:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä
2 posters
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Pią 18 Lis - 0:15
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
15.01.2001
Nie posiadała w sobie dłużej cierpliwości – wściekało ją niepokorne rwanie postronków, jakie próbowała zawiązywać na rozkiełznanych wątkach doli; wściekała ją własna bezsilność wobec szeregu nieszczęść, jakie przegryzały się przez ostatnie dni nieprzejednanym kąsaniem świadomości, że wszystko wymykało jej się z palców, w których odczuwała coraz dotkliwiej nieoczekiwaną słabość – i ta rozwścieczała ją być może najbardziej, ciche minuty zwątpienia, kiedy nie miała ochoty wynurzać głowy spod znieruchomiałej wody w wannie, kiedy świt witała cierpkim łykiem alkoholu, dla uspokojenia kołaczącego serca i kiedy patrzyła na własną zmęczoną fizjonomię, uświadamiając sobie dopiero, że czas nigdy się nie zatrzymał, choć nużąca rutyna wziętego wraz z obrączką życia zamykała ją w podobnym przeświadczeniu, w dniach przypominających wczoraj, przypominających jutro, przypominających zastój. Srebrny włos znaleziony na skroni irytował ją i sprawiał zarazem przyjemność; dowodził, że nie stała w miejscu – dowodził, że wszystko przemijało, gładka czerń jej prostych włosów, uwierające poczucie straty w miejscu dawnej miłości, nawet marmur zamknięty w jej pracowni noszący świadectwa jej przewinień i zuchwałości musiał wreszcie skruszeć. Jedynie zmęczone osłabienie powściągało ją pijanymi wieczorami przed przyspieszeniem jego konania – nosiła w sobie bezdenną złość, zaszczepioną w niej jeszcze w dzieciństwie, moja mała walkirio, mawiał pieszczotliwie ojciec, spodziewając się po niej wiernej usłużności, wielkości mieszczącej się jedynie w granicach jego żądań, nieopatrznie pod jednym żebrem wraz z gniewem zasiewając ambicję; najwspanialsze walkirie zwano tymczasem wściekłymi – zbyt sumiennie być może wrastała w przepowiednie jego słów, pomimo wszystko tragicznie przeznaczona spełniać nieopatrzne ojcowskie życzenia. Śmiała się z podobnych myśli z bezbarwnym rozbawieniem, nakładając karmin pachnącej szminki na usta, przełykając gorzkie wspomnienie świątecznego wieczoru, kiedy malowała swoją absurdalną odważnością uśmiech na wargach przyjaciela; nosił jej kolor lepiej, myślała wtedy z uczuciem, nosił jej kolor lepiej, myślała teraz z rozgoryczonym gniewem, bo nie rozumiała, jak mógł tego chcieć: kobiecej kibici ściśniętej gorsetem skracającym oddech, kobiecego serca tak lekkomyślnie traktowanego przez ujmujące je dłonie, jakby było pocieszną zabawką na korbkę, umileniem długiego wieczoru mamionym słówkami upraszczającymi świat do mdłych kłamstw, nie równoważną istotą, pełną pragnień, lęków i żądań. Szczerość nie wydawała się żądaniem niesprawiedliwym, a jednak – nie chciałem cię krzywdzić, jak wściekało ją echo tych słów, wyobrażanych sobie ja skamlenie u stóp Freji, jak wściekała ją ich przewrotna obłudność, nie chciałem, na bogów, nie powinna była nigdy słuchać nic dalej, nie powinny nigdy słuchać w ogóle, tego kajania się nad truchłem sponiewieranego zaufania, że znaczyły więcej.
Nie podejrzewała nigdy, że przyjdzie jej trzymać w ramionach przyjaciółkę tak słabą, tak kruchą, tak złamaną; wciąż czuła tymczasem drżenie jej oddechu, zatknięte pod sklepienie własnych żeber rezonującym wspomnieniem. Nie miała dłużej cierpliwości: zawodzono ją, konsekwentnie, zbyt wiele razy, zbyt blisko serca, zbyt bezmyślnie. Nie wiedziała właściwie, co zamierzała mu powiedzieć – wierzyła, że odnajdzie właściwie słowa, że zeskrobie je z jego źrenic udających spokorniałość z takim przekonaniem, jakby istotnie miał rację. Nie zliczyłaby oczu, które patrzyły wcześniej na nią tak samo; Nikolai próbował patrzeć na nią tak samo, Safír patrzył na nią tak samo; ile przeprosin mogło brzmieć przekonująco? i czy wobec wszystkiego? Przebaczenie nigdy nie leżało w odruchach jej natury – było wysiłkiem trudnym i niechętnym.
Pukanie do drzwi wejściowych jego domu odbijało się jedynie wtórem w głębokiej ciszy, nie zamierzała jednak zawracać przedwcześnie; zwróciła kroki ku drzwiom pracowni, nie kłopocząc się dłużej uprzejmością, naciskając zamiast tego zimną klamkę palcami oswobodzonymi ze skórzanej rękawiczki – uległa bez sprzeciwu, uznała to więc za wystarczający ochłap zaproszenia, wsuwając się do środka, wraz z podpalanym psem trzymanym na krótkiej smyczy w swobodnym chwycie, pozwalając mu przyłożyć mokry nos do najbliższych powierzchni, kiedy bystrym spojrzeniem odszukiwała we wnętrzu sylwetkę mężczyzny zajętego pracą. Ziemia musiała obracać się dalej, obojętna na ofiary.
– Panie Bergman – odezwała się surowo, zatrzymując się najpierw parę kroków za wejściem, nie niwelując dystansu między nimi; krótko przytrzymała jego wzrok, nim pokusa przyjrzenia się sekretom tego miejsca nie odwróciło jej źrenic, nie kradnąc jednak chłodnej uważności, nie przychodziła tutaj wprawdzie wydawać wyroku jego rzemiosłu. – Nie ma pan nic przeciwko psom, mam nadzieję? – pytała, choć wyraźnie nie oczekując tym samym przyzwolenia czy odmowy. Rześkie powietrze zdawało się ciężkie od zapachu świeżo ciętego drewna, wióry walały się pod nogami warstwą dowodzącą sumiennej pracy; jasny pył okrywał czubki jej butów, osiadał na czarnym płaszczu i na opuszkach palców, które przykładała do wygładzonej powierzchni, śledząc palcami ciemniejsze pręgi odsłoniętych słojów, kiedy spokojnym krokiem podchodziła bliżej, nie patrząc nań. – Wybaczy pan, jeśli nie będzie się stosownie zachowywać, poznajemy się dopiero, nie zdążyłam jeszcze wybrać mu imienia – podejmowała, zatrzymując opuszkę na dłużej na uskoku drewna, skazę, jak sądziła, dopóki grudka nie ustąpiła pod paznokciem. – Był wcześniej psem służbowym. Dobrze rokującym, póki nie przekazano go z rąk młodej oficer jakiemuś starszemu inspektorowi, podobno zmienił się później nie do poznania. Zdziwiłby się pan – mruknęła, przystając wreszcie bliżej, sięgając do zapięcia na skórzanym pasku trzymającym kaganiec na czarnym psim pysku. – jak duży wybór pozostawia panu jeden tylko, niecodzienny warunek, żeby pies nie przepadał za mężczyznami. Choć być może nie powinno – zauważyła z nieprzyjemnym rozbawieniem, podnosząc zsunięty kaganiec, by odwiesić go na końcu leżącej obok deski, wystającej poza blat roboczy. – Proszę się nie obawiać. Zwierzęta podobno wyczuwają dobrych ludzi.
Isak Bergman
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Nie 20 Lis - 0:14
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zatapiał się w pozorach pracy tylko dlatego, by mieć pretekst dla długich godzin spędzanych w zamkniętej, przesiąkniętej zapachem drewna, pracowni. Niewiele jednak było z jego produktywności, bowiem każda deska zdawała mu się wyjątkowo niepodatna na obróbkę choćby przy użyciu zaklęć. Te zresztą nie sklejały się płynnie i raniły podniebienie pustką chropowatych słów nie niosących za sobą ładunku pozwalającego kształtować rzeczywistość. Sęki ciągnęły się za heblem i raz po raz tępiły ostrze spowalniając mozolną obróbkę materiału. Palce pokryte pęcherzami wysiłku nie nadawały się do bardziej precyzyjnych ruchów, dlatego wszystkie dziobnice leżały pokryte kirem zapomnienia, przykurzone i nieoczyszczone z drobnych, białych wiór. W kątach hangaru sterczały jeszcze białe lance świec, pozostałych po dniach szczęśliwości i radości z perspektywy rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Nie miał siły, by zebrać je do pudła, dlatego straszyły go i potęgowały wyrzuty sumienia utkane rozpaczą zaklętą w kobiece oblicze, którego odbitki nie potrafił wywabić z białej kanwy pamięci. Nie chciał tego przecież – pozostawił je dla własnej zguby i dla cierpienia, którego kultywowanie zdawało mu się jedyną, właściwą pokutą. A może jednak nie było to wystarczające? Zastanawiał się nad tym, co powinien dalej uczynić i coraz częściej dochodził do przewrotnego wniosku, że perspektywa niemalże wieczności, którą przed sobą miał, traciła na wartości jawiąc się jako ciągły koszmar i tułaczka z miejsca na miejsce, bez poczucia, że kiedykolwiek odnajdzie spokój.
Żadna z jego ofiar nie krzyczała tak bardzo jak ta ostatnia – najbliższa, względem której nie pomyślałby nigdy, że doprowadzi ją na skraj. Wykrwawiała się na jego oczach, z jego własnego kaprysu, bowiem swoje życie zbudował na kłamstwach, których nie potrafił się wyrzec do ostatniej chwili. Bał się przyznać przed samym sobą, że gdyby nie niefortunne zrządzenie losu, wcale nie byłby bliższy zaufania sobie na tyle, by uczynić spowiedź przed obliczem tej, którą śmiał nazywać swoją miłością. Przytępiał więc zmysły zataczając się od jednej zgryzoty do drugiej: zabijał własne ciało, zaniechał spożywania medykamentów, następnie jednak wpadał w głód nałogu, który zaspokajał krwią ludzką. Coraz częściej myślał o autodestrukcji, wiedząc, że starczy jedynie odrobina, mniejsza samodyscyplina, poluzowanie cugli bezdennego pragnienia, by zatracić się w ekstazie plugawego procederu i odwrócić skutki podtrzymywania młodego wyglądu. Wyobrażał sobie, że być może jedynie skurczenie się niczym przejrzała śliwka pozwoliłoby mu raz na zawsze odciąć rozpacz. Nie miał jednak w sobie na tyle odwagi, by podjąć jedyną słuszną decyzję, miotał się więc coraz bardziej.
Sen również nie przynosił mu ukojenia; koszmary rojną gromadą nawiedzały go zarówno pod niebem rozświetlanym srebrzystą tarczą księżyca, jak i wtedy, gdy świat zatracał się w atramentowym mroku. Próbował więc nie spać, na przekór sobie oraz lepkiemu zmęczeniu ściskającemu powieki ku sobie. Zataczał się na fotelu, nie chcąc wkraczać do własnej sypialni noszącej powidok szkarłatu krwi, pomimo zmiany pościeli na śnieżną biel zupełnie nowej, nieużytkowanej bawełny.
