:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä
2 posters
Einar Halvorsen
10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:52
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
10.09.2000
Sława
(nektar, spijany chciwie przez dni - przez tygodnie - krążący w siatce krwiobiegu. Sukces, sława i szczęście, prawdziwy kształt złota głupców, nieświęta trójca, za którą pogoń zgubiła niepoliczone esencje człowieczych istnień. Ułuda skrzydeł, pozwalających wznieść się ponad równiny, ponad suchą codzienność, wyciągającą bezradnie pędy w kierunku błogiego nieba. Czy trzeba więcej? Nie, nic nie trzeba, nic więcej, kiedy spogląda niczym łaskawa bogini, kiedy pojawia się w krótkotrwałym blasku. Dla jednych piętnaście minut, dla innych piętnaście lat, dla wyjątkowych, nielicznych - wszystkie, kolejne fale mających powstać pokoleń).
Uznanie, którego mógł zakosztować, przejawiające się w uniesieniach zachwytów, udzielających się miłośnikom szeroko pojętej sztuki, było wspaniałym uczuciem. Odmieniało - zupełnie - gorycz poczucia własnej, jakże grząskiej wartości, sprawiało, że raz na dobre, dopóki istniało kłamstwo, stawał się inną, bez porównania lepszą, słuszniejszą wersją przeniesionego na płótno rzeczywistości ja. Einar Halvorsen, za którego plecami nie plątała się wprost nieludzka, atawistyczna oznaka. Einar Halvorsen, któremu każdy bez zająknięcia wybaczał grzeszki, potknięcia, w imię talentu, jaki zespalał cząsteczki jego osoby. Mieszkając w klatce oszustwa, którego sam był autorem, paradoksalnie, nareszcie, odczuwał bezmiar wolności. Nie chciał opuszczać schronienia, tkanego z fałszywych cieni oraz obrazów, wypaczonych jak w krzywym lustrze, gdzie żywił się mieszaniną półprawd oraz niedopowiedzeń, którymi z równym zapałem nierzadko częstował innych. Uzależniony, nasycony oszustwem, zrobiłby wszystko, byle mógł sam w nie uwierzyć, nie budzić się, osaczony przez wstyd, z lepiącym się, zimnym potem, przywierającym do skóry, w samotności obnażającej szpetotę oblicza prawdy. Czasami, niemniej, bez żadnego, odniesionego skutku, usilnie wytężał umysł, aby strząsnąć kurz obaw. Norny się pomyliły - miał niewłaściwych przodków. Norny musiały być w błędzie.
Ostatni czas, był jak dotąd, pełen wymagań i pasji - od kolejnego spotkania oddzielał go stosunkowo niewielki odcinek minut. Dystans, zabudowany stopniowo agregatami sekund, pomniejszał się, kurcząc się do rozmiarów umówionej godziny, aż wreszcie, wymowne ułożenie szpiczastych ramion wskazówek wytrąciło z orbity uwagi podrzędne, krążące myśli. Być ostrożnym - jak zawsze. Spełniać żądania - jak zawsze. Czynić wszystko dla sztuki.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:52
Rovaniemi było bajkową krainą szczęścia i naiwności, przedsionkiem boskiego Asgardu, gdzie wszystko – każdy jej błąd, występek i niepowodzenie – owijany był białą wełną błogosławionej ślepoty ze strony osób postronnych, lecz przede wszystkim ze strony ojca. W dniu, w którym zdecydowała się wyjechać, z oczu wszechobecnej publiczności zniknąć miały różowe szkiełka, cukrowe barwy zginąć z ręki rozumu i wrogiej przezorności, jaka cechowała mieszkańców Midgardu – w imię pozornego bezpieczeństwa i nowych wyzwań zaprzepaściła wybujałą opowiastkę lat dziecięcych, którą było dotąd jej życie, która radowała i zaślepiała, mimo że jej sedno oraz zaklęta w filuternym uśmiechu puenta streszczały w sobie dziewczęcą złośliwość oraz miłosną pasję pozbawioną jutra.
Mirjam nigdy nie przyznałaby przed nikim, nie nawet przed sobą samą, że obawy ojca i pełne dezaprobaty zapewnienia matki, jakoby była zbyt naiwna i niedoświadczona, by wyjechać samotnie do nieoficjalnej stolicy magicznego świata, trafiły przypadkiem do rozsądnej cząstki jej umysłu, pozwalając, aby uwierzyła ulotnie, iż mieli rację – że w istocie nie tylko nie znała zasad buńczucznie rządzących rzeczywistością, ale była również przez całe życie wystarczająco próżna i naiwna, by uwierzyć, że mogłaby zawładnąć każdym, kogo napotka na swojej drodze, stuknąwszy tylko obcasem wylakierowanego buta. Ledwie pozwoliła oczywiście, by myśl ta musnęła jej wrażliwą świadomość, roześmiała się w głos, ponownie napełniając serce odwagą i butną pewnością siebie, które pozwalały jej kroczyć naprzód bez zawahania, z brodą nieustannie zadartą lekko ku górze w nieukrywanym przejawie wyższości. Mężczyźni od zawsze byli w zasięgu jej dłoni, pokornie ulegli, uwłaczająco czołobitni, ona natomiast, choć pozornie żadnego z nich nie zachęcała do podobnych ekscesów, pozwalała im na to, odwzajemniając ich uśmiechy bądź kołysząc filuternie zaokrąglonymi biodrami, pogrywając z nimi tak nikczemnie i bez poszanowania, jak gdyby rzeczywiście postrzegała ich wszystkich ledwie jako marionetki na teatralnej scenie, podrygujące groteskowo wedle odgórnie narzuconych zasad; kukiełki na sprężynkach z własnej nieprzymuszonej woli nawet jednego kroku nie mające odwagi postawić. Małodusznie zakładała, że ten aspekt jej życia nigdy nie miał już ulec zmianie.
Drobne kłykcie zderzyły się nareszcie z drewnianą fakturą drzwi, gdy te uchyliły się natomiast, Mirjam wyprostowała się ponownie, witając mężczyznę skinięciem głowy, po czym wchodząc do środka, gdzie ciepło pomieszczenia skontrastowało przyjemnie z jej lekko zaczerwienionymi od mrozu policzkami, skórą muśniętą pocałunkiem nadchodzącej jesieni.
– Wiele o panu słyszałam. – głos miała łagodny i melodyjny, oczom pozwoliła natomiast zawisnąć na moment na intrygującej postaci malarza. – Cieszę się, że nareszcie dane mi będzie skontrastować chodzące o panu plotki z przyziemną rzeczywistością. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. – dodała zaraz, w jej ton wkradła się jednak pewna cierpkość; uczucie, które było jej obce i nieznane, a więc natrętne i nieprzyjemne, odniosła bowiem nieznośne wrażenie, jakoby było w mężczyźnie coś osobliwego, jak gdyby tkwiła w nim jakaś drzazga, prawie niewidoczna, acz wbita perfidnie w najwrażliwszy kawałek skóry. Porzucając prędko swą misterną żartobliwość, kobieta przeszła więc zaraz kilka kroków w głąb domostwa, przystając w progu pracowni i omiatając wzrokiem jej przestronne wnętrze. – Gdzie powinnam usiąść? – spytała nareszcie, a na jej drobnych ustach ukazał się subtelny, koci uśmiech.
Mirjam nigdy nie przyznałaby przed nikim, nie nawet przed sobą samą, że obawy ojca i pełne dezaprobaty zapewnienia matki, jakoby była zbyt naiwna i niedoświadczona, by wyjechać samotnie do nieoficjalnej stolicy magicznego świata, trafiły przypadkiem do rozsądnej cząstki jej umysłu, pozwalając, aby uwierzyła ulotnie, iż mieli rację – że w istocie nie tylko nie znała zasad buńczucznie rządzących rzeczywistością, ale była również przez całe życie wystarczająco próżna i naiwna, by uwierzyć, że mogłaby zawładnąć każdym, kogo napotka na swojej drodze, stuknąwszy tylko obcasem wylakierowanego buta. Ledwie pozwoliła oczywiście, by myśl ta musnęła jej wrażliwą świadomość, roześmiała się w głos, ponownie napełniając serce odwagą i butną pewnością siebie, które pozwalały jej kroczyć naprzód bez zawahania, z brodą nieustannie zadartą lekko ku górze w nieukrywanym przejawie wyższości. Mężczyźni od zawsze byli w zasięgu jej dłoni, pokornie ulegli, uwłaczająco czołobitni, ona natomiast, choć pozornie żadnego z nich nie zachęcała do podobnych ekscesów, pozwalała im na to, odwzajemniając ich uśmiechy bądź kołysząc filuternie zaokrąglonymi biodrami, pogrywając z nimi tak nikczemnie i bez poszanowania, jak gdyby rzeczywiście postrzegała ich wszystkich ledwie jako marionetki na teatralnej scenie, podrygujące groteskowo wedle odgórnie narzuconych zasad; kukiełki na sprężynkach z własnej nieprzymuszonej woli nawet jednego kroku nie mające odwagi postawić. Małodusznie zakładała, że ten aspekt jej życia nigdy nie miał już ulec zmianie.
