Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    An angel's lips against my mouth and the ground split open (T. Rosenkrantz & S. Vanhanen, sierpień 1996)

    2 posters
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Szczebiotliwy gwar dziewczęcych głosów wplatał się krystalicznymi tonami śmiechów w strukturę wygrywanej na starym pianinie melodii, jak gdyby był nieodłącznym, integralnym elementem utworu, przewidzianym przez kompozytora, posłusznym przemyślnym uniesieniom rozpisanych na rozłożonej pięciolinii dźwięków; jak gdyby pod czarnymi główkami nadrukowanych nut zapisano w sugestywnych nawiasach przewidziane i konieczne dla pełni wrażeń didaskalia: (szelest satyny i tiulowych warstw) (szmer haftowanego muślinu) (piosenka zanucona skowronkowym głosem) (żart wyszeptany konspiracyjnym tonem za zasłoną dłoni) (perły cichego chichotu, mruczenie kota w welurowej obróżce na czyichś kolanach, westchnienia rozbawionego zachwytu, obcasy uderzające o parkiet w zgodnym rytmie, oklaski publiczności dedykowane tańczącej parze młodych kobiet, brzęk kieliszków, musowanie szampana na języku) – słodka feeria bodźców, zachwycająco delikatnych i niewinnych przyprawiała ją o łagodny, ukontentowany uśmiech i przyjemne rozprężenie. Większość gości sproszonych na względnie skromną celebrację dwudziestych drugich urodzin uroczej Elisy z któregoś dalszego rozgałęzienia Sørensenów zdążyła poczuć się już przyjemnie swobodnie dzięki obficie wyposażonemu barkowi, wobec czego początkowo dość oficjalna impreza rozsupłała wreszcie ciasne węzły sztywnego gorsetu i w obszernym domu – małym, ślicznym pałacyku – panowało nieskoordynowane, beztroskie zamieszanie; czy też kilka rozrzuconych beztroskich zamieszań. Przez okno mniejszego saloniku z pianinem, w którym przysiadła przy zastawionym stoliku, obserwując  beztroskie zamieszanie młodych kobiet (swoich słodkich dziewcząt), dostrzegała drugie, mniej rozkoszne, beztroskie zamieszanie skupionego stadka mężczyzn rozprawiających o swoich sprawach w papierosowym dymie i z ciężkimi szklankami bursztynowego whiskey w topornych dłoniach; niefortunna niedoskonałość wieczoru wciśnięta w strzelistą ramę.
    Połówka rozkrojonej brzoskwini leżała na jej talerzu obok nożyka o misternej rączce; lepki brzoskwiniowy sok sperlony na meszku skórki, lepki brzoskwiniowy sok na jej palcach – sięgnęła po serwetkę, ale melodia wygrywana na pianinie przez jedną z dziewcząt wpadła w ustęp sfałszowanej nuty, a wokół jej nadgarstka oplotły się ciepłe palce Fanny. Starszej siostry dzisiejszej solenizantki, dziewczęco uroczej, uroczo fascynującej i zafascynowanej. Chodź.
    Nikt nie patrzył, więc poszła; z musowaniem szampana na języku i brzoskwiniowym sokiem na opuszkach, z kobiecymi palcami ciasno oplecionymi wokół nadgarstka, przez łuk przejścia do pustego holu i w górę schodów, uśmiechając się pod nosem z powściągliwością, gdyby ktoś miał przypadkiem je zauważyć, dopóki nie zniknęły za zakrętem stopni – wtedy rozciągnęła karmin warg śmielej, podnosząc ciemne spojrzenie ku słodkiej twarzy, błękitnym oczom rzucającym jej przekorny uśmiech znad ramienia.
    Fanny… – zwolniła kroku, skłaniając ją do tego samego, ale jej uścisk był nieustępliwy i ciągnął ją wciąż dalej, pomimo słabo stawianego oporu; miała wrażenie, że jej głos poniósł się po klatce schodowej nieroztropnie głośno, choć prawie szeptała, ledwo podnosząc ton ponad pogłos muzyki i odległych rozmów prowadzonych w głębi domu pod nimi.
    Tylko na chwilę – usłyszała prędką odpowiedź, tak samo wyraźnie skwapliwą, co upartą; obcasy jej butów zastukały na szczycie schodów, zanurzając się zaraz szczęśliwie w miękkim dywanie wyłożonym w korytarzu. – Też mam niedługo urodziny, wiesz… – zauważyła radosnym szczebiotem pomiędzy płytszym oddechem, skręcając parę kroków dalej w półmrok cichej sypialni, wciągając ją za sobą. Drzwi szczęknęły cicho, zamykając się za jej plecami, Sohvi tymczasem odwróciła się ku niej z pobłażliwym uśmiechem, spod którego wynurzała się nieposłuszna, zdradliwa filuteria.
    Wiem – zauważyła miękko, wpatrując się w smukłą figurę w połysku granatowej satyny na tle ciemnego prostokątu przesłoniętego wyjścia. Fanny, w pozłocie przywołanego światła, miała roziskrzone spojrzenie i rumiane plamy na policzkach; ciemne włosy skręcały się wokół jej jasnej twarzy w spiralach, które wcześniej były z pewnością precyzyjnie ułożone. Była ładna, młoda i zbyt gorliwa. – Elisa będzie cię szukać.
    Chciałabym odebrać część swojego prezentu wcześniej. Tylko chwilę. Musisz mi pomóc poprawić makijaż. Przeprać sukienkę, oblałam się winem. Albo pocieszyć; ktoś złamał mi serce.
    Kobiece dłonie wsuwające się na jej plecy, sięgające głębokiego wycięcia sukni, odsłoniętego dołka na linii kręgosłupa, między łopatki; Sohvi sięgnęła do tyłu, łapiąc jej nagie przedramiona, przełykając westchnienie, kiedy ciepły oddech otarł się o jej szyję.
    Drzwi…
    Zamknęłam.
    Szelest satyny, perły miękkich pocałunków na skórze, brzoskwiniowa słodycz na palcach, ciche westchnienie jak zbieg uciekający spomiędzy ust, nim nakryła je ładna, młoda, nierozsądnie przesadna gorliwość.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Wbrew jednoznaczności obyczajowych wierzeń, duchy przeważnie nie lubiły niczego, co przypominało im o śmierci – przywiązane jak łańcuchowe psy do swych ciemnych, grobowych krypt, zapomnianych kurhanów i pogrążonych w mroku katakumb, ujadały i kłapały zębami, zagłuszały lamentem swych rozpaczliwych skowytów elegijne słowa rozstania, pieśni o żałobie i stracie, modlitwy wymawiane przycichłym, gnębiącym tonem, z jakim ludzie zwykli wypowiadać się o umieraniu, jakby obawiali się, że jeśli wspomną o nim głośniej, również ich dusze ściągnięte zostaną do Niflheimu. Zmarłych przyciągało przede wszystkim życie, radosny komfort istnienia, zawekowany w salwach perlistego śmiechu, rozrywkowych, skowronkowych melodiach, wydobywających się spod lśniących klawiszy fortepianu, miarowych oklaskach podnoszonych w rytm tańca zakochanej pary, cichych westchnieniach młodzieńczego rozbawienia, brzęku szklanych kieliszków i szemraniu alkoholu, który unosił się drobnymi bąbelkami w górę długiej szyjki naczynia, by za chwilę wniknąć przyjemnym pulsowaniem w powierzchnię języka i zsunąć się ku gardłu; pałali szczerą, a przy tym przeraźliwie męczącą fascynacją do celebracji takich jak ta, ocierając się o jej świadomość muśnięciem swej obecności, szeptem głosów, które wplatały się w rumor rozweselonych rozmów, dojmującym szmerem, jakby na tyłach jej umysłu włączono stary, uszkodzony gramofon, którego igła natrafiła na pęknięcie w płycie, zawodząc monotonnie. Istniały jednak dźwięki, które drażniły ją bardziej, niż zgrzytliwy kołat nieumarłych, a do jednego z nich należał szczebiotliwy sopran ciotki Lisbet.
    Twoja matka nie powinna zamykać się w domu, taka ciasnota nie jest dobra dla ludzkiej duszy, nic dziwnego, że podupadła na zdrowiu… – wydobyła z siebie ciche westchnienie, przy którym jej piersi rozdęły się w objęciu ciasnego dekoltu sukienki, a czoło ściągnęło się pojedynczą rysą troskliwego przejęcia. – Zawsze miała problem z utrzymaniem naturalnego i zdrowego trybu życia, powiedz jej, moja droga, żeby następnym razem nas odwiedziła, znam znakomite zioła na podobne niedomagania, z pewnością poczułaby się lepiej. Dobrze się składa, Fanny niedługo również ma urodziny, jak ten czas prędko leci... – kobieta uśmiechnęła się przepraszająco i docisnęła róg alabastrowej chustki do zwilgotniałych oczu, mimo wzruszenia kontynuowała jednak swój monolog. – Ciągle nie mogę uwierzyć, że jest już taka dorosła… moja mała dziewczynka... moje dwie, małe dziewczynki, dopiero co pomagałam im zaplatać włosy w warkocze… – ciągnęła uparcie, lecz jej głos począł zlewać się z otaczającą go kakofonią, a Tove po raz kolejny pożałowała, że nie dołączyła do grona swych ezoterycznych przyjaciół, gdy wczorajszego popołudnia potknęła się na zboczu, mało nie spadając w dół wyszczerbionej gardzieli górskich szczytów – byłby to los niewątpliwie ciekawszy, niż spędzanie popołudnia w towarzystwie nudnego kuzynostwa, które odzierało z ważkości, powagi i prawd wszystko to, co zdołało zrodzić się choćby pojedynczą myślą w ich opustoszałych głowach.
    Chyba muszę się przewietrzyć. – przerwała nareszcie, wchodząc Lisbet w słowo i podnosząc się sztywno z krzesła – kobieta obdarzyła ją niezadowolonym, nieco skonsternowanym spojrzeniem, ostatecznie skinęła jednak głową, odwracając się przez ramię do siedzącego obok mężczyzny, który właśnie ocierał z wąsów piankę mdlącej kawy, podanej z drobnych, ozdobnych filiżankach. Przemknęła niezauważona pomiędzy gośćmi, zamiast ku podwórku, gdzie przez zamglone okno dostrzegła Eliasa, skierowała się jednak schodami na piętro – w szerokim korytarzu, którego ściany pokryte zostały barwną, kwiecistą tapetą, gwar rozmów ucichł prawie całkowicie, a dom wydawał się spokojny i osobliwie pusty, jakby od przyjęcia nie dzieliło jej ledwie jedno piętro, lecz kilka kondygnacji, spośród których każda miała swoje odmienne usposobienie i charakter. Przesuwała opuszkami dłoni wzdłuż ściany, nie szukając pozornie niczego konkretnego, lecz dostrzegając pożółkłą łunę światła wydobywającą się spod drzwi jednego z pokojów i rzucającą bladą poświatę na twarde, hebanowe deski podłogi, która nabrała w tym miejscu jaśniejszej, cynamonowej barwy; nie odczuwała wprawdzie szczególnej skruchy względem zwiedzania opuszczonych pomieszczeń bez wiedzy ich lokatorów, a z całą pewnością bez gorliwego spojrzenia Lisbet, która zwykła przytłaczać ją swoją obecnością tak mocno, jakby ktoś rzeczywiście położył jej jakiś niewidzialny ciężar na ramionach, zrzucił jarzmo na ugięty znużeniem kark. Sięgnęła dłonią ku okrągłej klamce, uchylając drzwi ostrożnie, ledwie na szerokość wąskiej szpary, zza której wydobył się szelest satyny, szept czyjegoś przyciszonego głosu i ciche westchnienie, na dźwięk którego, połączonego zaraz z obrazem dwóch kobiet splecionych w czułej bliskości na niezaścielonym łóżku, zachciało jej się śmiać, lecz nie była jeszcze pewna, czy przyczyna tej wesołości była dostatecznie jasna, aby mogła jej pofolgować.