Zmienił się zupełnie, niewiele pozostało po spokoju zaszytym w stalowo błękitnych tęczówkach noszących obecnie patynę szaleństwa zaklętego niegdyś w oczach jego matki. Spojrzenie w lustro utwierdziło go tylko w przekonaniu, że był do niej podobny coraz bardziej. Czuł, że stopami ledwie dotyka ziemi, a rzeczywistość rozpływa się utrudniając wykonywanie najprostszych czynności: przypominał sobie widok Nenne siedzącej przy oknie i wbijającej raz po raz igłę w ten sam skrawek materiału, bez nanizanej nitki. W tamtych czasach zdarzało się, że oglądał dno miski pokryte lichą porcją zakrzepłego sosu niemal codziennie. Jako dziecko niewiele z tego rozumiał, kierując się tylko głodem, którego matka nie potrafiła zaspokoić niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Teraz czuł dziwną bliskość względem efemerycznej postaci kobiety o włosach okrywających niegdyś piękną twarz.
Kiedy dotykał palcami własnej, czuł bruzdy na policzkach i głębokie zmarszczki orające ściągnięte czoło. Żuchwa pokryta niedbałym zarostem błyszczała od pojedynczych, wprawdzie ledwo zauważalnych, lecz wyraźnie siwych pasemek. Kręcone włosy układały się na jego skroniach w chaotyczny sposób, a na ramiona od tygodnia zarzucał starą, tweedową marynarkę – nędzne wspomnienie lepszych czasów – z przetartymi łokciami i wyrwanymi guzikami. Wyraźnie chudszy chwiał się na drewnianym stołku i przesuwał bezwiednie opuszkami po struganym kawałku drewna, chwytał następnie za dłuto i próbował wyryć w powierzchni sekwencję run, lecz te nie łączyły się ze sobą. Do pewnego momentu chyba tego nie zauważał, zapętlony w czynności, wreszcie jednak frustracja przesączyła się przez ligninę pozornego spokoju i odrzucił narzędzia wraz z drewnem, zrywając się z zydla odskakującego pod jedną ze stert desek. Huk przeszył ciszę, przedmioty opadły na klepisko wzbijając chmurę kurzu. Szarpnął się i wpił dłonie w pasma włosów zaciskając kurczowo zęby i powieki. Miał dość. Opadł ramionami na blat warsztatu, dysząc wściekle. Nie potrafił zaprowadzić porządku nawet w rutynie dnia. Palce opuścił na nierówność powierzchni, paznokciami zarysował lakier, chciał uderzyć jeszcze raz, lecz wtedy wyczuł ruch. Obecność kogoś, kogo nie powinno tu być. Przełknął gęstą ślinę, nie podnosił jednak głowy, nawet wtedy, kiedy chłodny powiew musnął mu kark. Dopiero wyraźny odgłos pierwszych kroków zmusił go do obrócenia się przez ramię. Potem zareagował skryty pod jednym ze stołów pies; jeszcze szczeniak, choć już wielkością przypominający kilkumiesięcznego niedźwiedzia.
Nie poznał jej od razu, bo też nie spodziewał się, że kiedykolwiek z własnej woli przywędruje do jego pracowni. Był bardzo naiwny sądząc, że Sohvi – najbliższa Frei dusza – pozostanie obojętną na to, co się między nimi wydarzyło. Zdjął go lęk niewiedzy, nie mógł z całą pewnością stwierdzić, czego dowiedziała się od przyjaciółki będącej jej jak siostra.
— Pani Vanhanen — wydusił z trudem, obrócił się już całkiem, opierając lędźwie o kraj warsztatu. Zwiększenie dystansu przez oficjalny ton powitania nie wróżyło nic dobrego. Nie potrafił tego przemilczeć. — Już niemal zapomniałem, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. — Wiedział wprawdzie, że zmiana jej nastawienia wcale nie wypływała z kaprysu, mimo tego nie krył zgryźliwości. Spojrzał na psa, który jej towarzyszył. Wiedział, że wzięła go nieprzypadkowo. Wysilił się, by podkasać kąciki ust. — Proszę mówić wprost, doskonale rozumiem aluzję — nie chciał się z nią bawić w słowne gierki. Nie miał siły.
Żadna z jego ofiar nie krzyczała tak bardzo jak ta ostatnia – najbliższa, względem której nie pomyślałby nigdy, że doprowadzi ją na skraj. Wykrwawiała się na jego oczach, z jego własnego kaprysu, bowiem swoje życie zbudował na kłamstwach, których nie potrafił się wyrzec do ostatniej chwili. Bał się przyznać przed samym sobą, że gdyby nie niefortunne zrządzenie losu, wcale nie byłby bliższy zaufania sobie na tyle, by uczynić spowiedź przed obliczem tej, którą śmiał nazywać swoją miłością. Przytępiał więc zmysły zataczając się od jednej zgryzoty do drugiej: zabijał własne ciało, zaniechał spożywania medykamentów, następnie jednak wpadał w głód nałogu, który zaspokajał krwią ludzką. Coraz częściej myślał o autodestrukcji, wiedząc, że starczy jedynie odrobina, mniejsza samodyscyplina, poluzowanie cugli bezdennego pragnienia, by zatracić się w ekstazie plugawego procederu i odwrócić skutki podtrzymywania młodego wyglądu. Wyobrażał sobie, że być może jedynie skurczenie się niczym przejrzała śliwka pozwoliłoby mu raz na zawsze odciąć rozpacz. Nie miał jednak w sobie na tyle odwagi, by podjąć jedyną słuszną decyzję, miotał się więc coraz bardziej.
Sen również nie przynosił mu ukojenia; koszmary rojną gromadą nawiedzały go zarówno pod niebem rozświetlanym srebrzystą tarczą księżyca, jak i wtedy, gdy świat zatracał się w atramentowym mroku. Próbował więc nie spać, na przekór sobie oraz lepkiemu zmęczeniu ściskającemu powieki ku sobie. Zataczał się na fotelu, nie chcąc wkraczać do własnej sypialni noszącej powidok szkarłatu krwi, pomimo zmiany pościeli na śnieżną biel zupełnie nowej, nieużytkowanej bawełny.
Zmienił się zupełnie, niewiele pozostało po spokoju zaszytym w stalowo błękitnych tęczówkach noszących obecnie patynę szaleństwa zaklętego niegdyś w oczach jego matki. Spojrzenie w lustro utwierdziło go tylko w przekonaniu, że był do niej podobny coraz bardziej. Czuł, że stopami ledwie dotyka ziemi, a rzeczywistość rozpływa się utrudniając wykonywanie najprostszych czynności: przypominał sobie widok Nenne siedzącej przy oknie i wbijającej raz po raz igłę w ten sam skrawek materiału, bez nanizanej nitki. W tamtych czasach zdarzało się, że oglądał dno miski pokryte lichą porcją zakrzepłego sosu niemal codziennie. Jako dziecko niewiele z tego rozumiał, kierując się tylko głodem, którego matka nie potrafiła zaspokoić niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Teraz czuł dziwną bliskość względem efemerycznej postaci kobiety o włosach okrywających niegdyś piękną twarz.
Kiedy dotykał palcami własnej, czuł bruzdy na policzkach i głębokie zmarszczki orające ściągnięte czoło. Żuchwa pokryta niedbałym zarostem błyszczała od pojedynczych, wprawdzie ledwo zauważalnych, lecz wyraźnie siwych pasemek. Kręcone włosy układały się na jego skroniach w chaotyczny sposób, a na ramiona od tygodnia zarzucał starą, tweedową marynarkę – nędzne wspomnienie lepszych czasów – z przetartymi łokciami i wyrwanymi guzikami. Wyraźnie chudszy chwiał się na drewnianym stołku i przesuwał bezwiednie opuszkami po struganym kawałku drewna, chwytał następnie za dłuto i próbował wyryć w powierzchni sekwencję run, lecz te nie łączyły się ze sobą. Do pewnego momentu chyba tego nie zauważał, zapętlony w czynności, wreszcie jednak frustracja przesączyła się przez ligninę pozornego spokoju i odrzucił narzędzia wraz z drewnem, zrywając się z zydla odskakującego pod jedną ze stert desek. Huk przeszył ciszę, przedmioty opadły na klepisko wzbijając chmurę kurzu. Szarpnął się i wpił dłonie w pasma włosów zaciskając kurczowo zęby i powieki. Miał dość. Opadł ramionami na blat warsztatu, dysząc wściekle. Nie potrafił zaprowadzić porządku nawet w rutynie dnia. Palce opuścił na nierówność powierzchni, paznokciami zarysował lakier, chciał uderzyć jeszcze raz, lecz wtedy wyczuł ruch. Obecność kogoś, kogo nie powinno tu być. Przełknął gęstą ślinę, nie podnosił jednak głowy, nawet wtedy, kiedy chłodny powiew musnął mu kark. Dopiero wyraźny odgłos pierwszych kroków zmusił go do obrócenia się przez ramię. Potem zareagował skryty pod jednym ze stołów pies; jeszcze szczeniak, choć już wielkością przypominający kilkumiesięcznego niedźwiedzia.
Nie poznał jej od razu, bo też nie spodziewał się, że kiedykolwiek z własnej woli przywędruje do jego pracowni. Był bardzo naiwny sądząc, że Sohvi – najbliższa Frei dusza – pozostanie obojętną na to, co się między nimi wydarzyło. Zdjął go lęk niewiedzy, nie mógł z całą pewnością stwierdzić, czego dowiedziała się od przyjaciółki będącej jej jak siostra.
— Pani Vanhanen — wydusił z trudem, obrócił się już całkiem, opierając lędźwie o kraj warsztatu. Zwiększenie dystansu przez oficjalny ton powitania nie wróżyło nic dobrego. Nie potrafił tego przemilczeć. — Już niemal zapomniałem, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. — Wiedział wprawdzie, że zmiana jej nastawienia wcale nie wypływała z kaprysu, mimo tego nie krył zgryźliwości. Spojrzał na psa, który jej towarzyszył. Wiedział, że wzięła go nieprzypadkowo. Wysilił się, by podkasać kąciki ust. — Proszę mówić wprost, doskonale rozumiem aluzję — nie chciał się z nią bawić w słowne gierki. Nie miał siły.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Czw 8 Gru - 19:38
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Bergman miał wyraźnie przynajmniej przyzwoitość nie wyglądać najlepiej – wyglądać wprawdzie zupełnie koszmarnie w porównaniu z człowiekiem, który w poprzednim miesiącu dosiadał się do dzielonego z Freją stolika i nachylał czułe powitanie do jej jasnej skroni. Nie wzbudzało to w niej bynajmniej żadnej litości, do tej czuła się właściwie całkowicie dzisiaj niezdolna, niosąc wciąż w ramionach reminiscencję anemicznej zdrętwiałości przyjaciółki, poszukującej w niej oparcia bez przekonania, bez nadziei na rzeczywistą ulgę w swoim zrozpaczonym stanie, z tą jedną przejmującą prośbą na ustach, wyrwij mi serce, zabierz je. Niewiele mogła dla niej zrobić, wtedy i teraz; świadomość ta była nieznośna, ilekroć życie zmuszało ją, by się z nią konfrontować, jeszcze raz i jeszcze, jak gdyby bogowie chcieli uporczywie przypominać jej o tym: nie posiadała żadnej istotnej sprawczości; żadnego znaczenia mogącego nadwątlić dominium mundi nieustępliwego nieszczęścia, choć zuchwale próbowała sprzeciwiać się temu wyrokowi i podtrzymywać kruchy blef własnej ważkości, stawiany na posadach stanowczego charakteru i nieprzebieranych nadto słów. Przychodziła tymczasem do niego, nie mając wiele więcej ponad kłamstwo własnego znaczenia i nonszalancką czupurność, z jaką ważyła się unosić czoło wysoko, bez żadnych ku temu argumentów – nie była wobec niego nikim mogącym wysuwać oskarżenia i oczekiwać pokory. W gruncie rzeczy nie chciała jej właściwie; nie wiedziała sama, czego od niego oczekiwała: pragnęła być może ujrzeć wyłącznie na własne oczy żałosność jego postaci sponiewieranej konsekwencją popełnionego błędu, upewnić się, że odczuwał je wystarczająco dotkliwie, choć wystarczająco było kwestią pozbawioną konkretnej miary. Mógłby rozsypać się w proch, nie przyniosłoby to jej wciąż zadowolenia; miał pozostać już zawsze, niezależnie od biegu rzeczy, uwierającą drzazgą uczynionej krzywdy, człowiekiem umniejszonym do swojej podłości, której nie zamierzała okazywać łaskawego zrozumienia. Istniały rzeczy, których nie potrafiła zapominać – rzeczy, których nie potrafiła przebaczać. Proste kłamstwo mogła przełknąć, ale nie to: nie odmówienie kobiecie należnego jej szacunku.
