My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998)
2 posters
Bezimienny
My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:16
Dramat największych wymiarów wydarzył się przed jej oczami, a ona — wpatrzona w oślepiające ją światło tragedii, odrętwiała z szoku, nie była w stanie powiedzieć nic, oprócz głuchego pokiwania głową. Myślała, że ma więcej czasu, a niepisana umowa w ich rodzinie, uchroni ją przed tym losem przez najbliższe kilka lat.
Jak zwykle jednak myliła się.
— …nie ma może najlepszego nazwiska, ale nie będzie miało to znaczenia po ślubie, tak naprawdę — głos matki odbijał się echem w jej głowie. Omawiała jej los takim swobodnym tonem, jakby dyskutowała o planach na wieczorną kolację. Jej ojciec jedynie kiwał głową, niespecjalnie zainteresowany tematem dyskusji. — Zresztą — tym razem zaszczyciła swoją córkę spojrzeniem, choć ta wolałaby nadal pozostać niewidzialnym podmiotem tej rozmowy. — lepszego dla niej nie znajdziemy.
Świetnie, pomyślała, zaciskając pięści na materiale sukienki, aż jej knykcie zrobiły się śnieżnobiałe. Sprzedana za ochłapy i ładne oczy pana młodego.
Siedziała dalej, jakby jej tam nie było, słuchając o planach, aby młodzi mieli okazję się poznać i spędzić czas we własnym gronie. Ustalono, że zaprosi ją na kolację w Starym Mieście; może ktoś ich zauważy i gazety podsycą temat. Wybrano jej już sukienkę, którą założy. — Tylko nie jedz za dużo wcześniej, żebyś nie wyglądała na zdjęciach na spuchniętą — upomniała ją matka.
Wychodząc z Ostatniego Przylądka czuła coraz mocniej obciążające ją poczucie beznadziejności i zaciskającej się wokół jej szyi smyczy, która nieprzyjemnie drapała jej krtań. Powietrze niechętnie wlatywało jej do płuc, a gdy szła ulicami ciemnego i wilgotnego Midgardu, nienawidziła go coraz bardziej niż w ostatnich miesiącach. Każdej kamienicy, każdego chodnika i każdego drzewa, które zdawało się obserwować ją uważnie, donosząc potem jej poczynania matce. Pamiętała, jaką ekscytację czuła, gdy się tu przeprowadzali; pamiętała jeszcze euforię, którą powodowało w niej. Teraz jedynie zdawało się ciasne i klaustrofobiczne, połyskujące w świetle księżyca zepsuciem i obłudą. Udawaniem; jedynym, co robiły takie rodziny jak ona.
Mogła wrócić do mieszkania. Mogła zrozpaczona zatopić się w swoją poduszkę, wypłakać swój los i następnego dnia z godnością przyjść na egzekucję swojej wolności. Dać okrzyknąć się piękną parą tego miesiąca, pozwolić młodzieńcowi zanudzić się na śmierć i skomplementować jej sukienkę, której sobie nie wybrała.
Zamiast tego zdecydowała się na desperacki krok poproszenia o pomoc jedynej osoby, która przychodziła jej teraz do głowy. Jedynej, która mogłaby wymyślić, jak sprzeciwić się Dagmar, bez narażania się na jej chłodny gniew, który przeszywał jej kości.
To gniew, gniew i desperacja, zmieszana z alkoholem, sprowadziła ją na właściwą ścieżkę, przyśpieszała jej kroku, aż wreszcie dotarła do znajomych murów domu; nie zapukała jednak w przednie drzwi, niemal od razu kierując się na tyły, wiedząc lepiej, niż aby próbować budzić innych domowników.
Tylne wejście było jedynym, jakie znała.
Zanim zdążyła pomyśleć choć raz, zapukała cicho ściśnięta dłonią, mając nadzieję, że dobrze widzi przebłyski światła spod framugi. Wyobrażała ją sobie; pracującą do późna nad rzeźbą, otoczona zapachem gipsu, gliny, a może ciętego świeżo drewna. Na co dzień kształtowała świat wedle swojej wizji, może mogłaby użyczyć jej trochę tej decyzyjności?
Jak zwykle jednak myliła się.
— …nie ma może najlepszego nazwiska, ale nie będzie miało to znaczenia po ślubie, tak naprawdę — głos matki odbijał się echem w jej głowie. Omawiała jej los takim swobodnym tonem, jakby dyskutowała o planach na wieczorną kolację. Jej ojciec jedynie kiwał głową, niespecjalnie zainteresowany tematem dyskusji. — Zresztą — tym razem zaszczyciła swoją córkę spojrzeniem, choć ta wolałaby nadal pozostać niewidzialnym podmiotem tej rozmowy. — lepszego dla niej nie znajdziemy.
Świetnie, pomyślała, zaciskając pięści na materiale sukienki, aż jej knykcie zrobiły się śnieżnobiałe. Sprzedana za ochłapy i ładne oczy pana młodego.
Siedziała dalej, jakby jej tam nie było, słuchając o planach, aby młodzi mieli okazję się poznać i spędzić czas we własnym gronie. Ustalono, że zaprosi ją na kolację w Starym Mieście; może ktoś ich zauważy i gazety podsycą temat. Wybrano jej już sukienkę, którą założy. — Tylko nie jedz za dużo wcześniej, żebyś nie wyglądała na zdjęciach na spuchniętą — upomniała ją matka.
Wychodząc z Ostatniego Przylądka czuła coraz mocniej obciążające ją poczucie beznadziejności i zaciskającej się wokół jej szyi smyczy, która nieprzyjemnie drapała jej krtań. Powietrze niechętnie wlatywało jej do płuc, a gdy szła ulicami ciemnego i wilgotnego Midgardu, nienawidziła go coraz bardziej niż w ostatnich miesiącach. Każdej kamienicy, każdego chodnika i każdego drzewa, które zdawało się obserwować ją uważnie, donosząc potem jej poczynania matce. Pamiętała, jaką ekscytację czuła, gdy się tu przeprowadzali; pamiętała jeszcze euforię, którą powodowało w niej. Teraz jedynie zdawało się ciasne i klaustrofobiczne, połyskujące w świetle księżyca zepsuciem i obłudą. Udawaniem; jedynym, co robiły takie rodziny jak ona.
Mogła wrócić do mieszkania. Mogła zrozpaczona zatopić się w swoją poduszkę, wypłakać swój los i następnego dnia z godnością przyjść na egzekucję swojej wolności. Dać okrzyknąć się piękną parą tego miesiąca, pozwolić młodzieńcowi zanudzić się na śmierć i skomplementować jej sukienkę, której sobie nie wybrała.
Zamiast tego zdecydowała się na desperacki krok poproszenia o pomoc jedynej osoby, która przychodziła jej teraz do głowy. Jedynej, która mogłaby wymyślić, jak sprzeciwić się Dagmar, bez narażania się na jej chłodny gniew, który przeszywał jej kości.
To gniew, gniew i desperacja, zmieszana z alkoholem, sprowadziła ją na właściwą ścieżkę, przyśpieszała jej kroku, aż wreszcie dotarła do znajomych murów domu; nie zapukała jednak w przednie drzwi, niemal od razu kierując się na tyły, wiedząc lepiej, niż aby próbować budzić innych domowników.
Tylne wejście było jedynym, jakie znała.
Zanim zdążyła pomyśleć choć raz, zapukała cicho ściśnięta dłonią, mając nadzieję, że dobrze widzi przebłyski światła spod framugi. Wyobrażała ją sobie; pracującą do późna nad rzeźbą, otoczona zapachem gipsu, gliny, a może ciętego świeżo drewna. Na co dzień kształtowała świat wedle swojej wizji, może mogłaby użyczyć jej trochę tej decyzyjności?
Sohvi Vänskä
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:17
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Powietrze lśniło od pyłu – blada skóra przedramion zdążyła pokryć się sypką bielą, mieniącą się w mocnym, chłodnym świetle nisko zawieszonych żarówek jak szron; białe grzbiety dłoni i wyniesienia kostek, biały pył w czarnych włosach i na rzęsach, w każdym drażniącym oddechu. W przerwach, rozciągając cierpliwie napięte od wysiłku ramiona, lubiła obserwować jak wszystko migocze, jak marmur stojący przed nią, jeszcze niewygładzony, chłonie i rozprasza jasność. Unosiła ramiona w górę i zginała je w łokciach, opierając ręce o czubek głowy, przyglądając się bryle nabierającej kształtu powoli i opornie – lubiła pracować z kamieniem, bo był niewdzięczny i niepokorny, kapryśny pod niewprawionym dłutem, mozolny i niewybaczający, wymagał pewności, a ona lubiła tę pewność egzekwować, dopóki w nadgarstkach nie odzywało się zdrętwiałe, sztywne mrowienie.
Dłonie drżały jej jeszcze jakiś czas później; drżały teraz, kiedy sięgała do szorstkich jeszcze skroni, układając kciuki na wyłaniających się wyniesieniach brwi, opuszczając opuszki przez ślepe zagłębienia jeszcze nie oczu i przez kanciaste policzki, zatrzymując się w miejscu, gdzie wyobrażała sobie grymaśnie zapadłe kąciki ust, wyrazistych ust o pełnej dolnej wardze i głębokim łuku kupidyna, ust kobiety spostrzeżonej niedawno przed kwiaciarnią; wsunęła opuszkę w lekkie zagłębienie poniżej, powinno być głębsze, tak by dolna, pełna warga wspierała się na wsuniętym pod nią palcu, łagodnie rozchylone, ładne usta obcej kobiety, w niecierpliwym niepokoju czekającej pod kwitnącymi witrynami kwiaciarni. Chcesz wejść?, Nikolai wrócił do niej, tamtego dnia, w tamtym momencie, kiedy się jej przyglądała, zdejmował folię z kupionych dopiero papierosów, zanim włożył sobie jednego między wargi; tylko patrzę, żałowała, że nie mogła do niej wtedy podejść, musiała teraz zawierzać swojej pamięci, wiedziała już, że straciła jej spojrzenie, ale jej usta pamiętała wciąż dobrze.
Skaleczyła się w palec, krew wycierała w fartuch podczas pracy, dopóki nie przestała się zbierać w nacięciu; teraz, kiedy spostrzegła je znowu, zapiekło ją raz jeszcze, jakby upominając się w pretensji i uniosła dłoń, przykładając drzazgę bólu do ust. Powinna skończyć na dziś, ale przerywanie pracy zawsze przychodziło jej z trudem; szczególnie wieczorem, szczególnie, kiedy przeczuwała, że Nikolai nie pozwoli jej dzisiaj po prostu zasnąć, zapyta, czy jest zmęczona, więc odpowie mu, że tak, a potem nie pozwoli jej, mimo to, jeszcze zasnąć. Liczyła, że jeśli zostanie w pracowni dłużej, sam zaśnie pierwszy, ale czekał na nią zawsze, nieznośnie cierpliwy.
