko, a on niczego nie pragnął bardziej, niż żeby właśnie tak się przy nim poczuł.
– Jesteś wygadany – odparł z drwiną, uśmiechając się w sposób, który uwidaczniał skryty pod wargami gniew. – Myślisz, że to cię uratuje? Wyciągną cię stąd tylko dlatego, że nosisz poważane nazwisko. Bez niego byłbyś dla nich nikim. – naparł na niego mocniej, zaciskając zęby i podsuwając prawe ramię pod ruchome wybrzuszenie grdyki. – Wszyscy wiedzą, że sam sobie na to zasłużyłeś. Może powinienem był zaprowadzić cię do damskiej łazienki, ze swoim wynaturzeniem pasowałbyś tam lepiej. – rozciągnął usta w kąśliwym grymasie, zatrzymując twarz tak blisko jego policzków, że czuł jak spłycony, rwany oddech ocierał się szemraniem o jego skórę. – Zadbam o to, żeby wiedzieli, komu podziękować. Jestem pewien, że docenią darmową lekcję pokory. – przymrużył oczy, a rysy jego twarzy ściągnęły się w niebezpiecznym wyrazie, po tych słowach nie pozostawił jednak wiele czasu na odpowiedź – szarpnął się gwałtownie, wyrywając zaczerwienioną dłoń spod bolesnego ucisku paznokci i wymierzył Nørgaardowi cios w żołądek, tak, aby wystające knykcie wgryzły się pod twardy stelaż żeber. Nie radził sobie w szkole i Lasse o tym wiedział – wszyscy o tym wiedzieli, choć tylko on miał jeszcze śmiałość spluwać mu w twarz własną słabością, wsuwać dłoń do rozsuniętej paszczy, by chwycić za język, nie martwiąc się, że zwieszone nad nadgarstkiem zęby odrobią mu dłoń; czuł jak gniew drętwieje mu płytko pod skórą i usztywnia napięte mięśnie – stał na szczycie łańcucha pokarmowego i zamierzał mu to udowodnić, choćby miał zachlapać łazienkę krwią.
Miała oczywiście rację – gniew dorastał razem z nim, lecz zamiast stawać się dojrzalszym, był jedynie coraz większy; dawał przerzuty do kolejnych komórek, ciągnął za spąsowiałe tkanki i łypał zza tafli źrenic, jakby przez wszystkie te lata szukał jedynie otworu, przez który mógłby wydostać się na zewnątrz, a on pozwalał mu na wysuwanie się spod języka lżącym przekleństwem, zaciskanie dłoni w pięści i wybijanie odcisku podeszwy pomiędzy cudzymi żebrami – złościło go, jak łatwo skóra odbarwiała się pod naciskiem knykci, zawsze pozostawiając go z rozczarowanym niedosytem, tym, który łamał kości i chrzęścił w obrębie przetrąconych stawów. Karmił się strachem, jaki odnajdywał w cudzym spojrzeniu, kiedy napierał ramieniem na uciśnioną tchawicę, sycił się tym, jak młodsi chłopcy odwracali przed nim wzrok, pierzchnąc kornie z środka korytarza, bawiło go poczucie, że był drapieżnikiem puszczonym pomiędzy stado tchórzliwych zajęcy, których nerwowy puls dogorywał mu jeszcze między palcami, kiedy w końcu rozkurczał dłoń – Lasse nie przypominał jednak zająca, nie próbował wyrywać się spomiędzy zaciśniętych szczęk, nie uciekał w rytm bicia własnego serca, nie szarpał się ani nie płakał; stał nieruchomo, jakby kąt łazienkowej kabiny od początku był miejscem, w którym powinien był się znajdować, a jego po raz kolejny drażniła zuchwałość, jaka tkwiła w jego opanowaniu. Nie zawsze go nienawidził – Lasse był wysoki, elegancko ubrany i nosił się z własnym nazwiskiem jak z koroną, którą nałożono mu na głowę już w dniu, w którym się urodził, potrafił czytać teksty zapisane runicznym alfabetem i wypalał przed szkołą najdroższe papierosy, podczas gdy on, z ubraniami odziedziczonymi po najstarszym bracie, których spodnie zawsze były przetarte w kolanach, a koszule rozciągnięte między barkami, trzymał się na uboczu w sposób, w jaki na uboczu mogłoby trzymać się dzikie zwierzę – strosząc futro i odsłaniając kły, gdy ktoś podszedł zbyt blisko. Nie zawsze go nienawidził, lecz w dniu, w którym Nørgaard zadławił się źrenicą swego trzeciego oka, w jego sercu zakiełkowała odraza tak wielka, że nie potrafił dłużej ukrywać jej między żebrami – dar widzenia przyszłości nie był przeznaczony mężczyznom, więc długo wolał przekonywać się, że Lasse był chory, niespełna rozumu, jak powtarzał drwiąco między kolegami, pilnując, by podnieść głos, gdy chłopak przechodził przez próg klasy, lecz nawet wówczas nie zwracając ku niemu spojrzenia.
Satysfakcja przelała się przez niego elektryzującym strumieniem, gdy zaciśnięta pięść zderzyła się z cudzą szczęką, a knykcie odnalazły miękkie wgłębienie między kościami żuchwy – głowa odskoczyła posłusznie do tyłu, ciało wciąż chwiało się jednak bezładnie, zatrzymane w miejscu dłonią, której przykurczone palce pozostały zaciśnięte kurczowo na usztywnionym materiale kołnierza. W końcu Lasse zaczął szarpać się i wierzgać, wżynając paznokcie głęboko w miękką powierzchnię jego skóry, w swej usilnej, rozgniewanej desperacji wydał mu się jednak tym bardziej żałosny, przypominał dziecko, a on niczego nie pragnął bardziej, niż żeby właśnie tak się przy nim poczuł.
– Jesteś wygadany – odparł z drwiną, uśmiechając się w sposób, który uwidaczniał skryty pod wargami gniew. – Myślisz, że to cię uratuje? Wyciągną cię stąd tylko dlatego, że nosisz poważane nazwisko. Bez niego byłbyś dla nich nikim. – naparł na niego mocniej, zaciskając zęby i podsuwając prawe ramię pod ruchome wybrzuszenie grdyki. – Wszyscy wiedzą, że sam sobie na to zasłużyłeś. Może powinienem był zaprowadzić cię do damskiej łazienki, ze swoim wynaturzeniem pasowałbyś tam lepiej. – rozciągnął usta w kąśliwym grymasie, zatrzymując twarz tak blisko jego policzków, że czuł jak spłycony, rwany oddech ocierał się szemraniem o jego skórę. – Zadbam o to, żeby wiedzieli, komu podziękować. Jestem pewien, że docenią darmową lekcję pokory. – przymrużył oczy, a rysy jego twarzy ściągnęły się w niebezpiecznym wyrazie, po tych słowach nie pozostawił jednak wiele czasu na odpowiedź – szarpnął się gwałtownie, wyrywając zaczerwienioną dłoń spod bolesnego ucisku paznokci i wymierzył Nørgaardowi cios w żołądek, tak, aby wystające knykcie wgryzły się pod twardy stelaż żeber. Nie radził sobie w szkole i Lasse o tym wiedział – wszyscy o tym wiedzieli, choć tylko on miał jeszcze śmiałość spluwać mu w twarz własną słabością, wsuwać dłoń do rozsuniętej paszczy, by chwycić za język, nie martwiąc się, że zwieszone nad nadgarstkiem zęby odrobią mu dłoń; czuł jak gniew drętwieje mu płytko pod skórą i usztywnia napięte mięśnie – stał na szczycie łańcucha pokarmowego i zamierzał mu to udowodnić, choćby miał zachlapać łazienkę krwią.