    Czy to nie nieuprzejme? Tak perfidnie podkradać uwagę solenizantce? – odparła przeciągłym, nieco drażniącym tonem, który rozsunął jej usta w nieprzyjemnym uśmiechu, uchylając jednocześnie drzwi szerzej i wspierając się ramieniem o próg, tym razem nie ukrywając już zawady swej nieproszonej, dokuczliwej obecności. – Bogowie... – jej stłumiony, krótki śmiech zabrzmiał jak parsknięcie, w czerni spojrzenia kryła się jednak przede wszystkim złośliwa, sztubacka wesołość z rodzaju tych, które wstępują na lico człowieka przypadkowo dowiadującego się czegoś, co zapewniało mu pewną fascynującą, nowoodkrytą przewagę społeczną.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nie zwykła popełniać podobnych błędów – a przynajmniej żyła dotychczas w najświętszym przekonaniu o pozbawionej niedociągnięć, doskonale sumiennej ostrożności, w której bezpieczeństwie zamykała sekrety popełnianych przyjemności: nigdy nie pozwalała sobie na pierwszy otwarcie romantyczny gest wobec dziewcząt, pozwalając im nieść złudny pozór odpowiedzialności za to, co wydarzało się między nimi na osobności, w listach była rozmyślnie niebezpośrednia, szyfrując wszelkie zdrożne zamiary sugestią przezornych eufemizmów z postscriptum pisanym niewidzialnym tuszem, a nawet mimo to zawsze przy okazji wizyty w pokoju kochanki upewniała się udanym mimochodem, gdzie przechowywano pisane jej dłonią wiadomości: pod materacem łóżka (jeśli chcesz śnić o mnie, szepnij moje imię; te głupoty nie są ci potrzebne, spalmy je – zbyt lekkomyślna), za ramą obrazu malowanego ręką pozbawioną wyczucia estetycznego (zamówię ci nowy u mojego przyjaciela, z dyskretną kieszonką w ramie – zbyt bezgustowna), w szufladzie zdobnego sekretarzyka z ciemnego drewna (swoją prywatność, moja droga, warto trzymać pod kluczem – obiecująca, ale narzeczona); kiedy przeczuwała powrót rozsądku, starała się wystąpić pod jego sztandarem pierwsza, stanowczo egzekwując pozbycie się niewygodnej korespondencji – kiedy zaskakiwano ją rozsądkiem nieoczekiwanie, musiała o to prosić, z odruchowym gorzkim podrażnieniem i urazą, że ją uprzedzano (lata nieudanych miłości nauczyły ją, że nie należało traktować ich długoterminowo i definitywnie, końca wyczekiwała więc zawczasu z nim pogodzona i zdecydowana być przynajmniej katem szarpiącym za manetkę finału). Starała się zawsze oznaczać spotkania, decydować o miejscu i czasie, pilnując skrupulatnie okoliczności, odkąd przymuszał ją do tego powróz własnej obrączki – i starała się, by zamek drzwi szczękał satysfakcjonująco pod jej dłonią, zanim sięgała nią ku przyjaciółce z czułością, która nie miała prawa wydostać się poza konfidencję spotkania.
    Nie popełniała błędów, a jednak drzwi rozchyliły się niespodziewanie, wpuszczając do wnętrza sypialni ciemne spojrzenie młodej Rosenkrantz, jej chłodny głos o niskim zabarwieniu, któremu przysłuchiwała się w towarzystwie z dyskretnym zaintrygowaniem, ilekroć odzywał się między szczebiotem pozostałych ust; młodej Rosenkrantz, która ciekawiła ją wprawdzie, ale zdawała się w jakiś sposób poza zasięgiem – w jakiś sposób kłopotliwa i niebezpieczna, by próbować uczynić tej ciekawości zadość. Jakby przeczuwała przedwcześnie tragikomedię tego incydentu zapisanego im w przeznaczeniu tuszem jej wadliwej ostrożności, ilekroć napotykała wzrokiem zastanawiającą ciemność jej źrenic, pozwalając sobie na typowy sobie swobodny żart balansujący na granicy stosowności i życzliwą uprzejmość, ale nigdy nic więcej, nigdy nic ponad to. Teraz, odsuwając usta od miękkiej skóry u nasady jasnej szyi, podnosząc głowę tknięta grotem lapidarnego popłochu na dźwięk jej głosu, żałowała tej powściągliwości, bo kiedy odnalazła jej bladą fizjonomię zastygłą w progu drzwi, z frustracją uświadamiała sobie, że nie wie o niej zupełnie nic. Czuła jak Fanny truchleje tuż przy niej, sztywnieje nagle w pierwszym przestrachu, zanim nie poderwała się z łóżka, z rozpalonymi policzkami, zmierzwionymi puklami, wiśniową czerwienią zebraną na wargach i spływającą smugą po alabastrze szyi.
    Tove.… Tove, to nie tak – odezwała się z nerwową desperacją, niespokojnie wygładzając sukienkę opadającą pospiesznie na jasną biel jej ud; głos drżał jej wyraźnie, drżały jej też spąsowiałe wargi, kiedy próbowała rozpaczliwie znaleźć słowa usprawiedliwienia, nie umiejąc nawet skrzyżować z nią spojrzenia. – Widzisz, to głupia sytuacja... Pani Vanhanen i ja... poprosiłam, żeby– to nie tak, posłuchaj – motała się nieporadnie, przestraszona coraz silniej, w głos wkradała jej się jutrzenka niespokojnej płaczliwości, kiedy rzucała Sohvi spojrzenie przez ramię, z którego zsunął się wąski pasek ramiączka. – To nie tak, Tove, proszę, nie mów–
    Fanny – karcąca surowość tak daleka od szeptów łaskoczących chwilę wcześniej ciepłą skórę; chłód, przez który przebijał niemrawy jeszcze, powściągany gniew, choć zauważalny w linii zaciśniętych przez chwilę ust, kiedy podnosiła się z łóżka zaraz za nią, niespiesznie, z wymuszanym na sobie opanowaniem. Przestraszone to nie tak wpijało się w jej nerwy równie drażniąco, co świadomość utraconej kontroli; świadomość własnego błędu, popełnionego w chwili, w której zdecydowała się zaufać młodej, głupiej, zbyt gorliwej Fanny. Rozbawione parsknięcie Tove irytowało ją mniej niż nerwowe jazgotanie przestraszonego głosu, który znów próbował powtarzać swoje idiotyczne tłumaczenia jak zacięta płyta.
    Uspokój się, Fanny – zaszorowała znów zimno, wsuwając pobliźniony palec pod patkę ramiączka, by nasunąć je na jej drżące ramię, nim nie odnalazła spojrzeniem Tove, wspartą nonszalancko o ramę drzwi, spoglądającą z zuchwałością ku wnętrzu rozchylonej tajemnicy; zdawała sobie sprawę, że nie była wcale na nią zła – była rozczarowana stojącym obok dziewczęciem i rozczarowana sobą, była z pewnością zdenerwowana, ale nie zła na Rosenkrantz. Być może parsknęłaby nawet razem z nią śmiechem, gdyby tylko nie rozstrajająca myśl, że nie zna jej właściwie wcale i że to był kolejny, zaskakujący, błąd. – Idź, doprowadź się do porządku. Słyszysz? – zerknęła jeszcze raz na zaczerwienioną twarz, dostrzegając teraz lśniącą ścieżkę łez na piegowatym rumieńcu. Przez myśl przemknęło jej przykre wrażenie, że słodka uroda Fanny przemijała dla niej bezpowrotnie, przegnita tym głupim, zawstydzonym, płaczliwym przestrachem. – Przestań płakać, na miłość Frigg; idź – powtórzyła, nie krzesząc z siebie więcej cierpliwości; pochwyciła spojrzenie Tove w swoje, uważne i spochmurniałe, nim nie dodała: – Chciałabym porozmawiać z panną Rosenkrantz sama.
    Fanny ruszyła się w końcu z miejsca, chcąc wyraźnie przecisnąć się obok Tove jak najszybciej; Sohvi podniosła tymczasem dłoń do rozluźnionego upięcia włosów, by wysunąć trzymające je spinki, zbierając je niespiesznie w palcach, wypuszczając czarną kaskadę na ramiona.
    Chyba że się obawiasz? – pytanie brzmiało zachęcającym zaproszeniem i kąśliwą prowokacją jednocześnie; kąciki jej rozkrwawionych przetartą szminką ust drgnęły w cieniu nieprzyjemnego uśmiechu. – To nic zaraźliwego, niestety, wbrew temu, co mówią.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Widok popłochu, który rozrysował się pośpiesznym szkicem na smukłym, alabastrowym licu Fanny, sprawił jej osobliwą przyjemność, wkradając się pod skórę mrowieniem złośliwej satysfakcji, triumfu, jaki rozpaliło w niej to odkrycie, wypatroszenie barwnego cukierka plotek, by pod jego kolorowym, szeleszczącym papierkiem znaleźć landrynkę słodszą niż nazwa, w jaką go opakowano – przyglądała się, jak z kobiecych policzków odpływa zdrowy, spąsowiały koloryt, jak jej broda drży lekko, a drobny, kształtny nos marszczy się, zanim powieki zdołałby wstrzymać gromadzące się pod szkłem spojrzenia łzy, pełne zawstydzenia i skruchy. Piękna, uroczona Fanny o lśniących, jedwabistych włosach, perlistym uśmiechu i głosie wdzięcznym jak u skowronka przypominała jej teraz łanię pochwyconą w światło reflektorów, zwierzę ogłupiałe niebezpieczeństwem, spoglądające w oczy zagrożenia wzrokiem pustym i naiwnym, pozbawione instynktów, które pozwoliłyby mu przetrwać, niespodziewanie obdarte ze swej elegancji i powabu, ginące przez własną inercję i lekkomyślność – gdyby nie zazdrość, kiełkującą na żyznej glebie jej serca, być może doznałaby ukłucia żalu, tymczasem w najmniejszym stopniu nie współczuła jej upokorzeniu; w krótkim, nieprzyjemnym śmiechu kryła się tylko drwina i szydercze politowanie, którego nie potrafiła dłużej się wstydzić, bo nerwowa desperacja w głosie kuzynki podsyciła jedynie jej zgorzkniałą cyniczność. Z rozdrażnioną egzaltacją pomyślała, że nie było na świecie niedorzeczniejszej idiotki, naciągającej na ramię cienki pasek obluzowanej bielizny i karmiącej się rozmokłą owsianką własnych kłamstw, jakby był to nektar; mało nie roześmiała się ponownie na myśl o ciotce Lisabet, kondygnację niżej rozpływającą się nad zaletami swych wydoroślałych córek, wciąż równie słodkich i niewinnych, co gdy były jeszcze dziećmi.
    Dopiero surowy, karcący ton Vanhanen (pani Vanhanen, korygował jeszcze niedawno rozdrażniony głos ojca) sprawił, że czerń jej spojrzenia błysnęła wyraźnie, niespodziewanie nabierając ostrości, jakby kotwica uwagi zaczepiła się o ciemne dno źrenic i szarpnęła ich zgęstniałym mułem, mącąc mrok podwodnej toni. Zadarła lekko swą krótka, szpiczastą brodę, obserwując z uwagą, jak usta starszej kobiety zacisnęły się na chwilę w cienką, prostą linię, a na policzkach wykwitł pąs pośpiesznie stłumionego gniewu, tak szybko przyćmionego poważnym, teatralnym nieomal opanowaniem, że odniosła wrażenie, jakby prześwit zaczerwienionego wzburzenia był jedynie optycznym złudzeniem, przypadkowym cieniem zachodzącego słońca przemykającym po płótnie twarzy, niczym dzikie zwierzę, płochliwe i nieuchwytne – przez moment zdawało jej się, że powinna się wycofać, zagorzała duma nie pozwoliła jednak choćby drgnąć w obliczu chłodnego tonu, który w zakłopotanej, przerażonej Fanny wywołał rumieniec skruchy, warunkując posłuszną obawę, z jaką dziewczyna cofnęła się o krok, nieporadnie przysłaniając fragmentem spodniej sukni fragment odsłoniętego ciała, nagle zawstydzona swym obszernym dekoltem, smukłą, alabastrową szyją, gładką nagością szczupłych, nieokrytych łydek; czmychnęła w końcu pośpiesznie, a kiedy z pochyloną głową wymijała ją w progu drzwi, usłyszała jeszcze pojedyncze, żałosne pociągnięcie nosem, tłumioną wcześniej rzewliwość, której nareszcie mogła dać upust na osobności. Tove przez jakiś czas spoglądała jeszcze za nią, w końcu poruszyła jednak głową, powolnym, flegmatycznym ruchem nakierowując wzrok z powrotem na powściągliwą, nienaturalnie spokojną twarz Sohvi; jeżeli tkwił w niej jakiś odruch infantylnego zalęknienia, nie dała tego po sobie poznać, rozsuwając wąskie, niepomalowane usta w grymasie złośliwego uśmiechu.