Drobne kłykcie zderzyły się nareszcie z drewnianą fakturą drzwi, gdy te uchyliły się natomiast, Mirjam wyprostowała się ponownie, witając mężczyznę skinięciem głowy, po czym wchodząc do środka, gdzie ciepło pomieszczenia skontrastowało przyjemnie z jej lekko zaczerwienionymi od mrozu policzkami, skórą muśniętą pocałunkiem nadchodzącej jesieni.
– Wiele o panu słyszałam. – głos miała łagodny i melodyjny, oczom pozwoliła natomiast zawisnąć na moment na intrygującej postaci malarza. – Cieszę się, że nareszcie dane mi będzie skontrastować chodzące o panu plotki z przyziemną rzeczywistością. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. – dodała zaraz, w jej ton wkradła się jednak pewna cierpkość; uczucie, które było jej obce i nieznane, a więc natrętne i nieprzyjemne, odniosła bowiem nieznośne wrażenie, jakoby było w mężczyźnie coś osobliwego, jak gdyby tkwiła w nim jakaś drzazga, prawie niewidoczna, acz wbita perfidnie w najwrażliwszy kawałek skóry. Porzucając prędko swą misterną żartobliwość, kobieta przeszła więc zaraz kilka kroków w głąb domostwa, przystając w progu pracowni i omiatając wzrokiem jej przestronne wnętrze. – Gdzie powinnam usiąść? – spytała nareszcie, a na jej drobnych ustach ukazał się subtelny, koci uśmiech.
Einar Halvorsen
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:53
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Pod piękną, zdolną do obalenia władzy rozsądku skorupą, z domieszką nieczłowieczeństwa - pęczniała często zgnilizna. Piękne, skąpane w perfekcji twarze, deptały często naiwne, człowiecze losy, stając się pouczeniem o dość wątpliwej w zetknięciu z czarem wartości, wyrażonym w legendach, pieśniach i na obrazach. Odurzenie, zatracenie, kompletna, bezdenna zguba - piękno wówczas stawało się alegorią pułapki. Wnikało, wchodząc przez rozpostarte zmysły. Niszczyło, cal po kolejnym calu, krok po kolejnym kroku, pochłoniętego nim nieszczęśnika.
Piękno nietrwałych, w pełni kłamliwych przyrzeczeń, piękna zawiłość obłudy, wykorzystanie każdej, najmniejszej rysy słabości. Piękna, krążąca wokoło aura.
Stalowe narządy zamka ogarnął posłuszny skręt. Drzwi otworzyły się - spojrzenie napotkało spojrzenie, poznając wreszcie osobę, skrywaną wcześniej w atramentowej ścieżce przechodzącego po kartce pisma. Krótka wymiana listów, formalność za formalnością.
Budząca się intuicja, która jak zwierzę, rozwiera w umyśle czujne, utkane abstrakcją ślepia, napina mięśnie spostrzeżeń, kieruje myśli na jeden, jeszcze zbyt mętny tor.
Boi się patrzeć na kobietę zbyt długo - w tej chwili - gdy jeszcze wiedzie ją, między pomieszczeniami, prosto do swojej pracowni - byłoby to wysoce nieadekwatne, rozniecające pierwotne iskry podejrzeń.
Jej słowa, zdołały zasiać w nim wstępny, oczekujący niepokój - jeszcze nie wydał pędów, jeszcze nie, jeszcze czekał. Plotek, poruszających temat jego osoby, mogło być przecież wiele; nie mógł przechodzić łatwo w stan paranoi, zbyt łatwo, z towarzyszącym, ciężkim i nieprzyjemnym wnioskiem, że wszystko, co zdołał stworzyć przez ostatnią dekadę, jest identycznie stabilne jak domek stworzony z kart. Bzdury. Jest dziennikarką?, pomyślał jeszcze przez chwilę.
- W tym miejscu - głos przemknął bez wyraźnego entuzjazmu, zupełnie, jakby był skryty za mętnym szkłem nękających umysł mężczyzny rozważań. Jej słowa, podobnie jak sama prezencja, nie potrafiły okazać mu ukojenia. Coś przeszkadzało. Zgrzytało.
Dlatego, w kilku następnych krokach przełamał dzielący dystans. Odległość, pomiędzy ich postaciami, była nadal właściwa, choć niewątpliwie skrócona, plasując się gdzieś w przejawach konspiracyjnych podrygów. Chęć wiedzy wspięła się na hierarchię spotkania, zajmując samotnie szczyt.
- Jak rozumiem - tembr głosu był przetykany aurą, której nie umiał i nie chciał sobie odmówić, próbując, za wszelką cenę wydobyć kierujące niecodzienną klientką motywy; dążąc, by wydrzeć z niej jakąkolwiek reakcję - powodem była ciekawość? - Kąciki ust wspięły się w delikatnym uśmiechu. Dosyć kosztowna metoda na sprostowanie opinii.
Odzwierciedlanie na płótnie osób, włączanych w wyniosły krąg elit, wymagało, co oczywiste, stosownych - stosownie wysokich - cen.
Piękno nietrwałych, w pełni kłamliwych przyrzeczeń, piękna zawiłość obłudy, wykorzystanie każdej, najmniejszej rysy słabości. Piękna, krążąca wokoło aura.
Stalowe narządy zamka ogarnął posłuszny skręt. Drzwi otworzyły się - spojrzenie napotkało spojrzenie, poznając wreszcie osobę, skrywaną wcześniej w atramentowej ścieżce przechodzącego po kartce pisma. Krótka wymiana listów, formalność za formalnością.
Budząca się intuicja, która jak zwierzę, rozwiera w umyśle czujne, utkane abstrakcją ślepia, napina mięśnie spostrzeżeń, kieruje myśli na jeden, jeszcze zbyt mętny tor.
Boi się patrzeć na kobietę zbyt długo - w tej chwili - gdy jeszcze wiedzie ją, między pomieszczeniami, prosto do swojej pracowni - byłoby to wysoce nieadekwatne, rozniecające pierwotne iskry podejrzeń.
Jej słowa, zdołały zasiać w nim wstępny, oczekujący niepokój - jeszcze nie wydał pędów, jeszcze nie, jeszcze czekał. Plotek, poruszających temat jego osoby, mogło być przecież wiele; nie mógł przechodzić łatwo w stan paranoi, zbyt łatwo, z towarzyszącym, ciężkim i nieprzyjemnym wnioskiem, że wszystko, co zdołał stworzyć przez ostatnią dekadę, jest identycznie stabilne jak domek stworzony z kart. Bzdury. Jest dziennikarką?, pomyślał jeszcze przez chwilę.
- W tym miejscu - głos przemknął bez wyraźnego entuzjazmu, zupełnie, jakby był skryty za mętnym szkłem nękających umysł mężczyzny rozważań. Jej słowa, podobnie jak sama prezencja, nie potrafiły okazać mu ukojenia. Coś przeszkadzało. Zgrzytało.
Dlatego, w kilku następnych krokach przełamał dzielący dystans. Odległość, pomiędzy ich postaciami, była nadal właściwa, choć niewątpliwie skrócona, plasując się gdzieś w przejawach konspiracyjnych podrygów. Chęć wiedzy wspięła się na hierarchię spotkania, zajmując samotnie szczyt.
- Jak rozumiem - tembr głosu był przetykany aurą, której nie umiał i nie chciał sobie odmówić, próbując, za wszelką cenę wydobyć kierujące niecodzienną klientką motywy; dążąc, by wydrzeć z niej jakąkolwiek reakcję - powodem była ciekawość? - Kąciki ust wspięły się w delikatnym uśmiechu. Dosyć kosztowna metoda na sprostowanie opinii.
