:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström
2 posters
Bezimienny
06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:44
06.12.2000
Niezręczność.
Gorąca dawka zaniepokojenia, rozpędzona jak kula ognia. Niechciana emocja, która strzałem przypadku uchodzi z lufki teraźniejszości tuż po przekroczeniu progu Apteki Eir (akurat w momencie, gdy plecy aptekarki znikają na zapleczu).
Zanurzone w dłoniach moralności dłonie z trudem przypominają sobie dotyk arogancji, jakim raczył Einara w kuchni. Jak rozżarzone szczypce wstydu, wypuszcza z uścisku myśli wspomnienie o impulsywnym uderzeniu i cichym wyjściu. O wszystkim tym, co działo się pomiędzy.
Tym razem – niepodobnie do przeszłości – nie daje się tak łatwo wpędzić w poczucie winy.
Choć znajoma sylwetka budzi zakopane w cieniu świadomości myśli – ciężkie, niepoukładane, oczernione przez chaos i nieprzyzwoitość, jakie wkradły się tamtego wieczoru w kuchni – woli odrzucić minioną historię na bok. Wyciąga silne ramiona, zbrojone w rozsądek i odpycha od siebie część odpowiedzialności za zrodzone wtedy emocje.
W kontakcie z nim za silne reakcje odpowiadają oboje.
W kontakcie z nim tłumi złość zbyt długo, by po jednym tylko jej wyrażeniu, żałować.
W kontakcie z nim nie ma rzeczy słusznych – są tylko rzeczy wyniszczające.
Uczy się z tym żyć.
Sprawiedliwość i wrodzony honor wciąż nakazują skruchę, ale już nie poddanie wobec manipulacji. Nie naiwność, z jaką kiedyś przyjmował bliskość Einara.
Z ciężkim oddechem, choć wyprostowany, podchodzi do lady, opierając się o nią na czas oczekiwania na powrót aptekarki. Palce tymczasem spoczywają na ciepłych deskach, a on opuszcza wzrok na lśniącą powłokę mebla, dostrzegając na drewnie niewyraźne odbicie niegdysiejszego przyjaciela.
Wraz z twarzą Halvorsena, migoczącą przed oczami, przyjmuje swoje grzechy. W pamięci chowa miękkość ust i ciepło męskiego ciała. Niepodobnie łagodny głos Einara i pytanie przy wyjściu, które nigdy nie znalazło odpowiedzi.
Podobną niewiadomą – tym razem dla Viljama – owite są spotkania Lotte i Einara.
— Charlotte Levittoux. Kim dla siebie jesteście?
Wzorem zatroskanego eks-partnera, nie potrafi pozostawić kwestii nienaruszonej. Język rozplata się do rozmowy jeszcze przed tym, nim głowa nadąża nad sensem pytania.
Czy Einar mu odpowie? Nie wie. Ale słowa wypowiada w impulsie, z myślą o niej.
W dobrej wierze.
To coś nowego. Patrzeć na niego z odległości bezpiecznych parędziesięciu centymetrów, z absolutnie czystą intencją, oderwaną od własnych pragnień i żali.
— Słyszałem, że byliście razem na aukcji... — dodaje, niejako tłumacząc źródło własnego pytania.
Einar Halvorsen
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:44
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Ostry, wyrazisty aromat wiązek suszonych ziół cisnął się, nieuchronnie, z tonem każdego wdechu, przenikał, nawleczony na igłę każdej dozy powietrza grzęznącej ulotnie w miękkich, podatnych przestrzeniach płuc. Porcje medykamentów, osłonięte w przeziernych, szklanych uściskach naczyń spozierały z rzetelnych, uprzątniętych szeregów na kondygnacjach półek; smuga znużonego spojrzenia, przytłumionego w ciemnym kolorycie wystroju, przemknęła jak niespokojne, pełne rezerwy zwierzę po zwalistych regałach, zatrzymując się, ostatecznie, na aptekarskiej ladzie. Piętno demona, związane z własną naturą, dwoistą i nasączoną słodkim jadem obłudy, sprawiało, że nawet błahe, pospolite choroby stawały się w jego życiu rzadkością, nie przylegając zachłanną mozaiką objawów, nie wykrzywiając ciała w bolesnych targnięciach bólu, nie dławiąc ochrypłym kaszlem ani salwami kichnięć. Zjawił się, okazując grzeczność, na prośbę schorowanej sąsiadki; jej pomarszczony, poczciwy wyraz oblicza przypomniał mu opiekunkę, osobę, która go odnalazła, porzuconego pod bramą posiadłości. Bez większych, niepotrzebnych wyjaśnień, wręczył aptekarce karteczkę z przepisaną receptą; skinęła głową, by wkrótce, zupełnie zniknąć za kulisami zaplecza.
Drzwi uchyliły się, obwieszczając nadejście kolejnego klienta; głowa drgnęła dopiero, gdy męski, przeklęty tembr głosu wdarł się bezwzględnym sztychem w odsłoniętą świadomość. Nie był przygotowany, czując, naprzemiennie tłamszące się wewnątrz gniew, lęk i odrazę; lepką, sfermentowaną, cuchnącą pod płótnem skóry. Pragnął, aby już nigdy ścieżki ich krętych losów nie skrzyżowały się w kapryśności trzech bogiń, aby wzrok nie krzyżował się, a napięcie, niczym obmierzła breja nie podchodziło do gardeł. Popełnił błąd; wtedy, w kuchni, łudząc się, że bez sideł rzucanej aury zatrzyma go znów przy sobie, że znowu wykrzesa więcej, o wiele więcej, niż sam kiedykolwiek potrafił przed sobą przyznać. Popełnił błąd, chwiejąc się, ulegając pod ciężkim i naprzykrzonym wpływem wiążącej ich sytuacji. Wypierał, przed samym sobą, że mógł odsłonić się z własnych, bezmyślnych pragnień; nagłej, wyrażonej potrzeby dostąpienia bliskości, ułudy, że cokolwiek w wiedzionym przez niego życiu może być powtarzalne, niezmienne w rdzeniu, esencji wydartej z jarzma pozorów oraz upływu lat. Popełnił błąd - to bez znaczenia; bez większego znaczenia.
Wszystko straciło wartość.
- Nie muszę ci się tłumaczyć - przypomniał jemu i sobie, wkładając na twarz niezmienną, woskową maskę żywionej obojętności, cedząc, powoli, ospale płynące głoski zaklęte w kanonie szeptu. Stał, przygaszony, spokojny, niechętny do interakcji, modląc się w samym duchu o jak najszybsze zjawienie się alchemiczki z pokładami remediów. Domyślał się, że ponownie, nie zdołał postąpić w żaden, możliwie właściwy sposób, sypiąc sól na podatną, wyraźną wrażliwość ran; słowa jednak zapadły, pozbawione refleksji, wpuszczone w jamę eteru. Trwały.
Drzwi uchyliły się, obwieszczając nadejście kolejnego klienta; głowa drgnęła dopiero, gdy męski, przeklęty tembr głosu wdarł się bezwzględnym sztychem w odsłoniętą świadomość. Nie był przygotowany, czując, naprzemiennie tłamszące się wewnątrz gniew, lęk i odrazę; lepką, sfermentowaną, cuchnącą pod płótnem skóry. Pragnął, aby już nigdy ścieżki ich krętych losów nie skrzyżowały się w kapryśności trzech bogiń, aby wzrok nie krzyżował się, a napięcie, niczym obmierzła breja nie podchodziło do gardeł. Popełnił błąd; wtedy, w kuchni, łudząc się, że bez sideł rzucanej aury zatrzyma go znów przy sobie, że znowu wykrzesa więcej, o wiele więcej, niż sam kiedykolwiek potrafił przed sobą przyznać. Popełnił błąd, chwiejąc się, ulegając pod ciężkim i naprzykrzonym wpływem wiążącej ich sytuacji. Wypierał, przed samym sobą, że mógł odsłonić się z własnych, bezmyślnych pragnień; nagłej, wyrażonej potrzeby dostąpienia bliskości, ułudy, że cokolwiek w wiedzionym przez niego życiu może być powtarzalne, niezmienne w rdzeniu, esencji wydartej z jarzma pozorów oraz upływu lat. Popełnił błąd - to bez znaczenia; bez większego znaczenia.
Wszystko straciło wartość.
- Nie muszę ci się tłumaczyć - przypomniał jemu i sobie, wkładając na twarz niezmienną, woskową maskę żywionej obojętności, cedząc, powoli, ospale płynące głoski zaklęte w kanonie szeptu. Stał, przygaszony, spokojny, niechętny do interakcji, modląc się w samym duchu o jak najszybsze zjawienie się alchemiczki z pokładami remediów. Domyślał się, że ponownie, nie zdołał postąpić w żaden, możliwie właściwy sposób, sypiąc sól na podatną, wyraźną wrażliwość ran; słowa jednak zapadły, pozbawione refleksji, wpuszczone w jamę eteru. Trwały.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:44
W rozpadlinach minionej historii, powleczone słabością dwojga, wyzierają zza przepaści ramiona dystansu. Dawno już zapomniane uczucie, choć skryte w cieniu świadomości, na razie jeszcze wciąż w pułapce, wciąż gdzieś na dnie, głęboko – pozostaje w przepaści. Z martwego łona męskich serc, twardych jak głaz – podobnie jak z nieurodzajnej bliskości, którą nie tak dawno się raczyli – wychyla się jedynie ciepła jeszcze od grzechu dłoń, później już cała kończyna, skręcona w swej niedoskonałości i obleczona wzajemną chęcią wymazania ostatnich spotkań.