    Och, nie. – odrzekła z nieustępliwą, kokieteryjną przesadą, wspierając się o framugę w eleganckim kontrapoście. – Nie jestem jedną z tych naiwnych sarenek, które mogłabyś uwieść ładnym uśmiechem i pustą obietnicą, miewam jeszcze przebłyski zdrowych zmysłów. Wbrew temu, co mówią. – jej uszczypliwa wesołość nabrała osobliwych barw, rozciągając się na bladej twarzy popielatym przejawem zgrozy, pojedynczym cieniem, jakby coś przeleciało ponad jej głową, niknąc w zakątku firmamentu, zanim zdołałaby unieść wzrok ku górze, wypatrując stworzenia, które odcisnęło kalkę swego kształtu na jej zatopionym słońcem licu. Była świadoma pomówień, które, choć nigdy niepowtarzane na głos w towarzystwie rodziny, wydawały się od dawna lawirować w powietrzu, zaklęte w ukradkowych spojrzeniach, zbyt mocnych uściskach dłoni, odruchowych wzdrygnięciach i tembrach głosów, cichnących zazwyczaj w jej obecności, przeobrażając się w ciężkie, uporczywe milczenie, niezręczność, którą spijała z niegrzeczną satysfakcją – wraz z dorosłością przyszło zrozumienie, a ze zrozumieniem pozorna kontrola, cięgno obłaskawienia, jakim potrafiła tłumić własne emocje, nie pozwalając im z przedzierać się przez jej fizjonomię z podobną co w dzieciństwie gwałtownością. Nigdy nie przyzwyczaiła się do cudzych głosów, wdzierających bez zaproszenia w obszar jej prywatnych myśli, wraz z upływem lat nauczyła się jednak pozornej akceptacji – chłodnego spokoju, pod którym, jak pod ciężkim, wełnianym dywanem, ukrywała echo przeszywającego krzyku, obezwładniającej, gniewnej paniki, z jaką zwykła zaciskać pięści i zgrzytać zębami, zduszała napady szaleńczej paniki, której nadawano piętno chorobliwego opętania; pokazywano sobie nawzajem jej zakrwawione knykcie, wyśmiewano rozwichrzone włosy i omijano szerokim łukiem, ilekroć kroczyła wzdłuż szkolnej sieni. Lękano się jej nieprzewidywalnej impulsywności, a ona, gdy z dziąseł dzieciństwa wyzbyła się nareszcie mlecznych fundamentów zazdrości, nauczyła się obracać ten strach na swoją korzyść.
    Jak na kobietę sentymentalną masz zadziwiająco zimną krew. – zauważyła w końcu, tym razem jej ton nie krył jednak drwiącej uszczypliwości, ani nawet krytycznie wymierzonego cynizmu – głos miała spokojny i beznamiętny, jakby sporządzała obiektywną obserwację na temat pogody, kąciki jej ust rozsunęły się tymczasem w łagodnym zadowoleniu, zaciekawionym, triumfalnym oczekiwaniu na coś więcej. Miała nad nią przewagę – nie zamierzała pozwolić, by zmyliły ją pozory opanowania i dojrzałości. – A ty? Nie obawiasz się? – czerń jej spojrzenia znów łysnęła subtelną prowokacją. – Muszę cię uprzedzić, że nie jestem najlepszą powierniczką sekretów, one przeważnie nie lubią zbyt długo siedzieć w ciemności; od tego psuje im się wzrok.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Przyjemność pocałunków zalegała jeszcze na jej świadomości dreszczem dryfującym na jej powierzchni jak ciężka, mrowiąca warstwa rzęsy wodnej, pokrywającym wciąż odsłonięte ramiona wspomnieniem zmysłowego wzburzenia, tak bezwzględnie poddanego wstrząsowi kontaktu z chłodną, surową rzeczywistością, w której na podobne rzeczy nie było miejsca. Miała nieprzyjemne wrażenie, że Tove wsunęła pomiędzy drobne, unoszące się na myślach impulsami oczekiwania i zniecierpliwienia listki kij swojej przypadkowej wścibskości, a teraz mieszała nim, czyniąc ze spokojnie sączonej rozkoszy wzburzoną kipiel, zrywając delikatne łodyżki, odsuwając bezpardonowo zielony kobierzec błogiego zapomnienia z tafli myśli, by zamącić w nich swoją ingerencją, poduszczyć z dziecinną uciechą do złości lub wstydu – czemu Sohvi nie zamierzała ulegać tak długo, jak mogłaby udawać, że nie zauważa zwycięstwa, które kobieta trzymała teraz w swojej swobodnej dłoni, czekające na zaciśnięcie się pobłażających jej jeszcze palców. Przemycała, w spojrzeniu, manierze czy tonie surowego głosu, sugestię, przeciwną faktom, że w istocie Tove nie posiada nad nią żadnej przewagi; balansując na granicy między pozorem nieporuszenia a wrażeniem naiwności. Nakazywała sobie spokój, mimo szeregu drażniących ją bodźców: płaczliwego strachu Fanny, który wreszcie zażegnała, stanowczo odsyłając ją za próg, bo zdawała się w obecnej sytuacji nie tylko denerwująco nieużyteczna, ale zwyczajnie rozczarowująca; triumfalnego uśmiechu odbijającego się w zdumiewająco ciemnym, bystrym spojrzeniu drążącemu miękką słabiznę odkrytego sekretu z bezwzględnością i opanowaniem, w której dostrzegała niepocieszający przebłysk szkodliwej – ale docenionej – inteligencji; poczucia własnego obnażenia, jak gdyby drzwi otwarte ręką kobiety były szczeliną w rozpłatanym brzuchu jej prywatności, niemożliwą do uszczelnienia bez pozostawienia wyraźnej blizny konsekwentnej słabości, mogącej w każdej chwili rozewrzeć się znów, gdyby Rosenkrantz postanowiła szarpnąć za szwy swojego milczenia. Nie mogła, nieszczęśliwie, sięgnąć w jej pamięć, wyrwać z niego chwastu kłopotliwej wiedzy – przeklinała, nie po raz pierwszy, ograniczenia narzucone jej przez złośliwość natury; podobny sposób brzmiał wprawdzie jak konieczność, ale konieczność, po którą byłaby zdolna sięgnąć bez potrzeby, skuszona jej dogodnością.  Musiała tymczasem polegać na sposobach dalece mniej czystych, dalece mniej obiecujących – w czerni źrenic, na odległych dnach, prześlizgiwał się bezgłośny cień pospiesznej kalkulacji, dyskretny, ściągający rysy złudnym opanowaniem, kiedy sylwetka Fanny zniknęła za kategoryczną, prostą linią framugi, pozostawiając Sohvi samą, naprzeciwko Tove, z rozpłatanym brzuchem prawdy między nimi.
    Uśmiechnęła się na odpowiedź młodszej kobiety, uśmiechem wciąż nieprzyjemnym, choć w jakiś sposób łagodnym – uśmiechem pozorującym niezachwiany animusz. Obserwowała krótką chwilę figurę wetkniętą w nonszalanckiej pozie w ramę drzwi, wspartą o nią elegancko i bez poruszenia, czując wobec tego mimowolne, ciche zadowolenie, choć podbite równie bezwiedną frustracją; Rosenkrantz, przystając ustępliwie w progu wobec jej zaproszenia, zaledwie przyzwalała na teatrzyk pertraktacji, nie obiecując swojego uczestnictwa. Przywodziła jej na myśl sylwetkę kota pochylonego z powściągliwym zaintrygowaniem ponad żywą jeszcze zdobyczą, wypuszczającego ją spod nacisku łapy, wywijającego cierpliwie końcówką ogona z zaciekawieniem – dalej, zabaw mnie, spróbuj uciec. Istotnie, wbrew temu, co mówili, zdawała się niewygodnie i zarazem szczęśliwie rozumna.
    Obietnicą? – spytała, wysunąwszy ostatnią spinkę znad karku, by zebrać je wszystkie na śródręczu dłoni; ciemne brwi podskoczyły w lekkim, równie kąśliwym, rozbawieniu, kiedy odsuwała się w głąb pokoju, kierując się ku toaletce przycupniętej pod przeciwną ścianą, obok zasuniętego połowicznie okna. – Przeceniasz mnie, Tove – mruknęła, przemyślnie wymawiając jej imię z miękkim akcentem, jakby opieszale; jakby zamiast wyrywać się spod kociej łapy, wsuwała się zuchwale pod jej cień. – Co ja mogłabym jej obiecywać? Jestem tylko, nieszczęśliwie, jej starszą, biedniejszą do tego, przyjaciółkąkobietą, zakołysało się u obrzeża wypowiadanych słów, kiedy wymieniała z nią pociemniałe spojrzenie, odkładając wsuwki na blat. Pochyliła się nad nim chwilę później, zaglądając w lustro, chcąc zetrzeć ślady szminki z obrzeża ust, unoszoną dłoń zatrzymała jednak ostatecznie wpół ruchu, nie dotykając ich. Jej palce wciąż pachniały brzoskwinią, nagle nieprzyjemnie lepkie. – Nie sądzę zresztą, że w ogóle chciałaby ode mnie czegokolwiek zobowiązującego, od tego ma młodych kawalerów ubiegających się o dobrą partię, nim nieszczęśliwe geny przedwcześnie wyświecą im czaszkę, a dziewczęta zorientują się, że mają im do zaoferowania, w istocie, równie niewiele lub jeszcze mniej – mówiła, chwytając w końcu wzrok Tove w lustrzanym odbiciu. – Co mogłabym jej obiecać? – Fanny zdawała się ustępować w tym pytaniu, rozmywać się, zacierać, czyniąc miejsce pilniejszemu w tej chwili pytaniu, choć nie wybrzmiałemu poza bezdźwięcznym impasem spojrzeń: co mogłabym obiecać tobie?
    Powiodła, zaraz później, zaostrzoną uwagą po różnorodnych kształtach pudełek i buteleczek rozstawionych na blacie toaletki; kremy, perfumy, dziewczęca próżność przebierana wybrednym spojrzeniem. Podniosła w końcu szklany flakonik, pozbawiony szczególnych ozdób, poza złotawym napisem na klarownej naklejce głoszącym obiecujące l'eau de rose. Prostując się, zzuła nakrętkę i podniosła buteleczkę pod nos, wyczuwając delikatny, przyjemny zapach, przekonująco nie nadmiernie mocny; uśmiech znów wpłynął przy tym na jej usta, tym razem milszy, na słowa Tove, jakże jej pochlebne. Ściągnęła nakrywkę z jednego z pojemników, by wyciągnąć z niego czysty wacik, jak gdyby wiedziała doskonale, że je tam znajdzie – namoczyła go różaną wodą, obserwując jak wilgoć wsiąka w białą chusteczkę, roztaczając słodkawą woń. Starała się powściągnąć zawahanie ekspresji, kiedy sztych bezpośredniego pytania wbił się w jej puls, powodując przebłyskowe ukłucie faktycznego, wywołanego na głos niepokoju. Jak gdyby Tove nie pytała jej wcale, ale zwyczajnie przyłapywała na tej prawdzie, którą dostrzegała, przez zmąconą kijem taflę pozorów.
    Nie wiem – odparła w końcu, taktycznie unikając konkretności: nie wiem, czy powinnam i tego zamierzam się dowiedzieć; choć zabrzmiało to przekonująco szczerze, jak gdyby faktycznie nie mogła odnaleźć w meandrach odczuć strachu, który, jak wiedziała wraz z nią, powinna odczuwać. Denko buteleczki uderzyło o drewno obok porzuconej nakrętki, ona zaś, podnosząc spojrzenie na Rosenkrantz, zamiast przywieść namoczony wacik do rozmazanych ust, przesunęła miękką, wilgotną bawełną po swoich palcach, zbierając z nich drażniący film wyschłego soku.
    Ułożysz mi włosy? – spytała swobodnie, łagodniej, choć wyraźnie nie zamierzała zasłaniać się obłudną, wymuszoną życzliwością i, mimo oderwania prośby od faktycznego problemu, nie sprawiając wrażenia, jakby próbowała się od niego desperacko tym pytaniem oddalić. Nie czekając na odpowiedź, przysiadła na stołku przed toaletką i zsunęła obrączkę z palca, by przetrzeć również jej złoty okrąg.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Ciche, rzewne łkanie Fanny umilkło, zdławione w zaciemnionym gardle korytarza, jego zniknięcie, zamiast drwiącego zadowolenia, przyniosło jednak rozczarowanie, drażniący żal, który rozsunął się pomiędzy łopatkami, z trudem wstrzymując ciemne okręgi źrenic od podążenia echem dźwięku, który umknął jej zbyt płochliwie, z przesadnym, niesatysfakcjonującym pośpiechem, dotrzymania kroku kuzynce, by wbić więcej niż jedną igłę szyderstwa pod cienki pergamin jej gładkiej, alabastrowej skóry, pozbawionej wybrzuszonych wstęg zbliznowaceń, karminowych deseni zadrapań i mdłych siniaków, rozpływających się pod tkanką wpierw intensywnym fioletem, następnie zielenią, a nareszcie tylko brzydką żółcią, przypominającą plamy na nasączonym detergentem materiale – często gościła je na swoim ciele, z perfidną umyślnością dociskając palcem obolałe miejsca, rozcinając wąskie usta kpiącym uśmiechem, gdy ojciec chwytał ją za nadgarstek, a jego twarz marszczyła się paroksyzmem gniewnej dezaprobaty. Nie spijała nektaru pochwał z zuchwałą butą swych kuzynek – nikt nigdy nie mówił jej, że była piękna, wdzięczna lub czarująca, a ona robiła wszystko, by słowa te nigdy nie przylgnęły do jej usposobienia, przekonana, że było ono zbyt nieprzyjemne, by kiedykolwiek odważono się odziewać je w lśniące kolie pochwał i migocące perły zachwytów, bo nazwać ją w ten sposób było jak zachwycać się nad urodą jadowitego pająka lub rozciągniętej pod nogami żmii; bywała zatem złośliwa, arogancka i bezczelna, bywała despotyczna, nieczuła i wyrachowana – piękna nie była jednak nigdy, bo oczy miała nieruchome i czarne jak dwie plamy atramentu, a uśmiech krzywy i niepasujący do otaczającego go krajobrazu ściągniętej powagą fizjonomii.