Wyglądał koszmarnie i zaledwie cień satysfakcji przebłyskiwał w czarnych jamach spojrzenia, kotwiczących się na nim stanowczo przy ostatnim kroku, nim dłoń odpięła srebrną klamrę i kaganiec zawisnął na końcu nierównej deski – nie zamierzała powściągać się w tej rozmowie, udawać wyrozumiałej i bezstronnej, pobłażliwej powierniczki przychodzącej po wyznanie skruchy i obietnicę poprawy, w podobne rzeczy nie wierzyła, nie, kiedy padały z męskich ust, tak doskonale ukształtowanych do kłamstwa. Dostrzegła niezgrabną jeszcze sylwetkę młodego psa schowanego pod stołem, wysuwający się spod blatu nos; smycz w jej dłoni naprężyła się, więc rozluźniła palce, pozwalając owczarkowi zbliżyć się jeszcze, z umiarkowanym zainteresowaniem wyciągającym szyję ku nogawce mężczyzny i, później, ku drugiemu psu. Sohvi tymczasem nie zdobywała się nawet, by udawać rozbawionej jego błyskotliwym frazesem – ściągnęła karminowe usta, przeciwnie, w grymasie nieprzystępnego niezadowolenia, uważnym spojrzeniem próbując odnaleźć w zmienionych rysach podobieństwo do eleganckiego Bergmana, któremu szczodrze wydzielała skrawek sympatii. Był potargany, zarośnięty i niechlujny; miał spracowane dłonie, oczy naciekłe czymś tak dalekim od dawnej uprzejmej życzliwości, że wydawał się człowiekiem zupełnie obcym.
– Próbował pan tego samego, kiedy się dowiedziała? Przerzucać winę tak lekkim odruchem, próbował pan? – spytała, wobec jego dobrowolnej prośby nie szukając półśrodków w słowach; nie przychodziła prowadzić z nim rozmowy trzymanej pod rygorem doskonałej grzeczności, nie przyszła udawać, że o niczym nie wie. Nie była też, przede wszystkim, panią łaskawą, opierającą swą niechęć o kaprys, wbrew bezczelnej sugestii. Odłożyła skórzane rękawiczki na deskę, nakrywając rzemyk kagańca, na chwilę spuszczając spojrzenie, by ułożyć je z pedantyczną precyzją, równo, nienagannie, strzepując opuszką palca pył osiadły na ciemnej skórze. – Gdyby nie była tak dociekliwa, moglibyście trwać dalej w słodkiej, szczęśliwej obłudzie. Nieszczęsna kobieta, gdyby tylko nie oczekiwała szczerości, wszystko byłoby w najlepszym porządku, czy nie tak? – podniosła ciemnie oczu, miarkując jego blade oblicze, rozpoznając w końcu przebłysk obłędu w tych zmęczonych, udręczonych tęczówkach; wyglądał starzej, miał srebrne nici na skroniach, wygasłe źrenice śledzące ją z mniejszą żywością niż wtedy. Wydawał się słaby. Miał wciąż mocne dłonie i szerokie ramiona, nosił w oczach dojrzałą powagę, która podpowiadała zachowanie ostrożności, ale wydawał się żałośnie słaby; miała wrażenie, że gdyby sięgnęła do kieszeni płaszcza i podstawiła mu noszony ze sobą nóż pod gardło, nie drgnąłby nawet. Może powiedziałby jej, głuchym echem, wyrwij mi serce; Freja odebrała mu równowartość tego, co odebrał jej, ale to było za mało.
– Gdybym to ja trzymała wędzidło, nie miałbyś do czego wracać po swojej nieobecności, niczego oprócz dymu i popiołów. Nie jestem łaskawa – głos zaszeleścił surowo, ocierając się o jątrzący się w piersi gniew. Powinna pamiętać, że ta słabość to jedynie pozory; powinna pamiętać, że potrafiłby złapać ją za włosy i zawlec nad wodę, powinna pamiętać, że nóż ciążący pokrzepieniem w kieszeni świadczył wyłącznie o jej własnej niezdolności obrony. Istniało zaklęcie, które doprowadzało serce do fizycznego rozdarcia, przelania gorącej zawartości w pęcherz osierdzia wraz z własnymi strzępami. Zaklęcie szybsze od jej ręki. – Nie mam nic wspólnego tym bardziej z łaską pańską. Urodziłam się dobrze, ale rodzina wyparła się mnie, odbierając mi nazwisko i należne dziedzictwo, wiedział pan o tym? Szczęściem jedynie pokochał mnie człowiek o nazwisku dającym mi więcej jeszcze niż mogłabym spodziewać się po ruinie, do jakiej doprowadził nasz majątek mój ojciec. Ludzie za mną nie przepadają, pomimo to i przez to. Mówią na mój temat, za moimi plecami, przeróżne rzeczy. Moja przyjaźń jej uwłacza – mówiła, nie pozwalając głosowi zadrżeć czy ugrzęznąć w gardle, z rzeczową bezpośredniością przyznając się do wszystkiego, bez cienia skruchy, bez rozgoryczenia, jedynie ze złością, dopóki wspomnienie przyjaciółki, której imienia nie musiała wypowiadać, nie ułagodziło napiętej szorstkości tonu. – Powie to panu każdy, kogo ośmieliłby się pan zapytać, powiem to panu ja, bo ujma, jaką przynosi jej ta przyjaźń, jest być może jedyną rzeczą, za którą potrafię żałować tego, kim i jaka jestem, ale nie powie panu tego ona – zacisnęła palce mocniej na smyczy, krótkim skurczem przejęcia, które ożywiało lśniące onyksy tęczówek. – Jak można okłamywać kogoś, kto się panu oddaje tak zupełnie? Jak można tak spluwać na miłość? Zamierzał pan kiedyś przestać?
Wyglądał koszmarnie i zaledwie cień satysfakcji przebłyskiwał w czarnych jamach spojrzenia, kotwiczących się na nim stanowczo przy ostatnim kroku, nim dłoń odpięła srebrną klamrę i kaganiec zawisnął na końcu nierównej deski – nie zamierzała powściągać się w tej rozmowie, udawać wyrozumiałej i bezstronnej, pobłażliwej powierniczki przychodzącej po wyznanie skruchy i obietnicę poprawy, w podobne rzeczy nie wierzyła, nie, kiedy padały z męskich ust, tak doskonale ukształtowanych do kłamstwa. Dostrzegła niezgrabną jeszcze sylwetkę młodego psa schowanego pod stołem, wysuwający się spod blatu nos; smycz w jej dłoni naprężyła się, więc rozluźniła palce, pozwalając owczarkowi zbliżyć się jeszcze, z umiarkowanym zainteresowaniem wyciągającym szyję ku nogawce mężczyzny i, później, ku drugiemu psu. Sohvi tymczasem nie zdobywała się nawet, by udawać rozbawionej jego błyskotliwym frazesem – ściągnęła karminowe usta, przeciwnie, w grymasie nieprzystępnego niezadowolenia, uważnym spojrzeniem próbując odnaleźć w zmienionych rysach podobieństwo do eleganckiego Bergmana, któremu szczodrze wydzielała skrawek sympatii. Był potargany, zarośnięty i niechlujny; miał spracowane dłonie, oczy naciekłe czymś tak dalekim od dawnej uprzejmej życzliwości, że wydawał się człowiekiem zupełnie obcym.
– Próbował pan tego samego, kiedy się dowiedziała? Przerzucać winę tak lekkim odruchem, próbował pan? – spytała, wobec jego dobrowolnej prośby nie szukając półśrodków w słowach; nie przychodziła prowadzić z nim rozmowy trzymanej pod rygorem doskonałej grzeczności, nie przyszła udawać, że o niczym nie wie. Nie była też, przede wszystkim, panią łaskawą, opierającą swą niechęć o kaprys, wbrew bezczelnej sugestii. Odłożyła skórzane rękawiczki na deskę, nakrywając rzemyk kagańca, na chwilę spuszczając spojrzenie, by ułożyć je z pedantyczną precyzją, równo, nienagannie, strzepując opuszką palca pył osiadły na ciemnej skórze. – Gdyby nie była tak dociekliwa, moglibyście trwać dalej w słodkiej, szczęśliwej obłudzie. Nieszczęsna kobieta, gdyby tylko nie oczekiwała szczerości, wszystko byłoby w najlepszym porządku, czy nie tak? – podniosła ciemnie oczu, miarkując jego blade oblicze, rozpoznając w końcu przebłysk obłędu w tych zmęczonych, udręczonych tęczówkach; wyglądał starzej, miał srebrne nici na skroniach, wygasłe źrenice śledzące ją z mniejszą żywością niż wtedy. Wydawał się słaby. Miał wciąż mocne dłonie i szerokie ramiona, nosił w oczach dojrzałą powagę, która podpowiadała zachowanie ostrożności, ale wydawał się żałośnie słaby; miała wrażenie, że gdyby sięgnęła do kieszeni płaszcza i podstawiła mu noszony ze sobą nóż pod gardło, nie drgnąłby nawet. Może powiedziałby jej, głuchym echem, wyrwij mi serce; Freja odebrała mu równowartość tego, co odebrał jej, ale to było za mało.
– Gdybym to ja trzymała wędzidło, nie miałbyś do czego wracać po swojej nieobecności, niczego oprócz dymu i popiołów. Nie jestem łaskawa – głos zaszeleścił surowo, ocierając się o jątrzący się w piersi gniew. Powinna pamiętać, że ta słabość to jedynie pozory; powinna pamiętać, że potrafiłby złapać ją za włosy i zawlec nad wodę, powinna pamiętać, że nóż ciążący pokrzepieniem w kieszeni świadczył wyłącznie o jej własnej niezdolności obrony. Istniało zaklęcie, które doprowadzało serce do fizycznego rozdarcia, przelania gorącej zawartości w pęcherz osierdzia wraz z własnymi strzępami. Zaklęcie szybsze od jej ręki. – Nie mam nic wspólnego tym bardziej z łaską pańską. Urodziłam się dobrze, ale rodzina wyparła się mnie, odbierając mi nazwisko i należne dziedzictwo, wiedział pan o tym? Szczęściem jedynie pokochał mnie człowiek o nazwisku dającym mi więcej jeszcze niż mogłabym spodziewać się po ruinie, do jakiej doprowadził nasz majątek mój ojciec. Ludzie za mną nie przepadają, pomimo to i przez to. Mówią na mój temat, za moimi plecami, przeróżne rzeczy. Moja przyjaźń jej uwłacza – mówiła, nie pozwalając głosowi zadrżeć czy ugrzęznąć w gardle, z rzeczową bezpośredniością przyznając się do wszystkiego, bez cienia skruchy, bez rozgoryczenia, jedynie ze złością, dopóki wspomnienie przyjaciółki, której imienia nie musiała wypowiadać, nie ułagodziło napiętej szorstkości tonu. – Powie to panu każdy, kogo ośmieliłby się pan zapytać, powiem to panu ja, bo ujma, jaką przynosi jej ta przyjaźń, jest być może jedyną rzeczą, za którą potrafię żałować tego, kim i jaka jestem, ale nie powie panu tego ona – zacisnęła palce mocniej na smyczy, krótkim skurczem przejęcia, które ożywiało lśniące onyksy tęczówek. – Jak można okłamywać kogoś, kto się panu oddaje tak zupełnie? Jak można tak spluwać na miłość? Zamierzał pan kiedyś przestać?
