:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander
2 posters
Gerda Molander
03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:40
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
03.12.2000
Łukowate ożebrowanie sklepienia pasażu rozciągało na mieszającej się w dole masie ludzkiej równoległe pręgi, falujące na ruchliwości sylwetek jak czarne pasy sierści na przepływających pod skórą mięśniach tygrysiego cielska, choć chaotyczne pływy strumienia tłumu, wpadające w ustawiczne wiry i zawroty, nie posiadały podobnie harmonijnej dynamiki – pośród wyraźnych głównych nurtów przepływającej pod nią rzeki setek głów (po prawej naprzód, po lewej wstecz; jak w dobrze obmyślonym, podświadomym systemie) przydarzały się samorzutne przypadki ludzi przystających, zawracających i zbaczających, jak spazmatyczne skurcze pojedynczych włókien tkanki jednego organizmu. Miała wrażenie, że zwyczajny podobnym miejscom gwar, podnoszący się ku górze przeźroczystą chmarą głosów, zbiera się w wysokich ścianach jak oddech w klatce piersiowej Placu Centralnego; że szkło szyb wstawionych w dach napręża się pod ich presją i wzdyma, opada następnie w chwilowym odpoczynku, gdy w dole zalegał spokój – choć zbliżające się wielkimi krokami Jul wyraźnie przepełniało pasaż jak wstrzymany od początku grudnia dech, długo jeszcze niemający pozwolić pręgowanemu cielsku budowli odetchnąć od okołoświątecznego przepełnienia. Zataczając wdzięczne koło wokół okazałych łbów latarni zawieszonej w sercu skrzyżowania architektonicznych odnóg, przebierała ptasim spojrzeniem w niezliczonej ławicy ludzi, poszukując cierpliwie znajomego płomienia rudzielczych włosów, wywyższonego ponad pozostałych nieprzeciętnym wzrostem jak bezpieczny punkt orientacyjny w morzu zamieszania.
Spotkajmy się w pasażu Øverlanda; znajdę cię – obiecała mu w ostatnim liście, pierwszym od karygodnie długiego czasu, bo staż i wszystko to, co nieoczekiwanie wkroczyło w jej życie wraz z nim niecałe pół roku temu – wciąż nowe i nowe twarze zaginionych, których ciche oczy spoglądały na nią z drukowanych i uporczywie rozwieszanych w mieście ogłoszeń, wciąż nowe i nowe oczy uwiecznione wystygłym tuszem pod niezmiennym zaginiony i nad niezmiennie pozbawionym odpowiedzi czy widziałeś? – od dłuższego czasu skutecznie zajmowało jej myśli i niepostrzeżenie przemykające dni, prześlizgujące się jakby obok, ukradkiem, przewracając dyskretnie kartki kalendarza. Wobec nadchodzących świąt tym wyraźniej uświadamiała sobie, jak bardzo brakowało jej łagodnej aury matczynego towarzystwa i pokrzepiającej obecności Gerta i jak silnie pragnęła cofnąć się do beztroskich lat błogiego dzieciństwa, kiedy jej największym zmartwieniem było to, czy da radę doskoczyć do ołówkowej linii naznaczonej na drewnianej framudze drzwi podpisanej krzywym, dziecinnym pismem Gert, 7 lat. Kiedy wreszcie dosięgnęła jej czubkiem własnej głowy – przesadnie dokładnie nakreślone Gerda, 10 lat – ponad nią piętrzyły się już kolejne, wspinające się coraz wyżej i wyżej na wertepach upływających lat, nowe dziecięce troski.
Wreszcie, pomiędzy czwartą a piątą pręgą ożebrowanego korytarza, dostrzegła brata płynącego cierpliwie z nurtem ludzi; ciepłe uczucie triumfu i radości przepełniło delikatną, opierzoną pierś, nagłym ciężarem mimowolnej wesołości ciągnąc ją ku niemu w dół – przefrunęła nisko nad jego głową, zaczepnie potrącając miękkimi żagiewkami skrzydła jego głowę, nim nie wzniosła się znów wyżej, by zręcznie zawrócić i zanurkować ku niemu w swobodnym locie. Drobne skrzydła, nieruchomo rozpostarte, wyciągnęły się wreszcie do przodu, zrzucając z alabastrowych, delikatnych palców chorągiewki miękkich piór i szczupłe ramiona oplotły się ciasno wokół jego szyi, w beztroskiej ufności, że Gert złapie ją w swoje pewne, bezpieczne objęcie, jak tyle razy wcześniej. Radosny, niemożliwy do powściągania, śmiech rozsypał się tuż przy jego uchu czystym dźwiękiem, delikatnym świergotem pobrzmiewającym gdzieś w sercu dziewczęcej wesołości.
– Przez chwilę bałam się, że wyszedłeś już z wprawy – przyznała z rozbawieniem, przyciskając ogrzany rumieńcem policzek do ciepłej, zasypanej piegami skóry. – Dobrze cię widzieć.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Spotkajmy się w pasażu Øverlanda; znajdę cię. Nie potrzebował żadnych innych słów, żadnej innej zachęty, by od samego rana w wyznaczonym dniu niecierpliwić się na samą myśl o możliwości spojrzenia na twarz siostry. Norny musiały być niezwykle dobrotliwe. Zawsze tak sobie powtarzał, ilekroć wspominał wspólne dzieciństwo i lata beztroski spędzone w niewielkim Tärnaby. Norny musiały być niezwykle dobrotliwe, gdyż ofiarowały mu najwspanialszy dar w postaci pokrewnej duszy; iskry bliźniaczej do tej zawartej w sercu matki, ukutej z podobnego budulca, co nakazywało mu sądzić, że są w rzeczywistości tak niezwykle bliscy, iż nigdy w swym życiu nie spotka kogoś równie swojego. Tak, zdecydowanie, Norny musiały być dla niego niezwykle hojne. Nie zamierzał z tym polemizować, nie dzisiaj.
Wybiegł z kamienicy bardzo wcześnie dręczony obawą, że jeśli coś mu nagle wypadnie i któryś z domowników go zaczepi, nie zdąży na czas i sprowadzi na Gerdę gorzki smak rozczarowania, a tego nie potrafiłby znieść. Ulica była zaśnieżona, a na chodniku smużyły się jedynie pasy wydeptanych w mozole ścieżek. Ciężkie buty przechodniów roznosiły zawarty pod bielą brud, co niweczyło pozór sterylności okolicy. Parę kroków tu, a tam ktoś przystanął. Cztery łapy psa odbite gdzieniegdzie pomiędzy zawijasami kobiecych podeszw. Kilka susów w zaspie – zapewne kot. Drobny zygzak na skorupce przemrożonego śniegu – modraszka, a nieco dalej raniuszek. Kawka – ktoś porzucił skórkę od chleba. Nigdy nie wyzbył się mimowolnej obserwacji i analizy otoczenia, choć musiał przyznać, że w rodzinnych stronach odczuwał większą satysfakcję, gdyż śnieg pomiędzy wysokimi drzewami niósł historie o wiele ciekawsze, niż codzienny pośpiech do pracy i konieczność wyprowadzenia psa. Często zabierał na takie przechadzki siostrę, brał na barana w obawie, by nie wpadła w wielką zaspę, z której tylko głowa sterczałaby ponad niewzruszoną powierzchnią zimowej pierzyny. Ubrani ciepło podążali w głąb lasu, choć wiedział, że matka patrzyła przez okno i sprawdzała, czy nie oddalili się zbytnio. Zawsze jednak dawała za wygraną i wracała do codziennych zajęć wiedziona instynktem, że przecież jej syn wie co robi i nigdy nie skazałby kilkulatki na niepotrzebne ryzyko.
W tamtych czasach zima skrzyła się od promieni słońca, które przemieniały zwykłą zmarzlinę w krajobraz pokryty szczodrze opiłkami złota. Wchodząc pod zwisające gałęzie sosen, często kąpali się w puchu, który mała Gerda strząsała ręką z ciemnozielonych, pachnących żywicą igieł, lub łapali zimne drobiny na języki, by śmiać się następnie z zupełną beztroską. Szmer rozbawienia przebił się przez okowy szalika zawiązanego pod szyją, gdy tylko myśli muskały wspaniałe wspomnienia. Pomimo upływu czasu i faktu, że ponad dekada dzieliła go od tamtych wydarzeń, zdawało mu się jakby było to ledwie wczoraj. Był gotów przysiąc, że jeszcze czuje ten charakterystyczny dreszcz, gdy kawałek zrzucanego przez siostrę śniegu wpadał mu za kołnierz i rozpuszczał się spływając po same łopatki. Poruszał się wtedy nerwowo i w braterskiej kąśliwości ostrzegał, że jeszcze raz i wrzuci ją w zaspę. Nigdy tego jednak nie uczynił, gdyż dziewczynka była dlań zbyt cenna. Wolał się droczyć, tylko odrobinkę i ściskał ją tym mocniej, zapewniając pełnię bezpieczeństwa.
Pasaż Øverlanda okazał się o tej porze niezwykle zatłoczony, minęło wprawdzie już sporo czasu od poranka, lecz nie sądził, że sam zostanie przytłoczony ilością ludzi. Miał jednak to szczęście, że górował ponad morzem głów ściśniętych i owładniętych pośpiechem. Obserwował masę czapek falujących niczym poruszony ocean i wypatrywał siostry. Miesiące rozłąki wzmagały w nim łaknienie bliskości i potęgowały ciekawość, gdyż wiedział, że był to okres zmian w jej życiu. Wielokrotnie zasypiał z myślą o tym, czy aby wszystko u niej w porządku i czy nie potrzebuje pomocy, lecz szybko reflektował się, że w istocie była niezwykle mądrą i zaradną dziewczyną, lecz troski wyplenić w zupełności nie potrafił.
Zaskoczony ruchem, który ledwo zahaczył o jego włosy, zadarł głowę ku górze, spoglądając na sklepienie pasażu. Drobne ciałko ptaszka wychwycił chwilę później. Rudawy brzuszek kowalika zakołysał się tuż ponad nim i wzniósł jeszcze wyżej. Kąciki ust Molandera rozciągnęły się wyraźnie i zadrżały w grymasie zniecierpliwionego entuzjazmu, któremu chciał dać już upust. Widząc pikowanie stworzonka wyciągnął instynktownie ramiona, czyniąc z nich bezpieczną kołyskę, na którą mogła opaść ułamek sekundy później roześmiana Gerda. Przycisnął ją mocno do piersi, samemu dołączając do chóru zachwytu. Rude pukle rozsypały się po jego ramionach, a on czuł szczęście, którego charakterystyczna słodycz ogarniała dudniące w klatce piersiowej serce, spowite śnieżnobiałym, miękkim puchem. Musiał powstrzymać się przed wykonaniem piruetu, gdyż taki czyn groziłby katastrofą w zatłoczonej alejce.
– Iskierko – wyszeptał i pozwolił, by ich policzki zetknęły się ze sobą. Następnie oderwał się i wciąż trzymając ją w objęciach, spojrzał w brązowe oczęta, potrząsając czupryną. – Jak mógłbym wyjść z wprawy? – zapytał i złożył na samym środku jej czoła czuły pocałunek. – Ciebie też dobrze widzieć. Z chęcią przeniósłbym cię przez te tłumy na barana, ale nie wiem, czy to wypada – zafrasował się, zerkając na otaczających ich przechodniów. Wszak była w szeregach Kruczej Straży! Nigdy nie chciałby narazić jej na uszczerbek na reputacji.
Wybiegł z kamienicy bardzo wcześnie dręczony obawą, że jeśli coś mu nagle wypadnie i któryś z domowników go zaczepi, nie zdąży na czas i sprowadzi na Gerdę gorzki smak rozczarowania, a tego nie potrafiłby znieść. Ulica była zaśnieżona, a na chodniku smużyły się jedynie pasy wydeptanych w mozole ścieżek. Ciężkie buty przechodniów roznosiły zawarty pod bielą brud, co niweczyło pozór sterylności okolicy. Parę kroków tu, a tam ktoś przystanął. Cztery łapy psa odbite gdzieniegdzie pomiędzy zawijasami kobiecych podeszw. Kilka susów w zaspie – zapewne kot. Drobny zygzak na skorupce przemrożonego śniegu – modraszka, a nieco dalej raniuszek. Kawka – ktoś porzucił skórkę od chleba. Nigdy nie wyzbył się mimowolnej obserwacji i analizy otoczenia, choć musiał przyznać, że w rodzinnych stronach odczuwał większą satysfakcję, gdyż śnieg pomiędzy wysokimi drzewami niósł historie o wiele ciekawsze, niż codzienny pośpiech do pracy i konieczność wyprowadzenia psa. Często zabierał na takie przechadzki siostrę, brał na barana w obawie, by nie wpadła w wielką zaspę, z której tylko głowa sterczałaby ponad niewzruszoną powierzchnią zimowej pierzyny. Ubrani ciepło podążali w głąb lasu, choć wiedział, że matka patrzyła przez okno i sprawdzała, czy nie oddalili się zbytnio. Zawsze jednak dawała za wygraną i wracała do codziennych zajęć wiedziona instynktem, że przecież jej syn wie co robi i nigdy nie skazałby kilkulatki na niepotrzebne ryzyko.
W tamtych czasach zima skrzyła się od promieni słońca, które przemieniały zwykłą zmarzlinę w krajobraz pokryty szczodrze opiłkami złota. Wchodząc pod zwisające gałęzie sosen, często kąpali się w puchu, który mała Gerda strząsała ręką z ciemnozielonych, pachnących żywicą igieł, lub łapali zimne drobiny na języki, by śmiać się następnie z zupełną beztroską. Szmer rozbawienia przebił się przez okowy szalika zawiązanego pod szyją, gdy tylko myśli muskały wspaniałe wspomnienia. Pomimo upływu czasu i faktu, że ponad dekada dzieliła go od tamtych wydarzeń, zdawało mu się jakby było to ledwie wczoraj. Był gotów przysiąc, że jeszcze czuje ten charakterystyczny dreszcz, gdy kawałek zrzucanego przez siostrę śniegu wpadał mu za kołnierz i rozpuszczał się spływając po same łopatki. Poruszał się wtedy nerwowo i w braterskiej kąśliwości ostrzegał, że jeszcze raz i wrzuci ją w zaspę. Nigdy tego jednak nie uczynił, gdyż dziewczynka była dlań zbyt cenna. Wolał się droczyć, tylko odrobinkę i ściskał ją tym mocniej, zapewniając pełnię bezpieczeństwa.
Pasaż Øverlanda okazał się o tej porze niezwykle zatłoczony, minęło wprawdzie już sporo czasu od poranka, lecz nie sądził, że sam zostanie przytłoczony ilością ludzi. Miał jednak to szczęście, że górował ponad morzem głów ściśniętych i owładniętych pośpiechem. Obserwował masę czapek falujących niczym poruszony ocean i wypatrywał siostry. Miesiące rozłąki wzmagały w nim łaknienie bliskości i potęgowały ciekawość, gdyż wiedział, że był to okres zmian w jej życiu. Wielokrotnie zasypiał z myślą o tym, czy aby wszystko u niej w porządku i czy nie potrzebuje pomocy, lecz szybko reflektował się, że w istocie była niezwykle mądrą i zaradną dziewczyną, lecz troski wyplenić w zupełności nie potrafił.
Zaskoczony ruchem, który ledwo zahaczył o jego włosy, zadarł głowę ku górze, spoglądając na sklepienie pasażu. Drobne ciałko ptaszka wychwycił chwilę później. Rudawy brzuszek kowalika zakołysał się tuż ponad nim i wzniósł jeszcze wyżej. Kąciki ust Molandera rozciągnęły się wyraźnie i zadrżały w grymasie zniecierpliwionego entuzjazmu, któremu chciał dać już upust. Widząc pikowanie stworzonka wyciągnął instynktownie ramiona, czyniąc z nich bezpieczną kołyskę, na którą mogła opaść ułamek sekundy później roześmiana Gerda. Przycisnął ją mocno do piersi, samemu dołączając do chóru zachwytu. Rude pukle rozsypały się po jego ramionach, a on czuł szczęście, którego charakterystyczna słodycz ogarniała dudniące w klatce piersiowej serce, spowite śnieżnobiałym, miękkim puchem. Musiał powstrzymać się przed wykonaniem piruetu, gdyż taki czyn groziłby katastrofą w zatłoczonej alejce.
– Iskierko – wyszeptał i pozwolił, by ich policzki zetknęły się ze sobą. Następnie oderwał się i wciąż trzymając ją w objęciach, spojrzał w brązowe oczęta, potrząsając czupryną. – Jak mógłbym wyjść z wprawy? – zapytał i złożył na samym środku jej czoła czuły pocałunek. – Ciebie też dobrze widzieć. Z chęcią przeniósłbym cię przez te tłumy na barana, ale nie wiem, czy to wypada – zafrasował się, zerkając na otaczających ich przechodniów. Wszak była w szeregach Kruczej Straży! Nigdy nie chciałby narazić jej na uszczerbek na reputacji.
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wpadając radośnie w jego nadstawione, asekuracyjne objęcie, pewnie zamykające się na drobniejszym ciele, czuła się poniekąd, jakby wpadła wprost w ramiona ciepłej reminiscencji dawniejszych dni – w pozbawioną zmartwień błogość odległych lat spędzonych pod czujnym puklerzem czułej, braterskiej opieki, w niezmąconą fałszywym tonem jasność dziecięcych uczuć, czystych, pełnych entuzjastycznej nadziei i niewymagającej radości z rzeczy najprostszych. Miała wrażenie, że wraz z tym uściskiem, tak wyczekiwanym przez ostatnie dni, Gert odejmuje jej ciału nagromadzony przez miesiące przytłaczający ciężar zmartwień i niepokojów, przytrzymując ją stabilnie przy sobie pozwala, by wszystko to, co ciągnęło ją dotąd uciążliwie w dół, spłynęło z niej siłą grawitacji, pozostawiając ją cudownie lekką i nieważką, oswobodzoną wreszcie po tak długim czasie spod masy zalegających w myślach frasunków. Jak gdyby brat, z niezmienną pomimo upływu lat skutecznością, przez swoją zaufaną i wytrzymałą wielkość przypominał jej swoją bezpieczną obecnością, że głowę należało odważnie i z uporczywą wiarą zadzierać, unosząc przy tym dziarsko brodę, pomimo wszystko – nawet jeśli ów wszystko zbierało się ponad horyzontem sinymi kłębami chmur, grożąc odległymi pomrukami lęków. Burze, choćby najbardziej wściekłe, nie trwały wprawdzie nigdy wiecznie; i choć dziecięcą naiwność musiała w którymś momencie pozostawić za sobą, wzdragała się jeszcze uporczywie przed odebraniem jej tej cierpliwej wiary, tak nieadekwatnej, jak jej perswadowano pobłażliwym tonem, w dzisiejszych czasach, szczególnie w środowisku, w którym tkwiła istotnie jak iskra – jaskrawa, rażąca i nie na miejscu – pośród popiołów ludzi dotkliwie pragmatycznych i pozbawionych złudzeń (rozejrzyj się, Molander; otwórz wreszcie oczy i się uważnie, na litość boską, rozejrzyj grzmiał jej w głowie głos starszego oficera, pełen rozdrażnionej rezygnacji; było to jeszcze, zanim nauczyła się ustępliwie milczeć, obciążać głos stosowną powagą, powstrzymywać od zbyt jasnych uśmiechów i zbyt serdecznej uprzejmości, traktowanej jak faux-pas w miejscu pełnym zachmurzonych spojrzeń, papierosowych szczątków i niechętnego milczenia).
W jednej chwili cała ta wyuczona powściągliwość iskry maskującej się pośród szarego, ostygłego pyłu z niej pierzchała; w jego uścisku, z ciepłem jego policzka na swoim rumieńcu, odnajdowała na nowo właściwą siebie, strząsając z ramion ograniczającą presję jak lśniącą mgiełkę śniegu z błękitnych skrzydeł, kiedy szykowała się do wzlotu. Radośnie roześmiana odsunęła wreszcie twarz, by na niego spojrzeć, odnaleźć jego uśmiech, równie szczęśliwy i szeroki, oraz błyszczące spojrzenie, pod którym czuła się przez chwilę dawną Iskierką: bezpieczną, delikatną i zupełnie szczęśliwą, której nie trzeba było więcej – tylko on, mama i mały wszechświat ich życia w niewielkim Tärnaby, będącego w jej mniemaniu pępkiem wszystkiego, zanim późniejsze lata nie otworzyły przed nią świata i dotąd nieznanych sobie zakamarków własnego serca. Z wdzięcznością nadstawiła jasne czoło pod stęsknioną czułość kładącą się przelotnie na skórze, po której z uśmiechem uścisnęła go znów silniej, podwijając zwisające nogi niczym faktyczne dziecko, którym mogłaby się w tej chwili zapewne wydawać mijającym ich ludziom.
