Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    15.12.2000 – Jezioro niks – S. Fenrisson & Bezimienny: R. Fenrisson

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    15.12.2000

    Nic się nie stanie.
    Nic się nie stanie, jeśli rzucisz to wszystko w cholerę; jeśli na chwilę wyjdziesz zapalić; jeśli zamienisz kakofonię dźwięków pracowni na harmider panującego na zewnątrz zgiełku. Nic się nie stanie, jeśli na moment, na ułamek sekundy (minuty, godziny, tygodnia), spuścisz z oczu z takim pietyzmem doglądane własne cztery ściany i cztery ściany własnego zakładu; jeśli zostawisz za sobą z hukiem, ze złością zamknięte drzwi; jeśli przejdziesz się kawałek dalej ulicą, tam gdzie miasto zrzuca z siebie ostatnie fałdy przyzwoitości równo przyciętych krzewów, zamieniając je w połacie dziko rosnących traw, których smagane ostrym, północnym wiatrem blaszki latem tną skórę odsłoniętych łydek jak brzytwy, a które obecnie z równą twojej desperacji niezłomnością starają się przebijać przez ciężkie zwały śniegu.
    Nic się nie stanie, jeśli, brnąc nieprzejednanie przez nieodśnieżone łąki, na których nieskalany czyjąkolwiek obecnością obrus białego puchu sięga ci niemal do kolan, przemoczysz sobie zupełnie nieodpowiednio dobrane do panującej na zewnątrz pogody spodnie i buty; jeśli pozwolisz płatkom śniegu znów wkurwiająco obficie sypiących się z misy nieba osiadać na skórze karku, piętrząc się za kołnierzem skórzanej kurtki niczym szalik — prawdziwe, śnieżne boa — którego w wyganiającej cię na zewnątrz, w głąb rozciągającej się teraz przed tobą ściany lasu, potrzebie zapomniałeś zabrać ze sobą.
    I przecież absokurwalutnie nic się nie stanie, jeśli, jak debil, impulsywnie zboczysz z głównej ścieżki, mamiony majaczącymi pomiędzy straszącymi zasuszonymi, powykręcanymi jak reumatyzmem, szkieletami krzewów i karłowatych drzewek, zagłuszonych cielskami potężniejszych pni, bladoczerwonymi punkcikami, które naigrywają się z ciebie, to znikając, to znów pokazując się w zupełnie innym miejscu, raz bliżej, jakby na wyciągnięcie ręki, raz dalej, że mimo wyostrzonego wzroku, ledwie dostrzegasz pulsującą ponad ziemią poświatę. Działa na ciebie, jak płachta na byka. Nie zastanawiasz się ani przez chwilę nad tym, co robisz — pozwalasz niefrasobliwie, by nogi niosły cię same poprzez leśne chaszcze (mimo zimy wcale niemniej agresywnie atakujące każdy fragment odsłoniętego ciała) i nierównomierną, zdradliwą pierzynę śniegu zalegającą niewzruszenie na drodze, którą obierasz: na przełaj. Byle jak najbardziej na skróty, byle szybciej, byle prędzej dotrzeć do zdających się niknąć za niewielkim wzniesieniem plamek. Zupełnie, jakby spuszczenie ich z oczu choćby na ułamek sekundy, miało nieść ze sobą tragiczne nie tylko dla ciebie, ale dla całego świata (jak gdyby cokolwiek poza czubkiem własnego nosa kiedykolwiek cię interesowało), konsekwencje. Klniesz tylko siarczyście pod nosem, jakbyś ścigał się w zawziętości czynów ze ściskającym wszystko w gorącym uścisku mrozem, kiedy jedna z wystających gałęzi rozcina ci skórę tuż pod okiem, i pędzisz dalej, szybko, szybciej, z gniewem łamiąc rozgarniane gałęzie, potykając się o zakamuflowane pod zwałami śniegu kamienie i korzenie.
    Morda cieszy ci się jak u szczyla, a nie ponad trzydziestoletniego faceta, kiedy ze sztubacką radością zbiegasz z pagórka na rozciągający się przed tobą płat wolnej od zastygłych w żołnierskich pozach leśnych strażników, wprost w unoszącą się leniwie ponad ziemią chmarę błędnych ogników. Ponownie pierzchają przed tobą, przed wyciągniętą w tryumfie dłonią, przed palcami, którymi ledwie muskasz najbliższą istotę, zostawiając cię z niczym pośrodku leśnej sceny. Poniewczasie orientujesz się, że dobiegające twoich uszu skrzypnięcia to wcale nie wytwór wyobraźni, że nie drżą pod tobą deski podestu — nie tego drewnianego. Bo, w rzeczy samej, na własne życzenie zapędziłeś się na podium prowadzące wprost na skuty lodem szafot. Niemal od niechcenia, wciąż z uśmiechem przytwierdzonym do twarzy, zerkasz w dół na rozchodzącą ci się pod stopami pajęczynę pęknięć, tym razem przywołując do porządku, do wzmożonego działania wszystkie zmysły.
    Ani mi się, kurwa, waż podchodzić — warczysz w przestrzeń, gdy wyczuwasz w pobliżu cudzą obecność. Nie podnosisz jednak wzroku, by przyjrzeć się intruzowi, bardziej zafascynowany kruchością znajdującego się pod tobą lodu i przenosząc ciężar ciała na palce prawej stopy.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Oczywiście, że próbował lawendy. I chmielu, i rumianku, i waleriany. Oczywiście, że próbował chodzić na dłuższe spacery, nie wypalać papierosów w zmiętej pościeli, nie patrzeć na zegarek, którego miarowe tykanie wgryzło się w jego myśli, dyktując im tempo nerwowego marszu, próbował pisać listy, by zająć czymś rozdygotane dłonie, próbował stać pod prysznicem, dopóki skóra nie stawała się czerwona od gorącej wody, a w zaparowanym lustrze dłużej nie łyskało jego odbicie, próbował liczyć cienkie pęknięcia na otynkowanej powierzchni sufitu i pojedyncze płatki śniegu roztapiające się na oknie, próbował kosztować intymności, zawłaszczać sobie ciepło drugiego ciała, rozciągniętego u jego boku z oniryczną ufnością, czarować nagość obleczoną w miękki materiał kołdry, pościel wciąż zmiętą pod uciskiem palców, chwytać oddechy zastygłe w dusznym powietrzu pomiędzy wargami – wciąż nie potrafił przespać nocy, nie budząc się przy pierwszej, spolegliwej pieszczocie świtu, nie czując pośpiechu własnego serca, uniemożliwiającego zamknięcie powiek, drżących nerwowo pod niewypowiedzianym obowiązkiem wyostrzonej uwagi. Czasami panika wzierała się do jego płuc jak gwałtowny haust zimnego powietrza, stający w wieży tchawicy i wyrywający go z nieświadomości siłą, za kotwicę kruchego mostka, wciąż odzywającego się głuchym, fantomowym bólem dawnego złamania – gęsta, stęchła od dymu atmosfera ciasnego mieszkania mdliła go wówczas nawracającym echem dziecięcej klaustrofobii, który skradał się ciarkami wzdłuż kręgosłupa, uderzając nieoczekiwaną falą duszności; uczucie narastało, a jego zdrowy rozsądek kruszał i ulegał pod jego ciężarem.