Wsparła dłonie o biodra i odchyliła głowę, rozciągając zesztywniały kark; westchnienie osiadło jej ciężko w płucach, cały ten duszący pył utraconej wolności, cały ten popiół i zmęczenie. Nie opuszczając czoła, sięgnęła do supła rzeźbiarskiego fartucha na plecach, pociągnęła za sznurek, zanim jednak ściągnęła materiał z ramion, ciche pukanie poniosło się wyraziście po przestrzennym pokoju, otrzeźwiając ją nagłym, chłodnym dreszczem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz przyjmowała kogoś tylnym wejściem; kiedy ostatni raz pozwalała sobie kochać? Kto mógłby do niej wracać, teraz, kiedy porzuciła wszystkie swoje słodkie, romantyczne i nieromantyczne, miłości, tak kategorycznie, tak wstrzemięźliwie? Kto mógł jeszcze o niej pamiętać?
Spojrzała odruchem w stronę drzwi prowadzących do domu – milczały, głucho zamknięte, Nikolai miał czekać niezłomnie, niech czeka. Otso, jeszcze młody, podniósł łeb, leżąc obok kanapy w głębi pomieszczenia, Otso, wzięty z litości, trzymany z litości – i dlatego, że bezbłędnie rozpoznawał kroki w głębi domu, zanim mąż otwierał drzwi pracowni. Otrzepując dłonie o fartuch, podeszła do wysokich drzwi, by przekręcić klucz w zamku i uchylić skrzydło, pokryta pyłem jak szronem, niespokojna. Wąski pasek wypuszczanego na zewnątrz światła przeciął wieczór i rozbłysnął żywo w dużych źrenicach młodego dziewczęcia; serce drgnęło w niej, w odruchowym zaniepokojeniu.
– Ida? – szepnęła, podnosząc głos do pytania, choć przecież nie musiała pytać, przecież rozpoznawała ją bez problemu, jej drobną twarz, sarnie spojrzenie, mocny rys charakteru w tęczówce. Dlaczego teraz, dlaczego tak późno? O to już nie pytała, choć pytania zawisły w powietrzu, zatroskane co się stało gdzieś między powstrzymanym gestem, by ku niej sięgnąć i wymownym cofnięciem się, by mogła wsunąć się do środka.
Dłonie drżały jej jeszcze jakiś czas później; drżały teraz, kiedy sięgała do szorstkich jeszcze skroni, układając kciuki na wyłaniających się wyniesieniach brwi, opuszczając opuszki przez ślepe zagłębienia jeszcze nie oczu i przez kanciaste policzki, zatrzymując się w miejscu, gdzie wyobrażała sobie grymaśnie zapadłe kąciki ust, wyrazistych ust o pełnej dolnej wardze i głębokim łuku kupidyna, ust kobiety spostrzeżonej niedawno przed kwiaciarnią; wsunęła opuszkę w lekkie zagłębienie poniżej, powinno być głębsze, tak by dolna, pełna warga wspierała się na wsuniętym pod nią palcu, łagodnie rozchylone, ładne usta obcej kobiety, w niecierpliwym niepokoju czekającej pod kwitnącymi witrynami kwiaciarni. Chcesz wejść?, Nikolai wrócił do niej, tamtego dnia, w tamtym momencie, kiedy się jej przyglądała, zdejmował folię z kupionych dopiero papierosów, zanim włożył sobie jednego między wargi; tylko patrzę, żałowała, że nie mogła do niej wtedy podejść, musiała teraz zawierzać swojej pamięci, wiedziała już, że straciła jej spojrzenie, ale jej usta pamiętała wciąż dobrze.
Skaleczyła się w palec, krew wycierała w fartuch podczas pracy, dopóki nie przestała się zbierać w nacięciu; teraz, kiedy spostrzegła je znowu, zapiekło ją raz jeszcze, jakby upominając się w pretensji i uniosła dłoń, przykładając drzazgę bólu do ust. Powinna skończyć na dziś, ale przerywanie pracy zawsze przychodziło jej z trudem; szczególnie wieczorem, szczególnie, kiedy przeczuwała, że Nikolai nie pozwoli jej dzisiaj po prostu zasnąć, zapyta, czy jest zmęczona, więc odpowie mu, że tak, a potem nie pozwoli jej, mimo to, jeszcze zasnąć. Liczyła, że jeśli zostanie w pracowni dłużej, sam zaśnie pierwszy, ale czekał na nią zawsze, nieznośnie cierpliwy.
Wsparła dłonie o biodra i odchyliła głowę, rozciągając zesztywniały kark; westchnienie osiadło jej ciężko w płucach, cały ten duszący pył utraconej wolności, cały ten popiół i zmęczenie. Nie opuszczając czoła, sięgnęła do supła rzeźbiarskiego fartucha na plecach, pociągnęła za sznurek, zanim jednak ściągnęła materiał z ramion, ciche pukanie poniosło się wyraziście po przestrzennym pokoju, otrzeźwiając ją nagłym, chłodnym dreszczem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz przyjmowała kogoś tylnym wejściem; kiedy ostatni raz pozwalała sobie kochać? Kto mógłby do niej wracać, teraz, kiedy porzuciła wszystkie swoje słodkie, romantyczne i nieromantyczne, miłości, tak kategorycznie, tak wstrzemięźliwie? Kto mógł jeszcze o niej pamiętać?
Spojrzała odruchem w stronę drzwi prowadzących do domu – milczały, głucho zamknięte, Nikolai miał czekać niezłomnie, niech czeka. Otso, jeszcze młody, podniósł łeb, leżąc obok kanapy w głębi pomieszczenia, Otso, wzięty z litości, trzymany z litości – i dlatego, że bezbłędnie rozpoznawał kroki w głębi domu, zanim mąż otwierał drzwi pracowni. Otrzepując dłonie o fartuch, podeszła do wysokich drzwi, by przekręcić klucz w zamku i uchylić skrzydło, pokryta pyłem jak szronem, niespokojna. Wąski pasek wypuszczanego na zewnątrz światła przeciął wieczór i rozbłysnął żywo w dużych źrenicach młodego dziewczęcia; serce drgnęło w niej, w odruchowym zaniepokojeniu.
– Ida? – szepnęła, podnosząc głos do pytania, choć przecież nie musiała pytać, przecież rozpoznawała ją bez problemu, jej drobną twarz, sarnie spojrzenie, mocny rys charakteru w tęczówce. Dlaczego teraz, dlaczego tak późno? O to już nie pytała, choć pytania zawisły w powietrzu, zatroskane co się stało gdzieś między powstrzymanym gestem, by ku niej sięgnąć i wymownym cofnięciem się, by mogła wsunąć się do środka.
Bezimienny
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:18
Czuła jak serce przystaje jej w gardle, jakby intensywnym ruchem unosi się do góry, jak treści żołądka po długiej, intensywnej nocy zakrapianej w zabawę alkoholu. Podeszło, wysoko do góry, i zostało tam tak długo, jak drzwi trwały przed nią zamknięte, a ona słyszała dźwięk przekręcanego zamka. W duchocie chwili mogła przysiąc, że była w stanie usłyszeć każdy mechanizm klucza, nim skrzydło drzwi uchyliło się, wypuszczając dym marmuru wprost na jej twarz. Drobinki tańczyły w świetle lampy i na skórze kobiety, zmieszane z jej potem i silną wolą, która potrafiła nawet z bitwy z kamieniem wyjść zwycięsko. Powiedziała jej imię tak cicho, że przez chwilę Ida bała się, że się pomyliła — że powiedziała coś innego, kogoś innego tu spotkała. Wzrok szybko przekonał ją, że te same zmarszczone brwi już widziała, te same zmęczone oczy już kiedyś z nią rozmawiały. Dawno, być może bardzo dawno temu, lecz kiedyś z pewnością.
Chciała zapytać, czy może wejść, ale słowa ugrzęzły jej gdzieś między przełykiem a sercem. Nie powiedziała więc nic, wsuwając się między jej chude ciało a framugę drzwi, pozostawiając zewnętrzne powietrze za swoimi plecami. Poczekała, aż zamknie drzwi, pośpiesznie i z popłochem w oczach rozglądając się po pomieszczeniu. Dotknęła palcami drewniany stół, zostawiając dwie krótkie kreski startego, białego pyłu, który unosił się wszędzie w pomieszczeniu.
Pewna pilność jej wizyty ulotniła się gdzieś w powietrzu, jakby za ścianami tej pracowni nie było żadnej Dagmar, żadnego przyszłego narzeczonego i żadnej sukienki, która leżała równo rozłożona na łóżku jej sypialni. Była sztywna i obcisła z kołnierzykiem, który drapał jej gardło, aż nie mogła swobodnie przełykać silny. Bardziej jak więzienie niż część ubioru, kolejna forma kontroli, na którą musiała przystać.
— Ładna — powiedziała kierując wzrok w stronę marmuru, który powoli zamieniał się w kobietę. Lubiła patrzeć, jak coś stawało się czymś zupełnie z niczego. Pełna zazdrości i fascynacji była w stronę ludzi, którzy posiadali taką moc. Być może jednak nic nie brało się z niczego; wszystko pochodziło skądś indziej, jakiejś myśli czy uczucia, które drżeniem dłutu przelewała na oporne kamienie, nadając jedynie materialności swym pasjom. Ida tego nie potrafiła — jej pasje ulatywały gdzieś spomiędzy palców, w wydychanym szybko powietrzu i nieprzemyślanych słowach, które wypowiadała. — Kto to? — Wyśniłaś ją czy wymyśliłaś?, chciała zapytać.
Czuła, jak przysuwa swoją rozpaloną twarz do jej twarzy — nader blisko, spoufalając się zdecydowanie bardziej, niż wypada. Mówił do niej, a im więcej mówił, tym mocniej czuła alkohol w jego oddechu, a końcówki wyrazów zaciągał prostacko z wyraźnym, szwedzkim akcentem. — …bo widzi, panienka — uparcie ją tak nazywał, choć krzywiła się za każdym razem, gdy zwracał się do niej bezpośrednio. Zapomina się coraz bardziej, a ona widzi jak jego ręka wędruje coraz energiczniej, gdy mówi, zbliżając się niebezpiecznie w stronę jej nóg, jakby muskając je bezmyślnie. Odsunęła by się bardziej, ale kanapa dobiegła końca i nadzieja przestała tlić się na horyzoncie, że coś uwolni ją spod podchmielonego oddechu mężczyzny. Widzi jednak długie, czarne włosy i dłonie, tym razem niepokryte żadnym białym pyłem, wyciąga je w jej stronę, oferując wymówkę. Kobiece sprawy, mówią prędko, zostawiając mężczyznę z jego alkoholem za sobą.
