:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg
2 posters
Arthur Mortensen
17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:10
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
17.11.2000
Mroźne powietrze wdzierało się do rozgrzanej piersi, przynosząc ulgę i wytchnienie. Emocje, gra tak podchwytliwa a zarazem przerażająco klarowna, były dzisiejszego wieczoru nieodgadnionymi kośćmi rzuconymi w pokerowej grze na stół, gdzie stawką było szczęście nie jednej osoby, lecz dwóch, czy mieli szansę zaistnieć w tym świecie, czy przeznaczenie i bogowie będą dlań łaskawi? Tak wiele niewiadomych, tak wiele pytań, lecz gdy chwycił dłoń, kiedy odwzajemnił uścisk kobiety, poczuł, jak wątpliwości rodzące się w umyśle zostały przegnane. Uśmiechnął się, patrząc w rozgwieżdżone niebo, czuł się wolny.
Guziki koszuli mimowolnie rozpiął, gdy przekroczyli próg restauracji, uwalniając się tym samym z kajdan pewnej elegancji, ta zawsze wydawała mu się zbyt sztywna, aby pozostać naturalną. Lumi miała rację, dusił się, doskonale go rozczytała i był jej wdzięczny za tak dokładną analizę, bo chociaż kuchnie świata uwielbiał, jak i poznawanie nowych smaków, było mu szalenie miłe, to wszystko, to z czym kojarzył mu się wybrany lokal, doprawione postacią księżniczki w granatowej kreacj przyciągającej spojrzenia tak kobiet, jak i mężczyzn sprawiło, iż czuł się przy jej stoliku jak intruz.
Zostawił ją na głównej ulicy, przed eleganckim szyldem, by przemknąć boczną uliczką na zaplecze Fjeskall Restaurant, by odnaleźć znajomego szefa kuchni i wyjaśnić powód wyjścia, prosząc jednocześnie o butelkę wina, które miało być serwowane do deseru, jak i o sam deser. Z szelmowskim uśmiechem na twarzy i papierową torbą w dłoni powrócił do Lumi, wesoły jak dziecko, któremu dni laby i swobody od uciążliwej akademii przedłużyły się nieoczekiwanie.
– Proszę, pączków nie było, ale są ptysie – otworzył torebkę, by zajrzała i poczęstowała się. Sam nie miał na razie apetytu, chcąc przetrawić to co się niedawno stało. Źle się czuł, grając pod wyobrażenie kobiety, a nie skupiając się na niej samej, i choć chciał jak najlepiej, wypadł sztucznie i bez przekonania, tak namacalnie, iż odgadła go bez najmniejszego problemu. Było mu szkoda, że nie potrafił dostosować się do otoczenia, by zaznaczyć swą obecność na dłużej w miejscu takim jak wyżej wspomniana restauracja, jednakże wiedział, ba, miał tego pewność, że będą mieli jeszcze swój czas na takie wyjścia, a nawet jeśli nie, to zaprosi ją do siebie, aby ugościć wśród czterech ścian niewielkiego domu przy jeziorze. W równie malowniczej scenerii, acz nie tak powierzchownej.
– Nie gniewaj się – rzucił lekko i kątem oka spojrzał na kobietę, podchodząc do schodów prowadzących na mury, podał jej dłoń i pomógł wspiąć się po stromiźnie. Trzymane w ręku wino przyjemnie chłodziło dłoń, być może, gdyby była zima szkło przymarzłoby mu do skóry, lecz marynarz nie zwróciłby nawet na to uwagi zaabsorbowany ukradkowych spoglądaniem na ciemnowłosą. – Mam nadzieję, że nie marzniesz, jeśli byłoby ci chłodno, powiedz mi – nie chciał, aby się przeziębiła. Była czasem tak nierozsądna w swoich decyzjach i głupio uparta, że to aż litość brała.