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Gdy ma się piętnaście, lat łatwo dostać palpitacji serca — bycie sobą jest przerażające. Pewnego dnia po prostu budzisz się wyższy i nieco bardziej przestraszony, a gdy patrzysz w lustro, widzisz w nim elementy człowieka, którym wcześniej nie byłeś. Nagle przypominasz trochę swojego ojca i trochę siebie za dwadzieścia lat, nagle zaczynasz wiec widzieć w sobie przeszłość i przyszłość, i wszystkie te rzeczy, które za jakiś czas ludzie wokół zaczną nazywać dorosłością, a które ty będziesz chciał wypluć do szkolnej umywalki razem z krwią wezbraną w rysie rozciętej wargi. Bo dorosłość oznaczała spełnienie obietnicy, którą dałeś własnym rodzicom, nim nauczyłeś się mówić; była cicha i posłuszna, miała wiele par oczu, jeszcze więcej par rąk i ani jednego serca, a gdy pytało się ją o wskazówki, zwykła uśmiechać się tylko koślawo i gestem głowy wskazywać pustą przestrzeń. Lasse zawsze bał się pustych przestrzeni — przypominały otwarte paszcze, czarne i bezzębne. Myślał wiec, że to bez sensu, że bez sensu jest właściwie dorastać, skoro czeka tam na niego jedynie połknięcie, nie umiał jednak powstrzymać zmian ni zatrzymać mijających lat, nie potrafił się skurczyć, nieważne jak często próbował, kuląc się na brzegu swojego łóżka i nie potrafił też ukryć się przed czasem, bo ten wlewał się wszędzie, w sposób, w jaki woda wlewała się w płuca tonącego człowieka. W ubiegłą niedzielę Malthe zabrał go ze sobą na polowanie. On utonął już doszczętnie — był długi, dumny i ciemnowłosy, pachniał wodą kolońską podobnie duszącą jak ta ojca, a gdy mówił, jego twarz stawała się znudzona jak twarz kogoś, kto słyszał już wszystko i w nic nie wierzył; i tamtego dnia, gdy zabrał go ze sobą na polowanie, nadal był dorosły, znudzony i uciszał każdy jego oddech, twierdząc, że spłoszy konie albo może jelenie, albo może nawet tego zająca, którego złapał za uszy i zabił tylko po to, żeby pokazać mu, jakie to łatwe. Wiedział, że były gorsze rodzaje dorosłości niż ta jego brata, ale kiedy przyglądał się jego smukłej, wyprostowanej sylwetce całej w barwie koniaku i nieregularnych plamach krwi pomyślał, że ta była koszmarna właśnie dlatego, że z taką łatwością podcinała gardła — pomyślał również, że zając też miał swoją dorosłość i ta jego była koszmarna dlatego, że musiała tak szybko się skończyć, zanim zdążyła się znudzić. Gdy ma się piętnaście lat łatwo dostać palpitacji serca — wszystko jest przerażające. Przerażające są obietnice i otwarte przestrzenie, zmieniająca się twarz w lustrze, starsi bracia z myśliwskim nożem między palcami. Przerażająca jest świadomość, że tobie przyjedzie w udziale bycie zającem, bo od zawsze coś było z tobą nie tak, bo ta jedna wada, z która przyszło ci się urodzić, sprawiła, że dasz sobie w końcu podciąć gardło.
Dotykał palcami skóry ponad kołnierzem swojej koszuli i szukał śladów cięcia, ale śmierci nigdzie nie było. Mógłby przysiąc, że przechodziła nieopodal, ale to musieli być jego rówieśnicy, a oni z samej definicji byli gorsi i więksi niż śmierć. Przypominali jedną bestię o wielu nogach i wielu twarzach, zbudowaną z gładkich policzków i niedokładnie zawiązanych krawatów. Niedawno powypadały jej mleczne zęby i te, które wyrosły na ich miejscu były zdolne przebić skórę nawet wtedy, gdy grzecznie się uśmiechały. Jego bestia bywała ładna — umiała grać w hokeja, jej profil z roku na rok stawał się coraz wyraźniejszy, pod koszulą hodowała wąskie, ciasno splecione mięśnie i były sekundy, gdy zapominała, że jest zła. Czasem chciał przyjrzeć jej się z bliska, wyciągnąć ku niej ręce, czasem chciał nauczyć się nie być, zamiast bez przerwy szukać sobie kryjówek. Utknął jednak na stałe w ciele tamtego zająca, rozdygotany widmem proroczych wizji i wstydem, który zdawał się rosnąć razem z nim jak znamię. Zaskakująco łatwo przychodziło mu udawanie nieustraszonego, choć przecież chłopcy w jego wieku nie powinni z taką lekkością grać obojętności. Podnosił podbródek, gdy przechodził obok, uciekał wzrokiem za okno, gdy słyszał ich słowa. Niespełna rozumu. Niektóre były gorsze, wszystkie były brzydkie. Ahvo zawsze chciał, by go usłyszał. Był typem człowieka, który nie posuwa się do plotek, jedynie do tortur. Lasse czuł jego spojrzenie na karku, jego śmiech nad uchem, groźbę wiszącą w powietrzu jak sztorm. Był pewien, że skazał się na te kpiny jeszcze zanim atak wizji sparaliżował go w tamtej klasie, zanim odnalazł spojrzenie niewygodnie znajomych, ciemno oprawionych oczu na tle szkolnej tablicy, zanim odkrył się głupio przed nimi wszystkimi, pozwalając, by przyglądali mu się z niezdrowym zainteresowaniem pod okrywą cyrkowego namiotu — rozchylone wargi, szepty przyciskane do płatków uszu. Tak musiało być zawsze, tamtego dnia jednak ich złośliwość stała się usprawiedliwiona. Nie było wszak grzechem wytknięcie wynaturzenia komuś, kto sam tak chętnie ci je pokazał.
Więc może Ahvo miał rację, nigdy nie przestał jej mieć — świat cechował pewien święty porządek, którego żaden z nich nie miał prawa dotknąć. Ich ładny, murowany świat był na swój sposób zezwierzęcony i w tym niedorzecznym, zbitym łańcuchu pokarmowym Lasse znalazł sobie miejsce niżej, gdzieś w ciemnościach swoich kryjówek, gdzie podobnie jak mała ofiara jego starszego brata, mógł udawać, że jest wart więcej niż czyjś obiad, więcej niż jego nazwisko. W rzeczywistości nie miał wiele poza nim — chował się za wielkością własnej rodziny, bo bez niej stawał się słabym stworzeniem o kruchym szkielecie i nagim brzuchu. Trząsł się w kącie szkolnej łazienki i wyrywał z uścisku, który z każdą sekundą stawał się intensywniejszy, tak jakby każda jego próba walki rozjuszała go tylko bardziej, jakby każdy przejaw pragnienia, by udowodnić mu swoją wielkość, sprawiał, że w jego oczach stawał się jeszcze mniejszy. Kurczył się i kurczył, i czuł, że jest go coraz mniej, że niedługo przypominać zacznie podłużną plamę na kafelkach, a Ahvo przyciśnie go do ziemi obcasem buta i przez cały dzień będzie z dumą ciągnął za sobą jego ślad po szkolnych korytarzach.
— Przynajmniej mam to — wydusił, choć oddech drżał mu niezdrowo, a słowa stawały się chybotliwe i niepewne, jakby żałował ich istnienia, nim zdążyły zsunąć się z języka. — Przynajmniej mam nazwisko. — Podniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć mu w oczy. Anselm opowiedział mu kiedyś, że jeżeli chce się uciec przed lwem, nie można przestać wpatrywać mu się w oczy. Wystarczy spuścić z nich wzrok na sekundę i bam! - zamykał z hukiem podręcznik do zoologii i posyłał mu rozbawiony uśmiech ponad jego okładką — umierasz. — Co ty znaczysz, Ketelä? W samej tej szkole są setki takich jak ty. — Lew mógł złapać go za kark. Był silniejszy i szybszy, był też przyzwyczajony do przemocy. Trzymał ją pod cienką warstwą skóry, a Lasse widział jak ta niespokojnie się pod nią porusza, jak powoli przebija błonę ostrym zakończeniem pazura. — Niektórzy z nich nawet potrafią czytać. — Czuł jego uścisk pod grdyką i niknące wokół powietrze. Ciepło jego oddechu kładło się na skórze zimnym dreszczem, bliskość jego ciała zdawała się go dusić. Kolejny raz próbował się wyrwać, ale Ahvo był coraz bliżej, a on trzymał się na nogach jedynie resztkami sił i infantylną potrzebą, by utrudnić mu kolejny cios. Gdy wspomniał o damskiej łazience, na pobladłej twarzy pojawił się płytki, kpiący uśmiech, kształtem przypominający rozcięte gardło. — To nie byłby pierwszy raz, kiedy tam jesteś, co? — syknął i nie zdążył nawet pożałować własnych słów, bo każdy kolejny ruch był gwałtowny, a ból przeszył całe ciało jak strzała wbijająca się między sierpowate konstrukcje żeber. Zgiął się w pół i zakaszlał. Krew z rozciętej wargi spłynęła wzdłuż linii jego podbródka prosto na białe kafelki, zostawiając na nich kilka równych, czerwonych punktów. Wydało mu się zabawne to, że ułożyły się niemal w wielką niedźwiedzicę oraz to, że nagła fala gniewu pozwoliła mu się wyprostować i z całą siłą rzucić na Ahvo. Jego ruchom brakowało jakiegokolwiek szyku lub planu, nie wiedział też, jak w zasadzie należy się bronić — wiedział tylko, że gdy stracił równowagę, pociągnął go ze sobą na podłogę, że uderzył skronią o ziemię i ledwo powstrzymał wymioty, że w szale złapał go za kołnierz koszuli, jakby próbował go udusić, choć już wtedy obaj doskonale wiedzieli, że cały ten akt buntu był tak naprawdę aktem desperacji.
