:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard
4 posters
Prorok
17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:34
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
17.12.2000
– Zostałam oszukana! – przebrzmiewał ponad szumem rozmów rozpaczliwy głos starszej kobiety, rozżalona akuzacja, w akompaniamencie której wymachiwała jedną ręką ku górze, jakby tą egzaltowaną gestykulacją próbowała okazać wszystkim swoje niezadowolenie i zebrać na sobie tak wiele par oczu, jak to możliwe. Mieszkańcy miasta – czy to nieczuli na cudze tragedie, czy też może zbyt pochłonięci przygotowaniami do Jul, by zainteresować się nieznajomą, która zaciskała kurczowo swe pomarszczone, zaczerwienione od chłodu palce na kawałku drewnianego pnia, trzymanego przy sobie z wyraźną niechęcią – przechodzili tymczasem obojętnie, sporadycznie odwracając tylko wzrok w jej stronę i marszcząc brwi. Stojący za jednym z kramów sprzedawca rozkładał ręce w odpowiedzi na jej oburzenie, najwyraźniej niezdolny bądź niechętny, by pomóc – w końcu skrzyżował je zresztą na piersi i pokręcił głową, mówiąc coś tonem tak kategorycznym, że kobieta cofnęła się i ściągnęła twarz w trwożliwym, niezadowolonym grymasie, by na koniec zagrozić mu kawałkiem zdobionego runami polana co najmniej tak złowrogo, jakby trzymała w dłoni kosę.
Życie na pchlim targu toczyło się tymczasem swym zwyczajowym, gwarnym nurtem, o poranku wciąż jeszcze niezagęszczonym, choć nadającym miejscu pogodnej wartkości, z jaką ponad składanymi stoiskami wymieniano się lśniącą biżuterią, świątecznymi ozdobami i ceramiką – idąc przez główną arterię nie sposób było pozostać obojętnym na gorliwe nawoływania sprzedawców, przedmioty podstawiane aż pod samą twarz, jakby to nie ich wygląd, ale zapach miał przekonać do natychmiastowego, w miarę możliwości hojnego zakupu oraz przyjemnej woni odświętnego jedzenia, sprzedawanego w drewnianych budkach niedaleko głównego targowiska. Nie wszyscy przychodzili tu jednak w celu spędzenia kilku najbliższych godzin na przyglądaniu się licznym amuletom, talizmanom i wisiorkom, spośród których przeważająca większość niewarta była nawet sięgania do kieszeni po portfel, wśród których wprawne oko potrafiło jednak odnaleźć prawdziwe skarby – bazar, rozstawiany codziennie z wyjątkiem niedzieli, zajmował całą szerokość ulicy, powodując nie małą frustrację wśród gnanych pośpiechem galdrów, którzy, lżąc pod nosem, przeciskali się pomiędzy tłumem ludzi, z trudem przymuszając się, by trzymać łokcie blisko przy żebrach, z dala od cudzych twarzy.
Starsza kobieta, która wciąż lamentowała, zaczepiając przypadkowych przechodniów, zdawała się zupełnie nie dostrzegać panującego w tym miejscu rozgardiaszu – kreowała wokół siebie własne zamieszanie, jeśli ktokolwiek z was wyłowił ją jednak wzrokiem (a z jaskrawoczerwonym beretem, z którego sterczała mała antenka oraz wełnianym szalem w wyjątkowo żywym odcieniu fuksji był to widok nie tyle trudny do dostrzeżenia, co prawie niemożliwy do pominięcia), mógł zdać sobie sprawę, że nie była mu ona całkiem nieznajoma. Agnethe Selvig pracowała w kafeterii w Wielkiej Bibliotece – każdy, kto spędzał tam czas regularnie, musiał kojarzyć jej okrągłą, zawsze lekko zarumienioną twarz, zielone oczy i strzechę siwych włosów, które na samych końcach nosiły jeszcze rude znaczenia. Tym razem kobieta była wyraźnie podenerwowana, lecz przez jej frustrację i zaaferowanie przedzierało się coś jeszcze – strach.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:36
Na palcach jednej dłoni jestem w stanie policzyć sytuacje, kiedy z premedytacją decydowałam się opuścić dzień w pracy; kiedy czekające na mnie w progach biblioteki obowiązki musiały ugiąć się pod ciężarem spraw dużo pilniejszych niż, ostatecznie nigdy nie będący mi ciężarem, kierat bibliotecznej powszedniości. Do tej pory bowiem nigdy nie zdarzyło mi się – zupełnie inaczej niż w trakcie szkolnej, a potem akademickiej nauki – dla własnej przyjemności zrezygnować z wykonywania codziennych powinności pasterza, w rutynie powierzanych zadań odnajdując wystarczająco wiele satysfakcji, by myśli o rejteradzie zbytecznie długo nie zaprzątały mi głowy. Powody absencji na każdym kłady się zawsze cieniem podejrzliwości i rozczarowania płynącymi ze strony współpracowników; zawsze pozostawały tematami niewybrednych plotek i niegojącą się nigdy zadrą, o którą z premedytacją zahaczano w najmniej odpowiednich momentach. Zbyteczne okazywały się próby zmiany przyzwyczajeń wieloletnich pracowników biblioteki; sama zrezygnowałam z nich już po drugim incydencie, kiedy w naiwności żółtodzioba wierzyłam, że docinki kiedyś się skończą, godząc się z wyssanymi z palca, szeptanymi między regałami insynuacjami o zbyt śmiałym maczaniu palców w magii zakazanej, o kuracjach mających pomóc mi poradzić sobie z zatruciem magicznym, o romansowaniu nie tylko z treściami wyjętych spod prawa ksiąg, ale też z tego prawa strzegącymi oficerami.
Świadomość końca trwającego niemal dwa tygodnie urlopu obleczonego w żałobny kir skomle żałośnie u nóg mojej silnej woli, alarmując że jedno, przypadkowe wyjście – wyszarpnięcie mnie siłą z nałożonego samej sobie kaftanu bezpieczeństwa czterech ścian – sprzed kilku dni na nurzające się w atmosferze świątecznej wesołości miasto nie sprawi, że będę gotowa na powrót do znoju codziennych rytuałów. Zawodzi tym żarliwiej, gdy miraże wspomnień wczorajszego – jeszcze bardziej przypadkowego, mającego być jedynie krótką wizytą do uzupełnienia niezbędnej papierologii, skończoną intensywnymi poszukiwaniami zakochanego grafomana – dnia nakładają się na snute z truchlejącym sercem wyobrażenia. Poza oczekującymi – żądającymi – pomocy, wskazówek i niegasnącego zainteresowania petentami nie będzie nikogo, kogo mogłabym chwycić za ramię, czyj wzrok mogłabym złapać, by w przypływie paniki nie rozpaść się przed obcymi ludźmi. Rezygnuję więc z przystania na wystosowaną przez przełożonego propozycję nie do odrzucenia wiążącą się ze wznowieniem pracy od już weekendu, od dzisiaj, obiecując solennie, że w pełni dyspozycyjna pozostanę od najbliższego tygodnia, z narastającą wewnątrz mnie obawą, że jeśli nie wyjdę już, teraz, zaraz; jeśli samodzielnie nie zanurzę się w powszednim zgiełku, nie będę w stanie zrobić tego ani w poniedziałkowy poranek, ani za tydzień, nawet nie za miesiąc.
Bogowie wydają się jednak niepomni na wznoszone przeze mnie bezgłośnie modły, by pozwolić mi zmierzyć się z codziennością bez niczyjej pomocy, bym mogła stanąć na nogi na własnych warunkach. Mimo że przez chwilę – gdy długie cienie rzucane przez nisko sunące po nieboskłonie słońce, ospale toczące swoje cielsko ponad dachami budynków, są jak zwodnicze drogowskazy prowadzące mnie zawsze mniej uczęszczaną stroną ulicy, mniej obleganymi skrótami ku mniej atrakcyjniejszemu wejściu na pchli targ – wydaje mi się, że Norny zdecydowały mi się sprzyjać, nadzieje te rozprasza majacząca na horyzoncie znajoma sylwetka, którą trudno pomylić mi z jakąkolwiek inną. Posyłam w stronę Lasse blady uśmiech, kiedy zbyt późno decyduję się przenieść spojrzenie w bok na trwające nieopodal zamieszanie, chwytając jego wzrok i tym samym wiążąc się niewypowiedzianym porozumieniem – oboje bowiem poznajemy pracownicę bibliotecznej kafeterii.
- Pani Selvig? Pani Selvig – ponawiam zawołanie, starając się przebić przez jej zawodzenie sprawiające, że poranne przemieszczanie się znanymi ścieżkami pchlego targu jest jeszcze mniej przyjemne niż zazwyczaj, kiedy to na zwyczajową kakofonię składają się wyłącznie okrzyki sprzedawców, podniesione głosy klientów targujących się o najniższą możliwą cenę, szmery dziesiątek stóp sunących po pozbawionym śniegu podłożu i tajemnicze pobrzękiwania wystawionego asortymentu. – Agnethe! – podnoszę głos, bezpardonowo chwytając kobietę za ramię. – Proszę się uspokoić. – W moim głosie niewiele jest jednak z prośby. Wyartykułowany bezdyskusyjnym tonem pali mnie w przełyku wstydem, nie przywykłam bowiem podnosić głosu na starszych, wzbraniam się jednak przed przybraniem maski pokory. Jedynym skutecznym sposobem na uspokojenie pani Selvig, skłonnej do wyolbrzymiana zdarzeń i histeryzowania, jest uświadomienie jej, że nie jest panią sytuacji, w jakiej się znajduje.
Świadomość końca trwającego niemal dwa tygodnie urlopu obleczonego w żałobny kir skomle żałośnie u nóg mojej silnej woli, alarmując że jedno, przypadkowe wyjście – wyszarpnięcie mnie siłą z nałożonego samej sobie kaftanu bezpieczeństwa czterech ścian – sprzed kilku dni na nurzające się w atmosferze świątecznej wesołości miasto nie sprawi, że będę gotowa na powrót do znoju codziennych rytuałów. Zawodzi tym żarliwiej, gdy miraże wspomnień wczorajszego – jeszcze bardziej przypadkowego, mającego być jedynie krótką wizytą do uzupełnienia niezbędnej papierologii, skończoną intensywnymi poszukiwaniami zakochanego grafomana – dnia nakładają się na snute z truchlejącym sercem wyobrażenia. Poza oczekującymi – żądającymi – pomocy, wskazówek i niegasnącego zainteresowania petentami nie będzie nikogo, kogo mogłabym chwycić za ramię, czyj wzrok mogłabym złapać, by w przypływie paniki nie rozpaść się przed obcymi ludźmi. Rezygnuję więc z przystania na wystosowaną przez przełożonego propozycję nie do odrzucenia wiążącą się ze wznowieniem pracy od już weekendu, od dzisiaj, obiecując solennie, że w pełni dyspozycyjna pozostanę od najbliższego tygodnia, z narastającą wewnątrz mnie obawą, że jeśli nie wyjdę już, teraz, zaraz; jeśli samodzielnie nie zanurzę się w powszednim zgiełku, nie będę w stanie zrobić tego ani w poniedziałkowy poranek, ani za tydzień, nawet nie za miesiąc.
Bogowie wydają się jednak niepomni na wznoszone przeze mnie bezgłośnie modły, by pozwolić mi zmierzyć się z codziennością bez niczyjej pomocy, bym mogła stanąć na nogi na własnych warunkach. Mimo że przez chwilę – gdy długie cienie rzucane przez nisko sunące po nieboskłonie słońce, ospale toczące swoje cielsko ponad dachami budynków, są jak zwodnicze drogowskazy prowadzące mnie zawsze mniej uczęszczaną stroną ulicy, mniej obleganymi skrótami ku mniej atrakcyjniejszemu wejściu na pchli targ – wydaje mi się, że Norny zdecydowały mi się sprzyjać, nadzieje te rozprasza majacząca na horyzoncie znajoma sylwetka, którą trudno pomylić mi z jakąkolwiek inną. Posyłam w stronę Lasse blady uśmiech, kiedy zbyt późno decyduję się przenieść spojrzenie w bok na trwające nieopodal zamieszanie, chwytając jego wzrok i tym samym wiążąc się niewypowiedzianym porozumieniem – oboje bowiem poznajemy pracownicę bibliotecznej kafeterii.
- Pani Selvig? Pani Selvig – ponawiam zawołanie, starając się przebić przez jej zawodzenie sprawiające, że poranne przemieszczanie się znanymi ścieżkami pchlego targu jest jeszcze mniej przyjemne niż zazwyczaj, kiedy to na zwyczajową kakofonię składają się wyłącznie okrzyki sprzedawców, podniesione głosy klientów targujących się o najniższą możliwą cenę, szmery dziesiątek stóp sunących po pozbawionym śniegu podłożu i tajemnicze pobrzękiwania wystawionego asortymentu. – Agnethe! – podnoszę głos, bezpardonowo chwytając kobietę za ramię. – Proszę się uspokoić. – W moim głosie niewiele jest jednak z prośby. Wyartykułowany bezdyskusyjnym tonem pali mnie w przełyku wstydem, nie przywykłam bowiem podnosić głosu na starszych, wzbraniam się jednak przed przybraniem maski pokory. Jedynym skutecznym sposobem na uspokojenie pani Selvig, skłonnej do wyolbrzymiana zdarzeń i histeryzowania, jest uświadomienie jej, że nie jest panią sytuacji, w jakiej się znajduje.
Lasse Nørgaard
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:37
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy był młodszy, Jul pachniało kardamonem wplecionym w przestrzeń rodzinnej posiadłości jak cienka nić pomarańczowej muliny wijąca się między chmurami dymu z cygaretek, ogniem kominków i parą buchającą z kuchennych pieców – rozgrzane powietrze zawsze lepkie od syropu z malin i miodu, od mgieł drogich perfum o piżmowych sercach, których zapach przyciśnięty do aksamitu matczynej sukni przez lata kojarzył mu się z poczuciem bezpieczeństwa tak stabilnym, że wręcz zaborczym, trzymającym go w objęciach z władczą nadopiekuńczością. Choć przyznawał się do tego przed samym sobą z upartą, cielęcą niechęcią, druga połowa grudnia zwykła łapać go za gardło tęsknotą: w łańcuchu rodzicielskiej dyscypliny czaił się przebłysk bezpieczeństwa i beztroski, w jej okowach nie trzeba było zamartwiać się nad przyszłością i dręczyć niezdecydowaniem. Więc tęsknił. W Alborgu świat zawsze był inny – w niewytłumaczalny sposób drobniejszy i bardziej rozległy jednocześnie; bliski rzędom niskich zabudowań, kolorowych domków o czerwonych dachach i połaciom torfowiska rozlewającego się kilometrami zieleni i brązów wokół pałacu niczym nieruchome płachty jezior. Jako mały chłopiec bał się, iż mógłby utonąć w jej ciemnej toni, zimnej i kleistej, gdyby tylko oddalił się samotnie, wysunął spod czujnych spojrzeń rodziny. Jako czternastolatek przekonał się natomiast, że nie mylił się wcale aż tak bardzo – być może nie mylił się ani trochę. Łatwo było tam utonąć, a śnieg umiał zabijać równie skutecznie co fale.