    Szorstkie podmuchy grudniowego powietrza przesuwały się po odsłoniętej skórze jak ostrza noży, rozciągając po zesztywniałym karku dropiatość gęsiej skórki, zaraz szczelniej nakrytej wełnianym kołnierzem pośpiesznie narzuconego płaszcza, którego poły wciąż łopotały cicho, porywane świstem wiatru. Prawie nie słyszał harmidru miasta, spragnionego iluzji słonecznych promieni – odgłosy ledwo przebijały się przez karcer jego umysłu, spływając po nim jak krople wody po kaczym grzbiecie, pozbawione swej istotności i przeznaczenia. Kilka lat temu znacznie częściej pozwalał sobie na takie spacery, spokojne i milczące, warzące myśli szronem inercyjnego odrętwienia, wspinającego się po karku sztywną powłoką, za pomocą której odgradzał się od świata; żywotność jego usposobienia przygasała, jej radości pociągały za sobą zmartwienia, na krótką chwilę pozostawiając świadomość całkiem opustoszałą, nieczułą na zimno, rozwagę i krzyk opętanego sumienia. Nie powinien uciekać w ten sposób – podążać za czymś, czego nie rozumiał, coraz głębiej w ciemność midgardzkich okolic, które rozbierały stanowczą szykowność miejskich dzielnic z eleganckiego odzienia, pozostawiając na karku jedynie skrawek ciemnego materiału, ochłap rozciągającej się pod górami dzikości; białe obłoki śniegu coraz głośniej skrzypiały mu tymczasem pod butami, ich chłodna wilgoć sięgała coraz wyżej, wspinając się za materiał i mocząc nogawki spodni. Ostatnim razem, kiedy zaszył się z niepozornej, przylegającej do kamienic gęstwinie, zbroczył mech leśnego podłoża własną posoką, człowieczeństwem wysączającym się z otwartej rany, rozjątrzonej pośród stelaża połamanych żeber – wspomnienie tamtego bólu powróciło łagodnym pulsowaniem w lewym boku, tym razem powstrzymał się jednak, by sięgnąć dłonią pod ubranie, sprawdzić, czy palce wyciągnąłby zaczerwienione i lśniące od krwi.
    Nie zauważył, kiedy przestał podążać za własnym instynktem, lecz za błyskiem fosforyzujących w powietrzu cekinów, drobnych, bladoczerwonych świateł lawirujących niewysoko nad powierzchnią leśnego runa, pięknych i wabiących, nieustannie zbyt odległych, by mógł dobrze im się przyjrzeć, ściągających zmarznięte ciało, krok po kroku, nad brzeg plaży, gdzie chrzęst kamieni pod butami wyrwał go z zamyślenia. Ogniki zniknęły, a on nieświadomie szedł za nim znowu – za jego tajemnicami, jego życiem, jego gniewem, nagle tak wyraźnym, przebrzmiewającym przez łagodny szelest lasu i wyrywającym świadomość z paralitycznego otępienia; wbrew sobie pomyślał, że powinien go tu zostawić, z podestem lodu rozciągającym się pajęczyną pęknięć, w której środku przypominał owada pochwyconego w pułapkę, nawet teraz (nawet wobec niego) ta myśl uwierała go jednak gwoździem wyrazistego poczucia winy.
    Zawsze byłeś lekkomyślny – odparł w końcu, unosząc wzrok na znajomą sylwetkę, kołyszącą się lekko na kruchej powierzchni stawu – Ragnar stał przynajmniej dziesięć metrów od niego i dystans ten dodawał mu odwagi, jak wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi; zawsze kulił się dopiero, gdy brat chwytał go za przegub. – Nie ruszaj się. – głos mimowolnie nabrał surowej stanowczości, a stworzenie zaszyte głęboko wewnątrz piersi drgnęło, gdy lód zachrzęścił głośniej, pękając pod jego prawą stopą.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Rozbiegany — bardziej z zaskakującego cię natłoku wrażeń niż z dyszącego ci ciężko w kark strachu — masz wzrok. Gubisz się w atakujących cię pragnieniach; nie wiesz, na czym zawiesić spojrzenie: na paciorkach błędnych istot pulsujących czerwienią tuż u zbiegu zlodowaciałego jeziora i zmrożonej ziemi, teraz wyraźnie przywodzących na myśl sygnały ostrzegawcze, które śniący rozstawione mają w newralgicznych punktach dróg; na drobnej siateczce pęknięć (upodabniającej się do misternej kompozycji żył budzącego się pod tobą stworzenia) rozchodzących się coraz rozleglej pod twoimi stopami; a może na majaczącej między drzewami coraz wyraźniej postaci, na jej ekscytująco znajomej posturze, na, trudnym do pomylenia z jakimkolwiek innym, zapachu, wciąż intensywnie wyraźnym, mimo zakonserwowanej w mroźnym powietrzu leśnej woni. Przeskakujesz więc wzrokiem z jednego punktu do drugiego, łyskając białkami to tu, to tam, tam i tu, jakby mało było ci atrakcji, jakbyś potrzebował spojrzenie zawiesić na czymkolwiek jeszcze: zbutwiałej kłodzie ułożonej wzdłuż brzegu jak ławka; czającej się pośród sosnowych gałęzi sowie, wyniośle, bez zainteresowania obserwującej widowisko, jakie zafundowałeś elitarnej widowni; zmatowiałych zwierciadłach lodu, jak placki zdobiących powierzchnię jeziora. Może nie jesteś pierwszy, który naruszył filigranową membranę powlekającą zbiornik. Może — jeśli tylko mocniej naciśniesz stopą na lód — wpadniesz wprost w ramiona topielca, któremu Norny, zamiast litościwie pomóc, jedynie zaśmiały się w twarz.
    Może…
    Raz jeszcze unosisz spojrzenie na czającą się między drzewami zmorę, której od tylu lat nie umiesz się skutecznie pozbyć; która, masz nieodparte wrażenie, jest jak twoje sumienie, z którym teraz nie możesz się nie zgodzić.
    Zawsze byłeś lekkomyślny. Mówiłeś, co ci ślina na język przyniosła. Robiłeś na przekór innym, byleby iść pod prąd; byle zabłysnąć i ciągnąć za sobą innych. Nie uczyłeś — czy może: nie chciałeś uczyć się — na błędach, z przekonaniem, że za którymś podejściem świat nagnie się do reguł, które ty mu narzucasz. Niewiele się zmieniło, stałeś się może tylko trochę bardziej leniwy, z mniejszą systematycznością popełniasz kolejne potknięcia — nawet dziś, gdyby tylko nieco mniej ci się chciało, gdybyś wygodę przedłożył nad szarpiącą cię za gardło potrzebę rozprostowania kości, nie zastanawiałbyś się teraz, co bardziej doprowadza cię do kurwicy i co bardziej masz ochotę rozszarpać: czerwone, przygasłe już punkty mieniące się w przybrzeżnych zaroślach; spękaną zmarzlinę pod twoimi nogami; siebie; czy, dla zasady, balansującą na peryferiach wzroku sylwetkę brata.
    Postanawiasz jednak trwać w bezruchu. Nawet oddychać zaczynasz spokojniej i już nie rzucasz głową na prawo i lewo, spojrzeniem przyszpilając Safíra, jak muchę.