Dotykał palcami skóry ponad kołnierzem swojej koszuli i szukał śladów cięcia, ale śmierci nigdzie nie było. Mógłby przysiąc, że przechodziła nieopodal, ale to musieli być jego rówieśnicy, a oni z samej definicji byli gorsi i więksi niż śmierć. Przypominali jedną bestię o wielu nogach i wielu twarzach, zbudowaną z gładkich policzków i niedokładnie zawiązanych krawatów. Niedawno powypadały jej mleczne zęby i te, które wyrosły na ich miejscu były zdolne przebić skórę nawet wtedy, gdy grzecznie się uśmiechały. Jego bestia bywała ładna — umiała grać w hokeja, jej profil z roku na rok stawał się coraz wyraźniejszy, pod koszulą hodowała wąskie, ciasno splecione mięśnie i były sekundy, gdy zapominała, że jest zła. Czasem chciał przyjrzeć jej się z bliska, wyciągnąć ku niej ręce, czasem chciał nauczyć się nie być, zamiast bez przerwy szukać sobie kryjówek. Utknął jednak na stałe w ciele tamtego zająca, rozdygotany widmem proroczych wizji i wstydem, który zdawał się rosnąć razem z nim jak znamię. Zaskakująco łatwo przychodziło mu udawanie nieustraszonego, choć przecież chłopcy w jego wieku nie powinni z taką lekkością grać obojętności. Podnosił podbródek, gdy przechodził obok, uciekał wzrokiem za okno, gdy słyszał ich słowa. Niespełna rozumu. Niektóre były gorsze, wszystkie były brzydkie. Ahvo zawsze chciał, by go usłyszał. Był typem człowieka, który nie posuwa się do plotek, jedynie do tortur. Lasse czuł jego spojrzenie na karku, jego śmiech nad uchem, groźbę wiszącą w powietrzu jak sztorm. Był pewien, że skazał się na te kpiny jeszcze zanim atak wizji sparaliżował go w tamtej klasie, zanim odnalazł spojrzenie niewygodnie znajomych, ciemno oprawionych oczu na tle szkolnej tablicy, zanim odkrył się głupio przed nimi wszystkimi, pozwalając, by przyglądali mu się z niezdrowym zainteresowaniem pod okrywą cyrkowego namiotu — rozchylone wargi, szepty przyciskane do płatków uszu. Tak musiało być zawsze, tamtego dnia jednak ich złośliwość stała się usprawiedliwiona. Nie było wszak grzechem wytknięcie wynaturzenia komuś, kto sam tak chętnie ci je pokazał.
Więc może Ahvo miał rację, nigdy nie przestał jej mieć — świat cechował pewien święty porządek, którego żaden z nich nie miał prawa dotknąć. Ich ładny, murowany świat był na swój sposób zezwierzęcony i w tym niedorzecznym, zbitym łańcuchu pokarmowym Lasse znalazł sobie miejsce niżej, gdzieś w ciemnościach swoich kryjówek, gdzie podobnie jak mała ofiara jego starszego brata, mógł udawać, że jest wart więcej niż czyjś obiad, więcej niż jego nazwisko. W rzeczywistości nie miał wiele poza nim — chował się za wielkością własnej rodziny, bo bez niej stawał się słabym stworzeniem o kruchym szkielecie i nagim brzuchu. Trząsł się w kącie szkolnej łazienki i wyrywał z uścisku, który z każdą sekundą stawał się intensywniejszy, tak jakby każda jego próba walki rozjuszała go tylko bardziej, jakby każdy przejaw pragnienia, by udowodnić mu swoją wielkość, sprawiał, że w jego oczach stawał się jeszcze mniejszy. Kurczył się i kurczył, i czuł, że jest go coraz mniej, że niedługo przypominać zacznie podłużną plamę na kafelkach, a Ahvo przyciśnie go do ziemi obcasem buta i przez cały dzień będzie z dumą ciągnął za sobą jego ślad po szkolnych korytarzach.
— Przynajmniej mam to — wydusił, choć oddech drżał mu niezdrowo, a słowa stawały się chybotliwe i niepewne, jakby żałował ich istnienia, nim zdążyły zsunąć się z języka. — Przynajmniej mam nazwisko. — Podniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć mu w oczy. Anselm opowiedział mu kiedyś, że jeżeli chce się uciec przed lwem, nie można przestać wpatrywać mu się w oczy. Wystarczy spuścić z nich wzrok na sekundę i bam! - zamykał z hukiem podręcznik do zoologii i posyłał mu rozbawiony uśmiech ponad jego okładką — umierasz. — Co ty znaczysz, Ketelä? W samej tej szkole są setki takich jak ty. — Lew mógł złapać go za kark. Był silniejszy i szybszy, był też przyzwyczajony do przemocy. Trzymał ją pod cienką warstwą skóry, a Lasse widział jak ta niespokojnie się pod nią porusza, jak powoli przebija błonę ostrym zakończeniem pazura. — Niektórzy z nich nawet potrafią czytać. — Czuł jego uścisk pod grdyką i niknące wokół powietrze. Ciepło jego oddechu kładło się na skórze zimnym dreszczem, bliskość jego ciała zdawała się go dusić. Kolejny raz próbował się wyrwać, ale Ahvo był coraz bliżej, a on trzymał się na nogach jedynie resztkami sił i infantylną potrzebą, by utrudnić mu kolejny cios. Gdy wspomniał o damskiej łazience, na pobladłej twarzy pojawił się płytki, kpiący uśmiech, kształtem przypominający rozcięte gardło. — To nie byłby pierwszy raz, kiedy tam jesteś, co? — syknął i nie zdążył nawet pożałować własnych słów, bo każdy kolejny ruch był gwałtowny, a ból przeszył całe ciało jak strzała wbijająca się między sierpowate konstrukcje żeber. Zgiął się w pół i zakaszlał. Krew z rozciętej wargi spłynęła wzdłuż linii jego podbródka prosto na białe kafelki, zostawiając na nich kilka równych, czerwonych punktów. Wydało mu się zabawne to, że ułożyły się niemal w wielką niedźwiedzicę oraz to, że nagła fala gniewu pozwoliła mu się wyprostować i z całą siłą rzucić na Ahvo. Jego ruchom brakowało jakiegokolwiek szyku lub planu, nie wiedział też, jak w zasadzie należy się bronić — wiedział tylko, że gdy stracił równowagę, pociągnął go ze sobą na podłogę, że uderzył skronią o ziemię i ledwo powstrzymał wymioty, że w szale złapał go za kołnierz koszuli, jakby próbował go udusić, choć już wtedy obaj doskonale wiedzieli, że cały ten akt buntu był tak naprawdę aktem desperacji.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Miał piętnaście lat i dorosłość ciążyła nad nim jak topór, skory ociosać niezborne ciało i wyrugować z niego ostatnie fragmenty dzieciństwa – plomby utkwione pod osierdziem, w miejscu naciekłej próchnicą tkanki, akord infantylnej, wesołej melodii, wkradający się w surowy rytm tętna, zaschniętą krew na wiecznie rozdartych kolanach, które wydawały się stale porastać skrzepem bliznowaciejącej tkanki; przyglądał się sobie w lustrze, przesuwając palcami wzdłuż żłobień napiętych pod skórą mięśni, uciskając pagórek grdyki i wytrwale obserwując cień zarostu, który nie chciał wyboczyć przez dropiatość twardo zarysowanej brody – odnajdywał pod palcami szorstkość cienkich włosów, lecz te uparcie wzbraniały się przed porastaniem jałowej gleby na jego szczęce, po czym spoglądał nienawistnie w dół umywalki, gdzie na zboczach jasnej porcelany zalegały płowe włosy Vilho i odkręcał wodę, pozwalając, by spłynęły spiralą w otwór rdzewiejącego zlewu. Dorosłość nie mieściła się w jego dziecięcym ciele, więc szarpała boleśnie za postronki nerwów i rozlewała się cieniem pod stopami, aż kształt, który rzucał na linoleum akademickich korytarzy, zaczynał przypominać barczystą sylwetkę ojca; wyobrażał sobie, że Edvin, choć zatarty w pamięci upływem lat, pozostawił poszlaki na ścieżce jego dojrzewania – wsuwał dłonie w długie rękawy jego złości i podwijał je przy nadgarstkach, upewniając się, że palce wciąż miał zaciśnięte w pięści, zgrzytał zębami i stemplował bolesny odcisk knykci w miękiszu cudzej tkanki, jakby w ten sposób próbował upewnić się, że zostanie zapamiętany. Lasse miał rację, spluwając ku niemu rozgryzionym kęsem nieznaczącego nazwiska – jego życie wciąż roztaczało woń rzeczywistości, która objęła go przy narodzinach, stęchliznę opustoszałej, fińskiej wioski, gnącej się na języku każdego, kto pochodził spoza Oulu, czerstwy zapach bezradnej matki i nieobecnego ojca; Ketelä kojarzyło się z Maarit, która nigdy nie pojawiała się w szkole, jak gdyby Vasaraperä obrosła wokół niej niczym winorośl, upewniając się, aby nigdy nie poruszyła się z miejsca, z gniewnym, belferskim tonem, rozchodzącym się echem wzdłuż ciemnych sieni i chwytającym za wymięty kołnierz mundurka, trwale odbarwiony rdzą, z Jaakko, którego imię stygło na rozchylonych wargach już nie żałobą, lecz wstydem – ludzie bali się wypowiadać je na głos, bo w najlepszym wypadku przynosiło pecha, a w najgorszym jego gniew.