Po jedenastu latach trzymał się na powierzchni z zaciekłością kogoś, kto złapał się krawędzi zaledwie chwilę temu i nadal krzyczał w nadziei na przetrwanie. Była to nadzieja, której potrzebował bardziej niż spokoju, jedna z tych, które rozjaśniały życie jak sznury migoczących światełek rzuconych w długą ciemność korytarza. Przyglądał się jednemu z nich – punkty jak zastygłe w bezruchu świetliki rozbłyskujące rytmicznie nad głową jego najmłodszej siostry. Ciągnąc za rękaw jego płaszcza, zmusiła go do zatrzymania się przy jednym ze stoisk i teraz nachylała się nad nim w pełnym skupieniu, dziecięco wręcz przejęta rozłożonymi nań bibelotami – kolekcjami kolorowych kryształków oplecionych zaśniedziałym srebrem i złotymi medalionami wytłoczonych mionami osób, które dawno rozdziobały kruki. Myślisz, że agat to dobry kamień? – pytała, podnosząc na niego wzrok, marszcząc przy tym nos w zamyślonym, szczeniackim geście, wyciągając w jego stronę jeden z dziesiątek drobnych łańcuszków. Odpowiadał, ze to nieco głupie pytanie (Caja, to kamienie), wysyłał jej rozbawiony uśmiech, a ona prychała z irytacją, która rodzić się mogła tylko w młodszych siostrach swoich starszych braci. Och, na niczym się nie znasz.
Starał się trzymać kraciastą plamę jej beretu w zasięgu wzroku, gdy oddalał się ku stoisku z książkami. Miał słabość do ich znoszonych, porozrywanych konstrukcji, do zapachu palonego cukru, który oblepiał pożółkłe strony. Większość z nich nie miała sensu – przestarzałe rozprawy naukowe z dziedzin, które zdążyły zaniknąć, pokraczne ilustracje dziecięcych bajek, niskiej klasy romanse pełne fantazji o krowich ogonach. Przekładał je jednak w dłoniach zawsze z tym samym zainteresowaniem, jakby spodziewał się znaleźć skarb w którymś z kolei przesadzonym thrillerze, nawet jeżeli widok Więzi przeznaczenia zawsze przyprawiał go o furię. Mógłby spędzić tak pewnie kolejną godzinę, przeglądając wewnętrzne strony okładek, ciesząc się ich bliskością, chowając się w popielatym materiale swojego płaszcza, z laską wciśniętą pod ramię, gdyby nie Agnethe Selvig. Nie dostrzegł jej od razu — to znajoma, mądra twarz Asty Mølgaard pojawiła się w zasięgu jego wzroku najpierw, na kilka chwil odrywając skupione spojrzenie od stoiska. Kiwnął w jej stronę głową i przez moment przyglądał się jej profilowi, myśląc, czy powinien podejść i się odezwać. Czy tak wypadało? Ludzie bywali doprawdy konfundujący. Szczególnie kiedy krzyczeli, a w tym Pani Selvig okazała się być nad wyraz dobra.
Poderwał do góry podbródek, pragnąc przyjrzeć się zamieszaniu, po czym odłożył na zakurzony stos oglądany właśnie tom i z niechętnym, zrezygnowanym westchnieniem ruszył w stronę tego rumoru, podchwytując po drodze porozumiewawcze spojrzenie Asty. Prawda była złośliwa – nie rwałby się do pomocy komukolwiek, gdyby nie jej obecność. Wolałby w zasadzie nie mieszać się w to w ogóle, było jednak za późno. Wyjątkowo paskudnym nietaktem byłoby zignorowanie sytuacji w tym momencie, a Lasse – choć miewał usposobienie najeżonego kota – został wychowany w nienagannych manierach. Tylko kurwa, po cholerę się tak drzeć.
- Szanowna Pani, jakiś problem? – odezwał się z wyuczoną, gładką elegancją, gdy umilkł stanowczy głos jego poprzedniczki, a jej dłoń zacisnęła się na rozdygotanym ramieniu. Kobieta wyglądała na więcej niż zdenerwowaną, w jej szeroko otwartych, gniewnych oczach błąkał się lęk. Znał jego barwę doskonale, tym razem jednak nie umiał ocenić jego źródła. Wiedział jedynie, że sytuacja jest niewygodna, Pani Selvig roziskrzona jak noworoczna petarda, a jego młodsza siostra już wystawia ciekawski nos z tłumu w nadziei ujrzenia jakiegoś morderstwa lub przynajmniej bijatyki. – Jestem pewien, że coś zaradzimy, nie trzeba robić scen - mówił więc, a jego głos był stanowczy i przykładnie spokojny, ozdobiony łukiem wdzięcznego, grzecznego uśmiechu kogoś, kto uczył się gry aktorskiej przy rodzinnym stole. Dopiero wtedy jego uwagę przyciągnął trzymany przez nią przedmiot. Oszukana. - Pani Selvig, proszę mi wybaczyć, ale... Co to takiego?
Po jedenastu latach trzymał się na powierzchni z zaciekłością kogoś, kto złapał się krawędzi zaledwie chwilę temu i nadal krzyczał w nadziei na przetrwanie. Była to nadzieja, której potrzebował bardziej niż spokoju, jedna z tych, które rozjaśniały życie jak sznury migoczących światełek rzuconych w długą ciemność korytarza. Przyglądał się jednemu z nich – punkty jak zastygłe w bezruchu świetliki rozbłyskujące rytmicznie nad głową jego najmłodszej siostry. Ciągnąc za rękaw jego płaszcza, zmusiła go do zatrzymania się przy jednym ze stoisk i teraz nachylała się nad nim w pełnym skupieniu, dziecięco wręcz przejęta rozłożonymi nań bibelotami – kolekcjami kolorowych kryształków oplecionych zaśniedziałym srebrem i złotymi medalionami wytłoczonych mionami osób, które dawno rozdziobały kruki. Myślisz, że agat to dobry kamień? – pytała, podnosząc na niego wzrok, marszcząc przy tym nos w zamyślonym, szczeniackim geście, wyciągając w jego stronę jeden z dziesiątek drobnych łańcuszków. Odpowiadał, ze to nieco głupie pytanie (Caja, to kamienie), wysyłał jej rozbawiony uśmiech, a ona prychała z irytacją, która rodzić się mogła tylko w młodszych siostrach swoich starszych braci. Och, na niczym się nie znasz.
Starał się trzymać kraciastą plamę jej beretu w zasięgu wzroku, gdy oddalał się ku stoisku z książkami. Miał słabość do ich znoszonych, porozrywanych konstrukcji, do zapachu palonego cukru, który oblepiał pożółkłe strony. Większość z nich nie miała sensu – przestarzałe rozprawy naukowe z dziedzin, które zdążyły zaniknąć, pokraczne ilustracje dziecięcych bajek, niskiej klasy romanse pełne fantazji o krowich ogonach. Przekładał je jednak w dłoniach zawsze z tym samym zainteresowaniem, jakby spodziewał się znaleźć skarb w którymś z kolei przesadzonym thrillerze, nawet jeżeli widok Więzi przeznaczenia zawsze przyprawiał go o furię. Mógłby spędzić tak pewnie kolejną godzinę, przeglądając wewnętrzne strony okładek, ciesząc się ich bliskością, chowając się w popielatym materiale swojego płaszcza, z laską wciśniętą pod ramię, gdyby nie Agnethe Selvig. Nie dostrzegł jej od razu — to znajoma, mądra twarz Asty Mølgaard pojawiła się w zasięgu jego wzroku najpierw, na kilka chwil odrywając skupione spojrzenie od stoiska. Kiwnął w jej stronę głową i przez moment przyglądał się jej profilowi, myśląc, czy powinien podejść i się odezwać. Czy tak wypadało? Ludzie bywali doprawdy konfundujący. Szczególnie kiedy krzyczeli, a w tym Pani Selvig okazała się być nad wyraz dobra.
Poderwał do góry podbródek, pragnąc przyjrzeć się zamieszaniu, po czym odłożył na zakurzony stos oglądany właśnie tom i z niechętnym, zrezygnowanym westchnieniem ruszył w stronę tego rumoru, podchwytując po drodze porozumiewawcze spojrzenie Asty. Prawda była złośliwa – nie rwałby się do pomocy komukolwiek, gdyby nie jej obecność. Wolałby w zasadzie nie mieszać się w to w ogóle, było jednak za późno. Wyjątkowo paskudnym nietaktem byłoby zignorowanie sytuacji w tym momencie, a Lasse – choć miewał usposobienie najeżonego kota – został wychowany w nienagannych manierach. Tylko kurwa, po cholerę się tak drzeć.
- Szanowna Pani, jakiś problem? – odezwał się z wyuczoną, gładką elegancją, gdy umilkł stanowczy głos jego poprzedniczki, a jej dłoń zacisnęła się na rozdygotanym ramieniu. Kobieta wyglądała na więcej niż zdenerwowaną, w jej szeroko otwartych, gniewnych oczach błąkał się lęk. Znał jego barwę doskonale, tym razem jednak nie umiał ocenić jego źródła. Wiedział jedynie, że sytuacja jest niewygodna, Pani Selvig roziskrzona jak noworoczna petarda, a jego młodsza siostra już wystawia ciekawski nos z tłumu w nadziei ujrzenia jakiegoś morderstwa lub przynajmniej bijatyki. – Jestem pewien, że coś zaradzimy, nie trzeba robić scen - mówił więc, a jego głos był stanowczy i przykładnie spokojny, ozdobiony łukiem wdzięcznego, grzecznego uśmiechu kogoś, kto uczył się gry aktorskiej przy rodzinnym stole. Dopiero wtedy jego uwagę przyciągnął trzymany przez nią przedmiot. Oszukana. - Pani Selvig, proszę mi wybaczyć, ale... Co to takiego?
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Prorok
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:37
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Twarz starszej kobiety wykrzywiona była grymasem tak różnych emocji, że w zestawieniu stawały się one prawie groteskowe, podkreślone spąsowiałymi plamami na pulchnych, zaokrąglonych policzkach i włosami jednako rozwichrzonymi przez wiatr, co przez wzburzenie, które, najwyraźniej niezrażone obojętnością przechodniów, nie zamierzało stygnąć, a podjudzało się tylko, ilekroć ktoś dyskredytował jej gniewne skargi, okrzyki trwogi bądź oburzenia, ledwo przebijające się ponad panującym na kramach gwarem. Agnethe Selvig była tak zajęta własną rozpaczą, że w pierwszej chwili nie zauważyła, że ktoś z tłumu woła ją po imieniu – dopiero kiedy Asta, a w ślad za nią Lasse podeszli wystarczająco blisko, by zza grubych, okrągłych okularów mogła bezbłędnie dostrzec znajome twarze, w spojrzeniu kobiety coś zalśniło, jakby przez podjudzone niepokojem rozeźlenie przedarł się migotliwy błysk satysfakcji, niewymownego triumfu, który musiał pojawić się w jej świadomości, gdy tylko zdała sobie sprawę, że jej rozpaczliwe wołania nareszcie zostały usłuchane.
– Uspokoić?! – żachnęła się gwałtownie na polecenie Mølgaard, najwyraźniej oburzona, że siła jej emocji wciąż pozostawała dyskredytowana krótkimi, pustymi słowami ukojenia, jakie zacisnęły się na jej świadomości z równą siłą, co palce Asty zacisnęły się na jej ramieniu, próbując doprowadzić ją do porządku – rzeczywiście, raptem chwilę później Agnethe sprawiała już jednak wrażenie ujarzmionej tym gestem, choć jej fizjonomia wskazywała nie tyle na spokój, co na zaskoczenie reakcją młodej kobiety, tak gwałtowną i bezdyskusyjną. – Przepraszam, skarbie, masz rację… wszystko ostatnio doprowadza mnie do histerii… – przyznała rozedrganym, przesadnie słodkim tonem, który sprawił, że również jej twarz nabrała przyjaźniejszych rysów, tych, które były znane wam obojgu zza lady bibliotecznej kafeterii; mimo to, staruszka zaraz westchnęła płytko, kręcąc głową na boki i zaciskając palce silniej na kawałku intarsjowanego drewna, które, wbrew oczekiwaniom, dotąd okazywało się nie być najbardziej intrygującym aspektem jej dzisiejszego wizerunku. Przeniosła zaraz wzrok na Lasse, robiąc to w nieśpieszny, rozżalony sposób, jakby jeszcze podświadomie próbowała nadać własnej sytuacji więcej dramatyzmu, skupić na sobie nie tylko uwagę, ale także współczucie dwójki ludzi, którzy postanowili zainteresować się jej osobistą tragedią.
– Problem… problem to mało powiedziane. – powtórzyła za mężczyzną, a w jej głos wkradła się lekka zadra, zanim nie ściągnęła nerwowo brwi, najwyraźniej onieśmielona uprzejmym spokojem Nørgaarda, życzliwą usłużnością, z jaką ten ruchem głowy wskazał na trzymany przez nią kawałek drewna. – Ach, tak. – westchnęła ponownie, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, po co tak naprawdę zawędrowała dzisiaj w okolice Forsteder. – To właśnie źródło mojego nieszczęścia… Kupiłam go kilka dni temu u jednego z kramarzy, właśnie tutaj, niedaleko tamtego stoiska. To miał być prezent na Jul… dla mojej siostrzenicy, sprzedawca zapewniał mnie, że pień będzie przynosił szczęście każdemu, kto ma go w swoim posiadaniu, a ona potrzebuje szczęścia, wiecie... miesiąc temu zaginął jej mąż, poczciwy człowiek, znakomity alchemik... Niestety odkąd trzymam w domu ten parszywy kawałek drewna… spotykają mnie same okropne rzeczy, boli mnie głowa, miewam przerażające koszmary, zeszłego wieczoru ktoś zostawił pod moimi drzwiami surowe ryby! Surowe ryby! Wyobrażacie sobie? Jestem pewna… jestem pewna, że na pień nałożono klątwę. – wyraziła pośpiesznie, unosząc niewielki przedmiot, na którym wygrawerowano nordyckie runy i pozwalając, byście sami mu się przyjrzeli – czy kawałek drewna rzeczywiście mógł nieść za sobą tak wiele katastrof?
Każdemu z was przysługuje rzut kością k100 na magię runiczną w celu przeanalizowania znajdujących się na pniu symboli. Próg powodzenia wynosi 55 (liczony włącznie z punktami w odpowiedniej statystyce i pasującym atutem).
– Uspokoić?! – żachnęła się gwałtownie na polecenie Mølgaard, najwyraźniej oburzona, że siła jej emocji wciąż pozostawała dyskredytowana krótkimi, pustymi słowami ukojenia, jakie zacisnęły się na jej świadomości z równą siłą, co palce Asty zacisnęły się na jej ramieniu, próbując doprowadzić ją do porządku – rzeczywiście, raptem chwilę później Agnethe sprawiała już jednak wrażenie ujarzmionej tym gestem, choć jej fizjonomia wskazywała nie tyle na spokój, co na zaskoczenie reakcją młodej kobiety, tak gwałtowną i bezdyskusyjną. – Przepraszam, skarbie, masz rację… wszystko ostatnio doprowadza mnie do histerii… – przyznała rozedrganym, przesadnie słodkim tonem, który sprawił, że również jej twarz nabrała przyjaźniejszych rysów, tych, które były znane wam obojgu zza lady bibliotecznej kafeterii; mimo to, staruszka zaraz westchnęła płytko, kręcąc głową na boki i zaciskając palce silniej na kawałku intarsjowanego drewna, które, wbrew oczekiwaniom, dotąd okazywało się nie być najbardziej intrygującym aspektem jej dzisiejszego wizerunku. Przeniosła zaraz wzrok na Lasse, robiąc to w nieśpieszny, rozżalony sposób, jakby jeszcze podświadomie próbowała nadać własnej sytuacji więcej dramatyzmu, skupić na sobie nie tylko uwagę, ale także współczucie dwójki ludzi, którzy postanowili zainteresować się jej osobistą tragedią.