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Choć początkowo pomysł wydawał się czymś niezwykłym i z całą pewnością świadczącym o tym, że mężczyzna chciał się postarać, o tyle im dalej brnęli w wieczór, tym bardziej czuła po sobie, że są wyjątkowo nie na miejscu, z całą otoczką złota i wspaniałości wylewających się z każdego miejsca restauracji. Brakowało jej spokojnej tafli jeziora, górskich dróżek, nawet przesmyk Lokiego budził w niej jakieś inne, ożywcze emocje, nie zaś zastała atmosfera wystawnego lokalu. Wydawało się jej, że sama mało pasowała do tego otoczenia, choć bywała w nim tak często i znała część twarzy spotkanych przy stolikach. Niestety dziś wszystko nie było takie, jakim powinno być. Odetchnęła więc, gdy zabrała płaszcz i przykryła nim swe plecy wychodząc na ulicę – pustą już niemal i migoczącą jedynie od światełek latarni. Ucieszyła się, że nie musiała go namawiać, choć przez chwilę miała w sobie zawahanie, czy nie urazi męskiej dumy i nie pokaże braku szacunku dla planu, który przygotował. Obawa ta trwała jednak niespełna dwa uderzenia serca, by następnie przerodzić się w szczery entuzjazm i zadowolenie. Podskórnie tego właśnie oczekiwała, choć nie przyznała przed nim na głos, chwyciła więc za ofiarowaną dłoń i skinęła głową. Wszystko działo się niezwykle szybko, więc nie zaprotestowała nawet, gdy Arthur zniknął na chwilę, by wrócić po jakimś czasie z tajemniczym pakunkiem i butelką wina. Otworzyła szerzej oczy i zaśmiała się dźwięcznie. Wyciągnęła przed siebie ręce, by zanurkować jedną z nich w papierową torbę i wyciągnąć bez zastanowienia słodycz – oprószony szczodrze puchem białego cukru na wzór śniegu zalegającego wśród midgardzkich ulic wraz z nastaniem zimy.
– Myślę, że takie niedogodności ci wybaczę – zażartowała i uniosła ciastko, by zatopić w nim zęby. Zamknęła oczy delektując się niezwykłym smakiem i delikatnością kremu. Uczyniła to nieco zbyt łapczywie, zupełnie tak, jak nie wypadało czynić tego żadnej z dobrze wychowanych dam, jednak teraz nie zamierzała nawet udawać, że ma z nimi cokolwiek wspólnego. Podążała wiernie za Mortensenem wiedząc, że z całą pewnością powiedzie ją do miejsca niezwykłego. Nie sądziła, aby było inaczej wiedziona intuicją i tym, na ile zdołała go poznać. I choć były to jedynie oszczędnie dawkowane drobnostki, to jednak starała się z nich wyłuskiwać jak najwięcej. Zatrzymała się w połowie kolejnego kęsa, gdy usłyszała jego słowa. Nie chciała, by wyglądało to faktycznie na gniew, bo nie żywiła względem przemytnika żadnej urazy. Chciała jedynie autentyczności i prostoty, bo w innym przypadku czuła się źle, wiedząc, że próbuje robić coś, co było wbrew niemu. Nie miała mu za złe, że było mu źle wśród blichtru i migotliwości drogocennych mebli. Nie musiał nawet próbować, by pasować do tego miejsca, mając naturalnie do zaoferowania o wiele więcej, niż mógłby się spodziewać. Uniosła oczy i uśmiechnęła się łagodnie, wyrażając pełnię akceptacji i jedynie dobre intencje.
– Nie, nie gniewam się. Naprawdę. Po prostu… wiedziałam, że coś jest nie tak. Rozumiem, że ci zależało, ale to tak, jak mówiłam ci już w dokach. Nie myśl tak wiele, nie zastanawiaj się, co pasuje, a co nie. Ja… Choć ciągle mówisz o moim pochodzeniu, o tym, że jestem księżniczką, to nie oczekuję, by traktowano mnie w jakiś niezwykły sposób. Lubię cię, bardzo. – Zmarszczyła wyraźnie czoło, robiąc na chwilę pauzę. Wpadając w słowotok protestu nie zauważyła nawet, gdy dotarli do samych murów miasta. Rozejrzała się więc dookoła i dopiero po chwili podała mu dłoń, wspinając się po stromiźnie na sam szczyt fortyfikacji. Dopiero, gdy pokonała kolejne schodki, podjęła dalej – Za to jaki jesteś. Przyszłam tu nie dla udawania, dla Arthura Mortensena zapiętego pod samą szyję, w śnieżnobiałej koszuli i wyszukanym ubraniu. Przyszłam tu, bo chciałam się spotkać z osobą, którą poznałam nad jeziorem, z którą byłam w przesmyku i z którą siedziałam za kratkami. – Jakkolwiek komicznie by to nie brzmiało, prawdopodobnie teraz nie cofnęłaby czasu i ponownie przeżyła wszystko na nowo, łącznie z każdą niedogodnością i problemami, które mieli później. Uśmiechnęła się do siebie, zatknęła w usta resztkę ciastka, skupiając się na tym, by nie przewrócić w eleganckich butach. Przełykając ostatni kęs, westchnęła i zmierzyła Arthura uważnie, próbując odgadnąć emocje, które obecnie w sobie skrywał. W tym momencie widziała wciąż kiełkującą niepewność wyciekającą z urywanych, niepełnych spojrzeń, jakby wciąż miał w sobie jakieś obawy.