    A ty nadal chowasz w dupie kij, który teraz, przypadkiem, z radością byś wyciągnął i jeszcze chętniej mi podał, co? — Żarty trzymają się ciebie kurczowo, uczepione mocno jak rzepy; nie ma sytuacji, której nie obróciłbyś w drwinę, w większości przypadków wolisz być jednak nieznośnym skurwielem. — Wiesz, że to wcale tak nie działa, nie? — rzucasz niemal zaczepnie. Spekulujesz, jak zawsze. Jak zawsze gówno przecież wiesz, więc wyrzucasz z siebie słowa: byle więcej, bo kiedyś może trafią na podatny grunt, może w którychś kryć będzie się więcej niż ledwie ziarno prawdy. Niekoniecznie w tych; chciałbyś wszak nieco dłużej, wcale nieprzemoczony do suchej nitki i nieprzemarznięty na kość, poprzekomarzać się z nim, ponownie go powkurwiać, doprowadzić do stanu, w którym pragnąłby ci serce wyrwać przez oczodół. Pobożne są jednak twoje życzenia — żadnego boga, żadnej boginki nie interesuje, czego chce taka menda, jak ty. — Jeśli nie zamierzasz przyłożyć ręki do tego, żeby poszło szybciej, to spierdalaj. Albo pociągnę cię na dno za sobą. — Trudno stwierdzić, czy grozisz, czy może obiecujesz, bo ton twojej wypowiedzi jest do tego stopnia beznamiętny, że można byłoby uznać, że wszystko to, całą tę scenkę, ukartowałeś, skrupulatnie planując każdy detal, i jedynie zmęczyłeś się przeciągającym w wieczność oczekiwaniem. To byłoby przecież do ciebie podobne — tyle że marny z ciebie strateg.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Nienawidził Ragnara z tego samego powodu, z którego, spoglądając niekiedy w lustro, nienawidził także samego siebie – za bardzo przypominał ojca. Oczy Fenrisa, surowe i gniewne, tkwiły w jego źrenicach, odbijały się w nich jak w gładkiej tafli zwierciadła, prześwitywały przez błękit tęczówek, jakby wciąż tam był, jakiś jego fragment, niechciane dziedzictwo zawekowane głęboko w cudzym wnętrzu – tkwił w zaciśniętych pięściach, rozdrażnionym grymasie i chrapliwym głosie, posługującym się drwiną jak nożem, zdolnym rozciąć jego rezolutność na cienkie plastry, odkroić jej najlepsze części, pozostawić jedynie pusty manekin tamtego płochliwego, rachitycznego chłopca, który pozwalał, by przepychano go w progu, przewracano na ziemię i zamykano w pokoju; nigdy nie czuł się integralnym członkiem rodziny, bo kiedy klęczał za drzwiami własnej sypialni, wydawało mu się, że ojciec traktował go bardziej jak zwierzę, zamknięte w budzie, by nie przeszkadzało, obwiązane kagańcem, by nie szczekało zbyt głośno, nie powiadomiło wszystkich o swojej obecności. Nigdy nie rozumiał, dlaczego żywili do niego tak wielką awersję, gorejącą już w dniu, w którym przyszedł na świat – czy wyczuli w nim słabość, jak pies wyczuwa ludzki strach, a rekin krople krwi pośród wzburzonych fal oceanu? Wiedzieli od początku, że w jego żyłach nie jątrzyła się magia, że choćby krzyczał, płakał i rzucał książkami o ścianę, żadne zaklęcie, jakie wydobywało się z jego ust, nie przyniesie skutku? Dostrzegli, że był zbyt podobny do matki, ze swoim delikatnym ciałem, łagodnymi dłońmi i oczami zielonymi jak dwa jadeity i że wcale nie przypominał ojca, którego szorstkie dłonie rozrywały rybie brzuchy i pozostawiały fiolet siniaków na bladej skórze?
    Uniósł powoli głowę, przyglądając się twarzy brata, rysom pogrążonym w mroku ciążących nad nimi ciemności, prawie niewidocznym z bezpiecznej odległości, jaka ich dzieliła, nie musiał jednak widzieć ich dokładnie, by wiedzieć, że usta Ragnara wygięły się kpiący grymas rozdrażnienia, a brwi ściągnęły wyraźnie, zstępując pojedynczą zmarszczką na płaskim wzgórzu nosa. Przez chwilę oboje stali w bezruchu – uwięzieni w karcerze chłodnej obawy, gorzkim posmaku niezadowolenia, które wspinało się nieśpiesznie w górę przełyku, wzmożonym biciu serca, ilekroć lód skrzypiał złowrogo, a po jego płaskiej, lśniącej powierzchni rozciągała się pajęczyna kolejnych rys, grożąc nagłym zapadnięciem; czuł na sobie drapieżne spojrzenie brata, jego czarne źrenice jak ziejące otwory strzelby, z której mógłby go zranić, bo celował z tej broni już wcześniej, wiedział, gdzie trafić, by zabolało najbardziej. Przełknął ślinę – kiedy ostatnio go widział, las był równie ciemny i gęsty, a jego serce biło prawie tak samo szybko, kiedy ostatnio go widział, bok miał biały od prześwitujących spod skóry żeber, a umysł lekki jak napełniony helem balon, desperacko opierający się prawom grawitacji; pozornie nie miał się już czego bać, a jednak szelest pobliskiej gęstwiny szarpnął za pierś instynktowym lękiem, który zsunął się zimnym dreszczem wzdłuż szpulek kręgosłupa.
    Jak działa? Bo mi to wygląda… – podszedł bliżej jeziora, napierając czubkiem buta na cienki fragment lodu przy samym jego brzegu. – Jakbyś dał się zwieść kolorowym światełkom. – nigdy nie potrafił mu odpowiadać – nie z tą samą butą i arogancką pewnością, nie bez podskórnego podejrzenia, że Ragnar ufał własnym pięściom bardziej, niż krzywdzącym słowom; kruchość lodu, jaka dzieliła ich od siebie, napawała go jednocześnie obawą i niezdrowym poczuciem bezpieczeństwa, bo po raz pierwszy czuł, że nie musi przed nim uciekać, że nawet będąc ofiarą, ma nad nią chwilową przewagę, nawet jeśli siła ta stanowiła ledwie cienką woalkę pozorów – nie potrafił pozwolić sobie jednak na bezczynność, okrutną bierność, do jakiej nigdy nie był w stanie się zmusić, bo wyciągał dłoń, nawet jeśli ta, która chwytała go ciasno wokół przegubu, mogła jedynie wciągnąć go głębiej pod powierzchnię, a potem podtopić ciężarem swoich problemów. Wsunął ostrożnie stopę na srebrzystą krę, jakby próbował wyczuć grubość lodu, wciąż asekurując się jednak na brzegu, by raptem cofnąć się z powrotem, zdjęty nagłą niepewnością.