Odzwierciedlanie na płótnie osób, włączanych w wyniosły krąg elit, wymagało, co oczywiste, stosownych - stosownie wysokich - cen.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:53
Pomieszczenie było surowe, nieomal puste, skupiające oś swojej egzystencji na stojącej w samym centrum sztaludze, gdzie pomiędzy drewnianymi ramami umieszczono białe, nieskażone pędzlem płótno. Obok sztalugi niewielki stolik, na nim paleta i naczynia z farbami, wyblakłe kolory zaschnięte na nierównej fakturze drewna; wszystko, czego można by oczekiwać od portrecisty, a jednak – niewystarczająco. Mirjam czuła, jak w jej codzienność wkrada się jakaś drzazga, cichy zgrzyt, cierń raniący miękką, wrażliwą skórę dłoni, zadra, którą przeoczyła i która teraz, drobna i niewidoczna dla oka, wbijała się boleśnie w ciało, rodząc dyskomfort, niepewność, frustrację. Małodusznie sądziła, że będzie dzierżyć prym nad nieszczęsnym malarzem, on jawił jej się tymczasem jako znużony, niepewny, być może nawet zniechęcony, osobliwie odmienny od mężczyzn, z którymi zwykła rozmawiać, w obecności których przejawiała filuterną skłonność do łamania serc i pozostawiania po sobie wymownych, efektownych puent – jedno i drugie kolekcjonowała z równym zapałem.
Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, posłusznie usiadła na wskazanym miejscu, zakładając jedną nogę na drugą, pozwalając by skrawek sukni odgiął się lekko, ukazując smukłe, gołe kostki, wzrok unosząc jednocześnie bezpośrednio na pobladłą twarz Einara, godząc w nią spojrzeniem pytającym, słodkim, zamglonym. Spojrzeniem, któremu towarzyszył zuchwały, powabny uśmiech drobnych, karmazynowych warg.
– Oczekiwał pan czegoś więcej? – odparła, pozwalając by kąciki jej ust drgnęły w łagodnym zwiastunie kpiny. – Cóż, ciężko ślepo wierzyć we wszystkie przylepione do czoła etykietki, są one zadowalające być może dla tych, którzy nie lubią myśleć, lecz sprowadzają się zazwyczaj do plotek zbyt mdłych i lekkostrawnych, by można się było nimi nasycić. – ucichła na chwilę, milcząc w przejawie teatralnego zamyślenia. – Będę z panem szczera – niezbyt pochlebnie o panu mówią. Popełnić można oczywiście gorsze... przewinienia, zdaje się jednak, że do tych ludzie się już przyzwyczaili. Koniec końców nie sposób zaplanować własnych myśli. – ostry, przenikliwy puginał błękitnych tęczówek zawiesiła bezpośrednio na postaci malarza, wprawdzie zachowując wciąż uprzejme decorum swego zachowania, lecz jednocześnie, spod nieznacznie uniesionych brwi, życzliwego uśmiechu i palców ostrożnie wygrywających niesłyszalną melodię na materiale sukni, rzucała mu wyzwanie.
Jakąś niewielką, skrytą dotąd cząstką siebie musiała wiedzieć, że istniał pomiędzy nimi pierwiastek odgórnie narzuconego porozumienia, odmienność przejawiana na różne sposoby, pod rozmaitymi kamuflażami normalności – czy to przed ludźmi, czy jedynie w swojej głowie, mimo to odnajdywała w sobie wahanie przed gwałtownym zerwaniem plastra, tak dogodnie zasłaniającego rozjątrzoną ranę. Wciąż nie miała pewności, nie zamierzała natomiast tak łatwo i bezmyślnie oddawać swojego atutu, który, jak sądziła, wciąż zapewniał jej przewagę nad mężczyzną.
– Zaczynamy? – odrzekła nareszcie, prostując się i rezolutnie zadzierając brodę do góry, by z butnym poczuciem wyższości po raz kolejny skierować lazur uważnego spojrzenia bezpośrednio ku swemu rozmówcy.
Rozejrzawszy się po pomieszczeniu, posłusznie usiadła na wskazanym miejscu, zakładając jedną nogę na drugą, pozwalając by skrawek sukni odgiął się lekko, ukazując smukłe, gołe kostki, wzrok unosząc jednocześnie bezpośrednio na pobladłą twarz Einara, godząc w nią spojrzeniem pytającym, słodkim, zamglonym. Spojrzeniem, któremu towarzyszył zuchwały, powabny uśmiech drobnych, karmazynowych warg.
– Oczekiwał pan czegoś więcej? – odparła, pozwalając by kąciki jej ust drgnęły w łagodnym zwiastunie kpiny. – Cóż, ciężko ślepo wierzyć we wszystkie przylepione do czoła etykietki, są one zadowalające być może dla tych, którzy nie lubią myśleć, lecz sprowadzają się zazwyczaj do plotek zbyt mdłych i lekkostrawnych, by można się było nimi nasycić. – ucichła na chwilę, milcząc w przejawie teatralnego zamyślenia. – Będę z panem szczera – niezbyt pochlebnie o panu mówią. Popełnić można oczywiście gorsze... przewinienia, zdaje się jednak, że do tych ludzie się już przyzwyczaili. Koniec końców nie sposób zaplanować własnych myśli. – ostry, przenikliwy puginał błękitnych tęczówek zawiesiła bezpośrednio na postaci malarza, wprawdzie zachowując wciąż uprzejme decorum swego zachowania, lecz jednocześnie, spod nieznacznie uniesionych brwi, życzliwego uśmiechu i palców ostrożnie wygrywających niesłyszalną melodię na materiale sukni, rzucała mu wyzwanie.
Jakąś niewielką, skrytą dotąd cząstką siebie musiała wiedzieć, że istniał pomiędzy nimi pierwiastek odgórnie narzuconego porozumienia, odmienność przejawiana na różne sposoby, pod rozmaitymi kamuflażami normalności – czy to przed ludźmi, czy jedynie w swojej głowie, mimo to odnajdywała w sobie wahanie przed gwałtownym zerwaniem plastra, tak dogodnie zasłaniającego rozjątrzoną ranę. Wciąż nie miała pewności, nie zamierzała natomiast tak łatwo i bezmyślnie oddawać swojego atutu, który, jak sądziła, wciąż zapewniał jej przewagę nad mężczyzną.
– Zaczynamy? – odrzekła nareszcie, prostując się i rezolutnie zadzierając brodę do góry, by z butnym poczuciem wyższości po raz kolejny skierować lazur uważnego spojrzenia bezpośrednio ku swemu rozmówcy.
Einar Halvorsen
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:53
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Tak:
oczekiwał więcej
o wiele więcej, niż mógł wykrzesać z reakcji, z tlącej się, poszarzałej drwiny, która, niczym gałązka drobnej, ledwie widocznej rysy, rozniosła się po strukturze zalążków malarskiej sesji. Wyuczył się wszechobecnej łatwości, towarzyszącej mu wręcz na każdym, stawianym kroku, goszczącym na ścieżce życia - zaróżowionych policzków, spojrzeń, połyskujących przesadnym, przejaskrawionym zachwytem, w pogoni za przewrotnością fatamorgany perfekcji. Mógł doskonale przewidzieć pierwiastek ich odpowiedzi łączony w cząstki zniszczenia, rozcinający kolejne taśmy rozsądku w aksonalnym skłębieniu, kryjącym się pod sklepieniem czaszki. Wszystko, zamknięte w ramach poddania się presji unikalnego i odległego od człowieczeństwa czaru, nad jakim zdecydowana większość nie miała zupełnie władzy, który, przypominając złowieszcze, toksyczne wstęgi, przenikał zdradliwą mgiełką w porcji oddechów, zalegał bielmem na taflach spoglądających oczu - i niszczył, zwodził, zniekształcał.
W obecnej chwili - przełykał gorycz przegranej.
Zbyt późno, aby zawrócić. Zbyt późno, by się wycofać.
Udawał, że nie dostrzega, na ile tylko był w stanie - pragnął pokazać jej, że jest ślepy i przekonany o jasnej, płynącej z niej serdeczności. Pierwotne cienie podejrzeń, wyłaniały się, jeszcze nie przybierając formy; było stanowczo zbyt wcześnie, aby wyciągać wnioski, aby z rozmytych granic wytyczonych spostrzeżeń wyłonić wyraźne linie bezwzględnej prawdy. Zbyt późno, aby zawrócić - zbyt wcześnie, by się dowiedzieć. Stłamszona, nijaka chwila, mdły amalgamat niewiedzy, kruche, poddane przeobrażeniom nic.