Spowita w niedopowiedzenie, ciężka od piaskowych kłamstw i mnogości pytań, ręka ląduje z miażdżącą siłą na grzbiecie pleców, zaciska się na zmrowiałym przez napięcie karku i dobija sylwetkę do blatu. Pochylony nad nim, dociska opuszki palców do krawędzi drewna.
Nic nie powiesz, prawda?
Powinien o tym wiedzieć.
Jeszcze chwilę temu pewien dobrego początku, kruszeje pod dźwiękiem niechęci. Surowość głosek, zbitych w anomalicznie krótką wypowiedź, nastręcza wątpliwością. Tak rozwijająca się dyskusja, zasiana na jałowych ziemiach, zwiastuje posuchę. Nie mając szans na wykiełkowanie, nasionko prawdy usycha w glebie. Nie znosi tego.
— Nigdy też tego nie robiłeś. Ale...
Słowa utykają w przełyku. Wydarte z płuc i wepchnięte w ciemności gardła, kaleczą korytarz miękkich tkanek pęczniejącym uporem.
Duma nie pozwala mu wydrzeć z krtani jednej choćby prośby. Tęsknota za ciepłem ciała, talerzem zielonych tęczówek i smukłymi palcami, tak pięknie operującymi pędzlem, z nagła przechodzi w żałobną pieśń wspomnień. Okaleczony przez obłudę artysty i liczne niedopowiedzenia, upodlony własną naiwnością, nie może pozwolić na powtórzenie historii przez piękną Lotte. Strzępy uczucia, barwione nieporozumieniem, porzucone pod nogami i ściągnięte wstydem, przypominają o błędach przeszłości.
— To jakaś kpina.
Złość przedziera się przez struny głosu. Patrzy na niego, jak w zasłonie obojętności mężczyzna chłonie kolejne tony ciszy, nie obdarowując go ani krztą przydatnej informacji. Chciałby wyrwać odpowiedzi siłą, zedrzeć z twarzy skorupę milczenia.
Nigdy tego nie potrafił. Nie z nim. Zanim jednak prosta pobudka przeradza się w silnie odczuwany gniew, gasi pochodnie emocji, wypełniając powietrzem płuca. Powolne zwolnienie tlenu, lekkie rozchylenie ust. Tym razem to on karmi ich milczeniem. Chwilowym, wykalkulowanym precyzyjnie do długości pociągnięcia kilku wdechów.
— Nigdy się nie tłumaczyłeś — powtarza ciszej. Spokojniej. Pozwala, by zapłakana przeszłośc, wezbrana w chmurze niedopowiedzeń, wypuściła pierwsze łzy — Wiem tylko tyle, ile postanowisz mi powiedzieć. A nie mówisz dużo, Einar.
Lubi jego imię. Lubi je wypowiadać. Zabarwione dziwnym poczuciem nostalgii, przybiera na sile.
— To głupie, bazować w relacji na własnych interpretacjach. Byłem głupcem, że sobie na to pozwoliłem. Na niewiedzę. I na kłamstwa.
Słowa rozmowy, wiszące na cienkich niteczkach pogardy, zwiastują niechciany upadek. Mimo tego wciąż mówi. Nie ocenia. Nie jego. Bardziej siebie. Dobiera słowa ostrożnie, byle tylko nie stracić możliwości dotarcia do niego. Nie chce uderzać w punkt jego próżności, nie ma na celu rozgrzebywać ran – chce odpowiedzi. Jednego słowa potwierdzenia. Uspokojenia.
— Einar, nie karm jej podobną mrzonką. Nie zasługuje na to.
Troska, znów jaśniejąca w słowach, przecina smugą zaniepokojenia poległą w rozmowie twarz. Wie, że nie ma prawa wskazywać mu kierunku znajomości, a jednak, coś wewnątrz, coś w nim, nakazuje mu zadbać o nią. Pannę Levittoux i jej honor.
— Powiedz tylko, że jej odpuścisz.
Spowita w niedopowiedzenie, ciężka od piaskowych kłamstw i mnogości pytań, ręka ląduje z miażdżącą siłą na grzbiecie pleców, zaciska się na zmrowiałym przez napięcie karku i dobija sylwetkę do blatu. Pochylony nad nim, dociska opuszki palców do krawędzi drewna.
Nic nie powiesz, prawda?
Powinien o tym wiedzieć.
Jeszcze chwilę temu pewien dobrego początku, kruszeje pod dźwiękiem niechęci. Surowość głosek, zbitych w anomalicznie krótką wypowiedź, nastręcza wątpliwością. Tak rozwijająca się dyskusja, zasiana na jałowych ziemiach, zwiastuje posuchę. Nie mając szans na wykiełkowanie, nasionko prawdy usycha w glebie. Nie znosi tego.
— Nigdy też tego nie robiłeś. Ale...
Słowa utykają w przełyku. Wydarte z płuc i wepchnięte w ciemności gardła, kaleczą korytarz miękkich tkanek pęczniejącym uporem.
Duma nie pozwala mu wydrzeć z krtani jednej choćby prośby. Tęsknota za ciepłem ciała, talerzem zielonych tęczówek i smukłymi palcami, tak pięknie operującymi pędzlem, z nagła przechodzi w żałobną pieśń wspomnień. Okaleczony przez obłudę artysty i liczne niedopowiedzenia, upodlony własną naiwnością, nie może pozwolić na powtórzenie historii przez piękną Lotte. Strzępy uczucia, barwione nieporozumieniem, porzucone pod nogami i ściągnięte wstydem, przypominają o błędach przeszłości.
— To jakaś kpina.
Złość przedziera się przez struny głosu. Patrzy na niego, jak w zasłonie obojętności mężczyzna chłonie kolejne tony ciszy, nie obdarowując go ani krztą przydatnej informacji. Chciałby wyrwać odpowiedzi siłą, zedrzeć z twarzy skorupę milczenia.
Nigdy tego nie potrafił. Nie z nim. Zanim jednak prosta pobudka przeradza się w silnie odczuwany gniew, gasi pochodnie emocji, wypełniając powietrzem płuca. Powolne zwolnienie tlenu, lekkie rozchylenie ust. Tym razem to on karmi ich milczeniem. Chwilowym, wykalkulowanym precyzyjnie do długości pociągnięcia kilku wdechów.
— Nigdy się nie tłumaczyłeś — powtarza ciszej. Spokojniej. Pozwala, by zapłakana przeszłośc, wezbrana w chmurze niedopowiedzeń, wypuściła pierwsze łzy — Wiem tylko tyle, ile postanowisz mi powiedzieć. A nie mówisz dużo, Einar.
Lubi jego imię. Lubi je wypowiadać. Zabarwione dziwnym poczuciem nostalgii, przybiera na sile.
— To głupie, bazować w relacji na własnych interpretacjach. Byłem głupcem, że sobie na to pozwoliłem. Na niewiedzę. I na kłamstwa.
Słowa rozmowy, wiszące na cienkich niteczkach pogardy, zwiastują niechciany upadek. Mimo tego wciąż mówi. Nie ocenia. Nie jego. Bardziej siebie. Dobiera słowa ostrożnie, byle tylko nie stracić możliwości dotarcia do niego. Nie chce uderzać w punkt jego próżności, nie ma na celu rozgrzebywać ran – chce odpowiedzi. Jednego słowa potwierdzenia. Uspokojenia.
— Einar, nie karm jej podobną mrzonką. Nie zasługuje na to.
Troska, znów jaśniejąca w słowach, przecina smugą zaniepokojenia poległą w rozmowie twarz. Wie, że nie ma prawa wskazywać mu kierunku znajomości, a jednak, coś wewnątrz, coś w nim, nakazuje mu zadbać o nią. Pannę Levittoux i jej honor.
— Powiedz tylko, że jej odpuścisz.
Einar Halvorsen
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:44
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wiele mogło ich łączyć.
Wiele, w istocie, łączyło; wspólne pejzaże wspomnień i cienistości półprawd, wrażliwość i wierność sztuce. Przyjaźń, skalana brudem, dawniej dostojna, dumna, wznosząca się w kondygnacjach rozmów odmiennych od ostatecznej, dławiącej dozy napięcia i ciepła dwóch bliskich ciał. Obrazy, nad którymi przed laty sprawował sumiennie pieczę, portrety w których zawarły się skrawki duszy ich twórcy, uśmiechy, dawniej - wyłącznie szczere, oświetlone sympatią płynącą ze starć dyskusji i błyskotliwych uwag.
O wiele więcej zdołało ich jednak dzielić.
Hallström, w rzeczywistości, nie umiał pojąć chaosu i przyjąć cudzej natury - zupełnie innej, dwoistej, zmieszanej z krwią demonicznych, nieokiełznanych przodków. Nie mógł poznawać prawdy, trudów które codziennie wkładał by przetrwać w ciasnocie elit. Nie mógł nigdy zrozumieć; przynajmniej pragnął w to wierzyć, skreślając zawsze w ten sposób wszelkie możliwe trakty wiodące do jego kruchych i niewygodnych sekretów. Człowiek podobny jemu, wychowany w dostatku oraz szacunku galdrów, karmiony mrzonką dotyczącą niektórych pogardzanych genetyk nie przyjąłby rzeczywistej wartości podobnego wyznania, co więcej, mógł mu zaszkodzić wypełniając jak zawsze, pilnie, idee własnego klanu. Nie wiedział, pomimo tego, co konkretnie chciał słyszeć, nie wiedział, czego mu brakowało, co wydrążyło dół pustki - wierzył że ofiarował mu dawniej swoją uwagę, wierzył że starał się, poświęcając czas; będąc obok, nie szczędząc im wspólnych spotkań.