    Nie możesz się teleportować? – spytał w końcu, bez pretensji, choć z pewnym żalem – nieznajomość magii sztywniała mu na karku upokorzeniem swej niewiedzy; bo jeżeli by mógł, to dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Jeżeli by mógł, dlaczego nie stał jeszcze u jego boku, z palcami zamocowanymi ciasno wokół nadgarstka? Nie wiedział – oczywiście – o tym, że ten prosty krok, przeskok pomiędzy tam, a tutaj zasnułby jego spojrzenie mgłą bardziej gęstą i bielszą, niż ta, która unosiła się ponad warstwą leśnego runa, nie wiedział, bo gdyby wiedział, nie stałby na brzegu tak spokojnie. Lód, jakby w niecierpliwej odpowiedzi na ich zwlekania, trzasnął tymczasem głośniej, napływając cienką warstwą wody, wyciekającą coraz szybciej z otwartego złamania.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie jesteś w stanie zliczyć, ile razy byłeś w sytuacjach bez wyjścia; ile razy zapewniano, że masz tak przejebane, jak jeszcze nigdy przedtem; ile razy kazano ci się żegnać z życiem; ile razy towarzyszące ci osoby wzywały na ratunek bogów, cały panteon po kolei, licząc że ktoś wreszcie wysłucha ich rozpaczliwych, żałosnych błagań — i zawsze byłeś to ty, wywracając oczyma tak intensywnie, że zaczynały boleć cię białka. Wtedy zawsze jakoś udawało ci się wyślizgnąć z zaciskających się na tobie szponów losu; zawsze znajdowała się furtka, przez którą potrafiłeś się przecisnąć, by po całym zamieszaniu otrzepać jedynie szmaty z kurzu i głęboko do szuflady pamięci wrzucić kolejne, niewiele warte potem wspomnienie. Podskórnie czujesz, że obecnie to jedna z tych dziesiątek podobnych sytuacji, które dawno masz już za sobą, kiedy to mimo przeraźliwego zimna pot spływa ci ciurkiem wzdłuż kręgosłupa, nieprzyjemnie osadzając się na lędźwiach; kiedy na karku czujesz oddech samej Hel; kiedy w chwili zwątpienia obiecujesz samemu sobie, że to ostatni raz, że więcej w podobne gówno się nie wplączesz. Podskórnie czujesz, że dzisiejszy wieczór nie nauczy cię niczego i za jakiś czas — może nie jutro, może nie za miesiąc, nawet nie za rok, ale za trzysta sześćdziesiąt siedem dni, może za trzy lata — jeszcze raz staniesz oko w oko z identycznym wyborem: trwać w miejscu, czekając na to, co się stanie, co przygotowały dla ciebie Norny, czy sprawią że kruchy płat pod twoimi stopami rozpęknie się na tysiące drobnych części, raniąc ci po drodze, gdy zanurzać będziesz się w lodowatej toni, odsłonięte części skóry, napełniając zbiornik gorącem twojej krwi, czy zechcą utwierdzić cię w przekonaniu, że jeśli tylko wystarczająco gorliwie poprosisz je o pomoc, za ich wstawiennictwem będziesz potrafił odnaleźć bezpieczną drogę na tej lodowej ścieżce.
    Wiesz już, co się stanie. Nie potrzebujesz daru wieszczenia, by rozczytać z biegnących pod tobą linii, dokąd prowadzi droga, na jaką wszedłeś. Dotychczasowa, szaleńcza galopada serca wreszcie zaczyna zwalniać, sprawiając że nieco wyraźniej czujesz gorycz, która już wcześniej zaczęła skraplać się na powierzchni twoich warg, przymuszając je do cierpkiego uśmiechu.
    Zawsze miałem pociąg do błyskotek. — Nie starasz się w ogóle wypierać faktycznej przyczyny ugrzęźnięcia pośrodku lodowej pułapki. W twoim głosie, pomiędzy irytującym, napastliwym tonem, doszukać można się nawet nut arogancji, jakbyś dumny był ze swojego lekkomyślnego wyczynu. W spojrzeniu sunącym za pełną niepewnych ruchów sylwetką brata również łyskają w mroku iskry zuchwalstwa. Gdybyś tylko miał możliwość, roznieciłbyś nimi wokół pożogę — ale poza chęciami i wyostrzonymi zmysłami nie masz się czym pochwalić. Niewiele masz do zaoferowania. Nawet większość ciskanych z twoich ust przekleństw nie ma jakiejkolwiek mocy sprawczej, dopóki nie obmyjesz ich w magii. — Tchórzysz? A może boisz się, że będzie jebało od ciebie mokrym psem? — Zanosisz się śmiechem, obserwując jego godne politowania podchody. Z chwili na chwilę śmiejesz się coraz donośniej, bezczelnie ignorując — może w każdej innej sytuacji słuszne — pytanie Safíra, jednocześnie nogą coraz silniej naciskając na lód, maskując odgłosy kruszejącego podłoża niemal opętańczym rechotem, który urywa się w chwili, w której zamarznięte jezioro rozwiera pod tobą swoje ramiona, wciągając cię w ciemną toń.
    Pod powierzchnią wszystko wydaje się być nie takie, jakie myślałeś, że będzie — jest zimniej, jest ciemniej, jest tak, jakby napierały na ciebie z każdej strony ściany, ściskając coraz bardziej. Już po chwili oczy zaczynają cię nieznośnie piec, jeszcze bardziej utrudniając poruszanie się. Jedyne, co wiesz, to to,  by wcale nie kierować się ku brzegowi, gdzie warstwa lodu jest grubsza niż na środku jeziora. Suniesz więc ku górze, napierając na lodową barierę odgradzającą cię od reszty świata. Cztery uderzenia wystarczą, by skruszyć spękaną, naruszoną już wcześniej taflę. Zaczerpnięty gwałtownie haust powietrza niemal pali cię w krtani i dopiero teraz czujesz, jak kończyny z wolna zaczynają ci drętwieć z zimna. Napierając ramionami na skutą lodem powierzchnię, odłamujesz kolejne jej płaty, przybliżając się nieco ku brzegowi. Dopiero po kilku minutach zmagania z niestabilną powierzchnią udaje ci się trafić na ten jej fragment, który jest na tyle solidny, by udźwignąć twój ciężar wdrapujący się z powrotem na wierzch jeziora. Dygocąc z zimna i wypluwając z ust przegniłą wodę, znów zanosisz się śmiechem — tym razem jednak urywanym, jakby wszystko cię bolało.
    Hlýr — dyszysz w pustą przestrzeń, wypowiedziana inkantacja brzmi jednak tak, jakbyś dławił się własnymi słowami. Może trochę tak nawet jest, a może to jedynie kara za twoją zuchwałość.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    Zimno powoli przegryzało się przez jego skórę drżeniem, które drętwiało na karku i pąsowiało w zesztywniałych palcach, z trudem zaciskających się na połach wełnianego płaszcza, podczas gdy śnieg, ugnieciony pod podeszwami, skrzypiał coraz słabiej i bardziej żałośnie, za każdym razem gdy przechylał ciężar ciała na przeciwną nogę, jakby niezdecydowany, co powinien uczynić, zdjęty winą za przebłysk niezdrowo satysfakcjonującej myśli, że mógłby go tu zostawić. Nie pierwszy raz byli w tej sytuacji – zmuszeni, by patrzeć sobie w oczy, stać naprzeciwko siebie i udawać brak wahania, determinację, która wyłaniała się na napiętych strunach fizjonomii, lecz parowała z serca, pomarszczonego i wyschniętego jak przejrzała śliwka, niezauważona pomiędzy wiechciami trawy, wśród których upadła; pamiętał, że jeszcze zanim nauczył się go obawiać, przyglądał się jego odwadze z roztargnionym podziwem, bo Ragnar jako jedyny wydawał się spoglądać Fenrisowi w oczy bez lśniącej w nich uległości, jako jedyny wychylał kark spod pęta ciasnej obroży, jako jedyny zaciskał dłonie w pięść, zamiast chować je za plecami. Zanim zaczął przypominać ojca, był jego bratem – tym, który wbijał mu łokieć głęboko pod żebra i śmiał się z bezczelną głośnością, ilekroć, ścierając wierzchem dłoni zaczerwienione ślady, zapierał się, że nie płakał; nie przez któregokolwiek z nich, nie przez samego siebie. Czasami wydawało mu się, że mógłby go kochać – gdyby oboje nie mieli drzazg uwierających płytko pod skórą, gdyby potrafili ze sobą rozmawiać, spluwając wpierw flegmą nabrzmiałej w gardle złośliwości, gdyby zdali sobie sprawę, że dystans, jaki pomiędzy sobą wytworzyli, był decyzją, a nie przeznaczeniem.