– Problem… problem to mało powiedziane. – powtórzyła za mężczyzną, a w jej głos wkradła się lekka zadra, zanim nie ściągnęła nerwowo brwi, najwyraźniej onieśmielona uprzejmym spokojem Nørgaarda, życzliwą usłużnością, z jaką ten ruchem głowy wskazał na trzymany przez nią kawałek drewna. – Ach, tak. – westchnęła ponownie, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, po co tak naprawdę zawędrowała dzisiaj w okolice Forsteder. – To właśnie źródło mojego nieszczęścia… Kupiłam go kilka dni temu u jednego z kramarzy, właśnie tutaj, niedaleko tamtego stoiska. To miał być prezent na Jul… dla mojej siostrzenicy, sprzedawca zapewniał mnie, że pień będzie przynosił szczęście każdemu, kto ma go w swoim posiadaniu, a ona potrzebuje szczęścia, wiecie... miesiąc temu zaginął jej mąż, poczciwy człowiek, znakomity alchemik... Niestety odkąd trzymam w domu ten parszywy kawałek drewna… spotykają mnie same okropne rzeczy, boli mnie głowa, miewam przerażające koszmary, zeszłego wieczoru ktoś zostawił pod moimi drzwiami surowe ryby! Surowe ryby! Wyobrażacie sobie? Jestem pewna… jestem pewna, że na pień nałożono klątwę. – wyraziła pośpiesznie, unosząc niewielki przedmiot, na którym wygrawerowano nordyckie runy i pozwalając, byście sami mu się przyjrzeli – czy kawałek drewna rzeczywiście mógł nieść za sobą tak wiele katastrof?
Każdemu z was przysługuje rzut kością k100 na magię runiczną w celu przeanalizowania znajdujących się na pniu symboli. Próg powodzenia wynosi 55 (liczony włącznie z punktami w odpowiedniej statystyce i pasującym atutem).
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:37
Zgiełk towarzyszący tajemniczemu, wieloetapowemu procesowi targowych transakcji zawsze wywołuje we mnie trudny do wyjaśnienia rodzaj dyskomfortu. Ilość oddziałujących na mnie bodźców: dźwięków roznoszących się w korytarzach umysłu nieniknącym przez wiele chwil echem, rezonujących na powierzchniach dziesiątek rozstawionych, wdzięczących się przed interesantami przedmiotów; dotyku przepełnionego arogancją i dyktowanego wyłącznie potrzebą wyszarpnięcia, zawłaszczenia miejsca dla siebie z niemożliwie skąpej przestrzeni naszpikowanej bezwładnymi, poddającymi się targowemu nurtowi ciałami, elektryzującego w ten najmniej przyjemny sposób; smagnięć delikatnych tkanin; owijających się wężowym, zwodniczym splotem zapachów intensywnych i intensywnie ulotnych — wszystko to sprawia, że wolną, podstępną falą zakrada się ku mnie uczucie uciążliwości i tłamszenia. Chciałabym winę za ten stan zrzucić na swoją obecną sytuację, nie jest to jednak odosobniony przypadek sprowokowany obecnymi kolejami losu, a tendencja powtarzająca się za każdym razem, kiedy tylko znajdę się pomiędzy targowymi straganami. Tym razem zagryzam zęby, nie dając za wygraną, desperacko chwytając się myśli, że może to jedyna sposobność, by na nowo zakotwiczyć się w normalności i — zupełnie przy okazji — spróbować zaopatrzyć się w część prezentów z okazji Jul.
Zupełnie przy okazji to całkiem inna okoliczność sprowadza mnie na ziemię.
Sama staram się — w myśl rzuconych nieznoszącym sprzeciwu tonem słów — zachować zimną krew w obliczu niemożliwych do wytrzymania wrzasków kobiety, puszczając jej ramię i splatając obie dłonie z przodu, niemal jak do modlitwy. Bogowie mi jednak świadkiem, że daleka jestem od wznoszenia ku nim jakichkolwiek próśb, uczepiając się wyłącznie absurdalnej myśli, że pani Selvig, gdy tylko wróci do pracy, powinna w kawiarence zacząć podawać babeczki będące hołdem dla jej dzisiejszej kreacji — oblane lukrem w równie soczystym odcieniu czerwieni, z otaczającą ją solidną falbaną kremowej, fuksjowej masy. Przenoszę pełne zafrasowania spojrzenie z kobiety na Lasse, zastanawiając się, czy aby na pewno uda nam się cokolwiek zaradzić — o ile z planowaną pomocą Kruczej Straży nie miałam problemu, o tyle spontaniczne zabawy w detektywa nie wydawały mi się najlepszą z rozrywek.
— Pani Selvig — zaczynam, choć wydaje mi się, że każde słowo, jakie próbuję uformować i przepchnąć przez gardło, nabite jest dziesiątkami ostrych przedmiotów, które jedynie haratają mi przełyk. Mrożą mnie jej wyjaśnienia; gdy rozemocjonowana wspomina, jakby mimochodem o zaginięciu męża jej siostrzenicy, w sercu czuję ukłucie strachu i ogarniającego mnie bezmiaru współczucia dla jej sytuacji. Trudno winić mi ją za targające nią emocje, wszak ledwie dwa tygodnie wcześniej sama byłam podobnym kłębkiem nerwów. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet dla mnie niedopuszczalne jest wszczynanie wśród ludzi bezsensownego rabanu. — Największym nieszczęściem jest poddanie się sugestii, że pieniek faktycznie może być obłożony klątwą. Wówczas sama będzie pani przyciągała najgorsze z okropności, a tego chcielibyśmy uniknąć, prawda? Możemy go obejrzeć? — pytam uprzejmie, choć retorycznie, bo nie czekam nawet na jej odpowiedź, wyciągając z kobiecych, drżących wciąż z poruszenia dłoni dość prosty, wyraźnie naznaczony runami kawałek drewna. — Proszę dać nam chwilę, zaraz spróbujemy wszystko wyjaśnić — dodaję pokrzepiająco, powracając do stanowczego tonu, tknięta przeczuciem, że Agnethe Selvig zaraz zechce towarzyszyć nam przy analizowaniu znajdujących się na drewnie znaków, swoimi uwagami i ponagleniami jedynie przeszkadzając w, dość charytatywnej, pracy.
Odchodzę kawałek, między niewielką przerwę oddzielającą dwa najbliższe stragany, gdzie rzeka wciąż przemieszczającego się tłumu, już nie tak zainteresowanego całym zajściem, gdy okazało się, że pracownicy bibliotecznej kawiarenki nie dzieje się żadna poważna krzywda, nieustannie przepływała, trącając nas co chwilę i racząc niewybrednymi epitetami.
— Takich pieńków jest na pęczki — stwierdzam rzecz oczywistą, sugestywnie zerkając za Lasse, by pomiędzy przechodniami wyłowić znajdujące się po drugiej stronie stoisko, gdzie sprzedawca o ostrych, inuickich rysach miał do zaoferowania podobne wyroby. — Większość z nich jest intencyjna, ale prawdopodobieństwo, żeby wśród nich znalazł się obłożony klątwą jest… nierealne. — Słowa wypowiadam ostrożnie, sama nie bardzo w nie wierząc. Ostatnie wydarzenia skutecznie utwierdziły mnie w przekonaniu, że to, co nieprawdopodobne, szybko znajduje swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Jakby nie na przedmioty i ludzi nałożona została klątwa, a na cały Midgard.
rzut na analizę znajdujących się na pniu symboli: 58+14= 72/55 (udane)
Zupełnie przy okazji to całkiem inna okoliczność sprowadza mnie na ziemię.
Sama staram się — w myśl rzuconych nieznoszącym sprzeciwu tonem słów — zachować zimną krew w obliczu niemożliwych do wytrzymania wrzasków kobiety, puszczając jej ramię i splatając obie dłonie z przodu, niemal jak do modlitwy. Bogowie mi jednak świadkiem, że daleka jestem od wznoszenia ku nim jakichkolwiek próśb, uczepiając się wyłącznie absurdalnej myśli, że pani Selvig, gdy tylko wróci do pracy, powinna w kawiarence zacząć podawać babeczki będące hołdem dla jej dzisiejszej kreacji — oblane lukrem w równie soczystym odcieniu czerwieni, z otaczającą ją solidną falbaną kremowej, fuksjowej masy. Przenoszę pełne zafrasowania spojrzenie z kobiety na Lasse, zastanawiając się, czy aby na pewno uda nam się cokolwiek zaradzić — o ile z planowaną pomocą Kruczej Straży nie miałam problemu, o tyle spontaniczne zabawy w detektywa nie wydawały mi się najlepszą z rozrywek.
— Pani Selvig — zaczynam, choć wydaje mi się, że każde słowo, jakie próbuję uformować i przepchnąć przez gardło, nabite jest dziesiątkami ostrych przedmiotów, które jedynie haratają mi przełyk. Mrożą mnie jej wyjaśnienia; gdy rozemocjonowana wspomina, jakby mimochodem o zaginięciu męża jej siostrzenicy, w sercu czuję ukłucie strachu i ogarniającego mnie bezmiaru współczucia dla jej sytuacji. Trudno winić mi ją za targające nią emocje, wszak ledwie dwa tygodnie wcześniej sama byłam podobnym kłębkiem nerwów. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet dla mnie niedopuszczalne jest wszczynanie wśród ludzi bezsensownego rabanu. — Największym nieszczęściem jest poddanie się sugestii, że pieniek faktycznie może być obłożony klątwą. Wówczas sama będzie pani przyciągała najgorsze z okropności, a tego chcielibyśmy uniknąć, prawda? Możemy go obejrzeć? — pytam uprzejmie, choć retorycznie, bo nie czekam nawet na jej odpowiedź, wyciągając z kobiecych, drżących wciąż z poruszenia dłoni dość prosty, wyraźnie naznaczony runami kawałek drewna. — Proszę dać nam chwilę, zaraz spróbujemy wszystko wyjaśnić — dodaję pokrzepiająco, powracając do stanowczego tonu, tknięta przeczuciem, że Agnethe Selvig zaraz zechce towarzyszyć nam przy analizowaniu znajdujących się na drewnie znaków, swoimi uwagami i ponagleniami jedynie przeszkadzając w, dość charytatywnej, pracy.
Odchodzę kawałek, między niewielką przerwę oddzielającą dwa najbliższe stragany, gdzie rzeka wciąż przemieszczającego się tłumu, już nie tak zainteresowanego całym zajściem, gdy okazało się, że pracownicy bibliotecznej kawiarenki nie dzieje się żadna poważna krzywda, nieustannie przepływała, trącając nas co chwilę i racząc niewybrednymi epitetami.
— Takich pieńków jest na pęczki — stwierdzam rzecz oczywistą, sugestywnie zerkając za Lasse, by pomiędzy przechodniami wyłowić znajdujące się po drugiej stronie stoisko, gdzie sprzedawca o ostrych, inuickich rysach miał do zaoferowania podobne wyroby. — Większość z nich jest intencyjna, ale prawdopodobieństwo, żeby wśród nich znalazł się obłożony klątwą jest… nierealne. — Słowa wypowiadam ostrożnie, sama nie bardzo w nie wierząc. Ostatnie wydarzenia skutecznie utwierdziły mnie w przekonaniu, że to, co nieprawdopodobne, szybko znajduje swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Jakby nie na przedmioty i ludzi nałożona została klątwa, a na cały Midgard.
rzut na analizę znajdujących się na pniu symboli: 58+14= 72/55 (udane)
Mistrz Gry
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:37
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 58
'k100' : 58
Lasse Nørgaard
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:38
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Pomyślał, że koniecznie musi się napić kawy. Nie zdążył skończyć tej, którą zaczął w domu i teraz płyn stygł w porcelanowym kubku, pozostawiony na ponurą, samotną śmierć zaraz przy książce z połamanym grzbietem i krawacie, który Lasse zdjął z szyi zaraz przed wyjściem. Z gorzkim jękiem schowanym za wymuszonym uśmiechem wyobrażał sobie, że jest tam znów - tym razem nie uległ błaganiom młodszej siostry i nie wystawił głowy poza mieszkanie, że dopił tamtą cholerną kawę i dokończył tamtą cholerną książkę i schował do szafy tamten bogom ducha winny krawat. Zamiast znajomych ścian i ciepła welurowych poduszek otaczał go teraz irytujący nadmiar bodźców - każdy z nich równie głośny, równie dotkliwy, tysiące drobnych much i komarów ludzkich głosów i obcych zapachów. Nigdy nie przepadał za podobnym tłumem, ludzie bowiem zwykli zawsze nieść w sobie jakąś, choćby drobną, namiastkę horroru, który wgryzał sie w jego kark przyśpieszonym biciem serca i nadchodzącym znikąd lękiem. Byli zbyt skomplikowani, do tego skompilowani w sposób zupełnie dla niego nieprzystępny, inny od grubych ksiąg i zgrabnych linii run, nad którymi mógł spędzać całe noce. Ludzie wbrew pozorom niewiele wspólnego mieli z nauką samą w sobie i fakt ten okrutnie Lasse męczył - przebywanie wśród nich było sztuką, której uczył się najdłużej, ciągany za kołnierz przez matczyne ręce i ugięty pod ciężarem ojcowskiej nagany. Miał wrażenie, ze szybciej pojąłby odmęty zakazanej magii lub akrobatykę cyrkową niż wszystkie zasady należytego obycia w towarzystwie - towarzystwo było bowiem zbyt zmienne, reguły zbyt płynne, a nieprzerwane monologi na tematy, które podobno interesowały tylko jego i kilku świrniętych, umierających profesorów zwykły nudzić i odstraszać. A jednak obiecał - bardziej rodzicom niż sobie - że będzie się starał. Więc się starał.
Starał się tak bardzo, że policzki rozbolały go od podtrzymywania tego przyjemnego, słodkiego wyrazu twarzy. Obserwował spokojne ruchy Asty z przebłyskiem podziwu dla jej cierpliwości - on sam zapragnął przewrócić oczami i odejść, zanim zdążył w pełni zbliżyć się do rozgorączkowanej kobiety. Pani Selvig zwykła wzbudzać nim ciepłą sympatię, jej miękkie rysy i uniesiony głos, ale w tym momencie sentyment ten okazywał się być zgubny - odezwał się w nim cichy głos współczucia, a zaraz za nim wyraźniejszy krzyk poczucia obowiązku na myśl o zaangażowanej w sprawie Aście. Nie chciał wypaść przy niej na gbura (nawet jeżeli przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zdążył przekonać się, iż wychodził na gbura szczególnie w monetach, gdy tego nie chciał), więc milczał posłusznie, gdy pocieszała Agnethe, pozwalając jej zająć się tą częścią zadania, która nigdy nie była jego mocną stroną. Nie mógł zresztą oprzeć się wrażeniu, iż starsza kobieta zdążyła polubić bycie ofiarą w ramionach swojej wybawczyni, jakby cała ta szopka była niczym więcej jak zbyt głośnym, zbyt ostentacyjnym teatrem zwrócenia na siebie uwagi.
- Surowe ryby? - powtórzył za nią z ostrym zgrzytem niedowierzania przebijającym się przez grzeczny ton ściszonej wypowiedzi. Wbił w twarz kobiety czujne spojrzenie ciemnych oczu, uniesione w zaskoczeniu brwi nadawały mu wygląd nieco chłodniejszy i bardziej wyniosły niż chwilę temu. Nietrudno było z jego głosu, grymasu i kolejnego, pobłażliwego tym razem, uśmiechu wyczytać, iż Lasse nie potrafił przyjąć historii o klątwie z należytą powagą. Nie był w stanie jej opowieści poskładać w sensowną całość, a sam sprawca zamieszania wyglądał jak najzwyklejszy kawałek drewna z targu. Jedyną zbrodnią było wyciąganie od ludzi pieniędzy za szczęście, które miało nigdy nie przyjść. - Droga Pani, proszę mi wybaczyć, ale nie słyszałem wcześniej o klątwie, która sprowadzałaby na ofiary... świeże owoce morza lub inne produkty odzwierzęce. - Posłał Mølgaard porozumiewawcze spojrzenie ponad głową kobiety i przytaknął delikatnie, gdy wytłumaczyła jej zjawisko samospełniającej się przepowiedni. Zjawisko było mu dotkliwie bliskie, teraz wydawało się być natomiast przykrą oczywistością. Nietrudno było ściągnąć na siebie pecha jeżeli wypatrywało się go w każdym kącie swojego życia. - Może oczy świń, jad węży, czasem pająki, ale nie... - przerwał, zdając sobie nagle sprawę, iż ciągnięcie tematu nie ma najmniejszego sensu w tak delikatnej sytuacji. Zamiast straszyć więc biedną pracownicę biblioteki jeszcze bardziej, Lasse wymusił krótki, blady uśmiech i w ślad za Astą odsunął się kilka kroków dalej i chowając w przerwie między dwoma straganami. Lekkim ruchem odebrał od niej źródło ich dzisiejszych nieszczęść i zaczął przerzucać kawałek drewna z ręki do ręki, śledząc uważnie jego rysy ubranymi w brązowy zamsz palcami - bez względu na to, czy wierzył w słowa Agnethe, czy nie, stanowczo wolał ograniczyć tak bezpośredni kontakt z przedmiotem do minimum.