- Szlachetnie - przymknął przez moment oczy; wargi bezwolnie drgnęły spisując na twarzy drwiący i krótkotrwały uśmiech. Przez opiekuńczość, w jego odczuciu prześwitywała władza, troska i jednocześnie chęć uczynienia wszystkiego znanym, poddanym sędziowskiej woli; możliwym do przewidzenia.
- Jest dorosłą kobietą - zaznaczył - nikt nie powinien wpływać na jej decyzje - spokój, niezmienny spokój niezmącona, przejrzysta tafla kolejnych, wypowiadanych głosek. Spokój, pod którym skrywał swoją przewrotność, spokój którym tuszował żal i wdrażane kłamstwa. Szlachetne - zabawne - naiwne, wyliczał, wyliczał w myślach. Nie byli już narzeczeństwem, nie mógł próbować wpłynąć na niezależną, niepowiązaną osobę.
- Ty również nie powinieneś - wytknięcie poszybowało wbijając się bezlitosnym i natarczywym klinem. Znał doskonale dziesiątki takich historii, innych i jednocześnie podobnych, spisanych za pośrednictwem kalki przyzwyczajenia, przyjętych społecznych norm. Czy mogła być z nim szczęśliwa? czy była w rzeczywistości kolejną z nałożonym z rozsądku zaręczynowym pierścionkiem, politycznym manewrem któremu obcy jest jakikolwiek szaleńczy zryw namiętności? Znał wiele, zbyt wiele małżeństw rozbitych, kąsanych zdradą w której nierzadko brał udział, przy której nie czuł się winny, dostrzegając jak ludzie, pozornie bliscy, są przeraźliwie obcy.
- Jak powiedziałem, nie muszę ci się tłumaczyć - powtórzył - z tego, czy cokolwiek nas łączy i jak właściwie wygląda nasza relacja - nie musiał o wszystkim wiedzieć, nie musiał roztaczać władzy nad każdym którego spostrzegł. Czy to obsesja? przewrażliwienie? wpisana, rodzinna klątwa wtłoczona razem z zaszczytnym brzmieniem nazwiska? Poruszył się i uczynił jeden oszczędny krok. Skarcił się nagle w głowie; pozwalał się sprowokować, podsycał płomień konfliktu zamiast pozostać w błogiej obojętności. Powinien go zignorować; powinien najlepiej wyjść. Nieposłuszne tendencje wpisane w jego charakter, w zastępy cech - bądź co więcej - instynktów których nie umiał zdławić, sprawiały że dalej drążył korytarze dialogu, zawiłe ścieżki spotkania, kaprysu niesfornych Norn.
- Nie będziesz mieć zawsze kontroli - ton głosu balansujący na linii zwiewnego szeptu tworzył fałszywy azyl poufałości - Viljamie - dodał, po raz pierwszy w rozmowie sięgając po jego imię, z szyderczą, zwodniczą pasją. Nie drgnął; wyłącznie czekał.
Wiele, w istocie, łączyło; wspólne pejzaże wspomnień i cienistości półprawd, wrażliwość i wierność sztuce. Przyjaźń, skalana brudem, dawniej dostojna, dumna, wznosząca się w kondygnacjach rozmów odmiennych od ostatecznej, dławiącej dozy napięcia i ciepła dwóch bliskich ciał. Obrazy, nad którymi przed laty sprawował sumiennie pieczę, portrety w których zawarły się skrawki duszy ich twórcy, uśmiechy, dawniej - wyłącznie szczere, oświetlone sympatią płynącą ze starć dyskusji i błyskotliwych uwag.
O wiele więcej zdołało ich jednak dzielić.
Hallström, w rzeczywistości, nie umiał pojąć chaosu i przyjąć cudzej natury - zupełnie innej, dwoistej, zmieszanej z krwią demonicznych, nieokiełznanych przodków. Nie mógł poznawać prawdy, trudów które codziennie wkładał by przetrwać w ciasnocie elit. Nie mógł nigdy zrozumieć; przynajmniej pragnął w to wierzyć, skreślając zawsze w ten sposób wszelkie możliwe trakty wiodące do jego kruchych i niewygodnych sekretów. Człowiek podobny jemu, wychowany w dostatku oraz szacunku galdrów, karmiony mrzonką dotyczącą niektórych pogardzanych genetyk nie przyjąłby rzeczywistej wartości podobnego wyznania, co więcej, mógł mu zaszkodzić wypełniając jak zawsze, pilnie, idee własnego klanu. Nie wiedział, pomimo tego, co konkretnie chciał słyszeć, nie wiedział, czego mu brakowało, co wydrążyło dół pustki - wierzył że ofiarował mu dawniej swoją uwagę, wierzył że starał się, poświęcając czas; będąc obok, nie szczędząc im wspólnych spotkań.
- Szlachetnie - przymknął przez moment oczy; wargi bezwolnie drgnęły spisując na twarzy drwiący i krótkotrwały uśmiech. Przez opiekuńczość, w jego odczuciu prześwitywała władza, troska i jednocześnie chęć uczynienia wszystkiego znanym, poddanym sędziowskiej woli; możliwym do przewidzenia.
- Jest dorosłą kobietą - zaznaczył - nikt nie powinien wpływać na jej decyzje - spokój, niezmienny spokój niezmącona, przejrzysta tafla kolejnych, wypowiadanych głosek. Spokój, pod którym skrywał swoją przewrotność, spokój którym tuszował żal i wdrażane kłamstwa. Szlachetne - zabawne - naiwne, wyliczał, wyliczał w myślach. Nie byli już narzeczeństwem, nie mógł próbować wpłynąć na niezależną, niepowiązaną osobę.
- Ty również nie powinieneś - wytknięcie poszybowało wbijając się bezlitosnym i natarczywym klinem. Znał doskonale dziesiątki takich historii, innych i jednocześnie podobnych, spisanych za pośrednictwem kalki przyzwyczajenia, przyjętych społecznych norm. Czy mogła być z nim szczęśliwa? czy była w rzeczywistości kolejną z nałożonym z rozsądku zaręczynowym pierścionkiem, politycznym manewrem któremu obcy jest jakikolwiek szaleńczy zryw namiętności? Znał wiele, zbyt wiele małżeństw rozbitych, kąsanych zdradą w której nierzadko brał udział, przy której nie czuł się winny, dostrzegając jak ludzie, pozornie bliscy, są przeraźliwie obcy.
- Jak powiedziałem, nie muszę ci się tłumaczyć - powtórzył - z tego, czy cokolwiek nas łączy i jak właściwie wygląda nasza relacja - nie musiał o wszystkim wiedzieć, nie musiał roztaczać władzy nad każdym którego spostrzegł. Czy to obsesja? przewrażliwienie? wpisana, rodzinna klątwa wtłoczona razem z zaszczytnym brzmieniem nazwiska? Poruszył się i uczynił jeden oszczędny krok. Skarcił się nagle w głowie; pozwalał się sprowokować, podsycał płomień konfliktu zamiast pozostać w błogiej obojętności. Powinien go zignorować; powinien najlepiej wyjść. Nieposłuszne tendencje wpisane w jego charakter, w zastępy cech - bądź co więcej - instynktów których nie umiał zdławić, sprawiały że dalej drążył korytarze dialogu, zawiłe ścieżki spotkania, kaprysu niesfornych Norn.
- Nie będziesz mieć zawsze kontroli - ton głosu balansujący na linii zwiewnego szeptu tworzył fałszywy azyl poufałości - Viljamie - dodał, po raz pierwszy w rozmowie sięgając po jego imię, z szyderczą, zwodniczą pasją. Nie drgnął; wyłącznie czekał.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Wiele mogło ich łączyć. Wiele, w istocie, łączyło. Ale przeszłość na językach ich wzajemnej relacji smakuje inaczej. Nawet słowa, skrojone przypadkowo w głowie, rodzą szereg odmiennych sobie skojarzeń. Tkane na innych obawach i inaczej zapamiętane, kształtują się w zupełnie różnej formie.
Przyjaźń.
Wonny kielich uczucia, rozlany sokami namiętności tuż u ich stóp, z czasem jednak mdlący.
Uczucia.
Słodko-gorzkie owoce grzechu, ukryte pod płaszczem spokoju, pachnące fascynacją i niewystarczalnością.
Wspomnienia.
Ciernista ściana róż, miękka na płatkach kwiatów (doznań), tnąca u podstaw (kłamstw).
Echo ich wzajemnej, pełnej emocji historii, wygłuszone przez urazę sędziego, przynosi ambiwalentne uczucia.
Usta – miękkie i pełne – przynoszą na myśl wieczorne pocałunki. Przypominają o rozkoszy idącej ze wspólnych spotkań i satysfakcji płynącej z żywych dyskusji. Łaskoczą przyjemnie synapsy wspomnień, nadając im wyraźny obraz szczęśliwości.
Jednocześnie, z równą precyzją, te same wargi mocnym pchnięciem rozczarowania pozostawiają w sercu głęboką ranę.
Pamięta je - pięknie mówiące.
Jak zostawiając ślad po licznych kłamstwach i małych oszustwach, układały się w uśmiechu wyrafinowania. Dziś, wygięte w drwinie, okaleczone pobłażaniem i nierównością, są tego dowodem. Epatują wyższością i rodzą poczucie niesprawiedliwości, gdy w kontakcie z nim, atakowany przez szyderczy gest, czuje szarpiącą nim złość.
Palce, ściśnięte na drewnie, siłą emocji drżą lekko, gdy na cienkiej linii spokoju chowa je do kieszeni marynarki, nie dając mu satysfakcji.