    Obserwowała tymczasem persyflażowy grymas rozrysowujący się na twarzy starszej kobiety, paroksyzm rozdrażnienia nakryty pozorną, teatralnie rezolutną łagodnością, która nadawała jej licu harmonijnego spokoju, opanowania, które, wbrew początkowej impresji, stopniowo zaczynało ją uwierać, wpijając się w nadwyrężoną niecierpliwością świadomość jak drzazga pod cienką powierzchnię skóry – przesuwała pazurem własnej kąśliwości po gładkiej płycie zastygłego sumienia, ta wydawała się jednak nieporuszona, ledwie zadrapana. Pozostawała dotąd małodusznie nieufna wobec plotek, tak ochoczo – choć zawsze szeptem – przekazywanych z ust do ust, wymienianych jakby w konspiracji, z dreszczem entuzjazmu bądź pełnej niedowierzania zgrozy, by zastygnąć zaraz na wargach bladym echem dezaprobaty, niedowierzania, któremu sama nieświadomie ulegała, mimochodem błądząc wzrokiem pośród zebranych na przyjęciu gości, ulotnie zatrzymując lśniącą czerń spojrzenia na smukłej, kobiecej twarzy, zawsze tak samo eleganckiej i błyskotliwej; kiedy rozmyślała o tym teraz, własna niepewność wydawała jej się wręcz naiwna, a bezmyślność Fanny, na swój nieporęczny, dokuczliwy sposób – zrozumiała.
    Być może – zaczęła lakonicznym tonem, przechylając lekko głowę, by oprzeć skroń o brzeg drewnianej framugi – obiecujesz im więcej, niż ci się wydaje. Zobowiązanie jest jedynie kaprysem obyczajności, którą postanowiono nam wpoić wraz z mlekiem matki. Nie sądzisz chyba, że każda z tych dziewcząt, nawet ta nieznośna idiotka, Fanny, mogłyby rzeczywiście pragnąć w swoim życiu jedynie nudnego, kulturalnego zobowiązania? Wiecznych chłopców, przeistoczonych niepostrzeżenie w przedwczesnych starców, chorych na alkoholizm, nadwrażliwych i kompletnie pozbawionych przenikliwości? – kącik jej ust drgnął w swobodnym, drwiącym rozbawieniu, kiedy pochwyciła spojrzenie Sohvi w lśniącym kwadracie lustra. – Ucieczka jest być może piękniejszą obietnicą właśnie przez to, że nie sposób jej spełnić. W końcu będą musiały wrócić, do swojej rutyny, swojej galanterii, swoich młodych kawalerów. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec. – przez chwilę przyglądała jej się z powagą, która mogłaby być szczera, gdyby nie pojedyncze drgnienie lewego kącika, tik nerwów bądź kłamliwej wesołości, ponurej konstatacji nad naturą kobiecego losu, drażniącą przez swą nieelastyczną kanciastość, podporządkowaną w ramy męskich wyobrażeń, pragnień i ideałów; uniosła ostrożnie brwi, zderzając jej błahą filuterność z własnym powątpiewaniem – nie wierzyła w cudze obietnice; nie miały one przeważnie w zwyczaju się spełniać.
    Przez chwilę przyglądała się spokojnym, dbałym ruchom kobiecych rąk, z ostrożnością ujmujących w palce szklany flakonik, który połyskiwał, odbijając blade, zwieszone nad zwierciadłem światło lampy, po czym uwalniając z jego wnętrza przyjemny zapach, zaraz uniesiony ku twarzy, by pochylić się nad nim łagodnie i pozwolić, by osiadł różaną słodyczą na wrażliwej śluzówce nosa; wodziła za jej ruchami z nieprzekonującym znudzeniem – miękki wacik wyjęty z wiklinowego opakowania, pachnąca wilgoć wsiąkająca w jego puszystą biel, nareszcie sztywne wahanie, być może pigment spragnionej zwycięstwa wyobraźni, zanim odpowiedziała na jej pytanie, lakonicznie i mało treściwie. Denko buteleczki stuknęło cicho o powierzchnię stołu, a Tove skrzywiła się lekko, nieusatysfakcjonowana odpowiedzią, lecz przede wszystkim nieusatysfakcjonowana brakiem wyczuwalnej obawy w jej głosie, niepewności, prośby, która mogłaby związać je losem złośliwie wymuszonego powinowactwa – czyżby rzeczywiście nie bała się pomówień, w girlandę których można by oblec jej i tak nadwątloną już reputację? Nie sądziła, by jej słowa (bo przecież to zawsze były jedynie słowa, kąśliwe oskarżenie wytoczone naprzeciw dojrzałemu opanowaniu Sohvi i rozpaczliwym negacjom Fanny) miały wystarczająco dużą wagę, aby mogły wbić się drzazgą pod czyjąkolwiek skórę, nawet jej własną?
    Zawahała się w obliczu życzliwej swobody skierowanego w jej stronę pytania, powstrzymując prychnięcie stłumionego śmiechu, który błysnął tylko w czarnych talarach jej źrenic, po czym rozpierzchł się i zatonął w równie ciemnych obręczach otaczających je tęczówek. Zmrużyła oczy, przyglądając się jak beznamiętny, kobiecy portret porusza się spokojnie w gładkiej tafli lustra, wacik nabiera spąsowiałego odcienia, ściągając z palców zastygły na nich sok brzoskwiniowego miąższu – chociaż linia jej szczęki uwydatniła się ostrzejszym zarysem wzdłuż ściągniętych policzków, kąciki ust drgnęły zaraz złośliwie rozweselonym uśmiechem, gdy oderwała ramię od framugi drzwi i weszła w głąb pokoju, przystając w niewielkiej odległości za plecami Vanhanen i ujmując w dłonie aksamitne kosmyki jej długich włosów.
    Dlaczego? – spytała w końcu, podchwytując tę samą, drażniącą grę prowokacji, lawirowania, które zręcznie omijało konkrety, zwieszając słowo w powietrzu beznamiętnym głosem, pozornie zaciekawionym, niepozornie uprzejmym, szorstkim w swej znużonej pretensjonalności i gładkim w fascynacji, przedzierającej się przez świadomość łagodnie i niewyczuwalnie, jak przyjemna, rześka woń różanej wody.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Wyraz jej spojrzenia zmienił się pod wypływem zaskakująco nielakonicznej odpowiedzi; nabierał ożywionego połysku, jakby spostrzegała ją dopiero z właściwym, niedzielonym z konspiracją własnych myśli, zainteresowaniem, zsuwając z krzywizny oka półmroczną mgłę spoważniałego rozważania – swojego położenia i możliwych sposobów skrupulatnego zacerowania powstałej wyrwy w powłoce pozorów ciasno przylegających do ciała jak druga skóra, przezroczysta i doskonale naśladująca to, co znośne dla świadomości ludzi nierozumiejących, że jeśli jej miłość była grzeszna, inne nie mogły być wcale mniejszą zbrodnią, wywodząc się z tej samej wadliwości serca. Tak samo pożądliwe, egoistycznie zaborcze, niewstrzemięźliwe, nieposłuszne i interesowne, ekspansywne jak maligna zajmująca coraz dalsze wiorsty rozsądku i podświadomości, kolejne przyzwolone fragmenty drugiego człowieka; pogardliwość, z jaką traktowano jej niezdrowe skłonności, zdawała jej się zawsze okrutną, śmieszną hipokryzją, bo miłość w żadnym wypadku nie wydawała jej się zdrowa – była straceńczą febrą z rozmiłowaniem spijaną z cudzych warg, dobrowolnym poświęceniem, krótkotrwałą, zdradziecką sedativa, której zażycie zużywało człowieka w sposób niedostrzegalny, póki nie zamierała wreszcie w ostygłych żyłach; nie znała dłużej takiej, która potrafiłaby przekonać ją o swojej nieprzemijalności, wsuwała je więc pod język bez przywiązania, odwracając wzrok od chłodnej goryczy zwłókniającej się w przedsionkach.
    Przestała, na krótki moment, patrzeć na nią, jak gdyby w ciszy własnych myśli poszukiwała pośród jej nonszalanckiej i przebiegle przyczajonej fizjonomii nieoczywistych słabizn, do których mogłaby przyłożyć swoje dłonie; zdradliwych, wystających nici triumfalnego opanowania, za które mogłaby pociągnąć, by podważyć gładką fakturę własnej niewiedzy i wsunąć pod nią badawczość zaciekawionych palców, sięgnąć pod taflę czarnego spojrzenia i odnaleźć konieczny gwarant jej milczenia. Wyobrażała sobie czasem, że gdyby spróbowała rozpruć zębami srebrzyste pręgi rozrysowane na biodrach dziewcząt, którym użyczała szczodrze swojej uwagi – podobnych słodkiej Fanny – okazałoby się, że wypełnia je miękki puch śnieżnej waty, ulegającej sprężyście pod dotykiem, kiedy naciskała śródręczem na jasne wnętrza rozchylonych ud, słodkiej i rozpływającej się na języku jak cukrowa, choć pozbawionej w większości treści, która potrafiłaby ją nasycić; patrząc na Tove – nie z cichą kalkulacją, ale tak, jakby dopiero teraz na nią istotnie spojrzała, nasłuchując z zaintrygowaną uważnością jej głosu – nie potrafiła wypchać ją podobnie przyjemną, podbitą surową krytycznością, fantazją. Zamiast tego wyczuwała pod opuszkami fantomową, czarną lepkość, ciepłą i niejasną dla zmysłów, pozostawiającą na nerwach łagodne ukąszenia ostrzegawczej spiekoty, zniechęcającej lub, przeciwnie, intrygująco rozkosznej. Cokolwiek chowało się pod odległym dnem jej źrenic, zdawało się orzeźwiająco nieokreślone: z pewnością nie miękkie, ale nie zawzięcie zwarte i szorstkie; nieufne, jak sobie wyobrażała, ale mimo to przywierające, jak czułki insekta muskające badawczo fakturę skóry, nim niepocieszony nie straci zainteresowania, znikając, zanim możnaby mu się bliżej przyjrzeć – opalizująca frapująco kantaryda o wężowym pancerzyku i piołunie zamkniętym pod jej puklerzem, w ścisłym, niepoznanym przez nikogo, obiegu rzeczy intymnych: lęków i pragnień.
    Drwiące rozbawienie pociągnęło za kąciki bladych warg między kolejnymi zdecydowanymi, precyzyjnymi wykładnikami bystrej myśli, a Sohvi uzmysławiała sobie bezwiednie, że sprawiało jej to niewłaściwą okolicznościom przyjemność: jej własne słowa rozcinane skalpelem nieszczebiotliwego głosu, osobistość rozkrawana bez uprzejmości cudzą perspektywą, zupełnie przy tym swobodną, niefiltrowaną, śmiałą, w inny sposób niż była przyzwyczajona. Musiała uśmiechnąć się odruchowo, z symetrycznie skwaśniałym rozbawieniem, kiedy mówiła o mężczyznach, kreśląc ich z satysfakcjonująco zgodną  niechęcią. Zaczynała zastanawiać się, czy istotnie musiała szukać rozwiązania w jej milczeniu; nagle zdawało się to zwyczajnie niewystarczające.
    Nie sądzisz, że to trochę okrutne? – odpowiedziała pytaniem, nie precyzując od razu, z wątłą drzazgą chowanego w głosie wyrzutu, cieniem ponurego przygnębienia przebiegającym przez arenę wpatrujących się w jej odbicie źrenic; pozostawała, mimo wszystko, spokojne, choć przez ułamek chwili zmęczenie noszone zawsze w ciemnych obręczach oczu, odcisnęło się na jej fizjonomii wyraźniej. Dziewczęta zdawały się wprawdzie zawsze pragnąć tego bardziej, tych wiecznych chłopców i ich niewdzięczność, bardziej niż cokolwiek, co mogłaby im zaoferować, bardziej niż ją, kiedykolwiek, jakkolwiek, choćby z desperackim błaganiem na ustach, kiedy jeszcze potrafiła je z siebie wydobyć; później uśmiechała się już tylko wyrozumiale, z pożegnalnymi życzeniami szczęścia na ustach, zrozumieniem, że mogła być zawsze tylko ucieczką. Zaskakiwało ją, z jaką łatwością Tove otarła się o sedno jej udręki; przez chwilę miała ochotę powiedzieć jej wszystko. Nie miała wprawdzie nic więcej do ukrycia; nie musiała, być może, silić się na to tragikomiczne opanowanie.