- Oczywiście, że tak. To może być tylko głupi drobiazg, nic więcej. Coś, co kupuje się jako pamiątkę dla chorej na rumienicę ciotki - westchnął ciężko, podążając za spojrzeniem towarzyszki. Sprzedawca, z którym zderzył się wzrokiem, nie patrzył w ich kierunku, ale Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż ten doskonale wie, o czym rozmawiają. - Nakładanie na niego klątwy nie miałoby żadnego sensu, chyba że założymy, iż nasz żartowniś jest wyjątkowo złośliwy lub - mówiąc to, podniósł pieniek na wysokość swoich oczu, a kąciki jego ust drgnęły w subtelnym uśmiechu - zaklął o wiele więcej niż jeden.
rzut na magię runiczną: 34 + 25 + 5 (atut) = 64/55
Starał się tak bardzo, że policzki rozbolały go od podtrzymywania tego przyjemnego, słodkiego wyrazu twarzy. Obserwował spokojne ruchy Asty z przebłyskiem podziwu dla jej cierpliwości - on sam zapragnął przewrócić oczami i odejść, zanim zdążył w pełni zbliżyć się do rozgorączkowanej kobiety. Pani Selvig zwykła wzbudzać nim ciepłą sympatię, jej miękkie rysy i uniesiony głos, ale w tym momencie sentyment ten okazywał się być zgubny - odezwał się w nim cichy głos współczucia, a zaraz za nim wyraźniejszy krzyk poczucia obowiązku na myśl o zaangażowanej w sprawie Aście. Nie chciał wypaść przy niej na gbura (nawet jeżeli przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zdążył przekonać się, iż wychodził na gbura szczególnie w monetach, gdy tego nie chciał), więc milczał posłusznie, gdy pocieszała Agnethe, pozwalając jej zająć się tą częścią zadania, która nigdy nie była jego mocną stroną. Nie mógł zresztą oprzeć się wrażeniu, iż starsza kobieta zdążyła polubić bycie ofiarą w ramionach swojej wybawczyni, jakby cała ta szopka była niczym więcej jak zbyt głośnym, zbyt ostentacyjnym teatrem zwrócenia na siebie uwagi.
- Surowe ryby? - powtórzył za nią z ostrym zgrzytem niedowierzania przebijającym się przez grzeczny ton ściszonej wypowiedzi. Wbił w twarz kobiety czujne spojrzenie ciemnych oczu, uniesione w zaskoczeniu brwi nadawały mu wygląd nieco chłodniejszy i bardziej wyniosły niż chwilę temu. Nietrudno było z jego głosu, grymasu i kolejnego, pobłażliwego tym razem, uśmiechu wyczytać, iż Lasse nie potrafił przyjąć historii o klątwie z należytą powagą. Nie był w stanie jej opowieści poskładać w sensowną całość, a sam sprawca zamieszania wyglądał jak najzwyklejszy kawałek drewna z targu. Jedyną zbrodnią było wyciąganie od ludzi pieniędzy za szczęście, które miało nigdy nie przyjść. - Droga Pani, proszę mi wybaczyć, ale nie słyszałem wcześniej o klątwie, która sprowadzałaby na ofiary... świeże owoce morza lub inne produkty odzwierzęce. - Posłał Mølgaard porozumiewawcze spojrzenie ponad głową kobiety i przytaknął delikatnie, gdy wytłumaczyła jej zjawisko samospełniającej się przepowiedni. Zjawisko było mu dotkliwie bliskie, teraz wydawało się być natomiast przykrą oczywistością. Nietrudno było ściągnąć na siebie pecha jeżeli wypatrywało się go w każdym kącie swojego życia. - Może oczy świń, jad węży, czasem pająki, ale nie... - przerwał, zdając sobie nagle sprawę, iż ciągnięcie tematu nie ma najmniejszego sensu w tak delikatnej sytuacji. Zamiast straszyć więc biedną pracownicę biblioteki jeszcze bardziej, Lasse wymusił krótki, blady uśmiech i w ślad za Astą odsunął się kilka kroków dalej i chowając w przerwie między dwoma straganami. Lekkim ruchem odebrał od niej źródło ich dzisiejszych nieszczęść i zaczął przerzucać kawałek drewna z ręki do ręki, śledząc uważnie jego rysy ubranymi w brązowy zamsz palcami - bez względu na to, czy wierzył w słowa Agnethe, czy nie, stanowczo wolał ograniczyć tak bezpośredni kontakt z przedmiotem do minimum.
- Oczywiście, że tak. To może być tylko głupi drobiazg, nic więcej. Coś, co kupuje się jako pamiątkę dla chorej na rumienicę ciotki - westchnął ciężko, podążając za spojrzeniem towarzyszki. Sprzedawca, z którym zderzył się wzrokiem, nie patrzył w ich kierunku, ale Lasse nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż ten doskonale wie, o czym rozmawiają. - Nakładanie na niego klątwy nie miałoby żadnego sensu, chyba że założymy, iż nasz żartowniś jest wyjątkowo złośliwy lub - mówiąc to, podniósł pieniek na wysokość swoich oczu, a kąciki jego ust drgnęły w subtelnym uśmiechu - zaklął o wiele więcej niż jeden.
rzut na magię runiczną: 34 + 25 + 5 (atut) = 64/55
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Mistrz Gry
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:38
The member 'Lasse Nørgaard' has done the following action : kości
'k100' : 34
'k100' : 34
Prorok
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:38
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Agnethe Selvig wyglądała na zakłopotaną – spokojnym, opanowanym głosem Asty, chłodnym brakiem wzruszenia Lasse lub własnym wzburzeniem, które nagle wydawało się stopnieć i osłabnąć, jak gdyby pozbycie się z rąk pechowego kawałka drewna zdjęło z niej również ciężar rzekomej klątwy, strach, który utwierdzał ją w jej istnieniu. Odetchnęła ciężko, krzyżując ręce na piersi i pąsowiejąc jeszcze bardziej, gdy klin powtórzonego pytania podważył, a następnie wdarł się w lichą wiarygodność opowiadanej historii – jej pulchne policzki stały się karminowe i lśniące od mrozu, oczy zawężone do dwóch, małych paciorków, wtłoczonych w plastelinę twarzy jak ciemne guziki.
– Nie wymyśliłam sobie tego – zaprzeczyła tylko, wyraźnie niezadowolona stonowaną reakcją, w niczym nieprzypominającą jej własnej, rozwichrzonej emocjonalności, lecz nie podjęła dalszej polemiki, najwyraźniej nie śpiesząc się, by odzyskać przedmiot w swoje posiadanie – była wprawdzie przyzwyczajona do niedowiarków, młodych ludzi, którzy potakiwali beznamiętnie w odpowiedzi na opowiadane przez nią historie, uśmiechając się z minoderyjną złośliwością, a następnie wyśmiewając ją za plecami, gdy sądzili, że już ich nie słyszała. Oczywiście, że była przyzwyczajona. Oczywiście, że brak entuzjazmu nie powinien był jej zdziwić. Oczywiście, że Asta i Lasse zaprzeczą tylko jej zapewnieniom i każą nie wywoływać klątw swym pesymistycznym podejściem lub, co gorsza, spalić pieniek w kominku. Kiedy rzeczywiście odeszli na bok, podając sobie oszlifowane runami polano z rąk do rąk i unosząc je ku światłu, by lepiej przyjrzeć się runicznym znaczeniom, była zatem szczerze zaskoczona, a na jej wąskie, karminowe wargi wpłynął triumfalny uśmiech, rozgrymaszona nadzieja, że tym razem jej obawy zostaną potraktowane z należytą powagą – zaklęty pieniek mógł być w końcu zagrożeniem, wyobrażała sobie, że znacznie większym, niż nawiedzające ją nocą koszmary i surowe ryby, tęchnące zapachem zgnilizny na igłowej wycieraczce.
Kawałek drewna legł tymczasem najpierw w dłoniach Asty, a następnie w dłoniach Lasse, nie przejawiając żadnych groźnych intencji – okazał się jedynie zaskakująco ciężki, jak na świąteczną dekorację, cięższy, niż można by oczekiwać po kawałku odrąbanego dębu. Jeden ze sprzedawców o wyraźnie zaokrąglonej twarzy i tęczówkach tak ciemnych, że zlewały się z talarami źrenic, prawie przysłaniając fragmenty białka, spojrzał w waszą stronę, zatrzymując wzrok na przedmiocie i wykrzywiając usta w grymasie wrogiego niezadowolenia, jakby to, co zobaczył, choć tak podobne do ozdób wystawionych na jego własnym stoisku, było mu w jakiś sposób wrogie. Interakcja ta trwała ledwie chwilę, łatwa do zbycia, zdmuchnięcia z pola widzenia jak bury kołtun kurzu, być może tylko wyobrażona – wprawdzie mało kto patrzył się na pchlim targu przychylnie na klientów, którzy najwyraźniej nie zamierzali dokonywać zakupu.
Pieniek wydawał się całkiem normalny – udekorowany ozdobnym szlifem płytko wyrytych znaków, przede wszystkim przypominających arabeskę świątecznej symboliki, kiedy Lasse uniósł go na wysokość swoich oczu, spośród wzorów wyłoniło się jednak coś jeszcze, jakby skapitulowane wnikliwością runy postanowiły westchnąć i wypłynąć na powierzchnię, dłużej nie zlewając się z otaczającymi je żłobieniami. Asta bez większego trudu mogła rozpoznać ostry kontur runy raido i znajdującą się tuż za nią tiwaz, zakrzywioną ku górze jak strzała, podczas gdy Lasse wyłowił zakrzywiony kształt runy fehu, tę, której znaczenie – bogactwo, szczęście – w otoczeniu runicznych przyjaciółek wydawało się zakrawać o groteskę, lecz odsłoniło przed nim tajemnicę pechowych wydarzeń z życia pani Selvig; w każdym razie przynajmniej części z nich. Klątwa koszmarów nie była klątwą rzadką, należała jednak do tych, które wyjątkowo niechętnie opuszczały zasiedlone przez ciebie przedmioty. Pytanie, czy ten rzeczywiście był jedynym, jaki udało się komuś sprzedać.
– No i? – zniecierpliwienie Agnethe nie wytrzymało próby czasu i kobieta podeszła do was, nachylając się tak blisko nad kawałkiem drewna, że prawie dotknęła go nosem. – Wymyśliliście coś? – wydęła usta, stękając cicho, Lasse mógł tymczasem dostrzec jak za jej lewym ramieniem inuicki sprzedawca porusza się niespokojnie, zdejmując kilka pieńków ze stoiska i chowając je pod ladą.
Jeżeli zdecydujecie się podejść do stoiska z drewnianymi pieńkami, sprzedawanymi z okazji święta Jul i porozmawiać z obsługującym je kramarzem, każdemu z was przysługuje rzut kością k100 na charyzmę (liczony włącznie z punktami w odpowiedniej statystyce i pasującym atutem) – im wyższy uzyskany wynik, tym bardziej owocna rozmowa. Jeżeli pod presją Agnethe zdecydujecie się natomiast od razu zdjąć klątwę z przedmiotu, przysługuje wam po jednym rzucie kością k100 na magię runiczną, zgodnie z mechaniką klątw – powodzenie w ściąganiu po jednej z run zależy od uwzględnionego w mechanice progu.
– Nie wymyśliłam sobie tego – zaprzeczyła tylko, wyraźnie niezadowolona stonowaną reakcją, w niczym nieprzypominającą jej własnej, rozwichrzonej emocjonalności, lecz nie podjęła dalszej polemiki, najwyraźniej nie śpiesząc się, by odzyskać przedmiot w swoje posiadanie – była wprawdzie przyzwyczajona do niedowiarków, młodych ludzi, którzy potakiwali beznamiętnie w odpowiedzi na opowiadane przez nią historie, uśmiechając się z minoderyjną złośliwością, a następnie wyśmiewając ją za plecami, gdy sądzili, że już ich nie słyszała. Oczywiście, że była przyzwyczajona. Oczywiście, że brak entuzjazmu nie powinien był jej zdziwić. Oczywiście, że Asta i Lasse zaprzeczą tylko jej zapewnieniom i każą nie wywoływać klątw swym pesymistycznym podejściem lub, co gorsza, spalić pieniek w kominku. Kiedy rzeczywiście odeszli na bok, podając sobie oszlifowane runami polano z rąk do rąk i unosząc je ku światłu, by lepiej przyjrzeć się runicznym znaczeniom, była zatem szczerze zaskoczona, a na jej wąskie, karminowe wargi wpłynął triumfalny uśmiech, rozgrymaszona nadzieja, że tym razem jej obawy zostaną potraktowane z należytą powagą – zaklęty pieniek mógł być w końcu zagrożeniem, wyobrażała sobie, że znacznie większym, niż nawiedzające ją nocą koszmary i surowe ryby, tęchnące zapachem zgnilizny na igłowej wycieraczce.
Kawałek drewna legł tymczasem najpierw w dłoniach Asty, a następnie w dłoniach Lasse, nie przejawiając żadnych groźnych intencji – okazał się jedynie zaskakująco ciężki, jak na świąteczną dekorację, cięższy, niż można by oczekiwać po kawałku odrąbanego dębu. Jeden ze sprzedawców o wyraźnie zaokrąglonej twarzy i tęczówkach tak ciemnych, że zlewały się z talarami źrenic, prawie przysłaniając fragmenty białka, spojrzał w waszą stronę, zatrzymując wzrok na przedmiocie i wykrzywiając usta w grymasie wrogiego niezadowolenia, jakby to, co zobaczył, choć tak podobne do ozdób wystawionych na jego własnym stoisku, było mu w jakiś sposób wrogie. Interakcja ta trwała ledwie chwilę, łatwa do zbycia, zdmuchnięcia z pola widzenia jak bury kołtun kurzu, być może tylko wyobrażona – wprawdzie mało kto patrzył się na pchlim targu przychylnie na klientów, którzy najwyraźniej nie zamierzali dokonywać zakupu.
Pieniek wydawał się całkiem normalny – udekorowany ozdobnym szlifem płytko wyrytych znaków, przede wszystkim przypominających arabeskę świątecznej symboliki, kiedy Lasse uniósł go na wysokość swoich oczu, spośród wzorów wyłoniło się jednak coś jeszcze, jakby skapitulowane wnikliwością runy postanowiły westchnąć i wypłynąć na powierzchnię, dłużej nie zlewając się z otaczającymi je żłobieniami. Asta bez większego trudu mogła rozpoznać ostry kontur runy raido i znajdującą się tuż za nią tiwaz, zakrzywioną ku górze jak strzała, podczas gdy Lasse wyłowił zakrzywiony kształt runy fehu, tę, której znaczenie – bogactwo, szczęście – w otoczeniu runicznych przyjaciółek wydawało się zakrawać o groteskę, lecz odsłoniło przed nim tajemnicę pechowych wydarzeń z życia pani Selvig; w każdym razie przynajmniej części z nich. Klątwa koszmarów nie była klątwą rzadką, należała jednak do tych, które wyjątkowo niechętnie opuszczały zasiedlone przez ciebie przedmioty. Pytanie, czy ten rzeczywiście był jedynym, jaki udało się komuś sprzedać.