— Szlachetnie — powtarza neutralnie w opozycji do jego drwiny.
Głos pozostaje niezachwiany, oderwany jednak od rozmócy, gdy z podbródkiem obróconym ku zapleczu apteki, mówi w pustą przestrzeń. Potrzebuje chwili bez magnetyzmu towarzysza. Bez pięknej twarzy i pięknych kłamstw, jakie rysują się pod cienką powłoką skóry.
Dopiero z kolejnym oddechem, wypełniającym płuca zimnym, studzącym powietrzem, powraca do niego wzrokiem.
— Dlatego rozmawiam o tym z Tobą, a nie z nią. Właśnie o to Cię proszę… — Jeszcze nie wie, co mówi i nie wie, że żałuje. Na kanwie troski słowa wypuszcza niemal instynktownie — ...nie wpływaj na jej decyzje. Oboje wiemy, że w manipulacji jesteś doskonały.
Cholera.
Słowa prośby, jak gwóźdż do trumny wstydu, wbite w szyld rozmowy poza jego planem. Wiszą nad nim, jak widmo. Przez chwilę, czując cień przegranej rzucony na dyskusję, pragnie się wycofać. Chce zdjąć z siebie kajdany opiekuńczości, jakie jeszcze trzymają go w tym miejscu i dać dumie odejść. Powinien wyjść – tak byłoby lepiej. Lepiej jednak dla niego, nie dla Lotte.
Einar wciąż z nim rozmawia, wciąż jest. Powinien to wykorzystać.
Może nie zauważy? Może nie czepi się słowa słabości?
Może to w ogóle nie ma znaczenia.
(Szept imienia przecina ciszę miękkością głosek). Wiedzione iluzją szczerości, serce wybija silniejszy ton. W eterycznej powłoce wspomnień, jak spod ciepłej pierzyny, wychyla się poufałość, rodząca ekscytację. Szept wybudza bijący organ do życia w zasadzie bezwarunkowo. Wbrew temu, jak sam chciałby na to zareagować.
To jednak tylko ciało. Umysł nakazuje spokój. Wyciszenie.
Milczenie zawiesza się w niedowierzeniu. Spogląda na malarza z dozą sentymentu, choć wiedziony ostrzeżeniem, nie mówi nic. Karmi go jedynie ciepłem spojrzenia.
To, co kiedyś stanowiło prawdę niepowtarzalną – jawa, przyjemnie tchnąca rozkoszą – dziś stanowi odległy sen. Zbyt piękny, by kiedykolwiek mógł być tylko dla niego. Rozumie to teraz.
Pozwala ciszy wybrzmieć, póki usta nie narzucają innego toku.
— Nikt tak naprawdę nie ma jej cały czas, prawda?
Pyta spokojnie, niemal melancholijnie, rzucając na twarz mgławicę uśmiechu. Chyba pierwszy raz od odległych lat tuż przy nim z podobną łagodnością.
Nawet Ty, Einar.
Ta smutna prawda boli ich obu i choć inaczej widziana, waży na ich wspólnej historii. Gdyby nie wpływy Einara i poczucie całkowitej utraty kontroli, Viljam dalej tkwiłby w objęciu uczuć żywionych do malarza. Pośpieszona przez instynkt droga destrukcji, jaką prowadził go artysta, musiała zakończyć się fiaskiem.
— Dlatego odszedłem... — dodaje ciszej. W szczerości.
Odwraca się w jego kierunku, dając złapać się w siatkę prowokacji, pozornie tylko bez wiedzy o tym. Tak naprawdę, niesiony dawną potrzebą wyjawienia tego, czuje dziś ulgę. Wykrada z przestrzeni głęboki oddech, przymykając na moment oczy. Spragnione spokoju, ciało wycisza się, i gdy na powrót patrzy na niego zza pojedynczych pasm przydługich włosów, które opadają mu na oczy, mówi coś, czego nigdy wcześniej po sobie by się nie spodziewał:
— Jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie, żałuję, że tak to się skończyło.
Przyjaźń.
Wonny kielich uczucia, rozlany sokami namiętności tuż u ich stóp, z czasem jednak mdlący.
Uczucia.
Słodko-gorzkie owoce grzechu, ukryte pod płaszczem spokoju, pachnące fascynacją i niewystarczalnością.
Wspomnienia.
Ciernista ściana róż, miękka na płatkach kwiatów (doznań), tnąca u podstaw (kłamstw).
Echo ich wzajemnej, pełnej emocji historii, wygłuszone przez urazę sędziego, przynosi ambiwalentne uczucia.
Usta – miękkie i pełne – przynoszą na myśl wieczorne pocałunki. Przypominają o rozkoszy idącej ze wspólnych spotkań i satysfakcji płynącej z żywych dyskusji. Łaskoczą przyjemnie synapsy wspomnień, nadając im wyraźny obraz szczęśliwości.
Jednocześnie, z równą precyzją, te same wargi mocnym pchnięciem rozczarowania pozostawiają w sercu głęboką ranę.
Pamięta je - pięknie mówiące.
Jak zostawiając ślad po licznych kłamstwach i małych oszustwach, układały się w uśmiechu wyrafinowania. Dziś, wygięte w drwinie, okaleczone pobłażaniem i nierównością, są tego dowodem. Epatują wyższością i rodzą poczucie niesprawiedliwości, gdy w kontakcie z nim, atakowany przez szyderczy gest, czuje szarpiącą nim złość.
Palce, ściśnięte na drewnie, siłą emocji drżą lekko, gdy na cienkiej linii spokoju chowa je do kieszeni marynarki, nie dając mu satysfakcji.
— Szlachetnie — powtarza neutralnie w opozycji do jego drwiny.
Głos pozostaje niezachwiany, oderwany jednak od rozmócy, gdy z podbródkiem obróconym ku zapleczu apteki, mówi w pustą przestrzeń. Potrzebuje chwili bez magnetyzmu towarzysza. Bez pięknej twarzy i pięknych kłamstw, jakie rysują się pod cienką powłoką skóry.
Dopiero z kolejnym oddechem, wypełniającym płuca zimnym, studzącym powietrzem, powraca do niego wzrokiem.
— Dlatego rozmawiam o tym z Tobą, a nie z nią. Właśnie o to Cię proszę… — Jeszcze nie wie, co mówi i nie wie, że żałuje. Na kanwie troski słowa wypuszcza niemal instynktownie — ...nie wpływaj na jej decyzje. Oboje wiemy, że w manipulacji jesteś doskonały.
Cholera.
Słowa prośby, jak gwóźdż do trumny wstydu, wbite w szyld rozmowy poza jego planem. Wiszą nad nim, jak widmo. Przez chwilę, czując cień przegranej rzucony na dyskusję, pragnie się wycofać. Chce zdjąć z siebie kajdany opiekuńczości, jakie jeszcze trzymają go w tym miejscu i dać dumie odejść. Powinien wyjść – tak byłoby lepiej. Lepiej jednak dla niego, nie dla Lotte.
Einar wciąż z nim rozmawia, wciąż jest. Powinien to wykorzystać.
Może nie zauważy? Może nie czepi się słowa słabości?
Może to w ogóle nie ma znaczenia.
(Szept imienia przecina ciszę miękkością głosek). Wiedzione iluzją szczerości, serce wybija silniejszy ton. W eterycznej powłoce wspomnień, jak spod ciepłej pierzyny, wychyla się poufałość, rodząca ekscytację. Szept wybudza bijący organ do życia w zasadzie bezwarunkowo. Wbrew temu, jak sam chciałby na to zareagować.
To jednak tylko ciało. Umysł nakazuje spokój. Wyciszenie.
Milczenie zawiesza się w niedowierzeniu. Spogląda na malarza z dozą sentymentu, choć wiedziony ostrzeżeniem, nie mówi nic. Karmi go jedynie ciepłem spojrzenia.
To, co kiedyś stanowiło prawdę niepowtarzalną – jawa, przyjemnie tchnąca rozkoszą – dziś stanowi odległy sen. Zbyt piękny, by kiedykolwiek mógł być tylko dla niego. Rozumie to teraz.
Pozwala ciszy wybrzmieć, póki usta nie narzucają innego toku.
— Nikt tak naprawdę nie ma jej cały czas, prawda?
Pyta spokojnie, niemal melancholijnie, rzucając na twarz mgławicę uśmiechu. Chyba pierwszy raz od odległych lat tuż przy nim z podobną łagodnością.
Nawet Ty, Einar.
Ta smutna prawda boli ich obu i choć inaczej widziana, waży na ich wspólnej historii. Gdyby nie wpływy Einara i poczucie całkowitej utraty kontroli, Viljam dalej tkwiłby w objęciu uczuć żywionych do malarza. Pośpieszona przez instynkt droga destrukcji, jaką prowadził go artysta, musiała zakończyć się fiaskiem.
— Dlatego odszedłem... — dodaje ciszej. W szczerości.
Odwraca się w jego kierunku, dając złapać się w siatkę prowokacji, pozornie tylko bez wiedzy o tym. Tak naprawdę, niesiony dawną potrzebą wyjawienia tego, czuje dziś ulgę. Wykrada z przestrzeni głęboki oddech, przymykając na moment oczy. Spragnione spokoju, ciało wycisza się, i gdy na powrót patrzy na niego zza pojedynczych pasm przydługich włosów, które opadają mu na oczy, mówi coś, czego nigdy wcześniej po sobie by się nie spodziewał:
— Jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie, żałuję, że tak to się skończyło.