    Uśmiechnął się słabo, pochylając lekko głowę i nabierając w płuca powietrza, które przetoczyło się chłodem przez stromą wieżę tchawicy – nigdy nie potrafił wdawać się z nim w tę grę, bo język miał miękki i gładki, niezdolny sięgać po błyskotliwość rzeczywistej drwiny bez kaleczenia się o jej ostre kanty i wyciągania spomiędzy zębów łupin trzeszczącego pomiędzy szkliwem żalu. Tym razem słowa ugrzęzły mu jednak w gardle nie dlatego, że był zbyt dumny, by splunąć ku niemu gorzkim odwetem ani zbyt zaniepokojony, by sformułować je w zdanie, które nie zastygłoby wstydliwym dygotem na jego wargach, ale ponieważ śmiech, który nakrył zadane mu pytanie, wydawał się być puginałem wbitym precyzyjnie pomiędzy żebra, rozdzierającym na nowo spoinę blizny pomiędzy czwartym a piątym prętem klatki zacieśniającej się wokół jego nierówno bijącego serca – lód zachrzęścił pod butem Ragnara, a on przez chwilę miał wrażenie, że to jego własny mostek kruszył się pod naporem cudzej obecności, rozłamywał w pół wspomnieniem pełni, rozdzierającej jego sumienie na dwie nierówne części, ludzką i zwierzęcą, niezdolne stwierdzić, która z nich była tą większą. Drgnął wyraźnie, ledwie zdążył jednak uchylić usta w odpowiedzi, kiedy gruba, szklista kra jeziora wydała z siebie zdławiony jęk, pękając pod nogami brata i połykając go w ciemną, otwartą paszczę jeziora.
    Ragnar! – nie myślał o własnym strachu, kiedy wbiegał na lód, czując jak ten pękał mu pod nogami krakelurą cienkich rys, sunących niebezpiecznie po śliskiej powierzchni, splątanych jak żyły w wysuniętym spod rękawa nadgarstku. Przez chwilę głowa brata zniknęła całkiem w atramentowej źrenicy przerębla – woda zmyła mu z twarzy złośliwy grymas, wciągając go za nogi w swe mroźne, wygłodniałe trzewia, zbyt długo uwięzione pod powierzchnią, by teraz nie nabrać gwałtownego oddechu. Przez chwilę wydawało mu się, że otaczająca ich knieja zamarła, wzdrygnięta brawurą nagłego plusku, zaraz zdrętwiałe dłonie Ragnara sięgnęły jednak do kruchej powierzchni lodu, próbując schwycić się fragmentu, który zdołałby podtrzymać jego ciężar i wyciągnąć się na ramionach spod czarnego podniebienia stawu. – Zwariowałeś? Nic ci nie jest? – wyrzucił z siebie nerwowo, nawet nie zauważając, kiedy przyklęknął na pokrytej firnem tafli, pozwalając, by spodnie przemokły na kolanach ciemniejszymi plamami, od których skóra czerwieniła się i kłuła. – Zaczekaj, nie powinieneś… – zaczął, wyciągając dłoń w jego stronę, ale mężczyzna splunął tylko wodą, krztusząc się i dygocząc, zanim jego usta najpierw nie rozdarły się gromkim śmiechem, a następnie zaklęciem, które przebiło pustą przestrzeń jak pojedynczy nabój wypluty z metalowej lufy pistoletu.
    Zamarł. Na dźwięk inkantacji białka oczu rozlały się po ciemnych wysepkach źrenic, pochłaniając cienką obręcz błękitu, która w mroku nabrała atramentowego odcienia, a blada, lekko zapadnięta w rysach twarz pokryła się siatką nabrzmiałych, czarnych żył, uwypuklających się przez skórę jak żywe stworzenia, rozpaczliwie pragnące wydostać się na zewnątrz – w przesmyku chwili ściskał jeszcze w dłoniach nadzieję, że się mylił, że było zbyt ciemno, by dostrzec tę zmianę, że był zmęczony i przepracowany, a wybujała wyobraźnia powoli winietowała jego zdrowy rozsądek, zaraz lęk szarpnął go jednak w piersi tak mocno, że, cofając się do tyłu, wyglądał, jakby jakaś obca siła pociągnęła go mocno za pręgę kołnierza.
    Nie. – słowo wydarło się spomiędzy ust prawie jak westchnienie, głuche i ciężkie od rosnącego w gardle strachu. – Nie, nie, nie. Odsuń się ode mnie. – potknął się o odstający fragment lodu, upadając do tyłu na twarde, zimne podłoże, wciąż niezdolny oderwać wzroku od twarzy brata, wyszarpnąć z płuc pełnego haustu pęczniejącej pod mostkiem rozpaczy.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie powinieneś zawsze działało na ciebie, jak płachta na byka.
    Nieraz zdaje ci się, że słyszałeś to krótkie polecenie — ostrzeżenie, jak starali ci się wmawiać — za każdym razem w nieodpowiedniej chwili, ciągle nie w czas; zawsze przerywało ci najlepszą zabawę, najciekawsze zajęcia, najbardziej fascynujące doświadczenia. Nie powinieneś wychodzić z domu w trakcie sztormu. Nie powinieneś dotykać dłonią tego garnka, stał przecież przed chwilą na ogniu. Nie powinieneś się odzywać. Nie powinieneś zablokowywać drzwi łazienki, kiedy wewnątrz znajdował się Safír. Nie powinieneś bez pytania wchodzić na kuter Hrólfurssona i potem udawać, że nic się nie stało. Nie powinieneś bawić się z Safírem w zabawy, w których twój brat jest bez szans na wygraną, bo zrobisz mu krzywdę. Nie powinieneś być w posiadaniu takich ksiąg, to nie spodoba się profesorom. Nie powinieneś próbować otwierać tego zamka — skoro był zamknięty, ktoś chciał, żeby takim pozostał. Nie powinieneś chodzić po mieście w szlafroku, zwłaszcza w środku zimy. Nie powinieneś wyrzucać listów: od matki, od ojca, od siostry, nawet tego jednego od brata. Nie powinieneś być taki, jaki jesteś.
    Nigdy jednak nie potrafiłeś dostosowywać się do przyjętych przez innych norm; nie umiałeś naginać karku pod dyktando słów, które ci się nie podobały i których słuchać nie chciałeś, ostatecznie decydując się, aby życie przeżyć po swojemu, na własnych warunkach, na swój sposób zjednując sobie rozkapryszone Norny. Nawet jeśli wiązać się to miało z pozornie upokarzającymi cię sytuacjami i absurdalnymi tłumaczeniami; nawet jeśli wewnątrz gotowałeś się z wściekłości, bo po czasie przesączała ci się przez gazę zamroczenia świadomość, co mogłeś zrobić inaczej — z twoich ust nigdy nie padło stwierdzenie, że jednak nie miałeś racji, nigdy pokornie nie pochyliłeś głowy, nie przeprosiłeś, nie powiedziałeś, że nie powinieneś.