– Nie, nie jest mi zimno, póki co – przyznała, jednak z nutą sugerującą, że ten stan może wkrótce się zmienić. Zaróżowione policzki wskazywały raczej na wciąż kotłujące się przejęcie i wysiłek, który musiała włożyć w pokonanie wysokości, by w końcu znaleźli się u celu. Jeszcze nie do końca zwracała uwagę na roztaczającą się panoramę, bardziej zaabsorbowana swoim towarzyszem, wciąż ściskając jego dłoń.
– Myślę, że takie niedogodności ci wybaczę – zażartowała i uniosła ciastko, by zatopić w nim zęby. Zamknęła oczy delektując się niezwykłym smakiem i delikatnością kremu. Uczyniła to nieco zbyt łapczywie, zupełnie tak, jak nie wypadało czynić tego żadnej z dobrze wychowanych dam, jednak teraz nie zamierzała nawet udawać, że ma z nimi cokolwiek wspólnego. Podążała wiernie za Mortensenem wiedząc, że z całą pewnością powiedzie ją do miejsca niezwykłego. Nie sądziła, aby było inaczej wiedziona intuicją i tym, na ile zdołała go poznać. I choć były to jedynie oszczędnie dawkowane drobnostki, to jednak starała się z nich wyłuskiwać jak najwięcej. Zatrzymała się w połowie kolejnego kęsa, gdy usłyszała jego słowa. Nie chciała, by wyglądało to faktycznie na gniew, bo nie żywiła względem przemytnika żadnej urazy. Chciała jedynie autentyczności i prostoty, bo w innym przypadku czuła się źle, wiedząc, że próbuje robić coś, co było wbrew niemu. Nie miała mu za złe, że było mu źle wśród blichtru i migotliwości drogocennych mebli. Nie musiał nawet próbować, by pasować do tego miejsca, mając naturalnie do zaoferowania o wiele więcej, niż mógłby się spodziewać. Uniosła oczy i uśmiechnęła się łagodnie, wyrażając pełnię akceptacji i jedynie dobre intencje.
– Nie, nie gniewam się. Naprawdę. Po prostu… wiedziałam, że coś jest nie tak. Rozumiem, że ci zależało, ale to tak, jak mówiłam ci już w dokach. Nie myśl tak wiele, nie zastanawiaj się, co pasuje, a co nie. Ja… Choć ciągle mówisz o moim pochodzeniu, o tym, że jestem księżniczką, to nie oczekuję, by traktowano mnie w jakiś niezwykły sposób. Lubię cię, bardzo. – Zmarszczyła wyraźnie czoło, robiąc na chwilę pauzę. Wpadając w słowotok protestu nie zauważyła nawet, gdy dotarli do samych murów miasta. Rozejrzała się więc dookoła i dopiero po chwili podała mu dłoń, wspinając się po stromiźnie na sam szczyt fortyfikacji. Dopiero, gdy pokonała kolejne schodki, podjęła dalej – Za to jaki jesteś. Przyszłam tu nie dla udawania, dla Arthura Mortensena zapiętego pod samą szyję, w śnieżnobiałej koszuli i wyszukanym ubraniu. Przyszłam tu, bo chciałam się spotkać z osobą, którą poznałam nad jeziorem, z którą byłam w przesmyku i z którą siedziałam za kratkami. – Jakkolwiek komicznie by to nie brzmiało, prawdopodobnie teraz nie cofnęłaby czasu i ponownie przeżyła wszystko na nowo, łącznie z każdą niedogodnością i problemami, które mieli później. Uśmiechnęła się do siebie, zatknęła w usta resztkę ciastka, skupiając się na tym, by nie przewrócić w eleganckich butach. Przełykając ostatni kęs, westchnęła i zmierzyła Arthura uważnie, próbując odgadnąć emocje, które obecnie w sobie skrywał. W tym momencie widziała wciąż kiełkującą niepewność wyciekającą z urywanych, niepełnych spojrzeń, jakby wciąż miał w sobie jakieś obawy.