Nie patrzy już na pół-kobietę, pół-kamień, wzrokiem stając twarzą w twarz z gospodynią, której nocny wir pracy przerwała swoją obecnością. Kultura osobista wymagała wyjaśnienia, na całe szczęście podparta była alkoholem, inaczej butność Idy zmieszałaby ją do reszty.
— Przepraszam, że tak bez zapowiedzi — powiedziała cicho, szukając w ciemnych oczach śladu złości czy irytacji. Chodziła, tam i z powrotem, niemal kółka wydzierając w podłożu, a jej ręce drgały niespokojnie, roznoszone przez emocje. — Nie przeszkadzam? — zapytała naiwnie, wiedząc doskonale, że musi. W powietrzu jeszcze unosi się zapach tworzenia z wyraźną nutą samotności, w której jeszcze przed chwilą kobieta była pogrążona.
Chciała zapytać, czy może wejść, ale słowa ugrzęzły jej gdzieś między przełykiem a sercem. Nie powiedziała więc nic, wsuwając się między jej chude ciało a framugę drzwi, pozostawiając zewnętrzne powietrze za swoimi plecami. Poczekała, aż zamknie drzwi, pośpiesznie i z popłochem w oczach rozglądając się po pomieszczeniu. Dotknęła palcami drewniany stół, zostawiając dwie krótkie kreski startego, białego pyłu, który unosił się wszędzie w pomieszczeniu.
Pewna pilność jej wizyty ulotniła się gdzieś w powietrzu, jakby za ścianami tej pracowni nie było żadnej Dagmar, żadnego przyszłego narzeczonego i żadnej sukienki, która leżała równo rozłożona na łóżku jej sypialni. Była sztywna i obcisła z kołnierzykiem, który drapał jej gardło, aż nie mogła swobodnie przełykać silny. Bardziej jak więzienie niż część ubioru, kolejna forma kontroli, na którą musiała przystać.
— Ładna — powiedziała kierując wzrok w stronę marmuru, który powoli zamieniał się w kobietę. Lubiła patrzeć, jak coś stawało się czymś zupełnie z niczego. Pełna zazdrości i fascynacji była w stronę ludzi, którzy posiadali taką moc. Być może jednak nic nie brało się z niczego; wszystko pochodziło skądś indziej, jakiejś myśli czy uczucia, które drżeniem dłutu przelewała na oporne kamienie, nadając jedynie materialności swym pasjom. Ida tego nie potrafiła — jej pasje ulatywały gdzieś spomiędzy palców, w wydychanym szybko powietrzu i nieprzemyślanych słowach, które wypowiadała. — Kto to? — Wyśniłaś ją czy wymyśliłaś?, chciała zapytać.
Czuła, jak przysuwa swoją rozpaloną twarz do jej twarzy — nader blisko, spoufalając się zdecydowanie bardziej, niż wypada. Mówił do niej, a im więcej mówił, tym mocniej czuła alkohol w jego oddechu, a końcówki wyrazów zaciągał prostacko z wyraźnym, szwedzkim akcentem. — …bo widzi, panienka — uparcie ją tak nazywał, choć krzywiła się za każdym razem, gdy zwracał się do niej bezpośrednio. Zapomina się coraz bardziej, a ona widzi jak jego ręka wędruje coraz energiczniej, gdy mówi, zbliżając się niebezpiecznie w stronę jej nóg, jakby muskając je bezmyślnie. Odsunęła by się bardziej, ale kanapa dobiegła końca i nadzieja przestała tlić się na horyzoncie, że coś uwolni ją spod podchmielonego oddechu mężczyzny. Widzi jednak długie, czarne włosy i dłonie, tym razem niepokryte żadnym białym pyłem, wyciąga je w jej stronę, oferując wymówkę. Kobiece sprawy, mówią prędko, zostawiając mężczyznę z jego alkoholem za sobą.
Nie patrzy już na pół-kobietę, pół-kamień, wzrokiem stając twarzą w twarz z gospodynią, której nocny wir pracy przerwała swoją obecnością. Kultura osobista wymagała wyjaśnienia, na całe szczęście podparta była alkoholem, inaczej butność Idy zmieszałaby ją do reszty.
— Przepraszam, że tak bez zapowiedzi — powiedziała cicho, szukając w ciemnych oczach śladu złości czy irytacji. Chodziła, tam i z powrotem, niemal kółka wydzierając w podłożu, a jej ręce drgały niespokojnie, roznoszone przez emocje. — Nie przeszkadzam? — zapytała naiwnie, wiedząc doskonale, że musi. W powietrzu jeszcze unosi się zapach tworzenia z wyraźną nutą samotności, w której jeszcze przed chwilą kobieta była pogrążona.
Sohvi Vänskä
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:19
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Lubiła wyobrażać sobie, że tak właśnie było: że kiedy brała kobiety – przyjaciółki, kochanki i podopieczne – pod swoją ostrożną pieczę, odbierała je światu. Wyciągała je spomiędzy niepisanych zasad i spomiędzy oczekujących zbyt wiele spojrzeń oraz dłoni, spomiędzy całego bałaganu, jaki zawijał się na dziewczęcych nadgarstkach tak młodo i wżynał się jedynie głębiej w skórę wraz z upływającym czasem, wypuszczając ciernie kolejnych pretensji: powinnaś bardziej o siebie dbać, powinnaś być pokorniejsza, bardziej otwarta, powinnaś być elegancka i skromna, ale nie pruderyjna, powinnaś subtelnie uwodzić, ale nigdy nie czerpać z tego przyjemności, powinnaś znaleźć sobie mężczyznę, myśleć o przyszłości, skupić się na rodzinie, poświęcić się dzieciom, powinnaś oddać siebie pod dyktando rzeczywistości pisanej męską ręką, nawet kiedy przemawiała przez inne kobiece usta. Lubiła myśleć, że potrafiła je w jakiś sposób przed tym wszystkim ochronić – gdyby tylko chciały – choć, oczywiście, prawda była często rozczarowująca: nie mogła wiele. Mogła wpuszczać je pod swoją opiekę przez tylne drzwi w pracowni, zbierać opuszką łzy z ich policzków, całować troskliwie skronie, obiecywać, że wszystkim się zajmie, obiecywać, że się nimi zaopiekuje, obiecywać dozgonną, oddaną przyjaźń i namiętną miłość, ale w którymś momencie rzeczywistość pozostawiona za progiem zaczynała podnosić łby, skrobać w drzwi, ujadać wściekle za oknem. Ścigała kobiety jak wytresowane rozszalałe posokowce, a ona próbowała zakrywać im uszy, wiedząc, że to daremne – psy trzymały w zębach ich serca od dawna, wygryzały z nich dziewczęce pragnienia i ambicje, wpuszczały pod przedsionki surowicę strachu przed nieposłuszeństwem, kobiecie przecież wszystko można było odebrać tak łatwo, kobieta nie miała nawet swojego nazwiska, jedynie nazwisko ojca, po jego ojcu, po jego ojcu, po jego ojcu. W końcu doścignęły nawet ją, więc zamykała się w pracowni i marzyła o tym, by do świtu myśleć jedynie o ustach nieznanej kobiety, zapomnieć, że pozwoliła wyciągnąć sobie serce spomiędzy żeber i przyzwoliła na to tak łatwo.
Zamknęła niespiesznie drzwi, spoglądając na ciemny wieczór rozciągający się sinym cieniem nad zasypanym ogrodem; miała nadzieję, że śnieg do rana zdąży zakryć odciśnięte, nierówne ślady nocnego gościa. Odwróciła się, by móc jej się znów przyjrzeć – w cierpliwym milczeniu obserwowała, jak wyraz jej fizjonomii łagodnieje na chwilę, palce pozostawiają dwie ciemne kreski w pyle na blacie jak otwarte rany, a spojrzenie ożywa, lustrując nieskromną zawartość pracowni, jak zatrzymuje się wreszcie przed powstającą rzeźbą, badając jej niewyraźne jeszcze rysy. Miała rozszerzone, szkliste źrenice i migotanie marmuru igrało łagodnie na ich uważnej tafli. Sohvi wsunęła dłonie w kieszenie fartucha, opierając się o framugę drzwi ramieniem łagodnie, nie spuszczając z niej oczu: była zmartwiona, ale odczuwała też cichą, sentymentalną czułość – tak dawno nikogo tu nie przyjmowała; tak dawno jej nie widziała, nie w podobnie spokojnych, prywatnych okolicznościach, w których mogły być trochę inne, trochę mniej pomiarkowane, trochę bardziej sobą, trochę bardziej jakby rzeczywistość została za drzwiami, choć podejrzewała, że nie na długo.
– Nie wiem – odpowiedziała łagodnie, zgodnie z prawdą i z lekkim żalem, spoglądając na zarysowany ledwie profil rzeźby. Był styczeń, środek siarczystej zimy, a za plecami obcej kobiety rozkwitała feeria wstawionych w witrynę bukietów i nie mogła o tym zapomnieć, o tej kliszy wydartej z szarości. – Widziałam ją niedawno w mieście, czekała na kogoś. I była, rzeczywiście, bardzo ładna – przyznawała bez oporów, uśmiechając się delikatnie kącikami ust i odrywając w końcu ramię od framugi, by podejść bliżej. Ida w końcu uniosła na nią wzrok, a jej oczy wydawały się przygnębione; jeszcze głębsze niż je pamiętała, o cienkiej obwódce cynamonowej tęczówki obejmującej rozrosłą pestkę źrenicy. Nie odpowiadała jej ze złością, nie potrafiła być zirytowana, choć wizyta była nieoczekiwana i choć przecież prosiła ją, by nie szukała ponownego kontaktu – a przynajmniej nie bez powodu. Była przede wszystkim zmartwiona, choć ciemne talary jej oczu pozostawały spokojne i zmęczone, wyczekujące cierpliwie odpowiedzi.
– Nigdy. Obiecywałam, że będę tu dla ciebie zawsze – odparła bez wahania, przystając przy stoliku, obserwując wciąż z uprzejmego dystansu nerwowość jej kroków, płochość tych delikatnych, dziewczęcych dłoni, tak niespokojnych; wpadła do jej pomieszczenia jak mała rozedrgana iskra i przeskakiwała z napięciem pomiędzy krokiem a krokiem, słowem a słowem. Wyciągnęła w końcu dłoń, chcąc złapać ją za nadgarstek, zatrzymać w miejscu na moment, zostawiając biały ślad na jasnej skórze wyzierającej spod rękawa płaszcza. – Powiedz mi.