    Czasem można odnieść wrażenie, że nie dla ciebie jest nauka na błędach i uparcie wchodzisz kolejny raz do tej samej rzeki, jak teraz, kiedy przecież nie powinieneś używać magii przy innych — tego wymagałaby zwyczajna grzeczność; z takim przeświadczeniem, z w ten sposób wtłoczoną w głowy wiedzą, z akademii wypuszczane były kolejne pokolenia młodych galdrów. Sam pamiętasz wstyd towarzyszący ci, kiedy pierwszy raz dostrzegłeś wijące się po ramionach sploty czarnych żył u jednego z kolegów; kiedy rozdarty byłeś między chęcią odwrócenia wzroku, a potrzebą obserwowania zmian, jakich dokonywała w ludzkim organizmie magia zakazana. To wówczas najdosadniej uświadomiono ci to, co wiedziałeś od zawsze: że nie możesz pozwolić, by czyjekolwiek niezrozumienie spowodowało, że wstydzić się będziesz tego, kim jesteś.
    Kurwa, nie wierzę — piejesz w ścianę lasu, którą masz przed sobą, bo nawet na Safíra w tej chwili nie patrzysz. Poniekąd nie chcesz widzieć tego upodlenia wywołanego bezradnością i strachem, które pociągnęło go bezlitośnie na ziemię. Kilkukrotnie byłeś świadkiem identycznych sytuacji, zmieniała się zawsze jedynie sceneria: wąskie, ciemne uliczki, na których rządziło bezprawie, salony rozjaśnione światłem odbijającym się od tysięcy kryształków uczepionych smukłych ramion żyrandoli, parkowe ścieżki, nie bardzo skryte nawet za lichymi szpalerami żywopłotów; kończyło się zawsze tak samo, jakby nawet sposób umierania był każdemu człowiekowi zapisany przez Norny podług identycznego schematu. Niedobrze ci się robiło od tej powtarzalności. — Najpierw sam się pchasz jak debil na środek jeziora, mimo że kazałem ci spierdalać, a teraz jeszcze chcesz, żebym z powrotem wylądował w tym jebanym przeręblu, bo… Kurwa, właściwie czemu, Safír? Co takiego nagle się zmieniło? — Głupio pytasz, podświadomie doskonale zdajesz sobie przecież sprawę z tego, co wywołało u niego dokładnie taką reakcję, jaką masz wątpliwą przyjemność obserwować; co sprawiło, że jego nogi same odnalazły kiepską drogę ku brzegowi jeziora; co spowodowało, że zdrętwiałe — już wcale nie z zimna, ale ze strachu — ciało brata runęło przed tobą jak kłoda. Podskórnie miałeś jednak nadzieję, że wie, jak wiele udało ci się osiągnąć; że jest świadomy tego, jak dalece posunąłeś się w odkrywaniu kolejnych kart magicznych ksiąg, z których on nie mógłby zrobić żadnego pożytku. I chyba czujesz się urażony odkryciem, jak bardzo zawiódł cię nawet na tak elementarnym poziomie. — Patykiem przez szmatę bym cię nawet nie tknął, zawszony kundlu. — Spluwasz ostatni raz na zmrożoną taflę, nim kroki postanawiasz skierować na oprószone białym puchem leśne runo pochylające się zdradliwie nad okiem akwenu.
    Ciepło popędzone wypowiedzianą inkantacją rozchodzi się opieszale po twoim ciele, a sztywniejący na mrozie materiał ubrań nie bardzo pomaga ci w ogrzaniu zziębniętego ciała. Lodowa kąpiel, wbrew oczekiwaniom, nie rozpędziła twoich pragnień, by pochwycić błędne ogniki, które zagnały cię w pułapkę. Szczękając zębami, nogą rozchylasz ciężkie od dźwiganego śniegu liście paproci, licząc na to, że pomiędzy nimi dostrzeżesz przygaszony już teraz poblask czerwieni.
    Jeszcze tu jesteś? — Warknięcie przecina ciszę osiadłą na umęczonych zimowym klimatem ramionach drzew.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    W dzieciństwie zazdrościł mu tej umiejętności – sposobu, w jaki odmawiał, bo jego głos nie łamał się na krótkich przeczeniach, determinacji, która nie pozwalała mu uginać karku pod ciężarem cudzej pięści, zębów zaciskających się pewnością wypowiadanych słów, nigdy nie przełykanych tchórzliwie z powrotem w dół gardła; przyglądał mu się z naiwnym oddaniem, dopóki nie zaczął przypominać ojca, wzrastając w to samo okrucieństwo i surową apodyktyczność. Bał się jego złośliwego śmiechu, gdy Ragnar blokował drzwi do szopy, zamykając go w środku, dopóki nie zdzierał gardła na płaczliwym krzyku, trzęsąc się w kącie pomieszczenia, aż matka, zaniepokojona jego nieobecnością, nie zaczynała szukać go po podwórzu, bał się sposobu, w jaki chwytał go za ramiona i siłą nurzał głowę pod wodą, bo szybko zrodziło się w nim przekonanie, że byłby zdolny przytrzymać go w ten sposób wystarczająco długo, by płuca w zupełności wypełniły się wodą, a świadomość usunęła się spod czaszki wraz z najbliższym odpływem, bał się jego gwałtowności, obyty z tym, jak destrukcyjna potrafiła być w rękach Fenrisa, jak łatwo zaciskała palce w pięści i zmuszała krtań do gniewnego krzyku. Nie wierzył, że oboje nie byliby w stanie spełnić gróźb, którymi zadręczali go w dzieciństwie, jak gdyby krakelura rozrysowującego się na jego twarzy strachu sprawiała im przyjemność, bo odzwierciedlała wszystkie atrybuty, które oni posiadali, a jemu brakowało – miał zbyt łagodne dłonie, by schwycić w nie jutową linę i utrzymać kuter naprzeciw porywczego sztormu, ukrywał pod żebrami miękką watę kobiecych emocji i nie potrafił wybudzić zaklęć z gawry swego potencjału; ten nieudacznik nie może być moim synem, powtarzał ciągle ojciec, spoglądając przy tym na Margrét z ponurym wyrzutem, jakby próbował w ten sposób wymusić z niej prawdę. Wolałby nie być z nim spokrewniony – wiele razy przepowiadał sobie w myślach innego ojca, takiego, który nigdy nie podnosił głosu i potrafił trzymać pod opuszkami czułość, a nie tylko gniew, im był starszy, tym bardziej oczywiste stawało się jednak, że nosił w sobie fragmenty niechcianego dziedzictwa, bo ściągał brwi w ten sam sposób, posiadał jednakowo haczykowaty nos i nie umiał wstrzymać drżenia w lewym kąciku ust, gdy coś wtrącało go z równowagi. Fenris był jego ojcem, a Ragnar był jego bratem – nie mógł tego wyprzeć, niezależnie jak długo nie ukrywałby się przed własnym życiem.