    Potrafię sobie wyobrazić, że można tego właśnie pragnąć, tego jedynie nudnego zobowiązania; choć pozostanie dla mnie niezrozumiałym, jak można podobne czy jakiekolwiek właściwie pragnienie powierzać tak parszywie niewdzięcznym emocjonalnym i intelektualnym kalekom, niezdolnym nawet w większości właściwie zająć się sobą – pociągnęła w końcu, odwracając od niej wzrok, spinając głos sztywną bezosobowością, zdystansowaniem zalegającym cierpko na podniebieniu, ostrością zawistnie wymierzaną płci jawnie gorszej, jak gdyby sama nie nosiła na palcu wymienionej z jednym z nich obrączki. – Kiedy ustawiczna ucieczka jest rzeczoną obmierzłą rutyną, taki obrót sprawy wydaje się raczej zrozumiały – szorstka rzeczowość separowała ją od własnych słów, bezbarwna; w kącikach ust zalegał jeszcze szczątek rozbawienia. – To zdaje się chyba leżeć w ludzkiej naturze, pragnąć akurat tego, co nie może zostać spełnione, jakiś atawistyczny, cholerny pociąg do własnego nieszczęścia, nie sądzisz? – przekleństwo jako jedyne wniosło w ton głosu echo zadrażnienia. Wymieniła z nią przelotne spojrzenie, upewniając się, że pozostało niepostrzeżone; lub przeciwnie.
    Poczytasz mi to może za naiwność, jednak, mimo wszystko, mam nadzieję, że się myślisz; prędzej zejdę dobrowolnie w czeluść Helheimu niż wrócę – dodała jeszcze, spokojniej, wypełniając barwę głosu znów sobą: ponurą wesołością i stanowczą śmiałością; nie miała najmniejszej ochoty ani tym bardziej planów wracać, choć niemrawo rozumiała, że zgodzenie się na małżeństwo dla uśmierzenia nieszczęścia wygodnym komfortem życia było poniekąd, faktycznie, czymś w rodzaju dogodnej kapitulacji, przyzwolenia, by stępiały ząb przeszłości wsunął się znów pod skórę drzazgą ograniczeń, cudzych oczekiwań i dyscypliny. – Może w jakimś sensie już to zrobiłam.
    Nie zdradzała się z uczuciem satysfakcji, kiedy Tove bez słowa przystała na jej prośbę, odsuwając się wreszcie od framugi drzwi, przekraczając w końcu granicę uczestnictwa, na której dotąd strategicznie czekała, drażniąc subtelnie nerwy Sohvi niepewnością, w którą stronę zanurzy kolejny krok: w ustępliwe zainteresowanie czy pogardliwe znużenie. Ulżyło jej, była jednak też zwyczajnie zadowolona; poczuła dreszcz gęsiej skórki na nagich ramionach, kiedy Rosenkrantz przystanęła za jej plecami, zbierając kaskadę włosów w swoje palce, jasne i dziewczęce, ale nie delikatne. Proste pytanie zadźwięczało między nimi, a ona odnajdywała bliźniaczo ciemne spojrzenie w tafli lustra, wyczuwając w sobie prawie niecierpliwość. Zmięła bawełniany wacik w palcach i odłożyła go na blat obok zsuniętej obrączki.
    Boję się właściwie cały czas, zawsze, w tym względzie to niewiele zmienia. Jest w tym, prawdę mówiąc, więcej ulgi, za każdym razem, kiedy nie muszę dłużej przed kimś udawać; to rozprężające. – Ujęła w pobliźnione palce jedną z czarnych spinek, obracając ją spokojnie w dłoni, kiedy palce Tove przeczesywały jej włosy; obserwowała ją przez krótką chwilę milczenia w lustrze, jakby ważąc najpierw w myśli kolejne słowa. – Nie wydajesz się oburzona – stwierdziła prosto, zdradzając subtelne zaskoczenie tym faktem. – Nie umiem odgadnąć, co myślisz.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Miłość, jaką znała, kojarzyła jej się z rozjątrzonym mrowiskiem, kopułą wzniesioną na płaskim gruncie relacji, stożkiem z kłującej, wyschniętej iglicy, w który, ze znużonej złośliwości, wpychała długi kij, kręcąc nim na wszystkie strony, dopóki owady w popłochu nie wybiegały na zewnątrz, taranując się nawzajem – przyglądała się rodzicom z niewymownym powątpiewaniem, które, z dziecięcego przestrachu i skradającej się wzdłuż kręgosłupa niepewności, przeobraziło się w rozdrażnioną gorycz, litość z rodzaju tych, które rozciągały usta paroksyzmem zniesmaczenia na widok lepkiej brei ślimaczego ciała, rozdeptanego nieuważną podeszwą na brukowanym chodniku. Miłość nie bywała piękna, nie bywała też chwalebna ani tak wzniosła, jak zwykła opowiadać o niej Violet – rozmarzonym, onirycznym głosem, z nieruchomym spojrzeniem i uśmiechem, który wydawał się być bezwarunkowym odruchem ciała na powolną utratę świadomości. Nie rozumiała swych rówieśniczek, które, przechodząc przez wirydarz w zgrabnym, starannie wyselekcjonowanym stadku, piszczały, gdy któryś z chłopców obrzucał je śnieżkami bądź gwizdał przeciągle, rzucając zmierzłe, łakome spojrzenie spod lekko ściągniętych brwi, fukały, gdy przekrzywiały im się berety, marszczyły nosy, gdy trzeba było wysunąć dłonie z obitych futrem rękawiczek; jej brak zrozumienia stopniowo przeobrażał się w pogardę, w zazdrość, w okrucieństwo, by nareszcie sczeznąć do znużonej obojętności, spod której jedynie niekiedy wyzierał błysk młodzieńczej kpiny, tak beztroskiej i parodystycznej, gdy przyglądała się swym kuzynkom, słodkiej Fanny i jeszcze słodszej Elisie, obu delikatnych i kruchych jak porcelanowe lalki, osiągających w swej filigranowej teatralności sukces tak zjawiskowy, że oglądając się za nimi, zastanawiała się niekiedy, czy pod puszystymi wypukłościami barwnych sukni nie kryły się przypadkiem metalowe korbki, uruchamiające przestawianie nóg i mruganie – planowała zapytać o to Sohvi, kiedy draśnięcie jej pytania zastygło pojedynczą, zaczerwienioną rysą na skondensowanej fakturze rzeczywistości, uwięzionej teraz, mimo uchylonych drzwi, pośród czterech ścian niewielkiej sypialni na piętrze.
    Być może – odparła od niechcenia, wykrzywiając usta w kwaśny grymas. – Okrucieństwo wchodzi mi w nawyk. – cyniczne rozdrażnienie rozpromieniło się wyraźnie, wpływając na lico rzeczywistym uśmiechem, choć wciąż ostrym i stroniącym od życzliwej stosowności, jakby ktoś rozciął je nożem, przesuwając nim wzdłuż wąskiego przesmyku warg. – Jesteś bardzo zuchwała, jak na kogoś, kto zobowiązał się do podobnego niewolnictwa. – przez chwilę przyglądała się odbiciu twarzy kobiety w niewielkim, owalnym lusterku, zaraz przeniosła jednak wzrok na leżącą na blacie obrączkę, samotną bez palca, który ją nosił; przez krótką chwilę zapragnęła wziąć przedmiot do ręki i obrócić go ostrożnie w zatartych, stwardniałych pracą opuszkach, przyjrzeć się grawerom po wewnętrznej stronie, tym, które na co dzień skrywały się w cieple rozgrzanej skóry, lecz ostatecznie ściągnęła jedynie brwi, przewieszając przez własny nadgarstek miękką taflę długich, kobiecych włosów. – Nie wyglądasz na osobę tak pragmatyczną. Gdybym zupełnie cię nie znała, pomyślałabym, że wyszłaś za mąż jedynie dla pieniędzy i komfortu dobrego nazwiska – skonstatowała w końcu, wkradając się kolejną zadrą stłumionego pytajnika w miękką tkankę rozmowy, po czym zaśmiała się krótko i szorstko, w ten sam sposób, w jaki zdawała się wyrażać jakiekolwiek pozytywne uczucia – jakby sprawiały jej bolesność, wymagały wysiłku, by szarpnąć za struny krtani lub poruszyć kącikami ust, unoszącymi się z niechętną lakonicznością.
    Mój ojciec sądzi, że wystarczającym nieszczęściem jest urodzić się kobietą – zaczęła po krótkiej chwili milczenia, a jej twarz stężała, choć kąciki wciąż pozostały subtelnie wygięte ku górze, zakrzywione w przejawie złośliwego politowania. – Ale ja nie posiadam atawistycznych odruchów, które skłaniałyby mnie do nadstawiania drugiego policzka, kiedy pierwszy wciąż pali jeszcze uderzeniem. Nie ciągnie mnie do nieszczęścia, w każdym razie nie do tego, które posiadam na własność. – bo cudze, zmierzłe i męczące, przychodziło do niej przecież samo, zaglądało chłodem wyczuwalnej obecności w najciemniejsze zakamarki jej ciała, zaszywało się szeptem rozpaczliwych próśb w wyszczerbionym tynku świadomości, wkradało się w komfort jaźni jękiem błagań, których nie potrafiła spełnić i głuchym wyciem bolesnego żalu, jaki mógł wydobyć z siebie jedynie zmarły. Nauczyła się rozpoznawać te głosy – zawsze bliskie i odległe jednocześnie, jakby wybrzmiewały bezpośrednio wewnątrz jej czaszki, a zarazem setki kilometrów stąd, w świecie, do którego nie miała dostępu, który uparcie próbował jednak zaprosić ją w swoje progi. – Nie zdziwię się, jeśli Fanny złoży przyrzeczenie pierwszemu kawalerowi, który przekroczy próg jej domu i okaże się wystarczająco czarujący, by przekonać do siebie ciotkę. Dziewczęta takie jak ona umierają, gdy zostają same, są jak małe dzieci, które trzeba codziennie ukołysać do snu, by przestały płakać. W samotności nie są w stanie pić, jeść, żyć ani kochać. – parsknęła cicho, choć jej fizjonomia pozostała zaklęta w grymasie nieszczelnej powagi, przez którą przesączała się pojedyncza, ciemna struga kpiącego rozgoryczenia. – Brakuje mi tego masochistycznego pierwiastka, o którym mówisz z taką czułością, bo nadzwyczaj często przejawia się w ludzkich genach. Dlatego nigdy nie zamierzam wychodzić za mąż. – uniosła lekko brodę, nie kryjąc się z poczuciem wyższości, które rozbłysło w jej czarnych tęczówkach, nawet teraz tak ciemnych, że całkowicie stapiały się z talarami źrenic. – Mężczyzna jedynie by mnie spowolnił. – wymieniła z Sohvi przelotne spojrzenie, zagryzając wnętrze policzka; zawsze pragnęła w końcu biec – przed siebie, daleko, jak najdalej.
    Cóż – splotła w dłoniach dwa kosmyki ciemnych, długich włosów, pochylając lekko głowę, jakby próbowała ukryć uśmiech, który przypominał cierń na zbladłej roślinie jej skóry. – Helheim może okazać się bardziej przytulny. – niekiedy wydawało jej się wprawdzie, że znała go lepiej, niż świat żywych, ezoterycznymi oczami duchowych istot zanurzając się coraz głębiej w ciemną otchłań śmierci, tej, która nie rozpościerała nad głową chwalebnego nimbu, lecz ponurej i skostniałej, skrojonej dla ludzi, którzy nie zasłużyli się za życia, stłoczeni w drżącym, cienistym miejscu, odbierającym im resztki utraconego człowieczeństwa. Westchnęła cicho, obserwując jak puszysty, biały wacik mnie się w dłoni Sohvi, by w końcu spocząć na gładkiej powierzchni blatu – równie zużyty i niepotrzebny, co leżąca obok obrączka. Przekora po raz kolejny wprosiła się na jałowy grunt jej fizjonomii, zdławione zadowolenie otrzymanym pytaniem zatliło się tymczasem w głębi piersi, jak zaciągnięte oczko popielatej cygaretki, ożywionej na chwilę przed wtłoczeniem burego obłoku w przykurczone naczynie piersi.