– Nie, nie jest mi zimno, póki co – przyznała, jednak z nutą sugerującą, że ten stan może wkrótce się zmienić. Zaróżowione policzki wskazywały raczej na wciąż kotłujące się przejęcie i wysiłek, który musiała włożyć w pokonanie wysokości, by w końcu znaleźli się u celu. Jeszcze nie do końca zwracała uwagę na roztaczającą się panoramę, bardziej zaabsorbowana swoim towarzyszem, wciąż ściskając jego dłoń.
Arthur Mortensen
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Poprawił mimowolnie płaszcz, co do którego jeszcze nie przywykł, lecz musiał przyznać sam przed sobą, że prezentował się w nim zdecydowanie lepiej, niżeli w starym i wysłużonym już marynarskim nakryciu. Sumienie go jeno nieco gryzło, że zaplanowany wieczór przeistoczył się samoistnie w spacer po murach, jednakże w tym względzie sam sobie był winny, gdyby nie dał po sobie tak wyraźnie znać dyskomfortu i przytłoczenia, to zapewne dalej by tam tkwili i oboje by się w jakimś sensie dusili.
Rad z faktu, iż dziewczyna bez zawahania sięgnęła do torebki z ptysiami, uśmiechnął się pod nosem. Już dawno temu przyswoił sobie elementarną wiedzę, jaką była potęga słodkości i dobrych przekąsek na humorki niewieście. Metoda ta działała niemal zawsze i przynosiła ukojenie dla pragnących spokoju uszu.
Słowa kobiety, chociaż płynęły jak zwarty potok, zalewały umysł marynarza, który pochłaniał każdą nową informację i wysnuty wniosek starając się równocześnie przygotować odpowiedź, aby wyrazić swoje myśli, jakie ta szturchnęła swym monologiem. – Zależało i zależy. Nie wiedziałem, dalej w sumie nie wiem, jak do ciebie podejść. Czasem mam wrażenie, być może mylne, iż jesteś jak jeżozwierz. Trudno mi cię wyczuć, a jednocześnie mam świadomość, że chociaż zakończone niepowodzeniem i odsiadką. Nasze przygody były czymś więcej i być może przez to tak się spiąłem – odpowiedział jej absolutnie szczerze, bo sam nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim. Emocje, którymi kierował się częstokroć w życiu oraz intuicja zazwyczaj współpracowały tworząc Mortensenowi klarowny obraz sytuacji i plan działania, w tym jednak przypadku błąkał się jak późnojesienny liść na porywistym wietrze, kiedy pragnienie, aby osiąść na ziemi i dołączyć do swych towarzyszy na ściółce tak kusiło, to porywany nowymi podmuchami uciekał i uciekał od malowniczego dywanu. – Wiem, że nie oczekujesz, by cię traktowano jako kogoś lepszego, przez status, lecz jestem prostym facetem i czasem trudno mi wyrzucić bajkowe wyobrażenia księżniczek z głowy, co prawda w żadnej z opowieści słyszanych za dzieciaka nie widniała dama taka jak ty, ale nie znam wszystkich historii – uśmiechnął się, niepewnie i spojrzał na Lumi, która pomimo mądrych słów wyglądała zabawnie z warstwą kremu w kąciku ust. Bez namysłu, zapominając o jakiejkolwiek etykiecie, czy chociażby uprzedzając kobietę o swych ruchach, wyciągnął rękę w jej stronę i starł krem kciukiem, a następnie oblizał palec, po czym jakby nigdy nic spoglądał dalej na dziewczynę, z taką powagą, jakby miała wygłaszać jakieś ważne przemówienie.