– Chwalisz się tym – odparł ponuro, lecz zaraz rozciągnął wargi w złośliwym uśmiechu, nachylając się bliżej, jakby siłą próbował wyrwać Lassemu oddech z rozchylonych ust. – Jakby nazwisko było czymś, na co sobie zasłużyłeś. Tymczasem dostałeś je zupełnie przypadkiem, wbrew woli bogów. Nikt nie chciałby w rodzinie mężczyzny, który włada kobiecą magią, dlaczego mieliby chcieć ciebie? Nie zrobiłeś nic, żeby na nie zasłużyć. – czuł w krtani pogłębiający się baryton własnego głosu, drażliwe wibrowanie groźby, która podchodziła ciężarem pod próg uciśniętego gardła. – Pewnego dnia rozłożysz gazetę i zobaczysz w niej moje nazwisko, przysięgam ci, że stworzę je dla siebie sam, a ty nie będziesz mógł oderwać wzroku. – przysunął się bliżej, wspierając napięte pod skórą knykcie o jego ramię. – To będzie najwspanialsza rzecz, jakiej przyjdzie ci doświadczyć, świadomość, że od samego początku miałem rację. Jesteś tylko dyletantem. – zacisnął dłoń, mrużąc przy tym oczy, po czym ugiął ramię, wymierzając cios – pięść zapadła się gładko w tkliwą debrę żołądka, a Lasse posłusznie zgiął się w pół, zagłuszając kaszlem sapnięcie wrogiej satysfakcji; krew odprysnęła na jasne kafelki, układając się na nich deseniem jaskrawej czerwieni, a on poczuł, jak jej ciepło zasycha także na jego knykciach, wżynając się pomiędzy liniaturę napiętej skóry. Siła przynosiła mu satysfakcję – sposób, w jaki potrafiła wgnieść się w kruchy stelaż kości, rozlać siną kałużę pod przymkniętą powieką, wybić spod dziąsła szkliwo, brzękające o podłogę jak stłuczona porcelana; trzymał ją w dłoniach jak broń, ściskając palce na twardej rękojeści i uśmiechał się przekornie, gdy wnętrze cudzej rany bryzgało mu na twarz nową karnacją piegów. Lasse był tymczasem ofiarą, która nie uciekała, zającem zagonionym w róg własnego osierdzia, z nerwowym tętnem obwiązanym stryczkiem wokół szyi – drażnił go swoją inercją, strachem rozciągniętym parezą wzdłuż odrętwiałych kończyn, językiem poruszającym się jako jedyny, utwierdzającym go jedynie w przekonaniu, że chłopak potrafił szczekać, ale nie gryźć. Mylił się.
Nørgaard naprężył wygięty szpagat pleców, przenosząc ciężar ciała w przód i przewracając ich obojgu na śliską podłogę ciasnej, łazienkowej kabiny; żachnięcie napływającego pod skronie gniewu odruchowo zachrobotało o podniebienie, przesuwając się pod fort zaciśniętych zębów – uderzył barkiem o kafelki, rozcierając rękawem czerwień rozlaną pomiędzy wąskimi fugami, a plastikowe drzwi zatrzęsły się, ugodzone bezwolnym kopnięciem. Tym razem nie napinał już twarzy w kpiącym wyrazie pogardy, bo na jego usta wkradł się paroksyzm rzeczywistej wściekłości – czuł jej bulgoczącą obecność, przesuwającą się wzdłuż nabrzmiałych tętnic, pulsujące ciepło, jakie pozostawiała po sobie za mostkiem i spazm przymuszający żuchwę do zaciśnięcia się w wymuszonym grymasie, gdy dłoń Lassego sięgnęła pod wymięte pasmo jego kołnierza, ściągając je tak mocno, że oddech na chwilę wyrwał się spod grdyki, stając w poprzek krtani; zachłysnął się powietrzem, lecz zaraz jego twarz znów stężała, a dłonie chwyciły mocno za wyciągnięte przedramię, siłą przytrzymując rówieśnika w miejscu, zanim nie podciągnął nóg, wbijając kolano w tkliwe podbrzusze. Palce Lassego rozluźniły się wokół jego szyi, a on warknął cicho, spuszczając ze smyczy własną frustrację, pozwalając jej szarpać się i kąsać, dopóki nie natrafiła zębami na odsłoniętą arterię – zaśmiał się głucho, odpychając go do tyłu, a jego zazielenione spojrzenie błysnęło groźbą w półksiężycach tęczówek; nie pamiętał, w którym momencie podniósł się na klęczki, czy zastanawiał się przed wymierzeniem ciosu i kiedy zacisnął dłoń w pięść – być może od samego początku miał obuch gniewu przewiązany u sztychu ramienia.
– Nie wygrasz ze mną, Nørgaard. Powinieneś wiedzieć – warknął, po czym uderzył go w twarz, rozbił pięść o wrażliwą chrząstkę nosa, o kanciasty brzeg szczęki, o twarde wzniesienie brwi; wpijał palce głęboko we własne śródręcze, a jego źrenice rozszerzyły się, jakby próbowały objąć ilość krwi broczącej spod rozerwanych naczyń, wchłonąć ją na ciemną kliszę pamięci. Uderzył jeszcze raz, rozcierając knykcie o skarpę kości policzkowej, wmuszając potylicę w bolesny styk z kafelkami łazienki, rozłamując przegrodę skrzywionego złamaniem nosa, broczącego strumieniem jasnej, tęchnącej strachem posoki. Zawsze miał skłonność do zbyt pochopnego oddawania się przesadzie – w sporcie, zabawie i miłości, w dumie, zazdrości i zemście; nie znał umiaru; pochylił się nad Lassem, rozcinając wargi ostrym uśmiechem, pełnym perwersyjnego triumfu, który wydawał się przelewać przez jego krwiobieg tętniącym ichorem – chwycił podbródek chłopaka w silny ucisk dłoni, zmuszając go, żeby na niego spojrzał, wzniósł ciężar zranionej dumy spod półprzymkniętych powiek i przyznał się do swojej klęski. – Zmuś mnie, żebym okazał ci litość.