Isak Bergman
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Pią 9 Gru - 0:22
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
W gruncie rzeczy, łatwo było postradać zmysły. Zwłaszcza, kiedy miało się wrażenie, że niebezpieczeństwo zewsząd sięga swymi mackami i zaciska się na szyi. Zwłaszcza, kiedy od lat powtarza się mantrę o nieprzychylności świata w każdym jego, nawet najdrobniejszym, aspekcie. Nietrudno wtedy o utracenie zupełnie ufności i zwyczajnych, życzliwych odruchów względem ludzi nieszczególnie próbujących uczynić krzywdę. Każdego zaczyna się więc traktować jak wroga zagrażającego egzystencji. A spokojna egzystencja, będąc w rzeczywistości jedną z najbardziej podstawowych potrzeb, tracąca stabilność wprawiała jednostkę w stan wyższej gotowości. Szczęka kłapała zajadle, a na języku formowały się najgorsze z zaklęć, byle odwlec w czasie agonię. Nie potrafił się powstrzymać, nie zamierzał czekać. Był pokorny, lecz była to pokora okazywana względem pojedynczych jednostek, których bytność mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Prosty rachunek. Być może posiadał jeszcze jakieś zahamowania względem Sohvi Vanhanen, posiadał, bo wraz z naruszeniem miru domowego sprowadziła na siebie konsekwencję gorzkiego grymasu podbitego irytacją. Nie potrzebował dodatkowego sumienia, jakkolwiek kierowało nią dobro przyjaciółki. Nie mógł więc dziwić się jej obecności, nie zamierzał nawet, jednocześnie nie wydawało mu się, aby musiał odgrywać w jej teatrze rolę ofiary, której przyszło jedynie ugiąć słaby kark w oczekiwaniu na katowski topór. Czuł jak żałośnie musi wyglądać w jej oczach, nie miało to natomiast żadnego znaczenia dla podejmowanych dalej działań. Mierzył ją przymglonym wzrokiem, zacieśniające się źrenice przypominały teraz drobne punkciki, niewielkie pęknięcia na kanwie tkanych misternie tęczówek. Tak łatwo sam zapominał, że nigdy nie był przyjemnym człowiekiem, dawkował swą dobroć z ostrożnością i tylko wtedy, gdy uznawał to nie tyle za słuszne, co raczej niosące korzyści. Tych teraz nie mógł uświadczyć wśród rzężącego wyrzutem głosu, którego nie ugłaskałby najwspanialszymi słowami skruchy.
Nie należała do tego typu kobiet, wiedział to od momentu, w którym pierwszy raz natknął się na nią w otoczeniu Frei; pielęgnował tę myśl niestrudzenie, nawet wtedy, gdy opadł na nich pozór ugody, paktu zawiązanego dla dobra Ahlström dyktowanego miłością, w której byli do siebie podobni. Tu chyba wspólnotowość się kończyła. Bo i owszem, Sohvi była podobnie nieufna, nastawiona bojowo względem całego męskiego plemienia, tyle że on nie ograniczał się tak przyziemnie do poszukiwania wroga w jednym obozie, uogólniając swoją gorycz na cały rodzaj ludzki, nieumiejętnie władający językiem oraz swymi pragnieniami. Nie miało dla niego znaczenia, czy kobieta, czy mężczyzna – właściwie niewiele ich różniło w niedoskonałości postępowania. Dlatego nie zamierzał łagodnieć tylko przez to, że stare prawidła nakazywały szanować kogoś na pozór tylko słabszego. Nie postrzegał jej wcale jako słabej. Przyrównywał raczej do wściekłego demona wylewającego żółć niezadowolenia i rozczarowania własnymi niepowodzeniami. Idąc więc dalej, traktował zupełnie na równi, choć brakowało jej pierwiastka magii i bez większego problemu zgniótłby ją, kość po kości. Może mógłby jednak wyłuskać więcej wspólnych punktów, lecz w tym momencie pragnął widzieć Sohvi Vanhanen jako najgorszego intruza roszczącego sobie prawo do moralizowania go bez znajomości choćby krztyny kierujących nim motywów.
Niepokój o to, co przekazała przyjaciółce Freja tlił się w nim jeszcze przez moment, krzepł powoli w świadomości, że gdyby wyjawiła jej wszystko, prawdopodobnie teraz przy progu czekałoby na niego przynajmniej kilku kruczych, nie zaś krucha w swej powłoce zewnętrznej kobieta, skrywająca stalowe wnętrze. Miała przecież na tyle rozsądku, by dobrze ocenić swoje możliwości, nie stanęłaby oko w oko ze ślepcem będąc w pełni świadomą konsekwencji. Przynajmniej pod tym względem był bezpieczny, gdzieś bowiem wciąż sądził, że jego Miłość nie wydałaby najstraszniejszej prawdy w obawie o jego życie. Przeklinał ten dzień, przeklinał dobroć, którą miała w sercu. Byłoby mu łatwiej, jeśli nie miałaby skrupułów.
Poruszył niespokojnie nozdrzami, uciął pierwsze z pytań nie zamierzając na nie odpowiadać. Ciskała jego własną bronią, obracając przeciw niemu, z premedytacją wytrącając resztki opanowania spomiędzy zaciśniętych warg. Przyglądała się mu uważnie, przez cały czas lustrując posunięte zmiany, których nie potrafił zamaskować. Ściągnął brwi, oderwał lędźwie od warsztatu, prostując się wyraźnie, omiatając jedynie skrajem uwagi psa kręcącego się niebezpiecznie blisko, bardziej skupiając się na drobnej Sohvi wyrzucającej z siebie potok słów. Zawoalowanych gróźb, których echo wprawiało go w drżenie brakiem zgody.
— Przyszła pani opowiadać o swej niedoli? — wtrącił, opierając zwiniętą pięść na skraju sękatego blatu. — O szczęściu, które panią spotkało za sprawą męża? — W to szczerze wątpił, posyłając jej ciche parsknięcie, wyginające kąciki ust w nieprzyjemnym uśmiechu. Nie potrzebował je słów, starań, wyrzutów. Miał własne sumienie wyjące wściekle, coraz bardziej nieustępliwe każdego dnia oddalającego go od obecności Frei. Miał nadto nienawiści do siebie, nie potrzebował jej urągań. — Nie wie pani nic, nie wie zupełnie nic o mnie i próbuje wymachiwać swoimi prawdami. Doceniam troskę o Freję, temu nie zaprzeczę, lecz zapędza się pani i nie zamierzam spokojnie przyjmować każdego ze słów — stwierdził, wsuwając słowa przez zęby, na siłę, przeciągając linę z wzbierającą irytacją. — Znam swoje grzechy. Zapewne łudzi się pani, że również je poznała, być może nawet lepiej, zabierając od Frei cząstkę bólu zaklętą w tych kilku informacjach na mój temat, przepuszczając je przez własną zniekształconą soczewkę, ale o ile ona ma prawo mnie za nie osądzać, to z panią nie mam o czym rozmawiać — docisnął. Nie był przyjemny, nie próbował ukrywać swej prawdziwej natury. Zmarszczki mimiczne uwydatniły się wraz z kolejnym grymasem zdradzającym wysiłek, pomimo którego głos miał zadziwiająco matowy, pozbawiony naturalnej tonacji, rozrysowujący nieustępliwe szaleństwo zaklęte wewnątrz jestestwa. — Cokolwiek robiłem czyniłem to z troski, z szacunku do jej pozycji, której pani nie waha się jawnie nadgryzać wątłą reputacją, przecież przyznała to pani. Może nie tylko więc ja jestem tu problemem? — Kostki dłoni oderwały się od blatu i uderzyły weń. — Nie wymachuj w moim domu takim orężem. Nie próbuj poddawać wątpliwości moich uczuć. — Tym razem głos wzniósł się nieco, skrzypnął twardą chrypą dobywającą się z głębi krtani. Był gotów walczyć o jedyną rzecz, której był pewien.
Nie należała do tego typu kobiet, wiedział to od momentu, w którym pierwszy raz natknął się na nią w otoczeniu Frei; pielęgnował tę myśl niestrudzenie, nawet wtedy, gdy opadł na nich pozór ugody, paktu zawiązanego dla dobra Ahlström dyktowanego miłością, w której byli do siebie podobni. Tu chyba wspólnotowość się kończyła. Bo i owszem, Sohvi była podobnie nieufna, nastawiona bojowo względem całego męskiego plemienia, tyle że on nie ograniczał się tak przyziemnie do poszukiwania wroga w jednym obozie, uogólniając swoją gorycz na cały rodzaj ludzki, nieumiejętnie władający językiem oraz swymi pragnieniami. Nie miało dla niego znaczenia, czy kobieta, czy mężczyzna – właściwie niewiele ich różniło w niedoskonałości postępowania. Dlatego nie zamierzał łagodnieć tylko przez to, że stare prawidła nakazywały szanować kogoś na pozór tylko słabszego. Nie postrzegał jej wcale jako słabej. Przyrównywał raczej do wściekłego demona wylewającego żółć niezadowolenia i rozczarowania własnymi niepowodzeniami. Idąc więc dalej, traktował zupełnie na równi, choć brakowało jej pierwiastka magii i bez większego problemu zgniótłby ją, kość po kości. Może mógłby jednak wyłuskać więcej wspólnych punktów, lecz w tym momencie pragnął widzieć Sohvi Vanhanen jako najgorszego intruza roszczącego sobie prawo do moralizowania go bez znajomości choćby krztyny kierujących nim motywów.
Niepokój o to, co przekazała przyjaciółce Freja tlił się w nim jeszcze przez moment, krzepł powoli w świadomości, że gdyby wyjawiła jej wszystko, prawdopodobnie teraz przy progu czekałoby na niego przynajmniej kilku kruczych, nie zaś krucha w swej powłoce zewnętrznej kobieta, skrywająca stalowe wnętrze. Miała przecież na tyle rozsądku, by dobrze ocenić swoje możliwości, nie stanęłaby oko w oko ze ślepcem będąc w pełni świadomą konsekwencji. Przynajmniej pod tym względem był bezpieczny, gdzieś bowiem wciąż sądził, że jego Miłość nie wydałaby najstraszniejszej prawdy w obawie o jego życie. Przeklinał ten dzień, przeklinał dobroć, którą miała w sercu. Byłoby mu łatwiej, jeśli nie miałaby skrupułów.