– Przyznaj, że dobrze wyglądałem w tej koszuli – dodał żartobliwie, przełamując ciszę i ciężką atmosferę. – Acz wygodniej mi w luźniejszych ubraniach. Nie mam pojęcia, jak ludzie wytrzymują w tych wdziankach, jeszcze zapięci po samą szyję i splątani krawatem, brrr… – westchnięciem zaakcentował swój wywód i niezadowolenie. Butelka wina skusiła nagle i otworzył ją sprawnie, nim jednak przystawił szkło do ust wyciągnął ją w kierunku Lumikki. – O wybaczenie proszę, nie zabrałem kieliszków – szelmowski uśmiech idący w parze z błyskiem błękitu czającego się pod czarnymi rzęsami rozpromienił oblicze przemytnika.
Rad z faktu, iż dziewczyna bez zawahania sięgnęła do torebki z ptysiami, uśmiechnął się pod nosem. Już dawno temu przyswoił sobie elementarną wiedzę, jaką była potęga słodkości i dobrych przekąsek na humorki niewieście. Metoda ta działała niemal zawsze i przynosiła ukojenie dla pragnących spokoju uszu.
Słowa kobiety, chociaż płynęły jak zwarty potok, zalewały umysł marynarza, który pochłaniał każdą nową informację i wysnuty wniosek starając się równocześnie przygotować odpowiedź, aby wyrazić swoje myśli, jakie ta szturchnęła swym monologiem. – Zależało i zależy. Nie wiedziałem, dalej w sumie nie wiem, jak do ciebie podejść. Czasem mam wrażenie, być może mylne, iż jesteś jak jeżozwierz. Trudno mi cię wyczuć, a jednocześnie mam świadomość, że chociaż zakończone niepowodzeniem i odsiadką. Nasze przygody były czymś więcej i być może przez to tak się spiąłem – odpowiedział jej absolutnie szczerze, bo sam nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim. Emocje, którymi kierował się częstokroć w życiu oraz intuicja zazwyczaj współpracowały tworząc Mortensenowi klarowny obraz sytuacji i plan działania, w tym jednak przypadku błąkał się jak późnojesienny liść na porywistym wietrze, kiedy pragnienie, aby osiąść na ziemi i dołączyć do swych towarzyszy na ściółce tak kusiło, to porywany nowymi podmuchami uciekał i uciekał od malowniczego dywanu. – Wiem, że nie oczekujesz, by cię traktowano jako kogoś lepszego, przez status, lecz jestem prostym facetem i czasem trudno mi wyrzucić bajkowe wyobrażenia księżniczek z głowy, co prawda w żadnej z opowieści słyszanych za dzieciaka nie widniała dama taka jak ty, ale nie znam wszystkich historii – uśmiechnął się, niepewnie i spojrzał na Lumi, która pomimo mądrych słów wyglądała zabawnie z warstwą kremu w kąciku ust. Bez namysłu, zapominając o jakiejkolwiek etykiecie, czy chociażby uprzedzając kobietę o swych ruchach, wyciągnął rękę w jej stronę i starł krem kciukiem, a następnie oblizał palec, po czym jakby nigdy nic spoglądał dalej na dziewczynę, z taką powagą, jakby miała wygłaszać jakieś ważne przemówienie.
– Przyznaj, że dobrze wyglądałem w tej koszuli – dodał żartobliwie, przełamując ciszę i ciężką atmosferę. – Acz wygodniej mi w luźniejszych ubraniach. Nie mam pojęcia, jak ludzie wytrzymują w tych wdziankach, jeszcze zapięci po samą szyję i splątani krawatem, brrr… – westchnięciem zaakcentował swój wywód i niezadowolenie. Butelka wina skusiła nagle i otworzył ją sprawnie, nim jednak przystawił szkło do ust wyciągnął ją w kierunku Lumikki. – O wybaczenie proszę, nie zabrałem kieliszków – szelmowski uśmiech idący w parze z błyskiem błękitu czającego się pod czarnymi rzęsami rozpromienił oblicze przemytnika.