Einar Halvorsen
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Zamknięty w ciasnym gorsecie kilku impulsów zdarzeń, obszytych grubą, dosadną nicią rechotów władczego losu, miażdżony w kleszczach pułapki, szarpał się jak schwytane, tętniące rozpaczą zwierzę; ćma, trzepocząca płachtami cienkiej membrany skrzydeł, spętana pajęczą siecią wieńczącą epilog kruchej, resztkowej esencji życia. Niepewność, rosnąca w gardle, ściskając korytarz tkanek, szerząca się jak morowy, skażony powiew powietrza, ugrzęzła w kopule płuc, wnikała, jak żrąca trutka przez cały płaszcz świadomości, niepewność, utkwiona w gęstych, splątanych szeregach myśli, okrzepła w każdej komórce, niepewność, niepewność, niepewność. Nie znał odcieni uczuć, pigmentów tworzących układ wiążącej go sytuacji, barw odciśniętych przez własne, ciężkie stemple rozważań, nie znał, otępiony i ślepy, z językiem zawiązanym jak sztywny i drętwiejący supeł, niezdolnym nadawać nazwy rozsianym wewnątrz emocjom. Odejść - czy wręcz przeciwnie pozostać? Zniszczyć, czy może dążyć do zasklepienia konfliktu, zamarłego jak szpetny, niezagojony krater zropiałej, przewlekłej rany? Milczeć czy sączyć krople oszczędnych i cierpkich słów? Nie umiał, wbrew wytoczonym staraniom, określić własnych, żywionych obecnie wrażeń, nostalgii i sentymentu lub gładkiej i beznamiętnej tafli wstęgi emocji, spłyconej w czarze umysłu. Nie wiedział, ile w rzeczywistości pozostało w nim żalu; jak wiele porcji sympatii przetrwało próbę erozji bezlitosnego czasu; nie wiedział, w jaki sposób powinien był się zachować, postąpić, rozdarty między niechęcią a dalszym głodem kontaktu.
Ludzie, odkąd sięgał zachłanną dłonią pamięci, przychodzili i równocześnie, najczęściej prędko niknęli, zatarci w brudnej korozji prowadzonego życia. Ludzie, porażeni sympatią, obrazem zniekształconym w pozorach znacznej charyzmy, aury, urzekającej swoją niezmierną siłą; ludzie, odwracający wzrok, źrenice drążone żalem na szklistych powierzchniach oczu, gdy czar rozprysnął się, opadł, ukazując egoizm, perfidny brak przywiązania i bezustanną, niefrasobliwą grę prowadzoną w rozlicznych, nawiązanych relacjach.
Cienka, wyblakła linia pomiędzy zauroczeniem a grozą rozczarowania.
Przywyknął do poszczególnych, nieuchronnych etapów, do nowych, burzliwych więzi, do pożegnania, ucieczki, popiołów dawnych kontaktów, do ust, rozedrganych uprzednio silnym, namiętnym ciepłem, obecnie skrzywionych w grymasie licznych wyrzutów, do ciał, lgnących dawniej w jaskrawym tańcu wdrażanych, wewnętrznych pragnień, odsuniętych przez dystans, chłodnych i majaczących. Przywyknął, choć równocześnie nie umiał patrzeć w ten sposób, przytwierdzić własne spojrzenie do postaci mężczyzny jak do rozdziału, który już się zakończył, który, z upływem lat osiadł na marginesie statycznych i dokonanych zdarzeń. Dostrzegał bramę, cienką i niepozorną, przez którą mógł właśnie przemknąć, ścieżkę, którą był w stanie poznać, krętą i ryzykowną, próbę, której wyzwaniu mógł poddać teraz Hallströma. Czy mogli dążyć do zgody? do pojednania? do wykazania starań?
- Nie - gorycz szorstkiego słowa wdrażała się przenikliwym i bezlitosnym sztychem. - To już nie ma znaczenia - ton, przytłumiony, subtelny, przenosił prawdę w półszepcie. Nie chciał, mimo wszystko, roztrząsać minionych chwil, ostatniego, felernego spotkania, rwać powstające, wiotkie powierzchnie blizn. Słowa, unoszące się z ust Viljama, zaskakująco szczere, niespodziewane, wyjęte z samego wnętrza, które zazwyczaj skrywał przed spojrzeniami innych, których zazwyczaj nie chciał, aby ktokolwiek dotknął, musnął porozumieniem i współdzieleniem sekretu, wprawiały go w zaskoczenie, zwiększały dalsze, zwaśnione sprzeczności uczuć. Odsunął się, spoglądając w odruchu na drzwi wiodące w stronę zaplecza, w oczekiwaniu, związanym z przygotowaniem właściwej porcji remediów. Dystans, nieuchronnie włączony w łączącą ich dawniej przyjaźń, w pożądanie, prześwitujące coraz odważniej z biegiem kolejnych spotkań i prowadzonych rozmów, ponownie roztaczał władzę, narastał jak ostre szczęki rozwartej pomiędzy nimi, emocjonalnej wyrwy. Oceniał wszystko okrutnie; nie sądził, że potrzebował podobnych, głoszonych słów, nie sądził, aby miał obowiązek podobnie jak on przeprosić za jarzmo własnej, wniesionej bezsprzecznie winy. Zaprzeczał w tym momencie sam sobie, czując że potrzebował, potrzebowali szczerości, tworzącej chrzest oczyszczenia, przekazu, który mógł wszystko zmienić, przynosić tlącą się, niewyraźną nadzieję na nadchodzące tygodnie.
- Przeszłość - oznajmił, kosztując słodko-gorzkiej pigułki przytoczonego słowa - pozostanie przeszłością - nie wbijał już dłużej wzroku w zamarłą postać mężczyzny, wpatrując się w niewyraźny, nieprecyzyjny punkt w okolicznej, rozpiętej przed nim przestrzeni. Nie mogli zmienić wydarzeń, które zdołały zapaść, nie mieli też sposobności do sprostowania błędów. Jak wiele mogło się ostać w ruinach dawnej relacji? Jak wiele im pozostało? (Nie wiedział).
Ludzie, odkąd sięgał zachłanną dłonią pamięci, przychodzili i równocześnie, najczęściej prędko niknęli, zatarci w brudnej korozji prowadzonego życia. Ludzie, porażeni sympatią, obrazem zniekształconym w pozorach znacznej charyzmy, aury, urzekającej swoją niezmierną siłą; ludzie, odwracający wzrok, źrenice drążone żalem na szklistych powierzchniach oczu, gdy czar rozprysnął się, opadł, ukazując egoizm, perfidny brak przywiązania i bezustanną, niefrasobliwą grę prowadzoną w rozlicznych, nawiązanych relacjach.
Cienka, wyblakła linia pomiędzy zauroczeniem a grozą rozczarowania.
Przywyknął do poszczególnych, nieuchronnych etapów, do nowych, burzliwych więzi, do pożegnania, ucieczki, popiołów dawnych kontaktów, do ust, rozedrganych uprzednio silnym, namiętnym ciepłem, obecnie skrzywionych w grymasie licznych wyrzutów, do ciał, lgnących dawniej w jaskrawym tańcu wdrażanych, wewnętrznych pragnień, odsuniętych przez dystans, chłodnych i majaczących. Przywyknął, choć równocześnie nie umiał patrzeć w ten sposób, przytwierdzić własne spojrzenie do postaci mężczyzny jak do rozdziału, który już się zakończył, który, z upływem lat osiadł na marginesie statycznych i dokonanych zdarzeń. Dostrzegał bramę, cienką i niepozorną, przez którą mógł właśnie przemknąć, ścieżkę, którą był w stanie poznać, krętą i ryzykowną, próbę, której wyzwaniu mógł poddać teraz Hallströma. Czy mogli dążyć do zgody? do pojednania? do wykazania starań?
- Nie - gorycz szorstkiego słowa wdrażała się przenikliwym i bezlitosnym sztychem. - To już nie ma znaczenia - ton, przytłumiony, subtelny, przenosił prawdę w półszepcie. Nie chciał, mimo wszystko, roztrząsać minionych chwil, ostatniego, felernego spotkania, rwać powstające, wiotkie powierzchnie blizn. Słowa, unoszące się z ust Viljama, zaskakująco szczere, niespodziewane, wyjęte z samego wnętrza, które zazwyczaj skrywał przed spojrzeniami innych, których zazwyczaj nie chciał, aby ktokolwiek dotknął, musnął porozumieniem i współdzieleniem sekretu, wprawiały go w zaskoczenie, zwiększały dalsze, zwaśnione sprzeczności uczuć. Odsunął się, spoglądając w odruchu na drzwi wiodące w stronę zaplecza, w oczekiwaniu, związanym z przygotowaniem właściwej porcji remediów. Dystans, nieuchronnie włączony w łączącą ich dawniej przyjaźń, w pożądanie, prześwitujące coraz odważniej z biegiem kolejnych spotkań i prowadzonych rozmów, ponownie roztaczał władzę, narastał jak ostre szczęki rozwartej pomiędzy nimi, emocjonalnej wyrwy. Oceniał wszystko okrutnie; nie sądził, że potrzebował podobnych, głoszonych słów, nie sądził, aby miał obowiązek podobnie jak on przeprosić za jarzmo własnej, wniesionej bezsprzecznie winy. Zaprzeczał w tym momencie sam sobie, czując że potrzebował, potrzebowali szczerości, tworzącej chrzest oczyszczenia, przekazu, który mógł wszystko zmienić, przynosić tlącą się, niewyraźną nadzieję na nadchodzące tygodnie.