    Nie jestem – wyznała, wzruszając niechętnie ramionami, strzepując ciekawość kobiecej obserwacji, niczym pojedynczy kołtun kurzu. – Nie wnikam w twoje życie. Prawdę mówiąc, niezupełnie mnie ono nie obchodzi, bo za progiem tego pokoju nie ma dla mnie żadnego znaczenia. – jej głos, spokojny i pozbawiony rozdrażnionej drwiny, wydawał się niespodziewanie lekki, przyuczony do prostolinijnej bezczynności. Odetchnęła cicho. – Lubię patrzeć na świat aeterno modo. Zatem czy ostatecznie wszyscy nie jesteśmy jedynie pożywką dla kruków? Mumiami dawno złożonymi w swoich sarkofagach? – zaśmiała się cierpko, zaczepiając palcem o pojedynczy wiecheć włosów – zbyt uważnie, by uznać ten gest za przypadek, lecz nazbyt lekko, by sprawić dotkliwy ból. – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć miłości, tego, w jaki sposób potrafi całkowicie zburzyć w człowieku zdrowy rozsądek.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    W czerni własnego spojrzenia dostrzegła cień łagodnego triumfu, kiedy niechętna odpowiedź kobiety przyoblekła się w kwaśny, niepocieszony grymas – był to efekt zupełnie niezamierzony, w jakiś sposób jednak satysfakcjonujący, jak przypadkowo poczynione odkrycie, mało istotne, absolutnie prywatne. Nie cieszyła się z jej rozdrażnienia – w każdym razie nie powinna, bo w obecnych okolicznościach stanowiło zagrożenie, od którego należało z rozsądku stronić – ale z lapidarnie wyrazistej świadomości, że zaczynała ją poznawać, w pewnym sensie wbrew sobie, być może również wbrew niej, pomimo oszczędnie okazywanej, cynicznej szczerości. Okrucieństwo, do którego się przyznawała, wydawało się w jej ustach bardziej intrygujące niż odpychające – przeszło jej przez myśl, że wydarzenia podobne dzisiejszemu mogłyby się okazać zabawniejsze u jej boku; miała przy tym wrażenie, że poszukiwanie jej towarzystwa w obecnych okolicznościach musiałoby wydawać się nieszczere i interesowne. Uśmiechnęła się, rozbawiona jej kontrą, pomimo podskórnego ukłucia żalu, że ich znajomość miała być, siłą rzeczy, zawsze już zakrzywiona jej niefortunnym początkiem, faktem tej oczywistej przewagi, którą Tove nad nią odnosiła – nawet jeśli nie podejrzewała, że potrafiłaby istotnie uczynić jej większe szkody swoją niedyskrecją, przynajmniej nie takie, jakich nie umiałaby załagodzić, nie dało się zatrzeć tego kłopotliwego zakłócenia równowagi. Nie podobała jej się myśl, że Rosenkrantz mogłaby sądzić, że próbuje ją w jakiś sposób obłaskawiać lub pilnować, zabiegać o jej milczenie; że mogłaby ją podejrzewać o podobnie poniżającą niepewność. Odwzajemniła jej spojrzenie bez cienia urazy czy speszenia, jakby zarzucenie jej zuchwałości było w istocie bliższe pochlebstwu, które bezwstydnie odbierała z jej dłoni, bez nieśmiałości wkładała w jego laur własną, unoszoną pysznie głowę.
    Byłabyś tym rozczarowana? – pytanie przebrzmiewało wciąż rozbawieniem, choć wyraźnie niezłośliwym. Nie odczuwała potrzeby bronienia swoich decyzji, tłumaczenia się z nich w odruchowej defensywie, którą musiałaby zaprzeczyć własnej świadomej akceptacji wszystkich konsekwencji, jakie przyjmowała wraz z oświadczynami. Nie popełniała w końcu błędów i w tym czasie wierzyła jeszcze, że była to istotnie prawda; być może ten wieczór, te niezamknięte jeden raz drzwi, powinny ją już wtedy zaalarmować, być może powinna zastanowić się wtedy, czy nie należy prześledzić swoich ścieżek uważniej, zrewidować swoje wybory, zatrzasnąć zawczasu inne, przez których szczelinę wkradało się nieoczywiste jeszcze nieszczęście.
    Nie twierdzę, że to prawda – dodała, nie chcąc ignorować pytania zgubionego między jej słowami, zwieńczonego krótkim, szorstkim śmiechem; dokładnie takim, jakim można go było sobie wyobrażać, spoglądając na jej poważną, surową twarz. – Chciałabym  zachować jakieś tajemnice na później, jeśli nie masz nic przeciwko – brzmiała w tym niewinna złośliwość, z łagodną stanowczością odmawiająca jej właściwej odpowiedzi, i cicha, przemycana jej z równą niejasnością sugestia ponownych rozmów, zaproszenie, które jej składała przemyślnie, wiedząc, że sama nie zdobędzie się na udeptanie swojej dumy, by je zainicjować. Przeciągłość wymienionego spojrzenia sprawiała jej zadowoloną przyjemność, rozbudzając w niej kaprys, by uczynić coś więcej, konsekwentnie jednak od siebie odsuwany. Jeszcze nie teraz.
    Muszę się z nim zgodzić, jakkolwiek tego nie znoszę – mruknęła między jej słowami, wciąż rozbawiona, grymasząc w sposób niepasujący do jej uporczywej estymy poważnej, szanownej kobiety; przez chwilę wyglądała młodziej, swobodniej, z infantylnym skrzywieniem ust zaczerwienionych roztartą wciąż szminką. Przez chwilę się tak czuła, przewracając cierpliwie w dłoni spinkę, czując cudze palce przeczesujące jej włosy, przyznając na głos rzecz, która uwierała ją od zawsze, szczególnie we wczesnej młodości, dobiegającej dla niej nieuchronnego końca, w przeciwieństwie do drzazgi tego nieszczęścia; pomimo że niczego nie kochała bardziej niż kobiecości. Nieraz zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby urodziła się chłopcem, niezmiennie dochodząc do rozgoryczonego wniosku, że ojciec zapewne wybaczyłby jej – jemu – wtedy nawet brak talentu magicznego, tymczasem zawiodła wszystkiego jego oczekiwania, najpierw swoją płcią, później bezużytecznością. Nie pozwalała sobie o tym myśleć więcej niż przez krótkie ukłucie goryczy, osadzając się stanowczo w teraźniejszości, w zdecydowanych rękach Tove, z niewymuszonym zainteresowaniem słuchając jej słów, zdając sobie sprawę, dopiero teraz, z istotnej przypadłości, którą dotąd bezwiednie pomijała; łatwo było wprawdzie zapomnieć o czymś, czego nie mogła w żaden sposób sama doświadczyć, co dla niej było przede wszystkim prostym, powierzchownym nazwaniem czegoś wykraczającego poza jej pojęcie: była medium – suchy, ograniczony do zaledwie definicji, niemożliwy do doświadczenia, fakt, którego nigdy nie próbowała zagłębiać poza absolutnie podstawowe zrozumienie. Kiedy przesunęła wejrzenie znów ku jej źrenicom, miała wrażenie, że wbrew sobie poszukuje w nich dowodu, śladu czyjejś obecności poza jej własnym poznaniem, obcego odbicia w czarnej ramie jej tęczówek.
    Masz na myśli, że uciekasz przed własnym – odczekała chwilę, zanim wypowiedziała te słowa, bezceremonialne, powściągliwie nie precyzując, że nie mówiła już nawet o nieszczęściu, ale życiu w ogóle. Była to być może kolejna nieostrożność, ryzykowna, choć przemyślana w krótkiej ciszy, prowokacja; szpula wsuwana pod naskórek, choć nie miała w tym właściwie nieprzyjemnej, krytycznej intencji. Wydawało jej się, że może sobie na to pozwolić, nie obchodzić się z nią z pobłażliwą delikatnością, z jaką zwykła pochylać się nad dziewczętami, czyniąc się ich powierniczką i czasem, dyskretnie, popychając je we właściwym kierunku.
    Bezwzględność, z jaką Rosenkrantz mówiła o Fanny, była zaraźliwa; odpowiedziała na jej parsknięcie rozbawionym grymasem, równie bezwzględnie nielojalnym wobec swojej kochanki, która – prawdę powiedziawszy – nie należała istotnie to istot obdarzonych szczególną lotnością intelektu. Nie spodziewała się scenariusza innego niż ten, który przewidywała dla niej Tove, podejrzewała zresztą, że zerwanie ich krótkiego romansu na rzecz zaręczyn zbliżało się nieuchronnie, czego nie potrafiła wprawdzie nawet szczególnie żałować. Kwitowała to jedynie tym krótkim, rozweselonym aktem zdrady, skutecznie zresztą rozproszonym zaraz brzmieniem kolejnych słów, zapadających się ze stanowczością w przyjemnej fakturze konfidencjonalnej atmosfery – przechwyciła jej spojrzenie, błysk wyższości w smolistej tęczówce, łagodne uniesienie brody, zdecydowaną pewność, której zawsze, niezmiennie, pragnęła ufać, pomimo że zawodziła ją tyle razy wcześniej, raz za razem, doprowadzając ją w końcu do tej desperackiej decyzji leżącej na blacie toaletki. Nigdy nie tęskniła za ciężarem obrączki, kiedy ją ściągała; nigdy nie odczuwała jej nieobecności na swoim palcu, znacznie bardziej wyczulona na jej dotyk niż brak.
    Nie odpowiedziała na te słowa, nie odpowiedziała też na następne, przyglądając jej się wciąż, kiedy pochylała głowę, splatając jej włosy, muskając przypadkiem chłodnymi palcami jej szyję, sprawiając, że drgnęła wewnętrznie, zachowując konsekwentnie jednak pozór niewzruszonego spokoju, choć jej kciuk wodził po krawędzi spinki niespokojniej, z roztargnieniem, a spojrzenie wydawało się zdradzać niewypowiedziane oczekiwanie, kalkulacyjną refleksję. Nie odpowiedziała, dopóki sama nie uzyskała w końcu odpowiedzi, po raz kolejny tak zaskakującej, satysfakcjonująco bystrej, pogłębiającej tylko to kłopotliwe wrażenie, które wsuwało się pod skórę lekkim dreszczem, pod język pytaniem, które ważyła ostrożnie, z nietypową dla siebie niepewnością. Miała wrażenie, że gdyby je zadała, przyzwoliłaby sobie po raz kolejny na uwłaczającą naiwność, na odkopanie tej ufności, która tylekroć kończyła się gorzkim rozczarowaniem. Czuła się tym wrażeniem osaczona bardziej niż faktem, że przyłapano ją na czymś, co mogło w najgorszym wypadku zrujnować ją nieodwracalne.
    Jeśli jesteśmy już martwi, czy ma to znaczenie, czy żyjemy rozsądnie? Czy nie można nam żyć tak, jakbyśmy już istotnie leżeli w sarkofagach, obojętni na konsekwencje poniesione dla ochłapu szczęścia? – odezwała się w końcu, wyczuwając subtelne, intencjonalne pociągnięcie za włosy, powstrzymując się, by nie sięgnąć do jej dłoni, powstrzymując się przed tym pytaniem, które musiałoby ją zgubić. – Zdaje się, że to jedna z tych rzeczy, których nie można zrozumieć, jedynie doświadczyć; jak brak rozsądku może być rozsądkowi zrozumiały? – spostrzeżenie to zabrzmiało głucho, jakby myślała o czymś innym, przyglądając się jej nadal, choć znów trzeźwiej. Wreszcie poruszyła się, unosząc rękę, by sięgnąć jej dłoni, łagodnie odwodząc jej palce od swoich włosów, by odwrócić się na niskim taborecie, zderzając nagłą śmiałość, prawie niecierpliwią, z jej spojrzeniem; wymiana tej uwagi, pozbawiona pośrednictwa zwierciadła, wydawała się tym bardziej poufała. – Popraw mi szminkę – prośba ta brzmiała dziwnie wyraźnie, osobliwie zdecydowanie, wbrew pozorom zupełnie poważnie i przytomnie. Kąciki jej ust drgnęły w jutrzence przekorności, zanim nie powtórzyła, jeszcze raz: – Chyba że się obawiasz?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Ojciec powiedział jej kiedyś, że ludzkie oczy są sadzawką, przez które można zajrzeć do jego duszy – jeśli patrzy się wystarczająco wnikliwie i jeśli wie się, pod jakim kątem zawiesić wzrok, by w czerni źrenic nie dostrzec jedynie mirażu własnego odbicia, a głębię tego, co kryło się w środku; ona miała jednak tęczówki tak ciemne, że ich barwa wydawała się pochłaniać refleksy światła, odgradzać jej wnętrze od każdego, kto próbował sięgnąć wzrokiem dalej, niż ku cienkiej tafli spojówek. Była dumna z ciemności, która przysłaniała oczekiwaną od niej wrażliwość, pozwalała odgrodzić się od świata jak cięciem ostrza, zapiąć wokół siebie kaftan chłodnego indywidualizmu, nieprzystającej kobiecie zuchwałości i przeświadczenia, że potrafiła – że zamierzała – być kimś więcej, niż to, za kogo ją uważano; nie wiedziała wtedy jeszcze, że, obserwując ludzi, mimowolnie poszukiwała w nich spojrzenia takiego jak jej własne, fragmentów szkła tkwiących głęboko w szklistej komorze oka, uwierając wiechcie nerwów, czegoś, czego nie dostrzegała u ojca, rozprawiającego się z własną żałobą jak z wrogiem, którego należałoby pokonać i ujarzmić, ani w butnych łypnięciach Eliasa, samozwańczo uważającego się za boga, lecz nie takiego, do którego warto by się modlić. Dawniej widziała ten błysk u matki, słaby refleks zrozumienia, ukryty pod mgłą zasnuwającej umysł choroby, a teraz widziała go u Sohvi – irydujący odłamek szlachetnego kamienia pośród szarości żwirowej ścieżki. Coś w obliczu i manieryzmie Vanhanen ją intrygowało, przyciągając uwagę jak padłe zwierzę przyciąga uwagę sępów, lawirujących kolistymi ruchami ponad wyschniętym krajobrazem pustyni; jedyne, co należało zrobić, to wbić swoje szpony.