Poruszył niespokojnie nozdrzami, uciął pierwsze z pytań nie zamierzając na nie odpowiadać. Ciskała jego własną bronią, obracając przeciw niemu, z premedytacją wytrącając resztki opanowania spomiędzy zaciśniętych warg. Przyglądała się mu uważnie, przez cały czas lustrując posunięte zmiany, których nie potrafił zamaskować. Ściągnął brwi, oderwał lędźwie od warsztatu, prostując się wyraźnie, omiatając jedynie skrajem uwagi psa kręcącego się niebezpiecznie blisko, bardziej skupiając się na drobnej Sohvi wyrzucającej z siebie potok słów. Zawoalowanych gróźb, których echo wprawiało go w drżenie brakiem zgody.
— Przyszła pani opowiadać o swej niedoli? — wtrącił, opierając zwiniętą pięść na skraju sękatego blatu. — O szczęściu, które panią spotkało za sprawą męża? — W to szczerze wątpił, posyłając jej ciche parsknięcie, wyginające kąciki ust w nieprzyjemnym uśmiechu. Nie potrzebował je słów, starań, wyrzutów. Miał własne sumienie wyjące wściekle, coraz bardziej nieustępliwe każdego dnia oddalającego go od obecności Frei. Miał nadto nienawiści do siebie, nie potrzebował jej urągań. — Nie wie pani nic, nie wie zupełnie nic o mnie i próbuje wymachiwać swoimi prawdami. Doceniam troskę o Freję, temu nie zaprzeczę, lecz zapędza się pani i nie zamierzam spokojnie przyjmować każdego ze słów — stwierdził, wsuwając słowa przez zęby, na siłę, przeciągając linę z wzbierającą irytacją. — Znam swoje grzechy. Zapewne łudzi się pani, że również je poznała, być może nawet lepiej, zabierając od Frei cząstkę bólu zaklętą w tych kilku informacjach na mój temat, przepuszczając je przez własną zniekształconą soczewkę, ale o ile ona ma prawo mnie za nie osądzać, to z panią nie mam o czym rozmawiać — docisnął. Nie był przyjemny, nie próbował ukrywać swej prawdziwej natury. Zmarszczki mimiczne uwydatniły się wraz z kolejnym grymasem zdradzającym wysiłek, pomimo którego głos miał zadziwiająco matowy, pozbawiony naturalnej tonacji, rozrysowujący nieustępliwe szaleństwo zaklęte wewnątrz jestestwa. — Cokolwiek robiłem czyniłem to z troski, z szacunku do jej pozycji, której pani nie waha się jawnie nadgryzać wątłą reputacją, przecież przyznała to pani. Może nie tylko więc ja jestem tu problemem? — Kostki dłoni oderwały się od blatu i uderzyły weń. — Nie wymachuj w moim domu takim orężem. Nie próbuj poddawać wątpliwości moich uczuć. — Tym razem głos wzniósł się nieco, skrzypnął twardą chrypą dobywającą się z głębi krtani. Był gotów walczyć o jedyną rzecz, której był pewien.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Sohvi Vänskä
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Czw 29 Gru - 21:33
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Widziała męską, szorstką od trudnej pracy pięść zaciskającą się na blacie stołu, palce o tępych opuszkach, ukształtowane latami obchodzenia się z niełatwym, kapryśnym surowcem, za jakie uważała drewno z rzeźbiarskiej perspektywy; szerokie dłonie, które dosięgłyby ją z łatwością i z łatwością skruszyłyby jej krtań w rozdrażnionym uścisku, gdyby tylko ośmieliła się nadwyrężyć granice jego cierpliwości nadto – jak szczerze sądziła, bo żyła w przezornym przekonaniu, że każdy mężczyzna posiadał punkt, w którym sięgał po przemoc z atawistyczną naturalnością podawaną sobie z krwi do krwi przez pokolenia nieczułego wychowania. Nawet jej mąż, wspaniały psycholog, człowiek pozornie łagodniejszy od kornej owcy prowadzonej na sznurku oddania i mężczyzna, który znajdował ją pod oknem w salonie, kiedy nie mogła spać i przynosił koc, żeby do rana trzymać ją za dłoń, posiadał podobny punkt. Minęły lata od tamtego wieczoru, w którym podniósł na nią rękę po raz pierwszy – i dotąd jedyny – nie znalazłszy dla niej więcej wyrozumiałych słów i potrafiła go zrozumieć, bo przełamała granice, które w udanym małżeństwie winny pozostawać uświęcone, ale nie potrafiła czuć wstydu ani żalu do samej siebie i nie potrafiła wyzuć z siebie satysfakcji, jaką jej ten siarczysty policzek sprawił, rezonując piekącym bólem przez następne noce, kiedy całował ją w błagalnych przeprosinach; nie potrafiła, bo potwierdzał prawdę, o której była przeświadczona i którą trzymała przeciw przeciwnej płci z zacietrzewioną arogancją. Proste stworzenia, uległe parszywym afektom i zuchwałej dumie wypitej z mlekiem wpajanych tradycji – gdzieś na dnie źrenic zawsze, w wyraźniejszej cząstce niż kobiety, zwierzęta. Nie udzielała w tym przekonaniu nikomu kredytu zaufania i etykiety wyjątku: więc Nikolai, więc Safír tak usilnie próbujący wypierać się swojego podobieństwa do własnego ojca, więc zdesperowany, młody Lasse wydający się tak kruchy i niepredysponowany do agresji fizycznej, więc każdy z tych mężczyzn uśmiechających się łagodnie i przekonująco, jak Bergman w dzień ich spotkania w tamtej knajpie, teraz zaciskający palce w pięść, bo jego kłamstwa wyszły na jaw i był wściekły jak naburmuszone dziecko, że do tego doszło, do rzeczy tak dotkliwie sprawiedliwej, bo Norny nie udzielały mężczyznom przywilejów tak, jak czyniło to społeczeństwo, a łgarstwo miało sławetnie krótkie nogi. I może w jakimś stopniu miała nadzieję, że rozdrażni go wystarczająco; nie byłby to pierwszy policzek ani pierwsze wyzwisko, nie pierwsze zwycięstwo wobec pozornej przyzwoitości męskiej utwierdzające ją tym silniej w tych wściekłych przeświadczeniach. Tkwił w tym okruch obłędu: więc być może istotnie byli sobie w tej chwili równi, przynajmniej w tej rzeczy.
Obserwowała czujnie jego reakcje, ciemną pochmurność irytacji zasnuwającą mętność wcześniej tak przejrzystych oczu i napięcie rysujące się w szczęce, złośliwie zadowolona i nieprzejednana. O inne kobiety zawsze potrafiła walczyć lepiej niż o siebie – nie znała w tym wahania i rozsądnych zahamowań, nie znała skrupułów, napędzana świadomością, że zbyt wiele z nich nie umiało, podobnie, zrobić tego dla siebie. Nie sądziła, że przyjdzie jej kiedyś występować w tej roli dla Freji; tym wścieklejsza była w swoim gniewie, kiedy do tego nieoczekiwanie doszło: do złamania serca tak pięknego i nieosiągalnego, przez człowieka, jak się okazywało, tak podobnego reszcie swojego parszywego gatunku.
– Nie mówię o sobie w ogóle, nie łudzę się, że obchodzi to pana w najmniejszym stopniu, rozumiem doskonale, że porozumienie, jakie udało nam się chwilowo odnaleźć, było zaledwie częścią doskonałego oszustwa. To pan, najwyraźniej, zupełnie nie potrafi słuchać, jeśli słyszy pan w tych słowach wyłącznie tyle – skontrowała surowo, nie pozwalając ciszy wyściełać przestrzeni między nimi, bo milczenie pozwalało na namysł, a ona nie chciała rozmawiać z nim rozmyślnie i nie chciała, żeby on kalkulował swoje słowa. Nie przychodziła do niego po kłamstwa i nie przychodziła do niego po teatr, jedynie po prawdę: po tego człowieka, którym był w istocie, pod warstwami życzliwych słów i eleganckich kołnierzy, czarujących uśmiechów chowających ostre zęby pod ciepłymi wargami, które przykładał zwodniczo do delikatnej skóry, szepcąc oszustwa i wiarołomne profanacje uczucia, na które nie zasługiwał, a które podstępnie wykradł.
– Bardzo dobrze – nie czekała, nie chciała czekać, nie czyniła zbędnych pauz, przeszywając go ostrym spojrzeniem, tak stanowczym wobec jego złości, jak gdyby nie obawiała się go wcale, choć nóż w kieszeni ciążył i dłoń na smyczy zaciskała się mocniej, ukradkiem bielejąc w kostkach. – Nie przyszłam tutaj, by rozmawiać z panem spokojnie. Nie zasługuje pan na spokój. W spokoju pan kłamie, panie Bergman, zbyt dobrze i zbyt chętnie. Przysięgam, że nigdy pan nie zapomni mnie i tej rozmowy, jeśli spróbuje pan być ze mną teraz spokojny – groziła mu znowu, przekornie igrając z jego wściekłością, ze żmiją zwiniętą na stole w zaciśniętą pięść. Gdyby uczynił jej krzywdę, myślała nierozważnie, rozwiązanie byłoby proste. Wierzyła, że zna oddane serce przyjaciółki i wierzyła, że zostać przez niego skrzywdzoną byłoby wspaniałomyślnym gestem, ułatwieniem sprawy okrutnie niełatwej do zakończenia. Kobiecie łatwiej było przecież walczyć o drugą kobietę niż o siebie; zrobiłaby dla przyjaciółki więcej niż dla siebie. Zapomniałaby być może nawet o wszystkich tych kłamstwach, które tak pokochała.
– Nie znam pana, ma pan rację. Nie znam pana grzechów, nie wszystkie w każdym razie, mogę się jedynie domyślać, o czym jeszcze nie mówi pan prawdy, a to pozostawia mi doprawdy przerażającą przestrzeń do wątpienia w każdy ochłap tych szczątków, jakie o panu wiem, na których podstawie, zapewniam, mam wszelki zamiar pana osądzać. Jest pan nieuczciwy, tyle wiem na pewno. Uważa pan, że niesprawiedliwie jest nieuczciwego oceniać nieuczciwie? Teraz dopiero budzi się w panu nagłe poczucie prawości? – dociskał i ona dociskała, ścierając nieprzyjemność temperamentu z równie nieprzyjemnym temperamentem, nienawiść przeciw nienawiści, bo w niej byli podobni, zdumiewająco i przerażająco podobni, w tej nieufności, z którą na siebie spoglądali, pośród wiórów i zelektryzowanej atmosfery, sprawiającej, że oba psy strzygły uszami z zaniepokojeniem, na podobieństwo zwierzęcia wyczuwającego burzę. Otwierała już usta, żeby odpowiedzieć mu natychmiast na kolejne słowa, rozjątrzające jej złość tym bardziej, bo wgryzał ich grot w samo serce jej gniewu i poczucia niesprawiedliwości, wtedy jednak szarpnął pięścią, uderzając nią w blat mocno, a ona drgnęła mimowolnie, w wyrazie tej tragicznej nieufności, milknąc natychmiast, czując bicie własnego serca wysoko pod gardłem. Cisza trwała zaledwie chwilę, okrutnie głośna – chciała, by odczuł te uderzenie tak samo, jak odczuła je sama, gwałtowne rozładowanie, do którego był zdolny, o czym teraz wiedziała tak samo, jak on wiedział, choć nosił opanowanie jak dobrze skrojone ubranie.