- Przeszłość - oznajmił, kosztując słodko-gorzkiej pigułki przytoczonego słowa - pozostanie przeszłością - nie wbijał już dłużej wzroku w zamarłą postać mężczyzny, wpatrując się w niewyraźny, nieprecyzyjny punkt w okolicznej, rozpiętej przed nim przestrzeni. Nie mogli zmienić wydarzeń, które zdołały zapaść, nie mieli też sposobności do sprostowania błędów. Jak wiele mogło się ostać w ruinach dawnej relacji? Jak wiele im pozostało? (Nie wiedział).
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Plamiony zielenią obrys źrenicy, jak górski wypływ roślinnej szaty – w kolorach niejednoznaczności zamyka tarczę spojrzenia niedopowiedzeniem. Oczy artysty, choć dobrze mu znane, poddane kaprysom nieznanych myśli, kruszeją w tonie tajemnicy.
Nawet jeśli szkliste pół-odbicie emocji wyodrębnia się w talerzach Jego tęczówek, Viljam nie jest w stanie dociec ich źródła. Kolory wyjaskrawionych w nich emocji pozostają niepokojąco zmienne, niedookreślone.
Gdzieniegdzie jaśniejące za sprawą łagodnej zieleni i czającej się w nich nadziei, gdzieniegdzie ciemne i niepokojące, łamane przez barwy obojętności.
Jak pod ramionami strzelistego iglaka, również pod rzęsami artysty – gęstych jak gałęzie świątecznego drzewka – opadają kłęby szarości. Chłodne wiązki błękitu.
Odblask niechęci wyrzyna sobie drogę do rozmowy i sztyletem słów (zatrutym goryczą) uderza w samo centrum bijącego organu.
Wzięty z zaskoczenia, przez chwilę traci głos.
Milczenie, długie jak meandry ich historii, zapada między nimi. Wbrew rozsądkowi, a może właśnie przez wzgląd na rozsądek, pozwala płucom wypełnić się jadowitym naparem odrzucenia.
Chłonie i zapamiętuje, dlaczego nie powinien nastręczać myśli jego osobą.
To już nie ma znaczenia.
Einar wie, co mówi (chyba... może... może nie?).
Słowa, jak trucizna, wżynają się pod wrażliwość skóry i mocnym uderzeniem adrenaliny docierają do krwiobiegu. W sieci naczyń – gorących jak ich niegdysiejsze noce – mkną szaleńczym pędem do rozumu dwie sprzeczne emocje: smutek i złość. Naraz czuje też niechęć i tęsknotę.
Smutek na myśl o tym, że przeszłość już nie wróci.
Złość za to, że w tym właśnie, newralgicznym punkcie ich rozmowy, gdy odsłania siebie, Einar gardzi tym. Pluje na jego uczucia, być może nawet z ochotą. Spodziewa się tego, ale wiedza o obojętności Einara wcale nie pomaga przyjąć ciosu z godnością.
Niechęć do człowieka, który echo jego własnych słabości słyszy i wykorzystuje.
Tęsknotę za przyjaźnią, której nigdy nie powtórzy w tak głębokiej odsłonie.
Nienawidzi tego, że wie, co traci. Nienawidzi Jego, gdy spod znajomej maski wyrafinowania, wycieka brutalność i nieczułość wobec cudzych emocji.
— Świetnie. Wobec tego nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli przyjdę do Ciebie po portret. „Przeszłość pozostanie przeszłością”, to chyba w końcu możemy ubić jakiś interes.
Serce wyrywa z siebie kilka przyspieszonych dudnięć, a echo oddechu, spłycone pod naciskiem zwężonej gniewem krtani, sprawia, że głos brzmi gardłowo i ciężko. Ciemnieje w odbiorze. Jednocześnie, zagłuszony przez szum w uszach i desperacki krzyk własnej, nadszarpniętej dumy, stoi wyprostowany.
W przeciwieństwie do Einara, palącym spojrzeniem obejmuje sylwetkę artysty.
W sidła zastawione na malarza wpadają oboje. Jest ostatnią osobą, która chce go widzieć sam na sam u niego w domu. Ale pierwszą, która zrobi wszystko, by uprzykrzyć mu choćby jeden, pierdolony dzień.
(Pieprz się, Einar).
Nawet jeśli szkliste pół-odbicie emocji wyodrębnia się w talerzach Jego tęczówek, Viljam nie jest w stanie dociec ich źródła. Kolory wyjaskrawionych w nich emocji pozostają niepokojąco zmienne, niedookreślone.
Gdzieniegdzie jaśniejące za sprawą łagodnej zieleni i czającej się w nich nadziei, gdzieniegdzie ciemne i niepokojące, łamane przez barwy obojętności.
Jak pod ramionami strzelistego iglaka, również pod rzęsami artysty – gęstych jak gałęzie świątecznego drzewka – opadają kłęby szarości. Chłodne wiązki błękitu.
Odblask niechęci wyrzyna sobie drogę do rozmowy i sztyletem słów (zatrutym goryczą) uderza w samo centrum bijącego organu.
Wzięty z zaskoczenia, przez chwilę traci głos.
Milczenie, długie jak meandry ich historii, zapada między nimi. Wbrew rozsądkowi, a może właśnie przez wzgląd na rozsądek, pozwala płucom wypełnić się jadowitym naparem odrzucenia.
Chłonie i zapamiętuje, dlaczego nie powinien nastręczać myśli jego osobą.
To już nie ma znaczenia.
Einar wie, co mówi (chyba... może... może nie?).
Słowa, jak trucizna, wżynają się pod wrażliwość skóry i mocnym uderzeniem adrenaliny docierają do krwiobiegu. W sieci naczyń – gorących jak ich niegdysiejsze noce – mkną szaleńczym pędem do rozumu dwie sprzeczne emocje: smutek i złość. Naraz czuje też niechęć i tęsknotę.
Smutek na myśl o tym, że przeszłość już nie wróci.
Złość za to, że w tym właśnie, newralgicznym punkcie ich rozmowy, gdy odsłania siebie, Einar gardzi tym. Pluje na jego uczucia, być może nawet z ochotą. Spodziewa się tego, ale wiedza o obojętności Einara wcale nie pomaga przyjąć ciosu z godnością.
Niechęć do człowieka, który echo jego własnych słabości słyszy i wykorzystuje.
Tęsknotę za przyjaźnią, której nigdy nie powtórzy w tak głębokiej odsłonie.
Nienawidzi tego, że wie, co traci. Nienawidzi Jego, gdy spod znajomej maski wyrafinowania, wycieka brutalność i nieczułość wobec cudzych emocji.
— Świetnie. Wobec tego nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli przyjdę do Ciebie po portret. „Przeszłość pozostanie przeszłością”, to chyba w końcu możemy ubić jakiś interes.
Serce wyrywa z siebie kilka przyspieszonych dudnięć, a echo oddechu, spłycone pod naciskiem zwężonej gniewem krtani, sprawia, że głos brzmi gardłowo i ciężko. Ciemnieje w odbiorze. Jednocześnie, zagłuszony przez szum w uszach i desperacki krzyk własnej, nadszarpniętej dumy, stoi wyprostowany.
W przeciwieństwie do Einara, palącym spojrzeniem obejmuje sylwetkę artysty.
W sidła zastawione na malarza wpadają oboje. Jest ostatnią osobą, która chce go widzieć sam na sam u niego w domu. Ale pierwszą, która zrobi wszystko, by uprzykrzyć mu choćby jeden, pierdolony dzień.
(Pieprz się, Einar).
Einar Halvorsen
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Przypływy gniewu pod brzegiem napiętej skóry, huk i trzeszcząca złość podnosząca cios krzyku, szum nierozsądku i miazga chaosu w głowie. Kilka refleksów wije się na wilgotnym, nieoczywistym błękicie rąbków tęczówek, oczy lśnią niczym ślepia, zaledwie częściowo ludzkie, częściowo trzeźwe, częściowo schwytane w transie, w litanii, w pieśni zniszczenia. Tym rzeczywiście jest, nieporządkiem i drzazgą wtopioną jak kieł zwierzęcia, toksyną zamkniętą w pięknym naczyniu ciała, szpetną, obłudną duszą niosącą przesłanie zguby. Odwraca się, poruszony, chwycony przez defiladę najbliższych, zapadłych słów, przez uchodzącą odpowiedź przekraczającą barierę wzniesienia warg. Szmer dryfujących zdań wgniata się w fałdy myśli, przenika czujną świadomość, dotkliwy i niemożliwy do odrzucenia na dalsze majaki planów. Chce znów się spotkać i nie chce go więcej widzieć, chce uzależnić i pragnie teraz odrzucić, chce poznać przyszłość, chce skończyć, uśmiercić wątły, słabnący promień nadziei.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zrywa się, ostatecznie nie bawiąc się w obojętność, ujawnia własną przewrotność spisaną w krwi swoich przodków; pytanie godzi w rozmówcę jak naostrzony sztylet, wnikając w kłęby eteru. Zgiełk irytacji przenika przez wszystkie głoski i staje się namacalny, obecny jak wściekły kundel. Zamierza wszystko powiedzieć; zamierza mu wszystko wytknąć; zamierza znów nie przestawać. - Sądzisz, że tak po prostu zapomnę, bo ciśniesz we mnie ochłapem jakiegoś zdania? - odparł z oburzeniem i drwiną, przybierał formę ofiary o pokrzywdzonym i połamanym sercu opadłym na szorstki bruk. Karmił się wspomnieniami, ich jadem, twierdząc że cząstka winy nie spoczywała przenigdy po jego stronie; Viljam sam go odrzucił, odszedł kilka lat wcześniej i uciekł, kostniejący w milczeniu, głuchy na jego słowa, na wyrażoną prośbę, aby mógł przy nim zostać. Czerpał niemałą radość z każdego zauroczenia, każdej, płonącej pasji; dysonans jego odmowy stał się dotkliwym, podłym, wymierzonym policzkiem, czymś, czego niemal nie znał, co nagle wprawiało w szał.