– Chwalisz się tym – odparł ponuro, lecz zaraz rozciągnął wargi w złośliwym uśmiechu, nachylając się bliżej, jakby siłą próbował wyrwać Lassemu oddech z rozchylonych ust. – Jakby nazwisko było czymś, na co sobie zasłużyłeś. Tymczasem dostałeś je zupełnie przypadkiem, wbrew woli bogów. Nikt nie chciałby w rodzinie mężczyzny, który włada kobiecą magią, dlaczego mieliby chcieć ciebie? Nie zrobiłeś nic, żeby na nie zasłużyć. – czuł w krtani pogłębiający się baryton własnego głosu, drażliwe wibrowanie groźby, która podchodziła ciężarem pod próg uciśniętego gardła. – Pewnego dnia rozłożysz gazetę i zobaczysz w niej moje nazwisko, przysięgam ci, że stworzę je dla siebie sam, a ty nie będziesz mógł oderwać wzroku. – przysunął się bliżej, wspierając napięte pod skórą knykcie o jego ramię. – To będzie najwspanialsza rzecz, jakiej przyjdzie ci doświadczyć, świadomość, że od samego początku miałem rację. Jesteś tylko dyletantem. – zacisnął dłoń, mrużąc przy tym oczy, po czym ugiął ramię, wymierzając cios – pięść zapadła się gładko w tkliwą debrę żołądka, a Lasse posłusznie zgiął się w pół, zagłuszając kaszlem sapnięcie wrogiej satysfakcji; krew odprysnęła na jasne kafelki, układając się na nich deseniem jaskrawej czerwieni, a on poczuł, jak jej ciepło zasycha także na jego knykciach, wżynając się pomiędzy liniaturę napiętej skóry. Siła przynosiła mu satysfakcję – sposób, w jaki potrafiła wgnieść się w kruchy stelaż kości, rozlać siną kałużę pod przymkniętą powieką, wybić spod dziąsła szkliwo, brzękające o podłogę jak stłuczona porcelana; trzymał ją w dłoniach jak broń, ściskając palce na twardej rękojeści i uśmiechał się przekornie, gdy wnętrze cudzej rany bryzgało mu na twarz nową karnacją piegów. Lasse był tymczasem ofiarą, która nie uciekała, zającem zagonionym w róg własnego osierdzia, z nerwowym tętnem obwiązanym stryczkiem wokół szyi – drażnił go swoją inercją, strachem rozciągniętym parezą wzdłuż odrętwiałych kończyn, językiem poruszającym się jako jedyny, utwierdzającym go jedynie w przekonaniu, że chłopak potrafił szczekać, ale nie gryźć. Mylił się.
Nørgaard naprężył wygięty szpagat pleców, przenosząc ciężar ciała w przód i przewracając ich obojgu na śliską podłogę ciasnej, łazienkowej kabiny; żachnięcie napływającego pod skronie gniewu odruchowo zachrobotało o podniebienie, przesuwając się pod fort zaciśniętych zębów – uderzył barkiem o kafelki, rozcierając rękawem czerwień rozlaną pomiędzy wąskimi fugami, a plastikowe drzwi zatrzęsły się, ugodzone bezwolnym kopnięciem. Tym razem nie napinał już twarzy w kpiącym wyrazie pogardy, bo na jego usta wkradł się paroksyzm rzeczywistej wściekłości – czuł jej bulgoczącą obecność, przesuwającą się wzdłuż nabrzmiałych tętnic, pulsujące ciepło, jakie pozostawiała po sobie za mostkiem i spazm przymuszający żuchwę do zaciśnięcia się w wymuszonym grymasie, gdy dłoń Lassego sięgnęła pod wymięte pasmo jego kołnierza, ściągając je tak mocno, że oddech na chwilę wyrwał się spod grdyki, stając w poprzek krtani; zachłysnął się powietrzem, lecz zaraz jego twarz znów stężała, a dłonie chwyciły mocno za wyciągnięte przedramię, siłą przytrzymując rówieśnika w miejscu, zanim nie podciągnął nóg, wbijając kolano w tkliwe podbrzusze. Palce Lassego rozluźniły się wokół jego szyi, a on warknął cicho, spuszczając ze smyczy własną frustrację, pozwalając jej szarpać się i kąsać, dopóki nie natrafiła zębami na odsłoniętą arterię – zaśmiał się głucho, odpychając go do tyłu, a jego zazielenione spojrzenie błysnęło groźbą w półksiężycach tęczówek; nie pamiętał, w którym momencie podniósł się na klęczki, czy zastanawiał się przed wymierzeniem ciosu i kiedy zacisnął dłoń w pięść – być może od samego początku miał obuch gniewu przewiązany u sztychu ramienia.
– Nie wygrasz ze mną, Nørgaard. Powinieneś wiedzieć – warknął, po czym uderzył go w twarz, rozbił pięść o wrażliwą chrząstkę nosa, o kanciasty brzeg szczęki, o twarde wzniesienie brwi; wpijał palce głęboko we własne śródręcze, a jego źrenice rozszerzyły się, jakby próbowały objąć ilość krwi broczącej spod rozerwanych naczyń, wchłonąć ją na ciemną kliszę pamięci. Uderzył jeszcze raz, rozcierając knykcie o skarpę kości policzkowej, wmuszając potylicę w bolesny styk z kafelkami łazienki, rozłamując przegrodę skrzywionego złamaniem nosa, broczącego strumieniem jasnej, tęchnącej strachem posoki. Zawsze miał skłonność do zbyt pochopnego oddawania się przesadzie – w sporcie, zabawie i miłości, w dumie, zazdrości i zemście; nie znał umiaru; pochylił się nad Lassem, rozcinając wargi ostrym uśmiechem, pełnym perwersyjnego triumfu, który wydawał się przelewać przez jego krwiobieg tętniącym ichorem – chwycił podbródek chłopaka w silny ucisk dłoni, zmuszając go, żeby na niego spojrzał, wzniósł ciężar zranionej dumy spod półprzymkniętych powiek i przyznał się do swojej klęski. – Zmuś mnie, żebym okazał ci litość.
Lasse Nørgaard
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy lata później patrzeć będzie w lustro, trudno mu będzie pozbyć się widoku tamtego nastolatka. Wciąż tak samo przestraszone oczy, tak samo blade policzki, filigranowa, roztrzęsiona młodość upchnięta w ciele dorosłego mężczyzny. Co jakiś czas podnosić będzie dłoń do twarzy, przesuwać palcami wzdłuż długiego nosa i zawsze z tym samym szczerym zdziwieniem zauważać zakrzywiony mostek. Pęknięta kość zgrubieje, zaostrzy jego rysy i stanie się czymś, co jego matka nazywać zacznie zmazą, bowiem tamtego dnia, w którym przywołano ją do akademii, Dagmar resztkami sił wstrzymywała płacz, a w swojej rozpaczy przypominała kogoś, komu nieostrożne dziecko zbiło właśnie ulubiony wazon. Pod jej spojrzeniem Lasse czuł się jak popękany kawałek chińskiej porcelany, pełen błękitnych żyłek i nadkruszonych brzegów. Popatrz tylko na siebie — lamentowała, jej piękna, wyniosła twarz niemal karmazynowa ze złości. Kto ci to zrobił? Krzywił się w bólu, bo choć rwała go głowa, sposób, w jaki matka na niego patrzyła, wydał się kaleczyć mocniej, sięgać głębiej, tkanka po tkance, przed mięśnie do serca, które rosło do rozmiaru jej zaciśniętej pięści. Jego cierpienie było jedynie efektem ubocznym. Kto ci to zrobił, w istocie: kto popsuł ci twarz, jelonku? Moją twarz, buzię z naszych rodzinnych portretów; kto mógł tak oszpecić coś, co tak uwielbiałam nazywać idealnym? Dagmar łapała jego podbródek w palce, a on szlochał jak dziecko, bo wiedział, że powinien się wstydzić swojej słabości, swoich popękanych kości, swojej brzydoty, która czasem nieśmiało patrzyła na niego kątem oka z tafli łazienkowych luster. Dzieci powinny być najpiękniejszym dziełem swoich rodziców, on był tymczasem dziełem wadliwym, dziełem, które stale nędzniało, przeżerane przez korozję. Uderzyłem głową o umywalkę — dukał kłamliwie, spokojnie ocierając sino-zielone policzki z łez. Poślizgnąłem się na kafelkach i straciłem równowagę. Matka nie wierzyła, lecz poszukiwanie winnego spełzło na niczym — nauczyciele nie widzieli, by Lasse był dręczony lub kiedykolwiek z kimkolwiek się bił, a on sam uparcie utrzymywał, że wszystko to jedynie głupi wypadek. Nie rozumiał sensu dążenia do sprawiedliwości — nie zrozumiał go właściwie już nigdy.