– Jeśli kłamie pan tak obrzydliwe z troski i szacunku, do czego dopuszcza się pan pod pretekstem rzeczy mniej szlachetnych?
Obserwowała czujnie jego reakcje, ciemną pochmurność irytacji zasnuwającą mętność wcześniej tak przejrzystych oczu i napięcie rysujące się w szczęce, złośliwie zadowolona i nieprzejednana. O inne kobiety zawsze potrafiła walczyć lepiej niż o siebie – nie znała w tym wahania i rozsądnych zahamowań, nie znała skrupułów, napędzana świadomością, że zbyt wiele z nich nie umiało, podobnie, zrobić tego dla siebie. Nie sądziła, że przyjdzie jej kiedyś występować w tej roli dla Freji; tym wścieklejsza była w swoim gniewie, kiedy do tego nieoczekiwanie doszło: do złamania serca tak pięknego i nieosiągalnego, przez człowieka, jak się okazywało, tak podobnego reszcie swojego parszywego gatunku.
– Nie mówię o sobie w ogóle, nie łudzę się, że obchodzi to pana w najmniejszym stopniu, rozumiem doskonale, że porozumienie, jakie udało nam się chwilowo odnaleźć, było zaledwie częścią doskonałego oszustwa. To pan, najwyraźniej, zupełnie nie potrafi słuchać, jeśli słyszy pan w tych słowach wyłącznie tyle – skontrowała surowo, nie pozwalając ciszy wyściełać przestrzeni między nimi, bo milczenie pozwalało na namysł, a ona nie chciała rozmawiać z nim rozmyślnie i nie chciała, żeby on kalkulował swoje słowa. Nie przychodziła do niego po kłamstwa i nie przychodziła do niego po teatr, jedynie po prawdę: po tego człowieka, którym był w istocie, pod warstwami życzliwych słów i eleganckich kołnierzy, czarujących uśmiechów chowających ostre zęby pod ciepłymi wargami, które przykładał zwodniczo do delikatnej skóry, szepcąc oszustwa i wiarołomne profanacje uczucia, na które nie zasługiwał, a które podstępnie wykradł.
– Bardzo dobrze – nie czekała, nie chciała czekać, nie czyniła zbędnych pauz, przeszywając go ostrym spojrzeniem, tak stanowczym wobec jego złości, jak gdyby nie obawiała się go wcale, choć nóż w kieszeni ciążył i dłoń na smyczy zaciskała się mocniej, ukradkiem bielejąc w kostkach. – Nie przyszłam tutaj, by rozmawiać z panem spokojnie. Nie zasługuje pan na spokój. W spokoju pan kłamie, panie Bergman, zbyt dobrze i zbyt chętnie. Przysięgam, że nigdy pan nie zapomni mnie i tej rozmowy, jeśli spróbuje pan być ze mną teraz spokojny – groziła mu znowu, przekornie igrając z jego wściekłością, ze żmiją zwiniętą na stole w zaciśniętą pięść. Gdyby uczynił jej krzywdę, myślała nierozważnie, rozwiązanie byłoby proste. Wierzyła, że zna oddane serce przyjaciółki i wierzyła, że zostać przez niego skrzywdzoną byłoby wspaniałomyślnym gestem, ułatwieniem sprawy okrutnie niełatwej do zakończenia. Kobiecie łatwiej było przecież walczyć o drugą kobietę niż o siebie; zrobiłaby dla przyjaciółki więcej niż dla siebie. Zapomniałaby być może nawet o wszystkich tych kłamstwach, które tak pokochała.
– Nie znam pana, ma pan rację. Nie znam pana grzechów, nie wszystkie w każdym razie, mogę się jedynie domyślać, o czym jeszcze nie mówi pan prawdy, a to pozostawia mi doprawdy przerażającą przestrzeń do wątpienia w każdy ochłap tych szczątków, jakie o panu wiem, na których podstawie, zapewniam, mam wszelki zamiar pana osądzać. Jest pan nieuczciwy, tyle wiem na pewno. Uważa pan, że niesprawiedliwie jest nieuczciwego oceniać nieuczciwie? Teraz dopiero budzi się w panu nagłe poczucie prawości? – dociskał i ona dociskała, ścierając nieprzyjemność temperamentu z równie nieprzyjemnym temperamentem, nienawiść przeciw nienawiści, bo w niej byli podobni, zdumiewająco i przerażająco podobni, w tej nieufności, z którą na siebie spoglądali, pośród wiórów i zelektryzowanej atmosfery, sprawiającej, że oba psy strzygły uszami z zaniepokojeniem, na podobieństwo zwierzęcia wyczuwającego burzę. Otwierała już usta, żeby odpowiedzieć mu natychmiast na kolejne słowa, rozjątrzające jej złość tym bardziej, bo wgryzał ich grot w samo serce jej gniewu i poczucia niesprawiedliwości, wtedy jednak szarpnął pięścią, uderzając nią w blat mocno, a ona drgnęła mimowolnie, w wyrazie tej tragicznej nieufności, milknąc natychmiast, czując bicie własnego serca wysoko pod gardłem. Cisza trwała zaledwie chwilę, okrutnie głośna – chciała, by odczuł te uderzenie tak samo, jak odczuła je sama, gwałtowne rozładowanie, do którego był zdolny, o czym teraz wiedziała tak samo, jak on wiedział, choć nosił opanowanie jak dobrze skrojone ubranie.
– Jeśli kłamie pan tak obrzydliwe z troski i szacunku, do czego dopuszcza się pan pod pretekstem rzeczy mniej szlachetnych?
Isak Bergman
Re: 15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Sob 28 Sty - 0:01
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Utrata równowagi była tożsama z porażką; nauczony, że jedynie skrupulatne ukrywanie emocji i ucieczka przed nimi gwarantują prawdziwą przewagę, czuł, jak rozpada się na miliard kawałków niezdolny do utrzymania fasady opanowania. Nie lubił tych momentów, gardził wtedy sobą bardziej, niż zwykł na co dzień, punktując każdy z elementów niechcianych przez Hryma. Ten wiele razy zarzucał mu w przeszłości zbytnią wylewność: nigdy nie pozwolił opłakać straty matki, nie miał słów wyrozumiałości na dziecięce łkanie, oczekiwał przejścia do normalności z ciężarem żałoby ukrytym pod zwałami pozornej normalności. Przez lata Bergman czuł więc fantomowy ból czegoś, czego nie potrafił sprecyzować, pielęgnował go na przestrzeni dekad, kumulując niewypowiedziane emocje do momentu, w którym pozostało mu już tylko sięgnąć ręką do kruchej szyi mistrza i zacisnąć na niej chude palce. Wbijał je wtedy w pergamin starczej skóry bez opamiętania; realny opór pod opuszkami wciąż brzmiał na delikatnych liniach papilarnych przywodząc polisensoryczną pamięć zbrodni. Miał wtedy w głowie jedynie nienawiść i pragnienie zemsty, zalewające zdrowy rozsądek nakazujący zachować resztki respektu dla wieloletniego opiekuna. Nie miał zamiaru mu wybaczyć, chciał jedynie zetrzeć z powierzchni ziemi. Zaskakująca refleksja spadła jak grom z jasnego nieba – potrafił działać w afekcie. Cóż więc stało na przeszkodzie, by teraz rozpieczętował skumulowaną złość, popuścił cugle i wyrzucił zgniłą nienawiść do ludzkości na przykurzoną posadzkę pracowni? Nie trzymało go wprawdzie wiele; nie trzymała go nawet najmniejsza powinność względem Sohvi, bowiem z odejściem Frei utracił jakikolwiek bufor, który dawał bezpieczeństwo postronnym.
Patrzył na jej złość, dostrzegał determinację, chęć przemienienia go w pył za czyny, których się dopuścił, lecz odwaga, którą emanowała nie wzdrygnęła nim ani na moment. Był jednak w pewnym sensie przerażony, kiedy dochodził do wniosku, że kobieta czyni to wszystko nie zdając sobie sprawy, że stoi na krawędzi, podobnie jak on gotowa, by runąć w przepaść, jeśli to przyniesie ukojenie duszy Ahlström. Może w ten sposób byłoby łatwiej – gdyby rzucili się sobie do gardeł, przegryzając tętnice, miażdżąc grdykę oraz kręgi, wykrwawiając się raz na zawsze, bez nadziei powrotu.
Unosząca się w sekundzie dłoń i jej upadek na blat nie były czymś godnym zapamiętania, jedynie poruszone kości śródręcza pulsowały dość długo, a ból lawirował pomiędzy włóknami mięśni, kiedy dociskał kończynę, nie w pierwszej chwili odrywając ją od sęków. Pozwolił jej tak trwać, tak samo jak Sohvi pozwoliła trwać ciszy, nie roniąc ani jednego słowa po nagłości męskiej reakcji.
Serce przyspieszyło mu momentalnie, a usta otworzyły się, by powrócić w mgnieniu oka do ponownego zwarcia. Szkliwo zębów starł boleśnie, pilnując zaklęć formujących się na języku z niebezpieczną łatwością, nad wyraz lekkomyślnie. Tylko tyle chroniło go jeszcze przed ujawnieniem całej prawdy – bariera wyrastająca z miękkich dziąseł nasączonych purpurą krwi. Te nie miały jednak siły, jaką niosła w sobie potrzeba pielęgnowania miłości.
Słowa przelewały się mu przez świadomość, błądziły po meandrach mózgu, raz po raz niknąc, tracąc sens i nabierając go na nowo, kiedy z wysiłkiem sklejał je w większe struktury dźwięczące pieśnią rozczarowania, choć to może za dużo powiedziane, bo był skłonny stwierdzić, że Vanhanen nigdy w rzeczywistości nie miała względem niego wygórowanych oczekiwań, spoglądając na sposób, w jaki odnosiła się do całego gatunku męskiego stąpającego w swej żałości po ziemi. Odkrywała więc z goryczą prawdę, którą pielęgnowała w sobie przez lata, on jedynie dopisywał swoje winy do długiej listy, którą – był gotów przysiąc – nosiła przy sobie na samym dnie zimowego płaszcza.
Brakowało mu powoli samozaparcia do kontynuowania logicznej rozmowy, do odbijania piłeczki z niegasnącą zgryźliwością; raz za razem broniąc się przed zarzutami będącymi blisko prawdy. Było zresztą za późno już w momencie, kiedy uniósł rękę pozwalając na wybrzmienie irytacji. Pies skulił się pod stołem niezdolny do reakcji. Pozostał więc sam. Ściągnięte w surowy grymas rysy twarzy rozluźniły się jednak nieco, a w oczach znów przemknęła, na samym brzegu obręczy ołowianych talarów, dzikość desperacji, wiedzy wykraczającej daleko poza rzeczywistą wiedzę Sohvi. Jakby był o krok od wylania resztek prywatności.
— Jest pani pewna, że chce wiedzieć? — zaśmiał się dość nieoczekiwanie, unosząc wreszcie dłoń, oglądając dokładnie czerwone smugi na kościach wystających spod naskórka. Delikatna szrama spłynęła purpurową rosą wsiąkając w drewniany pył. Tym razem ból niósł euforyczne drżenie przesuwające się po grzbiecie bladej ręki. — Skoro jestem już w pani oczach potworem, proszę sobie wyobrazić, do czego jestem zdolny, nie powinno to pani przysporzyć wiele kłopotu — igrał intencjonalnie, nieszczególnie zważając na konsekwencje, przecież szykował się od dawna na najgorsze. Skoro pragnęła wyłuskać z niego to, co najgorsze, nie zamierzał się więcej bronić, bo przecież jakiekolwiek zapewnienie o szczerości intencji nie zdołałoby jej zadowolić.