Ponownie umniejsza szczęki dzielącej ich odległości, kilka niewielkich kroków zacieśnia i tłamsi dystans; wie, że niewiele brakuje do naruszenia zasady wiążących ich obyczajów. Spojrzenie z nagłą odwagą osiada na fizjonomii, zagnieżdża się, w pełni butnie i nie odchodzi w przestrzeń.
- Doskonale - szept niczym gibki, przebiegły gad pełznie w jego kierunku bez najmniejszego pośpiechu. - Przyjdź do mnie - dodaje, po raz pierwszy w spotkaniu pozwala wypłynąć aurze, nienatarczywej, bezsprzecznie jednak kuszącej. Przyjdź, a popełnisz błąd; kolejny z orszaku błędów kroczących haniebnym trenem po wstędze twojego życia. Przyjdź, a znów będziesz żałować; czyżby? Przeszłość była przeszłością, niezdolną do wprowadzenia zmian; emocje, nieokrzesane, przetrwały wyzwania czasu.
- Dobrze wiem, o czym myślisz - rzuca tylko wytknięcie, lekkie i równocześnie bolesne niczym wsuwana szpilka. Jest znów spokojny, a uśmiech, błogi, złowieszczy, rozkwita na płatkach warg.
Ich kontakt z założenia był trudny; trudny i niewłaściwy.
- Czego ode mnie oczekujesz? - zrywa się, ostatecznie nie bawiąc się w obojętność, ujawnia własną przewrotność spisaną w krwi swoich przodków; pytanie godzi w rozmówcę jak naostrzony sztylet, wnikając w kłęby eteru. Zgiełk irytacji przenika przez wszystkie głoski i staje się namacalny, obecny jak wściekły kundel. Zamierza wszystko powiedzieć; zamierza mu wszystko wytknąć; zamierza znów nie przestawać. - Sądzisz, że tak po prostu zapomnę, bo ciśniesz we mnie ochłapem jakiegoś zdania? - odparł z oburzeniem i drwiną, przybierał formę ofiary o pokrzywdzonym i połamanym sercu opadłym na szorstki bruk. Karmił się wspomnieniami, ich jadem, twierdząc że cząstka winy nie spoczywała przenigdy po jego stronie; Viljam sam go odrzucił, odszedł kilka lat wcześniej i uciekł, kostniejący w milczeniu, głuchy na jego słowa, na wyrażoną prośbę, aby mógł przy nim zostać. Czerpał niemałą radość z każdego zauroczenia, każdej, płonącej pasji; dysonans jego odmowy stał się dotkliwym, podłym, wymierzonym policzkiem, czymś, czego niemal nie znał, co nagle wprawiało w szał.
Ponownie umniejsza szczęki dzielącej ich odległości, kilka niewielkich kroków zacieśnia i tłamsi dystans; wie, że niewiele brakuje do naruszenia zasady wiążących ich obyczajów. Spojrzenie z nagłą odwagą osiada na fizjonomii, zagnieżdża się, w pełni butnie i nie odchodzi w przestrzeń.
- Doskonale - szept niczym gibki, przebiegły gad pełznie w jego kierunku bez najmniejszego pośpiechu. - Przyjdź do mnie - dodaje, po raz pierwszy w spotkaniu pozwala wypłynąć aurze, nienatarczywej, bezsprzecznie jednak kuszącej. Przyjdź, a popełnisz błąd; kolejny z orszaku błędów kroczących haniebnym trenem po wstędze twojego życia. Przyjdź, a znów będziesz żałować; czyżby? Przeszłość była przeszłością, niezdolną do wprowadzenia zmian; emocje, nieokrzesane, przetrwały wyzwania czasu.
- Dobrze wiem, o czym myślisz - rzuca tylko wytknięcie, lekkie i równocześnie bolesne niczym wsuwana szpilka. Jest znów spokojny, a uśmiech, błogi, złowieszczy, rozkwita na płatkach warg.
Ich kontakt z założenia był trudny; trudny i niewłaściwy.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Demoniczny duch zaciąga przestrzeń płaszczem pogardy i srogiego przemówienia. Choć mówi, słowa te nie dają wielkiej wartości. Wypowiadane i zaciągnięte wraz z oddechem z przestrzeni, jak gęsty, duszący dym osiadają na ściankach płuc. Pozostawiają z ciężarem zbyt wielu tajemnic. Z rozdarciem w sercu, gdy grubo rąbane słowa, choć mają być drzazgą, przypominają raczej sadystycznie wbity w tkanki organu kołek.
Niegdyś przyjacielski, dziś palik ich znajomości oszczerbiony i ostry, jątrzy świeże rany. Pogarda. Atak. Wzgardzane uczucia. Nie chce i nie może ich do siebie więcej przyjąć. Miażdżony histerycznym zrywem einarowskich emocji, przyduszany przez ciągłą potrzebę udowadniania, który z nich zawinił bardziej, którego skrzywiło mocniej w ich wspólnej historii, zaczyna dla równowagi tłumić emocje. Przygnieciony przez ciężar zasłyszanych słów w jednym świście oddechu wypluwa z siebie resztki sympatii, resztki żalu, resztki wspomnień. Dąży do pustki. Chce zobojętnieć na uczucia.
(Próbuje)
— Prawdy. I odrobiny więcej niż przemilczenia.
Sili się na spokój. Przez chwilę się udaje... głos nawet nie drży. Kosztuje go to solidną dawkę silnej woli, której pokłady przecież kiedyś się skończą.
W zagryzieniu wargi czeka aż za zębem niecierpliwości ścieknie pierwsza fala wzburzenia. To niełatwe. Łamiąca złość, wtłoczona w siatkę naczyń, właśnie teraz pruje niedościgniona przez linie żył, drży w napięciu pod cienką osłoną skóry – na karku, na rękach, przy szyi, gdzie najsilniej pulsuje aorta. Gniew wylewa się rumieńcem czerwieni na pokryte zarostem policzki. Sprawia, że wrze w nim absolutnie wszystko.
Irytacja wyściela drogę między nimi.
Doprowadza do tego, że samo tylko patrzenie na zieleń tęczówek przyprawia o egzystencjalny ból. Z nagła zalewa go, bliżej nieokreślone przez niego to. Demoniczna obecność, nadmiar bestialsko wystosowanej przeciw niemu aury, o której nie ma pojęcia (Jeszcze?).
Poczucie uzależnienia od uroków ciała malarza wzmaga gniew.
— Ochłapem szczerości, jeśli już. Coś, czego nigdy nie będziesz w stanie mi dać. Nieważne, jak pięknie... koniec końców potrafisz tylko kłamać
Ścieżka słów, na wyboju zbyt silnych emocji, ukierunkowana w furię. Ignoruje.
Piękno ust, ściągniętych w błogim uśmiechu, nieprzyzwoicie kuszącym. Ignoruje.
Bliskość ciała, łapiąca w ramiona pułapki, przyciągająca jak magnes. Ignoruje.
— O Tobie — rzuca niemal natychmiast po jego słowach, bez jakiejkolwiek próby ukrycia ów faktu — To nazbyt oczywiste, gdy stoisz mi na drodze i ością w gardle w rozmowie.
Kolejne wytknięcie, tym razem z jego strony. Wypowiadanie oczywistości... oboje są na to zbyt inteligentni. (Miękkość i ciepło warg, doskonale przez niego zapamiętanych. Ignoruje.)
— Gdybyś naprawdę miał pojęcie co myślę, poza oczywistym, może nadal miałbyś kontrolę — zasiewa ziarno niepewności w nim, chwilę przed własnym upadkiem woli i pewności.
Zieleń tęczówek, wpuszczonych w odbicie jego własnych oczu...
Tego zignorować nie potrafi.
Na raz czuje rosnącą tęsknotę. W fizjonomii zagnieżdża się, brutalnie i prawdziwie, potrzeba posmakowania go. Przypomnienia sobie choćby przez chwilę. Ciało wychyla się podświadomie do przodu, ramiona szukają sposobu na zaciśnięcie bliskości, gdy... zrywa się w tył, przecinając wiążące linie pożądania.
Rozsądek odzywa się jeszcze przed gorączką zaspokojenia.
— Do zobaczenia, Panie Halvorsen — rzuca krótko, pozornie bez emocji i kurtuazyjnie, wychodząc.
Viljam z tematu
Niegdyś przyjacielski, dziś palik ich znajomości oszczerbiony i ostry, jątrzy świeże rany. Pogarda. Atak. Wzgardzane uczucia. Nie chce i nie może ich do siebie więcej przyjąć. Miażdżony histerycznym zrywem einarowskich emocji, przyduszany przez ciągłą potrzebę udowadniania, który z nich zawinił bardziej, którego skrzywiło mocniej w ich wspólnej historii, zaczyna dla równowagi tłumić emocje. Przygnieciony przez ciężar zasłyszanych słów w jednym świście oddechu wypluwa z siebie resztki sympatii, resztki żalu, resztki wspomnień. Dąży do pustki. Chce zobojętnieć na uczucia.
(Próbuje)
— Prawdy. I odrobiny więcej niż przemilczenia.
Sili się na spokój. Przez chwilę się udaje... głos nawet nie drży. Kosztuje go to solidną dawkę silnej woli, której pokłady przecież kiedyś się skończą.