Wtedy bowiem, w tamtej zimnej łazience na piętrze murowanej szkoły, przez chwilę naprawdę wydawało mu się, że mógłby wygrać — jeżeli nie całą tę wojnę, to przynajmniej jej część, jakiś mały fragment, choćby dumę Ahvo Keteli, choćby własny strach. Był być może naiwny, sądząc, iż jest w stanie pokonać którakolwiek z dręczących go mar, ale chciał, chciał tak bardzo, że pragnienie zamgliło jego wzrok i przyśpieszyło bicie serca, przyprawiając policzki o żarliwy, niemal podekscytowany, rumieniec; chciał wygrać, chciał krzyczeć, chciał wyobrażać sobie swoje palce odbite purpurowym siniakiem na ramionach Ahvo, jego ciało bezwładnie opadające na podłogę jak wspomnienie porcelanowej lalki jego młodszych sióstr. Całkowicie zdane na jego łaskę. W tamtej chwili wyśnił sobie zemstę, a zemsta odległa była sprawiedliwości, bo wszędzie gdzie się wybierała, niosła za sobą chaos — mieszankę gniewu i nadziei, dziecięcego przekonania o własnej sile, w rzeczywistości będącą jedynie naiwną mrzonką chłopca, który czytał zbyt wiele książek. Nie był w stanie uderzyć równie mocno, kisił się wszak w ciele kogoś, kto chorował od kiedy skończył siedem lat, w ciele dziecka podziurawionego jak pożerany przez mszyce liść — miał popękane kości, głowę ciężką od migreny i trzecie oko stale wyrywające go ze snu. Ahvo tymczasem był silny i zdrowy, miał mocne ręce i mocną szczękę, a gdy się uśmiechał, przypominał rottweilera o ładnych, błyszczących oczach i zaostrzonych kłach — przypominał coś, czego nigdy nie powinien przestawać się bać. I stał tak blisko, ściskał go tak mocno, jego oddech zatrzymywał się na rozchylonych w bólu wargach, a Lasse znienawidził ciepła, które po sobie pozostawiał, bo nie powinno go tu być, nie tak, nie teraz. Pierwsza taka bliskość miała być przecież pocałunkiem — ten chłopięcy oddech na jego języku miał być słodki, dłonie miały być miękkie; nie miał myśleć o krwi, miał się zakochać, choć nie nie wiedział wtedy jeszcze, co to znaczy i jakie krzywdzące niesie za sobą konsekwencje. Wiedział jedynie, że jeden z chłopców, który czasem kręcił się przy Keteli miał słomkowe włosy i zielone oczy, i rzadko śmiał się z rzucanych przez próg złośliwych uwag, zamiast tego uciekając wzrokiem za okno, zupełnie jakby chwila za chwilą zapominał o jego istnieniu. Zadrżał kolejny raz, zacisnął na chwilę powieki, głos Ahvo zazgrzytał nad jego uchem jak otwierany gwałtownie sprężynowy nóż. Zniknęły marzenia o miłości, bo bliski oddech znów parzył go w policzek, a świat na powrót wypełnił się słodkawym zapachem szału — nie mógł wygrać, ale mógł ostatni raz sięgnąć do jego gardła.
— Nie masz pojęcia o woli bogów, idioto — wycedził, z trudem unosząc podbródek, by choćby w tym małym, drobnym geście odnaleźć wyższość. Wszak mu się należała — był przekonany o wielkości swojego pochodzenia i nadal bezgranicznie wierzył swojej matce, gdy wskazywała wzniesienie żyły odznaczające się błękitem pod cienką skórą nadgarstka. Nie pamiętał, by kiedykolwiek powiedziano mu wprost, iż ludzie różnią się odcieniem krwi, fakt ten żył bowiem między członkami jego rodziny cicho niczym uśpiona choroba, bezszelestnie rozlewał się po podłogach starej rezydencji, mieszkał w szczelinach między książkami biblioteki i w futrze, którym obszyto płaszcze jego ojca — fakt ten po prostu był, nikt nie musiał przywoływać go po imieniu. Istniała krew czysta i jaskrawa i ta zabrudzona brązowiejącymi zakrzepami. Ahvo mógł być silniejszy, mógł wbijać zęby we wszystkie jego słabe punkty, lecz w finalnym rozrachunku, jak się Lassemu wydawało, nic nie znaczył. — Będę wypatrywał, może doczekam się nekrologu — prychnął nerwowo, czując jak ucieka z niego cała buta. Kobieca magia — słyszał w głowie jak okrutną, pulsującą bólem mantrę. Zaciskał zęby. Nie będzie gazet i nie będzie nagłówków, nie będzie zemsty ni pełnego triumfu uśmiechu — będzie tylko krew na łazienkowych kafelkach i pięść wbita w żuchwę.
Świat stracił kształt. Przypominał bezosobową breję pełną głośnych barw i metalicznego posmaku rozciętej wargi. Przez sekundę mógł pochylać się nad wściekłą twarzą Ahvo i łapać go za kołnierz, lecz ten przebłysk wygranej roztrzaskał się szybko o porcelanę i rozbryzgał na ścianach, zostawiając na nich nowe żyłki marmurowych deseni. Czuł kolano wbite w podbrzusze, potylicę uderzającą o ziemię, a potem pięść, pięść i pięść, mętny powidok uderzenia, ledwie słyszalny dźwięk pękającej kości. Coś ciepłego wpłynęło mu za kołnierz, ból przyszedł jednak z opóźnieniem, zupełnie jakby nawet on nie nadążał za kolejnymi ciosami. Wyrywał się jeszcze chwilę, chwilę wyciągał ręce, by odepchnąć przeciwnika, próbował zasłaniać twarz ramionami, lecz w końcu ciało zaczęło drętwieć, a wszystko wokół połykać cień. Nachylająca się nad nim twarz długo jednak była jeszcze całkowicie wyraźna — zbyt wyraźna być może, bo Lasse zdolny był wyodrębnić każdy punkt krwi na jego skórze, każdą iskrę szaleństwa w rozjaśnionych oczach. Włosy opadały mu na czoło i śmiech znów miał taki sam — wilczy, szeroki, morderczo zadowolony z siebie.
— Jeb się, Ketelä — wyszeptał w odpowiedzi. Głos miał słaby i ochrypły, a gdy chłopięce palce mocniej złapały jego podbródek, nieobecny wzrok kolejny raz odnalazł spojrzenie Ahvo. — W dupie mam ciebie i twoją litość.