Czuł zapach własnej krwi bardzo wyraźnie. Odsunął się od warsztatu, odrywając od niego całe ciało i stając naprzeciw kobiety. Niewielkie krople pobudzone chorobą znaczyły posadzkę bardziej obficie, niż wskazywałaby na to utworzona rana.
— Czego oczekujesz? Skoro znam swoją winę? Przychodzisz tu, choć nie zdołam cię czymkolwiek przekonać. Chcesz zemsty? Skoro już tak bardzo analizujemy to, do czego jesteśmy zdolni, to do czego ty jesteś zdolna w tym momencie? Co zrobisz w imię miłości do Frei? — ruszył przed siebie, skracając dystans, choć przecież ten nie był zawrotny już od samego początku. Wyłapywał bolesne elementy, ciskał w nią nimi tak, jak ona ciskała w niego obelgami. Wyciągnął przed siebie dłoń, dokładnie przyglądając się psiemu towarzyszowi Vanhanen, następnie przeniósł ciężar uwagi na jej oczy. — Starczy draśnięcie — zasugerował, rozkładając szeroko palce, jakby chciał wybrać, czy woli szczęki zwierzęcia czy jej paznokcie, czy cokolwiek, co mogła jeszcze przy sobie mieć. Posoka skapywała wytrwale, kiedy obracał w ustach następne zapewnienie, choć to nie dawało pewności, czy w rzeczywistości nie drwi jedynie, sam gotów, by ucapić ją za ramiona. — Zapomniałem uzupełnić zapas krwinkowaru. — Zastanawiał się, ile będzie w niej odwagi, ile wymówki, że żyjąc będzie cierpiał stokroć bardziej. Wszak jego cierpienie i egzystencja były równoznaczne z cierpieniem Frei. Może więc był to jedyny sposób, by ją od niego uwolnić?
Patrzył na jej złość, dostrzegał determinację, chęć przemienienia go w pył za czyny, których się dopuścił, lecz odwaga, którą emanowała nie wzdrygnęła nim ani na moment. Był jednak w pewnym sensie przerażony, kiedy dochodził do wniosku, że kobieta czyni to wszystko nie zdając sobie sprawy, że stoi na krawędzi, podobnie jak on gotowa, by runąć w przepaść, jeśli to przyniesie ukojenie duszy Ahlström. Może w ten sposób byłoby łatwiej – gdyby rzucili się sobie do gardeł, przegryzając tętnice, miażdżąc grdykę oraz kręgi, wykrwawiając się raz na zawsze, bez nadziei powrotu.
Unosząca się w sekundzie dłoń i jej upadek na blat nie były czymś godnym zapamiętania, jedynie poruszone kości śródręcza pulsowały dość długo, a ból lawirował pomiędzy włóknami mięśni, kiedy dociskał kończynę, nie w pierwszej chwili odrywając ją od sęków. Pozwolił jej tak trwać, tak samo jak Sohvi pozwoliła trwać ciszy, nie roniąc ani jednego słowa po nagłości męskiej reakcji.
Serce przyspieszyło mu momentalnie, a usta otworzyły się, by powrócić w mgnieniu oka do ponownego zwarcia. Szkliwo zębów starł boleśnie, pilnując zaklęć formujących się na języku z niebezpieczną łatwością, nad wyraz lekkomyślnie. Tylko tyle chroniło go jeszcze przed ujawnieniem całej prawdy – bariera wyrastająca z miękkich dziąseł nasączonych purpurą krwi. Te nie miały jednak siły, jaką niosła w sobie potrzeba pielęgnowania miłości.
Słowa przelewały się mu przez świadomość, błądziły po meandrach mózgu, raz po raz niknąc, tracąc sens i nabierając go na nowo, kiedy z wysiłkiem sklejał je w większe struktury dźwięczące pieśnią rozczarowania, choć to może za dużo powiedziane, bo był skłonny stwierdzić, że Vanhanen nigdy w rzeczywistości nie miała względem niego wygórowanych oczekiwań, spoglądając na sposób, w jaki odnosiła się do całego gatunku męskiego stąpającego w swej żałości po ziemi. Odkrywała więc z goryczą prawdę, którą pielęgnowała w sobie przez lata, on jedynie dopisywał swoje winy do długiej listy, którą – był gotów przysiąc – nosiła przy sobie na samym dnie zimowego płaszcza.
Brakowało mu powoli samozaparcia do kontynuowania logicznej rozmowy, do odbijania piłeczki z niegasnącą zgryźliwością; raz za razem broniąc się przed zarzutami będącymi blisko prawdy. Było zresztą za późno już w momencie, kiedy uniósł rękę pozwalając na wybrzmienie irytacji. Pies skulił się pod stołem niezdolny do reakcji. Pozostał więc sam. Ściągnięte w surowy grymas rysy twarzy rozluźniły się jednak nieco, a w oczach znów przemknęła, na samym brzegu obręczy ołowianych talarów, dzikość desperacji, wiedzy wykraczającej daleko poza rzeczywistą wiedzę Sohvi. Jakby był o krok od wylania resztek prywatności.
— Jest pani pewna, że chce wiedzieć? — zaśmiał się dość nieoczekiwanie, unosząc wreszcie dłoń, oglądając dokładnie czerwone smugi na kościach wystających spod naskórka. Delikatna szrama spłynęła purpurową rosą wsiąkając w drewniany pył. Tym razem ból niósł euforyczne drżenie przesuwające się po grzbiecie bladej ręki. — Skoro jestem już w pani oczach potworem, proszę sobie wyobrazić, do czego jestem zdolny, nie powinno to pani przysporzyć wiele kłopotu — igrał intencjonalnie, nieszczególnie zważając na konsekwencje, przecież szykował się od dawna na najgorsze. Skoro pragnęła wyłuskać z niego to, co najgorsze, nie zamierzał się więcej bronić, bo przecież jakiekolwiek zapewnienie o szczerości intencji nie zdołałoby jej zadowolić.
Czuł zapach własnej krwi bardzo wyraźnie. Odsunął się od warsztatu, odrywając od niego całe ciało i stając naprzeciw kobiety. Niewielkie krople pobudzone chorobą znaczyły posadzkę bardziej obficie, niż wskazywałaby na to utworzona rana.
— Czego oczekujesz? Skoro znam swoją winę? Przychodzisz tu, choć nie zdołam cię czymkolwiek przekonać. Chcesz zemsty? Skoro już tak bardzo analizujemy to, do czego jesteśmy zdolni, to do czego ty jesteś zdolna w tym momencie? Co zrobisz w imię miłości do Frei? — ruszył przed siebie, skracając dystans, choć przecież ten nie był zawrotny już od samego początku. Wyłapywał bolesne elementy, ciskał w nią nimi tak, jak ona ciskała w niego obelgami. Wyciągnął przed siebie dłoń, dokładnie przyglądając się psiemu towarzyszowi Vanhanen, następnie przeniósł ciężar uwagi na jej oczy. — Starczy draśnięcie — zasugerował, rozkładając szeroko palce, jakby chciał wybrać, czy woli szczęki zwierzęcia czy jej paznokcie, czy cokolwiek, co mogła jeszcze przy sobie mieć. Posoka skapywała wytrwale, kiedy obracał w ustach następne zapewnienie, choć to nie dawało pewności, czy w rzeczywistości nie drwi jedynie, sam gotów, by ucapić ją za ramiona. — Zapomniałem uzupełnić zapas krwinkowaru. — Zastanawiał się, ile będzie w niej odwagi, ile wymówki, że żyjąc będzie cierpiał stokroć bardziej. Wszak jego cierpienie i egzystencja były równoznaczne z cierpieniem Frei. Może więc był to jedyny sposób, by ją od niego uwolnić?
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Sohvi Vänskä
15.01.2001 – Warsztat – F. Bergman & S. Vänskä Nie 25 Cze - 0:08
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Musiała oszaleć – to wszystko było naiwnym i coraz mniej śmiesznym szaleństwem, a ona zdawała sobie z tego sprawę przejrzyście dopiero teraz, kiedy łoskot pięści uderzającej o drewno zagrzmiał złowrogo, a spojrzenie mężczyzny coraz bardziej zatracało rozsądność; popełniała szaleństwo i przywodziła go do szaleństwa, na złość i ostentacyjnie, i nie potrafiąc się z niego wycofać, nie odniósłszy choćby fragmentarycznego, choćby złudnego zwycięstwa o bliżej nieokreślonych warunkach. Mogła uspokajać się jedynie tym, że gdyby istotnie wyrządził jej krzywdę, byłoby to tragicznym sposobem ratunku przyjaciółki: ostatecznym dowodem, że winna trzymać się odeń z daleka, nigdy więcej nie pozwolić mu dotknąć alabastru miękkiej skóry, nigdy więcej myśleć o nim z sympatią, żalem lub sentymentem, nie zasługiwał na żadną z tych rzeczy. Bladość wstąpiła jej na policzki dotąd spąsowiałe gniewem, spojrzenie pozostawało jednak ciemne i nieprzejednane, miarkujące z uwagą każde drgnienie; przez moment, razem z nim, patrzyła na czerwień zbierającą się w skaleczeniu na wypustce uderzonej kostki, czując nieprzyjemną mdłość, kiedy wzrok jej grzązł między mocnymi wyniesieniami kości. Dłonie, które chwilę wcześniej należały do człowieka znającego trud ciężkiej pracy, teraz należały do człowieka rozdrażnionego – do człowieka, który poddawał się impulsom swojej złości i był coraz bliżej granicy cierpliwości, również, na jej własne życzenie. Więc była w tym satysfakcja, beznadziejna. Wiedziałam, że jest pan do tego zdolny mogłaby mu powiedzieć, pozwalając się wykończyć, barwiąc chłonne wióry przepysznym odcieniem winnej wiśni. Nie próbował dłużej nawet spierać się z nią w tych prowokujących przekomarzaniach; więc była coraz bliżej i coraz wyraźniej to odczuwała, kiedy atmosfera niewygodnie dociskała się pod gardłem świadomością zagrożenia, przed którym odmawiała się cofnąć. Oderwał plecy od krawędzi stołu, drgnęła ledwie zauważalnie, odnajdując znów wzrokiem jego jasne oczy – jakby mogła odczytać z nich jego intencje, zanim przejdzie do ich realizacji; widziała jedynie zniecierpliwienie.
Musiała oszaleć – znajdując jeszcze strzęp zaufania pozwalający przyjść tutaj samotnie, zaledwie z psem i nożem w kieszeni płaszcza; ani jedno, ani drugie nie stanowiło dla niego istotnej przeszkody, gdyby tylko był wystarczająco zdecydowany i zdawało jej się, że tego też jest pewna – stać go było na taką stanowczość. Musiała powściągnąć instynktowną ochotę, by na ruch odpowiedzieć sprzężonym ruchem; broda drgnęła jej subtelnie, unosząc się wyżej, w dyskretnym sprzeciwie przeciw fizycznemu zastraszeniu, choć serce biło jej płytko i pospiesznie, a smycz wżęła się w dłoń, napięta tym razem przez zaniepokojonego psa, którego falujący rytmicznie bok przywierał do uda. Schowała dłoń do kieszeni, jak gdyby nie było w tym geście większego zamiary, pozorując spokojność, której posiadała coraz mniej. Wierzyła, że mężczyzn należało czasem zwyczajnie przeczekać i wytrwać. Zaczynała wierzyć, że Fárbauti do nich nie należał, nawet kiedy grymas ściągniętych brwi wygładził się ponad jego pociemniałym spojrzeniem.