– Coraz częściej brakuje mi czasów, kiedy nie było trzeba zastanawiać się, co wypada – mruknęła mu przy uchu, tonem wpadającym w teatralne nadąsanie, przy którym wsparła drobną brodę o jego ramię. – Naszego małego, dalekiego Tärnaby i tamtejszej zimy. Tutejsza nie potrafiłaby przyprawić mnie o dreszcz, co dopiero wicherię czy odmrożone palce – zażartowała w wyrazie wesołej, choć wyczuwalnie przygaszającej jej entuzjazm, nostalgii, choć w istocie mijało się to z prawdą; wprawdzie nie chorowała jeszcze w tym roku, ale zimno ustawicznie dawało się jej we znaki, dosięgając drobnego ciała nawet pod krępującymi warstwami ciepłej odzieży. – To pewnie przez naszą olbrzymią krew – mruknęła zaraz, ożywiając się znów natychmiast, by przycisnąć bezceremonialnie usta do jego policzka i wysunąć się z asekuracyjnej kołyski jego ramion, sięgając gruntu najpierw palcami stóp, później dociskając do niego niewysokie obcasy zimowych butów.
Choć mieli różnych ojców i fakt ten rysował się tak niezaprzeczalnie w widocznej rzeczywistości, nigdy nie przyzwalała tej prawdzie wtargnąć między nich drzazgą różnicy, która dla postronnych często zdawała się tak zasadnicza i istotna – niezliczoną ilość razy musiała wobec dociekliwych pytań precyzować odpowiedź, nie rozumiejąc, dlaczego miało to jakiekolwiek znaczenie; dlaczego dla niektórych tak ważnym wydawała się nieistniejąca dla niej rozbieżność między bratem a półbratem czy między jej krwią a jego krwią. W jej mniemaniu byli sobie tak bliscy i podobni, że podobne określenia irytowały ją, brzmiąc jak usilne próby rozpołowienia czegoś, co od zawsze było jednym.
– Chodźmy – zakomenderowała, spoglądając na niego z zadartą nieznacznie brodą, trzymając dłoń zsuniętą mu po ramieniu na jego palcach, za które pociągnęła go krótko w zachęcie, ruszając z nurtem ludzi naprzód, blisko witryn sklepów, by móc oglądać wystawiony za szybami asortyment. – Mama ma już z pewnością w swojej kolekcji każdy rodzaj kociołka, jaki moglibyśmy tylko znaleźć, więc pomyślałam… pomyślałam, że moglibyśmy sprawić jej coś, co by jej o nas przypominało. Wisiorek z grawerem, co o tym myślisz? Może nawet taki w trzech częściach – zaproponowała, dając mu na odpowiedź jednak niedługą chwilę, nim nie podniosła ku niemu spojrzenia, dodając zaraz weselej: – Musisz opowiedzieć mi w międzyczasie co u ciebie, o wszystkim, jak na przesłuchaniu.
W jednej chwili cała ta wyuczona powściągliwość iskry maskującej się pośród szarego, ostygłego pyłu z niej pierzchała; w jego uścisku, z ciepłem jego policzka na swoim rumieńcu, odnajdowała na nowo właściwą siebie, strząsając z ramion ograniczającą presję jak lśniącą mgiełkę śniegu z błękitnych skrzydeł, kiedy szykowała się do wzlotu. Radośnie roześmiana odsunęła wreszcie twarz, by na niego spojrzeć, odnaleźć jego uśmiech, równie szczęśliwy i szeroki, oraz błyszczące spojrzenie, pod którym czuła się przez chwilę dawną Iskierką: bezpieczną, delikatną i zupełnie szczęśliwą, której nie trzeba było więcej – tylko on, mama i mały wszechświat ich życia w niewielkim Tärnaby, będącego w jej mniemaniu pępkiem wszystkiego, zanim późniejsze lata nie otworzyły przed nią świata i dotąd nieznanych sobie zakamarków własnego serca. Z wdzięcznością nadstawiła jasne czoło pod stęsknioną czułość kładącą się przelotnie na skórze, po której z uśmiechem uścisnęła go znów silniej, podwijając zwisające nogi niczym faktyczne dziecko, którym mogłaby się w tej chwili zapewne wydawać mijającym ich ludziom.
– Coraz częściej brakuje mi czasów, kiedy nie było trzeba zastanawiać się, co wypada – mruknęła mu przy uchu, tonem wpadającym w teatralne nadąsanie, przy którym wsparła drobną brodę o jego ramię. – Naszego małego, dalekiego Tärnaby i tamtejszej zimy. Tutejsza nie potrafiłaby przyprawić mnie o dreszcz, co dopiero wicherię czy odmrożone palce – zażartowała w wyrazie wesołej, choć wyczuwalnie przygaszającej jej entuzjazm, nostalgii, choć w istocie mijało się to z prawdą; wprawdzie nie chorowała jeszcze w tym roku, ale zimno ustawicznie dawało się jej we znaki, dosięgając drobnego ciała nawet pod krępującymi warstwami ciepłej odzieży. – To pewnie przez naszą olbrzymią krew – mruknęła zaraz, ożywiając się znów natychmiast, by przycisnąć bezceremonialnie usta do jego policzka i wysunąć się z asekuracyjnej kołyski jego ramion, sięgając gruntu najpierw palcami stóp, później dociskając do niego niewysokie obcasy zimowych butów.
Choć mieli różnych ojców i fakt ten rysował się tak niezaprzeczalnie w widocznej rzeczywistości, nigdy nie przyzwalała tej prawdzie wtargnąć między nich drzazgą różnicy, która dla postronnych często zdawała się tak zasadnicza i istotna – niezliczoną ilość razy musiała wobec dociekliwych pytań precyzować odpowiedź, nie rozumiejąc, dlaczego miało to jakiekolwiek znaczenie; dlaczego dla niektórych tak ważnym wydawała się nieistniejąca dla niej rozbieżność między bratem a półbratem czy między jej krwią a jego krwią. W jej mniemaniu byli sobie tak bliscy i podobni, że podobne określenia irytowały ją, brzmiąc jak usilne próby rozpołowienia czegoś, co od zawsze było jednym.
– Chodźmy – zakomenderowała, spoglądając na niego z zadartą nieznacznie brodą, trzymając dłoń zsuniętą mu po ramieniu na jego palcach, za które pociągnęła go krótko w zachęcie, ruszając z nurtem ludzi naprzód, blisko witryn sklepów, by móc oglądać wystawiony za szybami asortyment. – Mama ma już z pewnością w swojej kolekcji każdy rodzaj kociołka, jaki moglibyśmy tylko znaleźć, więc pomyślałam… pomyślałam, że moglibyśmy sprawić jej coś, co by jej o nas przypominało. Wisiorek z grawerem, co o tym myślisz? Może nawet taki w trzech częściach – zaproponowała, dając mu na odpowiedź jednak niedługą chwilę, nim nie podniosła ku niemu spojrzenia, dodając zaraz weselej: – Musisz opowiedzieć mi w międzyczasie co u ciebie, o wszystkim, jak na przesłuchaniu.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Choć zdołała już całkiem przybrać ludzką formę, wciąż zdawało mu się, że w ramionach trzyma ledwie ptaszynę, drobną, ważącą tyle co puch opadający na kosmyki włosów. Kochał ją prawdziwie. Na nowo poczuł charakterystyczny trzepot serca w klatce piersiowej, gdy ciepło siostrzanego ciała przeniknęło przez warstwę grubego swetra i szalika niedbale zawiązanego pod szyją. Uczucie to przypominało falę łaskotek rozchodzących się promieniście po każdym skrawku skóry. Przez moment był gotów przysiąc, że ponownie znalazł się w ich małej wiosce, która przez wiele lat była jedynym światem rozpościerającym się przed dziecięcymi oczami. Wtedy jeszcze twierdził, że wszechświat zawiera się w granicach łagodnych wzniesień, wapiennych występów, gęstych lasów i atramentowego nieba rozciągającego się ponad jego głową każdego wieczoru. Obserwował rozsypaną za oknem kaszę gwiazd, gdy bezsenne noce nie były jedynie przykrym następstwem zbytniego zmęczenia i nadmiaru myśli, a rytuałem odprawianym po to, by zgłębiać tajemnice rodzące się pod błyszczącą tarczą księżyca. Chwytał melodię wieczornych ptaków i czasami przemykał korytarzem, by z ciekawością zaglądać do pokoju skąpanego w cieple liżących wnętrze kominka płomieni. Kwilenie małego dziecka początkowo powodowało w nim zmieszanie, gdyż nie przypominało tego, czego zwykł wysłuchiwać nocami ciągnącymi się w nieskończoność. Potem oswoił się z obecnością siostry. Empatyzował z jej odczuciami tak bardzo, że gdy tylko gorączka lub głód zmuszały małe płuca do zawziętej pracy, a drobna twarzyczka wykrzywiała się w grymasie, a z oczu płynęły grochy łez, on sam czuł jak serce ściska mu niewidzialna ręka. Swym naiwnym umysłem był gotów pojmować wszystko w pokrętnej logice i gdy matka tłumaczyła mu, że Gerda jest najbliższą mu rodziną, to on – mały, choć nieco już wyrośnięty, Gert – miał poczucie, że każda jej troska rozpościera się także w jego duszy, że są faktycznie jednym i że nie ma wyjścia i musi czuć to, co ona. Rodzicielka nieraz pytała go, dlaczego płacze, on zaś nie potrafił powiedzieć nic więcej ponad to, że boli go smutek siostry. Wszystko dopiero z czasem złagodniało, sam wydoroślał i nieco inaczej patrzył na otaczający go świat, choć nigdy nie wyzbył się zupełnie tego dziwnego przeczucia, które nakazywało mu domyślać się, że właśnie coś trudnego musi się dziać w życiu Gerdy, gdyż nagle jego serce staje się odrobinę cięższe.
– Mi też tego brakuje… – stwierdził zgodnie z prawdą, marząc o tym, by choć przez chwilę stać się o kilka lat młodszym i by wrócić do tych wspaniałych czasów, gdy największym zmartwieniem było, czy wypada zjeść osiem, zamiast siedmiu ciastek. – Mama pewnie ma dużo roboty z odśnieżaniem podwórza, czasami bardzo żałuję, że nie mogę jej pomagać na co dzień. Wiem, że sobie poradzi, ale po tylu latach nadal jest mi ciężko zapomnieć o należących do mnie obowiązkach – przyznał i pociągnął nosem czując, że rozczula się mimowolnie, choć bardzo nie chciał, by siostra dowiedziała się o chwili jego słabości. Spojrzał jeszcze raz w jej oczy i z westchnieniem pozwolił, by opadła swobodnie na ziemię. Zaśmiał się wyraźnie w odpowiedzi na uwagę i zarzucił dłoń na sam czubek rudej, dziewczęcej czupryny, mierzwiąc ułożone kosmyki. – Tak, to na pewno kwestia naszej krwi, choć muszę przyznać, że ja ostatnio trochę zmarzłem nawet tu, w Midgardzie. Chyba masz jednak w sobie nieco więcej z jötunna moja droga – zawyrokował beztrosko.
Tłum przerzedził się nieznacznie, choć nie zanosiło się na to, by nagle okolica miała się wyludnić, obrał więc rolę tego, który niezmiennie szedł na przedzie i torował drogę przez morze ściśniętych ciał. Lubił okres Jul i poszukiwania prezentów; gdy byli zupełnie mali, przygotowywali podarki własnoręcznie, a matka wszystkie te drobnostki składowała wytrwale dorabiając się w końcu pokaźnych zbiorów w postaci korali z żołędzi, małego, wyciętego z drewna sosnowego królika (prawie stracił przy nim palec), obrazków układanych z różnobarwnych liści i albumu z opisem występujących dookoła ich domostwa roślin. Kiedy już dysponowali własnymi funduszami, mogli pokusić się o podarki bardziej wyszukane (choć mama i tak zawsze najbardziej rozczulała się zaglądając do pudła ustawionego w sypialni).
Powiódł spojrzeniem po witrynach sklepów i z miejsca podchwycił pomysł siostry, przeskakując z nogi na nogę.
– Wyśmienity pomysł. Oprócz grawera może moglibyśmy sobie pozwolić na opatrzenie go jakimś zaklęciem? Widziałem kiedyś takie cuda, że wisiorek zaczynał emanować przyjemnym ciepłem, albo kolorem, gdy zbliżała się jakaś ważna data dla właściciela, albo... – zaczął zastanawiać się wyraźnie. W tej okolicy powinni odnaleźć przynajmniej kilka sklepików jubilerskich. Nie dokończył myśli, gdyż kolejne pytanie zagościło pomiędzy nimi, a łowca podrapał się jedynie po czubku nosa wyraźnie wybity z rytmu. – U mnie? Nic ciekawego – wzruszył ramionami. – Stara bieda, choć przeniosłem się ostatnio trochę do miasta korzystając z chwili wolnego. Zajmuję pokoik na poddaszu u przyjaciela, opowiadałem ci chyba kiedyś o Montmorencym, prawda? No, na pewno ci opowiadałem, więc mieszkam sobie u niego, wszystko jest dobrze, raczej nudzę się trochę, ale to nic. Czasami trzeba odpocząć w zupełniej nudzie – zaczął wylewać z siebie spieszny potok słów, wciąż świdrując oczami za szkło sklepowych witryn. – Wyobraź sobie, że wybrałem się na aukcję Torden.. Tordenskioldów – zająknął się. – To chyba przez jakieś poczucie obowiązku i przez wrześniowy wolontariat w Toivoii, pisałem ci o tym. Było miło, choć zupełnie nie pasuję do takich wydarzeń. Za dużooo – złapał haust powietrza i zdał sobie sprawę, że mówi zdecydowanie za dużo i za szybko. Jęknął. – Przepraszam, Iskierko – wymamrotał, wciskając nos w szalik. – Za bardzo się emocjonuję, bo dawno się nie widzieliśmy – wyjaśnił pąsowiejąc na twarzy.
– Mi też tego brakuje… – stwierdził zgodnie z prawdą, marząc o tym, by choć przez chwilę stać się o kilka lat młodszym i by wrócić do tych wspaniałych czasów, gdy największym zmartwieniem było, czy wypada zjeść osiem, zamiast siedmiu ciastek. – Mama pewnie ma dużo roboty z odśnieżaniem podwórza, czasami bardzo żałuję, że nie mogę jej pomagać na co dzień. Wiem, że sobie poradzi, ale po tylu latach nadal jest mi ciężko zapomnieć o należących do mnie obowiązkach – przyznał i pociągnął nosem czując, że rozczula się mimowolnie, choć bardzo nie chciał, by siostra dowiedziała się o chwili jego słabości. Spojrzał jeszcze raz w jej oczy i z westchnieniem pozwolił, by opadła swobodnie na ziemię. Zaśmiał się wyraźnie w odpowiedzi na uwagę i zarzucił dłoń na sam czubek rudej, dziewczęcej czupryny, mierzwiąc ułożone kosmyki. – Tak, to na pewno kwestia naszej krwi, choć muszę przyznać, że ja ostatnio trochę zmarzłem nawet tu, w Midgardzie. Chyba masz jednak w sobie nieco więcej z jötunna moja droga – zawyrokował beztrosko.
Tłum przerzedził się nieznacznie, choć nie zanosiło się na to, by nagle okolica miała się wyludnić, obrał więc rolę tego, który niezmiennie szedł na przedzie i torował drogę przez morze ściśniętych ciał. Lubił okres Jul i poszukiwania prezentów; gdy byli zupełnie mali, przygotowywali podarki własnoręcznie, a matka wszystkie te drobnostki składowała wytrwale dorabiając się w końcu pokaźnych zbiorów w postaci korali z żołędzi, małego, wyciętego z drewna sosnowego królika (prawie stracił przy nim palec), obrazków układanych z różnobarwnych liści i albumu z opisem występujących dookoła ich domostwa roślin. Kiedy już dysponowali własnymi funduszami, mogli pokusić się o podarki bardziej wyszukane (choć mama i tak zawsze najbardziej rozczulała się zaglądając do pudła ustawionego w sypialni).
Powiódł spojrzeniem po witrynach sklepów i z miejsca podchwycił pomysł siostry, przeskakując z nogi na nogę.
– Wyśmienity pomysł. Oprócz grawera może moglibyśmy sobie pozwolić na opatrzenie go jakimś zaklęciem? Widziałem kiedyś takie cuda, że wisiorek zaczynał emanować przyjemnym ciepłem, albo kolorem, gdy zbliżała się jakaś ważna data dla właściciela, albo... – zaczął zastanawiać się wyraźnie. W tej okolicy powinni odnaleźć przynajmniej kilka sklepików jubilerskich. Nie dokończył myśli, gdyż kolejne pytanie zagościło pomiędzy nimi, a łowca podrapał się jedynie po czubku nosa wyraźnie wybity z rytmu. – U mnie? Nic ciekawego – wzruszył ramionami. – Stara bieda, choć przeniosłem się ostatnio trochę do miasta korzystając z chwili wolnego. Zajmuję pokoik na poddaszu u przyjaciela, opowiadałem ci chyba kiedyś o Montmorencym, prawda? No, na pewno ci opowiadałem, więc mieszkam sobie u niego, wszystko jest dobrze, raczej nudzę się trochę, ale to nic. Czasami trzeba odpocząć w zupełniej nudzie – zaczął wylewać z siebie spieszny potok słów, wciąż świdrując oczami za szkło sklepowych witryn. – Wyobraź sobie, że wybrałem się na aukcję Torden.. Tordenskioldów – zająknął się. – To chyba przez jakieś poczucie obowiązku i przez wrześniowy wolontariat w Toivoii, pisałem ci o tym. Było miło, choć zupełnie nie pasuję do takich wydarzeń. Za dużooo – złapał haust powietrza i zdał sobie sprawę, że mówi zdecydowanie za dużo i za szybko. Jęknął. – Przepraszam, Iskierko – wymamrotał, wciskając nos w szalik. – Za bardzo się emocjonuję, bo dawno się nie widzieliśmy – wyjaśnił pąsowiejąc na twarzy.
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
W obliczu słów brata nie mogła nie odczuć bliźniaczego ukłucia poczucia winy – choć starała się wprawdzie odwiedzać matkę tak często, jak było to tylko możliwe między stażem a dodatkową pracą wykonywaną po godzinach, z zakłopotanym żalem do siebie samej dostrzegała, że przerwy między kolejnymi wizytami stopniowo, jakby ukradkiem, rozciągały się coraz bardziej, przesypując się przez palce dniami straconymi w zajętym zabieganiu. Dodatkowych zajęć tymczasem wciąż tylko przybywało, równolegle z przybywającymi wersami listy ofiar okrucieństwa toczącego Midgard odkąd przeszłe midsommar zajęło miasto wzbierającą febrą tak specyficznej człowiekowi choroby. Objawy przybierały nazwiska kolejnych osób, a ona nie potrafiła zmusić się, by odejść od łóżka gorączkującego miasta – jakby obawiała się, że przeoczy coś kluczowego, jeśli tylko odwróci spojrzenie na zbyt długą chwilę od tętniącej w dole siateczki ulic i ścieżek, dyskretnych przesmyków, zacienionych nisz, zapomnianych zagłębień ślepych zaułków, w których mogła chować się wskazówka, najlichsza choćby podpowiedź lub osoba potrzebująca pomocy. Mimo całego swojego zapalczywego zaangażowania, rozumiała, że to nie była jej odpowiedzialność i że powinna, być może, sposobem większości mieszkańców zamknąć się w bezpiecznej ostoi swojego życia, nie wychylać się, nie rozglądać za bardzo, zatrzaskiwać okiennice, pozostawiając sprawę tym, którzy byli do podobnych rzeczy odpowiednio wyszkoleni, ale nie potrafiła się na to zdobyć – nie potrafiła odłożyć nieskończonego tomu krzyżówek, co wieczór potykając się o niego spojrzeniem, odnajdując na okładce krzywe, niezgrabne pismo Josefa.