- Muszę, zdaje się, zadbać o dobre imię - lekka półżartobliwość pomknęła w dalszej, gnieżdżącej się wypowiedzi. Cudaczny sposób na pozyskanie plotek, na prowadzenie, jak przyznawała, weryfikacji, naniesienia ich szmerów na scenę rzeczywistości. Domyślał się, co skrywało się za pozorną enigmą słów; obrazy mogły zachwycać, a życie prywatne najczęściej wprawiało w zawód. Pierwsze - rozstanie się z patronatem Hallströma, z którym, jak wszyscy wierzyli, łączyła go bliska przyjaźń, zerwana niespodziewanie podobnie jak wszelki kontakt. Drugie, najbardziej podłe - wodzenie za nos poczciwego Westberga. W szeregu ostatnich miesięcy był znacznie bardziej ostrożny. (Nie mógł, jednak, być całkowicie pewny, że właśnie taki charakter wypomnianych pogłosek był uwzględniony w przekazie).
Zgodził się. Zaczynali. Jak zawsze, bez kalekiej zadumy mógł z intuicją określić, który układ okaże się w danym przypadku najlepszy. Wskazał. Poinstruował.
Miała siąść bokiem, z głową zwróconą w stronę swego odbiorcy
(z niewymuszoną impresją, z dozą naturalności).
Zupełnie, jakby łaskawie, podarowała mu chwilę.
Chwilę swego spojrzenia. Chwilę swojej uwagi.
Chwilę, po której zniknie.
Wzrok spłynął po jej sylwetce - w jej urodzie wydawało się tkwić coś więcej - piękno, naostrzone jak sztylet, wbijane klinem w świadomość.
Pierwsze zetknięcie z płótnem wydało nieznaczny szmer. Odchylił się - znowu spojrzał, celowo, dłużej, wnikliwie, ze skupieniem być może przejawiającym więcej niż artystyczna konieczność.
- Pozowała już pani? - kolejne z posłanych pytań; niepozorna zachęta, mająca, stopniowo, rozkołysać jej pewność - wyższość, którą już silnie emanowała w każdej kropli sekundy. Uznał, przed samym sobą, że musiano w przeszłości składać jej propozycje, które rozpatrywała albo zbywała śmiechem czy pustą treścią wymówek.
Mógł dla niej być jednym z wielu.
oczekiwał więcej
o wiele więcej, niż mógł wykrzesać z reakcji, z tlącej się, poszarzałej drwiny, która, niczym gałązka drobnej, ledwie widocznej rysy, rozniosła się po strukturze zalążków malarskiej sesji. Wyuczył się wszechobecnej łatwości, towarzyszącej mu wręcz na każdym, stawianym kroku, goszczącym na ścieżce życia - zaróżowionych policzków, spojrzeń, połyskujących przesadnym, przejaskrawionym zachwytem, w pogoni za przewrotnością fatamorgany perfekcji. Mógł doskonale przewidzieć pierwiastek ich odpowiedzi łączony w cząstki zniszczenia, rozcinający kolejne taśmy rozsądku w aksonalnym skłębieniu, kryjącym się pod sklepieniem czaszki. Wszystko, zamknięte w ramach poddania się presji unikalnego i odległego od człowieczeństwa czaru, nad jakim zdecydowana większość nie miała zupełnie władzy, który, przypominając złowieszcze, toksyczne wstęgi, przenikał zdradliwą mgiełką w porcji oddechów, zalegał bielmem na taflach spoglądających oczu - i niszczył, zwodził, zniekształcał.
W obecnej chwili - przełykał gorycz przegranej.
Zbyt późno, aby zawrócić. Zbyt późno, by się wycofać.
Udawał, że nie dostrzega, na ile tylko był w stanie - pragnął pokazać jej, że jest ślepy i przekonany o jasnej, płynącej z niej serdeczności. Pierwotne cienie podejrzeń, wyłaniały się, jeszcze nie przybierając formy; było stanowczo zbyt wcześnie, aby wyciągać wnioski, aby z rozmytych granic wytyczonych spostrzeżeń wyłonić wyraźne linie bezwzględnej prawdy. Zbyt późno, aby zawrócić - zbyt wcześnie, by się dowiedzieć. Stłamszona, nijaka chwila, mdły amalgamat niewiedzy, kruche, poddane przeobrażeniom nic.
- Muszę, zdaje się, zadbać o dobre imię - lekka półżartobliwość pomknęła w dalszej, gnieżdżącej się wypowiedzi. Cudaczny sposób na pozyskanie plotek, na prowadzenie, jak przyznawała, weryfikacji, naniesienia ich szmerów na scenę rzeczywistości. Domyślał się, co skrywało się za pozorną enigmą słów; obrazy mogły zachwycać, a życie prywatne najczęściej wprawiało w zawód. Pierwsze - rozstanie się z patronatem Hallströma, z którym, jak wszyscy wierzyli, łączyła go bliska przyjaźń, zerwana niespodziewanie podobnie jak wszelki kontakt. Drugie, najbardziej podłe - wodzenie za nos poczciwego Westberga. W szeregu ostatnich miesięcy był znacznie bardziej ostrożny. (Nie mógł, jednak, być całkowicie pewny, że właśnie taki charakter wypomnianych pogłosek był uwzględniony w przekazie).
Zgodził się. Zaczynali. Jak zawsze, bez kalekiej zadumy mógł z intuicją określić, który układ okaże się w danym przypadku najlepszy. Wskazał. Poinstruował.
Miała siąść bokiem, z głową zwróconą w stronę swego odbiorcy
(z niewymuszoną impresją, z dozą naturalności).
Zupełnie, jakby łaskawie, podarowała mu chwilę.
Chwilę swego spojrzenia. Chwilę swojej uwagi.
Chwilę, po której zniknie.
Wzrok spłynął po jej sylwetce - w jej urodzie wydawało się tkwić coś więcej - piękno, naostrzone jak sztylet, wbijane klinem w świadomość.
Pierwsze zetknięcie z płótnem wydało nieznaczny szmer. Odchylił się - znowu spojrzał, celowo, dłużej, wnikliwie, ze skupieniem być może przejawiającym więcej niż artystyczna konieczność.
- Pozowała już pani? - kolejne z posłanych pytań; niepozorna zachęta, mająca, stopniowo, rozkołysać jej pewność - wyższość, którą już silnie emanowała w każdej kropli sekundy. Uznał, przed samym sobą, że musiano w przeszłości składać jej propozycje, które rozpatrywała albo zbywała śmiechem czy pustą treścią wymówek.
Mógł dla niej być jednym z wielu.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:54
Wyższość, jaką nad nim odczuwała, przybrała osobliwą naturę – suchą, pokorną, nieupstrzoną egzaltowanymi obietnicami bądź oczami połyskującymi jasno w niemym, obcym sercu wyrazie zachwytu. Była przyzwyczajona – do pochwały, do triumfu, do uwielbienia. Wiedziała, że wiodła prym nad mężczyznami, będącymi w jej oczach istotami prześmiewczo naiwnymi, o słabej woli i żałosnym, godnym politowania charakterze, który uginał się pod siłą czaru jej obecności jak plastelina pod lekkim naciskiem dłoni. Kazuistyczny aspekt jej osobowości pozwalał na przeprowadzenie brutalnej wiwisekcji tych, którzy stawali przed nią przepełnieni dumą i buńczuczną zuchwałością i którzy już przy pierwszym muśnięciu smukłą, alabastrową dłonią, pierwszym, skromnym pocałunku posłanym w eter dzielącej ich przestrzeni, pierwszym uśmiechu wydzierającym się spod drobnych, karmazynowych warg miękli i pokornieli, zginając grzbiet pod naporem ślepego ferworu jej towarzystwa. Przynosiło jej to satysfakcję, lecz jednocześnie przynosiło również frustrację, nudę, nienasycenie – Mirjam gotowa była pogrywać z nimi tak, jak pogrywa się z aktorami na scenie, tymczasem ledwo unoszono kurtynę, a oni już upadali na kolana, niezdolni do dokończenia skomponowanej dla nich sztuki. Tak, jak kobiety w tym aspekcie wzbudzały w niej jednak ciekawość, tak niepokojące, zgrzytające pod zębami wyjątki pokroju osobliwego malarza, rozniecały w jej piersi jedynie gniewne niezadowolenie – skazana na zachwyt, pragnęła sukcesu w każdym akcie życia, zarówno na dnie, jak i na szczytach.