    Byłabym… zawiedziona – odparła przeciągając słowa, nasączając je przesadnym, teatralnym zasmuceniem, które wkradło się w kącik jej ust błahym grymasem. – Jest w tym jednak jakaś intryga, czyż nie? Coś, czego prawdziwej wolności brakuje. – przeczesała dłonią jej włosy, owijając pojedynczy kosmyk luźno wokół palca, po czym wzdychając cicho. – Być może… jakiś niepokój, cienka przędza, która ciągnie człowieka do niebezpieczeństwa. Wprawdzie można się kochać tylko na ziemi i tylko przeciwko bogom. – uśmiechnęła się przekornie, błyskając bielą zębów w stojącym na toaletce okręgu niewielkiego zwierciadła, rysy jej twarzy wciąż pozostawały jednak zaostrzone, jakby ktoś wyciosał je nożem; ludzie mieli osobliwą przypadłość do umyślnego spoczywania w lepkim sercu pajęczyn, zaglądania ku ciemnym zakątkom rzeczywistości, gdzie pułapki Norn bieliły się w zaciemnionych kątach – pozwalali opleść się ciasnym kokonem zabójczej przędzy tylko po to, by rozpaczliwą szarpaniną nadać swojemu życiu sens głębszy, niż tylko egzystencja, to puste, ugodowe istnienie, od których organizm ogarniały mdłości. Decyzja Sohvi nie powinna wydawać jej się zatem tak bezzasadna, za jaką dotąd ją miała, tak pozbawiona logiki i spójności, tak niepasująca do obrazu kobiety, za którą podążała wzrokiem na salonach – nie żałowała wprawdzie Nikolaia i nie litowała się nad jej życiem, nie miała powodu ani by ją podziwiać, ani by ją potępiać, teraz zdała sobie jednak sprawę, że pragnęła czegoś całkiem innego, co uwierało ją pod językiem i nadawało trajektorii kolejnym słowom, dialogowi, który, wbrew oczekiwaniom, wciąż trzymał ją na miejscu, w ciasnych ramionach cudzej sypialni. Pragnęła ją zrozumieć.
    Sądzisz, że będzie nam dane jakieś później? – zaczęła, przekrzywiając lekko głowę i przenosząc wyniosły chłód spojrzenia na odbicie jej twarzy w tarczy lustra. – Chciałabyś? – w ton jej głosu wdarła się drzazga kąśliwej ironii, nakrytej zaraz uśmiechem, który przepuściła przez cienką maskę dotychczasowej życzliwości; w czerni spojrzenia zamigotała ta sama drwina, którą wcześniej zmierzyła oblicze Fanny, ta sama, która dekorowała jej surowe lico, gdy uchyliła szparę drzwi, przekraczając próg – jej emocje wydawały się migotać, przesuwać jak ciemne klisze przed obiektywem, kłębić i kołtunić, aż zatracały swoje pierwotne kontury, zlewały się ze sobą i zanikały, niezdecydowane, która powinna przebić się na powierzchnię. Dopiero kiedy Sohvi przytaknęła słowom jej ojca – słowom, które w dniu ich wypowiedzenia wydawały jej się tak nieznośnie drażniące, ponure i nieszczere – wydała z siebie cichy pomruk zastanowienia, poruszający strunami krtani tak mimowiednie, że zaraz nakryła go niechętnym grymasem, jakby nieposłuszność własnego ciała wprawiała ją w równą irytację. – Ja odwrotnie, nie sądzę, by tak było. Nieszczęściem nie jest urodzić się kobietą, ale się nią stać, wpasować się w ramy, jakie przygotowali dla nas mężczyźni. Nikt nie jest wprawdzie bardziej arogancki i agresywny wobec kobiet, niż właśnie ci, którzy czują się w ich obecności wystarczająco niepewnie, aby próbować je w nie wepchnąć. – zaśmiała się krótko i chrapliwie, śmiechem kogoś, kto dawno go nie używał i zdążył zapomnieć, do czego jest przeznaczony. Nigdy rzeczywiście się nie zastanawiała – co by było, gdyby urodziła się pierwsza, gdyby urodziła się mężczyzną, teraz jej wzrok mimowolnie podążył jednak ku oknu, zza którego docierały przytłumione odgłosy rozmowy, echo tego charakterystycznego, perlistego śmiechu Eliasa, który przypominał jej uciążliwą czkawkę.
    Nie przyjaźnimy się. Ja i moje nieszczęście, jeśli o to pytasz – odparła niedbale, przez chwilę jeszcze przyglądając się rozciągniętemu za szybą krajobrazowi zazielenionych, sierpniowych ogrodów, po czym powracając wzrokiem ku odbiciu twarzy Vanhanen – odpowiedziała na jej złośliwe parsknięcie krótkim uśmiechem, grymasem zdradzającym satysfakcję, prędko upchniętą pod gruby, zakurzony dywan ustawicznego opanowania, rozrywanego jedynie przez te emocje, które posiadały pazury. – Jesteś? – przerwała, a jej głos zachrobotał o ściany gardła, nabiegając uporczywie rosnącą w piersi kąśliwością. – Obojętna na konsekwencje? – cofnęła dłonie, które musnęły przypadkiem jej szyję, słysząc głuchość jej spostrzeżenia, nie zdążyła jednak odpowiedzieć, bo Sohvi sięgnęła palcami ku jej nadgarstkom, odwodząc je od ciemnych wstęg zwisających na plecach włosów – nie pierwszy raz odniosła wrażenie, że rozgrywały pomiędzy sobą spektakl, do którego nie znały wcześniej scenariusza i który różnił się pod naciskiem ich wzroku, tym razem coś szarpnęło ją jednak za mostkiem nagłym zdziwieniem, pretensją lub sprzeciwem, gdy miękka prośba zaległa pomiędzy nimi w sposób tak łagodny i niefrasobliwy, jakby znały się od dawna, jakby znały się lepiej, niż przystawało. Ledwo zauważyła, że jej mięśnie napięły się odruchowo – dystans, jaki dotąd je dzielił i pośredniość spojrzeń przesączanych wpierw przez lśniące oko zwierciadła, dodawały jej pewności, a teraz, gdy twarz starszej kobiety była tak blisko, a jej źrenice tak wyraźne, zniknęła pewna bariera pokrzepiającego bezpieczeństwa, która nadawała jej dotychczasowym ruchom buńczucznej zuchwałości. Straciła równowagę, lecz moment ten nie trwał długo, zaraz i na jej wargach odcisnęła się bowiem przekora uśmiechu, wyraz prawie siostrzany z tym, który wpłynął na usta Vanhanen, gdyby nie jego kanciastość, drapieżna ostrość zalęgła gdzieś w podbrzuszu drażliwej żartobliwości.
    Obawiam się – nachyliła się powoli, zatrzymując twarz niebezpiecznie blisko naprzeciw tej drugiej, piękniejszej, bardziej wyrazistej, nie tak ostro skrojonej na brzegach; tylko jej oczy pozostawały nieruchome, dwa czarne okręgi stygnące w mleku otaczających je białek. – Że brakuje mi wprawy.
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Dziewczęce palce wplątane ze przemyślną niezdarnością w jej włosy przywodziły na kościsty kark łagodne napięcie; przez krótki moment miała ochotę zamknąć oczy i odchylić głowę, nierozważnie oddać jej swoje myśli – z prostoduszną, pozbawioną oczekiwań ciekawością, z jaką mogłaby oddawać w obce ręce garść polnych kwiatów, by przyglądać się bez protestu, jak zanurza w nich dłonie z zuchwałą śmiałością, zbierając wiechcie uległych jej nerwów w staranny warkocz, jak łapie i zawija je w ciasne, przyzwoite upięcie lub mierzwi ich przyzwoitość przekornie, albo chwyta u nasady, z subtelną stanowczością, z jaką pociągała za smolisty kosmyk owinięty psotliwie wokół palca, i zawiązuje je w schludny supeł. Obserwowała tymczasem, jak nawleka hebanową nić na smukłą, bladą szpulkę swojej ręki, bawiąc się jedynie jej włosami albo myszą złapaną w potrzask; prosta bliskość – dłonie cierpliwie przelewające kaskadę jej włosów w naczynia śródręczy i cień uśmiechu majaczący w lustrzanym grymasie dziewczęcych ust – nieoczekiwanie obracała się przeciwko niej oszczędną przyjemnością. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz prosiła kogoś o tak banalny rodzaj zwyczajnej poufałości; odkąd zamknęła się w złotej obręczy ograniczających powinności, konsekwentnie dzieliła bliskość na tę konieczną, pozostawiającą na skórze fantomowe plamy niepocieszonego głodu, i tę łapczywą, którą próbowała przykładać do nich później jak niecierpliwy, pospieszny kompres – w progu między sypialnią małżeńską a sypialnią pospiesznej satysfakcji spinała sobie włosy sama, na krótki oddech pomiędzy, zanim nie rozpuszczały ich znów cudze ręce i zanim cudze pocałunki nie uwalniały jej ust ze ścisłego upięcia odpowiedniego uśmiechu.
    Ciemne tęczówki błysnęły przechwyconym refleksem światła; dwa bliźniacze onyksy zgubione w przypudrowanym alabastrze, pod lekkim cieniem krótkich, malowanych rzęs. Ciche westchnienie osiadało na jej ramionach leniwym poruszeniem jak niewidzialny pył rodzącej się w milczeniu refleksji, ku której podnosiła uważne spojrzenie, niezawiedziona – rozczarowana jedynie prawdą, która rozlała się w odwracanej zaraz źrenicy zdradliwą, mętną kałużą ponurego rozbawienia, kiedy cień wstydu przesunął się chłodnym muśnięciem po wertepach żeber, sprawiając, że drgnęła pod jej rękami, sztywniejąc w krótkim skurczu niewygodnego odkrycia, którego nie chciała przyznawać nawet przed sobą: była w tej decyzji pospolicie nudna. Odwróciłaś wszystko, myślała, spoglądając ponuro na odłożoną na blat obrączkę, zrobiłam to dla bezpieczeństwa; zrobiłam to ze strachu. Rozczarowująco, obawiała się jak każdy – wysokości, węży i samotności, druzgocząco wieczystej jak przepaść i jadowitej jak owinięty na sercu splot żmii. Przycisnęła opuszkę palca do końcówki trzymanej wsuwki, puściła, przycisnęła i puściła znowu, nadając swojej frustracji własny, uwierający, puls. Można się kochać tylko na ziemi i tylko przeciwko bogom, a ona traciła noce w ramionach, do których potrafiła się jedynie przyzwyczaić, wydzierając zaledwie strzępy wieczorów dla tych, w których pragnęła utonąć.
    Jest w tym tylko pospolita ambicja – skłamała, strącając oddechem pył jej słów ze swoich barków, daremnie. Tylko na ziemi; tylko przeciwko bogom. Nie chciała zawodzić przekornego uśmiechu jej ust, nie chciała rozczarowywać ciemnej czeluści jej oczu (odnajdywała w nich znamiona wysokości, wcześniej niezauważone). – Trochę mściwej złośliwości, choć to poniekąd to samo – iskra przekory, zebrana z młodszych ust, zamajaczyła w jej spojrzeniu błyskiem kpiącej wesołości. – Kieruje mną zawsze przede wszystkim pragnienie, aby ojciec przeklął mnie w swoim ostatnim przedśmiertnym życzeniu. Z nieuchronnością fatum, jak mówisz, tylko przeciw bogom; czy rodzice nie są nimi w jakiś sposób? – błysnęła krótkim uśmiechem, zuchwałym, rozbawionym, pociągając jej myśl. Jej rodzice runęli z cokołów swojej boskości wcześnie, ale wrażenie powolnej utraty wiary w nich wciąż w niej żyło niezatartym wspomnieniem dotkliwego rozczarowania, kiedy zaczęła zauważać wszystkie mankamenty ich nieudolnego człowieczeństwa. Nie byli nieomylni, jak jej się długo wydawało; każde dziecko musiało kiedyś dokonać tego wstrząsającego odkrycia. Nie byli centrum wszystkiego, nie byli wcale doskonali, nie byli wszechmogący – choć jej ojciec z pewnością próbował się na takiego kreować, zaprowadzając apodyktyczny porządek w wąskim kosmosie rodzinnego domu, z którego uciekła; z którego ją wyrzucił, by mściwie przerosła jego zrujnowane nazwisko.
    Próbowała jeszcze miarkować jej reakcje z pilną rozważnością i dystansem, a jednak złośliwa drwina dostrzegana za jej uśmiechem przeminęła w jej świadomości równie szybko co na opanowanym prędko obliczu kobiety; nie potrafiła czuć się tym zniechęcona – sprowokowana, bliżej. Ciekawa, w którym momencie Tove cofnęłaby się przed nią, obnażając właściwą treść swoich myśli, jak szybko uniosłaby nielitościwą kocią ciekawość, gdyby zanurzyła w nich mysie zęby albo czy cofnęłaby ją w ogóle. Wystawiona w podobny sposób na próbę, nie potrafiła sobie odmówić – nigdy nie potrafiła sobie odmówić, kolejna skaza jej własnego, kapryśnego człowieczeństwa.