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Wspinając się coraz wyżej czuła, że listopadowy wiatr coraz mocniej zaznacza swoją obecność, podrywając kosmyki ku górze, wciskając się w poły płaszcza, rozwiązanego niefrasobliwie, w pośpiechu opuszczania restauracji. Dostrzegła to dopiero teraz, gdy zimno przeszyło cieniutki materiał sukni i polizało nagą skórę. Osłoniła się i szczelnie związała pasek, by nie narażać się na działanie warunków atmosferycznych, najwyraźniej bardzo mało łaskawych. Zdziwiła się na słowa marynarza, które w pewnym stopniu wprowadziły ją w rozbawienie, rozwarła więc wargi ukazując rząd śnieżnobiałych zębów.
– Pierwszy raz słyszę coś podobnego – stwierdziła, wciąż czując na podniebieniu słodki posmak kremu. Niewinnie zatrzepotała rzęsami i spojrzała na mężczyznę z iskierkami tańczącymi w oczach. – Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo o tobie. Rozmawiałam z wieloma, ale jeszcze na kogoś takiego jak ty, nigdy nie miałam okazji wpaść. Mówisz, że wszystko o tobie wiem, a nie wiem nic. Szepczesz o przeznaczeniu i faktycznie, robimy dokładnie to, co idealnie mogłoby nasunąć na myśl nić plecioną przez Norny, nieopatrznie upuszczoną i wkręconą w zupełnie inne włókno. We włókno życia drugiego człowieka. Wierzysz w coś takiego? Czy to jedynie faktycznie ułuda? – Zagadnęła, o wiele bardziej pewnie i z pewną dozą buty, bo nigdy nie pomyślałaby o sobie jako o jeżozwierzu. Być może bywała zupełnie nieczuła i nie dostrzegała niuansów niektórych emocji kierowanych w stosunku do niej, jednak miała poczucie, że Arthur sam budował sobie przeszkody i dopatrywał się w niej czegoś, czego zupełnie nie było. Chciała szczerości i prostoty, jawnego wyrażania swych odczuć, nie zaś lawirowania w czymś, czego zupełnie nie potrafiła pojąć. Frustrowało to ją niezwykle, gdy wciąż powtarzał to, czego tak bardzo nie chciała, gdy szedł na około, nie zaś tak, jak powinien. Nie oczekiwała tego.
– Bajki o księżniczkach? – Zaśmiała się. – Nigdy za nimi nie przepadałam, Arthurze. Właśnie dlatego, że nie ma tam zwykle kobiet podobnych do mnie, że wszystko układa się zbyt pięknie. A takie życie nie jest, czy tego chcemy, czy nie. Owszem, można sobie tym osłodzić codzienność, ale nic poza tym. Choć pewnie… pewnie byłoby mi łatwiej. Gdybym była taką księżniczką, może i tobie by było łatwiej. Zrzuciłabym włosy z wieży, by wspiął się po nich śmiałek i uratował przed złością zazdrosnej matki. Przed ogniem smoka. Może byłby to jakiś marynarz, na pewno śmiałek. Jesteś śmiałkiem? – Rzuciła ponownie zaczepnie i postąpiła kilka kolejnych korków dalej.
Gdy poczuła, że sięga do niej ręką, w pierwszym momencie zupełnie nie zmiarkowała o co chodzi. Gdy przesunął opuszką palca po miękkości jej warg, poczuła dreszcz, jednak nie był to dreszcz lęku – należał raczej do tych przyjemnych i onieśmielających. Nie zaprotestowała, choć usta wpadły w dygot, a na policzki ponownie wystąpił rumieniec. Przyglądała się mu i pąsowiała, coraz mocniej, więc w końcu odwróciła wzrok, kryjąc się za kaskadą włosów. Na jego pytanie odpowiedziała uśmiechem.
– Bardzo dobrze – wymamrotała jeszcze i ostatecznie zajęła się dalszym wdrapywaniem na mury. – Widzisz, ja weszłam tu na obcasach! – Duma w jej głosie była wyraźna, gdy dotarła do celu i spojrzała na panoramę miasta. Zachwiała się lekko, lecz szybko odzyskała równowagę. Gdy nacieszyła się wstępnie widokiem, zerknęła na Mortensena, zajętego odkorkowywaniem butelki. – Umiem sobie radzić bez kieliszków – uspokoiła go i sięgnęła ręką do szyjki butelki. Ujęła ją w zmarznięte palce. – Za dzisiejszy wieczór – wzniosła toast i przyłożyła do ust zdobycz, by odchylić głowę i napić się nieco. Następnie oddała wino Arthurowi.