Zamknęła niespiesznie drzwi, spoglądając na ciemny wieczór rozciągający się sinym cieniem nad zasypanym ogrodem; miała nadzieję, że śnieg do rana zdąży zakryć odciśnięte, nierówne ślady nocnego gościa. Odwróciła się, by móc jej się znów przyjrzeć – w cierpliwym milczeniu obserwowała, jak wyraz jej fizjonomii łagodnieje na chwilę, palce pozostawiają dwie ciemne kreski w pyle na blacie jak otwarte rany, a spojrzenie ożywa, lustrując nieskromną zawartość pracowni, jak zatrzymuje się wreszcie przed powstającą rzeźbą, badając jej niewyraźne jeszcze rysy. Miała rozszerzone, szkliste źrenice i migotanie marmuru igrało łagodnie na ich uważnej tafli. Sohvi wsunęła dłonie w kieszenie fartucha, opierając się o framugę drzwi ramieniem łagodnie, nie spuszczając z niej oczu: była zmartwiona, ale odczuwała też cichą, sentymentalną czułość – tak dawno nikogo tu nie przyjmowała; tak dawno jej nie widziała, nie w podobnie spokojnych, prywatnych okolicznościach, w których mogły być trochę inne, trochę mniej pomiarkowane, trochę bardziej sobą, trochę bardziej jakby rzeczywistość została za drzwiami, choć podejrzewała, że nie na długo.
– Nie wiem – odpowiedziała łagodnie, zgodnie z prawdą i z lekkim żalem, spoglądając na zarysowany ledwie profil rzeźby. Był styczeń, środek siarczystej zimy, a za plecami obcej kobiety rozkwitała feeria wstawionych w witrynę bukietów i nie mogła o tym zapomnieć, o tej kliszy wydartej z szarości. – Widziałam ją niedawno w mieście, czekała na kogoś. I była, rzeczywiście, bardzo ładna – przyznawała bez oporów, uśmiechając się delikatnie kącikami ust i odrywając w końcu ramię od framugi, by podejść bliżej. Ida w końcu uniosła na nią wzrok, a jej oczy wydawały się przygnębione; jeszcze głębsze niż je pamiętała, o cienkiej obwódce cynamonowej tęczówki obejmującej rozrosłą pestkę źrenicy. Nie odpowiadała jej ze złością, nie potrafiła być zirytowana, choć wizyta była nieoczekiwana i choć przecież prosiła ją, by nie szukała ponownego kontaktu – a przynajmniej nie bez powodu. Była przede wszystkim zmartwiona, choć ciemne talary jej oczu pozostawały spokojne i zmęczone, wyczekujące cierpliwie odpowiedzi.
– Nigdy. Obiecywałam, że będę tu dla ciebie zawsze – odparła bez wahania, przystając przy stoliku, obserwując wciąż z uprzejmego dystansu nerwowość jej kroków, płochość tych delikatnych, dziewczęcych dłoni, tak niespokojnych; wpadła do jej pomieszczenia jak mała rozedrgana iskra i przeskakiwała z napięciem pomiędzy krokiem a krokiem, słowem a słowem. Wyciągnęła w końcu dłoń, chcąc złapać ją za nadgarstek, zatrzymać w miejscu na moment, zostawiając biały ślad na jasnej skórze wyzierającej spod rękawa płaszcza. – Powiedz mi.
Bezimienny
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:20
Mężczyźni są zarazą, myślała zaciekle, w swojej wściekłości wbijając paznokcie w ich skórę. Niesiona gniewem, pożądania na próżno było w niej szukać, choć młodzieniec z pewnością należał do osób zgodnie uznanych za przystojnych. Nie pamiętała już teraz jego imienia, twarz rozmyła się jako jedna z wielu, bo prawda taka, że to nie ich twarzy szukała w tłumie, to nie złość na nich próbowała wyrzuć, aczkolwiek gdzieś po drodze wszyscy mężczyźni byli jednym i tym samym — byli zarazą. Wmawiała sobie, że w jakiś sposób ich tym krzywdziła, prawda była jednak taka, że jedyną pokrzywdzoną na koniec tego wszystkiego, była ona sama.
Teraz nienawidziła ich jeszcze bardziej. Ze złamanym na kawałki sercem, którego nie potrafiła sama pozbierać, dumą, którą zostawiła dawno temu zakopaną w pościeli i asertywnością, która zniknęła niemal cała pod przykryciem nocy. Pamiętała, jak mówiła, że nigdy nie będzie czyjąś żoną — siedząc, w salonie w Ostatnim Przylądku miała ochotę zaśmiać się w twarz sobie z przeszłości, tej głupiej i naiwnej Idzie, która wierzyła sama sobie oraz słowom słodkim i kuszącym swą idealnością; bo jeśli były prawdziwe, to była jeszcze dla niej szansa. Jednak nie były — nigdy nie były.
Stojąc pośrodku jej sztuki, myślała jedynie o tym, jak niegdyś chciała być nią. Nie potrafiła powiedzieć wyraźnie, kiedy ta myśl się jej pojawiła — być może już przy pierwszym spotkaniu poczuła to w opuszkach palców, może dopiero przy którejś kolejnej okazji, gdy słuchała z fascynacją jej miękkiego głosu, może, dopiero gdy jej widok z końca sali zaczął przynosić jej ulgę i nadzieję na ratunek z rąk zarazy. Historie, które szeptano na jej temat, nie przerażały jej, wręcz przeciwnie — pogłębiały fascynację i radość, że (nawet jeśli nie były prawdą), ktoś inny czuje, to co ona. Nic dziwnego więc, że teraz, w swojej nowej rozpaczy, pojawiła się w jej progu, bo jeśli istniał ktoś, kto potrafił wszystko, to była to Sohvi.
Gdy spojrzała na nią ponownie, oparta była o framugę drzwi w spokoju i nonszalancji, o którym ona mogła jedyne śnić pod osłoną głębokiej nocy. Kobieta zdawała się nie mieć w sobie ani grama paniki, która ogarniała ciało dziewczyny od czubka głowy, aż po pośpiesznie kroczące stopy po posadzce. Może wszystko przekazała jej, pomyślała przez chwilę, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę rzeźby. Być może miękkość marmuru przyjmie wszystko.
Nie dostrzegła złości w jej ciemnych oczach, brwi nie marszczyły się z irytacji. Poczuła się wybita z rytmu; na złość, choć całkowicie bezpodstawnie, była przygotowana. Pragnęła jej, bo na nią wiedziała doskonale jak reagować. Gniewem była jej matka, wbijająca paznokcie w materiał jej sukienki, pouczając ją o uśmiechu w stronę młodego dżentelmena, który zaprosił ją do tańca („młody” było określeniem z pewnością na wyrost). Zniżała wtedy wzrok na swoje knykcie i kręciła głową w odpowiedzi na pytanie, czy planuje cały wieczór być taka nieznośna. Sohvi zaś nie oczekiwała od niej pokory — przypomnienie obietnicy wypowiedzianej z jej ust sugerować mogło, że nie oczekiwała niczego.
Wzrok jej rozmiękł, a brwi rozlały się na jej twarzy, rozbite dobrocią, którą jej okazano. Nawet uchwyt nadgarstka był delikatny, jakby cała brutalność świata była domeną mężczyzn, których pozostawiły za drzwiami pracowni. Dagmar należała do tego świata, celowo obierając płaszcz mężczyzny, jakby miało ją to przed czymś ochronić. Mogła łudzić się, że skoro nazwisko ma matki, a jej matka swojej matki, to coś to zmienia, ale nie zmieniało niczego.
Prawda była taka, że na koniec, pokrzywdzone były one wszystkie.
— Pamiętam — powiedziała cicho, zatrzymując się w połowie kroku, rozluźniając ciało pod wpływem znajomego dotyku. Przez krótki moment zapomniała, dlaczego tu przyszła. Kąpała się w jej spokoju jak w mleku zmieszanym z miodem, który otępiał jej zmysły swoim słodkim zapachem. Prośba kobiety przecięła jednak ciszę sztyletem rzeczywistości bardzo szybko. — Sprzedali mnie, Sohvi. — Była to pierwsza rzecz, która przeszła jej przez gardło. Nie dlatego, że próbowała coś ukryć. Łudziła się, że dopóki nie powie tego na głos, będzie jedynie niematerialną ideą jej matki, jednak wiedziała, że poranek przyjdzie, czy tego pragnie, czy nie. Sztywna sukienka zostanie jej założona, choćby siłą i choćby musieli ją przytrzymać, aby to zrobić. Odprowadzą ją do kawiarni, choćby mieli zrobić to za pomocą długiej, skórzanej smyczy. — Znaleźli jakiegoś naiwnego dżentelmena — słowo to było przeżarte w jej głosie ironią. — i uścisnęli ze sobą ręce. Wszystko już dogadane. Gazety okrzykną nas piękną parą, zamieszkamy w Ostatnim Przylądku, aby moja matka mogła się upewnić, że dostarczymy jej zadowalająca liczbę wnuków. Myślisz, że trójka ją zaspokoi? Czy powinnam próbować, aż wyrwą ze mnie wyrocznię? — jej głos zaczął na nowo się rozpędzać, trząść ze złości, a wzrok niespokojnie uciekać z jej oczu na inne elementy twarzy; na delikatne zmarszczki na czole, na kości policzkowe, na linię włosów, na nos. — Może będę miała szczęście i umrę przy pierwszym porodzie.
Teraz nienawidziła ich jeszcze bardziej. Ze złamanym na kawałki sercem, którego nie potrafiła sama pozbierać, dumą, którą zostawiła dawno temu zakopaną w pościeli i asertywnością, która zniknęła niemal cała pod przykryciem nocy. Pamiętała, jak mówiła, że nigdy nie będzie czyjąś żoną — siedząc, w salonie w Ostatnim Przylądku miała ochotę zaśmiać się w twarz sobie z przeszłości, tej głupiej i naiwnej Idzie, która wierzyła sama sobie oraz słowom słodkim i kuszącym swą idealnością; bo jeśli były prawdziwe, to była jeszcze dla niej szansa. Jednak nie były — nigdy nie były.
Stojąc pośrodku jej sztuki, myślała jedynie o tym, jak niegdyś chciała być nią. Nie potrafiła powiedzieć wyraźnie, kiedy ta myśl się jej pojawiła — być może już przy pierwszym spotkaniu poczuła to w opuszkach palców, może dopiero przy którejś kolejnej okazji, gdy słuchała z fascynacją jej miękkiego głosu, może, dopiero gdy jej widok z końca sali zaczął przynosić jej ulgę i nadzieję na ratunek z rąk zarazy. Historie, które szeptano na jej temat, nie przerażały jej, wręcz przeciwnie — pogłębiały fascynację i radość, że (nawet jeśli nie były prawdą), ktoś inny czuje, to co ona. Nic dziwnego więc, że teraz, w swojej nowej rozpaczy, pojawiła się w jej progu, bo jeśli istniał ktoś, kto potrafił wszystko, to była to Sohvi.