Wiedziała, że matka nie miała im tego za złe – potrafiła sobie wyobrazić, jak wyciąga ku nim ciepłe dłonie i z wyrozumiałym uśmiechem odpowiada, że taka jest po prostu kolej rzeczy, mimo to wciąż nie potrafiła przemóc w sobie cicho stawianych sobie wyrzutów. Udała, że nie słyszy jego pociągnięcia nosem, choć troskliwe rozczulenie wkradło się przyjemną pieszczotą w jej myśli; nieposkromiona uczuciowość brata, zawsze tak przejrzysta w jego zachowaniu i ekspresji, zdawała się tym jaskrawsza jeszcze, kiedy wracała do niej z tak wychłodzonego, surowego klimatu kruczej siedziby w Ostatniej Walkirii. Uchyliła głowę z promiennym uśmiechem, czując jak palce Gerta mierzwią jej rudą czuprynę, zaprowadzając kasztanowy nieład na jej głowie, skutecznie jednak roztrącając przy tym spochmurniałe myśli, jakie się w niej gromadziły.
– To nie jest kwestia chyba, Gert, to są definitywne fakty potwierdzone niezliczoną ilością twardych, niemożliwych do zbicia dowodów – odpowiedziała mu z wesołą butnością, rozczesując kosmyki palcami, przygładzając je na czubku głowy skrupulatnie, odgarniając rdzawą kaskadę na plecy. – Gdybyś chciał mnie kiedyś znaleźć na Walkirii, na ten przykład, wystarczy, że poprosisz pierwszego z brzegu oficera, żeby zaprowadził cię do niezwyciężonego czempiona turnieju w siłowaniu się na rękę – ciągnęła, postępując za nim w rzece ludzi, pozwalając mu wysunąć się naprzód w wyuczonym przyzwyczajeniu, trzymając się jednak blisko jego boku. – Możesz mu przy okazji powiedzieć, że powinien rzucić to świństwo, bo pierwszy z brzegu z pewnością będzie stał przed wejściem z papierosem – w jej głosie przebrzmiała niepocieszona marudność, przemycana w tych słowach nagana, której nie miała śmiałości wystosować do samych zainteresowanych, prześlizgując się zamiast tego obok z nieśmiałym uśmiechem. – Przysięgam, że codziennie muszę wywabiać ten paskudny zapach z własnej skóry, a i tak mam wrażenie, że przesiąkł mnie na dobre.
Opowiadała o tym z pewnym przekąsem, głównie jednak z ożywionym rozbawieniem; siłą rzeczy wszystko to stało się w jakiś sposób jej bliskie – ci oficerzy przed gmachem Kruczej Straży, których mijała codziennie rano, uprzejme skinienia głów na powitanie, widok nienagannych mundurów, mgliste kłęby szczypiące w podniebienie przy nieopatrznym wdechu. Woda kolońska pomieszana z dymem tytoniowym drażniąca węch, kiedy mijała w korytarzu znajomą sylwetkę, niezauważona. Choćby usilnie próbowała, nie potrafiłaby wykrzesać z siebie chyba szczerze niezadowolonej marudności – nie leżało to w jej naturze; jej narzekanie trąciło wyraźną, ciepłą sympatią.
Podniosła rozradowane, orzechowe spojrzenie ku jego twarzy, czując jak jego entuzjazm wibruje w atmosferze, osiada mgiełką na jej świadomości, przenika ją do kości – jakby jego emocje rezonowały w niej przez naturalną więź, niezmienną od zawsze.
– Tak, powinniśmy... – chciała przyklasnąć jego pomysłowi, doskonale dopełniającemu jej propozycję, zanim zdążyliby jednak na dobre rozwinąć ten nurt rozmowy, zanurzyli się w potoku słów sprowokowanym zadanym mu pytaniem; nie próbowała go wstrzymywać wcale, wysłuchując z przyjemnością wieści z jego wielkiego świata, jednocześnie spoglądając na mijane witryny, zerkając raz po raz na niego, przytakując mu w odpowiednich momentach, przyprawiając strumień opowieści zachęcającymi wstawkami (Ezra, tak, dobrze pamiętam?; czasami trzeba; oh, naprawdę? tak, faktycznie pisałeś). Kiedy głos Gerta zawahał się raptownie w hauście chwytanego powietrza i zawisł wysoko nad jej głową skruszonym jęknięciem, nie mogła powstrzymać rozbawionego parsknięcia, choć starała się przybrać do tego strofującą minę.
– Nie przepraszaj – zaoponowała, chwytając palcami jego rękaw, żeby zmusić go do zwolnienia kroku, aby mogła wysunąć się zza niego i zrównać z nim swój krok. – Bardzo mi tego teraz potrzeba – powiedziała złagodniałym tonem, upodabniającym barwę jej głosu do matczynego, przetrzymując jego spojrzenie przez chwilę. – Żałuję, że ominęła mnie ta aukcja – podjęła zaraz, jak gdyby nigdy nic przeskakując ponad przecinkiem tkliwej szczerości. – Chociaż pewnie czułabym się tam równie nie na miejscu. Nie wiedziałabym chyba nawet, w co powinnam się ubrać. Myślisz, że dałoby się zaczarować wisiorki tak, żeby były trwale połączone? Mogłyby emanować ciepłem przy dotykaniu jednego z nich. Sygnały na odległość, jak kod Morse'a – przeskoczyła z miejsca na wcześniejszy temat, jakby nie potrzebowała nawet pauzy, by złapać drugą myśl.
Wiedziała, że matka nie miała im tego za złe – potrafiła sobie wyobrazić, jak wyciąga ku nim ciepłe dłonie i z wyrozumiałym uśmiechem odpowiada, że taka jest po prostu kolej rzeczy, mimo to wciąż nie potrafiła przemóc w sobie cicho stawianych sobie wyrzutów. Udała, że nie słyszy jego pociągnięcia nosem, choć troskliwe rozczulenie wkradło się przyjemną pieszczotą w jej myśli; nieposkromiona uczuciowość brata, zawsze tak przejrzysta w jego zachowaniu i ekspresji, zdawała się tym jaskrawsza jeszcze, kiedy wracała do niej z tak wychłodzonego, surowego klimatu kruczej siedziby w Ostatniej Walkirii. Uchyliła głowę z promiennym uśmiechem, czując jak palce Gerta mierzwią jej rudą czuprynę, zaprowadzając kasztanowy nieład na jej głowie, skutecznie jednak roztrącając przy tym spochmurniałe myśli, jakie się w niej gromadziły.
– To nie jest kwestia chyba, Gert, to są definitywne fakty potwierdzone niezliczoną ilością twardych, niemożliwych do zbicia dowodów – odpowiedziała mu z wesołą butnością, rozczesując kosmyki palcami, przygładzając je na czubku głowy skrupulatnie, odgarniając rdzawą kaskadę na plecy. – Gdybyś chciał mnie kiedyś znaleźć na Walkirii, na ten przykład, wystarczy, że poprosisz pierwszego z brzegu oficera, żeby zaprowadził cię do niezwyciężonego czempiona turnieju w siłowaniu się na rękę – ciągnęła, postępując za nim w rzece ludzi, pozwalając mu wysunąć się naprzód w wyuczonym przyzwyczajeniu, trzymając się jednak blisko jego boku. – Możesz mu przy okazji powiedzieć, że powinien rzucić to świństwo, bo pierwszy z brzegu z pewnością będzie stał przed wejściem z papierosem – w jej głosie przebrzmiała niepocieszona marudność, przemycana w tych słowach nagana, której nie miała śmiałości wystosować do samych zainteresowanych, prześlizgując się zamiast tego obok z nieśmiałym uśmiechem. – Przysięgam, że codziennie muszę wywabiać ten paskudny zapach z własnej skóry, a i tak mam wrażenie, że przesiąkł mnie na dobre.
Opowiadała o tym z pewnym przekąsem, głównie jednak z ożywionym rozbawieniem; siłą rzeczy wszystko to stało się w jakiś sposób jej bliskie – ci oficerzy przed gmachem Kruczej Straży, których mijała codziennie rano, uprzejme skinienia głów na powitanie, widok nienagannych mundurów, mgliste kłęby szczypiące w podniebienie przy nieopatrznym wdechu. Woda kolońska pomieszana z dymem tytoniowym drażniąca węch, kiedy mijała w korytarzu znajomą sylwetkę, niezauważona. Choćby usilnie próbowała, nie potrafiłaby wykrzesać z siebie chyba szczerze niezadowolonej marudności – nie leżało to w jej naturze; jej narzekanie trąciło wyraźną, ciepłą sympatią.
Podniosła rozradowane, orzechowe spojrzenie ku jego twarzy, czując jak jego entuzjazm wibruje w atmosferze, osiada mgiełką na jej świadomości, przenika ją do kości – jakby jego emocje rezonowały w niej przez naturalną więź, niezmienną od zawsze.
– Tak, powinniśmy... – chciała przyklasnąć jego pomysłowi, doskonale dopełniającemu jej propozycję, zanim zdążyliby jednak na dobre rozwinąć ten nurt rozmowy, zanurzyli się w potoku słów sprowokowanym zadanym mu pytaniem; nie próbowała go wstrzymywać wcale, wysłuchując z przyjemnością wieści z jego wielkiego świata, jednocześnie spoglądając na mijane witryny, zerkając raz po raz na niego, przytakując mu w odpowiednich momentach, przyprawiając strumień opowieści zachęcającymi wstawkami (Ezra, tak, dobrze pamiętam?; czasami trzeba; oh, naprawdę? tak, faktycznie pisałeś). Kiedy głos Gerta zawahał się raptownie w hauście chwytanego powietrza i zawisł wysoko nad jej głową skruszonym jęknięciem, nie mogła powstrzymać rozbawionego parsknięcia, choć starała się przybrać do tego strofującą minę.
– Nie przepraszaj – zaoponowała, chwytając palcami jego rękaw, żeby zmusić go do zwolnienia kroku, aby mogła wysunąć się zza niego i zrównać z nim swój krok. – Bardzo mi tego teraz potrzeba – powiedziała złagodniałym tonem, upodabniającym barwę jej głosu do matczynego, przetrzymując jego spojrzenie przez chwilę. – Żałuję, że ominęła mnie ta aukcja – podjęła zaraz, jak gdyby nigdy nic przeskakując ponad przecinkiem tkliwej szczerości. – Chociaż pewnie czułabym się tam równie nie na miejscu. Nie wiedziałabym chyba nawet, w co powinnam się ubrać. Myślisz, że dałoby się zaczarować wisiorki tak, żeby były trwale połączone? Mogłyby emanować ciepłem przy dotykaniu jednego z nich. Sygnały na odległość, jak kod Morse'a – przeskoczyła z miejsca na wcześniejszy temat, jakby nie potrzebowała nawet pauzy, by złapać drugą myśl.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Taka właśnie była kolej rzeczy. Dzieci musiały kiedyś wyfrunąć z rodzinnego gniazda. Wielokrotnie słyszał podobne zdania od matki i sam zdawał sobie sprawę z tego, że musiał kiedyś opuścić dom; uwolnić ją i Gerdę od rosnących w jego sercu trosk i kłopotów, których przysparzała jego osoba. Nigdy nie przyznał się przed nimi w pełni do tego, co odczuwał i co tak naprawdę kierowało jego krokami. Gdzieś w głębi duszy zawsze sądził, że jest swego rodzaju ciężarem, znakiem przeszłości i decyzji, których być może Sibylla żałowała. Nigdy nie miał odwagi, by zapytać ją o to, instynktownie omijał jak mógł temat ojca, choć czasami opowiadała mu o nim; niezmiennie ze spokojem i bez cienia wyrzutu. Czy tak faktycznie jednak było? Czy pokazywała mu prawdę. Kochała go; nigdy nie zarzuciłby jej braku uczuć i zdawało się, że z chęcią zatrzymałaby syna przy sobie. Kiwał jedynie na to głową i śmiał się, że pora, aby tak wyrośnięty chłopak w końcu się usamodzielnił i znalazł ścieżkę, którą mógłby podążać przez resztę życia. Rodzicielka nigdy nie sprzeciwiła się i nie przeszkadzała w podejmowaniu decyzji, rozumiała potrzebę i serce, które wyrywało się z piersi ku pagórkom, lasom i zwierzętom przemykającym pomiędzy starymi sosnami i jodłami. Tak musiało być; dziedzictwo zaszyte w genach nigdy nie zostało zupełnie uśpione i pomimo setek lat dzielących go od praprzodka, nawet tykające wskazówki zegara nie zdołały zatrzeć instynktów właściwych olbrzymom. Na domiar złego, wciąż jednak targała nim ta ogromna cząstka człowieczeństwa, nakazująca szlochać za utraconym domem i nad zmieniającymi się relacjami. Wciąż był pewien, że doskonale zna Gerdę, ale nie potrafił powiedzieć z przekonaniem, że wie o każdym jej obecnym nawyku, o każdej trosce spędzającej jej sen z powiek. Myślał czasami o tym, czy wciąż układa świeże kwiaty na stole i czy wyszukuje z napięciem pierwszych oznak zmieniających się pór roku, jak zwykli robić to w dzieciństwie. Westchnął cicho, odwracając twarz tak, by nie zauważyła kolejnej rysy troski pojawiającej się na białym płótnie twarzy. Nie powinien zatrzymywać uporczywie myśli w niekończących się rozterkach i obawach, że utracił wszystko bezpowrotnie decydując się na szalony krok przyłączenia się do Gleipniru. Był wprawdzie pewien swego wyboru, lecz w takich momentach czuł, że rdzeń decyzji stawał się plastyczny niczym wosk świecy poddający się ciepłu wznoszącego się nad nią płomienia.
Wysłuchał siostry z powagą, zupełnie wierząc w to, że faktycznie w tym małym ciele znajduje się moc godna najwspanialszego herosa, faktycznego czempiona. Krucza Straż już zaczynała ją zmieniać, lecz nie było to coś złego – zawsze była niezwykle odpowiedzialna i Gert sądził, że nadawała się do tej pracy jak mało kto. Przecież kierowała się dobrem ludzi dookoła, a empatia, której bogowie im nie poskąpili, zwiastowała, że zawsze będzie starała się działać tak, by czynić dobro. Poczuł ukłucie dumy: Midgard potrzebował istot takich jak Gerta, choć lękał się jedynie o to, by ktoś w sposób podstępny nie wykorzystał dobroci płynącej z jej serca.
— Może kiedyś się zmierzymy, co ty na to? Choć nie powiem, boję się teraz sromotnej porażki, skoro mówisz, że posiadasz tytuł czempiona — stwierdził zupełnie szczerze, z pełnią szacunku dla heroski. — Nie wiem za to, czy w tej walce z nałogiem będę w stanie cokolwiek zrobić — dodał zaraz szybko, odsłaniając się z własną słabością. Wciąż daleko było mu do wytrawnego palacza, lecz towarzystwo w jakim się obracał nie sprzyjało pełnej czystości od używek. Wciskając dłonie do kieszeni wyczuł w nich kilka pokruszonych zwitków i tytoń rozsypany w ich wnętrzach, przez co subtelny do tej pory rumieniec, wystąpił soczystym burakiem na końce uszu i czubek zadartego nosa. Nie sądził, aby Gerda wyjątkowo go za tę słabość zganiła, lecz wyraźna skrucha próbowała załagodzić całą niezręczną sytuację. Elementem, który jakimś cudem pozwolił mu powrócić do trzeźwego osądu była kontynuacja dywagacji na temat prezentu odpowiedniego dla mamy i musiał przyznać, że bardzo podobało mu się to, iż siostra pociągnęła temat magicznych właściwości potencjalnego podarku.
— Och, to by było naprawdę wspaniałe, taka niewielka namiastka tego, że wciąż jesteśmy blisko siebie, chociaż dzielą nas tak wielkie odległości. Ucieszyłaby się na pewno — mówiąc to wydobył ręce na zewnątrz i klasnął w nie, rozsiewając dookoła okruchy pogniecionej bibuły i strzępki tytoniu, teraz jednak nawet to umknęło jego uwadze, gdyż kolejna z myśli nie zamierzała czekać grzecznie na swoją kolej i wystrzeliła spomiędzy lekko spierzchniętych warg, odnajdując przyzwolenie w siostrzanych zapewnieniach. Nie musiał zastanawiać się więcej nad tym, czy wypadało tak bardzo paplać. — Nie ma tego złego… mam coś specjalnego z aukcji... — Za pazuchą wciąż trzymał niewielki okruch minerału, który zakupił na aukcji z myślą o Gerdzie. Łza Ymira połyskiwała w zagłębieniu dłoni. Przysunął się do siostry korzystając z momentu, w którym napór tłumu nieco zelżał. Objął ją wolnym ramieniem i podsunął podarek tak, by miała go dokładnie na linii swego spojrzenia. — Proszę, to dla ciebie. Zaoszczędziłem trochę i chciałem wesprzeć szczytny cel, a widząc tę kruszynę pomyślałem o tobie. Wiem, że w twojej pracy bardzo ważne jest zwracanie uwagi nawet na najdrobniejsze szczegóły, a to pomoże ci w tym na pewno. No i wiesz… to łza Ymira… Będzie ci przypominać o mnie. — Przytulił ją do siebie, lecz wciąż nie zatrzymywał się, brnąc w kierunku sklepu jubilerskiego. Poczuł, że w jego ciało wkrada się napięcie w oczekiwaniu na jej reakcję, w takich momentach bardzo żałował swego wzrostu, gdyż dystans jaki ich dzielił pozwalał jedynie na obserwację czubka głowy i subtelnego zarysu noska. Chociaż ścisk wyraźnie zelżał, to nie mógł pozwolić sobie na to, by pochylić się bardziej i zajrzeć, co kryło się pod firaną gęstych, kasztanowych rzęs.
Wysłuchał siostry z powagą, zupełnie wierząc w to, że faktycznie w tym małym ciele znajduje się moc godna najwspanialszego herosa, faktycznego czempiona. Krucza Straż już zaczynała ją zmieniać, lecz nie było to coś złego – zawsze była niezwykle odpowiedzialna i Gert sądził, że nadawała się do tej pracy jak mało kto. Przecież kierowała się dobrem ludzi dookoła, a empatia, której bogowie im nie poskąpili, zwiastowała, że zawsze będzie starała się działać tak, by czynić dobro. Poczuł ukłucie dumy: Midgard potrzebował istot takich jak Gerta, choć lękał się jedynie o to, by ktoś w sposób podstępny nie wykorzystał dobroci płynącej z jej serca.
— Może kiedyś się zmierzymy, co ty na to? Choć nie powiem, boję się teraz sromotnej porażki, skoro mówisz, że posiadasz tytuł czempiona — stwierdził zupełnie szczerze, z pełnią szacunku dla heroski. — Nie wiem za to, czy w tej walce z nałogiem będę w stanie cokolwiek zrobić — dodał zaraz szybko, odsłaniając się z własną słabością. Wciąż daleko było mu do wytrawnego palacza, lecz towarzystwo w jakim się obracał nie sprzyjało pełnej czystości od używek. Wciskając dłonie do kieszeni wyczuł w nich kilka pokruszonych zwitków i tytoń rozsypany w ich wnętrzach, przez co subtelny do tej pory rumieniec, wystąpił soczystym burakiem na końce uszu i czubek zadartego nosa. Nie sądził, aby Gerda wyjątkowo go za tę słabość zganiła, lecz wyraźna skrucha próbowała załagodzić całą niezręczną sytuację. Elementem, który jakimś cudem pozwolił mu powrócić do trzeźwego osądu była kontynuacja dywagacji na temat prezentu odpowiedniego dla mamy i musiał przyznać, że bardzo podobało mu się to, iż siostra pociągnęła temat magicznych właściwości potencjalnego podarku.
— Och, to by było naprawdę wspaniałe, taka niewielka namiastka tego, że wciąż jesteśmy blisko siebie, chociaż dzielą nas tak wielkie odległości. Ucieszyłaby się na pewno — mówiąc to wydobył ręce na zewnątrz i klasnął w nie, rozsiewając dookoła okruchy pogniecionej bibuły i strzępki tytoniu, teraz jednak nawet to umknęło jego uwadze, gdyż kolejna z myśli nie zamierzała czekać grzecznie na swoją kolej i wystrzeliła spomiędzy lekko spierzchniętych warg, odnajdując przyzwolenie w siostrzanych zapewnieniach. Nie musiał zastanawiać się więcej nad tym, czy wypadało tak bardzo paplać. — Nie ma tego złego… mam coś specjalnego z aukcji... — Za pazuchą wciąż trzymał niewielki okruch minerału, który zakupił na aukcji z myślą o Gerdzie. Łza Ymira połyskiwała w zagłębieniu dłoni. Przysunął się do siostry korzystając z momentu, w którym napór tłumu nieco zelżał. Objął ją wolnym ramieniem i podsunął podarek tak, by miała go dokładnie na linii swego spojrzenia. — Proszę, to dla ciebie. Zaoszczędziłem trochę i chciałem wesprzeć szczytny cel, a widząc tę kruszynę pomyślałem o tobie. Wiem, że w twojej pracy bardzo ważne jest zwracanie uwagi nawet na najdrobniejsze szczegóły, a to pomoże ci w tym na pewno. No i wiesz… to łza Ymira… Będzie ci przypominać o mnie. — Przytulił ją do siebie, lecz wciąż nie zatrzymywał się, brnąc w kierunku sklepu jubilerskiego. Poczuł, że w jego ciało wkrada się napięcie w oczekiwaniu na jej reakcję, w takich momentach bardzo żałował swego wzrostu, gdyż dystans jaki ich dzielił pozwalał jedynie na obserwację czubka głowy i subtelnego zarysu noska. Chociaż ścisk wyraźnie zelżał, to nie mógł pozwolić sobie na to, by pochylić się bardziej i zajrzeć, co kryło się pod firaną gęstych, kasztanowych rzęs.