– Grunt to zachować pozory. – odparła ze słabym, kąśliwym uśmiechem, który zakołysał się chwilowo na jej bladym licu. Pozwalała sobie na subtelną żartobliwość nawet względem własnych uczuć, miała zresztą swoistą łatwość w butelkowaniu swych domniemań i emocji, które winny były przedrzeć się w rysach jej twarzy, krótkim grymasie ust, niezadowolonym błysku przenikliwego spojrzenia, a których nie sposób było dostrzec tak długo, jak długo ona znajdowała w sobie siłę, by im nie folgować. – Zdaje się jednak, że mimo to nie ma pan problemu ze zleceniami. – odparła, kierując błękit oziębłego puginału bezpośrednio ku swemu rozmówcy, zuchwałym, triumfalnym ruchem głowy dając mu do zrozumienia, że skromne domysły, z którymi przekroczyła próg, poczynają przeobrażać się w brzuchate, puszyste larwy silnych, umocnionych dowodami podejrzeń. – Powątpiewam, by ledwie naiwna, dziecięca ciekawość przysparzała podobnej rozpoznawalności. Ludzie lubią skandale, lecz jedynie tak długo, jak długo mogą obserwować je z bezpiecznej odległości. Więc? Jaki jest pana sekret? – wystarczająco wnikliwie przyglądała się poczynaniom norweskiej socjety by wiedzieć, że pod okrywą pozorów była ona ledwie bezmyślną masą, niby ogromna, włochata ćma, podążającą ślepo za tym, co w danej chwili świeciło jej w oczy najdotkliwiej.
W obliczu poleceń Einara, Mirjam ustawiła się tak, jak ją poinstruował – usiadła bokiem, z głową zwróconą subtelnie w jego kierunku, dłonią niezobowiązującą opartą na własnym udzie i brodą wciąż rezolutnie zadartą nieznacznie ku górze, co nadawało jej rysom tym wyraźniejszej smukłości oraz chłodnego, pełnego powagi wyprofilowania.
– Zdarzało mi się. – odparła na koniec powściągliwie, utrzymując przyjętą wcześniej pozycję i jedynie ruchem ciemnych, błyskotliwych źrenic podążając za wizerunkiem malarza. Zdążyła poznać w życiu wielu poetów, artystów, filozofów i bohaterów, wszystkie te tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone dusze, którym dyrygowała bez najmniejszej skruchy czy też zaległego w sercu zawahania – znała całą tę maskaradę, wszak to właśnie w jej towarzystwie bawiła się w młodości najwyborniej.
– Grunt to zachować pozory. – odparła ze słabym, kąśliwym uśmiechem, który zakołysał się chwilowo na jej bladym licu. Pozwalała sobie na subtelną żartobliwość nawet względem własnych uczuć, miała zresztą swoistą łatwość w butelkowaniu swych domniemań i emocji, które winny były przedrzeć się w rysach jej twarzy, krótkim grymasie ust, niezadowolonym błysku przenikliwego spojrzenia, a których nie sposób było dostrzec tak długo, jak długo ona znajdowała w sobie siłę, by im nie folgować. – Zdaje się jednak, że mimo to nie ma pan problemu ze zleceniami. – odparła, kierując błękit oziębłego puginału bezpośrednio ku swemu rozmówcy, zuchwałym, triumfalnym ruchem głowy dając mu do zrozumienia, że skromne domysły, z którymi przekroczyła próg, poczynają przeobrażać się w brzuchate, puszyste larwy silnych, umocnionych dowodami podejrzeń. – Powątpiewam, by ledwie naiwna, dziecięca ciekawość przysparzała podobnej rozpoznawalności. Ludzie lubią skandale, lecz jedynie tak długo, jak długo mogą obserwować je z bezpiecznej odległości. Więc? Jaki jest pana sekret? – wystarczająco wnikliwie przyglądała się poczynaniom norweskiej socjety by wiedzieć, że pod okrywą pozorów była ona ledwie bezmyślną masą, niby ogromna, włochata ćma, podążającą ślepo za tym, co w danej chwili świeciło jej w oczy najdotkliwiej.
W obliczu poleceń Einara, Mirjam ustawiła się tak, jak ją poinstruował – usiadła bokiem, z głową zwróconą subtelnie w jego kierunku, dłonią niezobowiązującą opartą na własnym udzie i brodą wciąż rezolutnie zadartą nieznacznie ku górze, co nadawało jej rysom tym wyraźniejszej smukłości oraz chłodnego, pełnego powagi wyprofilowania.
– Zdarzało mi się. – odparła na koniec powściągliwie, utrzymując przyjętą wcześniej pozycję i jedynie ruchem ciemnych, błyskotliwych źrenic podążając za wizerunkiem malarza. Zdążyła poznać w życiu wielu poetów, artystów, filozofów i bohaterów, wszystkie te tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone dusze, którym dyrygowała bez najmniejszej skruchy czy też zaległego w sercu zawahania – znała całą tę maskaradę, wszak to właśnie w jej towarzystwie bawiła się w młodości najwyborniej.
Einar Halvorsen
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:54
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wybaczyć. Słowo – sterta żyletek przepchana tunelem gardła. Zapomnieć bez zapomnienia. Obracał w głowie – wybaczyć, zlepek liter o rozłożystych skrzydłach wydźwięku, na których pięło się, szybowało w swoim szlachetnym bezmiarze, w swym litościwym żywiole. W jego przypadku łatwo, zbyt łatwo, niczym leniwe, płynne skinięcie nadgarstkiem. Już. Każdy występek mógł zamaskować uśmiechem, każdy, zdradliwy ton wzrokiem, który lądował z ciężkością nieposkromionej aury. Odkąd sięgał pamięcią, o wiele więcej wydarzeń, jeszcze chłopięcych błędów, upadków wynikających z nieupierzenia, było związanych ze znacznie lżejszym odbiorem. Później, kiedy mógł zdecydować, wybrał karierę artysty – i znów, dodatkowo, ludzie wybaczali mu łatwiej, wręcz chcieli wybaczyć każdy, skrzeczący w przeszłości nietakt. O artystach mówiono – ekscentryk, o innych ludziach – szaleniec, choć oba te określenia kalał prostacki błąd.
Zaufał własnej teorii. Ludzie zaczęli wierzyć, że oferuje więcej niż pogmatwaną prywatność. Taniec splecionych ciał. Ręce, wkrótce sparzone, pchane do ognia niczym insekty zgubione przez własny trans. Wieczny, nieprzełamany stan kawalera. Zaufał, z całej siły, utworzonej teorii. Zaufał, że widzą duszę – w jego wszystkich obrazach, zamkniętą pociągnięciami pędzla, otuloną werniksem.
Nawet, jeśli nie widzą, kiedyś muszą ją ujrzeć. Jest tam. Będzie tam. Czeka. Oderwana część, długowieczny pierwiastek mnie.
– Mój sekret? – lekkie zdziwienie jak drzazga wdziera się w jego głos. – Za każdym razem jest inny, panno Järvelä – uśmiech ponownie rozkwita. Poświata zagadkowości. Schemat, bogowie brońcie, nie jest czymś, czego trzeba się wstydzić; trzeba wstydzić się, dzień w dzień, tego samego wykonywania schematów.
Wierzył – wtem okazywał się wielkim człowiekiem wiary – że każdy klient, pojawiał się, licząc na osobliwy portret. Każdy z nich, przechodzących przez próg, w rzeczywistości szukał czegoś innego – oraz znajdował, później, na ukończonym płótnie.
– Ile ludzi, tyle spojrzeń. – Kącik ust drgnął figlarnie; powrócił do swojej pracy. Nie znosił być bezpośredni, brzydził się obskurnością podobnych zdań. Było jak szkielet, z którego ktoś desperacko, jak zwierzę, obgryzł najmniejsze włókno, każdą pobladłą chrząstkę. Kilka, dość krótkich interwałów ciszy, nadszarpniętej jedynie przez artystyczną czynność, główny cel ich spotkania. Ile ludzi, tyle też spojrzeń. (Co, jeśli wszyscy patrzyli się rzeczywiście tak samo? Linie papilarne tęczówek, płytkie, płytkie spojrzenia, smagnięcia gęstej uwagi, nad którą nie panowali, nad którą też nie panował on).
– Myślę, że mogła się pani szczególnie o tym przekonać – dodał bez najmniejszego pośpiechu – widząc końcowe efekty – szepnął, już ledwie wyraźnie, odsuwając, aby spojrzeć na powstający portret; każde dzieło jest inne. Każdy portret jest inny. Pomyślał, przez krótką chwilę, o innych twórcach – jak oni zwykli ją widzieć? Czy była zadowolona z tego, co zdołali przedstawić?