Gdy spojrzała na nią ponownie, oparta była o framugę drzwi w spokoju i nonszalancji, o którym ona mogła jedyne śnić pod osłoną głębokiej nocy. Kobieta zdawała się nie mieć w sobie ani grama paniki, która ogarniała ciało dziewczyny od czubka głowy, aż po pośpiesznie kroczące stopy po posadzce. Może wszystko przekazała jej, pomyślała przez chwilę, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę rzeźby. Być może miękkość marmuru przyjmie wszystko.
Nie dostrzegła złości w jej ciemnych oczach, brwi nie marszczyły się z irytacji. Poczuła się wybita z rytmu; na złość, choć całkowicie bezpodstawnie, była przygotowana. Pragnęła jej, bo na nią wiedziała doskonale jak reagować. Gniewem była jej matka, wbijająca paznokcie w materiał jej sukienki, pouczając ją o uśmiechu w stronę młodego dżentelmena, który zaprosił ją do tańca („młody” było określeniem z pewnością na wyrost). Zniżała wtedy wzrok na swoje knykcie i kręciła głową w odpowiedzi na pytanie, czy planuje cały wieczór być taka nieznośna. Sohvi zaś nie oczekiwała od niej pokory — przypomnienie obietnicy wypowiedzianej z jej ust sugerować mogło, że nie oczekiwała niczego.
Wzrok jej rozmiękł, a brwi rozlały się na jej twarzy, rozbite dobrocią, którą jej okazano. Nawet uchwyt nadgarstka był delikatny, jakby cała brutalność świata była domeną mężczyzn, których pozostawiły za drzwiami pracowni. Dagmar należała do tego świata, celowo obierając płaszcz mężczyzny, jakby miało ją to przed czymś ochronić. Mogła łudzić się, że skoro nazwisko ma matki, a jej matka swojej matki, to coś to zmienia, ale nie zmieniało niczego.
Prawda była taka, że na koniec, pokrzywdzone były one wszystkie.
— Pamiętam — powiedziała cicho, zatrzymując się w połowie kroku, rozluźniając ciało pod wpływem znajomego dotyku. Przez krótki moment zapomniała, dlaczego tu przyszła. Kąpała się w jej spokoju jak w mleku zmieszanym z miodem, który otępiał jej zmysły swoim słodkim zapachem. Prośba kobiety przecięła jednak ciszę sztyletem rzeczywistości bardzo szybko. — Sprzedali mnie, Sohvi. — Była to pierwsza rzecz, która przeszła jej przez gardło. Nie dlatego, że próbowała coś ukryć. Łudziła się, że dopóki nie powie tego na głos, będzie jedynie niematerialną ideą jej matki, jednak wiedziała, że poranek przyjdzie, czy tego pragnie, czy nie. Sztywna sukienka zostanie jej założona, choćby siłą i choćby musieli ją przytrzymać, aby to zrobić. Odprowadzą ją do kawiarni, choćby mieli zrobić to za pomocą długiej, skórzanej smyczy. — Znaleźli jakiegoś naiwnego dżentelmena — słowo to było przeżarte w jej głosie ironią. — i uścisnęli ze sobą ręce. Wszystko już dogadane. Gazety okrzykną nas piękną parą, zamieszkamy w Ostatnim Przylądku, aby moja matka mogła się upewnić, że dostarczymy jej zadowalająca liczbę wnuków. Myślisz, że trójka ją zaspokoi? Czy powinnam próbować, aż wyrwą ze mnie wyrocznię? — jej głos zaczął na nowo się rozpędzać, trząść ze złości, a wzrok niespokojnie uciekać z jej oczu na inne elementy twarzy; na delikatne zmarszczki na czole, na kości policzkowe, na linię włosów, na nos. — Może będę miała szczęście i umrę przy pierwszym porodzie.
Sohvi Vänskä
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:20
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Ida wydawała się nie zmieniać. Patrząc na nią przez drobne perły pyłu wciąż wijącego się chmarą w powietrzu jak półprzezroczysty pryzmat masy perłowej, wydawało jej się, że spogląda wciąż dokładnie na tę samą dziewczynę, na którą patrzyła w wieczór ich pierwszej rozmowy. Spłoszone wejrzenie lśniło podobnym rozedrganym ożywieniem szukającym ratunku, kiedy męskie usta nachylały się bliżej ku jej jasnemu policzkowi i przez chwilę łudziła się, że nadwyrężane ukradkiem granice pękną cicho, sypiąc drzazgi w łapczywe ślepia nachylającego się nad nią sępa. Więc czekała, zastanawiając się z rosnącą niecierpliwością nad tym okropnym zjawiskiem: nad instynktami wyrywanymi z kobiecej natury jak chwasty, kiedy nie sprzyjały mężczyźnie; nad biernym przyzwoleniem wpajanym im jako właściwy sposób przetrwania, inaczej: nie sprawiaj problemów; inaczej: bądź grzeczna, nie chcesz chyba robić niepotrzebnej sceny? To tylko niewinne żarty, niewinne spojrzenia, niewinne wyrazy przyjaźni, to tylko komplement, do cholery, myślisz, że należy ci się coś więcej niż to? To tylko chwila, nikt się nie dowie (oczywiście, że nikt się nie dowie, tylko ona mogła o tym powiedzieć, ale przecież nie powie, to przecież jej wina i skalanie). Więc nie potrafiła dłużej czekać, kiedy dostrzegła męską dłoń sięgającą dalej, choć wierzyła przebłyskowi buntu w jej uciekającym spojrzeniu – nie chciała, by musiała przekonywać się o własnej asertywności, kiedy byłoby już za późno, by cofnąć lepiące się do skóry słowa i rozbiegane dłonie; wysłuchała już zbyt wiele podobnych historii, by czekać bezczynnie aż krawędź sukienki podwinie się na jasnym udzie i wreszcie straci ją z oczu, i nie będzie mogła później zasnąć, nie myśląc o spłoszonym spojrzeniu szukającym pomocy w pomieszczeniu – w świecie – pełnym odwracających się przyzwalająco oczu.
Myślę, że poradziłabyś sobie beze mnie, powiedziała jej jakiś czas później, wspominając ten wieczór, kiedy chwyciła ją za dłoń i upewniła się, by nie wracała do domu sama. Znała już hardość jej spojrzenia i ostrze temperamentu tępionego usilnie konwenansami i rodzinnymi wymaganiami, wiedziała, że potrafiłaby wydrapać lubieżność z sępich oczu, gdyby musiała; ale ja nie poradziłabym sobie ze świadomością, że musiałaś być z tym sama przez moją bezczynność. Jesteśmy już wystarczające same w tym przeklętym bałaganie, jaki nazywamy społeczeństwem, każda z nas. Porzucane nawet przez matki, dokładnie w ten sposób, w pełnym pretensji pewnie ubrałaś się nieskromnie i przestraszonym nikomu więcej o tym nie mów, jakby chciały powiedzieć skandal nas zrujnuje i to jest ważniejsze od ciebie; i jeszcze po co tam w ogóle poszłaś? Dziewczęta powinny rozumieć, że podobne miejsca to ryzyko, że beztroska zabawa i ładne ubranie to ryzyko, że przypadkowy uśmiech w niewłaściwym kierunku to ryzyko mogące zakończyć się skandalem. Że to zawsze ich wina.
Więc trzymała ją znów za nadgarstek; obiecywała jej przecież, że nie jest sama. Tak jak obiecywała dziewczynie poprawiającej makijaż po łzach w łazience sztokholmskiego klubu; tak jak obiecywała kobiecie modlącej się do bogów w świątyni, do której sama przychodziła wyłącznie bluźnić. Naiwnie sądziła, że mogła – przynajmniej w skali pyłku nic nieznaczącego we wszechświecie – przełamać ten okrutny krąg porzucenia. Ida zatrzymała się posłusznie pod jej dotykiem, ale miała wrażenie, że wciąż wyczuwa w niej ten nerwowy, paniczny dygot; zatrzymane pod opuszkami palców drżenie wzburzające cichy puls, który nakrywała łagodnie palcami. W niej, przeciwnie, wszystko na chwilę znieruchomiało, przez tą okrutną, winną myśl, że psy znów drapały w drzwi i że nie wiedziała, czy potrafi ją przed nimi skutecznie ukryć – a potem wszystko zadrżało i wszystko się wzburzyło również w niej, chwytając serce w skurcz zaborczego rozwścieczenia.
– Kiedy?
Odruchowo spojrzała na jej dłoń, przesuwając uścisk z nadgarstka na jej palce, ściągając brwi w nachmurzonym grymasie zatroskania, ale szczęśliwie nie nosiła jeszcze namacalnego ciężaru tej transakcji i odkrycie to wydawało się załagodzić odrobinę pierwszy gniew. Tymczasem słowa Idy wciąż przetaczały się przez przestrzeń, mącąc półprzezroczystą kipiel mieniącego się pyłu; spadając nań otrzeźwiającym gradem jej własnej, zacietrzewionej złości. Dobrze, pomyślała mimowolnie, bo złość zawsze wydawała jej się objawem tak samo dobrym jak gorączka w chorobie, bo złość nauczyła się kochać właśnie przez to, że płonęła i pożerała, właśnie dlatego, że nie była rezygnacją.
Podniosła wyraźniejsze spojrzenie na jej bladą twarz, kiedy słowa zaczęły nabierać znów rozpędu; ścisnęła łagodnie jej palce.
– Jesteś za młoda – odezwała się, ze stanowczością w głosie, jakby zamierzała spierać się z samą nieobecną Dagmar; Otso, śpiący dotąd spokojnie pod ścianą, podniósł łeb. – Nigdy nie przepadałam za twoją matką, ale sądziłam, że przynajmniej w waszej przeklętej rodzinie będą mieli więcej rozumu, na cholernych bogów – głos spiął się surowo w jej krtani i puściła wreszcie jej palce, ze złością sięgając za plecy, by szarpnąć za końce sznurków fartucha. Wcześniejszy spokój pierzchnął; choć jej gniew nosił znamiona wyrachowanego opanowania, iskrzył w ciszy podobnie do dziewczęcego wzburzenia. – Kiedy? Powiedziała ci chociaż, kto to jest? – narzędzia wyciągnięte z kieszeni fartucha stuknęły z rozdrażnieniem o blat, zamiast jednak ściągnąć go z siebie, znieruchomiała tak, z dłonią przyciśniętą jeszcze do krawędzi stołu; kciukiem drugiej nerwowo pocierała złoto obrączki. – Jeśli go nie chcesz, nie będzie żadnego ślubu. Zajdziemy sposób. Dobrze? – mówiąc to, opanowała rozdrażnienie, nie chciała zwracać się do niej z tą samą surowością; łagodniała, próbując chwycić jej płochliwe spojrzenie. – Choćbym musiała przetrwać mordęgę rozmowy z nią osobiście. Albo ona, właściwie, przeżyć rozmowę ze mną – spróbowała przełamać gorycz złośliwym rozbawieniem; tragicznym, bo nie miała w tym przecież żadnego znaczącego dla Dagmar słowa.