W zagryzieniu wargi czeka aż za zębem niecierpliwości ścieknie pierwsza fala wzburzenia. To niełatwe. Łamiąca złość, wtłoczona w siatkę naczyń, właśnie teraz pruje niedościgniona przez linie żył, drży w napięciu pod cienką osłoną skóry – na karku, na rękach, przy szyi, gdzie najsilniej pulsuje aorta. Gniew wylewa się rumieńcem czerwieni na pokryte zarostem policzki. Sprawia, że wrze w nim absolutnie wszystko.
Irytacja wyściela drogę między nimi.
Doprowadza do tego, że samo tylko patrzenie na zieleń tęczówek przyprawia o egzystencjalny ból. Z nagła zalewa go, bliżej nieokreślone przez niego to. Demoniczna obecność, nadmiar bestialsko wystosowanej przeciw niemu aury, o której nie ma pojęcia (Jeszcze?).
Poczucie uzależnienia od uroków ciała malarza wzmaga gniew.
— Ochłapem szczerości, jeśli już. Coś, czego nigdy nie będziesz w stanie mi dać. Nieważne, jak pięknie... koniec końców potrafisz tylko kłamać
Ścieżka słów, na wyboju zbyt silnych emocji, ukierunkowana w furię. Ignoruje.
Piękno ust, ściągniętych w błogim uśmiechu, nieprzyzwoicie kuszącym. Ignoruje.
Bliskość ciała, łapiąca w ramiona pułapki, przyciągająca jak magnes. Ignoruje.
— O Tobie — rzuca niemal natychmiast po jego słowach, bez jakiejkolwiek próby ukrycia ów faktu — To nazbyt oczywiste, gdy stoisz mi na drodze i ością w gardle w rozmowie.
Kolejne wytknięcie, tym razem z jego strony. Wypowiadanie oczywistości... oboje są na to zbyt inteligentni. (Miękkość i ciepło warg, doskonale przez niego zapamiętanych. Ignoruje.)
— Gdybyś naprawdę miał pojęcie co myślę, poza oczywistym, może nadal miałbyś kontrolę — zasiewa ziarno niepewności w nim, chwilę przed własnym upadkiem woli i pewności.
Zieleń tęczówek, wpuszczonych w odbicie jego własnych oczu...
Tego zignorować nie potrafi.
Na raz czuje rosnącą tęsknotę. W fizjonomii zagnieżdża się, brutalnie i prawdziwie, potrzeba posmakowania go. Przypomnienia sobie choćby przez chwilę. Ciało wychyla się podświadomie do przodu, ramiona szukają sposobu na zaciśnięcie bliskości, gdy... zrywa się w tył, przecinając wiążące linie pożądania.
Rozsądek odzywa się jeszcze przed gorączką zaspokojenia.
— Do zobaczenia, Panie Halvorsen — rzuca krótko, pozornie bez emocji i kurtuazyjnie, wychodząc.
Viljam z tematu
Einar Halvorsen
Re: 06.12.2000 – Apteka Eir – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 13:45
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Myśl jak samotny, przejrzysty paciorek rosy spłynęła sennie po śliskiej, stromej łodydze własnego przyzwyczajenia; pytanie tkwiło z uporem pod płytą czaszki; czy rzeczywiście opierał wszystko na kłamstwie? Czy jego życie, utkane z niedomówienia, z atrapy nici zatartych od dawna prawd nosiło odcień szczerości, choćby nieznaczny, wetknięty nieśmiało akcent prześwitujący ze skrytej, ciemnej piwnicy wnętrza? Był słaby, kruchy, spętany żelaznym wstydem, odrazą żywioną w głębi do swojej korozji cech, do odmienności, wyglądu rażącego zwierzęcym, skrywanym skrzętnie szczegółem, skazą w formie ogona chcącego zaciekle plątać się wśród sylwetki. Nie chciał podobnej prawdy; prawdy niezdolnej sprostać oczekiwaniom, prawdy kanciastej, szorstkiej i niewygodnej, prawdy w obliczu której skazany był na ostracyzm niezdolny trwać w przychylności patrzących na niego elit. Pod piękną, staranną maską ukrywał się grząski skowyt, ostatnie tchnienie rozpaczy i bezsilności w batalii z rygorem losu. Nie chciał podobnej prawdy, więc stworzył dla siebie nową, ukazał innym fałszywy lecz odpowiedni obraz. Nie dzielił się szczodrze życiem, wiecznie, wiecznie niepełny, odwiecznie pełen sypkiego niedomówienia, ruchomych piasków sekretów zdolnych nieść zgubę śmiałkom, dążącym aby je zgłębić. Słuchał o wiele częściej niż pragnął być wysłuchany, nęcił poblaskiem aury zbierając kruszce sekretów i zamykając we wnętrzu skrzyni pamięci. Czy mógł umieścić coś więcej? cokolwiek, niewielką cząstkę, snop iskier wątłego zdania? Okazać, jak rzeczywiście jest słaby, rozdarty, wiotki, jak często spogląda w lustro chcąc szeptać jak ciąg modlitwy, korowód wściekłej litanii że nienawidzi siebie? Podzielić się własnym lękiem i świadomością, że ludzie nie przyjmą go takim jakim właściwie jest? Odsłonić łzy i niepewność sunące do skraju twarzy?
Wewnętrzna walka jest prosta, jest wszystkim, co zdążył poznać; jest nagłym, obronnym ruchem przeciwko pułapce czaru zarzucanego jak ciężka, rybacka sieć. Zwodnicze słowa są proste, tętniące serce obłudy jak prymitywny strzęp toczy posokę zdrady, materia ciała jest niedostępnym naczyniem, puszką Pandory obecną w zasięgu palców, o niedostępnym, zamkniętym milczeniem wnętrzu. Nie oddał się nigdy w pełni; fizyczność była zbyt płytka, zbyt banalna, zbyt szara i prozaiczna, namiętne, ciepłe zbliżenie nie było nigdy właściwą formą bliskości z muśnięciem esencji duszy. Wiedział, jednak, że prawda była nadgnitym i mdłym owocem z zatrutych gałęzi drzewa, rozczarowaniem którego Hallström nie chciałby przenigdy poznać choć teraz twierdził inaczej, skarżąc się na niedosyt, niejasność która oplotła ciasno sylwetkę wstrzymując proces poznania.
- Źle mnie oceniasz, Viljamie - wytknął zwinnie, łagodnie, z płynną gracją strumienia splecionych głosek. Przykro mi. Niektóre rzeczy musiały być nieodkryte, niektóre ścieżki tajemnic nie mogły opuścić gardła, niektóre brudy przeszłości nie mogły przenigdy liczyć na zrozumienie. Wierzył że działał w imię nie tylko swojego dobra, lecz również dla dobra innych mających żyć w swym stabilnym, zaplanowanym świecie, znajomym, przewidywalnym. Być może nigdy nie kłamał; był chłopcem znikąd, istotą bez przywiązania, bez rozłożystych korzeni, podrzutkiem, mieszańcem, kundlem który przywłaszczył sobie nawet nazwisko. Był nikim; czy musiał jemu przypomnieć?
- Do zobaczenia - zwiewna, mniej obojętna melodia przy pożegnaniu była podobna jedynie przy swojej treści; ciężar spojrzenia opadł na męskich plecach które zniknęły wkrótce za zamkniętymi drzwiami.
Niedługo później odebrał pakunek leków.
Einar z tematu
Wewnętrzna walka jest prosta, jest wszystkim, co zdążył poznać; jest nagłym, obronnym ruchem przeciwko pułapce czaru zarzucanego jak ciężka, rybacka sieć. Zwodnicze słowa są proste, tętniące serce obłudy jak prymitywny strzęp toczy posokę zdrady, materia ciała jest niedostępnym naczyniem, puszką Pandory obecną w zasięgu palców, o niedostępnym, zamkniętym milczeniem wnętrzu. Nie oddał się nigdy w pełni; fizyczność była zbyt płytka, zbyt banalna, zbyt szara i prozaiczna, namiętne, ciepłe zbliżenie nie było nigdy właściwą formą bliskości z muśnięciem esencji duszy. Wiedział, jednak, że prawda była nadgnitym i mdłym owocem z zatrutych gałęzi drzewa, rozczarowaniem którego Hallström nie chciałby przenigdy poznać choć teraz twierdził inaczej, skarżąc się na niedosyt, niejasność która oplotła ciasno sylwetkę wstrzymując proces poznania.
- Źle mnie oceniasz, Viljamie - wytknął zwinnie, łagodnie, z płynną gracją strumienia splecionych głosek. Przykro mi. Niektóre rzeczy musiały być nieodkryte, niektóre ścieżki tajemnic nie mogły opuścić gardła, niektóre brudy przeszłości nie mogły przenigdy liczyć na zrozumienie. Wierzył że działał w imię nie tylko swojego dobra, lecz również dla dobra innych mających żyć w swym stabilnym, zaplanowanym świecie, znajomym, przewidywalnym. Być może nigdy nie kłamał; był chłopcem znikąd, istotą bez przywiązania, bez rozłożystych korzeni, podrzutkiem, mieszańcem, kundlem który przywłaszczył sobie nawet nazwisko. Był nikim; czy musiał jemu przypomnieć?
- Do zobaczenia - zwiewna, mniej obojętna melodia przy pożegnaniu była podobna jedynie przy swojej treści; ciężar spojrzenia opadł na męskich plecach które zniknęły wkrótce za zamkniętymi drzwiami.
Niedługo później odebrał pakunek leków.
Einar z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?