Wtedy bowiem, w tamtej zimnej łazience na piętrze murowanej szkoły, przez chwilę naprawdę wydawało mu się, że mógłby wygrać — jeżeli nie całą tę wojnę, to przynajmniej jej część, jakiś mały fragment, choćby dumę Ahvo Keteli, choćby własny strach. Był być może naiwny, sądząc, iż jest w stanie pokonać którakolwiek z dręczących go mar, ale chciał, chciał tak bardzo, że pragnienie zamgliło jego wzrok i przyśpieszyło bicie serca, przyprawiając policzki o żarliwy, niemal podekscytowany, rumieniec; chciał wygrać, chciał krzyczeć, chciał wyobrażać sobie swoje palce odbite purpurowym siniakiem na ramionach Ahvo, jego ciało bezwładnie opadające na podłogę jak wspomnienie porcelanowej lalki jego młodszych sióstr. Całkowicie zdane na jego łaskę. W tamtej chwili wyśnił sobie zemstę, a zemsta odległa była sprawiedliwości, bo wszędzie gdzie się wybierała, niosła za sobą chaos — mieszankę gniewu i nadziei, dziecięcego przekonania o własnej sile, w rzeczywistości będącą jedynie naiwną mrzonką chłopca, który czytał zbyt wiele książek. Nie był w stanie uderzyć równie mocno, kisił się wszak w ciele kogoś, kto chorował od kiedy skończył siedem lat, w ciele dziecka podziurawionego jak pożerany przez mszyce liść — miał popękane kości, głowę ciężką od migreny i trzecie oko stale wyrywające go ze snu. Ahvo tymczasem był silny i zdrowy, miał mocne ręce i mocną szczękę, a gdy się uśmiechał, przypominał rottweilera o ładnych, błyszczących oczach i zaostrzonych kłach — przypominał coś, czego nigdy nie powinien przestawać się bać. I stał tak blisko, ściskał go tak mocno, jego oddech zatrzymywał się na rozchylonych w bólu wargach, a Lasse znienawidził ciepła, które po sobie pozostawiał, bo nie powinno go tu być, nie tak, nie teraz. Pierwsza taka bliskość miała być przecież pocałunkiem — ten chłopięcy oddech na jego języku miał być słodki, dłonie miały być miękkie; nie miał myśleć o krwi, miał się zakochać, choć nie nie wiedział wtedy jeszcze, co to znaczy i jakie krzywdzące niesie za sobą konsekwencje. Wiedział jedynie, że jeden z chłopców, który czasem kręcił się przy Keteli miał słomkowe włosy i zielone oczy, i rzadko śmiał się z rzucanych przez próg złośliwych uwag, zamiast tego uciekając wzrokiem za okno, zupełnie jakby chwila za chwilą zapominał o jego istnieniu. Zadrżał kolejny raz, zacisnął na chwilę powieki, głos Ahvo zazgrzytał nad jego uchem jak otwierany gwałtownie sprężynowy nóż. Zniknęły marzenia o miłości, bo bliski oddech znów parzył go w policzek, a świat na powrót wypełnił się słodkawym zapachem szału — nie mógł wygrać, ale mógł ostatni raz sięgnąć do jego gardła.
— Nie masz pojęcia o woli bogów, idioto — wycedził, z trudem unosząc podbródek, by choćby w tym małym, drobnym geście odnaleźć wyższość. Wszak mu się należała — był przekonany o wielkości swojego pochodzenia i nadal bezgranicznie wierzył swojej matce, gdy wskazywała wzniesienie żyły odznaczające się błękitem pod cienką skórą nadgarstka. Nie pamiętał, by kiedykolwiek powiedziano mu wprost, iż ludzie różnią się odcieniem krwi, fakt ten żył bowiem między członkami jego rodziny cicho niczym uśpiona choroba, bezszelestnie rozlewał się po podłogach starej rezydencji, mieszkał w szczelinach między książkami biblioteki i w futrze, którym obszyto płaszcze jego ojca — fakt ten po prostu był, nikt nie musiał przywoływać go po imieniu. Istniała krew czysta i jaskrawa i ta zabrudzona brązowiejącymi zakrzepami. Ahvo mógł być silniejszy, mógł wbijać zęby we wszystkie jego słabe punkty, lecz w finalnym rozrachunku, jak się Lassemu wydawało, nic nie znaczył. — Będę wypatrywał, może doczekam się nekrologu — prychnął nerwowo, czując jak ucieka z niego cała buta. Kobieca magia — słyszał w głowie jak okrutną, pulsującą bólem mantrę. Zaciskał zęby. Nie będzie gazet i nie będzie nagłówków, nie będzie zemsty ni pełnego triumfu uśmiechu — będzie tylko krew na łazienkowych kafelkach i pięść wbita w żuchwę.
Świat stracił kształt. Przypominał bezosobową breję pełną głośnych barw i metalicznego posmaku rozciętej wargi. Przez sekundę mógł pochylać się nad wściekłą twarzą Ahvo i łapać go za kołnierz, lecz ten przebłysk wygranej roztrzaskał się szybko o porcelanę i rozbryzgał na ścianach, zostawiając na nich nowe żyłki marmurowych deseni. Czuł kolano wbite w podbrzusze, potylicę uderzającą o ziemię, a potem pięść, pięść i pięść, mętny powidok uderzenia, ledwie słyszalny dźwięk pękającej kości. Coś ciepłego wpłynęło mu za kołnierz, ból przyszedł jednak z opóźnieniem, zupełnie jakby nawet on nie nadążał za kolejnymi ciosami. Wyrywał się jeszcze chwilę, chwilę wyciągał ręce, by odepchnąć przeciwnika, próbował zasłaniać twarz ramionami, lecz w końcu ciało zaczęło drętwieć, a wszystko wokół połykać cień. Nachylająca się nad nim twarz długo jednak była jeszcze całkowicie wyraźna — zbyt wyraźna być może, bo Lasse zdolny był wyodrębnić każdy punkt krwi na jego skórze, każdą iskrę szaleństwa w rozjaśnionych oczach. Włosy opadały mu na czoło i śmiech znów miał taki sam — wilczy, szeroki, morderczo zadowolony z siebie.
— Jeb się, Ketelä — wyszeptał w odpowiedzi. Głos miał słaby i ochrypły, a gdy chłopięce palce mocniej złapały jego podbródek, nieobecny wzrok kolejny raz odnalazł spojrzenie Ahvo. — W dupie mam ciebie i twoją litość.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Bezimienny
Miał dziesięć lat, kiedy dziadek pierwszy raz zabrał go na polowanie – nie pamiętał, jaki kolor miało wykrochmalone nad lasem niebo ani jak pachniały świeże, jasnozielone kiści iglaków, nie pamiętał wgniecionych w glebę śladów racic ani fasonu zrzuconego na wiosnę poroża, które znaleźli wśród gęstej trawy, w kolejnych dniach nie potrafił nawet odtworzyć przed oczami ścieżki prowadzącej w głąb kniei, a kiedy matka pytała go, jak było w lesie, rozchylał usta, lecz nie potrafił dobyć z krtani żadnego dźwięku; z tamtego popołudnia zachował jedynie odgłos strzału i wywrócone bielmo sarniego oka – zwierzę miało smukły pysk, zakończony guzikiem czarnego nosa, język zalepiony fusami leśnego podszycia i patykowate nogi, które wciąż dygotały jeszcze pomiędzy mchem, jakby instynkt ofiary nakazywał uciekać, choć serce biło coraz wolniej, a tętno rozlewało się po ciele wraz z krwią. Przede wszystkim zapamiętał jednak jego spojrzenie – czarną źrenicę, błądzącą nerwowo pod przymkniętą powieką, dopóki nie zatrzymała się na jego twarzy, ogromna i lśniąca, lecz niepodobna do ludzkiej. Źrenice, które dotąd widział, odbijały cudze emocje jak lustro – szukał w nich swojego triumfu, swojego gniewu, swojej satysfakcji; tymczasem oczy jelenia były ciemne i nieprzejrzyste, ukazywały tylko to, co kryło się w jego wnętrzu, inkrustowane pomiędzy zgłębienia czaszki – strach. Nie znał tego wyrazu z własnej fizjonomii, choć wielokrotnie widział go na twarzy matki – bladość sprawiającą, że spod skóry uwypuklał się rys cienkich żył, oddech zamierał na rozchylonych wargach, a spojówki mgliły się w kącie spojrzenia, jakby właśnie tam, w dołku miękkiej, zaróżowionej tkanki, zbierała się świadomość; miał dziesięć lat i był pewien, że nie bał się niczego, bo oczy miał zawsze czujne i przymrużone dziecięcą butą, a Maarit nigdy nie patrzyła w nie tak, jak robiła to, gdy kucała przed jego starszymi braćmi, głaszcząc ich po głowie przed wyjściem do szkoły – lękała się go w ten sam sposób, w jaki lękała się go postrzelona sarna, w jaki lękał się go Lasse. Uderzył go pięścią w twarz i pomyślał, że miał takie samo sarnie spojrzenie – przypominał jelenia niezdolnego uciec przed kolejnym wystrzałem.