Myślę, że poradziłabyś sobie beze mnie, powiedziała jej jakiś czas później, wspominając ten wieczór, kiedy chwyciła ją za dłoń i upewniła się, by nie wracała do domu sama. Znała już hardość jej spojrzenia i ostrze temperamentu tępionego usilnie konwenansami i rodzinnymi wymaganiami, wiedziała, że potrafiłaby wydrapać lubieżność z sępich oczu, gdyby musiała; ale ja nie poradziłabym sobie ze świadomością, że musiałaś być z tym sama przez moją bezczynność. Jesteśmy już wystarczające same w tym przeklętym bałaganie, jaki nazywamy społeczeństwem, każda z nas. Porzucane nawet przez matki, dokładnie w ten sposób, w pełnym pretensji pewnie ubrałaś się nieskromnie i przestraszonym nikomu więcej o tym nie mów, jakby chciały powiedzieć skandal nas zrujnuje i to jest ważniejsze od ciebie; i jeszcze po co tam w ogóle poszłaś? Dziewczęta powinny rozumieć, że podobne miejsca to ryzyko, że beztroska zabawa i ładne ubranie to ryzyko, że przypadkowy uśmiech w niewłaściwym kierunku to ryzyko mogące zakończyć się skandalem. Że to zawsze ich wina.
Więc trzymała ją znów za nadgarstek; obiecywała jej przecież, że nie jest sama. Tak jak obiecywała dziewczynie poprawiającej makijaż po łzach w łazience sztokholmskiego klubu; tak jak obiecywała kobiecie modlącej się do bogów w świątyni, do której sama przychodziła wyłącznie bluźnić. Naiwnie sądziła, że mogła – przynajmniej w skali pyłku nic nieznaczącego we wszechświecie – przełamać ten okrutny krąg porzucenia. Ida zatrzymała się posłusznie pod jej dotykiem, ale miała wrażenie, że wciąż wyczuwa w niej ten nerwowy, paniczny dygot; zatrzymane pod opuszkami palców drżenie wzburzające cichy puls, który nakrywała łagodnie palcami. W niej, przeciwnie, wszystko na chwilę znieruchomiało, przez tą okrutną, winną myśl, że psy znów drapały w drzwi i że nie wiedziała, czy potrafi ją przed nimi skutecznie ukryć – a potem wszystko zadrżało i wszystko się wzburzyło również w niej, chwytając serce w skurcz zaborczego rozwścieczenia.
– Kiedy?
Odruchowo spojrzała na jej dłoń, przesuwając uścisk z nadgarstka na jej palce, ściągając brwi w nachmurzonym grymasie zatroskania, ale szczęśliwie nie nosiła jeszcze namacalnego ciężaru tej transakcji i odkrycie to wydawało się załagodzić odrobinę pierwszy gniew. Tymczasem słowa Idy wciąż przetaczały się przez przestrzeń, mącąc półprzezroczystą kipiel mieniącego się pyłu; spadając nań otrzeźwiającym gradem jej własnej, zacietrzewionej złości. Dobrze, pomyślała mimowolnie, bo złość zawsze wydawała jej się objawem tak samo dobrym jak gorączka w chorobie, bo złość nauczyła się kochać właśnie przez to, że płonęła i pożerała, właśnie dlatego, że nie była rezygnacją.
Podniosła wyraźniejsze spojrzenie na jej bladą twarz, kiedy słowa zaczęły nabierać znów rozpędu; ścisnęła łagodnie jej palce.
– Jesteś za młoda – odezwała się, ze stanowczością w głosie, jakby zamierzała spierać się z samą nieobecną Dagmar; Otso, śpiący dotąd spokojnie pod ścianą, podniósł łeb. – Nigdy nie przepadałam za twoją matką, ale sądziłam, że przynajmniej w waszej przeklętej rodzinie będą mieli więcej rozumu, na cholernych bogów – głos spiął się surowo w jej krtani i puściła wreszcie jej palce, ze złością sięgając za plecy, by szarpnąć za końce sznurków fartucha. Wcześniejszy spokój pierzchnął; choć jej gniew nosił znamiona wyrachowanego opanowania, iskrzył w ciszy podobnie do dziewczęcego wzburzenia. – Kiedy? Powiedziała ci chociaż, kto to jest? – narzędzia wyciągnięte z kieszeni fartucha stuknęły z rozdrażnieniem o blat, zamiast jednak ściągnąć go z siebie, znieruchomiała tak, z dłonią przyciśniętą jeszcze do krawędzi stołu; kciukiem drugiej nerwowo pocierała złoto obrączki. – Jeśli go nie chcesz, nie będzie żadnego ślubu. Zajdziemy sposób. Dobrze? – mówiąc to, opanowała rozdrażnienie, nie chciała zwracać się do niej z tą samą surowością; łagodniała, próbując chwycić jej płochliwe spojrzenie. – Choćbym musiała przetrwać mordęgę rozmowy z nią osobiście. Albo ona, właściwie, przeżyć rozmowę ze mną – spróbowała przełamać gorycz złośliwym rozbawieniem; tragicznym, bo nie miała w tym przecież żadnego znaczącego dla Dagmar słowa.
Bezimienny
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:21
Pod cienką warstwą zwyczajów, tradycji i dobrych manier, kryła się znacznie głębsza, grubsza i zaraz prawdziwsza warstwa myśli, których nie można mówić na głos. Wszystko to było zaprojektowane pod nich, pomyślała kiedyś, czując ciężar nakładanego jej na plecy płaszcza. Męska dłoń zacisnęła się na jej ramieniu, niby opiekuńczo, jednak długimi palcami niemal miażdżąc jej kości; jak ostrzeżenie, że jest pod nim jedynie pyłem. Czymś, co można zdmuchnąć z mankietów; po czym nie zostanie nawet ślad.
Im głębiej sięgała — im intensywniej patrzyła pod spód uśmiechów, komplementów czy pięknie pachnących kwiatów wysyłanych na jej próg, tym słowo „nie” głębiej spływało jej w dół krtani, boleśnie wpychane tam palcami wciskanymi jej do gardła. Co z tego, że się dławiła aż oczy zachodziły jej łzami, rozmywały makijaż i wykrzywiały twarz. Co mogła zrobić?
Powiedzieć?
Komu?
Gdy jej powiedziała, uśmiechnęła się z wdzięcznością; nie tylko za to, że jej pomogła, ale głównie za to, że wierzyła, że nie musiała. Mało znała postaci, które pokładały w niej wiarę — które potrafiły z czułością ująć jej dłonie i cichym szeptem powiedzieć, że swoje życie ma w swych rękach. To od niej ono zależy; to twoja decyzja. Miała wrażenie, że z każdym dniem coraz mniej decyzji jej pozostawało, jedynie coraz więcej nakazów, pod które należało się podporządkować.
Myśl, że nie jesteśmy w tym same, mnie nie pociesza, odpowiedziała jej wtedy, wzrokiem odchodząc w bliżej nieokreśloną przestrzeń każdym słowem. Smuci mnie. W tym smutku była jednak wdzięczność, w lepsze dni również nadzieja, a w gorsze poczucie bezradności. Sohvi jednak zawsze sprawiała, że Ida czuła sprawczość; jakby coś jeszcze od niej zależało. Jakby kobieta swoimi długimi, smukłymi palcami mogła zrobić wszystko. Poruszyć kamienie, przenieść skały, stworzyć wszystko z niczego, a przede wszystkim odpędzić duszące od alkoholu oddechy, ciężkie stęknięcia prosto do jej ucha i spojrzenia oceniające, czy jest już owocem, który można zerwać z drzewa.
Patrzyła po sali pełnej młodości i starości czyhającej na nią za rogiem. Patrzyła na wszystkie dziewczyny, młodsze jeszcze od niej; na jej siostry, czując ciężar myśli i pytania. Czy one też, tak jak ja, zostaną zerwane przedwcześnie? Cytryny chyba nie były tak dojrzałe, jak jej samej się zdawało. Nie znała ceny, nim zgodziła się na zakup, teraz płaci ją codziennie i płacić będzie ją w każdy następny i kolejny dzień.
— Ile ty miałaś lat? — spytała cicho. Nie jako argument; jej głosem było przerażenie, tak wyraźnie w tonie, jak i mimice, drżeniu ust, gdy układała je w pytanie i zaszkleniu oczu, jakby odpowiedź miała być przepowiednią. — Powiedziała… jakieś nazwisko. Nie pamiętam — pokręciła głową, żałując teraz, że nie słuchała uważniej, jednak szok przejął jej zmysły. Było obce, to z pewnością, więc nie mogło być ważne. Miał je zmienić, przecież. Jakie miało ono znacznie?
Ciężkość osiadła na jej płucach, przygniatając powietrze; z trudem łapała kolejne oddechy, próbując skupić się na ciemnych tęczówkach kobiety przed nią. Na jej dotyku, tonie głosu, zmarszczkach między brwiami.
— Nie chcę, bogowie, oczywiście, że nie chce — wyłkała znacznie żałośniej, niż miała zamiar. — Jutro. Jutro mam się z nim spotkać, a on ma zapytać. Powiedziano mi już, jaka ma być moja odpowiedź. Sohvi, ja go nawet… — Kolejny świst powietrza między jej ustami. Ułamek sekundy milczenia; grozy rozlewającej się między jej oczami. — Ja go nawet nie widziałam.
Chwilowa wizja Sohvi stojącej nos w nos z Dagmar rozluźniła ją na tyle, że w tym całym strachu i gniewie znalazło się miejsce na uśmiech. Jej matka zawsze denerwowało się, jeśli nazwisko kobiety padało w jej towarzystwie. Drżały jej wtedy nozdrza, a na idealnym czole pojawiały się zmarszczki. Wyglądała, jakby momentalnie zestarzała się o pięć lat. Kiedyś Idę to bawiło, jeśli czuła się wyjątkowo butna, specjalnie, aczkolwiek niby mimochodem, wspominała, że pani Vanhanen gdzieś się pojawiła.
Splotła wolne już od kobiecego dotyku ręce i bawiła się nerwowo palcami, słuchając ich trzasków w ciszy, która zapadła.
Miewała jeden sen, który powracał do niej, jak widmo nieprzychylnej przyszłości. Cieszyła się wtedy, że nie jest wyrocznią; że nie jest to jeszcze wszystko wyryte w kamieniu. W tym śnie w milczeniu stała przed ołtarzem. Milczenie nie było jednak z jej własnej woli; czujne spojrzenie matki bacznie obserwowało ją z pierwszego rzędu. Ida, choć bardzo się starała, nie mogła wydobyć dźwięku z własnych ust. Znała to uczucie aż zbyt dobrze; zaklęcie tak upodobane przez jej matkę, choć z czasem nie musiała go już używać. Wytrenowała ją, aby sama się tak zachowywała.