– No i? – zniecierpliwienie Agnethe nie wytrzymało próby czasu i kobieta podeszła do was, nachylając się tak blisko nad kawałkiem drewna, że prawie dotknęła go nosem. – Wymyśliliście coś? – wydęła usta, stękając cicho, Lasse mógł tymczasem dostrzec jak za jej lewym ramieniem inuicki sprzedawca porusza się niespokojnie, zdejmując kilka pieńków ze stoiska i chowając je pod ladą.
Jeżeli zdecydujecie się podejść do stoiska z drewnianymi pieńkami, sprzedawanymi z okazji święta Jul i porozmawiać z obsługującym je kramarzem, każdemu z was przysługuje rzut kością k100 na charyzmę (liczony włącznie z punktami w odpowiedniej statystyce i pasującym atutem) – im wyższy uzyskany wynik, tym bardziej owocna rozmowa. Jeżeli pod presją Agnethe zdecydujecie się natomiast od razu zdjąć klątwę z przedmiotu, przysługuje wam po jednym rzucie kością k100 na magię runiczną, zgodnie z mechaniką klątw – powodzenie w ściąganiu po jednej z run zależy od uwzględnionego w mechanice progu.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:39
Pozorny spokój — skrzekliwy, pełen dramatyzmu głos pracownicy biblioteki zastąpiony irytującym pokasływaniem znajdującego się opodal sprzedawcy — jaki następuje po tym, gdy pani Selvig zostaje kilka kroków w tyle za naszymi plecami, pozwala mi skoncentrować uwagę na nieszczęsnym polanie. Im dłużej przypatruję się subtelnym nacięciom układającym się w konkretne runy — a te następnie w sekwencję wyjątkowo uciążliwej klątwy, tym mniej mam pewności, czy wszystko to jest ledwie nieszczęśliwym, przewrotnym zrządzeniem losu, czy może całość nie układa się raczej w nieprzyjemną, paskudną fanaberię twórcy pieńka albo, co gorsza, jest działaniem umyślnym zakrojonym na szeroką skalę. Bo chociaż nigdy nie przypuszczałam, że ktoś z premedytacją byłby w stanie sprowadzić na przypadkowych, bogom ducha winnych ludzi szereg nieszczęść, pieczętując ich kruche losy klątwą, ostatecznie nie powinno mnie dziwić, że na fali paskudnych wydarzeń opadłych na Midgard ciężką zasłoną nikomu nie przeszło przez myśl, by wykorzystać sytuację w sobie znanym celu, nie tylko doprowadzając część mieszkańców do jeszcze większej rozpaczy, ale też całą resztę pozbawiając nadziei na przeżycie we względnym spokoju nadchodzącego Jul.
Ciche, zabarwione irytacją westchnienie wyrywa mi się spomiędzy warg, kiedy u naszego boku ponownie pojawia się starsza kobieta, nie dając nam wystarczająco czasu na podjęcie jakiegokolwiek działania.
— Pani Selvig — powtarzam jej nazwisko uprzejmie, jakbym próbowała w ten sposób zakląć rzeczywistość; jakby uporczywe wymawianie w kółko personaliów kobiety mogło sprawić, że odczaruję jej trudny charakter, kupując nam jeszcze kilka dodatkowych minut na ostatecznie wyjaśnienie sytuacji, w jakiej przyszło się znaleźć Agnethe. — W tym przypadku nie ma nic do wymyślania, tu należy ustalić konkretne fakty, dlatego bardzo proszę… — Nerwowo próbuję wyszukać w kieszeni płaszcza zabłąkane talary runiczne, które często gromadzę zupełnie nieumyślnie po odzieniu, z kieszeni robiąc sobie podręczne portfele. — Kupić nam po jakimś rozgrzewającym napoju, a my w tym czasie wszystkim się zajmiemy. Potrzebujemy jeszcze dodatkowej chwili albo dwóch — wyjaśniam z życzliwym uśmiechem i wręczam kobiecie garść monet ze wzrokiem jasno mówiącym, żeby nie próbowała podejmować w tej kwestii jakiejkolwiek dyskusji i że jakakolwiek polemika z nami może zadziałać wyłącznie na jej niekorzyść. — Czy to nie podchodziłoby już pod przestępstwo? Takie zaklinanie podarków i przedmiotów codziennego użytku w okresie, kiedy jest na nie największy popyt? — ściszam głos, odnosząc się do ostatniej kwestii poruszonej przez Lasse.
Kątem oka obserwuję, jak pani Selvig oddala się od nas, niknąc pomiędzy falami rzeki ludzkiego mrowia. Ulga spowodowana jej zniknięciem nie trwa jednak długo, bo mój wzrok ponownie zbacza w kierunku wcześniej dostrzeżonego sprzedawcy, który przyciągnął uwagę również Nørgaarda.
— Zresztą, cokolwiek by nie zaszło, najlepiej będzie dowiedzieć się czegokolwiek u źródła. Nawet jeśli Selvig nie kupiła pieńka u tego konkretnego sprzedawcy, na pewno mają powiązanych ze sobą dostawców drewna. — Chociaż z moich ust nie pada konkretna propozycja, chociaż Lasse nie wyraził w tej kwestii własnego zdania, podejmuję decyzję za naszą dwójkę, pociągając dyskretnie młodzieńca za rękaw płaszcza i kierując się ku podejrzanemu stoisku. — Dzień dobry! Zauważyliśmy u pana podobne pieńki, jak ten, który mamy. Znajoma zaczęła strasznie dramatyzować, ale mam nadzieję, że nie popsuje to panu interesu. — Staram się wykrzesać z siebie jak najwięcej entuzjazmu, który nie brzmiałby ani trochę fałszywie. Na usta przywołuję jeden z najjaśniejszych uśmiechów, na jakie mnie stać i mimo że w gardle drapią mnie ukryte łzy, pilnuję, aby głos mi nie drżał. — Miałby pan coś, co poza pomyślnością, pomogłoby też utrzymać ochronę domu? — dopytuję, zerkając z ukosa na Lasse z nadzieją, że może udało mu się swoim bystrym wzrokiem wypatrzeć coś, co stanowiłoby podstawę podtrzymania rozmowy ze sprzedawcą.
charyzma: 80 (k100) + 10 (staty) = 90
Ciche, zabarwione irytacją westchnienie wyrywa mi się spomiędzy warg, kiedy u naszego boku ponownie pojawia się starsza kobieta, nie dając nam wystarczająco czasu na podjęcie jakiegokolwiek działania.
— Pani Selvig — powtarzam jej nazwisko uprzejmie, jakbym próbowała w ten sposób zakląć rzeczywistość; jakby uporczywe wymawianie w kółko personaliów kobiety mogło sprawić, że odczaruję jej trudny charakter, kupując nam jeszcze kilka dodatkowych minut na ostatecznie wyjaśnienie sytuacji, w jakiej przyszło się znaleźć Agnethe. — W tym przypadku nie ma nic do wymyślania, tu należy ustalić konkretne fakty, dlatego bardzo proszę… — Nerwowo próbuję wyszukać w kieszeni płaszcza zabłąkane talary runiczne, które często gromadzę zupełnie nieumyślnie po odzieniu, z kieszeni robiąc sobie podręczne portfele. — Kupić nam po jakimś rozgrzewającym napoju, a my w tym czasie wszystkim się zajmiemy. Potrzebujemy jeszcze dodatkowej chwili albo dwóch — wyjaśniam z życzliwym uśmiechem i wręczam kobiecie garść monet ze wzrokiem jasno mówiącym, żeby nie próbowała podejmować w tej kwestii jakiejkolwiek dyskusji i że jakakolwiek polemika z nami może zadziałać wyłącznie na jej niekorzyść. — Czy to nie podchodziłoby już pod przestępstwo? Takie zaklinanie podarków i przedmiotów codziennego użytku w okresie, kiedy jest na nie największy popyt? — ściszam głos, odnosząc się do ostatniej kwestii poruszonej przez Lasse.
Kątem oka obserwuję, jak pani Selvig oddala się od nas, niknąc pomiędzy falami rzeki ludzkiego mrowia. Ulga spowodowana jej zniknięciem nie trwa jednak długo, bo mój wzrok ponownie zbacza w kierunku wcześniej dostrzeżonego sprzedawcy, który przyciągnął uwagę również Nørgaarda.
— Zresztą, cokolwiek by nie zaszło, najlepiej będzie dowiedzieć się czegokolwiek u źródła. Nawet jeśli Selvig nie kupiła pieńka u tego konkretnego sprzedawcy, na pewno mają powiązanych ze sobą dostawców drewna. — Chociaż z moich ust nie pada konkretna propozycja, chociaż Lasse nie wyraził w tej kwestii własnego zdania, podejmuję decyzję za naszą dwójkę, pociągając dyskretnie młodzieńca za rękaw płaszcza i kierując się ku podejrzanemu stoisku. — Dzień dobry! Zauważyliśmy u pana podobne pieńki, jak ten, który mamy. Znajoma zaczęła strasznie dramatyzować, ale mam nadzieję, że nie popsuje to panu interesu. — Staram się wykrzesać z siebie jak najwięcej entuzjazmu, który nie brzmiałby ani trochę fałszywie. Na usta przywołuję jeden z najjaśniejszych uśmiechów, na jakie mnie stać i mimo że w gardle drapią mnie ukryte łzy, pilnuję, aby głos mi nie drżał. — Miałby pan coś, co poza pomyślnością, pomogłoby też utrzymać ochronę domu? — dopytuję, zerkając z ukosa na Lasse z nadzieją, że może udało mu się swoim bystrym wzrokiem wypatrzeć coś, co stanowiłoby podstawę podtrzymania rozmowy ze sprzedawcą.
charyzma: 80 (k100) + 10 (staty) = 90
Mistrz Gry
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:39
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 80
'k100' : 80
Lasse Nørgaard
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:40
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Kiedy był dzieckiem, matka łapała go za rękę i powtarzała, że chłopcy tacy jak on mają dobre maniery we krwi — we krwi, tak mówiła, bo wszystko to, co najlepsze dostać miał wraz z krwią. Zdolności Nørgaardów, ich inteligencje, ich dumę, ich smukłą sylwetkę i ciemne włosy, ich twarz o lisich rysach i ich maniery, które były równie gładkie co chłodne i bezosobowe. I gdy to mówiła, po raz piąty i po raz setny, zaplatała palce wokół jego nadgarstka z taką siłą, że Lasse miał wrażenie, iż wszystkie jego drobne kości migrują i wykręcają się pod jej uściskiem. Dobre maniery. Czuł jej dotyk też teraz — gdyby podniósł dłoń i wysunął ją z materiału cienkiej rękawiczki, zobaczyłby łuk purpurowego siniaka zaraz ponad linią srebrnego łańcuszka noszonego codziennie na przegubie. Tamtą małą karą Dagmar nie nauczyła go odpowiedniej prezencji w towarzystwie, bo Lasse już zawsze był milczący, szorstki i o twarzy zbyt ostentacyjnie ukazującej znudzenie, sprawiła natomiast, że za każdym razem czuł się winny, a gdy czul się winny, piekła go skóra. Gdyby nie pomógł Pani Selvig, z bólu odpadłaby mu ręka, a on nie miał siły, by gonić za nią prosto w ten świąteczny tłum.
W milczeniu pozwolił Aście zająć się kobietą, udobruchać ją swoim przyjemnym w brzmieniu głosem i tym rodzajem spokoju, który nadawał jej smukłej, jasnej twarzy wdzięczny wyraz o łagodnych krawędziach. Zawsze zazdrościł ludziom, którzy byli do tego zdolni, tym których oczy nie sprawiały wrażenie wyziębionych i permanentnie zirytowanych, tym którzy potrafili wyciągnąć z siebie podgniłą nić zmanierowania bez potrzeby przecinania skóry, kiedy tylko mieli na to ochotę. To był wielki talent — być lubianym, mówić ładnie, uśmiechać się ze szczerym błyskiem w oku nawet wtedy, gdy nic wokół nie wydawało się tego uśmiechu odwzajemniać. Dahlia i Ida robiły to na zawołanie, Safírowi przychodziło to boleśnie naturalnie, a on nawet teraz — stojąc między zdenerwowaną Panią Selvig i Astą, która wciągała z kieszeni pieniądze — czuł się tak, jakby składał właśnie bardzo skomplikowaną, społeczną układankę.
— Och, prawo nigdy nie było moim rejonem ekspertyzy, ale... — przerwał na kilka chwil, z namysłem obracając nieszczęście Agnethe w dłoniach. Wydawało się takie niewinne, gdyby chciał, mógłby schować je starszemu bratu pod łóżko. — No cóż, nie brzmi to szczególnie legalnie — dokończył po oględzinach, nachylając się w stronę Asty tak, by skrócić dzielący ich dystans biegnących w górę centymetrów. — Gdyby było legalne, robienie prezentów rodzinie przynosiłoby mi o wiele większą frajdę — dodał pośpiesznym, zduszonym szeptem, jakby chciał brzmienie tej uwagi zostawić tylko dla siebie, za późno zdając sobie sprawę z tego, iż wypowiedział ja na głos gdzieś poza swoimi wyobrażeniami. Błysnął więc ku niej uśmiechem, który mniej miał w sobie serdeczności, a więcej złośliwego rozbawienia. Nadal nie uważał sprawy za poważną, a przynajmniej nie za wystarczająco poważną, by zajmować na sobie głowę w tak zbiegane popołudnie, nie umiał jednak odejść, bo nadgarstek piekł nadal, a on przecież miał dobre maniery w krwi jak wirusa, którego objawy długie lata miały nie wydostać się na zewnątrz. Jeszcze raz przesunął wzrokiem wzdłuż targu, odnajdując Panią Selvig w głośnym, wielobarwnym tłumie i odnotowując w pamięci, iż powinien zacząć pijać kawę przed wyjściem do biblioteki.
Posłusznie pozwolił pociągnąć się za rękaw płaszcza w stronę obserwowanego stoiska. Sytuacja wydawała mu się okrutnie abstrakcyjna, a on sam w obliczu tak wielu przedmiotów zgubił gdzieś swoje zwykle niezmącone skupienie. Podążał za kształtami, doszukując się w nich znaków i run — czegoś, co mogłoby faktycznie okazać się istotne i niebezpieczne. Głos Asty wybrzmiewał dźwięcznie niedaleko jego ucha, przyjemny i uprzejmy, jakby rozmawiała właśnie ze zirytowanym kelnerem gotowym napluć im do grzanego wina. Lasse tymczasem, zatracony kompletnie w uważnym badaniu stoiska, z opóźnieniem poczuł na sobie jej wzrok, parę migdałowych oczu wpatrujących się w niego wyczekująco. Wyprostował się gwałtownie, niemal w panice i kilka razy przerzucał spojrzenie ze swojej wspólniczki na sprzedawcę, jakby chciał znaleźć miedzy ich twarzami nić uciekającej mu rozmowy. Odchrząknął, przykładając do ust zaciśniętą w pięść dłoń i przeklął kilka razy w myślach, nim w końcu odwrócił się w stronę kramarza.