– Pierwszy raz słyszę coś podobnego – stwierdziła, wciąż czując na podniebieniu słodki posmak kremu. Niewinnie zatrzepotała rzęsami i spojrzała na mężczyznę z iskierkami tańczącymi w oczach. – Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo o tobie. Rozmawiałam z wieloma, ale jeszcze na kogoś takiego jak ty, nigdy nie miałam okazji wpaść. Mówisz, że wszystko o tobie wiem, a nie wiem nic. Szepczesz o przeznaczeniu i faktycznie, robimy dokładnie to, co idealnie mogłoby nasunąć na myśl nić plecioną przez Norny, nieopatrznie upuszczoną i wkręconą w zupełnie inne włókno. We włókno życia drugiego człowieka. Wierzysz w coś takiego? Czy to jedynie faktycznie ułuda? – Zagadnęła, o wiele bardziej pewnie i z pewną dozą buty, bo nigdy nie pomyślałaby o sobie jako o jeżozwierzu. Być może bywała zupełnie nieczuła i nie dostrzegała niuansów niektórych emocji kierowanych w stosunku do niej, jednak miała poczucie, że Arthur sam budował sobie przeszkody i dopatrywał się w niej czegoś, czego zupełnie nie było. Chciała szczerości i prostoty, jawnego wyrażania swych odczuć, nie zaś lawirowania w czymś, czego zupełnie nie potrafiła pojąć. Frustrowało to ją niezwykle, gdy wciąż powtarzał to, czego tak bardzo nie chciała, gdy szedł na około, nie zaś tak, jak powinien. Nie oczekiwała tego.
– Bajki o księżniczkach? – Zaśmiała się. – Nigdy za nimi nie przepadałam, Arthurze. Właśnie dlatego, że nie ma tam zwykle kobiet podobnych do mnie, że wszystko układa się zbyt pięknie. A takie życie nie jest, czy tego chcemy, czy nie. Owszem, można sobie tym osłodzić codzienność, ale nic poza tym. Choć pewnie… pewnie byłoby mi łatwiej. Gdybym była taką księżniczką, może i tobie by było łatwiej. Zrzuciłabym włosy z wieży, by wspiął się po nich śmiałek i uratował przed złością zazdrosnej matki. Przed ogniem smoka. Może byłby to jakiś marynarz, na pewno śmiałek. Jesteś śmiałkiem? – Rzuciła ponownie zaczepnie i postąpiła kilka kolejnych korków dalej.
Gdy poczuła, że sięga do niej ręką, w pierwszym momencie zupełnie nie zmiarkowała o co chodzi. Gdy przesunął opuszką palca po miękkości jej warg, poczuła dreszcz, jednak nie był to dreszcz lęku – należał raczej do tych przyjemnych i onieśmielających. Nie zaprotestowała, choć usta wpadły w dygot, a na policzki ponownie wystąpił rumieniec. Przyglądała się mu i pąsowiała, coraz mocniej, więc w końcu odwróciła wzrok, kryjąc się za kaskadą włosów. Na jego pytanie odpowiedziała uśmiechem.
– Bardzo dobrze – wymamrotała jeszcze i ostatecznie zajęła się dalszym wdrapywaniem na mury. – Widzisz, ja weszłam tu na obcasach! – Duma w jej głosie była wyraźna, gdy dotarła do celu i spojrzała na panoramę miasta. Zachwiała się lekko, lecz szybko odzyskała równowagę. Gdy nacieszyła się wstępnie widokiem, zerknęła na Mortensena, zajętego odkorkowywaniem butelki. – Umiem sobie radzić bez kieliszków – uspokoiła go i sięgnęła ręką do szyjki butelki. Ujęła ją w zmarznięte palce. – Za dzisiejszy wieczór – wzniosła toast i przyłożyła do ust zdobycz, by odchylić głowę i napić się nieco. Następnie oddała wino Arthurowi.
Arthur Mortensen
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
W jej spojrzeniu kryło się wyzwanie, ale i coś więcej, w tych drobnych i mimowolnych gestach ukazywała swą kobiecą naturę mającą posmak słodyczy, po który chętniej wyciągnąłby dłoń, niżeli po ptysia w papierowej torebce. W takich momentach miała całą jego uwagę, a spojrzenie błękitnych oczu nie odrywało się, od postaci kobiety starając się zapamiętać obraz, jakim wabi i onieśmiela.