Zaufał własnej teorii. Ludzie zaczęli wierzyć, że oferuje więcej niż pogmatwaną prywatność. Taniec splecionych ciał. Ręce, wkrótce sparzone, pchane do ognia niczym insekty zgubione przez własny trans. Wieczny, nieprzełamany stan kawalera. Zaufał, z całej siły, utworzonej teorii. Zaufał, że widzą duszę – w jego wszystkich obrazach, zamkniętą pociągnięciami pędzla, otuloną werniksem.
Nawet, jeśli nie widzą, kiedyś muszą ją ujrzeć. Jest tam. Będzie tam. Czeka. Oderwana część, długowieczny pierwiastek mnie.
– Mój sekret? – lekkie zdziwienie jak drzazga wdziera się w jego głos. – Za każdym razem jest inny, panno Järvelä – uśmiech ponownie rozkwita. Poświata zagadkowości. Schemat, bogowie brońcie, nie jest czymś, czego trzeba się wstydzić; trzeba wstydzić się, dzień w dzień, tego samego wykonywania schematów.
Wierzył – wtem okazywał się wielkim człowiekiem wiary – że każdy klient, pojawiał się, licząc na osobliwy portret. Każdy z nich, przechodzących przez próg, w rzeczywistości szukał czegoś innego – oraz znajdował, później, na ukończonym płótnie.
– Ile ludzi, tyle spojrzeń. – Kącik ust drgnął figlarnie; powrócił do swojej pracy. Nie znosił być bezpośredni, brzydził się obskurnością podobnych zdań. Było jak szkielet, z którego ktoś desperacko, jak zwierzę, obgryzł najmniejsze włókno, każdą pobladłą chrząstkę. Kilka, dość krótkich interwałów ciszy, nadszarpniętej jedynie przez artystyczną czynność, główny cel ich spotkania. Ile ludzi, tyle też spojrzeń. (Co, jeśli wszyscy patrzyli się rzeczywiście tak samo? Linie papilarne tęczówek, płytkie, płytkie spojrzenia, smagnięcia gęstej uwagi, nad którą nie panowali, nad którą też nie panował on).
– Myślę, że mogła się pani szczególnie o tym przekonać – dodał bez najmniejszego pośpiechu – widząc końcowe efekty – szepnął, już ledwie wyraźnie, odsuwając, aby spojrzeć na powstający portret; każde dzieło jest inne. Każdy portret jest inny. Pomyślał, przez krótką chwilę, o innych twórcach – jak oni zwykli ją widzieć? Czy była zadowolona z tego, co zdołali przedstawić?
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:54
Spojrzała na niego bacznie, nie mogła jednak przeniknąć wzrokiem przez enigmatyczną fasadę zielononiebieskich oczu. Einar budził w niej niepokój – dotąd zawsze potrafiła dobrać się do umysłu każdego mężczyzny, dokopać się do jego impulsów, pobudek i pragnień, tym razem malarz uginał się jednak pod jej zajadłym natarciem, odbijał wszystko jak guma, jak gdyby czar jej osobowości nie oddziaływał na niego w najmniejszym, subtelnym nawet stopniu. Czyżby był jej bardziej bliski, niż początkowo sądziła? Bardziej niż sam gotów byłby przyznać? Pragnęła dociec do prawdy, wbić w otaczającą ich atmosferę puginał słów ostrych, jak brzytwa i chłodnych, jak lód, Halvorsen nie dawał jej jednak żadnego zarzewia dla owej wścibskiej, argusowej złośliwości, odpychał jej oskarżenia, zbywał słowa otulone miękką bawełną pozorów, uchylał się, niedosięgniony przez jej umiejętności, gesty i pytania.
– Zatem jest pan człowiekiem pełnym tajemnic. – odparła, odwzajemniając słodki, serdeczny uśmiech, jednocześnie pozwalając jednak również, by jej brwi uniosły się nieznacznie ku górze, w łagodnym, acz przenikliwym wyrazie bacznego zaintrygowania, cichej, szemrzącej podskórnie irytacji. – Nie męczy to pana nigdy? Ukrywanie przed światem tych wszystkich sekretów? – zagadnęła po chwili, zatrzymując błękit spojrzenia bezpośrednio na bladym licu malarza, wciąż wykrzywionym jeszcze w spokojnym, życzliwym dowodzie uprzejmości. Nie była przyzwyczajona do niewiedzy – mężczyźni nie zwykli czegokolwiek przed nią ukrywać, ona sama, za pomocą zwinnych, kazuistycznych gier umysłowych potrafiła zazwyczaj wydobyć z człowieka wszystko, czego potrzebowała o nim wiedzieć. Była zaskakująco cierpliwa w swoim oczekiwaniu, do sedna tajemnicy potrafiła skradać się ostrożnie i z uwagą, jak dzikie zwierzę tropiące swą ofiarę – mimo to, dzisiaj odczuwała niedosyt, gniew, frustrację. Czuła, że wszelkie jej próby spełzają na niczym, słowa spływają jak krople wody po tłustych piórach wodnego ptaka.
Z determinacją trwała w obranej przez siebie pozycji, pilnując, by kącik ust drgał, uniesiony nieznacznie ku górze, obmyślając w głowie poboczne meandry swego dotychczasowego planu – jej podejrzenia względem Einara narastały, kłębiąc się w sercu jak żarłoczne wężowisko nieokiełznanych stworzeń, liniejąc powoli, przeobrażając się, ku jej wewnętrznej uciesze, z mglistych domysłów w zaostrzone włócznie rzetelnych oskarżeń, wibrujących ochoczo, żywotnie pchających się na wierzch języka, byle tylko wydostać się na zewnątrz, przeciąć powietrze ze świstem i wbić się w miękką fakturę cudzej skóry. Była pewna, że posiada nad malarzem przewagę, w jego skrytej, przymilnej uprzejmości dostrzegała źródło strachu, pokory, słabości – z brodą rezolutnie uniesioną ku górze oczekiwała na właściwy moment, aby cisnąć drewniany kołek bolesnego weredyzmu prosto w jego serce, ruchem dłoni odgarnąć nareszcie cienki woal pozorów, jaki okrywał dotąd ich dwie, lawirujące pomiędzy sobą sylwetki. W kluczowym momencie tej zajadłej ofensywy, tuż przed rogatkami ostatecznego zwycięstwa, w końcowym etapie wyścigu ku rekordowi triumfalnej wzniosłości stało się jednak jasne, że nie przewidziała tego, co właśnie miało się wydarzyć. Rysy jej twarzy, dotąd łagodne i rozluźnione, ściągnęły się nieznacznie, czoło zmarszczyło delikatnie, a jasny odmęt błękitnego spojrzenia wzburzył gwałtownie, jak morska fala gnana nieprzejednanym gniewem huraganu.
– Co to jest? – surowy chłód jej głosu przeciął stężałą atmosferę pomieszczenia, gdy Mirjam pochyliła nieznacznie głowę, spoglądając w karykaturalne odbicie zwróconego ku niej portretu.
– Zatem jest pan człowiekiem pełnym tajemnic. – odparła, odwzajemniając słodki, serdeczny uśmiech, jednocześnie pozwalając jednak również, by jej brwi uniosły się nieznacznie ku górze, w łagodnym, acz przenikliwym wyrazie bacznego zaintrygowania, cichej, szemrzącej podskórnie irytacji. – Nie męczy to pana nigdy? Ukrywanie przed światem tych wszystkich sekretów? – zagadnęła po chwili, zatrzymując błękit spojrzenia bezpośrednio na bladym licu malarza, wciąż wykrzywionym jeszcze w spokojnym, życzliwym dowodzie uprzejmości. Nie była przyzwyczajona do niewiedzy – mężczyźni nie zwykli czegokolwiek przed nią ukrywać, ona sama, za pomocą zwinnych, kazuistycznych gier umysłowych potrafiła zazwyczaj wydobyć z człowieka wszystko, czego potrzebowała o nim wiedzieć. Była zaskakująco cierpliwa w swoim oczekiwaniu, do sedna tajemnicy potrafiła skradać się ostrożnie i z uwagą, jak dzikie zwierzę tropiące swą ofiarę – mimo to, dzisiaj odczuwała niedosyt, gniew, frustrację. Czuła, że wszelkie jej próby spełzają na niczym, słowa spływają jak krople wody po tłustych piórach wodnego ptaka.