— A może coś do dręczenia staruszek? — wypalił bezmyślnie, nachylając się nad stoiskiem jak zafascynowane dziecko. — Mam wyjątkowo irytującą sąsiadkę…
charyzma: 28 (k100) + 10 (stata) = 38
W milczeniu pozwolił Aście zająć się kobietą, udobruchać ją swoim przyjemnym w brzmieniu głosem i tym rodzajem spokoju, który nadawał jej smukłej, jasnej twarzy wdzięczny wyraz o łagodnych krawędziach. Zawsze zazdrościł ludziom, którzy byli do tego zdolni, tym których oczy nie sprawiały wrażenie wyziębionych i permanentnie zirytowanych, tym którzy potrafili wyciągnąć z siebie podgniłą nić zmanierowania bez potrzeby przecinania skóry, kiedy tylko mieli na to ochotę. To był wielki talent — być lubianym, mówić ładnie, uśmiechać się ze szczerym błyskiem w oku nawet wtedy, gdy nic wokół nie wydawało się tego uśmiechu odwzajemniać. Dahlia i Ida robiły to na zawołanie, Safírowi przychodziło to boleśnie naturalnie, a on nawet teraz — stojąc między zdenerwowaną Panią Selvig i Astą, która wciągała z kieszeni pieniądze — czuł się tak, jakby składał właśnie bardzo skomplikowaną, społeczną układankę.
— Och, prawo nigdy nie było moim rejonem ekspertyzy, ale... — przerwał na kilka chwil, z namysłem obracając nieszczęście Agnethe w dłoniach. Wydawało się takie niewinne, gdyby chciał, mógłby schować je starszemu bratu pod łóżko. — No cóż, nie brzmi to szczególnie legalnie — dokończył po oględzinach, nachylając się w stronę Asty tak, by skrócić dzielący ich dystans biegnących w górę centymetrów. — Gdyby było legalne, robienie prezentów rodzinie przynosiłoby mi o wiele większą frajdę — dodał pośpiesznym, zduszonym szeptem, jakby chciał brzmienie tej uwagi zostawić tylko dla siebie, za późno zdając sobie sprawę z tego, iż wypowiedział ja na głos gdzieś poza swoimi wyobrażeniami. Błysnął więc ku niej uśmiechem, który mniej miał w sobie serdeczności, a więcej złośliwego rozbawienia. Nadal nie uważał sprawy za poważną, a przynajmniej nie za wystarczająco poważną, by zajmować na sobie głowę w tak zbiegane popołudnie, nie umiał jednak odejść, bo nadgarstek piekł nadal, a on przecież miał dobre maniery w krwi jak wirusa, którego objawy długie lata miały nie wydostać się na zewnątrz. Jeszcze raz przesunął wzrokiem wzdłuż targu, odnajdując Panią Selvig w głośnym, wielobarwnym tłumie i odnotowując w pamięci, iż powinien zacząć pijać kawę przed wyjściem do biblioteki.
Posłusznie pozwolił pociągnąć się za rękaw płaszcza w stronę obserwowanego stoiska. Sytuacja wydawała mu się okrutnie abstrakcyjna, a on sam w obliczu tak wielu przedmiotów zgubił gdzieś swoje zwykle niezmącone skupienie. Podążał za kształtami, doszukując się w nich znaków i run — czegoś, co mogłoby faktycznie okazać się istotne i niebezpieczne. Głos Asty wybrzmiewał dźwięcznie niedaleko jego ucha, przyjemny i uprzejmy, jakby rozmawiała właśnie ze zirytowanym kelnerem gotowym napluć im do grzanego wina. Lasse tymczasem, zatracony kompletnie w uważnym badaniu stoiska, z opóźnieniem poczuł na sobie jej wzrok, parę migdałowych oczu wpatrujących się w niego wyczekująco. Wyprostował się gwałtownie, niemal w panice i kilka razy przerzucał spojrzenie ze swojej wspólniczki na sprzedawcę, jakby chciał znaleźć miedzy ich twarzami nić uciekającej mu rozmowy. Odchrząknął, przykładając do ust zaciśniętą w pięść dłoń i przeklął kilka razy w myślach, nim w końcu odwrócił się w stronę kramarza.
— A może coś do dręczenia staruszek? — wypalił bezmyślnie, nachylając się nad stoiskiem jak zafascynowane dziecko. — Mam wyjątkowo irytującą sąsiadkę…
charyzma: 28 (k100) + 10 (stata) = 38
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Mistrz Gry
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:40
The member 'Lasse Nørgaard' has done the following action : kości
'k100' : 28
'k100' : 28
Prorok
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:40
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Bursztynowe oczy Agnethe wpierw rozbłysły rozemocjonowanym zaciekawieniem, a następnie przygasły, pełgając wokół źrenic jak rozczochrany wiatrem płomyk ściągniętej o draskę zapałki – liczyła najwyraźniej, że będąc feralną właścicielką zaklętego pieńka, będzie miała swój udział w prowadzonym na targu dochodzeniu, które nagle, zamiast wzburzonej obawy, wydawało się rozniecić w niej wścibską ekscytację, jak gdyby od samego początku jedynym celem jej rozszywającego krtań lamentu było zwrócenie ku sobie czyjejś uwagi, a nie jedynie odnalezienie sprawcy spotykającego ją nieszczęścia. Jej spąsowiałe chłodem usta wygięły się w grymas rozczarowanego niezadowolenia, posłusznie wyciągnęła jednak dłoń, kiedy Asta podarowała jej garść przesypanych z kieszeni talarów, po czym ruszyła opieszale w stronę pobliskiego stoiska, skąd przez warstwy wyschłego mrozem powietrza przedzierał się kojący zapach glöggu i owocowej herbaty – nawet stamtąd nie mogła jednak ulec pokusie, by co jakiś czas nie sięgać spojrzeniem przez ramię, obserwując wasze poczynania z czujną podejrzliwością; ostatnie doświadczenia nauczyły ją najwyraźniej, jak mylące potrafiły być uprzejme uśmiechy i jak kruche prześwitujące spod nich intencje.
Pieniek nie pozostawiał tymczasem złudzeń – inkrustowana w nim klątwa leżała głęboko pod chropowatą korą, wydając się pulsować pod opuszkami palców tam, gdzie te przesuwały nieostrożnie po wgłębieniach nordyckich run. Nadchodzące obchody Jul, które lśniły pośród rozwieszonych na jarmarku ozdób, wiązały się zazwyczaj ze wzbierającą wśród galdrów nadzieją, pod którą topniał nagromadzony przez rok strach, żal i obawa, najwyraźniej nie wszyscy traktowali jednak celebrację z tego pokroju nabożną radością, skoro nawet świąteczne podarki nosiły na sobie piętno pożerającej miasto grozy. Jak niebawem mogło się okazać, nie tylko wy pozostawaliście jednak świadomi tego, co działo się wśród hucznych, zatłoczonych stoisk pchlego targu, pochwycone przypadkiem spojrzenie jednego z kramarzy zdradzało bowiem nie tylko zaciekawienie waszą rozmową, ale przede wszystkim nerwową obawę – nie wyglądał się na zadowolonego, kiedy z kawałkiem drewna w dłoni podeszliście do jego stoiska, mimo to w pierwszej chwili uśmiechnął się życzliwie, a jego okrągła, płaska twarz nakryła się krakelurą cienkich zmarszczek. Dopiero po wyjaśnieniu Asty wyraz jego lica nabrał kształtu grymasu, a spojrzenie naszło mgłą widocznego rozdrażnienia.
– Popsuje interesu? To nieznośne babsko krzyczało wokół mnie cały poranek! Zaklęty pieniek na moim stoisku, też mi wymysły! – uderzył pięścią w blat tak mocno, że leżące na nim przedmioty podskoczyły i zachybotały się niebezpiecznie, jakby truchlały pod zapowiedzią gniewu swego sprzedawcy. Ten uspokoił się jednak szybko, jak gdyby cała frustracja, jaka tkwiła w jego krępym ciele pękła pod ciężarem tego gestu i teraz mógł znów nabrać powietrza w płuca, przyglądając się wam czujnym wzrokiem kogoś, kto właśnie dostrzegł szansę na prędki zarobek. – Mam, oczywiście, że mam – dodał prawie ze śmiechem, lecz ten zabrzmiał cierpko i nienaturalnie, po czym schylił się lekko, wyjmując spod lady drewniany wisior w kształcie runy Durisaz. – Te amulety potrafią ochronić przed każdym nieszczęściem, odstraszają demony i zwodzą boginie złego losu. To jedyne co mogę zaradzić na to… nieszczęście. – jego głos zabrzmiał pyszną dumą, która osłabła dopiero, gdy przeniósł wzrok na twarz Lasse, wyraźnie czując potrzebę defensywy przed niewygodną złośliwością jego pytania. – Zdaje się – zaczął ponuro, przenosząc wzrok na trzymane przez niego drewienko. – Że ma pan już to, czego potrzebuje. – dodał z przekąsem, sięgając już wzrokiem z powrotem ku Aście, jakby coś w spojrzeniu młodego mężczyzny wyraźnie go niepokoiło. – Przeklęte dzieciaki chodzą tu i rzucają klątwy gdzie popadnie.
Pieniek nie pozostawiał tymczasem złudzeń – inkrustowana w nim klątwa leżała głęboko pod chropowatą korą, wydając się pulsować pod opuszkami palców tam, gdzie te przesuwały nieostrożnie po wgłębieniach nordyckich run. Nadchodzące obchody Jul, które lśniły pośród rozwieszonych na jarmarku ozdób, wiązały się zazwyczaj ze wzbierającą wśród galdrów nadzieją, pod którą topniał nagromadzony przez rok strach, żal i obawa, najwyraźniej nie wszyscy traktowali jednak celebrację z tego pokroju nabożną radością, skoro nawet świąteczne podarki nosiły na sobie piętno pożerającej miasto grozy. Jak niebawem mogło się okazać, nie tylko wy pozostawaliście jednak świadomi tego, co działo się wśród hucznych, zatłoczonych stoisk pchlego targu, pochwycone przypadkiem spojrzenie jednego z kramarzy zdradzało bowiem nie tylko zaciekawienie waszą rozmową, ale przede wszystkim nerwową obawę – nie wyglądał się na zadowolonego, kiedy z kawałkiem drewna w dłoni podeszliście do jego stoiska, mimo to w pierwszej chwili uśmiechnął się życzliwie, a jego okrągła, płaska twarz nakryła się krakelurą cienkich zmarszczek. Dopiero po wyjaśnieniu Asty wyraz jego lica nabrał kształtu grymasu, a spojrzenie naszło mgłą widocznego rozdrażnienia.
– Popsuje interesu? To nieznośne babsko krzyczało wokół mnie cały poranek! Zaklęty pieniek na moim stoisku, też mi wymysły! – uderzył pięścią w blat tak mocno, że leżące na nim przedmioty podskoczyły i zachybotały się niebezpiecznie, jakby truchlały pod zapowiedzią gniewu swego sprzedawcy. Ten uspokoił się jednak szybko, jak gdyby cała frustracja, jaka tkwiła w jego krępym ciele pękła pod ciężarem tego gestu i teraz mógł znów nabrać powietrza w płuca, przyglądając się wam czujnym wzrokiem kogoś, kto właśnie dostrzegł szansę na prędki zarobek. – Mam, oczywiście, że mam – dodał prawie ze śmiechem, lecz ten zabrzmiał cierpko i nienaturalnie, po czym schylił się lekko, wyjmując spod lady drewniany wisior w kształcie runy Durisaz. – Te amulety potrafią ochronić przed każdym nieszczęściem, odstraszają demony i zwodzą boginie złego losu. To jedyne co mogę zaradzić na to… nieszczęście. – jego głos zabrzmiał pyszną dumą, która osłabła dopiero, gdy przeniósł wzrok na twarz Lasse, wyraźnie czując potrzebę defensywy przed niewygodną złośliwością jego pytania. – Zdaje się – zaczął ponuro, przenosząc wzrok na trzymane przez niego drewienko. – Że ma pan już to, czego potrzebuje. – dodał z przekąsem, sięgając już wzrokiem z powrotem ku Aście, jakby coś w spojrzeniu młodego mężczyzny wyraźnie go niepokoiło. – Przeklęte dzieciaki chodzą tu i rzucają klątwy gdzie popadnie.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:41
Porozumiewawczy uśmiech wykwita mi na twarzy po poczynionej przez Lasse uwadze, bo w tym krótkim momencie odnoszę nieodparte wrażenie, że doskonale rozumiem jego położenie i związany z rodzinnymi spotkaniami kłopot — bo chociaż z większością rodziny żyję w całkiem niezłych relacjach, familijne spędy zawsze zanurzone są w nerwowej, nieprzyjemnej atmosferze skutecznie napędzanej przez Andreę Mølgaard i jej odwieczną potrzebę ubolewania nad tym, jak niesprawiedliwie potraktowały ją Norny, które zamiast swojej opatrzności, zesłały jej niewdzięczną, wybrakowaną rodzinę. Prawdopodobnie więc, gdyby nie obecne okoliczności i nieustannie przyszpilający nas ponagleniem wzrok pani Selvig — która, choć z niechęcią skierowała się w odleglejszą stronę targu, dając nam kilka upragnionych chwil spokoju, wciąż, mam wrażenie, nie spuszcza z naszej dwójki czujnego spojrzenia — odważyłabym się, w geście wsparcia, pokrzepiająco ułożyć dłoń na ramieniu Nørgaarda; koniec końców pozostaję jednak wyłącznie przy bezgłośnym wyrażeniu aprobaty dla jego spostrzeżenia i skoncentrowaniu uwagi na bieżącej sprawie.
Wzrok uparcie ucieka mi w kierunku niefortunnego — przeklętego — pieńka, sprzedawcy przysłuchuję się mimo to w skupieniu, jakby dzięki nacięciom widocznym na trzymanym przez Lasse drewnie łatwiej było mi przyswoić jego wersję wydarzeń. A jednak tłumaczenie kramarza, choć w pierwszej chwili wydaje się zupełnie nie budzić wątpliwości — od chwili, kiedy pojawiłam się na targu, przynajmniej dwa razy musiałam mocniej docisnąć torebkę do boku, gdy w ferworze zabawy grupa kilkuletnich dzieci z hałasem przebiegała alejką — sprawia, że ściągam w zastanowieniu brwi, nie do końca dając wiarę słowom mężczyzny. Przenoszę wreszcie na niego zafrasowane spojrzenie, oczekując jakiegokolwiek dokładniejszego wyjaśnienia.
— Faktycznie, straszne utrapienie — przytakuję mu z wyczuwalną w głosie dezaprobatą. — Na długo spuszcza pan z oczu własne stoisko, że dzieciaki mają aż tyle czasu, by na pieńkach wyryć konkretną sekwencję run? — Uprzejmy ton, jakim zadaję sprzedawcy pytanie wchodzi w dysonans ze ściągniętymi w niezadowoleniu brwiami. Spojrzenie chmurnieje mi szybko, kiedy sięgam głębiej nad stoiskiem, by wziąć do ręki jeden z kilku jeszcze nieschowanych przez mężczyznę drew. Kciukiem sunę po gładko, starannie wyciosanych w drewnie konturach run, których kształt, w mojej ocenie, daleki jest od zazwyczaj topornie nanoszonych przez młodzież znaków. — Proszę tego absolutnie nie brać do siebie, chcę wyłącznie zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś tak doświadczony pozwala, aby kilku nicponi psuło mu reputację i asortyment. — Kontynuuję ze spokojem, unosząc spojrzenie na Lasse z cichą nadzieją, że pośród tego chaosu wyjaśnień handlarza był w stanie odnaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, który pozwoliłby sprowadzić mnie na ziemię — udowodnić, że nie mam racji. Bo bardzo chciałabym się mylić; chciałabym uwierzyć, że tuż przed Jul nikomu nie przyszło do głowy, by z premedytacją sprzedawanie nieświadomym zagrożenia galdrom przesiąkniętych klątwami drewienek — jestem bowiem świadoma, jak w świątecznym rozgardiaszu łatwo idzie stracić czujność i nie dostrzec niektórych elementów składających się na ostrzeżenie. Niemal desperacko pragnę wierzyć, że w tym przypadku zupełnie nikt nie zawinił; że nanosząc na delikatną korę runiczne znaki nikomu nie przyświecały złe intencje, a cała sytuacja jest wyłącznie zbiegiem niefortunnych zdarzeń i równie niefortunnego doboru ochronnych, mających przynieść tylko pomyślność, symboli. Podskórnie czuję jednak, jak zakończy się ta wymiana zdań. Nerwowo oglądam się jeszcze przez ramię, by sprawdzić, czy w pobliżu znów nie pojawiła się pani Selvig, która swoim gdakaniem jedynie zaogniłaby już i tak wystarczająco niespokojną sytuację.