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:41
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Pamiętała jeszcze zdezorientowane pierwsze tygodnie po tym, jak Gert wyprowadził się z rodzinnego domu – już wcześniej bywał w nim zauważalnie rzadziej, ale nawet ten okres przejściowy powolnego moszczenia sobie nowego miejsca w olbrzymim życiu nie zdołał przygotować ją na dziwaczne zmieszanie dni pozbawionych znajomego masztu górującej nad wszystkim czujności, dużych, mocnych dłoni sięgających jej na pomoc, zanim zdążyłaby o nią poprosić, empatycznej wrażliwości odnajdującej jej drżące palce wyrozumiałą asekuracją tych bratnich, nawet kiedy starała się uporczywie ukrywać własne poruszenia, donośnego śmiechu, od którego czasem drżało jakby całe wnętrze jadalni, rama krzesła, na którym siedział odchylony, stół pod jego przedramionami, powietrze chętnie uległe podrygom jego promiennej wesołości, jak gdyby wszystko wokół śmiało się razem z nim, zarażone radosnym rozbawieniem krystalizującym się w przestrzeni przyjemnym, niskim dźwiękiem. Pamiętała, że parokrotnie wypowiadały z matką na zmianę jego imię, z przyzwyczajenia, oczekując instynktownie jego zainteresowanej życzliwości uprzejmie sięgającej po słoiki postawione na samym szczycie szafek, zanim wreszcie nie podsunęły sobie starego, zużytego taboretu, by ściągnąć wszystko niżej, w zasięg swoich drobnych ramion. Okazywało się nagle, że potrzebowały więcej płaszczyzn, by pomieścić wszystko to, co dotąd mieszkało w wysokich zakamarkach pod pilną uwagą Gerta. Pozbierały wysuszone zioła zawieszone wysoko pod stropem pracowni, rozciągając pasy poprzecznych, gryzących w opuszki, lnianych sznurków niżej, by móc na nich mocować zebrane rośliny – kiedyś robiła to z ramion brata, trzymającego ją pewnie za łydki obijające się mu o pierś, teraz z chyboczącego się, niestabilnego stołka, czując jak ręce poczynają pulsować jej echem bólu od wysiłku ciągłego ich wznoszenia. Odkryły w tym czasie, jak nieprawdopodobnie szybko domowe pajączki odbudowywały swoje sieci w odległych podsufitowych kątach, które spostrzegały przypadkiem, wybudzając się z półsnu na kanapie, podnosząc spojrzenie za nasionem dmuchawca wsuniętym podmuchem wiatru przez szczelinę uchylonego okna lub zadzierając brody w podobnym geście cichego zmęczenia, który Gerda odziedziczyła po matce: zmrużenie oczu, uniesienie czoła, dłoń przesuwana powoli po karku, przyjemne uczucie rozciągania zastygłego w szyi napięcia. I pajęczyna w kącie, chwytająca cierpliwie kurz. Czy Gert ściągał je wcześniej, czy zwyczajnie ich wtedy nie zauważała, ufnie wraz z matką oddając mu zwierzchnictwo nad wszystkim, co za wysoko? Czy pozwalał im wić swoje małe pajęcze życia, zasłaniając je przed matczynym zamiłowaniem do porządku swoimi szerokimi ramionami, jasnym, odwracającym uwagę uśmiechem? Ostatecznie nigdy go o to nie zapytała; powinna zapytać.
Uśmiechnęła się z udawaną zuchwałością wobec rzuconego jej wyzwania, teatralnie sprawiając wrażenie połechtanej odgrywaną przez niego obawą; odsunęła pysznym gestem rdzawe kosmyki za ramię, zadzierając nieznacznie brodę. Choć żadne z nich nie powinno mieć wątpliwości, kto w rzeczywistości miał wygrać podobną konkurencję – oczywiście, Gerda rozpieszczona dobrotliwą łaskawością Gerta – nie zamierzała tchórzliwie się jej nie podjąć.
– Powinniśmy; mama będzie nam sędziować – zawyrokowała zdecydowanie, jak gdyby oznaczając już czas i miejsce poważnej potyczki, w domyśle najbliższego wspólnego spotkania: całą trójką, nareszcie. Nie mogła nie skrzywić się w skwaśniałym grymasie na jego dalsze przyznanie się do uprawiania tęchnącego nieprzyjemnie nałogu. Nie była to wprawdzie jednoznaczna i nieprzejednana dezaprobata, ostatecznie nie miała zamiaru strofować go, jeśli znajdował w tym jakąś wątpliwą przyjemność, dopóki przynajmniej nie czynił tego w jej towarzystwie. Miała zawsze wrażenie, że dym przywierał do niej drapiącą smugą niezależnie od tego, jak próbowała się względem niego ustawić, jak gdyby skuszony dokładnie tą niechęcią, która nakazywała mu go unikać; zwyczajnie na złość. Rumieniec występujący na jego twarz, zauważalnie zawstydzony, szybko wyłagodził jednak wszelki przebłysk awersji na piegowatym, przypudrowanym odrobinę, licu.
– Nie pal przynajmniej przy mamie, jeśli możesz. Chyba zdążyłam swoim marudzeniem nastawić ją przeciw temu iście bojowo. To nie jest chyba bardzo uzależniające, prawda? – spytała, zmieniając nieznacznie ton na bardziej przystępny. Spuściła spojrzenie przed siebie, zamyślając się na krótki moment, w typowy dla siebie sposób nabierając zadumanej spoważniałości. – Czytałam, że u śniących palenie powoduje paskudne powikłania zdrowotne, słyszałeś o tym? Zaczynają kaszleć i czernieją im płuca, upiorne – zauważyła cierpko, wzdrygając się jakby wewnątrz na myśl o płucach zwęglonych jak zapomniane tosty; nie widziała wprawdzie zdjęć, a to było pierwsze skojarzenie, jakie podsuwała jej wyobraźnia. Wydawała się szybko strząsnąć jednak z siebie związaną z tym goryczkę odczuć, podejmując nieco jaśniejszym tonem: – Mówią co prawda, że nam to nie zagraża, a jednak... nie kaszlesz chyba więcej, co? Jeśli usłyszę, że kaszlesz, sama przetrzepię ci kieszenie. Zdobędę nakaz rewizji, jeśli będzie trzeba – mruknęła żartobliwie, nie mogąc się ostatecznie powstrzymać od drobnej pogróżki. Wprawdzie nie słyszała o żadnych przypadkach nieprzyjemnych konsekwencji dla galdrów, a i oficerowie nie zdawali się jakoś szczególnie wzruszeni ciągłym kopceniem pod gmachem Kruczej Straży, jednak doniesienia ze świata śniących, chętnie powtarzane przez przeciwników używki zaczerpniętej od niemagicznych, nieszczególnie ocieplały jej wizerunek.
– Tak, tak myślę – zgodziła się, zadowolona, że rozwinięcie pomysłu wyraźnie przypadło mu do gustu; donośne klaśnięcie zdradzające jego entuzjazm przyciągnęło spojrzenia tłoczących się w okolicy ludzi, którzy do tej pory pozostawali obojętni albo z uprzejmości starali się udawać obojętnych wobec obecnego wśród nich półolbrzyma. Dostrzegła, bezwiednie, białą skruszałość szeleszczących mu w kieszeniach papierków na palcach, lekki nimb wyłowionego na skórze pyłu z tytoniowych okruszków. Czy zauważyłaby to, gdyby jej wcześniej nie powiedział?
– Oh? – wyrwało jej się, kiedy zanurzył znów dłoń w kieszeń, podjudzając jej ciekawość wspomnieniem zdobyczy wyniesionej z aukcji; przysunęła się posłusznie pod sugestią jego objęcia, kotwicząc kasztanowy wzrok na palcach rozchylających się jak kurtyna, odsłaniając minerał leżący w dołku jego dłoni, do której podniosła swoje drobniejsze ręce, dotykając jego palców, jak gdyby bała się sięgnąć bezpośrednio po łyskający kamień. Poczuła łagodne, przyjemne ściśnięcie czułej wdzięczności; cieszyła się, że znów się rozgadał, bo w pierwszej chwili łagodne zakłopotanie wytrąciło jej zręczność słów. W końcu przesunęła palce bliżej łzy, ujmując ją łagodnie, jak gdyby ostrożnie badała jej strukturę, spodziewając się, że będzie krucha, choć wiedziała, że to naiwne wrażenie. Zbierając ją wreszcie pewniej w swoją dłoń, przygarnięta w pobieżny uścisk, drugą odnalazła jego rękę, by uścisnąć ją z wdzięcznością, zwalniając znów kroku i odnajdując jego spojrzenie własnym, lekko zeszklonym.
– Gert, nie musiałeś, dziękuję ci, to bardzo... bardzo kochane, dziękuję – powiedziała, wstrzymując go jeszcze na chwilę obok witryny sklepu jubilerskiego, lekkim pociągnięciem za trzymaną dłoń. – Jest prześliczny. Będę go zawsze ze sobą nosić, obiecuję, jak amulet na szczęście.
Uśmiechnęła się z udawaną zuchwałością wobec rzuconego jej wyzwania, teatralnie sprawiając wrażenie połechtanej odgrywaną przez niego obawą; odsunęła pysznym gestem rdzawe kosmyki za ramię, zadzierając nieznacznie brodę. Choć żadne z nich nie powinno mieć wątpliwości, kto w rzeczywistości miał wygrać podobną konkurencję – oczywiście, Gerda rozpieszczona dobrotliwą łaskawością Gerta – nie zamierzała tchórzliwie się jej nie podjąć.
– Powinniśmy; mama będzie nam sędziować – zawyrokowała zdecydowanie, jak gdyby oznaczając już czas i miejsce poważnej potyczki, w domyśle najbliższego wspólnego spotkania: całą trójką, nareszcie. Nie mogła nie skrzywić się w skwaśniałym grymasie na jego dalsze przyznanie się do uprawiania tęchnącego nieprzyjemnie nałogu. Nie była to wprawdzie jednoznaczna i nieprzejednana dezaprobata, ostatecznie nie miała zamiaru strofować go, jeśli znajdował w tym jakąś wątpliwą przyjemność, dopóki przynajmniej nie czynił tego w jej towarzystwie. Miała zawsze wrażenie, że dym przywierał do niej drapiącą smugą niezależnie od tego, jak próbowała się względem niego ustawić, jak gdyby skuszony dokładnie tą niechęcią, która nakazywała mu go unikać; zwyczajnie na złość. Rumieniec występujący na jego twarz, zauważalnie zawstydzony, szybko wyłagodził jednak wszelki przebłysk awersji na piegowatym, przypudrowanym odrobinę, licu.
– Nie pal przynajmniej przy mamie, jeśli możesz. Chyba zdążyłam swoim marudzeniem nastawić ją przeciw temu iście bojowo. To nie jest chyba bardzo uzależniające, prawda? – spytała, zmieniając nieznacznie ton na bardziej przystępny. Spuściła spojrzenie przed siebie, zamyślając się na krótki moment, w typowy dla siebie sposób nabierając zadumanej spoważniałości. – Czytałam, że u śniących palenie powoduje paskudne powikłania zdrowotne, słyszałeś o tym? Zaczynają kaszleć i czernieją im płuca, upiorne – zauważyła cierpko, wzdrygając się jakby wewnątrz na myśl o płucach zwęglonych jak zapomniane tosty; nie widziała wprawdzie zdjęć, a to było pierwsze skojarzenie, jakie podsuwała jej wyobraźnia. Wydawała się szybko strząsnąć jednak z siebie związaną z tym goryczkę odczuć, podejmując nieco jaśniejszym tonem: – Mówią co prawda, że nam to nie zagraża, a jednak... nie kaszlesz chyba więcej, co? Jeśli usłyszę, że kaszlesz, sama przetrzepię ci kieszenie. Zdobędę nakaz rewizji, jeśli będzie trzeba – mruknęła żartobliwie, nie mogąc się ostatecznie powstrzymać od drobnej pogróżki. Wprawdzie nie słyszała o żadnych przypadkach nieprzyjemnych konsekwencji dla galdrów, a i oficerowie nie zdawali się jakoś szczególnie wzruszeni ciągłym kopceniem pod gmachem Kruczej Straży, jednak doniesienia ze świata śniących, chętnie powtarzane przez przeciwników używki zaczerpniętej od niemagicznych, nieszczególnie ocieplały jej wizerunek.
– Tak, tak myślę – zgodziła się, zadowolona, że rozwinięcie pomysłu wyraźnie przypadło mu do gustu; donośne klaśnięcie zdradzające jego entuzjazm przyciągnęło spojrzenia tłoczących się w okolicy ludzi, którzy do tej pory pozostawali obojętni albo z uprzejmości starali się udawać obojętnych wobec obecnego wśród nich półolbrzyma. Dostrzegła, bezwiednie, białą skruszałość szeleszczących mu w kieszeniach papierków na palcach, lekki nimb wyłowionego na skórze pyłu z tytoniowych okruszków. Czy zauważyłaby to, gdyby jej wcześniej nie powiedział?
– Oh? – wyrwało jej się, kiedy zanurzył znów dłoń w kieszeń, podjudzając jej ciekawość wspomnieniem zdobyczy wyniesionej z aukcji; przysunęła się posłusznie pod sugestią jego objęcia, kotwicząc kasztanowy wzrok na palcach rozchylających się jak kurtyna, odsłaniając minerał leżący w dołku jego dłoni, do której podniosła swoje drobniejsze ręce, dotykając jego palców, jak gdyby bała się sięgnąć bezpośrednio po łyskający kamień. Poczuła łagodne, przyjemne ściśnięcie czułej wdzięczności; cieszyła się, że znów się rozgadał, bo w pierwszej chwili łagodne zakłopotanie wytrąciło jej zręczność słów. W końcu przesunęła palce bliżej łzy, ujmując ją łagodnie, jak gdyby ostrożnie badała jej strukturę, spodziewając się, że będzie krucha, choć wiedziała, że to naiwne wrażenie. Zbierając ją wreszcie pewniej w swoją dłoń, przygarnięta w pobieżny uścisk, drugą odnalazła jego rękę, by uścisnąć ją z wdzięcznością, zwalniając znów kroku i odnajdując jego spojrzenie własnym, lekko zeszklonym.
– Gert, nie musiałeś, dziękuję ci, to bardzo... bardzo kochane, dziękuję – powiedziała, wstrzymując go jeszcze na chwilę obok witryny sklepu jubilerskiego, lekkim pociągnięciem za trzymaną dłoń. – Jest prześliczny. Będę go zawsze ze sobą nosić, obiecuję, jak amulet na szczęście.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
— Będę więc trenował, aby nie spalić się ze wstydu — przyznał, wymachując ręką i przybierając groźną minę. Naprawdę, bardzo brakowało mu tych beztroskich chwil. W głowie układał już plan wizyty, lecz nie odrzekł nic więcej, dostrzegając na twarzy siostry grymas niezadowolenia. Rosnący dyskomfort zagęścił nieco atmosferę. Był gotów zapewnić Gerdę, że prędzej połknie papierosa, niż pozwoli się z nim przyłapać mamie. Nie chciał jej martwić, nawet jeśli galdryjska medycyna przedstawiała niezbite dowody na to, że magiczni zwyczajnie nie mogli się uzależnić od nikotyny. Od dziecka stawiał sobie za punkt honoru, by przysparzać rodzicielce jak najmniej trosk – doprowadzało to często do sytuacji niezwykle kłopotliwych, w których czynił więcej złego, niż faktycznie chronił ją przed konsekwencjami własnych, nieprzemyślanych czynów. Pamiętał, że pewnego lata przez kilka dni ukrywał skręconą kostkę i dopiero, gdy stopa spuchła mu do tego stopnia, że nie mógł założyć na nią buta, wyszło na jaw, że spadł z dębu rosnącego za starą, opuszczoną chatą na skraju wioski, ponieważ chciał zdjąć latawiec, który zaplątał się w konary grupce miejscowych dzieci. Do samego końca utrzymywał jednak, że nie zauważył, iż jest z nią coś nie tak, ponieważ olbrzymi nie czują bólu, a upadek wcale nie był jakiś wyjątkowy. Ot, uderzył się w głowę i krzywo stanął na nodze. Całą narrację kruszyły jednak niezbite dowody z czasem dostrzeżone przez zielarkę, bowiem dziwnym trafem przepadł jej cały zapas kory wierzbowej, a okruchy ingrediencji odnalazła następnie w pokoju syna. Pęczniejące zainteresowanie makiem lekarskim w przeciągu tamtych dni także nie rokowało najlepiej i nie świadczyło za niezniszczalnością potomków Ymira. Podobnych sytuacji było wiele i nigdy nie próbował nawet ich zliczyć, jednak wiedział, że niemal od samego początku towarzyszyła mu potrzeba ucieczki, wiecznego ukrywania swych niedociągnięć, wstydliwych porażek i kłopotliwych emocji, nad którymi nie potrafił w pełni zapanować. Środowisko nauczyło go, że na ogół bywał jedynie kłopotliwym stworzeniem, dlatego też uwierzył w płynące zewsząd słowa i tak mu już zostało, choć w domu panowała atmosfera bezwzględnego szacunku i życzliwości będącej opatrunkiem na rany zadawane przez obcych ludzi. Nigdy nie mówił o tym wprost, nie próbował uświadomić mamy ani siostry, lecz przeżywał rozterki w głębi duszy, dopatrywał się w każdym ich geście i grymasie poszlak świadczących o tym, że mogą cierpieć z jego powodu. I, tak, widział samotność w bliźniaczo zielonych oczach Sibylli, której źródłem, jak sądził było widmo pokracznego syna i niechęć mężczyzn do kobiety obarczonej skazą olbrzymów. Widział swoją winę także w napiętych momentami relacjach Gerdy i jej ojca – surowość wypisana na jego twarzy często świadczyła o tym, że wolałby, aby niewygodna obecność Gerta nareszcie zniknęła. Było mu z tego powodu przykro, gdyż owszem, kilkukrotnie próbował używać niewybrednych słów, by bronić się przed panem Dahlbergiem, ale nigdy, na bogów, nigdy, nie wyrządził mu żadnej poważnej krzywdy. Na żarty pozwalał sobie jedynie w towarzystwie siostry, a kiedy mężczyzna pojawiał się w pobliżu, zwyczajnie schodził mu z drogi i uciekał z domu, by zaszyć się w pobliskim zagajniku. Następnie bardzo długo nie chciał stamtąd wracać i obserwował ich z odległości, wciąż coraz mocniej zastanawiając się, co powinien zrobić, aby pewnego dnia mogli poczuć ulgę i prawdziwe szczęście.
Jego postanowienie o dołączeniu do Gleipniru było więc nie tylko decyzją wiążącą się z potrzebą usamodzielnienia, ale także wypływającą z nabudowujących się przez lata zgryzot i rozważań nad właściwym rozwiązaniem sytuacji, która wydawała mu się bez wyjścia. Chciał za wszelką cenę chronić dwie najbliższe mu osoby przed smutkiem i bólem, dlatego niemal dziesięć lat temu spakował kilka drobiazgów w lniany tobołek i ruszył ku Samotnej Wieży.
Był gotów do wszelkich poświęceń, dlatego zjedzenie tytoniu wcale nie było aż tak złą perspektywą. Energiczne potrząsanie głową trwało jeszcze kilka chwil.