Z determinacją trwała w obranej przez siebie pozycji, pilnując, by kącik ust drgał, uniesiony nieznacznie ku górze, obmyślając w głowie poboczne meandry swego dotychczasowego planu – jej podejrzenia względem Einara narastały, kłębiąc się w sercu jak żarłoczne wężowisko nieokiełznanych stworzeń, liniejąc powoli, przeobrażając się, ku jej wewnętrznej uciesze, z mglistych domysłów w zaostrzone włócznie rzetelnych oskarżeń, wibrujących ochoczo, żywotnie pchających się na wierzch języka, byle tylko wydostać się na zewnątrz, przeciąć powietrze ze świstem i wbić się w miękką fakturę cudzej skóry. Była pewna, że posiada nad malarzem przewagę, w jego skrytej, przymilnej uprzejmości dostrzegała źródło strachu, pokory, słabości – z brodą rezolutnie uniesioną ku górze oczekiwała na właściwy moment, aby cisnąć drewniany kołek bolesnego weredyzmu prosto w jego serce, ruchem dłoni odgarnąć nareszcie cienki woal pozorów, jaki okrywał dotąd ich dwie, lawirujące pomiędzy sobą sylwetki. W kluczowym momencie tej zajadłej ofensywy, tuż przed rogatkami ostatecznego zwycięstwa, w końcowym etapie wyścigu ku rekordowi triumfalnej wzniosłości stało się jednak jasne, że nie przewidziała tego, co właśnie miało się wydarzyć. Rysy jej twarzy, dotąd łagodne i rozluźnione, ściągnęły się nieznacznie, czoło zmarszczyło delikatnie, a jasny odmęt błękitnego spojrzenia wzburzył gwałtownie, jak morska fala gnana nieprzejednanym gniewem huraganu.
– Co to jest? – surowy chłód jej głosu przeciął stężałą atmosferę pomieszczenia, gdy Mirjam pochyliła nieznacznie głowę, spoglądając w karykaturalne odbicie zwróconego ku niej portretu.
Einar Halvorsen
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:54
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nie rozumiał.
Nie nawykł do podobnych reakcji, do spotkań, w których nauczyłby się panować nad podskórną niechęcią.
Percepcja, w rozgrywającej się chwili, w przebiegającym za przedstawieniem słów oraz gestów starciu, przypominała skostniałe zawiasy stawów, poruszające się z ospałością, z mozolnym i wymuszonym, ledwie widocznym ruchem. Możliwe, że w głębi duszy nadal był rozpuszczonym i nieposłusznym chłopcem, który w przeciągu życia poznawał jedynie ludzką, natarczywą przychylność. Przyzwyczajony do beztroskiego schematu, żył, jak w mydlanej bańce, której krucha struktura zwykła opalizować od beztroskiego poglądu, przeświadczenia o własnej przenikliwości aury. Osoby, które spotykał, odnosiły się jednostronnie, ulegając nachalnym wpływom parującego czaru, pod którego muśnięciem topniały chłody rozsądku. Nie prosił się o uwagę - to inni zwykli zabiegać o hojność jego spojrzenia, rozczulając się, od początku, jeszcze nad małym chłopcem, podsyłając łakocie i drobne, przekazywane podarki. Lata, spędzone w murach akademii, poświęcone magicznej edukacji, otworzyły mu oczy. Zrozumiał, jak drastycznie jest inny, jak radykalnie różni się od zwyczajnych galdrów; w jaki sposób, skutecznie, może wykorzystywać swój przypisany atut. Atut i jednocześnie przekleństwo, plączące się za plecami w nawracającej jak wymierzana sankcja formie ogona. Im dłużej myślał, tym silniej brzydził się sobą - nie mogąc, zarazem, rozstać się z praktykami i czarem, jakim był obdarzony. Nie chciał, by ogon odpadł - całkowicie, na dobre - nie pragnął wizji, w której jego skrzywiony, moralny kręgosłup, ulegał powściągliwemu naprostowaniu. Byłby, wówczas, zmuszony do nawrócenia; składając w ofierze to, czego nie pragnął oddać. Aury.
- Nie przesadzajmy - odparł niefrasobliwie; zupełnie wymijająco, głosem podbarwionym wesołością. - Nie ukrywam ich w tradycyjny sposób. Zresztą, sama kwestia ukrycia tutaj jest dyskusyjna.
Wystarczyło zobaczyć. Dokładniej przyjrzeć się dziełu; zechcieć je bliżej poznać.
W ruchomych, zwodniczych piaskach, w jakich miał tkwić w przeciągu najbliższych - przeszłych i przyszłych - chwil, mógł liczyć na przebłysk szczęścia. Był pochłonięty pracą; pociągnięciami, pierwotnie składającymi się na cieniutkie, nieśmiałe linie powstającego szkicu. Później, po uprzednim przygotowaniu, był w stanie sięgnąć do farb.
Postanowił ją sprawdzić.
Stworzyć ze swych domysłów.
W ostateczności: była w stanie dokonać druzgocącego odkrycia.
Sam, nie potrafił - i nie chciał - się powstrzymywać. Cofnąć. Decyzja początkowo zawisła, a następnie świsnęła niczym katowski topór. Nie umiał dostrzec - innego, możliwego sposobu na uwiecznienie twarzy.
- Coś, czego dotąd nie uwzględnili wszyscy - odpowiedź, odziana w szaty (fałszywie) sympatycznego tonu. Atrapa, marna atrapa wręczanej jej niewinności. Uśmiech wykrzywił usta, nieadekwatnie kontrastując się z wydarzeniem. Wiedział, że widzi ją dokładnie w ten sposób. Wyjątkowo. Inaczej. - A ja nie jestem wszyscy.
Antypatia rozkwitła.
Nie nawykł do podobnych reakcji, do spotkań, w których nauczyłby się panować nad podskórną niechęcią.
Percepcja, w rozgrywającej się chwili, w przebiegającym za przedstawieniem słów oraz gestów starciu, przypominała skostniałe zawiasy stawów, poruszające się z ospałością, z mozolnym i wymuszonym, ledwie widocznym ruchem. Możliwe, że w głębi duszy nadal był rozpuszczonym i nieposłusznym chłopcem, który w przeciągu życia poznawał jedynie ludzką, natarczywą przychylność. Przyzwyczajony do beztroskiego schematu, żył, jak w mydlanej bańce, której krucha struktura zwykła opalizować od beztroskiego poglądu, przeświadczenia o własnej przenikliwości aury. Osoby, które spotykał, odnosiły się jednostronnie, ulegając nachalnym wpływom parującego czaru, pod którego muśnięciem topniały chłody rozsądku. Nie prosił się o uwagę - to inni zwykli zabiegać o hojność jego spojrzenia, rozczulając się, od początku, jeszcze nad małym chłopcem, podsyłając łakocie i drobne, przekazywane podarki. Lata, spędzone w murach akademii, poświęcone magicznej edukacji, otworzyły mu oczy. Zrozumiał, jak drastycznie jest inny, jak radykalnie różni się od zwyczajnych galdrów; w jaki sposób, skutecznie, może wykorzystywać swój przypisany atut. Atut i jednocześnie przekleństwo, plączące się za plecami w nawracającej jak wymierzana sankcja formie ogona. Im dłużej myślał, tym silniej brzydził się sobą - nie mogąc, zarazem, rozstać się z praktykami i czarem, jakim był obdarzony. Nie chciał, by ogon odpadł - całkowicie, na dobre - nie pragnął wizji, w której jego skrzywiony, moralny kręgosłup, ulegał powściągliwemu naprostowaniu. Byłby, wówczas, zmuszony do nawrócenia; składając w ofierze to, czego nie pragnął oddać. Aury.
- Nie przesadzajmy - odparł niefrasobliwie; zupełnie wymijająco, głosem podbarwionym wesołością. - Nie ukrywam ich w tradycyjny sposób. Zresztą, sama kwestia ukrycia tutaj jest dyskusyjna.
Wystarczyło zobaczyć. Dokładniej przyjrzeć się dziełu; zechcieć je bliżej poznać.
W ruchomych, zwodniczych piaskach, w jakich miał tkwić w przeciągu najbliższych - przeszłych i przyszłych - chwil, mógł liczyć na przebłysk szczęścia. Był pochłonięty pracą; pociągnięciami, pierwotnie składającymi się na cieniutkie, nieśmiałe linie powstającego szkicu. Później, po uprzednim przygotowaniu, był w stanie sięgnąć do farb.
Postanowił ją sprawdzić.
Stworzyć ze swych domysłów.
W ostateczności: była w stanie dokonać druzgocącego odkrycia.
Sam, nie potrafił - i nie chciał - się powstrzymywać. Cofnąć. Decyzja początkowo zawisła, a następnie świsnęła niczym katowski topór. Nie umiał dostrzec - innego, możliwego sposobu na uwiecznienie twarzy.