    Tak – odparła więc na jej pytanie lakonicznie i bezceremonialnie, chwytając odbicie jej spojrzenia; kiedy Tove trzymała światło za swoimi plecami jak jasny nimb, nie dostrzegała granicy między jej tęczówką a źrenicą, jak gdyby lustrzany refleks niezdolny był przedrzeć się przez spojówkę i wniknąć w ich cień. Grymas winnych ust złagodniał do bezdźwięcznego, powściągliwego sygnału sympatii, kiedy poruszyła lekko głową, przechylając ją w podobnym geście, naśladując ten ruch z lekką figlarnością, prawie jakby przypadkiem; uśmiechnęła się śmielej do jej kolejnych słów, wyraźnie pocieszona przedstawionym jej poglądem. Przyglądając się jej, zmrużyła oczy i wyciągnęła niespiesznie dłoń przed siebie, by zastukać czubkiem pochwyconej między palce jak papieros spinki o drewno toaletki, w cierpliwym takcie, z manierą podobną belfrowi odpytującemu studenta, by w końcu z rozbawieniem ustąpić, przyznać swój błąd, wstrzymując cichy stukot rozważania. – Wierzysz, że mamy wybór. W przeciwieństwie do mnie, jak się okazuje; trochę mi teraz wstyd.
    Spojrzenie Tove umknęło jej, zwracając się ku prostokątowi okna; z podwórka docierały, nawet tutaj, niskie śmiechy mężczyzn rozprawiających o swoich nużących sprawach. Może również mówili o swoim nieszczęściu, między nowinkami sportowymi i sprośnymi żartami, łykami niedobrego alkoholu i nieznośnej arogancji. Może byli ludźmi, tak samo, jakkolwiek niechętnie o tym myślała. Własną niecierpliwość dostrzegła dopiero, kiedy wygasła, uśmierzona powracającym do niej spojrzeniem Rosenkrantz, jej krótkim, zadowolonym uśmiechem, pospiesznie chowanym. Nie potrafiła określić, co było prawdziwe: drwina czy zadowolenie? złośliwość czy zaintrygowanie? Wszystkie te rzeczy, razem? Kiedy Tove wyjęła jej batutę z dłoni?
    To zależy od szczęścia – odpowiedziała kolejną wygodną półprawdą, sprawiając wrażenie lekko roztargnionej, przez ułamek chwili; kiedy jej ją oddała? I co było prawdziwe? Drwina, zadowolenie, krótki przebłysk niepewności, gdy ich spojrzenia odnalazły się bez pośrednictwa lustrzanego medium? Niewzruszona przekora nachylająca uśmiechnięte usta ku niej, zanim wymowna, nieoczywista odmowa zawisła w skróconym dystansie? Tove, wytrącona z równowagi, odzyskiwała pion ze zręcznością akrobaty nieznającego programu występu, ale dostosowującego się naturalnym odruchem do drżeń liny pod stopami; jej uśmiech zdawał się odkształcony, zaostrzony tym, co chowała pod symetryczną złośliwością, tym, co łyskało w cieniu jej oczu enigmatyczną, niejasną bezmiernością. Kiedy przysuwała usta do szyi Fanny, słodycz jej szczodrych perfum przyduszała oddech; Tove pachniała prawie bezbarwnie, przestrzenią, łykiem rześkiego oddechu łapanego po wynurzeniu się z wody, interwałem między burzliwym warknięciem sinych chmur.
    Nie miałaś nigdy ochoty spróbować? – spytała, odwzajemniając intymną stanowczość jej nieustępliwego spojrzenia. Schody zabębniły pod czyimiś pospiesznymi krokami, przycichającymi zaraz głucho na fakturze dywanu rozciągniętego w korytarzu. Elise zawołała niecierpliwie Fanny, zbliżając się nieuchronnie ku uchylonym drzwiom; Sohvi uśmiechnęła się lekko, przyjemnie, nie spuszczając spojrzenia z Tove, nabierając wyraźnie triumfalnego zadowolenia, choć cień żalu zamajaczył w dnach jej źrenic.
    Jestem zdolna powstrzymać Fanny przed gadulstwem, ale obawiam się, że Elise mogłaby okazać się kłopotliwa, gdyby coś skłoniło ją do rozpowiadania, że widziała nas same w pokoju – zauważyła, podnosząc dłoń, by opuszką kciuka przesunąć wzdłuż konturu dolnej wargi; zamiast zetrzeć szminkę, roztarła ją mocniej. – Żałuję, że nie zamknęłaś drzwi. Chyba czas na toast.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nigdy nie sądziła, by łączyła ją z kimkolwiek głębsza solidarność – nie czuła, by własne żyły, jak syczące wężowisko, splatały się z żyłami jej matki czy ojca, nie czuła przywiązania do ciągłej obecności Eliasa ani potrzeby, by sięgać myślami ku cudzym uczuciom, jakby wkładała dłonie do wrzących, rozbulgotanych naczyń, gdzie woda parzyła ją w ręce i gryzła w skórę pod paznokciami, nie współczuła rówieśniczkom, które w ferworze gorliwego dorastania wypłakiwały zbierające się na spojówkach łzy w miękkie, bawełniane rękawy, nie rozumiała nerwowej galopady, która zdawała się pchać wszystkich do jednego miejsca, mitycznego szczęścia, zwieszonego jak słońce na linii horyzontu, mdłej, ułudnej nadziei, że mogliby kiedykolwiek sprostać własnym wymaganiom, obłaskawić presję, jaka kładła się na ich ugiętych karkach, gięła kręgosłupy i przymuszała szyję do ziemi, aż ta w końcu nie łamała się pod ciężarem własnych marzeń, pragnień i ambicji. Miała dwadzieścia jeden lat i odnajdywała w sobie nie tylko przyzwyczajenie do tego, że zawsze była sama, czy też raczej pojedyncza, niezwiązana, niezobowiązana do pamiętania o kimkolwiek, ale dostrzegała zadowolenie w tym stanie, nie próbując rozpaczliwie rzucać kotwic ku mieliźnie odległych lądów, pozostawiać za sobą siatek, wnyków i pułapek, w które miałaby, jak pająk, pochwycić swoją ofiarę, nieszczęsną duszę, która musiałaby tkwić u jej boku, zobowiązana obręczą złotych kajdan, i podążać za nią jak uwiązany na smyczy kundel, posłuszny, dopóki posłuszeństwo nie okazałoby się zbyt nudne, pokorny, dopóki pokora nie zaczęłaby mierzić miękkich dziąseł, łagodny, dopóki brutalność nie jawiłaby się jako zbyt satysfakcjonująca, by dłużej z niej rezygnować. Z żalem przyglądała się swym kuzynkom, ich dziewczęcej urodzie, która wabiła mężczyzn jak zaślinione psy, sięgające zębami do krat prześwitujących na bokach żeber, wspierające łby o smukłe kibicie, zatrzymujące swe ciepłe, mokre oddechy na karminowych wargach, szukając miejsca, gdzie mogłyby zakopać w nich swoje oczekiwania i pretensje, aż w środku nie byłoby już miejsca na nic innego.
    Zaśmiała się krótko i szorstko, wyplatając dłonie z tafli ciemnych, miękkich włosów Sohvi, przyglądając się, jak ta odwraca się w końcu w jej stronę, a refleks światła z pobliskiej lampy przesuwa się po jej ciemnych oczach jak srebrzysta ryba, sunąca płytko pod płaską taflą wody; wsuwka pozostawiła punktowy, spąsowiały ślad na opuszce palca, a ona udawała, że go nie zauważyła.
    Moim niestety obmierzle blisko jest do przyziemnego człowieczeństwa. – odparła w końcu, wyginając usta w kanciasty uśmiech, który wydawał się rozcinać płótno jej twarzy jak ostrym, kuchennym nożem. – Bogowie posiadają nad nami wprawdzie jakąś władzę, mój ojciec nie ma nade mną żadnej. – nie pamiętała, by kiedykolwiek wznosiła rodziców na cokole swego uwielbienia, dwa pomniki ze spiżu, sięgające dłońmi firmamentu upragnionej dorosłości – przez krótki okres dziecinnej naiwności hołubiła ich wątłą miłość, sądząc, że była najpiękniejszą ze znanych jej czułości, hołubiła ich możliwości, które pozwalały przemierzać kolejne szerokości geograficzne globu i docierać tam, gdzie jej, dziesięcioletniej dziewczynce o przenikliwych, czarnych oczach, przetartych żwirem kolanach i gardle zdartym od krzyku, nie wolno było nawet patrzeć, hołubiła ich osiągnięcia, póki wydawały się sięgać dalej, niż na długość jej łapczywie wyciągniętej ręki, pragnącej zawsze więcej i lepiej niż to, co oferowała rzeczywistość. Spoglądała na Jakoba z rozczarowaniem, które kwitło w jej piersi ciernistą różą rozgoryczenia, na Violet natomiast – z litością, obrzydzona jej opieszałą nieporadnością i bierną inercją, ku której zbaczał nawiedzany szaleństwem umysł, choć nigdy nie pozwalała sobie nazywać go w ten sposób; szaleństwo brzmiało jak oblega, bo ojciec zawsze krzywił się na to słowo, a Elias odwracał wzrok, jej tymczasem wydawało się, że było jej coraz bliższe, zakradało się jak wąż do świadomości i obnażało kły, gotowe zatopić je w miękkiej korze jaźni.
    Zdaje się, że wolna wola jest jednako naszym przekleństwem co błogosławieniem; ale tak, wierzę, że wszyscy mamy wybór, niekiedy brakuje nam jedynie odwagi, by go dokonać. – przecięła słowami cichy stukot palców, które obijały się w równym rytmie o drewnianą taflę blatu. Odległe, przeplatane śmiechem głosy mężczyzn wciąż wślizgiwały się do pokoju przez uchylone okno jak uporczywe komary, które najchętniej pstryknęłaby palcem – bez dźwięku, bez śladu, przepełnione przez chwilę krwią jej pulsującego życia; byłaby wprawdzie niechętna przyznać, że rozmowa z Vanhanen ciekawiła ją bardziej, niż suchy, bezpłciowy dialog z którąkolwiek z ciotek, którąkolwiek z kuzynek, którymkolwiek z mężczyzn, włóczącym się po posesji w poszukiwaniu czegoś, o co mógłby wesprzeć swoje pijaństwo, ten tępy, bulwersujący humor, od którego robiło jej się niedobrze i który nużył ją aż do napadowej migreny. Nawet ci, których widziała tylko ona, ezoterycznie unoszący się ponad podłogą, bezkarnie zaglądający w wypełnione jedzeniem misy i za kobiece dekolty, wydawali jej się tak samo głupi i niedomyślni, tak samo pozbawieni wszelkiego sensu, jakby nawet śmierć nie potrafiła przyuczyć ich do rozsądku – Sohvi udawało się tymczasem przewlekać swe słowa jak cienką nić przez igielne oczko jej uwagi, docierać głębiej pod opinię, jaką o niej miała, zniekształcać ją i formować pod dryg swej zwycięskiej buławy; tym razem jednak nie zwyciężyła, a ona, zamiast satysfakcji, czuła tylko znajome mrowienie intrygi, to samo, które wkradało się pod jej skórę, gdy przemierzała wzrokiem runiczny alfabet lub odziewała dłoń w miękką rękawicę Norn, by zapanować nad losem, który do niej nie należał. Uśmiechnęła się lekko – wciąż z upojoną triumfem drwiną, lecz tym razem również z rozbawieniem, migotliwą oznaką zadowolenia, które wkradło się za kołnierz i zsunęło ciarkami upojonego entuzjazmu wzdłuż zakrzywionej linii kręgosłupa; z głębi korytarza dotarł rytmiczny stukot czyiś kroków, ona przekrzywiła tymczasem leniwie głowę, jakby pytanie kobiety wydało jej się czymś osobliwym, szarpnięciem za strunę, która powinna była pozostać prosta i naprężona wzdłuż drewnianej szyi gryfu.
    Kto powiedział, że nie próbowałam? – uśmiechnęła się przelotnie, wzruszając ramionami z niewymuszoną swobodą, po czym odwracając wzrok ku drzwiom, jakby spodziewała się przywitać w nich Elise, spokojna i nieruchoma. – Oceniasz ją na wyrost. – westchnęła w końcu, ponownie zwracając wzrok ku smukłej, jasnej twarzy Sohvi, prawie z żalem, choć jej własne lico pozostawało opanowane i wyzute, a oczy nieprzystępne przez przygaszającą je czerń, zatapiających źrenice tęczówek. – Przypuszczam, że to uprzejmie z twojej strony. – kąciki ust rozsunęły się nieznacznie, podrygując w błahym niezdecydowaniu, zanim warg znów nie rozciął grymas przemyślnej drwiny. – A może po prostu tchórzliwe. – przyglądała się, jak karmin szminki rozmazał się najpierw na miękkich ustach Sohvi, a potem po jej bladym policzku, jakby przedłużał szerokość uśmiechu. – Za nasze nieszczęście. – przytaknęła, wstrzymując dłoń na framudze drzwi o kilka sekund zbyt długo, zanim nie zniknęła za drewnianą ramą, rozcierając się jak cień w półmroku szerokiej gardzieli korytarza.

    koniec



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.