— Słowo olbrzyma, Iskierko, słowo olbrzyma, nie tknę przy niej nigdy żadnego papierosa — Determinacja na jego twarzy przeszła jednak w zakłopotanie, kiedy przyszło mu określić ewentualne symptomy świadczące o niewydolności spowodowanej nadużywaniem nikotyny. — Chyba nie, ja rzadko kiedy choruję tak ogólnie, a kaszleć nie kaszlę prawie wcale, chyba, że Leiv doda za dużo pieprzu do pieczeni, no wtedy, to bywa różnie — stwierdził z pełnią powagi i zaraz wytrzepał z kieszeni i palców resztki okruszków tak dokładnie, aby żaden z przyklejonych do dłoni fragmentów nie dostał się przypadkiem na powierzchnię minerału podarowanego siostrze. Lubił ją obdarowywać, nawet bez okazji. Wtedy też dokładnie przyglądał się radości wyginającej kąciki malinowych ust, rozkwitającej bardzo subtelnie na powierzchni policzków muśniętych liliowym odcieniem dziewczęcego zaskoczenia niespodziewanym gestem, następnie sięgającej oczu przepełnionych ciepłem i wdzięcznością. Zamknął drobne paluszki w objęciach dużej, dającej bezpieczeństwo dłoni i wpatrywał się z zachwytem w oblicze siostry, zaraz samemu rozczulając się do niebezpiecznej granicy łez, a przecież był starszym bratem i powinien stanowić obraz niezachwianego spokoju i wsparcia! Skarcił się, choć wcale nie na serio, pozwalając, by wilgoć również zagościła pod jego powiekami, lecz tylko na chwileczkę, maleńką, niepozorną.
— Ależ to przecież drobiazg, gdybym tylko mógł, oddałbym ci wszystkie drogocenne kamienie tego świata, Iskierko, wszystko, czego byś tylko sobie zażyczyła. — Lubił myśleć o tym, że kiedyś faktycznie będzie go stać na podobne gesty. A wtedy… wtedy wszystko będzie na pewno jeszcze lepsze. Czuł wdzięczność za ten wspaniały dzień w towarzystwie Gerdy. Tęsknił ogromnie. — Będę bardzo szczęśliwy — przyznał, gdy zapewniła go o chęci noszenia łzy Ymira przy sobie. Stali tuż przy witrynie sklepu jubilerskiego, czego wcześniej nie dostrzegł zbyt zaaferowany rozmową.
— Myślisz, że będą mieli to, czego potrzebujemy? W okolicy pewnie są jeszcze jakieś inne sklepy. — Ilość błyskotek za szkłem zwiastowała jednak, że spędzą tu i tak całkiem sporo czasu. Pyszniące się na aksamitnych poduszkach kolie wyglądały oszałamiajaco, a przede wszystkim… drogo. Zastanawiał się nawet, czy aby nie przecenił swoich możliwości finansowych. Wykrzywił się z zakłopotaniem, wyszukując przykładowy bilecik z wypisaną ceną. — Och… ummm… — Łypnął na siostrę. — Myślisz, że będą mieli tu… no wiesz, coś… — poczerwieniał wyraźnie z wysiłku, gdyż liczył intensywnie, ile udało mu się odłożyć.
Jego postanowienie o dołączeniu do Gleipniru było więc nie tylko decyzją wiążącą się z potrzebą usamodzielnienia, ale także wypływającą z nabudowujących się przez lata zgryzot i rozważań nad właściwym rozwiązaniem sytuacji, która wydawała mu się bez wyjścia. Chciał za wszelką cenę chronić dwie najbliższe mu osoby przed smutkiem i bólem, dlatego niemal dziesięć lat temu spakował kilka drobiazgów w lniany tobołek i ruszył ku Samotnej Wieży.
Był gotów do wszelkich poświęceń, dlatego zjedzenie tytoniu wcale nie było aż tak złą perspektywą. Energiczne potrząsanie głową trwało jeszcze kilka chwil.
— Słowo olbrzyma, Iskierko, słowo olbrzyma, nie tknę przy niej nigdy żadnego papierosa — Determinacja na jego twarzy przeszła jednak w zakłopotanie, kiedy przyszło mu określić ewentualne symptomy świadczące o niewydolności spowodowanej nadużywaniem nikotyny. — Chyba nie, ja rzadko kiedy choruję tak ogólnie, a kaszleć nie kaszlę prawie wcale, chyba, że Leiv doda za dużo pieprzu do pieczeni, no wtedy, to bywa różnie — stwierdził z pełnią powagi i zaraz wytrzepał z kieszeni i palców resztki okruszków tak dokładnie, aby żaden z przyklejonych do dłoni fragmentów nie dostał się przypadkiem na powierzchnię minerału podarowanego siostrze. Lubił ją obdarowywać, nawet bez okazji. Wtedy też dokładnie przyglądał się radości wyginającej kąciki malinowych ust, rozkwitającej bardzo subtelnie na powierzchni policzków muśniętych liliowym odcieniem dziewczęcego zaskoczenia niespodziewanym gestem, następnie sięgającej oczu przepełnionych ciepłem i wdzięcznością. Zamknął drobne paluszki w objęciach dużej, dającej bezpieczeństwo dłoni i wpatrywał się z zachwytem w oblicze siostry, zaraz samemu rozczulając się do niebezpiecznej granicy łez, a przecież był starszym bratem i powinien stanowić obraz niezachwianego spokoju i wsparcia! Skarcił się, choć wcale nie na serio, pozwalając, by wilgoć również zagościła pod jego powiekami, lecz tylko na chwileczkę, maleńką, niepozorną.
— Ależ to przecież drobiazg, gdybym tylko mógł, oddałbym ci wszystkie drogocenne kamienie tego świata, Iskierko, wszystko, czego byś tylko sobie zażyczyła. — Lubił myśleć o tym, że kiedyś faktycznie będzie go stać na podobne gesty. A wtedy… wtedy wszystko będzie na pewno jeszcze lepsze. Czuł wdzięczność za ten wspaniały dzień w towarzystwie Gerdy. Tęsknił ogromnie. — Będę bardzo szczęśliwy — przyznał, gdy zapewniła go o chęci noszenia łzy Ymira przy sobie. Stali tuż przy witrynie sklepu jubilerskiego, czego wcześniej nie dostrzegł zbyt zaaferowany rozmową.
— Myślisz, że będą mieli to, czego potrzebujemy? W okolicy pewnie są jeszcze jakieś inne sklepy. — Ilość błyskotek za szkłem zwiastowała jednak, że spędzą tu i tak całkiem sporo czasu. Pyszniące się na aksamitnych poduszkach kolie wyglądały oszałamiajaco, a przede wszystkim… drogo. Zastanawiał się nawet, czy aby nie przecenił swoich możliwości finansowych. Wykrzywił się z zakłopotaniem, wyszukując przykładowy bilecik z wypisaną ceną. — Och… ummm… — Łypnął na siostrę. — Myślisz, że będą mieli tu… no wiesz, coś… — poczerwieniał wyraźnie z wysiłku, gdyż liczył intensywnie, ile udało mu się odłożyć.
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Widziała wyraźnie, że brat brał jej przestrogę na poważnie, skinęła więc łagodnie głową z uśmiechem świadczącym o ufności w jego ustępliwe zapewnienia, nie próbując strofować go więcej czy domagać się dalszych obietnic, pozwalając sobie zwieńczyć temat cichym parsknięciem rozbawienia na wspomnienie pieczeni Leiva – intrygowały ją zawsze podobne drobne komentarze na temat tej części jego życia, do której nie miała wstępu, jego codzienność, której nie dzielili, odkąd się wyprowadził, nowa rzeczywistość, w której odnalazł swoje miejsce, perypetie losu łowcy Gleipniru, jaki podjął bardzo szybko i w jej odczuciu zupełnie niespodziewanie. Mimo upływu lat wciąż miała wrażenie, że nie przyzwyczaiła się do tej myśli, niezmiennie odczuwała pewien przeskok dysonansu, ilekroć przez myśl przesuwało jej się to słowo w jego kontekście: łowca. Wyobrażała sobie, że byłoby jej łatwiej pogodzić się ze świadomością jego zawodu, gdyby potrafiła postrzegać go tak, jak postrzegali go zapewne ludzi nieznający go nazbyt lub znający go przez pryzmat właśnie pracy; wyobrażała sobie, że widziałaby wtedy w nim przede wszystkim jego szerokie ramiona, mocne ręce o stwardniałych od roboty opuszkach, nadludzką siłę skłębioną w półolbrzymim ciele górującym ponad głowami innych, zastanawiający błysk jego oczu, kiedy zdawało mu się, że nikt go nie obserwował. Nie umiała sobie jednak, mimo wszystko, wyobrazić go podczas pełni, przecinającego trzewia lasu z dotkliwie prostą intencją w myśli, pobrzękującego srebrem noszonym przy sobie w pogotowiu, lśniącym zębami bełtów, ciężką kuszą w ręku, naprężonych mięśni, złowrogości przyczajonej w stanowczej linii pochylonych barków – zbyt mocno ufała przede wszystkim w jego delikatność, zbyt silnie wierzyła łagodności jego palców i charakteru, uśmiechowi rozciągającemu znajome usta, promienności spojrzenia, niezwykłej wrażliwości, o którą łatwo byłoby go zapewne nie podejrzewać, gdyby mogła spojrzeć na niego tak, jakby go nie znała. Wiedziała, że nie obawiał się widoku śmierci, że nie przerażała go krew i zmatowiała sierść, jej zatęchła woń, że potrafił znieść wiele, że był w rękach Gleipniru sam w sobie niebezpieczną bronią; Gert-łowca był jej jednak niezmiennie odległy i obcy, w jakiś sposób trzymany z dala od swojej świadomości, bo nie chciała go takim widzieć. Ojciec lubił nazywać go wynaturzeniem, okrutną kreaturą, kiedy była mała, mawiał czasami, że obawia się o nią, że nie chce, żeby wyrastała obok niego, że mógłby przecież zrobić jej krzywdę zwykłym przypadkiem, że nie powinno się mu ufać, że był niebezpieczny przez własną naturę – nigdy mu w to nie wierzyła, denerwowała się, kiedy wpadał w swoje pijane mantry, zaciskała dłonie, chowając ich drżenie przed jego wzrokiem. Gert-łowca, w jakiś sposób, zaprzeczał wszystkiemu, co w nim tak bardzo kochała; w tym jednym nie potrafiła nigdy go zrozumieć, choć nigdy nie wyrzucała mu tej decyzji. Czasami tylko, kiedy coś podjudziło ją do myśli o tym, zagryzała zęby powściągliwie na przygnębionym, być może naiwnym wobec gleipnirowca, pytaniu – czy to nie są też ludzie, strasznie skrzywdzeni?
– Powinieneś zaprosić mnie kiedyś na tę pieczeń, nawet przeostrzoną – mruknęła swobodnie, zupełnie niezobowiązująco, choć istotnie nie miałaby nic przeciwko temu; mogłaby spędzić z nim więcej czasu, poznać bliżej jego przyjaciół, Leiva, który gotował obiady. Mieszkając sama i nie mając poza pracą szczególnie licznych znajomości, odczuwała czasem doskwierające osamotnienie. Poza Josefem wprawdzie nie miała raczej przyjaciół, a po ich piątkowych krzyżówkowych wieczorach koniec tygodnia wciąż wydawał się dziwacznie pusty. – Dałabym się za nią pokroić, szczerze mówiąc. Nie mam ostatnio czasu przygotowywać sobie porządnych obiadów, jadam często w biegu na mieście, w domu jakieś szybkie paskudztwa, nie potrafię… mam chyba po prostu zawsze wrażenie, że powinnam robić coś jeszcze – wyznała, spostrzegając za późno, że pierwszy radosny entuzjazm wygasa nieznacznie pod poczuciem zmęczenia, potrzebą jego wyartykułowania, chociaż nie chciała tym razem brzmieć na marudną, dlatego zaraz uśmiechnęła się jakby z nową werwą, jakby chciała powiedzieć pospieszne to nic, wycofać się z tego, co zalegało na podniebieniu. Przyszli tutaj wprawdzie ze ściśle określonym celem, przyszła tutaj, żeby spotkać się ze swoim bratem, cieszyć się jego obecnością, na chwilę dokładnie o tym nie myśleć. Pasaż nie był najlepszym miejscem na wyciąganie swoich niepokojów; innym razem, zdawała się jeszcze przekazać mu w urywku spojrzenia. Choć nie wiedziała, czy powinna obciążać go tym w ogóle; z pewnością miał wiele własnych zmartwień, a widząc lśnienie łez w jego spojrzeniu chwilę później, tak odruchowych i rozczulonych, przekonywała się, że nie chciałaby faktycznie ryzykować, że następnym razem miałyby być efektem zmartwienia z jej powodu – pragnęła być przy nim przede wszystkim Iskierką, z uśmiechem chowającą dłonie w jego dłoniach, z mimowolnym zawstydzeniem opuszczającą zaszklony wdzięcznością wzrok, kiedy wyjmowała podarowany jej minerał z opoki jego palców, przyglądając się jego nierównej, lśniącej powierzchni.
– Wiem – odparła z czułą pewnością, że mówił prawdę; nie wątpiła, że nie odmówiłby jej nigdy niczego i nie wątpiła, że gdyby mógł, obsypywałby ją i matkę wspaniałymi prezentami bez końca, dla prostej przyjemności sprawiania im radości: takim właśnie go znała. Czasami miała wrażenie, że swoją dobrocią i szczodrością próbuje im coś wynagrodzić. – Ale to już więcej niż wystarczająco, Gert. Nie wymieniłabym tego choćby i na te wszystkie kamienie świata – oznajmiła z zakłopotanym wzruszeniem, podnosząc ku niemu jeszcze raz jasne spojrzenie, zamykając palce na trzymanym prezencie. Nie tego kryształu zastygłego w drobną łzę i nie ich dwójki, ich małego Tärnaby.
Chwilę później, kiedy już nakryli chwilową ckliwość uważną ciekawością zaglądająca za szybę witryny, a minerał wylądował w bezpiecznym objęciu kieszeni, wciąż czule objęty ciepłem badających jego fakturę palców, podzieliła z nim nagłe zawahanie na widok cen wypisanych na metkach przy wystawionych wisiorkach. Odłożyła co prawda trochę pieniędzy specjalnie na tę okazję, wciąż jednak nie była to ogromna kwota; ciąg wyłapywanych spojrzeniem cyfr okazywał się dość… deprymujący. Odchrząknęła dyskretnie, prostując się i wodząc spojrzeniem po dalszych metkach, rozumiejąc doskonale wątpliwość Gerta, choć starając się nie dać zniechęcić zupełnie.
– Może... może powinniśmy spróbować najpierw w innym – zaproponowała wreszcie, odwzajemniając jego spojrzenie. Kiedy zadarła łagodnie brodę, jej wzrok powędrował mimowolnie jeszcze wyżej, odczytując teraz dopiero nazwę sklepu zawisłą nad ich głowami; nie był to zdecydowanie jeden z tych, do których chadzały stażystki z prostych rodzin. – Wrócimy tu, kiedy znajdę sobie bogatego męża. Czy też ojciec mi znajdzie, wydaje się bardzo do tego ochoczy. Albo później, jeśli nic nie znajdziemy w pozostałych. – Schwyciła go zaraz lekko za rękaw, pociągając dalej wzdłuż witryn, zaglądając na wskazówki tablic, na których mrowiły się nazwy sklepów i kierujące do nich strzałki, by obrać właściwy kurs. – Chodźmy.
– Powinieneś zaprosić mnie kiedyś na tę pieczeń, nawet przeostrzoną – mruknęła swobodnie, zupełnie niezobowiązująco, choć istotnie nie miałaby nic przeciwko temu; mogłaby spędzić z nim więcej czasu, poznać bliżej jego przyjaciół, Leiva, który gotował obiady. Mieszkając sama i nie mając poza pracą szczególnie licznych znajomości, odczuwała czasem doskwierające osamotnienie. Poza Josefem wprawdzie nie miała raczej przyjaciół, a po ich piątkowych krzyżówkowych wieczorach koniec tygodnia wciąż wydawał się dziwacznie pusty. – Dałabym się za nią pokroić, szczerze mówiąc. Nie mam ostatnio czasu przygotowywać sobie porządnych obiadów, jadam często w biegu na mieście, w domu jakieś szybkie paskudztwa, nie potrafię… mam chyba po prostu zawsze wrażenie, że powinnam robić coś jeszcze – wyznała, spostrzegając za późno, że pierwszy radosny entuzjazm wygasa nieznacznie pod poczuciem zmęczenia, potrzebą jego wyartykułowania, chociaż nie chciała tym razem brzmieć na marudną, dlatego zaraz uśmiechnęła się jakby z nową werwą, jakby chciała powiedzieć pospieszne to nic, wycofać się z tego, co zalegało na podniebieniu. Przyszli tutaj wprawdzie ze ściśle określonym celem, przyszła tutaj, żeby spotkać się ze swoim bratem, cieszyć się jego obecnością, na chwilę dokładnie o tym nie myśleć. Pasaż nie był najlepszym miejscem na wyciąganie swoich niepokojów; innym razem, zdawała się jeszcze przekazać mu w urywku spojrzenia. Choć nie wiedziała, czy powinna obciążać go tym w ogóle; z pewnością miał wiele własnych zmartwień, a widząc lśnienie łez w jego spojrzeniu chwilę później, tak odruchowych i rozczulonych, przekonywała się, że nie chciałaby faktycznie ryzykować, że następnym razem miałyby być efektem zmartwienia z jej powodu – pragnęła być przy nim przede wszystkim Iskierką, z uśmiechem chowającą dłonie w jego dłoniach, z mimowolnym zawstydzeniem opuszczającą zaszklony wdzięcznością wzrok, kiedy wyjmowała podarowany jej minerał z opoki jego palców, przyglądając się jego nierównej, lśniącej powierzchni.
– Wiem – odparła z czułą pewnością, że mówił prawdę; nie wątpiła, że nie odmówiłby jej nigdy niczego i nie wątpiła, że gdyby mógł, obsypywałby ją i matkę wspaniałymi prezentami bez końca, dla prostej przyjemności sprawiania im radości: takim właśnie go znała. Czasami miała wrażenie, że swoją dobrocią i szczodrością próbuje im coś wynagrodzić. – Ale to już więcej niż wystarczająco, Gert. Nie wymieniłabym tego choćby i na te wszystkie kamienie świata – oznajmiła z zakłopotanym wzruszeniem, podnosząc ku niemu jeszcze raz jasne spojrzenie, zamykając palce na trzymanym prezencie. Nie tego kryształu zastygłego w drobną łzę i nie ich dwójki, ich małego Tärnaby.
Chwilę później, kiedy już nakryli chwilową ckliwość uważną ciekawością zaglądająca za szybę witryny, a minerał wylądował w bezpiecznym objęciu kieszeni, wciąż czule objęty ciepłem badających jego fakturę palców, podzieliła z nim nagłe zawahanie na widok cen wypisanych na metkach przy wystawionych wisiorkach. Odłożyła co prawda trochę pieniędzy specjalnie na tę okazję, wciąż jednak nie była to ogromna kwota; ciąg wyłapywanych spojrzeniem cyfr okazywał się dość… deprymujący. Odchrząknęła dyskretnie, prostując się i wodząc spojrzeniem po dalszych metkach, rozumiejąc doskonale wątpliwość Gerta, choć starając się nie dać zniechęcić zupełnie.