    Tym razem w jego lęku tkwiło jednak coś osobliwego – nie była to już ta sama, dziecięca bezsilność, z jaką pozwalał bratu przyduszać się pod ciężkim materiałem kołdry, ale uczucie uciskające na trzewia gwałtownym spazmem, wyciekające spod osierdzia jak krew, która zalała pozostałe narządy, szemrając w płucach przy każdym oddechu i wznosząc się pod gardło nagłym przypływem mdłości. Przewrócił się na ziemię, lecz nie czuł ani chłodu nakrytego śniegiem mchu ani głuchego bólu w lędźwiach, gdzie w zderzeniu w twardym korzeniem rozlała się bordowa kałuża siniaka – patrzył tylko na Ragnara z otępiałym niedowierzaniem, nie potrafiąc wyłowić źrenic z bieli przemglonego zaklęciem spojrzenia ani znaleźć wyjścia spomiędzy labiryntu pociemniałych żył, przypominających węże próbujące przedrzeć się przez cienkie płótno skóry. Brat znów się z niego śmiał, ale nie miało to już żadnego znaczenia, bo jego śmiech nagle za bardzo przypominał skowyt, przeraźliwe szarpnięcie krtani, które, wyplute pomiędzy leśną gęstwinę, zdawało mu się nie tyle nienaturalne, co przerażające – wiedział, jak działały czary wyjęte spomiędzy stron zakazanych ksiąg, choć wolałby pchnąć ich efekty głęboko we własne oczodoły, by nie musieć spoglądać na nie za każdym razem, kiedy zamykał oczy lub śnił o bladej twarzy Villuma, którego nie potrafił ochronić przed zarazą skradającą się coraz głębiej pomiędzy splątane jelita miasta.
    Czemu? – nie słyszał własnego głosu, choć czuł, że zaciskał zęby – żeby nie krzyczeć lub żeby nie zdradzić się przed nim, jak silnie drżał na całym ciele; troska, z jaką jeszcze przed chwilą sięgał ku niemu na środek jeziora, wyparowała teraz zupełnie, pozostawiając go z głuchym ciężarem własnego sumienia, tak zdrętwiałego przed każdym ruchem, jakby Ragnar sam pchnął go impulsem na ziemię. – Zawsze wiedziałem, że jesteś zdolny do wielu rzeczy – odparł w końcu, odchylając powoli głowę, choć znacznie bardziej wolałby odwrócić wzrok, zacisnąć powieki i krzyczeć, dopóki nie zadławiłby się dźwiękiem rezonującym we własnej piersi. – Ale nie do tego. – jego głos był zachrypnięty, cichy, niepewny, jakby z trudem opuszczał posiniałe usta. – Nie widzisz, co ze sobą zrobiłeś? – struna krtani pękła mu wzniesionym głosem, chroboczącym niewygodnie o zaczerwienione chłodem podniebienie. Chciał uciec, ale nie mógł zmusić się, by poderwać się z miejsca, więc drgnął tylko, gdy Ragnar splunął na ziemię, wpijając palce głęboko w przemarznięty mech i wstrzymując łzy, które zacisnęły się bolesnym spazmem wokół krtani. Cały dygotał, próbując w końcu podnieść się z ziemi, mimo to kolejna wypowiedź zachrobotała mu pomiędzy zębami przyuczoną stanowczością. – Powinienem zgłosić cię Kruczej Straży.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Nie rozumiesz. Gdybyś mógł, gdyby leżało to w twojej naturze, oczy przecierałbyś ze zdziwienia, nie potrafiąc dać wiary temu, co widzisz, choć to w głównej mierze słowa, nie zaś obraz — nędzy i rozpaczy, tak dobrze znany z dzieciństwa, kiedy wstrząsane spazmami płaczu i absurdalnego w twoim mniemaniu strachu ciało brata drgało przed tobą, jak szarpana szkwałem robocza odzież ojca niezdjęta w czas ze sznurów przed domem — wywołują w tobie osłupienie, z którego trudno ci od razu wyjść, które sprawia, że na kilka przerażająco długich chwil zamierasz w miejscu, a wraz z tym bezruchem masz wrażenie że staje również twoje serce. Nie potrafisz pojąć, co tak bardzo go dziwi; co prowokuje jego myśli do podążania tak nieznośnie okrężną drogą — nigdy nie potrafiłeś zrozumieć, dlaczego nie myśli tak, jak ty; dlaczego, mimo że podobno macie w sobie tę samą krew, chociaż wychowaliście się pod jednym dachem i ci sami ludzie wtłaczali w was identyczne nauki, Safír nie był w stanie patrzeć na świat w ten sam sposób, w jaki robiłeś to ty. Nie dopatrywałeś się tej ułomności w braku przebudzonego w nim magicznego potencjału, winę za taki stan rzeczy starając się zrzucić na pewnego rodzaju upór, jaki przejawiał wobec surowego wychowania ojca i jaki przekładał się na każdy inny aspekt życia — denerwując tym nie tylko Fenrisa, ale również ciebie.
    Gniew, jaki wywoływały w tamtym czasie w tobie jego reakcje, ponownie podstępnie wkrada się w twoją świadomość — tym razem jednak, zamiast maltretowanego w zabawie ciała brata, pod ręką masz szorstką fakturę otaczających was konarów, gdzie na jednym z nich silnym uderzeniem, strząsającym z wyżej położonych gałęzi czapy śniegu, zdzierasz sobie do krwi opinającą kłykcie membranę. Głuchy, niosący się szmerem odgłos uderzenia — jednego, drugiego, siódmego — wciska się pomiędzy spazmatyczny oddech Safíra i jego żałosne zawodzenie, które, choć bardzo starasz się przesączać je przez filtr obojętności, trafia do ciebie w całości, wbijając się głęboko w jaźń, jak opiłki metalu pod paznokcie. Nie jesteś w stanie go ignorować, tak jak kiedyś nie potrafiłeś dać sobie na wstrzymanie z temperowaniem jego miałkiego temperamentu — odwracasz się w jego stronę z pożogą gorejącą w oczach, taką samą, jaka od zawsze popychała cię do tych wielu rzeczy, do jakich według niego byłeś zdolny. Gdyby tylko wiedział, czego naprawdę zdążyłeś się do tej pory dopuścić; gdyby świadomość miał, że nie tylko za każdą wypowiedzianą przez ciebie zakazaną inkantacją wznosił się stos skurwysyństwa, ale najpotworniejszych niegodziwości dopuszczałeś się również bez uciekania się do najplugawszego z rodzajów magii; gdyby choć raz przez myśl przemknęło mu, jak bardzo zasługujesz na to, by nigdy nie przekroczyć którejkolwiek z mitycznych krain, nie stękałby teraz, jak niewydarzone, ułomne szczenię.
    A co takiego, według ciebie, ze sobą zrobiłem? — pytasz zupełnie poważnie, w głosie pobrzmiewają ci jednak gniewne nuty, które powodują, że poszczególne słowa zakańczane są gardłowym warkotem. Początkowe rozbawienie, które przyćmiło ci umysł chwilę po tym, jak wyłoniłeś się ponad powierzchnię jeziora, zniknęło całkowicie, a w jego miejsce wstępować zaczęła irytacja safírową ograniczonością. — Dałem się pochłonąć potędze magii? Pogrzebałem tę cząstkę matki, która kiedyś próbowała przebić się przez wypełniającą mnie od zawsze zgniliznę? Co takiego zrobiłem, Safír, że zamiast patrzeć mi w oczy i normalnie rozmawiać, kwilisz, jak zaszczute zwierzę i znowu udajesz ofiarę? Dorośnij, kurwa, bo najwyższa pora. — Ponownie spluwasz na ziemię, decydując się zrobić ku bratu kilka kroków. Z uwagą, jakbyś obserwował kurewsko ciekawe doświadczenie, przyglądasz się jego reakcji; przysłuchujesz, jak w piersi trzepoce coraz silniej serce, gotowe wyrwać się choćby siłą z klatki piersi. Mógłbyś mu pomóc otworzyć się na wieczorny chłód zalegający nad akwenem; zagnać w wydrążony otwór mroźne opary otulające ściółkę mleczną wstęgą. Mógłbyś — zamiast tego niemal wybuchasz gwałtownym śmiechem, słysząc jego kolejną uwagę. — Jak zwykle po czasie. — Nieprzyjemny uśmiech rozciąga się pomiędzy haczykami kącików warg, kiedy unosisz wysoko dłoń, prawie z dumą prezentując mu rozlany pod skórą symbol Pieczęci Lokiego. — Poza tym, co zamierzałbyś im powiedzieć, nie robiąc z siebie palanta? Że poluję na błędne ogniki? Że dewastuję naturalne środowisko życia niks? Że cię straszę? — Jakby na dowód ostatnich słów, hukasz w jego stronę, zaraz kręcąc z dezaprobatą głową. Nie masz ochoty dłużej z nim dyskutować. Bez słowa wymijasz go więc, tym razem ostrożniej stawiając kroki na podłożu otaczającym jezioro.