Nie była dłużej pewna, czy chce dowiadywać się o nim więcej; zdawało się, że posiadała wystarczająco, mimo to nie ruszyła się wciąż z miejsca, obserwując zmienność jego ekspresji, nagłą wesołość pozbawioną szczerości, odprysk zwodniczego charakteru. Nie odpowiedziała mu tym razem, wbrew sobie podążyła jednak myślą za jego sugestią – wbrew sobie wyobraziła sobie nieprzejednaną siłę jego dłoni, magię drżącą mu w żyłach, posłuszną jego prośbom, choć wydawało jej się, że byłby bardziej wyrafinowany: obszedłby się z nią jak powinno obchodzić się z jej podobnymi, bez magii. Obszedłby się z nią z łatwością, nawet bez niej. Szaleńczą częścią siebie chciała go do tego doprowadzić, odruchy ciała i rozsądku zwodziły ją jednak – uciekała się do gniewu, przetapiając weń narastającą niepewność, kiedy zdecydował się podejść bliżej, brocząc grunt kroplami krwi spływającymi z rozcięcia; jak głęboko mógł się skaleczyć zaledwie uderzeniem?
Do czego jesteś zdolna?; nie odwracała od niego wejrzenia, trzymała krótko owczarka, próbującego przesunąć się przed nią wyszkolonym odruchem, czując ból w napiętym przedramieniu; drugą dłoń zaciskała na rękojeści noża, choć rozumiała, coraz wyraźniej, że to beznadziejne. Byłaby zdolna spróbować, ale nic więcej. Byłaby zdolna spróbować, ale trwała w bezruchu, więc być może nie była zdolna wcale – być może wtedy, kiedy miało to znaczenie, nadchodziła tchórzliwość. Stał tak blisko, że czuła zapach drewna przesiąkający jego ubranie i woń preparatów do jego obróbki, coś łagodnie drażniącego węch. Prowokowała go dotąd bez litości, by teraz, kiedy odwracał puginał pytań przeciwko niej, milczeć w napięciu i absurdalnie nierozsądnym zacięciu. Z bliska jego oczy wydawały się jaśniejsze. Wydawały się trzeźwiejsze i zdecydowane. Wydawały się udręczone; to dodawało jej znów determinacji, ochłap okrutnej satysfakcji.
Wystarczy najmniejsze draśnięcie. Nie spuściła spojrzenia na jego dłoń, odpowiedzi szukając w spojrzeniu – przez moment wybita wyraźnie z taktu, prawie zmieszana własnym zaskoczeniem. Zawahała się przy tym wbrew sobie, owczarek tymczasem wydał z siebie nieprzyjemny gardłowy pomruk, jeszcze niepodobny warczeniu, jakby skołowany, podobnie do niej. Sekundy przeciekły, drobne krople krwi skapujące na grunt pomiędzy nimi, ciemniejące wśród wiórów, jedna po drugiej, zaledwie skaleczenie, najmniejsze draśnięcie. Pytał, do czego byłaby zdolna – czy mogłaby spróbować i nieuchronnie przeciw niemu przegrać; wyciągnięta dłoń i zaproszenie – starczy draśnięcie – wydawało się nagle prowokacyjną manifestacją, deklaracją, która zalewała jej policzki ponownie pąsem złości; czy mogłaby, tak jak on, poświęcić się dla niej tak łatwo? Rozwścieczało ją to bardziej niż jego szaleństwo – ta korna układność, z jaką udowadniał jej swoją skruchę, bez zawahania. Wolała zaciśniętą pięść, wolała widzieć w nim wyłącznie to – oszustwo i niebezpieczeństwo. Nie poświęcenie. Nie oddanie; nie szczerość. Nie dowód, że mogła się pomylić.
Wyciągnęła w końcu dłoń z kieszeni – bez pośpiechu. Nóż błysnął groźbą drażliwie powolną, jakby brała jego układność za pewność – ominęła jednak ostrzem dłoń, nie zważając na nią zupełnie; koniuszek ostrza podniosła zamiast tego wyżej, opierając go wreszcie o jego brodę. Wystarczyłoby przesunąć go głębiej, w miejsce gdzie kość ustępowała miękkości podgardla, pozostawała jednak powściągliwa.
– Wystarczy – oznajmiła w końcu, przymuszając głos do szorstkiego opanowania, choć w żyłach wciąż burzył się niepokój i gniew. Przez krótką chwilę obserwowała go jeszcze, cienie w jego spojrzeniu, zmęczenie, nieupilnowany zarost; cień człowieka, którym był. – Wiem już wszystko – nic więcej; nie miała dla niego więcej. Nie oczekiwała od niego więcej i nie chciała od niego więcej. Pragnęła go nienawidzić, a on zgadzał się krwawić jak człowiek; pragnęła, by był parszywy dokładnie tak, jak sobie wyobrażała, a on sprawiał, że nie mogła go skrzywdzić, bo musiałaby wtedy pozwolić mu wygrać tę prostą rywalizację: co ty byś dla niej zrobiła?
Wyszła zaraz później, bez dalszego słowa.
Sohvi i Fárbauti z tematu
Musiała oszaleć – znajdując jeszcze strzęp zaufania pozwalający przyjść tutaj samotnie, zaledwie z psem i nożem w kieszeni płaszcza; ani jedno, ani drugie nie stanowiło dla niego istotnej przeszkody, gdyby tylko był wystarczająco zdecydowany i zdawało jej się, że tego też jest pewna – stać go było na taką stanowczość. Musiała powściągnąć instynktowną ochotę, by na ruch odpowiedzieć sprzężonym ruchem; broda drgnęła jej subtelnie, unosząc się wyżej, w dyskretnym sprzeciwie przeciw fizycznemu zastraszeniu, choć serce biło jej płytko i pospiesznie, a smycz wżęła się w dłoń, napięta tym razem przez zaniepokojonego psa, którego falujący rytmicznie bok przywierał do uda. Schowała dłoń do kieszeni, jak gdyby nie było w tym geście większego zamiary, pozorując spokojność, której posiadała coraz mniej. Wierzyła, że mężczyzn należało czasem zwyczajnie przeczekać i wytrwać. Zaczynała wierzyć, że Fárbauti do nich nie należał, nawet kiedy grymas ściągniętych brwi wygładził się ponad jego pociemniałym spojrzeniem.
Nie była dłużej pewna, czy chce dowiadywać się o nim więcej; zdawało się, że posiadała wystarczająco, mimo to nie ruszyła się wciąż z miejsca, obserwując zmienność jego ekspresji, nagłą wesołość pozbawioną szczerości, odprysk zwodniczego charakteru. Nie odpowiedziała mu tym razem, wbrew sobie podążyła jednak myślą za jego sugestią – wbrew sobie wyobraziła sobie nieprzejednaną siłę jego dłoni, magię drżącą mu w żyłach, posłuszną jego prośbom, choć wydawało jej się, że byłby bardziej wyrafinowany: obszedłby się z nią jak powinno obchodzić się z jej podobnymi, bez magii. Obszedłby się z nią z łatwością, nawet bez niej. Szaleńczą częścią siebie chciała go do tego doprowadzić, odruchy ciała i rozsądku zwodziły ją jednak – uciekała się do gniewu, przetapiając weń narastającą niepewność, kiedy zdecydował się podejść bliżej, brocząc grunt kroplami krwi spływającymi z rozcięcia; jak głęboko mógł się skaleczyć zaledwie uderzeniem?
Do czego jesteś zdolna?; nie odwracała od niego wejrzenia, trzymała krótko owczarka, próbującego przesunąć się przed nią wyszkolonym odruchem, czując ból w napiętym przedramieniu; drugą dłoń zaciskała na rękojeści noża, choć rozumiała, coraz wyraźniej, że to beznadziejne. Byłaby zdolna spróbować, ale nic więcej. Byłaby zdolna spróbować, ale trwała w bezruchu, więc być może nie była zdolna wcale – być może wtedy, kiedy miało to znaczenie, nadchodziła tchórzliwość. Stał tak blisko, że czuła zapach drewna przesiąkający jego ubranie i woń preparatów do jego obróbki, coś łagodnie drażniącego węch. Prowokowała go dotąd bez litości, by teraz, kiedy odwracał puginał pytań przeciwko niej, milczeć w napięciu i absurdalnie nierozsądnym zacięciu. Z bliska jego oczy wydawały się jaśniejsze. Wydawały się trzeźwiejsze i zdecydowane. Wydawały się udręczone; to dodawało jej znów determinacji, ochłap okrutnej satysfakcji.
Wystarczy najmniejsze draśnięcie. Nie spuściła spojrzenia na jego dłoń, odpowiedzi szukając w spojrzeniu – przez moment wybita wyraźnie z taktu, prawie zmieszana własnym zaskoczeniem. Zawahała się przy tym wbrew sobie, owczarek tymczasem wydał z siebie nieprzyjemny gardłowy pomruk, jeszcze niepodobny warczeniu, jakby skołowany, podobnie do niej. Sekundy przeciekły, drobne krople krwi skapujące na grunt pomiędzy nimi, ciemniejące wśród wiórów, jedna po drugiej, zaledwie skaleczenie, najmniejsze draśnięcie. Pytał, do czego byłaby zdolna – czy mogłaby spróbować i nieuchronnie przeciw niemu przegrać; wyciągnięta dłoń i zaproszenie – starczy draśnięcie – wydawało się nagle prowokacyjną manifestacją, deklaracją, która zalewała jej policzki ponownie pąsem złości; czy mogłaby, tak jak on, poświęcić się dla niej tak łatwo? Rozwścieczało ją to bardziej niż jego szaleństwo – ta korna układność, z jaką udowadniał jej swoją skruchę, bez zawahania. Wolała zaciśniętą pięść, wolała widzieć w nim wyłącznie to – oszustwo i niebezpieczeństwo. Nie poświęcenie. Nie oddanie; nie szczerość. Nie dowód, że mogła się pomylić.
Wyciągnęła w końcu dłoń z kieszeni – bez pośpiechu. Nóż błysnął groźbą drażliwie powolną, jakby brała jego układność za pewność – ominęła jednak ostrzem dłoń, nie zważając na nią zupełnie; koniuszek ostrza podniosła zamiast tego wyżej, opierając go wreszcie o jego brodę. Wystarczyłoby przesunąć go głębiej, w miejsce gdzie kość ustępowała miękkości podgardla, pozostawała jednak powściągliwa.
– Wystarczy – oznajmiła w końcu, przymuszając głos do szorstkiego opanowania, choć w żyłach wciąż burzył się niepokój i gniew. Przez krótką chwilę obserwowała go jeszcze, cienie w jego spojrzeniu, zmęczenie, nieupilnowany zarost; cień człowieka, którym był. – Wiem już wszystko – nic więcej; nie miała dla niego więcej. Nie oczekiwała od niego więcej i nie chciała od niego więcej. Pragnęła go nienawidzić, a on zgadzał się krwawić jak człowiek; pragnęła, by był parszywy dokładnie tak, jak sobie wyobrażała, a on sprawiał, że nie mogła go skrzywdzić, bo musiałaby wtedy pozwolić mu wygrać tę prostą rywalizację: co ty byś dla niej zrobiła?
Wyszła zaraz później, bez dalszego słowa.
Sohvi i Fárbauti z tematu