– Może... może powinniśmy spróbować najpierw w innym – zaproponowała wreszcie, odwzajemniając jego spojrzenie. Kiedy zadarła łagodnie brodę, jej wzrok powędrował mimowolnie jeszcze wyżej, odczytując teraz dopiero nazwę sklepu zawisłą nad ich głowami; nie był to zdecydowanie jeden z tych, do których chadzały stażystki z prostych rodzin. – Wrócimy tu, kiedy znajdę sobie bogatego męża. Czy też ojciec mi znajdzie, wydaje się bardzo do tego ochoczy. Albo później, jeśli nic nie znajdziemy w pozostałych. – Schwyciła go zaraz lekko za rękaw, pociągając dalej wzdłuż witryn, zaglądając na wskazówki tablic, na których mrowiły się nazwy sklepów i kierujące do nich strzałki, by obrać właściwy kurs. – Chodźmy.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
Jeszcze przed dołączeniem do Gleipniru zdawał sobie sprawę z jego złej sławy. Większość taktownie milczała, gdy wspominał o swym wyborze, część jednak wyraźnie sugerowała, że nie znajdzie tam nic poza nieuzasadnioną i nieprzystającą do czasów współczesnych agresją i bezwzględnością. Ktoś pewnego dnia wyszeptał jednak przez zaciśnięte zęby, że to być może i lepiej, gdyż lgnie do podobnych sobie i jedynie pokazuje swymi poczynaniami dobitnie, iż z olbrzymowego dziedzictwa nie da się wyciągnąć nic dobrego. Ciągnie swój do swego – jak zwykł mawiać stary Jepsen siadujący na sękatym zydelku przed chatką krytą strzechą. Pamiętał go dokładnie, gdy memłał ćwiartkę jabłka w bezzębnych dziąsłach i patrzył na niego, dwudziestoletniego wówczas olbrzyma, swymi przymglonymi, spłowiałymi tęczówkami przypominajacymi rozwodnioną do granic akwarelę. Spełnił więc pragnienia zacietrzewionej lokalnej ludności wpasowując się w schemat, w którego ramach próbowali osadzić go od najwcześniejszych lat, a Jepsen śmiał się i śmiał, kiwając głową, jakby chciał powiedzieć a nie mówiłem?!, choć wyjątkowo taktownie powstrzymywał się od jawnego komentarza. Gert musiał przyznać wtedy, że jedyną z dobrych rzeczy było to, iż mieszkańcy przynajmniej nie doświadczali ponownie nieprzyjemnego dysonansu poznawczego, kiedy śledzili przerażającą ich sylwetkę trajkoczącą wesoło do siebie i zbierającą szałwię, miast porywającą lokalne zwierzęta i straszącą małe dzieci, bo takim chcieli właśnie widzieć molanderowego potomka. Tak było łatwiej i nie zamierzał odmówić im komfortu dalszego życia w prawdach nie mających nic wspólnego z rzeczywistością. Początkowo może jednak trochę się bał, przesiąknięty opowieściami o drabach mordujących wargów, a i nie stroniących od tłuczenia niewinnych, nie miał jednak wyjścia i ruszył trzy lata później do Samotnej Wieży. W gruncie rzeczy Gleipnir okazał się dla niego miejscem dobrym, choć niezupełnie akceptującym. Po wypracowaniu sobie jednak pewnego rodzaju szacunku, żyło mu się spokojnie wśród łowców i tylko, coraz częściej, martwiły go momenty, w których łapał się na obawach i refleksji, że przez te wszystkie lata nawet osoby mu najbliższe (choć wyraziły nieme przyzwolenie), skrzętnie omijały temat pełnionego przezeń fachu. Czuł napięcie jakie wyrastało w mikrosekundzie pomiędzy nim, a Gerdą, niepewność matki i w końcu… w końcu swoje własne zmieszanie, kiedy Asta pierwszy raz zapytała go o wykonywany zawód. Wtedy też niespodziewanie pomyślał o swym życiu łowcy jako o czymś, co niosło wiele niepewności i mogło stanowić wyraźną przeszkodę przy budowaniu zaufania u osoby zupełnie obcej, a w jego przekonaniu niezwykle ważnej, gdyż do takiej rangi zaczęła urastać nieświadoma niczego Mølgaard. Na ten moment nie miał jednak żadnego sensownego pomysłu, który mógłby złagodzić zaistniały dylemat. Nigdy nie postrzegał siebie jako osoby brutalnej, wypełniając swe obowiązki był skłonny twierdzić raczej, że kieruje się dobrem i chęcią zapewnienia bezpieczeństwa magicznej społeczności. Wciąż pielęgnował w sobie wrażliwość do każdej istoty żywej, lecz nigdy nie przeszkadzało mu to brać czynnego udziału w niekończącym się cyklu życia i śmierci, w roli posłańca tej drugiej. Być może był naiwny i zbyt ufnie patrzył na swych przełożonych, wierząc że dokonują za każdym razem słusznych osądów, jednak potrzebował w życiu celu, a obecnie nikt nie dał mu lepszego, niż trwanie przy boku pozostałych łowców. Z rozważań zupełnie nieodpowiednich na tak beztroską wyprawę wybiła go uwaga siostry, na którą niemal natychmiast zareagował szczerym zdziwieniem ledwo zamaskowanym pod powłoką równoczesnej ekscytacji i radości. Może nie było aż tak tragicznie jak sobie o tym wszystkim myślał?
— Pieczeń, Leiv, tak! Koniecznie, koniecznie musisz go poznać. Jest całkiem miły, choć będę mu musiał natłuc do głowy, żeby hamował się nieco z językiem, jeśli zechcesz nas odwiedzić — wyrzucił z siebie na jednym wydechu zbyt przejęty, aby zajmować się czymś tak prozaicznym jak oddychanie. — Tylko obawiam się, że do czasu uczty z pieczenią, zmarniejesz zupełnie — stwierdził, celnie wychwytując zmęczenie w jej głosie i rejestrując fakt, iż była tak zapracowana, że nie miała czasu na odpowiednie posiłki. Wiedział, że matka nie byłaby dumna z takiego postępowania swej latorośli, dlatego poczuwał się w obowiązku, aby zadbać o małą siostrzyczkę, nawet jeśli nie podniósł zwyczajowego larum i nie zamierzał nagle gromić jej za nieodpowiedzialność. — Jak już coś wybierzemy dla mamy, to idziemy na obiad, ale taki porządny i może gorącą czekoladę. Odyn mi świadkiem, że wypiłbym teraz największy jej kubek. Z bitą śmietaną u góry i taką przyprószoną kolorową posypką. Pamiętasz? Język od niej robił się czerwono-zielono-niebieski — był wyraźnie rozbawiony opowiadając śmiesznostki z dzieciństwa, o których nie wypadało mówić rosłemu trzydziestodwulatkowi. — Była też taka, co strzelała na podniebieniu — dodał zaraz, jakby był to najistotniejszy szczegół. Przez cały ten czas śledził także siostrzane ruchy, sposób w jaki studiowała strukturę kamyczka i badała każdą ze ścianek. Widział jej zachwyt i zaciekawienie, którym obdarzała nawet najmniejsze i najbardziej niepozorne skrawki otaczającego ją świata. Takimi właśnie ukształtowała ich matka i nie zawsze dostatnie życie na obrzeżach maleńkiej wioski. Takim chciał zawsze widzieć siebie i ją – zafrasowanych nad rzeczami prostymi; obawiał się, że wraz ze zniknięciem dziecięcego zaciekawienia stracą wszystko, co najwspanialsze i że nigdy nic nie będzie już takie samo.
Kolejne kroki powiodły ich dalej, głębiej przez ciągnący się pasaż, w przesmyk gęściej usłany ludzką obecnością. Odetchnął z niemałą ulgą, gdy porozumiewawcza wymiana zdań odwiodła ich od sklepu, na którego asortyment z całą pewnością nie mogli sobie pozwolić. Pokierował swe kroki tam, gdzie wskazała Gerda.
— Może coś u Sørensenów? Chyba mają dość szeroki asortyment. No i chyba po tej akcji u Tordenskioldów robią wszystko, żeby przyciągnąć klientów, to może nas nie oskubią… — wymamrotał, choć zupełnie nie wiedział, czy w jakikolwiek sposób jego słowa pokrywają się z rzeczywistością. Zdawało mu się to logiczne, choć z drugiej strony, olbrzymy i półolbrzymy nie miały raczej pojęcia o tym, jakie pobudki kierowały klanami. Nie omieszkał również wyrazić swojego oburzenia. — Jak to ochoczo? Nie żebym coś miał do pana Dahlberga — nigdy nie miał odwagi, by mówić o nim jako o kimś bliskim, czy aspirującym do roli przyszywanego ojca — ale niech się tak lepiej nie rozpędza. Moja siostra sama wie, co dla niej będzie najlepsze. — Nigdy nie wątpił w jej rozsądek, dlatego z takim oburzeniem potraktował jej uwagę, nawet jeśli była tylko wyolbrzymieniem. Dalej szedł nieco naburmuszony, milczący, skupiony na celu w postaci zakładu jubilerskiego, lecz napięta atmosfera poczęła go uwierać, stąd szybko zmienił kierunek rozmowy, przypominając sobie pewną bardzo ważną rzecz.
— Swoją drogą… — zaczął niepewnie. — To chyba chciałbym cię o pomoc poprosić. Bo wiesz, no… chciałem zrobić prezent takiej jednej znajomej, ale nie wiem, czy no… czy to będzie ładnie z mojej strony i czy nie przesadzę, jak kupię jej też coś tam… — każde kolejne słowo było bardziej bełkotliwe od poprzedniego, a płótno bladych policzków zaczynało mu gorzeć od czerwonych smug zawstydzenia. — Znaczy nie ważne, zapomnij — bąknął i przykleił nos do szyby. — O patrz! Te ceny wyglądają obiecująco! — ewidentnie entuzjazmem chciał zakryć zmieszanie.
— Pieczeń, Leiv, tak! Koniecznie, koniecznie musisz go poznać. Jest całkiem miły, choć będę mu musiał natłuc do głowy, żeby hamował się nieco z językiem, jeśli zechcesz nas odwiedzić — wyrzucił z siebie na jednym wydechu zbyt przejęty, aby zajmować się czymś tak prozaicznym jak oddychanie. — Tylko obawiam się, że do czasu uczty z pieczenią, zmarniejesz zupełnie — stwierdził, celnie wychwytując zmęczenie w jej głosie i rejestrując fakt, iż była tak zapracowana, że nie miała czasu na odpowiednie posiłki. Wiedział, że matka nie byłaby dumna z takiego postępowania swej latorośli, dlatego poczuwał się w obowiązku, aby zadbać o małą siostrzyczkę, nawet jeśli nie podniósł zwyczajowego larum i nie zamierzał nagle gromić jej za nieodpowiedzialność. — Jak już coś wybierzemy dla mamy, to idziemy na obiad, ale taki porządny i może gorącą czekoladę. Odyn mi świadkiem, że wypiłbym teraz największy jej kubek. Z bitą śmietaną u góry i taką przyprószoną kolorową posypką. Pamiętasz? Język od niej robił się czerwono-zielono-niebieski — był wyraźnie rozbawiony opowiadając śmiesznostki z dzieciństwa, o których nie wypadało mówić rosłemu trzydziestodwulatkowi. — Była też taka, co strzelała na podniebieniu — dodał zaraz, jakby był to najistotniejszy szczegół. Przez cały ten czas śledził także siostrzane ruchy, sposób w jaki studiowała strukturę kamyczka i badała każdą ze ścianek. Widział jej zachwyt i zaciekawienie, którym obdarzała nawet najmniejsze i najbardziej niepozorne skrawki otaczającego ją świata. Takimi właśnie ukształtowała ich matka i nie zawsze dostatnie życie na obrzeżach maleńkiej wioski. Takim chciał zawsze widzieć siebie i ją – zafrasowanych nad rzeczami prostymi; obawiał się, że wraz ze zniknięciem dziecięcego zaciekawienia stracą wszystko, co najwspanialsze i że nigdy nic nie będzie już takie samo.
Kolejne kroki powiodły ich dalej, głębiej przez ciągnący się pasaż, w przesmyk gęściej usłany ludzką obecnością. Odetchnął z niemałą ulgą, gdy porozumiewawcza wymiana zdań odwiodła ich od sklepu, na którego asortyment z całą pewnością nie mogli sobie pozwolić. Pokierował swe kroki tam, gdzie wskazała Gerda.
— Może coś u Sørensenów? Chyba mają dość szeroki asortyment. No i chyba po tej akcji u Tordenskioldów robią wszystko, żeby przyciągnąć klientów, to może nas nie oskubią… — wymamrotał, choć zupełnie nie wiedział, czy w jakikolwiek sposób jego słowa pokrywają się z rzeczywistością. Zdawało mu się to logiczne, choć z drugiej strony, olbrzymy i półolbrzymy nie miały raczej pojęcia o tym, jakie pobudki kierowały klanami. Nie omieszkał również wyrazić swojego oburzenia. — Jak to ochoczo? Nie żebym coś miał do pana Dahlberga — nigdy nie miał odwagi, by mówić o nim jako o kimś bliskim, czy aspirującym do roli przyszywanego ojca — ale niech się tak lepiej nie rozpędza. Moja siostra sama wie, co dla niej będzie najlepsze. — Nigdy nie wątpił w jej rozsądek, dlatego z takim oburzeniem potraktował jej uwagę, nawet jeśli była tylko wyolbrzymieniem. Dalej szedł nieco naburmuszony, milczący, skupiony na celu w postaci zakładu jubilerskiego, lecz napięta atmosfera poczęła go uwierać, stąd szybko zmienił kierunek rozmowy, przypominając sobie pewną bardzo ważną rzecz.
— Swoją drogą… — zaczął niepewnie. — To chyba chciałbym cię o pomoc poprosić. Bo wiesz, no… chciałem zrobić prezent takiej jednej znajomej, ale nie wiem, czy no… czy to będzie ładnie z mojej strony i czy nie przesadzę, jak kupię jej też coś tam… — każde kolejne słowo było bardziej bełkotliwe od poprzedniego, a płótno bladych policzków zaczynało mu gorzeć od czerwonych smug zawstydzenia. — Znaczy nie ważne, zapomnij — bąknął i przykleił nos do szyby. — O patrz! Te ceny wyglądają obiecująco! — ewidentnie entuzjazmem chciał zakryć zmieszanie.
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Ciężko było wyobrazić sobie go w szeregu innych łowców – wspomnienie Gleipniru zawsze przywodziło jej na myśl ludzi surowych i wyrachowanych, ostrych i kanciastych w sposób uwidaczniający się nawet w samym ich wyglądzie, wyobrażała sobie nachmurzone brwi z napiętą bruzdą między nimi, czujne spojrzenie, którego nie potrafiłaby zbyt długo odwzajemniać, szorstkość skóry i usposobienia, ściągnięte powagą twarze nieskore do uśmiechu; choć wiedziała, że są to skojarzenia zupełnie naiwne i niesprawiedliwe, a łowcy, których miała okazję spotkać w jego towarzystwie, okazywali się zawsze po prostu ludźmi, niechętnymi jak większość, by zamykać się w ciasnych więzach stereotypowych domysłów. Profesja odciskała się na nich mniej lub bardziej subtelnymi poszlakami, które lubiła wyłuskiwać badawczym, dyskretnym spojrzeniem, w większości byli – wbrew obrazkom wyciąganym jak z dziecięcych ilustracji – zdolni do uśmiechu, nawet życzliwości, osobowościami zwyczajnie różnorodnymi i trudnymi do zamknięcia w sztywnej ramie wyobrażonego portretu, przez którego pryzmat podświadomie ich postrzegała, dopóki rzeczywistość nie weryfikowała jej uprzedzeń. Niezmiennie czuła wobec nich niepewność i pewien podskórny niepokój, podobny do tego, który towarzyszył jej czasem wobec wysłanników – cicha świadomość tego, czym się zajmują i do czego są zdolni, a czego nie potrafiła sobie wyobrazić, kiedy spoglądała na swojego brata, tak promiennego, jasnego i dobrego, o sercu znacznie większym niż większość w sposób niewyłącznie dosłowny. Wiedziała, że nie motywowała go nienawiść – nie podejrzewała go o to nigdy, nawet jeśli niezupełnie zgadzała się z jego decyzją; nie miała wątpliwości, że był jednym z tych łowców, którym przyświecała najlepsza intencja ochrony galdrów przed rzeczywistym zagrożeniem ze strony wargów niepanujących nad swoim przekleństwem, ale nie miała też wątpliwości, że wśród jego zawodowych znajomych byli też tacy, którzy nie dostrzegali różnicy między człowiekiem a jego nieszczęściem. Nie podobała jej się myśl, że miał ich w swoim otoczeniu; nie podobało jej się, że łowca zamykało go w jednym środowisku i pod jedną kategorią z ludźmi tak od niego różnymi. Nie ufała, co więcej, że w Gleipnirze – instytucji występującej przecież przeciw pewnej mniejszości – traktowano go zawsze i zupełnie w porządku, nawet jeśli Gert nigdy nie skarżył się na nic; w dzieciństwie nie skarżył się tak samo, a wiedziała przecież, niestety, że miał ku temu wszelkie powody dostarczane mu przez rówieśników. Nie był już jednak dzieckiem, a ona dawno musiała pogodzić się z faktem, że nie może go przed wieloma rzeczami uchronić; mogła wprawdzie zawsze dotkliwie mało.
Mogła jednak, przynajmniej, spróbować poznać bliżej jego otoczenie – i szczerze tego pragnęła, w dużej mierze z prostej potrzeby niedopuszczenia do tego, by oddalili się od siebie zbytnio, pochłonięci swoimi własnymi, tak różnymi od siebie, teraźniejszościami. Ucieszył ją z tego powodu tym bardziej tak wyraźny entuzjazm Gerta na jej niesubtelne wpraszanie się do jego stołu i przestrzeni, w środowisko ludzi mających swoje miejsce w jego życiu, których chciała poznać bliżej, również łowców, być może przede wszystkim łowców, by zakryć niesprawiedliwość swoich wyobrażeń prawdą, jak miała nadzieję, znacznie przystępniejszą. Jasny uśmiech rozciągnął jej różane usta, moszcząc się między rdzawością piegów, dościgając w promienności ekscytację brata. Wydała z siebie rozbawione parsknięcie na wspomnienie o rozwiązłych zwyczajach języka Leiva.
– Nie musztruj go za mocno, nie chciałabym, żeby kojarzył mnie ze wstrząsem – mruknęła luźno, kiedy uczynił wreszcie przerwę na odwlekany potokiem słów oddech. Czasami miała wrażenie, że Gert musiał mieć już prawdziwe płuca doskonałego nurka, zdolne tak długo wytrzymywać bez wdechu. Dostrzegła troskę odciskającą się w jego głosie i spojrzeniu, odruchowo wyprostowała się więc dziarsko, jakby chciała jej zaprzeczyć, rozgonić ją jasnością spojrzenia i żywotnością sprężystego kroku; nie chciała wprawdzie, żeby bardzo się o nią martwił, choć brakowało jej w ostatnim czasie łagodnego kompresu czyjejś troski, o którą mogłaby wesprzeć zmęczony pion. Nie umiała jednak nigdy o to prosić – wstydziła się o to prosić i wstydziła się ją przyjmować. Obiad jednak brzmiał wystarczająco neutralnie, prosto i przekonująco, by nie oponować przeciw wysuniętej propozycji, tym bardziej kiedy doprawił ją jeszcze zaproszeniem na gorącą czekoladę, tak kuszącą, kiedy wokół roznosił się rozgwar świątecznej atmosfery, a szarawe, grudniowe niebo rzucało zimne światło na pręgowane wnętrze pasażu przez wysokie okna.
– Koniecznie gorącą czekoladę – przytaknęła ze zdecydowaniem, ożywiona i roześmiana, odchylając nieznacznie głowę, sięgając spojrzeniem wysoko, na chwilę ku jasnym prostokątom szklanego sufitu. – Pamiętam; pamiętam, że wmówiłam kiedyś bliźniaczce, nie wiem nawet której, że zrobił jej się niebieski od złośliwości i że jej odpadnie, jeśli powie coś złego, zanim kolor zejdzie. Zapytałam czy mogę wyjeść jej śmietankę i powiedziałam, że chyba zaczyna robić się granatowy, kiedy nie chciała mi pozwolić, potem się rozpłakała i poskarżyła ojcu, kiedy po nas wrócił, ale śmietankę zdążyłam zjeść – wesoły ton nabrał przekornej, rozbawionej nuty; zdawała sobie sprawę, że choć bliźniaczki były zawsze dla niej okropne, potrafiła im się czasem złośliwie odpłacić. Pamiętała też, że była przestraszona, że ojciec się na nią rozgniewa i będzie krzyczał, ale tego dnia był bardzo wesoły i pobłażliwy, miał miękkie, błyszczące spojrzenie i tylko roześmiał się, mierzwiąc jej włosy. Spojrzała na niego z cieniem skruchy, choć niezupełnie przekonanej; ostatecznie obu bliźniaczkom należało się utarcie czasem nosa.
– Masz pewnie rację, powinniśmy tam zajrzeć – zgodziła się, dotrzymując mu rześko kroku, otrzeźwiona widokiem cen w poprzednim sklepie; miała nadzieję, że uda im się faktycznie znaleźć coś tańszego, wypłata ze stażu wprawdzie, choć umożliwiała skromne życie w mieście, nie pozostawiała szansy na popełnienie dużych oszczędności, szczególnie jeszcze, kiedy tak często jadała poza domem, czego teraz tym bardziej pożałowała. Surowszy ton głosu Gerta zaskoczył ją, zwracając jej uwagę natychmiast; choć znała jego niechęć do Dahlberga, nie przewidziała, że jego wspomnienie tak go zadrażni. Spróbowała posłać mu uspokajający uśmiech, wyraźnie dający znać, że nie traktuje insynuacji ojca poważnie.
– Masz prawo mieć wiele przeciw niemu. Ja na pewno mam – odpowiedziała mu pokrzepiająco; nie chciała nigdy, żeby się przy niej wprawdzie hamował. – Ale nie musisz się martwić, zdążył chyba zrozumieć, że niewiele może zdziałać prócz czczego gadania i przyprawiania mnie o ból głowy co miesiąc na obiedzie. Nie mówmy o nim – poprosiła, nie chcąc go dłużej drażnić ani drażnić siebie myślą o ojcu. Wierzyła, jakąś częścią siebie, że mógł jeszcze zmienić się na lepsze, choć za każdym razem, kiedy go spotykała, przypominała sobie, jak jeszcze daleko im było do podobnego zwrotnego momentu.