- Coś, czego dotąd nie uwzględnili wszyscy - odpowiedź, odziana w szaty (fałszywie) sympatycznego tonu. Atrapa, marna atrapa wręczanej jej niewinności. Uśmiech wykrzywił usta, nieadekwatnie kontrastując się z wydarzeniem. Wiedział, że widzi ją dokładnie w ten sposób. Wyjątkowo. Inaczej. - A ja nie jestem wszyscy.
Antypatia rozkwitła.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 10.09.2000 – Pracownia – E. Halvorsen & Bezimienny: M. Järvelä Sob 9 Gru - 21:55
W chwili, w której dłonie mężczyzny objęły prostokątne płótno portretu, odwracając je w taki sposób, by zawisło naprzeciwko niej, jak lustro wymusiło zatrzymanie na sobie kotwicy wzroku, spojrzenia wydobytego spod ściągniętych brwi, spojrzenia ostrego, nieprzejednanego, lśniącego pęczniejącym w piersi gniewem, stoicką atmosferę pracowni przecięło ostrze dysonansu. Nie była przyzwyczajona do przegranej, z życia wyciągała zawsze jedynie laury, złoty nimb korony, który tkwił wetknięty ciasno, jak gdyby na stałe, na jej głowę, lśnił wśród bieli spływającej wzdłuż karku kaskady włosów. Od wczesnego dzieciństwa, poprzez kręty labirynt młodości, aż ku dorosłości, która okraszała ją wprawdzie pochwyconą w dłoń niezależnością, nigdy nie splamiła jednak sumienia żadnym przejawem dojrzałości, Mirjam wiodła prym nad ludźmi – oszustwo, którego finał uderzył ją teraz impetem niespodziewanego przewrotu, wpisało się zatem pierwszymi żyłkami rozdrażnienia w spokojną dotąd, alabastrową biel fizjonomii.
– Uważa pan to za spryt, triumfalny figiel swojej sfatygowanej inteligencji? – odparła, a jej głos zdawał się zadrżeć na miękkiej fakturze języka, wychynąć z głębi krtani tonem, który bardziej niż kąśliwa uwaga przypominał syczenie żmii. Chociaż lassem opanowania starała się utrzymać swe emocje na wodzy, przedzierające się na wierzch rozgoryczenie, bezbrzeżna afektacja względem prozaiczności podobnego oszustwa, powoli, z najdrobniejszymi szczegółami, odsłaniała jej plugawą naturę, rozsmakowując się w tej podłości, przedłużając ją w nieskończoność. Łagodne, seraficzne rysy twarzy, wygiętej dotąd w teatralnym wyrazie podziwu dla artystycznych zdolności malarza i słodkiego triumfu własnych intencji, podszytych eleganckim ściegiem po wewnętrznej stronie jej duszy, nabrały nagle niespodziewanej ostrości, wyżłobiły się, jak renesansowa arabeska, by zaraz spłynął na nią ponury cień szkaradnej oprawy, jak gdyby sama jej skóra nabrała szklanej przezroczystości, pozwalając na prześwit obmierzłego, demonicznego wnętrza.
Fizjonomia, tknięta pędzlem turpistycznego malarza, ledwie na chwilę przeobraziła się w odzwierciedlenie jego twórczości, portret wyrwany z sennych koszmarów, rozjątrzony złowrogim piętnem genetyki. Małodusznie pozwoliła na upust tego gniewu, zaraz poczuła jednak, jak w komorach serca na nowo rozlewa się podyktowane rozsądkiem opanowanie, przywracające kobiecą łagodność twarzy, gdzie jedynie we wzburzonym błękicie spojrzenia doszukiwać można by się oznak tak gwałtownie załagodzonego afektu. Musiała być ostrożna – posmakowała złości i wiedziała, że należało ją kontrolować, mimo iż ta pragnęła wyrwać jej się z ust rojem jadowitych, czarnych much.
– Pan myśli, że mnie przejrzał, nic nie jest jednak równie dobitnym dowodem na pańskie ograniczenie, co ten obraz, wyraz małostkowej podłości wobec kogoś, kto może zakończyć pana karierę choćby i tylko z kaprysu, głupiej zachcianki sumienia. – odparła tonem surowym, choć niepozbawionym szyderczej zuchwałości, ukrytej na samym brzegu karmazynowych warg, których kąciki drgnęły widocznie, w niemym zaproszeniu do tańca złowrogiej polemiki. – Pewne ograniczenie umysłu jest, jak się zdaje, cechą niezbędną dla każdego mężczyzny, a już przynajmniej dla każdego, kto podejmuje się czynów wykraczających poza płaski horyzont swego intelektu. – wstała z krzesła, zawieszając spojrzenie na twarzy malarza, tym razem jednak bez złości czy nawet kpiny, a z chłodnym spokojem, zaklętym w morskim błękicie tęczówek – w jednej chwili Einar Halvorsen wydawał się być tak obcy jej życiu, jak gdyby już konał na jej oczach. – Myli się pan, jeżeli sądzi, że publika nie usłyszy o pana bzdurnym występku. – warknęła nareszcie, bez dłoni wysuniętej na pożegnanie, przekraczając próg i znikając za drzwiami pracowni.
Mirjam i Einar z tematu
– Uważa pan to za spryt, triumfalny figiel swojej sfatygowanej inteligencji? – odparła, a jej głos zdawał się zadrżeć na miękkiej fakturze języka, wychynąć z głębi krtani tonem, który bardziej niż kąśliwa uwaga przypominał syczenie żmii. Chociaż lassem opanowania starała się utrzymać swe emocje na wodzy, przedzierające się na wierzch rozgoryczenie, bezbrzeżna afektacja względem prozaiczności podobnego oszustwa, powoli, z najdrobniejszymi szczegółami, odsłaniała jej plugawą naturę, rozsmakowując się w tej podłości, przedłużając ją w nieskończoność. Łagodne, seraficzne rysy twarzy, wygiętej dotąd w teatralnym wyrazie podziwu dla artystycznych zdolności malarza i słodkiego triumfu własnych intencji, podszytych eleganckim ściegiem po wewnętrznej stronie jej duszy, nabrały nagle niespodziewanej ostrości, wyżłobiły się, jak renesansowa arabeska, by zaraz spłynął na nią ponury cień szkaradnej oprawy, jak gdyby sama jej skóra nabrała szklanej przezroczystości, pozwalając na prześwit obmierzłego, demonicznego wnętrza.
Fizjonomia, tknięta pędzlem turpistycznego malarza, ledwie na chwilę przeobraziła się w odzwierciedlenie jego twórczości, portret wyrwany z sennych koszmarów, rozjątrzony złowrogim piętnem genetyki. Małodusznie pozwoliła na upust tego gniewu, zaraz poczuła jednak, jak w komorach serca na nowo rozlewa się podyktowane rozsądkiem opanowanie, przywracające kobiecą łagodność twarzy, gdzie jedynie we wzburzonym błękicie spojrzenia doszukiwać można by się oznak tak gwałtownie załagodzonego afektu. Musiała być ostrożna – posmakowała złości i wiedziała, że należało ją kontrolować, mimo iż ta pragnęła wyrwać jej się z ust rojem jadowitych, czarnych much.
– Pan myśli, że mnie przejrzał, nic nie jest jednak równie dobitnym dowodem na pańskie ograniczenie, co ten obraz, wyraz małostkowej podłości wobec kogoś, kto może zakończyć pana karierę choćby i tylko z kaprysu, głupiej zachcianki sumienia. – odparła tonem surowym, choć niepozbawionym szyderczej zuchwałości, ukrytej na samym brzegu karmazynowych warg, których kąciki drgnęły widocznie, w niemym zaproszeniu do tańca złowrogiej polemiki. – Pewne ograniczenie umysłu jest, jak się zdaje, cechą niezbędną dla każdego mężczyzny, a już przynajmniej dla każdego, kto podejmuje się czynów wykraczających poza płaski horyzont swego intelektu. – wstała z krzesła, zawieszając spojrzenie na twarzy malarza, tym razem jednak bez złości czy nawet kpiny, a z chłodnym spokojem, zaklętym w morskim błękicie tęczówek – w jednej chwili Einar Halvorsen wydawał się być tak obcy jej życiu, jak gdyby już konał na jej oczach. – Myli się pan, jeżeli sądzi, że publika nie usłyszy o pana bzdurnym występku. – warknęła nareszcie, bez dłoni wysuniętej na pożegnanie, przekraczając próg i znikając za drzwiami pracowni.
Mirjam i Einar z tematu