Mężczyzna przychodził, za każdym razem inny. Obserwował ją bacznie, oceniał każdy centymetr jej ciała, aż wreszcie krzywił się; w grymasie, którego nie potrafiła rozpoznać jako pozytywny czy negatywny. Ceremonia kończyła się, a oni zostawali sami.
Następnego dnia zawsze ją odnosił na próg Ostatniego Przylądka, mówiąc, że jedyne, co robiła, to płakała.
Im głębiej sięgała — im intensywniej patrzyła pod spód uśmiechów, komplementów czy pięknie pachnących kwiatów wysyłanych na jej próg, tym słowo „nie” głębiej spływało jej w dół krtani, boleśnie wpychane tam palcami wciskanymi jej do gardła. Co z tego, że się dławiła aż oczy zachodziły jej łzami, rozmywały makijaż i wykrzywiały twarz. Co mogła zrobić?
Powiedzieć?
Komu?
Gdy jej powiedziała, uśmiechnęła się z wdzięcznością; nie tylko za to, że jej pomogła, ale głównie za to, że wierzyła, że nie musiała. Mało znała postaci, które pokładały w niej wiarę — które potrafiły z czułością ująć jej dłonie i cichym szeptem powiedzieć, że swoje życie ma w swych rękach. To od niej ono zależy; to twoja decyzja. Miała wrażenie, że z każdym dniem coraz mniej decyzji jej pozostawało, jedynie coraz więcej nakazów, pod które należało się podporządkować.
Myśl, że nie jesteśmy w tym same, mnie nie pociesza, odpowiedziała jej wtedy, wzrokiem odchodząc w bliżej nieokreśloną przestrzeń każdym słowem. Smuci mnie. W tym smutku była jednak wdzięczność, w lepsze dni również nadzieja, a w gorsze poczucie bezradności. Sohvi jednak zawsze sprawiała, że Ida czuła sprawczość; jakby coś jeszcze od niej zależało. Jakby kobieta swoimi długimi, smukłymi palcami mogła zrobić wszystko. Poruszyć kamienie, przenieść skały, stworzyć wszystko z niczego, a przede wszystkim odpędzić duszące od alkoholu oddechy, ciężkie stęknięcia prosto do jej ucha i spojrzenia oceniające, czy jest już owocem, który można zerwać z drzewa.
Patrzyła po sali pełnej młodości i starości czyhającej na nią za rogiem. Patrzyła na wszystkie dziewczyny, młodsze jeszcze od niej; na jej siostry, czując ciężar myśli i pytania. Czy one też, tak jak ja, zostaną zerwane przedwcześnie? Cytryny chyba nie były tak dojrzałe, jak jej samej się zdawało. Nie znała ceny, nim zgodziła się na zakup, teraz płaci ją codziennie i płacić będzie ją w każdy następny i kolejny dzień.
— Ile ty miałaś lat? — spytała cicho. Nie jako argument; jej głosem było przerażenie, tak wyraźnie w tonie, jak i mimice, drżeniu ust, gdy układała je w pytanie i zaszkleniu oczu, jakby odpowiedź miała być przepowiednią. — Powiedziała… jakieś nazwisko. Nie pamiętam — pokręciła głową, żałując teraz, że nie słuchała uważniej, jednak szok przejął jej zmysły. Było obce, to z pewnością, więc nie mogło być ważne. Miał je zmienić, przecież. Jakie miało ono znacznie?
Ciężkość osiadła na jej płucach, przygniatając powietrze; z trudem łapała kolejne oddechy, próbując skupić się na ciemnych tęczówkach kobiety przed nią. Na jej dotyku, tonie głosu, zmarszczkach między brwiami.
— Nie chcę, bogowie, oczywiście, że nie chce — wyłkała znacznie żałośniej, niż miała zamiar. — Jutro. Jutro mam się z nim spotkać, a on ma zapytać. Powiedziano mi już, jaka ma być moja odpowiedź. Sohvi, ja go nawet… — Kolejny świst powietrza między jej ustami. Ułamek sekundy milczenia; grozy rozlewającej się między jej oczami. — Ja go nawet nie widziałam.
Chwilowa wizja Sohvi stojącej nos w nos z Dagmar rozluźniła ją na tyle, że w tym całym strachu i gniewie znalazło się miejsce na uśmiech. Jej matka zawsze denerwowało się, jeśli nazwisko kobiety padało w jej towarzystwie. Drżały jej wtedy nozdrza, a na idealnym czole pojawiały się zmarszczki. Wyglądała, jakby momentalnie zestarzała się o pięć lat. Kiedyś Idę to bawiło, jeśli czuła się wyjątkowo butna, specjalnie, aczkolwiek niby mimochodem, wspominała, że pani Vanhanen gdzieś się pojawiła.
Splotła wolne już od kobiecego dotyku ręce i bawiła się nerwowo palcami, słuchając ich trzasków w ciszy, która zapadła.
Miewała jeden sen, który powracał do niej, jak widmo nieprzychylnej przyszłości. Cieszyła się wtedy, że nie jest wyrocznią; że nie jest to jeszcze wszystko wyryte w kamieniu. W tym śnie w milczeniu stała przed ołtarzem. Milczenie nie było jednak z jej własnej woli; czujne spojrzenie matki bacznie obserwowało ją z pierwszego rzędu. Ida, choć bardzo się starała, nie mogła wydobyć dźwięku z własnych ust. Znała to uczucie aż zbyt dobrze; zaklęcie tak upodobane przez jej matkę, choć z czasem nie musiała go już używać. Wytrenowała ją, aby sama się tak zachowywała.
Mężczyzna przychodził, za każdym razem inny. Obserwował ją bacznie, oceniał każdy centymetr jej ciała, aż wreszcie krzywił się; w grymasie, którego nie potrafiła rozpoznać jako pozytywny czy negatywny. Ceremonia kończyła się, a oni zostawali sami.
Następnego dnia zawsze ją odnosił na próg Ostatniego Przylądka, mówiąc, że jedyne, co robiła, to płakała.
Sohvi Vänskä
Re: My town was a wasteland — full of cages, full of fences (I. Nørgaard & S. Vanhanen, styczeń 1998) Sob 9 Gru - 22:22
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Czasami zastanawiała się, o ile łatwiej byłoby dać się oślepić w szczenięctwie; o ile łatwiej byłoby uklęknąć posłusznie, zanim jeszcze dojrzała w niej jasność postrzegania, przyjąć na język sakrament uległej podległości i w gorączce dorastania pod instrukcją wpajanych wartości wypocić z siebie autonomiczną wolę jak najgorszą malignę, posłuchać natarczywych podszeptów dyskretnie wszywanych w podbicie każdej niemal dziedziny dziewczęcego życia, uznając je za prawdę objawioną (nie będziesz mieć innych bogów przed mężczyzną), zamiast buńczucznie przyciskać do uszu dłonie, zamykać oczy i pielęgnować w sobie gniewny odruch wewnętrznej rewolty. O ile łatwiej byłoby przełykać kolejne hausty życia, gdyby nie zrozumiała swojej natury tak wcześnie i nie zdążyła jej pokochać, gdyby pozwoliła zatruć sobie myśl tym prostym marzeniem, by wypełnić sobą sztywną formę doskonałej kobiecości: takiej, która jak wierna planeta krąży wokół Słońca po prostolinijnej orbicie wykładanych dogmatów. Byłaby grzeczną córką, wdzięczną za dobroć ojca, który podnosił rękę w dobrej intencji utrzymania jej na właściwej ścieżce; byłaby później dobrą narzeczoną, dobrą żoną, dobrą matką. Nie miałaby miejsca być dobrą dla siebie; nie wiedziałaby, co to oznacza. Pojęcie własnych pragnień i tęsknot byłoby jej odległe – byłaby planetą bez rdzenia, przełykającą w puste trzewia war męskiego prymatu, dopóki nie wypaliłoby to z niej resztek poczucia siebie, stałaby się więc lżejsza o cały ciężar rozgoryczonego gniewu i rozczarowania, o cały ciężar własnego serca, o cały ciężar marzeń, w których składała pocałunki na słodkich ustach kochanki i chowała się w ciepłym zagłębieniu jej ciepłej szyi. Być może byłaby szczęśliwa, szczęściem istoty pozbawionej świadomej woli – a może nie znałaby nawet smaku własnego szczęścia, jedynie smak pochwały albo swojej krwi w ustach.
Czasami przyglądała się kobietom znajdującym spełnienie w objęciach mężczyzn i zazdrościła im tego, że nie wymagało to od nich podobnego poświęcenia, jakiego musiałoby wymagać od niej: ich szczęście wydawało się prostsze, wydawało się przede wszystkim osiągalne, przewidywalne i bezpieczne. Świat przyjmował ich miłość wdzięcznie, wypełniał się nią z przejęciem, na stronach książek, na pierwszych czarno-białych filmach fabularnych, w pytaniach zadawanych mimochodem przy rodzinnym stole (poznałaś jakiegoś kawalera? kiedy przedstawisz nam zięcia? wybraliście już datę? imiona dzieci?); swoją, wynaturzoną, musiała chować za zamkniętymi drzwiami, w szeptach i obietnicach bez pokrycia. I czasami, kiedy udawało jej się znaleźć bliżej, zdawała sobie sprawę, że nawet tę miłość – szczerą i zgodną – urządzona przez mężczyznę rzeczywistość nadużywała i kaleczyła, znajdowała sposób, by upokorzyć ją i przekonać o jej podrzędności; jakby w istocie żadna miłość nie miała znaczenia, jedynie miłość mężczyzny do samego siebie i do przekonania o własnej, wmówionej światu, wyższości. Nie musieli pytać, a jeśli prosili o zgodę – prosili drugiego mężczyznę o rękę jego córki. Lub prosili matkę, która zgadzała się, nie pytając córki – jak mogłaby odmówić, kiedy oferowano jej taki zaszczyt?
Pytanie Idy wytrąciły jej myśli ze zdeterminowanej pogoni za sposobem na ten absurd. Zawiesiła na niej spojrzenie, jakby z początku nie pojęła treści jej pytania, w końcu ściągnięta zrozumieniem do ciężaru swojej obrączki. Naiwnie wydawało jej się, że był to inny, lżejszy los, bo wybrała go sobie sama – choć czasem, kiedy zasypiała, w podświadomych odruchach racjonalności na przełomie jawy i snu rozpoznawała w sobie cichą kapitulację, drętwiejącą na skórze w miejscach, na których czuła bliskość śpiącego obok małżonka.