Temat, jaki Gert podjął w zamian, klucząc niepewnie w słowach wymijających – i przez to tylko jaśniejszych w znaczeniu – i zaraz próbując się speszony z nich wycofać, frapował ją znacznie bardziej. Spojrzenie rozbłysło jej uważną pilnością, kiedy dostrzegła rumieniec wkradający mu się na policzek, osobliwy ton jego głosu i zawstydzenie wkradające się w postawę.
– Znajomej? – spytała odruchem, niezłośliwie, ze szczerym zaintrygowaniem podchwytując wątek, z opóźnieniem spoglądając krótko na witrynę, przy której przystanął, by przejrzeć wzrokiem metki z cenami, zgubione pośród lśnienia biżuterii. – Musisz mi powiedzieć więcej, żebyśmy mogli wybrać dla niej właściwą rzecz – spróbowała pociągnąć go za język delikatnie, nie chcąc, żeby się znowu speszył. Starała się nie zdradzać, jak bardzo była zaskoczona i zaciekawiona tajemniczą nieznajomą, której chciał sprawić tak kosztowny prezent. – Myślę, że może coś delikatnego... długo się znacie? Dobrze? Chodź – nie mogła powstrzymać pytań, choć starała się nie brzmieć bardzo nalegająco, w końcu zachęcając go, żeby wszedł za nią do sklepu, gdzie przystanęła natychmiast przy pierwszych witrynach z naszyjnikami, przede wszystkim przyglądając się ukradkiem wciąż Gertowi.
Mogła jednak, przynajmniej, spróbować poznać bliżej jego otoczenie – i szczerze tego pragnęła, w dużej mierze z prostej potrzeby niedopuszczenia do tego, by oddalili się od siebie zbytnio, pochłonięci swoimi własnymi, tak różnymi od siebie, teraźniejszościami. Ucieszył ją z tego powodu tym bardziej tak wyraźny entuzjazm Gerta na jej niesubtelne wpraszanie się do jego stołu i przestrzeni, w środowisko ludzi mających swoje miejsce w jego życiu, których chciała poznać bliżej, również łowców, być może przede wszystkim łowców, by zakryć niesprawiedliwość swoich wyobrażeń prawdą, jak miała nadzieję, znacznie przystępniejszą. Jasny uśmiech rozciągnął jej różane usta, moszcząc się między rdzawością piegów, dościgając w promienności ekscytację brata. Wydała z siebie rozbawione parsknięcie na wspomnienie o rozwiązłych zwyczajach języka Leiva.
– Nie musztruj go za mocno, nie chciałabym, żeby kojarzył mnie ze wstrząsem – mruknęła luźno, kiedy uczynił wreszcie przerwę na odwlekany potokiem słów oddech. Czasami miała wrażenie, że Gert musiał mieć już prawdziwe płuca doskonałego nurka, zdolne tak długo wytrzymywać bez wdechu. Dostrzegła troskę odciskającą się w jego głosie i spojrzeniu, odruchowo wyprostowała się więc dziarsko, jakby chciała jej zaprzeczyć, rozgonić ją jasnością spojrzenia i żywotnością sprężystego kroku; nie chciała wprawdzie, żeby bardzo się o nią martwił, choć brakowało jej w ostatnim czasie łagodnego kompresu czyjejś troski, o którą mogłaby wesprzeć zmęczony pion. Nie umiała jednak nigdy o to prosić – wstydziła się o to prosić i wstydziła się ją przyjmować. Obiad jednak brzmiał wystarczająco neutralnie, prosto i przekonująco, by nie oponować przeciw wysuniętej propozycji, tym bardziej kiedy doprawił ją jeszcze zaproszeniem na gorącą czekoladę, tak kuszącą, kiedy wokół roznosił się rozgwar świątecznej atmosfery, a szarawe, grudniowe niebo rzucało zimne światło na pręgowane wnętrze pasażu przez wysokie okna.
– Koniecznie gorącą czekoladę – przytaknęła ze zdecydowaniem, ożywiona i roześmiana, odchylając nieznacznie głowę, sięgając spojrzeniem wysoko, na chwilę ku jasnym prostokątom szklanego sufitu. – Pamiętam; pamiętam, że wmówiłam kiedyś bliźniaczce, nie wiem nawet której, że zrobił jej się niebieski od złośliwości i że jej odpadnie, jeśli powie coś złego, zanim kolor zejdzie. Zapytałam czy mogę wyjeść jej śmietankę i powiedziałam, że chyba zaczyna robić się granatowy, kiedy nie chciała mi pozwolić, potem się rozpłakała i poskarżyła ojcu, kiedy po nas wrócił, ale śmietankę zdążyłam zjeść – wesoły ton nabrał przekornej, rozbawionej nuty; zdawała sobie sprawę, że choć bliźniaczki były zawsze dla niej okropne, potrafiła im się czasem złośliwie odpłacić. Pamiętała też, że była przestraszona, że ojciec się na nią rozgniewa i będzie krzyczał, ale tego dnia był bardzo wesoły i pobłażliwy, miał miękkie, błyszczące spojrzenie i tylko roześmiał się, mierzwiąc jej włosy. Spojrzała na niego z cieniem skruchy, choć niezupełnie przekonanej; ostatecznie obu bliźniaczkom należało się utarcie czasem nosa.
– Masz pewnie rację, powinniśmy tam zajrzeć – zgodziła się, dotrzymując mu rześko kroku, otrzeźwiona widokiem cen w poprzednim sklepie; miała nadzieję, że uda im się faktycznie znaleźć coś tańszego, wypłata ze stażu wprawdzie, choć umożliwiała skromne życie w mieście, nie pozostawiała szansy na popełnienie dużych oszczędności, szczególnie jeszcze, kiedy tak często jadała poza domem, czego teraz tym bardziej pożałowała. Surowszy ton głosu Gerta zaskoczył ją, zwracając jej uwagę natychmiast; choć znała jego niechęć do Dahlberga, nie przewidziała, że jego wspomnienie tak go zadrażni. Spróbowała posłać mu uspokajający uśmiech, wyraźnie dający znać, że nie traktuje insynuacji ojca poważnie.
– Masz prawo mieć wiele przeciw niemu. Ja na pewno mam – odpowiedziała mu pokrzepiająco; nie chciała nigdy, żeby się przy niej wprawdzie hamował. – Ale nie musisz się martwić, zdążył chyba zrozumieć, że niewiele może zdziałać prócz czczego gadania i przyprawiania mnie o ból głowy co miesiąc na obiedzie. Nie mówmy o nim – poprosiła, nie chcąc go dłużej drażnić ani drażnić siebie myślą o ojcu. Wierzyła, jakąś częścią siebie, że mógł jeszcze zmienić się na lepsze, choć za każdym razem, kiedy go spotykała, przypominała sobie, jak jeszcze daleko im było do podobnego zwrotnego momentu.
Temat, jaki Gert podjął w zamian, klucząc niepewnie w słowach wymijających – i przez to tylko jaśniejszych w znaczeniu – i zaraz próbując się speszony z nich wycofać, frapował ją znacznie bardziej. Spojrzenie rozbłysło jej uważną pilnością, kiedy dostrzegła rumieniec wkradający mu się na policzek, osobliwy ton jego głosu i zawstydzenie wkradające się w postawę.
– Znajomej? – spytała odruchem, niezłośliwie, ze szczerym zaintrygowaniem podchwytując wątek, z opóźnieniem spoglądając krótko na witrynę, przy której przystanął, by przejrzeć wzrokiem metki z cenami, zgubione pośród lśnienia biżuterii. – Musisz mi powiedzieć więcej, żebyśmy mogli wybrać dla niej właściwą rzecz – spróbowała pociągnąć go za język delikatnie, nie chcąc, żeby się znowu speszył. Starała się nie zdradzać, jak bardzo była zaskoczona i zaciekawiona tajemniczą nieznajomą, której chciał sprawić tak kosztowny prezent. – Myślę, że może coś delikatnego... długo się znacie? Dobrze? Chodź – nie mogła powstrzymać pytań, choć starała się nie brzmieć bardzo nalegająco, w końcu zachęcając go, żeby wszedł za nią do sklepu, gdzie przystanęła natychmiast przy pierwszych witrynach z naszyjnikami, przede wszystkim przyglądając się ukradkiem wciąż Gertowi.
Bezimienny
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
Zachichotał nieelegancko słysząc historię siostry. Zawsze był pełen podziwu dla jej pomysłowości, choć sam przecież nie odbiegał zbyt wiele w tym temacie i potrafił zajść za skórę niejednemu człowiekowi, do którego nie pałał szczególną sympatią. Mógł stwierdzić wręcz, że była to cecha typowa dla Molanderów – nawet u matki obserwował wielokrotnie zamiłowanie do czynienia drobnych uszczypliwości i psikusów. Chociaż kobieta zdawała się być przytłoczona życiem i zmęczona codziennością, jej oczy, pomimo upływu lat, wciąż nosiły w sobie radosne iskierki, które musiały towarzyszyć jej od dzieciństwa – kiedy to jeszcze była małą łobuziarą podkradającą kompot z gruszek tuż przed obiadem, choć babka wyraźnie ją strofowała, aby takich rzeczy nie czyniła, bo to w żaden sposób nie świadczy dobrze o jej wychowaniu. Cóż, mogła jednak mówić niestworzone rzeczy i grozić Sibylli, ale jej córka wciąż pozostawała pod wyraźnym wpływem ojca. Dziadek również wykazywał się niewyczerpalnymi pokładami kreatywności. Gert żałował, że nigdy nie miał okazji, aby go poznać (podobno to po nim odziedziczył charakterystyczny zadarty nos o drobniutkim czubeczku), ale mama lubiła mówić, że byłby dumny ze swych wnuków i tego, że noszą rodowe dziedzictwo z taką godnością.
— Szkoda, że nie mogłem widzieć jej miny, naprawdę — stwierdził z nieukrywanym żalem, choć przez ton głosu przebijało się ledwo okiełznane rozbawienie wyciągające boleśnie kąciki ust. Bliźniaczki nigdy nie były dla niego szczególnie miłe. Zwykle udawały, że go nie widzą. — Taka śmietanka smakuje najlepiej, co? — szturchnął siostrę sugestywnie. Nie chciał wyliczać, ile razy sami sobie w tak niecny sposób podkradali łakocie; była to swoista tradycja i nikt nikomu z tego tytułu nigdy żadnych problemów nie robił, choć wierzył, że dla Dahlbergów mogło to zakrawać o istne barbarzyństwo i powód do strofowania złych manier. Choć i tak bywało mu niezmiernie przykro, że nigdy, kiedy Gerda udawała się do ojca na obiad, czy wakacje, on nie był tam mile widziany. Łatka intruza przywarła do niego na stałe. Łowca wciąż mielił w ustach nieprzychylne słowa na temat pana D. (jak czasami go nazywał nie chcąc kłopotać sobie języka pełną wymową nazwiska), lecz powstrzymał się przed ich wyrzuceniem w obawie, że mimo wszystko uczyniłby tym przykrość siostrze. Wiedział, jakie ma zapatrywanie na ojca, lecz nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Skrzywił się kwaśno. — I bardzo dobrze — bąknął ugodowo, nie mając zamiaru, by tracić na mężczyznę choć jedną minutę więcej, choć to przecież on zareagował w pierwszej kolejności tak ostro i wymusił zatrzymanie się przy niewygodnym temacie. Na szczęście miał dzisiaj o wiele więcej ważnych spraw na głowie, a słodycz gorącej czekolady i zapach obiadu były zdolne wymazać wszelkie gorzkie wspomnienia. Udali się zgodnie w kierunku, gdzie znajdował się sklep jubilerski Sørensenów.
Mógł przewidzieć, że jego wyznanie wywoła falę pytań, jednak jego oczy nawet po tak oczywistej reakcji stały się wielkie jak dwa spodki, a na twarz wystąpił soczysty rumieniec. Nie potrafił opowiadać o takich rzeczach, krępował się zupełnie i nawet, kiedy to jego ukochana siostra wyrażała naturalne zaciekawienie, miał ochotę schować się za najbliższym rogiem rozwidlającej się alejki, wtopić w tłum, nad którym przecież i tak górował, co czyniło go obiektem nie do przeoczenia. Wprawdzie nic niestosownego nie powiedział, ani nawet nie przyznał się o kogo mu chodzi, lecz już czuł, że zabrnął za daleko i był niedorzecznie pogubiony. Nerwowy śmiech to wznosił się, to cichł zupełnie, kiedy człapał wytrwale przed siebie i próbował zebrać myśli choćby w pokraczną formę logicznego wyjaśnienia dla własnego stanu. Z jego ust dobyła się mieszanka bliżej niesprecyzowanych dźwięków.
— Eeee… no niepotrzebnie cię tym kłopoczę. Może w ogóle to głupi pomysł jest z tym prezentem — wyznał szybko, aby się usprawiedliwić, z cichą nadzieją, że może jednak mu odpuści bez chęci dalszego wbijania kija w mrowisko. Sam nie wiedział, dlaczego on robił to samo w przypadku jego znajomości z Astą, do której początków nie śmiał się nawet przyznać. Było mu niezmiernie głupio, że przez własną nieumiejętność i brak rozsądku skazał kobietę na przynajmniej kilka miesięcy poczucia zagrożenia z jego strony – i nie mógł jej winić za takie zachowanie, gdyż było w pełni uzasadnione. Spotkanie w trakcie wolontariatu w sierocińcu napełniło go jednak nową nadzieją, że być może nie wszystko jest jeszcze stracone i uda mu się wyjść obronną ręką z tego okropnego nieporozumienia. W głębi serca wierzył w to, że gdyby opowiedział szczerze o wszystkim siostrze, to ta w jakimś stopniu by go zrozumiała, lecz to jedno, zupełnie maleńkie, ziarno niepewności nie pozwalało mu rozwiązać języka. Zerkał na twarzyczkę Gerdy z niepewnością, dłońmi dłubiąc we wnętrzach kieszeni. Z emocji rozłupał ostatniego papierosa, którego miał przy sobie, zamieniając go w kupkę popiołu. Zapach tytoniu rozszedł się nawet na wysokość jego nozdrzy. Kichnął. Posłusznie ruszył za towarzyszką zakupów do wnętrza sklepu, schylając się tak, by nie zawadzić głową w strop. Dopiero po kilku kolejnych minutach niezręcznej ciszy, kiedy oczami przebrnął przez pierwsze rzędy biżuterii, wypuścił powietrze ze świstem i stwierdził, że jednak nie powinien ignorować zadawanych pytań, gdyż nagle nie zostaną przecież magicznie zapomniane. — Pamiętasz jak ci opowiadałem o sierocińcu? Że kumple mnie tam siłą wypchnęli na wolontariat? — zadał pytanie, lecz nie czekał na odpowiedź. — No więc okazało się, zupełnie przypadkiem, że wśród innych wolontariuszy znajduje się Asta — wyjaśnił, lecz szybko zrozumiał, że to wciąż nie jest cała historia, a samo imię niewiele Gerdzie powie. — Znałem ją z widzenia, bo pracuje w Wielkiej Bibliotece, jest pasterzem. No a ja kilka razy tam alchemicznych książek szukałem. — Mogło to wydać się już na pierwszy rzut oka rzeczą dość osobliwą, gdyż Gert nigdy nie słynął ze szczególnego zamiłowania do buszowania wśród bibliotecznych regałów. Zapędzony w kozi róg własnej gadaniny, powoli zaczynał wyrzucać z siebie jeszcze więcej słów, gorączkując się wyraźnie. — Wydawała się bardzo miła, no i wtedy, w Toivoi, mieliśmy okazję porozmawiać o dzieciakach i motylach, i o runach. Bardzo mądra z niej kobieta, no i jeszcze później też się spotkaliśmy, na aukcji. Ale chyba coś było nie tak — wymamrotał nagle przyciszonym znacznie głosem, przygasł wyraźnie i zasępił się, pociągając nosem. — Miała takie smutne oczy, choć niezmiennie piękne — wyznał, prawdopodobnie zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że Gerda musiała wszystko usłyszeć. Refleksja przyszła dopiero wtedy, gdy nachylił się nad przeszkloną ladą, a na gładkiej powierzchni zamigotały ich niewyraźne odbicia. — Tak właściwie, to myślałem o zawieszce w kształcie motyla. Ale wciąż nie jestem pewien, czy powinienem. Muszę to przemyśleć dobrze. O! Patrz! — Dłoń padła na niewielką poduszkę z ułożonymi wisiorkami. Obok nich tkwiła karta informacyjna głosząca, że istnieje możliwość indywidualnego zaklinania biżuterii na życzenie klienta. — Chyba czegoś takiego szukamy, prawda?
— Szkoda, że nie mogłem widzieć jej miny, naprawdę — stwierdził z nieukrywanym żalem, choć przez ton głosu przebijało się ledwo okiełznane rozbawienie wyciągające boleśnie kąciki ust. Bliźniaczki nigdy nie były dla niego szczególnie miłe. Zwykle udawały, że go nie widzą. — Taka śmietanka smakuje najlepiej, co? — szturchnął siostrę sugestywnie. Nie chciał wyliczać, ile razy sami sobie w tak niecny sposób podkradali łakocie; była to swoista tradycja i nikt nikomu z tego tytułu nigdy żadnych problemów nie robił, choć wierzył, że dla Dahlbergów mogło to zakrawać o istne barbarzyństwo i powód do strofowania złych manier. Choć i tak bywało mu niezmiernie przykro, że nigdy, kiedy Gerda udawała się do ojca na obiad, czy wakacje, on nie był tam mile widziany. Łatka intruza przywarła do niego na stałe. Łowca wciąż mielił w ustach nieprzychylne słowa na temat pana D. (jak czasami go nazywał nie chcąc kłopotać sobie języka pełną wymową nazwiska), lecz powstrzymał się przed ich wyrzuceniem w obawie, że mimo wszystko uczyniłby tym przykrość siostrze. Wiedział, jakie ma zapatrywanie na ojca, lecz nie pozwalał sobie na zbyt wiele. Skrzywił się kwaśno. — I bardzo dobrze — bąknął ugodowo, nie mając zamiaru, by tracić na mężczyznę choć jedną minutę więcej, choć to przecież on zareagował w pierwszej kolejności tak ostro i wymusił zatrzymanie się przy niewygodnym temacie. Na szczęście miał dzisiaj o wiele więcej ważnych spraw na głowie, a słodycz gorącej czekolady i zapach obiadu były zdolne wymazać wszelkie gorzkie wspomnienia. Udali się zgodnie w kierunku, gdzie znajdował się sklep jubilerski Sørensenów.
Mógł przewidzieć, że jego wyznanie wywoła falę pytań, jednak jego oczy nawet po tak oczywistej reakcji stały się wielkie jak dwa spodki, a na twarz wystąpił soczysty rumieniec. Nie potrafił opowiadać o takich rzeczach, krępował się zupełnie i nawet, kiedy to jego ukochana siostra wyrażała naturalne zaciekawienie, miał ochotę schować się za najbliższym rogiem rozwidlającej się alejki, wtopić w tłum, nad którym przecież i tak górował, co czyniło go obiektem nie do przeoczenia. Wprawdzie nic niestosownego nie powiedział, ani nawet nie przyznał się o kogo mu chodzi, lecz już czuł, że zabrnął za daleko i był niedorzecznie pogubiony. Nerwowy śmiech to wznosił się, to cichł zupełnie, kiedy człapał wytrwale przed siebie i próbował zebrać myśli choćby w pokraczną formę logicznego wyjaśnienia dla własnego stanu. Z jego ust dobyła się mieszanka bliżej niesprecyzowanych dźwięków.