– A ty masz? – warknął, uśmiechając się przez zaciśnięte zęby. – Bogowie nigdy nie byli ci przychylni. Dlaczego by mieli? Jesteś tylko kaleką, w dodatku obrażasz ich swoim wynaturzeniem. Mężczyźni nie powinni spoglądać w przyszłość, widziałem, że nad tym nie panujesz. – zadarł brodę, próbując wymusić w oczach Lassego odbicie swojej satysfakcji, te wciąż – na złość – łyskały jednak tylko dziecinną determinacją; dobrze pamiętał dzień, w którym wizja wpełzła mu pod powieki podczas zajęć – jego krzyk rezonował mu w głowie do końca dnia, dudnił pod czaszką jak dodatkowy puls, ciężki i uciążliwy, niezdolny odnaleźć drogi do właściwej komory serca. Na następnej lekcji nauczyciel dobrał ich w parę, a on brzydził się dotknąć jego dłoni, jakby przyszłość, którą widział pod skronią, leżała także w topografii linii papilarnych i mogła przepełznąć przez nie jak wąż – wszyscy w akademii wiedzieli, że wyroczniami mogły zostać jedynie kobiety, bo w ciałach mężczyzn ten rodzaj magii czerstwiał i wymykał się spod kontroli, aż w końcu przyczyniał się do szaleństwa. W jego intencjach kryło się jednak coś więcej; obawiał się, że kiedyś treść wizji mogłaby dotknąć także jego, że Nørgaard miałby nad nim przewagę – wiedziałby, jak skończy się życie, które nie zdążyło jeszcze na dobre się rozpocząć. Łatwo było unikać jego spojrzenia – Lasse zawsze sam odwracał od niego głowę.
Zacisnął dłonie mocniej, czując, jak miękka skóra ulega pod ciosami pięści, a knykcie odbarwiają się czerwienią z rozbitej wargi, gniewem przyczajonym w ugiętym ramieniu i odnajdującym cień ulgi w płytkim sklepieniu cudzych oczu – jeżeli wcześniej w jego ciosach przebrzmiewała jeszcze jakaś strategia, teraz uderzał już niemal na oślep, cios za ciosem, aż szpiczasta broda Lassego nie odskoczyła bezwładnie na bok, a krew nie zalała mu prawej brwi, przysłaniając drażniący błękit spojrzenia. Wyciągnął dłoń, chwytając go w końcu palcami za podbródek, wżynając paznokcie głęboko pod cienką skórę policzków, jakby próbował upewnić się, że na ciele pojawią się pąsowe odznaczenia, przypominające przed lustrem o jego obecności – nie spodziewał się, że chłopak ugnie przed nim kark, który przez lata szlifowano, by trzymał się w pozycji pionowej, mimo to wargi drgnęły mu w gniewnym grymasie, niezadowoleniu dostrzegalnym w głębokiej zmarszczce ściągniętych brwi. Nørgaard zawsze chodził korytarzem, jakby chodził wzdłuż szerokich sieni swojej posiadłości, spodziewając się, że zwietrzałe linoleum będzie stukotało pod jego butami jak marmur – plecy wciąż miał wyprostowane, a brodę zuchwale wzniesioną ku górze, ubrania skrojone na miarę, z wyprasowanym kołnierzem i ozdobną spinką przymocowaną do zagiętego mankietu; teraz, kiedy przygniatał go do podłogi, wydawał mu się jednak kruchy – z trudem zaciskał dłonie na jego mundurku, głos miał zniżony do dusznego szeptu, a spojrzenie coraz bardziej nieobecne, oddalające się głęboko w oczodoły. Pomyślał, że gdyby chciał, mógłby połamać mu wszystkie kości, uśmiechnąć się drapieżnie i być ostatnim, co zobaczy, zanim wybudzi się w zaświatach – dopełniłby losu jelenia, którego dziadek przestrzelił w lesie niedaleko Vasarapery; do dzisiaj wciąż pamiętał zapach, jaki unosił się w domu, gdy matka wędziła nad ogniem mięsisty udziec. Zamiast tego zagiął jednak palce z powrotem w ciasną pięść i uderzył, dopóki źrenice Lassego nie zniknęły zupełnie pod powiekami.
Wstał z podłogi – spodnie miał brudne od krwi i łazienkowej wody, włosy opadające strąkami na czoło, dłonie zdarte od bójki. Jedynie uśmiech migotał mu na twarzy ten sam – zwyciężył nad Lassem Nørgaardem; w przyszłości miał zwyciężyć nad całym światem.
koniec
– A ty masz? – warknął, uśmiechając się przez zaciśnięte zęby. – Bogowie nigdy nie byli ci przychylni. Dlaczego by mieli? Jesteś tylko kaleką, w dodatku obrażasz ich swoim wynaturzeniem. Mężczyźni nie powinni spoglądać w przyszłość, widziałem, że nad tym nie panujesz. – zadarł brodę, próbując wymusić w oczach Lassego odbicie swojej satysfakcji, te wciąż – na złość – łyskały jednak tylko dziecinną determinacją; dobrze pamiętał dzień, w którym wizja wpełzła mu pod powieki podczas zajęć – jego krzyk rezonował mu w głowie do końca dnia, dudnił pod czaszką jak dodatkowy puls, ciężki i uciążliwy, niezdolny odnaleźć drogi do właściwej komory serca. Na następnej lekcji nauczyciel dobrał ich w parę, a on brzydził się dotknąć jego dłoni, jakby przyszłość, którą widział pod skronią, leżała także w topografii linii papilarnych i mogła przepełznąć przez nie jak wąż – wszyscy w akademii wiedzieli, że wyroczniami mogły zostać jedynie kobiety, bo w ciałach mężczyzn ten rodzaj magii czerstwiał i wymykał się spod kontroli, aż w końcu przyczyniał się do szaleństwa. W jego intencjach kryło się jednak coś więcej; obawiał się, że kiedyś treść wizji mogłaby dotknąć także jego, że Nørgaard miałby nad nim przewagę – wiedziałby, jak skończy się życie, które nie zdążyło jeszcze na dobre się rozpocząć. Łatwo było unikać jego spojrzenia – Lasse zawsze sam odwracał od niego głowę.
Zacisnął dłonie mocniej, czując, jak miękka skóra ulega pod ciosami pięści, a knykcie odbarwiają się czerwienią z rozbitej wargi, gniewem przyczajonym w ugiętym ramieniu i odnajdującym cień ulgi w płytkim sklepieniu cudzych oczu – jeżeli wcześniej w jego ciosach przebrzmiewała jeszcze jakaś strategia, teraz uderzał już niemal na oślep, cios za ciosem, aż szpiczasta broda Lassego nie odskoczyła bezwładnie na bok, a krew nie zalała mu prawej brwi, przysłaniając drażniący błękit spojrzenia. Wyciągnął dłoń, chwytając go w końcu palcami za podbródek, wżynając paznokcie głęboko pod cienką skórę policzków, jakby próbował upewnić się, że na ciele pojawią się pąsowe odznaczenia, przypominające przed lustrem o jego obecności – nie spodziewał się, że chłopak ugnie przed nim kark, który przez lata szlifowano, by trzymał się w pozycji pionowej, mimo to wargi drgnęły mu w gniewnym grymasie, niezadowoleniu dostrzegalnym w głębokiej zmarszczce ściągniętych brwi. Nørgaard zawsze chodził korytarzem, jakby chodził wzdłuż szerokich sieni swojej posiadłości, spodziewając się, że zwietrzałe linoleum będzie stukotało pod jego butami jak marmur – plecy wciąż miał wyprostowane, a brodę zuchwale wzniesioną ku górze, ubrania skrojone na miarę, z wyprasowanym kołnierzem i ozdobną spinką przymocowaną do zagiętego mankietu; teraz, kiedy przygniatał go do podłogi, wydawał mu się jednak kruchy – z trudem zaciskał dłonie na jego mundurku, głos miał zniżony do dusznego szeptu, a spojrzenie coraz bardziej nieobecne, oddalające się głęboko w oczodoły. Pomyślał, że gdyby chciał, mógłby połamać mu wszystkie kości, uśmiechnąć się drapieżnie i być ostatnim, co zobaczy, zanim wybudzi się w zaświatach – dopełniłby losu jelenia, którego dziadek przestrzelił w lesie niedaleko Vasarapery; do dzisiaj wciąż pamiętał zapach, jaki unosił się w domu, gdy matka wędziła nad ogniem mięsisty udziec. Zamiast tego zagiął jednak palce z powrotem w ciasną pięść i uderzył, dopóki źrenice Lassego nie zniknęły zupełnie pod powiekami.
Wstał z podłogi – spodnie miał brudne od krwi i łazienkowej wody, włosy opadające strąkami na czoło, dłonie zdarte od bójki. Jedynie uśmiech migotał mu na twarzy ten sam – zwyciężył nad Lassem Nørgaardem; w przyszłości miał zwyciężyć nad całym światem.
koniec