Wzrok uparcie ucieka mi w kierunku niefortunnego — przeklętego — pieńka, sprzedawcy przysłuchuję się mimo to w skupieniu, jakby dzięki nacięciom widocznym na trzymanym przez Lasse drewnie łatwiej było mi przyswoić jego wersję wydarzeń. A jednak tłumaczenie kramarza, choć w pierwszej chwili wydaje się zupełnie nie budzić wątpliwości — od chwili, kiedy pojawiłam się na targu, przynajmniej dwa razy musiałam mocniej docisnąć torebkę do boku, gdy w ferworze zabawy grupa kilkuletnich dzieci z hałasem przebiegała alejką — sprawia, że ściągam w zastanowieniu brwi, nie do końca dając wiarę słowom mężczyzny. Przenoszę wreszcie na niego zafrasowane spojrzenie, oczekując jakiegokolwiek dokładniejszego wyjaśnienia.
— Faktycznie, straszne utrapienie — przytakuję mu z wyczuwalną w głosie dezaprobatą. — Na długo spuszcza pan z oczu własne stoisko, że dzieciaki mają aż tyle czasu, by na pieńkach wyryć konkretną sekwencję run? — Uprzejmy ton, jakim zadaję sprzedawcy pytanie wchodzi w dysonans ze ściągniętymi w niezadowoleniu brwiami. Spojrzenie chmurnieje mi szybko, kiedy sięgam głębiej nad stoiskiem, by wziąć do ręki jeden z kilku jeszcze nieschowanych przez mężczyznę drew. Kciukiem sunę po gładko, starannie wyciosanych w drewnie konturach run, których kształt, w mojej ocenie, daleki jest od zazwyczaj topornie nanoszonych przez młodzież znaków. — Proszę tego absolutnie nie brać do siebie, chcę wyłącznie zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś tak doświadczony pozwala, aby kilku nicponi psuło mu reputację i asortyment. — Kontynuuję ze spokojem, unosząc spojrzenie na Lasse z cichą nadzieją, że pośród tego chaosu wyjaśnień handlarza był w stanie odnaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, który pozwoliłby sprowadzić mnie na ziemię — udowodnić, że nie mam racji. Bo bardzo chciałabym się mylić; chciałabym uwierzyć, że tuż przed Jul nikomu nie przyszło do głowy, by z premedytacją sprzedawanie nieświadomym zagrożenia galdrom przesiąkniętych klątwami drewienek — jestem bowiem świadoma, jak w świątecznym rozgardiaszu łatwo idzie stracić czujność i nie dostrzec niektórych elementów składających się na ostrzeżenie. Niemal desperacko pragnę wierzyć, że w tym przypadku zupełnie nikt nie zawinił; że nanosząc na delikatną korę runiczne znaki nikomu nie przyświecały złe intencje, a cała sytuacja jest wyłącznie zbiegiem niefortunnych zdarzeń i równie niefortunnego doboru ochronnych, mających przynieść tylko pomyślność, symboli. Podskórnie czuję jednak, jak zakończy się ta wymiana zdań. Nerwowo oglądam się jeszcze przez ramię, by sprawdzić, czy w pobliżu znów nie pojawiła się pani Selvig, która swoim gdakaniem jedynie zaogniłaby już i tak wystarczająco niespokojną sytuację.
Lasse Nørgaard
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:41
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Uśmiechnął się do Asty raz jeszcze, pociągając chętnie za nić porozumienia, która błysnęła między nimi, na kilka sekund odbijając grudniowe słońce. Między zebranymi na pchlim targu ludźmi przesunęła się wstęga zimnego wiatru, chłód zbliżającego się śniegu i ciemnej wody znad wybrzeża. Niebo nadal było jasne i otwarte, blednące nad dachami midgardzkich zabudowań, niskich domków okrytych deskami malowanej elewacji — w tamtym momencie świat był niemal sielankowy, gościnny i słodki jak pieczone na Jul ciastka imbirowe. Żałował, iż nie był w stanie wyczuć klątw po zapachu — pieniek dalej spoczywał w jego dłoni, a mimo to powietrze pachniało grzanym winem i herbatą z malinową konfiturą. Raz po raz spoglądał na trzymany w palcach przedmiot, z fascynacją śledząc wyryte w nim runy. Były piękne na swój osobliwy, ponury sposób, wykrawane jedynie kilkoma seriami drobnych linii, mimo to wystarczające silne, by napędzić stracha biednej, krzykliwej pani Selvig. Jego matka twierdziła zawsze, ze runy były pierwszą miłością jej życia, Lasse natomiast szybko zaczął rozumieć, dlaczego jej czy stawały się wiesze i jaśniejsze, gdy nachylała się nad zwojami swojej pracy i wielkimi księgami porozkładanymi na szerokich stołach w dębowym gabinecie. Niewiele było miłości większych niż ta do nauki, od Cierpkiego posmaku kurzu na podniebieniu i słodkawego zapachu starego papieru. Żył w tym uczuciu od dzieciństwa — w wysokich ścianach rodzinnej biblioteki, nieopodal ojcowskiego biurka, jego podręczników i książek historycznych pełnych skomplikowanych rycin; kołysał go do snu gładki, akademicki głos matki opowiadającej o rytuałach i klątwach tak jakby te były jedynie nieco dłuższymi baśniami o rycerzach.
Przyglądał się więc uważnie stoisku, do którego zaciągnęła go Asta — śledził czujnym spojrzeniem wszystkie rozłożone na blacie drobiazgi, poszukując wyrytych na ich powierzchni kształtów run. Wydawał się niemal zahipnotyzowany, zupełnie obojętny na ciągnącą się zaraz nad jego uchem rozmowę. W rzeczywistości pozwolił kobiecie zająć się nią osobiście, świadom doskonale, iż w jej ustach wszelkie podejrzenia będą brzmieć delikatniej, mniej gwałtownie, nie tak natarczywie. Iskra zainteresowania błysnęła na tarczy atramentowych tęczówek, gdy poirytowany sprzedawca wyciągnął spod lady wisior, kolejna gdy mężczyzna zaczął się bronić, reagując gniewnie na jego bezmyślną, złośliwą uwagę. Mężczyzna był zdenerwowany, a on nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ucieka przed jego wzrokiem, próbując uczepić się twarzy Asty.
— To muszą być wyjątkowo zdolne dzieciaki... — mruknął więc, nie spuszczając wzroku z profilu sprzedawcy. Runy wyryte na pieńku wydawały mu się zbyt dokładne, zbyt równe, by mogła je wyryć zgraja rozchichotanych, szukających wrażeń dzieciaków. Wątpił, by były w stanie zrobić to naprędce, poza spojrzeniem nerwowego kramarza. — Kto by pomyślał, rośnie nam złote pokolenie. Często je Pan tu widuje? — odezwał się znów, jadowita złośliwość jego głosu niechlujnie przykryta fałszywą uprzejmością. Uśmiechnął się do mężczyzny subtelnie, niemal słodko i spłynął spojrzeniem ku wyciągniętemu spod lady amuletowi. Przechylił lekko głowę, przez kilka chwil skupiony w pełni na jego kształcie. Powierzchnia drewna wydawała się gładka i pozbawiona skaz, cała sytuacja była natomiast przebrzydle ironiczna. Cóż za zrządzenie losu — sprzedawać w jednym miejscu drobiazgi naznaczone klątwą i pamiątki, które miałyby chronić przed jej skutkami. — Ile talarów bierze Pan za taki amulet? — spytał w końcu nieco ciszej i wskazał podbródkiem przedmiot nadal spoczywający w dłoni mężczyzny. — Proszę tego absolutnie nie brać do siebie — dodał w ślad za Astą, spoglądając na nią szybko, jakby starał się odnaleźć w jej profilu kolejną wskazówkę. — Ale jestem pewien, że ktoś nękany przez, jak Pan to nazwał, demony i nieszczęścia jest w stanie sporo zapłacić za taką ochronę. — Uśmiechnął się do niego raz jeszcze, tym razem szczerze i ze zniecierpliwieniem stuknął końcem laski w nogę drewnianego stołu. — Powinien być Pan wdzięczny tym dzieciakom. Napędzają Panu interes.
Przyglądał się więc uważnie stoisku, do którego zaciągnęła go Asta — śledził czujnym spojrzeniem wszystkie rozłożone na blacie drobiazgi, poszukując wyrytych na ich powierzchni kształtów run. Wydawał się niemal zahipnotyzowany, zupełnie obojętny na ciągnącą się zaraz nad jego uchem rozmowę. W rzeczywistości pozwolił kobiecie zająć się nią osobiście, świadom doskonale, iż w jej ustach wszelkie podejrzenia będą brzmieć delikatniej, mniej gwałtownie, nie tak natarczywie. Iskra zainteresowania błysnęła na tarczy atramentowych tęczówek, gdy poirytowany sprzedawca wyciągnął spod lady wisior, kolejna gdy mężczyzna zaczął się bronić, reagując gniewnie na jego bezmyślną, złośliwą uwagę. Mężczyzna był zdenerwowany, a on nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ucieka przed jego wzrokiem, próbując uczepić się twarzy Asty.
— To muszą być wyjątkowo zdolne dzieciaki... — mruknął więc, nie spuszczając wzroku z profilu sprzedawcy. Runy wyryte na pieńku wydawały mu się zbyt dokładne, zbyt równe, by mogła je wyryć zgraja rozchichotanych, szukających wrażeń dzieciaków. Wątpił, by były w stanie zrobić to naprędce, poza spojrzeniem nerwowego kramarza. — Kto by pomyślał, rośnie nam złote pokolenie. Często je Pan tu widuje? — odezwał się znów, jadowita złośliwość jego głosu niechlujnie przykryta fałszywą uprzejmością. Uśmiechnął się do mężczyzny subtelnie, niemal słodko i spłynął spojrzeniem ku wyciągniętemu spod lady amuletowi. Przechylił lekko głowę, przez kilka chwil skupiony w pełni na jego kształcie. Powierzchnia drewna wydawała się gładka i pozbawiona skaz, cała sytuacja była natomiast przebrzydle ironiczna. Cóż za zrządzenie losu — sprzedawać w jednym miejscu drobiazgi naznaczone klątwą i pamiątki, które miałyby chronić przed jej skutkami. — Ile talarów bierze Pan za taki amulet? — spytał w końcu nieco ciszej i wskazał podbródkiem przedmiot nadal spoczywający w dłoni mężczyzny. — Proszę tego absolutnie nie brać do siebie — dodał w ślad za Astą, spoglądając na nią szybko, jakby starał się odnaleźć w jej profilu kolejną wskazówkę. — Ale jestem pewien, że ktoś nękany przez, jak Pan to nazwał, demony i nieszczęścia jest w stanie sporo zapłacić za taką ochronę. — Uśmiechnął się do niego raz jeszcze, tym razem szczerze i ze zniecierpliwieniem stuknął końcem laski w nogę drewnianego stołu. — Powinien być Pan wdzięczny tym dzieciakom. Napędzają Panu interes.
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round
Prorok
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:41
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Podczas gdy Agnethe stawała się coraz bardziej niecierpliwa, sprzedawca niewielkiego stoiska wydawał się przejawiać jedynie większe rozdrażnienie – rysy jego twarzy zaostrzyły się nieprzyjemnym grymasem, a pełne usta wygięły w sposób, który sprawiał, że mężczyzna przez chwilę wyglądał, jakby miał zacząć krzyczeć. Niewątpliwie wcale nie urzekła go wasza dociekliwość i choć zaraz chrząknął cicho, starając się zachować spokój, mogliście zauważyć, że jego palce coraz mocniej zaciskały się na trzymanym w dłoni amulecie – najwyraźniej nie spodziewał się, że ktoś mógłby w tak butny sposób podważyć rzetelność prowadzonej przez niego działalności, kram, gdzie pod obietnicą przychylności losu sprzedawano pieńki obarczone klątwą, przed którą mógł uchronić jedynie talizman oferowany po przeciwnej stronie tego samego stołu, był pomysłem lukratywnym, lecz wyjątkowo niedyskretnym, zwłaszcza w obecności osób dość zaangażowanych, by odczytać inkrustowane w drewnie runy, identyczne względem tych, które sprowadziły klęskę na nieszczęśliwą Agnethe.
– Reputację – zaczął zgryźliwie, przenosząc wzrok na Astę. – Psują mi przede wszystkim wasze wścibskie pytania i to rozwrzeszczane babsko, które od samego rana nie daje mi spokoju. – ściągnął brwi, które złączyły się na jego czole pojedynczą, krzaczastą kresą – początkowa uprzejmość, z jaką jeszcze chwilę temu powitał was przy stoisku, zniknęła już niemal zupełnie, pozostawiając na języku tylko nieprzyjemny, cierpki posmak wątpliwości. Na targu wciąż panował gwar, duszny i głośny, wokół straganu atmosfera sprawiała jednak wrażenie przytłumionej, jakby emocje nie tylko zgęstniały, ale zaczęły lepić się do skóry i stawać w gardle grząską pecyną zwątpienia – sprzedawca wyraźnie nie zamierzał odstępować od swojego przekonania, a w odpowiedzi na słowa Lassego prychnął jedynie z niezadowoleniem, po czym uniósł głowę, z dumą wyciągając dłoń, w której wciąż trzymał zdobiony runami talizman na skórzanym rzemyku. – Dwieście talarów. Nie ma nic bardziej skutecznego w całym Midgardzie. Ten amulet – uniósł dłoń, kołysząc przedmiotem tuż przed twarzą mężczyzny, prawie muskając go zawieszką po nosie. – Pozbędzie się każdej klątwy. Nawet tej, która sprawiła, że pokładacie tak mało wiary w ludzką dobroczynność. – zadowolony ze swojej odpowiedzi, uśmiechnął się krótko i kąśliwie, zaraz jego usta znów wykrzywił jednak paroksyzm surowego niezadowolenia. – Albo coś kupujecie, albo wynocha! Nie będę tolerował bezpodstawnych zarzutów.
– Reputację – zaczął zgryźliwie, przenosząc wzrok na Astę. – Psują mi przede wszystkim wasze wścibskie pytania i to rozwrzeszczane babsko, które od samego rana nie daje mi spokoju. – ściągnął brwi, które złączyły się na jego czole pojedynczą, krzaczastą kresą – początkowa uprzejmość, z jaką jeszcze chwilę temu powitał was przy stoisku, zniknęła już niemal zupełnie, pozostawiając na języku tylko nieprzyjemny, cierpki posmak wątpliwości. Na targu wciąż panował gwar, duszny i głośny, wokół straganu atmosfera sprawiała jednak wrażenie przytłumionej, jakby emocje nie tylko zgęstniały, ale zaczęły lepić się do skóry i stawać w gardle grząską pecyną zwątpienia – sprzedawca wyraźnie nie zamierzał odstępować od swojego przekonania, a w odpowiedzi na słowa Lassego prychnął jedynie z niezadowoleniem, po czym uniósł głowę, z dumą wyciągając dłoń, w której wciąż trzymał zdobiony runami talizman na skórzanym rzemyku. – Dwieście talarów. Nie ma nic bardziej skutecznego w całym Midgardzie. Ten amulet – uniósł dłoń, kołysząc przedmiotem tuż przed twarzą mężczyzny, prawie muskając go zawieszką po nosie. – Pozbędzie się każdej klątwy. Nawet tej, która sprawiła, że pokładacie tak mało wiary w ludzką dobroczynność. – zadowolony ze swojej odpowiedzi, uśmiechnął się krótko i kąśliwie, zaraz jego usta znów wykrzywił jednak paroksyzm surowego niezadowolenia. – Albo coś kupujecie, albo wynocha! Nie będę tolerował bezpodstawnych zarzutów.