— Eeee… no niepotrzebnie cię tym kłopoczę. Może w ogóle to głupi pomysł jest z tym prezentem — wyznał szybko, aby się usprawiedliwić, z cichą nadzieją, że może jednak mu odpuści bez chęci dalszego wbijania kija w mrowisko. Sam nie wiedział, dlaczego on robił to samo w przypadku jego znajomości z Astą, do której początków nie śmiał się nawet przyznać. Było mu niezmiernie głupio, że przez własną nieumiejętność i brak rozsądku skazał kobietę na przynajmniej kilka miesięcy poczucia zagrożenia z jego strony – i nie mógł jej winić za takie zachowanie, gdyż było w pełni uzasadnione. Spotkanie w trakcie wolontariatu w sierocińcu napełniło go jednak nową nadzieją, że być może nie wszystko jest jeszcze stracone i uda mu się wyjść obronną ręką z tego okropnego nieporozumienia. W głębi serca wierzył w to, że gdyby opowiedział szczerze o wszystkim siostrze, to ta w jakimś stopniu by go zrozumiała, lecz to jedno, zupełnie maleńkie, ziarno niepewności nie pozwalało mu rozwiązać języka. Zerkał na twarzyczkę Gerdy z niepewnością, dłońmi dłubiąc we wnętrzach kieszeni. Z emocji rozłupał ostatniego papierosa, którego miał przy sobie, zamieniając go w kupkę popiołu. Zapach tytoniu rozszedł się nawet na wysokość jego nozdrzy. Kichnął. Posłusznie ruszył za towarzyszką zakupów do wnętrza sklepu, schylając się tak, by nie zawadzić głową w strop. Dopiero po kilku kolejnych minutach niezręcznej ciszy, kiedy oczami przebrnął przez pierwsze rzędy biżuterii, wypuścił powietrze ze świstem i stwierdził, że jednak nie powinien ignorować zadawanych pytań, gdyż nagle nie zostaną przecież magicznie zapomniane. — Pamiętasz jak ci opowiadałem o sierocińcu? Że kumple mnie tam siłą wypchnęli na wolontariat? — zadał pytanie, lecz nie czekał na odpowiedź. — No więc okazało się, zupełnie przypadkiem, że wśród innych wolontariuszy znajduje się Asta — wyjaśnił, lecz szybko zrozumiał, że to wciąż nie jest cała historia, a samo imię niewiele Gerdzie powie. — Znałem ją z widzenia, bo pracuje w Wielkiej Bibliotece, jest pasterzem. No a ja kilka razy tam alchemicznych książek szukałem. — Mogło to wydać się już na pierwszy rzut oka rzeczą dość osobliwą, gdyż Gert nigdy nie słynął ze szczególnego zamiłowania do buszowania wśród bibliotecznych regałów. Zapędzony w kozi róg własnej gadaniny, powoli zaczynał wyrzucać z siebie jeszcze więcej słów, gorączkując się wyraźnie. — Wydawała się bardzo miła, no i wtedy, w Toivoi, mieliśmy okazję porozmawiać o dzieciakach i motylach, i o runach. Bardzo mądra z niej kobieta, no i jeszcze później też się spotkaliśmy, na aukcji. Ale chyba coś było nie tak — wymamrotał nagle przyciszonym znacznie głosem, przygasł wyraźnie i zasępił się, pociągając nosem. — Miała takie smutne oczy, choć niezmiennie piękne — wyznał, prawdopodobnie zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że Gerda musiała wszystko usłyszeć. Refleksja przyszła dopiero wtedy, gdy nachylił się nad przeszkloną ladą, a na gładkiej powierzchni zamigotały ich niewyraźne odbicia. — Tak właściwie, to myślałem o zawieszce w kształcie motyla. Ale wciąż nie jestem pewien, czy powinienem. Muszę to przemyśleć dobrze. O! Patrz! — Dłoń padła na niewielką poduszkę z ułożonymi wisiorkami. Obok nich tkwiła karta informacyjna głosząca, że istnieje możliwość indywidualnego zaklinania biżuterii na życzenie klienta. — Chyba czegoś takiego szukamy, prawda?
Gerda Molander
Re: 03.12.2000 – Pasaż Øverlanda – G. Molander & Bezimienny: G. Molander Nie 3 Gru - 13:42
Gerda MolanderWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Tärnaby, Szwecja
Wiek : 24 lata
Stan cywilny : panna
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : stażystka w wydziale administracyjnym KS
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kowalik
Atuty : znawca transformacji (I), obrońca (II)
Statystyki : alchemia: 15 / magia użytkowa: 28 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
– Lepiej nie spuszczaj z oczu swojego kubka – zagroziła mu wesoło, odpowiadając na żartobliwe szturchnięcie łobuzerskim uśmiechem, niezmiennym od odległych lat dzieciństwa, choć wtedy bywał on zdecydowanie rzadszy, dopiero z czasem nabierając odwagi. Długo wprawdzie uchodziła za dziecko przede wszystkim cudownie ciche i nienagannie grzeczne, bardzo nieśmiałe i bardzo skłonne do bujania w obłokach, a spod tej łatki niełatwo było się jej później wygrzebać. Figlarna iskra Molanderowej przekorności rozbudziła się w niej na dobre dopiero w sieniach wyższych klas akademii pierwszego stopnia, gdy oswoiła się wreszcie z gwarną obecnością rówieśników, choć niewątpliwie podjudzona szczególnie towarzystwem bliźniaczek, które z biegiem kolejnych wizyt u ojca stawały się dlań coraz bardziej nieznośne; raz rozniecona tymczasem nabierała już tylko pomysłowego ferworu, podczas gdy ostrożnie sprawdzała, na jak wiele może sobie pozwolić, jak mocno może uszczypnąć koleżankę z ławki, jak dotkliwie pociągnąć za doskonałe, grube warkocze spływające na plecy identycznych córek nowej, okropnie wyniosłej i poważnej, żony swojego ojca.
Odetchnęła z wdzięczną ulgą w duchu, gdy ustępliwie zgodził się nie mówić więcej na temat Dahlberga, którego wypowiedziana obecność mogłaby tylko popsuć im obydwojgu nastroje. Grudniowe spotkanie z ojcem miała już za sobą, widziała się z nim na początku miesiąca, przysiadając się do wybranego przez niego stolika z radosnym, pełnym naiwnej nadziei uśmiechem, by wyjść potem z restauracji jak zawsze rozczarowana i poniekąd przygnębiona – połowę spotkania spędził na krytykowaniu jej obecnej sytuacji, podjętych wyborów, stażu w administracji Kruczej Straży; uważał najwyraźniej z jakiegoś powodu, że nie było to środowisko dla niej odpowiednie, cokolwiek miał przez to na myśli. Powinna nauczyć się wreszcie nie roztrząsać wszystkich tych krytycznych rzeczy, wszystkich jego zgryźliwości i nieprzyjemnych osądów, jakie wypowiadał podczas tych rzadkich rozmów, a jednak niezmiennie, mimo wszystko, wynosiła ze sobą jego słowa, wysypywała je w ciszy swojego skromnego mieszkania i chowała pod poduszkę, by uwierały ją przez kolejne noce, niezagłuszone nawet puszczaną cicho muzyką.
Mieli w końcu wspólną misję do wykonania, znacznie istotniejszą od kłopotliwego charakteru jej marnotrawnego rodziciela i niekończącej się litanii jego oczekiwań, w tym również niesubtelnych sugestii, by poszukała sobie wreszcie partnera odpowiedniej – według jego wygórowanego standardu – pozycji. Mieli w końcu również, jak się nieoczekiwanie okazywało, także inną sprawę pilniejszej natury, choć przedłużające się milczenie brata utwierdzało ją w poczuciu, że dziś nie uda jej się wyciągnąć od niego zbyt wiele i że być może nie powinna zbyt mocno go indagować, choć miała ogromną ochotę wypuścić zagryziony powściągliwie język spomiędzy zębów i spróbować go, jeszcze raz, zachęcić do odpowiedzi. Zamiast tego, przyglądała się ukradkiem jego rumieńcowi, odpowiadając na nerwowy śmiech łagodnym uśmiechem, nienapastliwym, pomimo uważnego, czujnego błysku w podnoszonym ku niemu krótko spojrzeniu, zbyt zaintrygowana, by potrafić zwyczajnie machnąć na to ręką i nie myśleć o tym więcej – jaka kobieta wprawiała jej brata, trzydziestoletniego już półolbrzyma, w podobne zmieszanie samym swoim wspomnieniem?
– Nie wydaje się głupi – zauważyła delikatnie, chcąc uspokoić jego nerwy, milknąc na krótki moment, kiedy został w tyle, by przekroczyć za nią próg sklepu, sprawiając, że obecni w nim ludzie zwrócili ku nim zainteresowane spojrzenia, bardziej i mniej dyskretne, bardziej i mniej przeciągłe, które zauważała wbrew sobie, z lekkim ukłuciem niepocieszenia. – Wiesz, sama chęć sprawienia jej prezentu wydaje się w każdym razie bardzo miła i absolutnie niegłupia – mówiła, nie zerkając już na niego, kiedy pochylali sie nad przeszklonym sklepieniem gablotki, próbując załagodzić przynajmniej jego zakłopotanie. – Czy to właściwy pomysł, to inna sprawa, ale jeśli znacie się dobrze... postaram się w takim wypadku nie mieć ci za złe, że słyszę o niej po raz pierwszy – mruknęła, uciekając ku swobodnej żartobliwości, kończącej wypowiedź nutą niezobowiązującą do dalszej rozmowy, choć pozostawiała mu otwartą ku temu furtkę. Cierpliwie znosiła interwał późniejszej ciszy, wskazując mu drżącym łagodnie palcem skromny wisiorek w kształcie delikatnego, ażurowego serca, potem kierując uwagę ku lśniącemu oczku naturalnej perły wsuniętej w obręcz z białego złota, niezwykle uroczy i subtelny, przyciągający jej wzrok nieustępliwie, dopóki nie przesunęli się dalej, przechodząc do kolejnych błyskotek. Wyczuwała wzrok Gerta dosięgający jej raz po raz z niegasnącą niepewnością i uśmiechnęła się do niego delikatnie, prawie zachęcająco, nie przerywając jednak niezręcznego milczenia, być może odrobinę okrutnie wykorzystując jej ciężar przeciw jego powściągliwości. Zapach roztartego w kieszeni tytoniu zadrażnił jej węch, a następujące zaraz później kichnięcie sprawiło, że podskoczyła lekko, zaskoczona i rozbawiona zarazem, wyobrażając sobie głowy odwracające się ku nim ponownie, ale nie odwzajemniając ich zainteresowania.
– Na zdrowie – mruknęła krótko, powracając zaraz do przeciągłego milczenia, wreszcie przerwanego przez brata pokonanego metodą przeczekania. Postarała się nie okazać przed nim swojego cichego triumfu ani nadmiernie entuzjastycznego zaciekawienia, aby go ponownie nie przepłoszyć; nachyliła się głębiej nad gablotą, śledząc drobne, misterne zdobienia srebrnego łańcuszka upodobnionego chyba do cienkiej łodyżki obsypanej drobnymi listkami sprawiającymi wrażenie, jakby miały na szyi cicho szumieć i kruszyć się pod palcami.
– Pamiętam – wtrąciła zachęcająco, choć wiedziała, że nie było to już potrzebne, bo język brata wyraźnie się rozplątał, wciągając go w niehamowany dłużej nurt słów, rozpędzany jedynie bardziej niemijającym zmieszaniem. Asta, pasterz w Wielkiej Bibliotece, zanotowała sobie na marginesie myśli, zastanawiając się, czy nie miała przypadkiem potrzeby się tam wybrać; czy byłoby to zbyt wścibskie, gdyby tylko zajrzała, z ciekawości? Niewłaściwe? Wydawało jej się, że nie powinna, ale gdyby okazało się, że jest taka potrzeba... ah, nie powinna; wyprostowała się, kierując spojrzenie dalej, przez chwilę tylko jakby niepatrzące faktycznie na oglądane okazy. Czy Gert faktycznie zaczął tak interesować się alchemicznymi książkami? Czy gdyby zapytała go, czego w nich szukał, potrafiłby jej odpowiedzieć? Czy była złośliwa, podejrzewając, że zdradziłaby go zbyt szybka lub zbyt niejasna odpowiedź? Nie zdołała powstrzymać się dłużej przed spojrzeniem na niego, kiedy wspominał, sposępniały, o jej pięknych oczach.
– Myślę… – zaczęła, ale wykrzyknik brata odwrócił jej uwagę; spojrzała w kierunku wskazanej przez niego poduszki, nie dając się jednak zbić zupełnie z tropu. Sięgnęła do jego dłoni wysuniętej ku karcie informacyjnej, kładąc na niej łagodnie swoją. – Myślę, że powinieneś postąpić zgodnie z tym, jak się czujesz. Rozumiem, że nie znacie się jeszcze tak bardzo, więc może coś drobnego, jak zawieszka właśnie, byłoby najlepszą opcją… wiesz, żeby nie czuła się przytłoczona czy do czegoś zobowiązana – przestrzegła go, uśmiechając się sama z lekkim zakłopotaniem. – To nie jest wcale głupie, Gert – zapewniła jeszcze, wyraźnie nie mając na myśli jedynie tego prezentu, zanim nie cofnęła ręki, by ustępliwie nie naciskać więcej, skupić się zamiast tego na celu ich tutejszej wizyty, z radosnym entuzjazmem szybko przeganiając chwilowe zmieszanie i spoważnienie, rozjaśniając lico szerszym uśmiechem i klaszcząc jednokrotnie łagodnie w dłonie, nieświadomie podobna w tym odruchu do brata.
– Dokładnie czegoś takiego.
Gerda i Gert z tematu
Odetchnęła z wdzięczną ulgą w duchu, gdy ustępliwie zgodził się nie mówić więcej na temat Dahlberga, którego wypowiedziana obecność mogłaby tylko popsuć im obydwojgu nastroje. Grudniowe spotkanie z ojcem miała już za sobą, widziała się z nim na początku miesiąca, przysiadając się do wybranego przez niego stolika z radosnym, pełnym naiwnej nadziei uśmiechem, by wyjść potem z restauracji jak zawsze rozczarowana i poniekąd przygnębiona – połowę spotkania spędził na krytykowaniu jej obecnej sytuacji, podjętych wyborów, stażu w administracji Kruczej Straży; uważał najwyraźniej z jakiegoś powodu, że nie było to środowisko dla niej odpowiednie, cokolwiek miał przez to na myśli. Powinna nauczyć się wreszcie nie roztrząsać wszystkich tych krytycznych rzeczy, wszystkich jego zgryźliwości i nieprzyjemnych osądów, jakie wypowiadał podczas tych rzadkich rozmów, a jednak niezmiennie, mimo wszystko, wynosiła ze sobą jego słowa, wysypywała je w ciszy swojego skromnego mieszkania i chowała pod poduszkę, by uwierały ją przez kolejne noce, niezagłuszone nawet puszczaną cicho muzyką.
Mieli w końcu wspólną misję do wykonania, znacznie istotniejszą od kłopotliwego charakteru jej marnotrawnego rodziciela i niekończącej się litanii jego oczekiwań, w tym również niesubtelnych sugestii, by poszukała sobie wreszcie partnera odpowiedniej – według jego wygórowanego standardu – pozycji. Mieli w końcu również, jak się nieoczekiwanie okazywało, także inną sprawę pilniejszej natury, choć przedłużające się milczenie brata utwierdzało ją w poczuciu, że dziś nie uda jej się wyciągnąć od niego zbyt wiele i że być może nie powinna zbyt mocno go indagować, choć miała ogromną ochotę wypuścić zagryziony powściągliwie język spomiędzy zębów i spróbować go, jeszcze raz, zachęcić do odpowiedzi. Zamiast tego, przyglądała się ukradkiem jego rumieńcowi, odpowiadając na nerwowy śmiech łagodnym uśmiechem, nienapastliwym, pomimo uważnego, czujnego błysku w podnoszonym ku niemu krótko spojrzeniu, zbyt zaintrygowana, by potrafić zwyczajnie machnąć na to ręką i nie myśleć o tym więcej – jaka kobieta wprawiała jej brata, trzydziestoletniego już półolbrzyma, w podobne zmieszanie samym swoim wspomnieniem?
– Nie wydaje się głupi – zauważyła delikatnie, chcąc uspokoić jego nerwy, milknąc na krótki moment, kiedy został w tyle, by przekroczyć za nią próg sklepu, sprawiając, że obecni w nim ludzie zwrócili ku nim zainteresowane spojrzenia, bardziej i mniej dyskretne, bardziej i mniej przeciągłe, które zauważała wbrew sobie, z lekkim ukłuciem niepocieszenia. – Wiesz, sama chęć sprawienia jej prezentu wydaje się w każdym razie bardzo miła i absolutnie niegłupia – mówiła, nie zerkając już na niego, kiedy pochylali sie nad przeszklonym sklepieniem gablotki, próbując załagodzić przynajmniej jego zakłopotanie. – Czy to właściwy pomysł, to inna sprawa, ale jeśli znacie się dobrze... postaram się w takim wypadku nie mieć ci za złe, że słyszę o niej po raz pierwszy – mruknęła, uciekając ku swobodnej żartobliwości, kończącej wypowiedź nutą niezobowiązującą do dalszej rozmowy, choć pozostawiała mu otwartą ku temu furtkę. Cierpliwie znosiła interwał późniejszej ciszy, wskazując mu drżącym łagodnie palcem skromny wisiorek w kształcie delikatnego, ażurowego serca, potem kierując uwagę ku lśniącemu oczku naturalnej perły wsuniętej w obręcz z białego złota, niezwykle uroczy i subtelny, przyciągający jej wzrok nieustępliwie, dopóki nie przesunęli się dalej, przechodząc do kolejnych błyskotek. Wyczuwała wzrok Gerta dosięgający jej raz po raz z niegasnącą niepewnością i uśmiechnęła się do niego delikatnie, prawie zachęcająco, nie przerywając jednak niezręcznego milczenia, być może odrobinę okrutnie wykorzystując jej ciężar przeciw jego powściągliwości. Zapach roztartego w kieszeni tytoniu zadrażnił jej węch, a następujące zaraz później kichnięcie sprawiło, że podskoczyła lekko, zaskoczona i rozbawiona zarazem, wyobrażając sobie głowy odwracające się ku nim ponownie, ale nie odwzajemniając ich zainteresowania.
– Na zdrowie – mruknęła krótko, powracając zaraz do przeciągłego milczenia, wreszcie przerwanego przez brata pokonanego metodą przeczekania. Postarała się nie okazać przed nim swojego cichego triumfu ani nadmiernie entuzjastycznego zaciekawienia, aby go ponownie nie przepłoszyć; nachyliła się głębiej nad gablotą, śledząc drobne, misterne zdobienia srebrnego łańcuszka upodobnionego chyba do cienkiej łodyżki obsypanej drobnymi listkami sprawiającymi wrażenie, jakby miały na szyi cicho szumieć i kruszyć się pod palcami.
– Pamiętam – wtrąciła zachęcająco, choć wiedziała, że nie było to już potrzebne, bo język brata wyraźnie się rozplątał, wciągając go w niehamowany dłużej nurt słów, rozpędzany jedynie bardziej niemijającym zmieszaniem. Asta, pasterz w Wielkiej Bibliotece, zanotowała sobie na marginesie myśli, zastanawiając się, czy nie miała przypadkiem potrzeby się tam wybrać; czy byłoby to zbyt wścibskie, gdyby tylko zajrzała, z ciekawości? Niewłaściwe? Wydawało jej się, że nie powinna, ale gdyby okazało się, że jest taka potrzeba... ah, nie powinna; wyprostowała się, kierując spojrzenie dalej, przez chwilę tylko jakby niepatrzące faktycznie na oglądane okazy. Czy Gert faktycznie zaczął tak interesować się alchemicznymi książkami? Czy gdyby zapytała go, czego w nich szukał, potrafiłby jej odpowiedzieć? Czy była złośliwa, podejrzewając, że zdradziłaby go zbyt szybka lub zbyt niejasna odpowiedź? Nie zdołała powstrzymać się dłużej przed spojrzeniem na niego, kiedy wspominał, sposępniały, o jej pięknych oczach.
– Myślę… – zaczęła, ale wykrzyknik brata odwrócił jej uwagę; spojrzała w kierunku wskazanej przez niego poduszki, nie dając się jednak zbić zupełnie z tropu. Sięgnęła do jego dłoni wysuniętej ku karcie informacyjnej, kładąc na niej łagodnie swoją. – Myślę, że powinieneś postąpić zgodnie z tym, jak się czujesz. Rozumiem, że nie znacie się jeszcze tak bardzo, więc może coś drobnego, jak zawieszka właśnie, byłoby najlepszą opcją… wiesz, żeby nie czuła się przytłoczona czy do czegoś zobowiązana – przestrzegła go, uśmiechając się sama z lekkim zakłopotaniem. – To nie jest wcale głupie, Gert – zapewniła jeszcze, wyraźnie nie mając na myśli jedynie tego prezentu, zanim nie cofnęła ręki, by ustępliwie nie naciskać więcej, skupić się zamiast tego na celu ich tutejszej wizyty, z radosnym entuzjazmem szybko przeganiając chwilowe zmieszanie i spoważnienie, rozjaśniając lico szerszym uśmiechem i klaszcząc jednokrotnie łagodnie w dłonie, nieświadomie podobna w tym odruchu do brata.
– Dokładnie czegoś takiego.
Gerda i Gert z tematu