    Śniący
    Safír Fenrisson
    Safír Fenrisson
    https://midgard.forumpolish.com/t1058-safir-fenrisson#7032https://midgard.forumpolish.com/t1071-safir-fenrisson#7048https://midgard.forumpolish.com/t1072-paideia#7053https://midgard.forumpolish.com/f115-safir-fenrisson


    W oczach Ragnara zawsze wydawał się słabszy – jakby pod czernią źrenic ukrywał szkło odbijające wszystko w pomniejszeniu; kiedy na niego patrzył, czuł się, jakby cały strach, który nosił w piersi, wypływał na wierzch, rozlewając się po mieliźnie bladej fizjonomii – nie potrafił mieć przed nim sekretów, bo samym wzrokiem sięgał dość głęboko w bezdenną kieszeń jego osierdzia, by schwycić palcami każdą wstydliwą emocję, jaką chował w sercu, a następnie wyrzucić ją na brzeg w ten sam sposób, w jaki Fenris wyrzucał na brzeg poławiane ryby, ogłuszając je, zanim zdążyłyby same poddusić się mroźnym powietrzem. Dwadzieścia lat po tym, jak klęczał przed nim na brudnej podłodze sypialni, ze skronią rozbitą o kant drewnianego łóżka, wciąż czuł się jak dziecko, zbyt uległe wobec świata, jaki je otaczał – obecność starszego brata nieustannie ciągnęła go z powrotem w bezdenną studnię przeszłości, chwytała mocno za nadgarstek i siłą przeprowadzała przez próg rodzinnego domu, pod gniewne spojrzenie ojca i milczące rozczarowanie matki; bał się Ragnara, bo dostrzegał w nim wszystko, od czego zawsze pragnął uciec, ranił się o ostre kanty ich wspólnego dzieciństwa, potykał o fragmenty urazy, jakie pomiędzy sobą zostawili, wbite głęboko pod skórę, bo żaden z nich nigdy nie miał odwagi, by pozwolić im krwawić. Bał się Ragnara, bo dostrzegał w nim Fenrisa – ten sam, złowrogi wyraz rozczarowania, jakim karcił przejawy jego dziecięcej wrażliwości, ten sam, pogardliwy sposób, w jaki spoglądał na jego strach, jakby nie był rodziną, ale ofiarą, którą z sadystycznym rozbawieniem zaganiali w kozi róg płochliwego sumienia, bo miała serce zbyt duże, by pomieściło się w tak małym ciele. Znów leżał przed nim na ziemi i znów dygotał, a Ragnar znów się śmiał – był to scenariusz, który towarzyszył im od początku, a ukryta w podświadomości pamięć, usuwająca się pod skronie w roli scenicznego suflera, podpowiadała mu, że miał towarzyszyć im aż do samego końca.
    Pozwoliłeś, żeby znowu pochłonęła cię obłuda – odparł, choć pytanie brata przebrzmiewało gniewną ironią – głos stwardniał mu tymczasem do bardziej stanowczego brzmienia, rozsunął się po strunach napiętej krtani, jakby dopiero teraz wyciągał pazury, za pomocą których mógł odgrozić się od własnego niepokoju, rozerwać splot nerwów, którego impulsy zbyt szybko docierały pod przesłonę osierdzia; przypomniał sobie Viktora, trzymającego w dłoniach księgę o obitej skórą okładce i przez chwilę poczuł, jak histeria podchodzi mu do gardła głuchym śmiechem, którego nie miał odwagi wyrazić, lecz który rozlał się drżeniem po jego krtani. – Naprawdę myślisz, że będziesz dzięki temu kimś więcej? Okrucieństwo nigdy nie uczyni cię silniejszym. – wciąż patrzył mu w twarz, choć nie potrafił rozpoznać w niej już swojego brata; być może nie chciał go rozpoznawać. Ragnar zawsze budził w nim niepokój, bo miał silne dłonie i ojcowski temperament, a kiedy był zły, gniewem nasiąkały nie tylko jego oczy, ale całe ciało – pamiętał go jednak z czasów, kiedy był ledwie chłopcem, głośnym i bezczelnym, lecz wciąż kimś, komu mógł przyglądać się z infantylną nadzieją, że kiedyś uciekną z Húsavíku razem; wyobrażał sobie, że którejś nocy wymkną się przez okno w salonie i ukradną ojcowską łódź, a Ragnar będzie wiedział, dokąd płynąć. Wierzył – naiwnie i długo – że mogliby jeszcze odnaleźć wspólny język. Teraz stał przed nim zupełnie inny człowiek – lub może wciąż ten sam, lecz prewencyjnie wymijany w ciasnym korytarzu, unikany wzrokiem i spychany na samą krawędź sumienia, bo gdzieś pomiędzy przeszłością, a dniem dzisiejszym tkwiło w nim przekonanie, że gdyby nie poddał się tchórzostwu własnych myśli, mógłby bratu pomóc, odwieść go od zarazy, którą wpuścił w labirynt krwiobiegu, rozdmuchać mgłę, jaka przysłaniała mu źrenice.
    Wzdrygnął się na widok uniesionej w powietrze dłoni, przez której linie papilarne przeciskał się symbol sczerniałego zepsuciem węża – instynktownie chciał zapytać, jak go złapali, lecz nie potrafił wydobyć z siebie głosu, który miałby śmiałość ułożyć się w podobne słowa; do jak wielkiego okrucieństwa był zdolny? Na kim używał zaklęć, które rozrywały żywą tkankę i przełamywały kości jak spróchniałe gałęzie? Kiedy zaczął obawiać się go w sposób tak paniczny? Cofnął się, choć wypluta spomiędzy zębów ślina i tak wylądowała mu pod nogami, pozostawiając na mchu białą plamę flegmy – Ragnar pchnął go ramieniem, a on nie miał siły, by zareagować inaczej, jak tylko zachwiać się lekko i wesprzeć dłoń o pobliskie drzewo; przez chwilę przyglądał się sztywnej linii jego pleców, zarysowi sylwetki, która powoli znikała pomiędzy gęstwiną.  
    Pewnego dnia – zaczął, a głos miał słaby i lekko zachrypły. – Zrobisz o jeden krok za dużo. – znów się od siebie oddalali; nie był pewien, czy go dosłyszał.

    Safír i Ragnar z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.