Bezimienny
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:42
Są takie dni, kiedy wydaje mi się, że jedyną wartą zgłębienia magią jest ta, która odpowiada za możliwość oczarowywania ludzi — gdy właściwie dobrane słowa, usta ułożone w odpowiedni uśmiech, spojrzenie przetrzymane na rozmówcy na tyle długo, by swoją uwagę skupił na sprawie zgoła innej niż roztrząsana, jednak nie tak natarczywe, aby przesadnie intensywnym kontaktem wzrokowym poczuł się skrępowany — że tylko poznanie tajników wpływania na innych, rozgryzienie skomplikowanych reguł zjednywania sobie tłumów i poszczególnych jednostek ma rzeczywistą moc sprawczą. Być może nasłuchałam się zbyt wielu opowieści o niebywałych zdolnościach huldr, niks i fossegrimów, być może w pamięci zostały mi co bardziej oszałamiające fragmenty powieści czytywanych głównie przez dobrotliwe panie domu, być może mam zafałszowany obraz charyzmatycznych liderów, za którymi ślepo podążają rzesze urzeczonych pięknymi słowami tłumów, być może ubzdurałam sobie, że jeśli nie poznawanymi w szkole inkantacjami, świat mogłabym układać sobie w odmienny — bezpieczny — sposób, jednak zakorzeniło się we mnie niejasne przekonanie, że właśnie takim podejściem miałabym szansę na wprowadzenie jakichkolwiek zmian. A dziś — do bezkonfliktowego spacyfikowania krnąbrnego sprzedawcy.
Mierzi mnie sposób, w jaki zaczyna się do nas odnosić — jakbyś w jednej chwili, za sprawą niebacznie wypowiedzianych słów, z potencjalnych klientów stali się głównym problemem jego kiepsko zaczętego dnia — jednocześnie jednak uświadamiam sobie, jak szybko kilkoma niewinnymi pytaniami wyprowadziliśmy go z równowagi, jak łatwo niepozorne oskarżenia wywołały w nim wzburzenie: całkiem zaskakujące, jak na osobę podobno nie poczuwającą się do winy.
— Rozumiem, że w tej sytuacji nie miałby pan nic przeciwko wezwaniu Kruczej Straży, by na podstawie rzetelnego dochodzenia raz na zawsze oczyściła pana z wszelkich inkryminacji, których dopuściliśmy się wraz z tą roztrzęsioną staruszką? — Zaczesując za ucho kosmyk włosów, który nieopatrznie chwycił się mocniejszego powiewu wiatru, ostrożnie sięgam po pęk suszonych ziół, jak podejrzewałabym jeszcze pół godziny wcześniej, przeznaczonych do oczyszczenia miejsca rytuału z negatywnej energii, teraz jednak jawiących mi się jako mieszanka roślin mogących wywołać kasandryczne wizje. Jestem świadoma, jak bardzo ryzykowna jest przedstawiona przeze mnie propozycja: że rzeczywiście oskarżenia skierować mogliśmy na niewłaściwą osobę — mimo to podskórnie czuję, że ledwie tylko napomknienie o możliwości pojawienia się na targu oddziału interwencyjnego kruczych strażników sprawi, że nasz rozmówca skruszeje i zmieni front swoich wypowiedzi. Może to znów wyłącznie wytwór mojej wyobraźni, może tylko moje czcze marzenia, ale chciałabym, bardzo chciałabym wierzyć, że nawet jeśli mężczyzna nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za przeklęty pieniek, to pod ladą ma do zaoferowania przedmioty, których nie chciałby pokazywać funkcjonariuszom prawa. — Poczekamy, prawda? Osobiście byłabym spokojniejsza, gdybyśmy odeszli stąd nie tylko z prezentami na Jul, ale też ze świadomością wyjaśnionej sprawy i udzielonymi panu przeprosinami. — Przelotnie spoglądam na Lassego, chcąc upewnić się, że nie popełniam w tym momencie jednego z większych głupstw, ponieważ w ostatnim czasie niełatwo ocenić mi zasadność własnych działań: część rzeczy wciąż robię automatycznie, część, aby wywołać w sobie jakiekolwiek inne emocje poza rozlewającym mi się nadal po dnie serca dojmującym żalem — i mało która z nich dotychczas była podjęta z pełną świadomością konsekwencji. Odkładam bez pośpiechu pęczek roślin na miejsce, z wolna grabiące mi na zimnie ręce splatając za plecami, z uwagą osadzając spojrzenie na przeciągniętej marsem gniewu twarzy sprzedawcy. Może gdybym była w innym nastroju, gdybym zjawiła się na targu, będąc w innej sytuacji, żałowałabym trochę bardziej tego, do czego doprowadziła nasza — moja — chęć pomocy pani Selvig i krnąbrna dociekliwość, lecz zamiast skruchy, zaczynam odczuwać wyłącznie rozbawienie.
Mierzi mnie sposób, w jaki zaczyna się do nas odnosić — jakbyś w jednej chwili, za sprawą niebacznie wypowiedzianych słów, z potencjalnych klientów stali się głównym problemem jego kiepsko zaczętego dnia — jednocześnie jednak uświadamiam sobie, jak szybko kilkoma niewinnymi pytaniami wyprowadziliśmy go z równowagi, jak łatwo niepozorne oskarżenia wywołały w nim wzburzenie: całkiem zaskakujące, jak na osobę podobno nie poczuwającą się do winy.
— Rozumiem, że w tej sytuacji nie miałby pan nic przeciwko wezwaniu Kruczej Straży, by na podstawie rzetelnego dochodzenia raz na zawsze oczyściła pana z wszelkich inkryminacji, których dopuściliśmy się wraz z tą roztrzęsioną staruszką? — Zaczesując za ucho kosmyk włosów, który nieopatrznie chwycił się mocniejszego powiewu wiatru, ostrożnie sięgam po pęk suszonych ziół, jak podejrzewałabym jeszcze pół godziny wcześniej, przeznaczonych do oczyszczenia miejsca rytuału z negatywnej energii, teraz jednak jawiących mi się jako mieszanka roślin mogących wywołać kasandryczne wizje. Jestem świadoma, jak bardzo ryzykowna jest przedstawiona przeze mnie propozycja: że rzeczywiście oskarżenia skierować mogliśmy na niewłaściwą osobę — mimo to podskórnie czuję, że ledwie tylko napomknienie o możliwości pojawienia się na targu oddziału interwencyjnego kruczych strażników sprawi, że nasz rozmówca skruszeje i zmieni front swoich wypowiedzi. Może to znów wyłącznie wytwór mojej wyobraźni, może tylko moje czcze marzenia, ale chciałabym, bardzo chciałabym wierzyć, że nawet jeśli mężczyzna nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za przeklęty pieniek, to pod ladą ma do zaoferowania przedmioty, których nie chciałby pokazywać funkcjonariuszom prawa. — Poczekamy, prawda? Osobiście byłabym spokojniejsza, gdybyśmy odeszli stąd nie tylko z prezentami na Jul, ale też ze świadomością wyjaśnionej sprawy i udzielonymi panu przeprosinami. — Przelotnie spoglądam na Lassego, chcąc upewnić się, że nie popełniam w tym momencie jednego z większych głupstw, ponieważ w ostatnim czasie niełatwo ocenić mi zasadność własnych działań: część rzeczy wciąż robię automatycznie, część, aby wywołać w sobie jakiekolwiek inne emocje poza rozlewającym mi się nadal po dnie serca dojmującym żalem — i mało która z nich dotychczas była podjęta z pełną świadomością konsekwencji. Odkładam bez pośpiechu pęczek roślin na miejsce, z wolna grabiące mi na zimnie ręce splatając za plecami, z uwagą osadzając spojrzenie na przeciągniętej marsem gniewu twarzy sprzedawcy. Może gdybym była w innym nastroju, gdybym zjawiła się na targu, będąc w innej sytuacji, żałowałabym trochę bardziej tego, do czego doprowadziła nasza — moja — chęć pomocy pani Selvig i krnąbrna dociekliwość, lecz zamiast skruchy, zaczynam odczuwać wyłącznie rozbawienie.
Lasse Nørgaard
Re: 17.12.2000 – Pchli targ – L. Nørgaard & Bezimienny: A. Mølgaard Sob 9 Gru - 20:42
Lasse NørgaardWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Aalborg, Dania
Wiek : 25 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : wyrocznia
Zawód : student klątwołamactwa, wnuk swojej babki
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kruk
Atuty : uczony (I), pasjonat run (II), trzecie oko
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 25 /magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 26
Sprzedawca przez kilka chwil przypominał zirytowane dziecko. Jego rysy wyostrzyły się, oczy pociemniały, wydął lekko dolną wargę, jakby powstrzymywał warknięcie. Lasse pamiętał doskonale, iż jeszcze kilka lat temu jego młodsze siostry krzywiły się podobnie, gdy matka lub opiekunka przyłapywała je na gorącym uczynku — potłuczona porcelana, psy nakarmione szparagami, biała tafta wyjściowych sukienek lepka od trawiastych plam; krzywiły się tak, gdy były winne, wina bowiem podobnie wyglądała na dzieciach co na dorosłych, Lasse natomiast — wbrew swojej niechęci do brudu i hałasów — potrafił dobrze obchodzić się z dziećmi i całkiem nieźle z dziecinnymi dorosłymi. Uśmiechnął się więc nieco szerzej i nieco bardziej kłamliwie, słodko jak na długiej, rodzinnej kolacji. Uniósł podbródek, chwilę jeszcze przyglądając się kramarzowi z góry. Dwieście talarów. Resztkami sił powstrzymał pchający się do gardła chichot, kącik jego ust drgnął jednak w rozbawieniu.
— Prawdziwa okazja — mruknął w odpowiedzi, nie pozwalając sobie nawet na wzdrygnięcie, gdy mężczyzna zakołysał amuletem przed jego twarzą. Przesunął spojrzeniem wzdłuż żłobień, zezując na niemal dotykającą czubka jego nosa zawieszkę. — Dwieście talarów i klątwa w cenie — dodał, ruchem dłoni odganiając rękę sprzedawcy jak natrętnego owada. Nie patrzył już na Astę, choć słyszał surowy ton jej głosu wybijający się ostro ponad hałasami targu. Jęknął cicho na wspomnienie Kruczej Straży — nie miał zamiaru bawić się w kapusia, nie za względu na swoje złote poczucie moralności, a dlatego, iż w domu czekała na niego kolacja, książka i wszystkie inne piękne rzeczy zupełnie niezwiązane z szalonymi bibliotekarkami i oszustami z lokalnych punktów sprzedaży detalicznej. Przeciąganie sprawy (jakkolwiek zabawnej) sprawiało natomiast, iż jego marzenie o przyjemnym wieczorze oddalało się, a wszystko to na rzecz pomocy pokrzywdzonym. Obejrzał się lekko, poszukując za swoim ramieniem kędzierzawej głowy hałaśliwej kobiety z biblioteki. Powinien był być dobrym, uprzejmym człowiekiem — powinien był wyprostować się, zawiadomić Kruczą Straż i pomóc biednej Pani Agnethe. Ukrył cierpkie skrzywienie pod kolejnym fałszywym, uroczym uśmiechem i wrócił spojrzeniem do sprzedawcy. Powinien był być dobrym, uprzejmym człowiekiem, człowiekiem o ciepłym sercu jak Safír, Silje lub Ulla. Niestety nim nie był. Chciał wrócić na kolację. — To, że nie pokładam wiary w ludzką dobroczynność, nie ma związku z magią, a ze zwykłym rozsądkiem — oznajmił zimno, poprawiając wysoki kołnierz popielatego płaszcza. Przez kilka sekund patrzył kramarzowi w oczy, w końcu jednak powoli obrócił się w stronę Asty. — Chyba nie ma sensu zaburzać porządku, prawda? Zdaje się, ze nasz nowy znajomy nie zmieni zdania, a ja mam... wiele niezwykle istotnych rzeczy do załatwienia. Trzeba kupić… ryby na święta. Nie wszyscy mają szczęście znajdować je w korytarzu! — Kiedy się odsuwał, w tłumie mignął mu kraciasty beret jego małej siostry. Caja wracała z zakupów, obwieszona kryształowymi wisiorkami i z torbą zakurzonych książek. Machała do niego jak zagubione dziecko, skacząc ze zniecierpliwieniem w miejscu. — Pani Mølgaard na pewno z chęcią zajmie się resztą!
Lasse i Asta z tematu
— Prawdziwa okazja — mruknął w odpowiedzi, nie pozwalając sobie nawet na wzdrygnięcie, gdy mężczyzna zakołysał amuletem przed jego twarzą. Przesunął spojrzeniem wzdłuż żłobień, zezując na niemal dotykającą czubka jego nosa zawieszkę. — Dwieście talarów i klątwa w cenie — dodał, ruchem dłoni odganiając rękę sprzedawcy jak natrętnego owada. Nie patrzył już na Astę, choć słyszał surowy ton jej głosu wybijający się ostro ponad hałasami targu. Jęknął cicho na wspomnienie Kruczej Straży — nie miał zamiaru bawić się w kapusia, nie za względu na swoje złote poczucie moralności, a dlatego, iż w domu czekała na niego kolacja, książka i wszystkie inne piękne rzeczy zupełnie niezwiązane z szalonymi bibliotekarkami i oszustami z lokalnych punktów sprzedaży detalicznej. Przeciąganie sprawy (jakkolwiek zabawnej) sprawiało natomiast, iż jego marzenie o przyjemnym wieczorze oddalało się, a wszystko to na rzecz pomocy pokrzywdzonym. Obejrzał się lekko, poszukując za swoim ramieniem kędzierzawej głowy hałaśliwej kobiety z biblioteki. Powinien był być dobrym, uprzejmym człowiekiem — powinien był wyprostować się, zawiadomić Kruczą Straż i pomóc biednej Pani Agnethe. Ukrył cierpkie skrzywienie pod kolejnym fałszywym, uroczym uśmiechem i wrócił spojrzeniem do sprzedawcy. Powinien był być dobrym, uprzejmym człowiekiem, człowiekiem o ciepłym sercu jak Safír, Silje lub Ulla. Niestety nim nie był. Chciał wrócić na kolację. — To, że nie pokładam wiary w ludzką dobroczynność, nie ma związku z magią, a ze zwykłym rozsądkiem — oznajmił zimno, poprawiając wysoki kołnierz popielatego płaszcza. Przez kilka sekund patrzył kramarzowi w oczy, w końcu jednak powoli obrócił się w stronę Asty. — Chyba nie ma sensu zaburzać porządku, prawda? Zdaje się, ze nasz nowy znajomy nie zmieni zdania, a ja mam... wiele niezwykle istotnych rzeczy do załatwienia. Trzeba kupić… ryby na święta. Nie wszyscy mają szczęście znajdować je w korytarzu! — Kiedy się odsuwał, w tłumie mignął mu kraciasty beret jego małej siostry. Caja wracała z zakupów, obwieszona kryształowymi wisiorkami i z torbą zakurzonych książek. Machała do niego jak zagubione dziecko, skacząc ze zniecierpliwieniem w miejscu. — Pani Mølgaard na pewno z chęcią zajmie się resztą!
Lasse i Asta z tematu
As the devil spoke we spilled out on the floor and the pieces broke and the people wanted more and the rugged wheel is turning another round