– Dwadzieścia sześć. Matkę widziałam ostatni raz siedem lat wcześniej – odpowiedziała tonem chylącym się ku tej cichości, w którą uciekała Ida, jakby wyjawiała jej swoją tajemnicę, choć nie lubiła o tym mówić, wspominać swoich rodziców, nazywać ich ojcem i matką na głos, przyznawać to pokrewieństwo. Wyobrażała sobie, że to wyparcie jest zupełnie odwzajemnione. Nie odzywała się do nich od trzynastu lat i przez tyle samo czasu oni nie odzywali się do niej. – O niczym nie wiedziała. Nikolaia znałam od blisko trzech lat, zanim przyjęłam jego oświadczyny. Drugie, właściwie; za pierwszym razem powiedziałam mu, że najpewniej oszalał, skoro zna mnie tyle czasu i wyobraża sobie, że mogłabym się zgodzić – brzmiała, jakby mogła się przy tych słowach uśmiechnąć, ale nie znajdowała w sobie ochoty do uśmiechu. Wtedy wydawało jej się, że nie ma dłużej siły na kolejne rozczarowania; zdawało jej się, że jest wystarczająco dorosła i racjonalna, by świadomie przystać na tę transakcję. Teraz wydawało jej się to śmieszne: miała tylko dwadzieścia sześć lat, była niewiele starsza od Idy, choć doświadczenie sprawiało, że czuła się o dekadę dojrzalsza i pewna, że chce – wreszcie – odetchnąć i posmakować tego łatwiejszego życia. Nie powiedziała jej, że żałuje, choć powietrze zdawało się na moment zgęstnieć; nigdy nie umiała przyznawać się do błędów.
– Jakieś nazwisko – powtórzyła za nią bezwiednie, z cierpkością wypowiadając te słowa, ściągając brwi z surową dezaprobatą wobec tego faktu. – Chcesz powiedzieć, że nie pochodzi nawet z żadnej znacznej rodziny. Że twoja matka zgodziła przyjąć zwyczajnego pasożyta, nie będącego ci nawet równym – skwitowała rozdrażniona, pozwalając, by złość błysnęła ostro w czarnym spojrzeniu podnoszonym ze zniecierpliwieniem i uczuciem zakrawającym o niedowierzanie. Czy naprawdę mogło jej tak bardzo zależeć, żeby okiełznać swoją córkę tak wcześnie i bezmyślnie? Co mógł zaoferować jej człowiek o nazwisku, którego się nie pamięta? Prawie parsknęła, powstrzymana jedynie płaczliwym tonem młodej Nørgaard, przerażeniem ściągającym jej rysy i pożerającym lśnienie tęczówek głęboką czernią, w której znajdowała siebie – nie mogła jej zawieść, tymczasem miały czas zaledwie do następnego poranka, by rozewrzeć szczęki sideł zatrzaśniętych jej na kostce. Wszystko, co miała ochotę powiedzieć Dagmar, zbierało jej się w gardle, w tej chwili zupełnie bezsilne; wiedziała, że kiedy stanie przed nią kolejnym razem, będzie musiała jakimś sposobem przełknąć te przekleństwa w dół krtani, wepchnąć je z powrotem w ściśnięty złością żołądek, choćby miała się nimi zadławić.
– O której? – spytała jeszcze, opuszczając spojrzenie na jej nerwowo splatające się i rozplatające palce, niepokój dyrygujący jej ciałem. Poruszyła się w końcu, by rozpleść je lekko, odwodząc od siebie wątłe nadgarstki i wsuwając się między jej ramiona, by wsparciem dłoni podważyć jej lico, rozchylić swoje usta i zamknąć je znów bezgłośnie, w końcu, zamiast słów, oferując jej czułe, opiekuńcze objęcie. – Dobrze, że do mnie przyszłaś – szepnęła kojąco, czując pod palcami wilgotny ślad roztopionego śniegu na płomiennych włosach. – Możesz zostać na noc? Zaścielę ci łóżko w pokoju gościnnym. Opowiesz mi o wszystkim, o czym będziesz chciała mi powiedzieć. Do rana wymyślę, co zrobić – mogłaby powiedzieć jej zaraz, w myślach kreśliła możliwości; lub jutro wysłać jej wiadomość o świcie; ale nie chciała się z nią żegnać, nie wiedząc, kiedy znów będzie mogła rozmawiać z nią, jak teraz. – Obiecuję, że cię nie dostanie. Dobrze?
Sohvi i Ida z tematu
Czasami przyglądała się kobietom znajdującym spełnienie w objęciach mężczyzn i zazdrościła im tego, że nie wymagało to od nich podobnego poświęcenia, jakiego musiałoby wymagać od niej: ich szczęście wydawało się prostsze, wydawało się przede wszystkim osiągalne, przewidywalne i bezpieczne. Świat przyjmował ich miłość wdzięcznie, wypełniał się nią z przejęciem, na stronach książek, na pierwszych czarno-białych filmach fabularnych, w pytaniach zadawanych mimochodem przy rodzinnym stole (poznałaś jakiegoś kawalera? kiedy przedstawisz nam zięcia? wybraliście już datę? imiona dzieci?); swoją, wynaturzoną, musiała chować za zamkniętymi drzwiami, w szeptach i obietnicach bez pokrycia. I czasami, kiedy udawało jej się znaleźć bliżej, zdawała sobie sprawę, że nawet tę miłość – szczerą i zgodną – urządzona przez mężczyznę rzeczywistość nadużywała i kaleczyła, znajdowała sposób, by upokorzyć ją i przekonać o jej podrzędności; jakby w istocie żadna miłość nie miała znaczenia, jedynie miłość mężczyzny do samego siebie i do przekonania o własnej, wmówionej światu, wyższości. Nie musieli pytać, a jeśli prosili o zgodę – prosili drugiego mężczyznę o rękę jego córki. Lub prosili matkę, która zgadzała się, nie pytając córki – jak mogłaby odmówić, kiedy oferowano jej taki zaszczyt?
Pytanie Idy wytrąciły jej myśli ze zdeterminowanej pogoni za sposobem na ten absurd. Zawiesiła na niej spojrzenie, jakby z początku nie pojęła treści jej pytania, w końcu ściągnięta zrozumieniem do ciężaru swojej obrączki. Naiwnie wydawało jej się, że był to inny, lżejszy los, bo wybrała go sobie sama – choć czasem, kiedy zasypiała, w podświadomych odruchach racjonalności na przełomie jawy i snu rozpoznawała w sobie cichą kapitulację, drętwiejącą na skórze w miejscach, na których czuła bliskość śpiącego obok małżonka.
– Dwadzieścia sześć. Matkę widziałam ostatni raz siedem lat wcześniej – odpowiedziała tonem chylącym się ku tej cichości, w którą uciekała Ida, jakby wyjawiała jej swoją tajemnicę, choć nie lubiła o tym mówić, wspominać swoich rodziców, nazywać ich ojcem i matką na głos, przyznawać to pokrewieństwo. Wyobrażała sobie, że to wyparcie jest zupełnie odwzajemnione. Nie odzywała się do nich od trzynastu lat i przez tyle samo czasu oni nie odzywali się do niej. – O niczym nie wiedziała. Nikolaia znałam od blisko trzech lat, zanim przyjęłam jego oświadczyny. Drugie, właściwie; za pierwszym razem powiedziałam mu, że najpewniej oszalał, skoro zna mnie tyle czasu i wyobraża sobie, że mogłabym się zgodzić – brzmiała, jakby mogła się przy tych słowach uśmiechnąć, ale nie znajdowała w sobie ochoty do uśmiechu. Wtedy wydawało jej się, że nie ma dłużej siły na kolejne rozczarowania; zdawało jej się, że jest wystarczająco dorosła i racjonalna, by świadomie przystać na tę transakcję. Teraz wydawało jej się to śmieszne: miała tylko dwadzieścia sześć lat, była niewiele starsza od Idy, choć doświadczenie sprawiało, że czuła się o dekadę dojrzalsza i pewna, że chce – wreszcie – odetchnąć i posmakować tego łatwiejszego życia. Nie powiedziała jej, że żałuje, choć powietrze zdawało się na moment zgęstnieć; nigdy nie umiała przyznawać się do błędów.
– Jakieś nazwisko – powtórzyła za nią bezwiednie, z cierpkością wypowiadając te słowa, ściągając brwi z surową dezaprobatą wobec tego faktu. – Chcesz powiedzieć, że nie pochodzi nawet z żadnej znacznej rodziny. Że twoja matka zgodziła przyjąć zwyczajnego pasożyta, nie będącego ci nawet równym – skwitowała rozdrażniona, pozwalając, by złość błysnęła ostro w czarnym spojrzeniu podnoszonym ze zniecierpliwieniem i uczuciem zakrawającym o niedowierzanie. Czy naprawdę mogło jej tak bardzo zależeć, żeby okiełznać swoją córkę tak wcześnie i bezmyślnie? Co mógł zaoferować jej człowiek o nazwisku, którego się nie pamięta? Prawie parsknęła, powstrzymana jedynie płaczliwym tonem młodej Nørgaard, przerażeniem ściągającym jej rysy i pożerającym lśnienie tęczówek głęboką czernią, w której znajdowała siebie – nie mogła jej zawieść, tymczasem miały czas zaledwie do następnego poranka, by rozewrzeć szczęki sideł zatrzaśniętych jej na kostce. Wszystko, co miała ochotę powiedzieć Dagmar, zbierało jej się w gardle, w tej chwili zupełnie bezsilne; wiedziała, że kiedy stanie przed nią kolejnym razem, będzie musiała jakimś sposobem przełknąć te przekleństwa w dół krtani, wepchnąć je z powrotem w ściśnięty złością żołądek, choćby miała się nimi zadławić.
– O której? – spytała jeszcze, opuszczając spojrzenie na jej nerwowo splatające się i rozplatające palce, niepokój dyrygujący jej ciałem. Poruszyła się w końcu, by rozpleść je lekko, odwodząc od siebie wątłe nadgarstki i wsuwając się między jej ramiona, by wsparciem dłoni podważyć jej lico, rozchylić swoje usta i zamknąć je znów bezgłośnie, w końcu, zamiast słów, oferując jej czułe, opiekuńcze objęcie. – Dobrze, że do mnie przyszłaś – szepnęła kojąco, czując pod palcami wilgotny ślad roztopionego śniegu na płomiennych włosach. – Możesz zostać na noc? Zaścielę ci łóżko w pokoju gościnnym. Opowiesz mi o wszystkim, o czym będziesz chciała mi powiedzieć. Do rana wymyślę, co zrobić – mogłaby powiedzieć jej zaraz, w myślach kreśliła możliwości; lub jutro wysłać jej wiadomość o świcie; ale nie chciała się z nią żegnać, nie wiedząc, kiedy znów będzie mogła rozmawiać z nią, jak teraz. – Obiecuję, że cię nie dostanie. Dobrze?
Sohvi i Ida z tematu