– Wiesz wszystko, co istotne wbrew pozorom, wbrew tym tajemniczym niedomówieniom jestem prostym człowiekiem z marzeniami. – Westchnął i spojrzał na krajobraz przed sobą. Dachy domów przykryte pierwszym śniegiem, ot niewinną zapowiedzią tego, co wkrótce nastanie, był przygotowany na zimę, zawsze. – Wychowany przez matkę, przygarnięty przez obcego mężczyznę, który stał się ojcem, zatracony w oceanie i niekończącej się podróży, czasem zbaczam z kursu, aby dorobić, o czym sama doskonale wiesz. W tym wszystkim wierzę w bogów, w przeznaczenie, na które mamy większy bądź mniejszy wpływ. – Uśmiechnął się pod nosem, opowiadając o sobie, czuł dziwną swobodę wypływającą poczucia zaufania względem Lumi, jakby otwartość, przed jaką często wzbraniał się, tudzież chcąc zatuszować fakt, o przemycie, nie wspominał ni słowem o tym, tak przy niej, słowa płynęły swobodnie, jak harmonijny nurt rzeki, bez sztucznych zapór, czy tam.
– Wierzę, chciałbym wierzyć, że to coś więcej, co sprawia, że tak często nasze drogi się przecinają. Nie wiem, czy wyniknie z tego coś dobrego, czy wręcz przeciwnie i będziemy mieli z tego więcej frasunków i nieprzyjemności, ale chciałbym sprawdzić wiedziony, a jakże ciekawością, dokąd droga ta prowadzi. – Spojrzał, nagle poważniejąc na kobietę, którą trzymał za dłoń, której dawał oparcie na schodach i w spacerze po nierównej kamiennej powierzchni murów obronnych.
Jej śmiech przebił się przez zapadającą ciemność, przez wiatr hulający nad ich głowami. – Jesteś wyjątkową księżniczką, wiedziałem to od naszego pierwszego spotkania – dodał, a raczej sprostował ponaglony, tonem głosu, jaki wypływał z kobiecych ust. – Jestem, ale myślę, że nie polubiłbym takiej Lumikki, taka księżniczka nie wyszłaby z eleganckiej restauracji w noc, nie jadłaby ptysiów na murach, nie uciekałaby przed Kruczą Strażą. – Dodał, absolutnie szczerze, a chwyt dłoni, uścisk, jakim splątane były ich dłonie, nagle stał się odrobinę bardziej pewny i władczy.
Lubił, gdy widział ją w takim stanie, kiedy odsłaniała wrażliwą cząstkę siebie i była taka niewinna w tym urzekającym obrazku. Chciałby widywać ją częściej taką, bo wojowniczą naturę, swą odwagę i zadziorność mogła prezentować na tak wielu innych frontach, a przy nim? Przecież mogła być swobodna, pragnął, aby taka była.
– Dziękuję – mruknął, i odwrócił wzrok, jak i ona obserwował panoramę miasta, było w niej coś urzekającego, lecz szybciej nacieszył oczy widokami i skupił się ponownie tylko na kobiecie przed nim. – Pomogłem ci troszkę, nie zapominaj – burknął, lekko urażony, ale w mig rozpogodził się, gdy Lumi przyjęła butelkę wina i wzniosła toast. I on nie pozostawał dłużny, chętniej niż w restauracji przechylił szkło i odstawił je na kamienną balustradę. Wiatr nad ich głowami swoją grał melodię, a marynarz zachęcony nagłym impulsem ujął dłoń kobiety w lekko zgrabiałe od zimna palce i pocałował ją, tak jak powinien to uczynić na samym wstępie, przed progiem restauracji, gest tak drobny, a jednak brakło mu odwagi, na ten krok. – Powinienem zrobić to już dawno temu – uśmiechnął się, przepraszająco. – Pięknie tu – nie odrywał od niej spojrzenia, a słowa, chociaż prawdziwie odzwierciedlające okoliczną panoramę, jakby niekoniecznie do niej były skierowane, a do kogoś znacznie bliżej. – Zmarzniesz… – bez wahania przyciągnął ją do siebie i objął, mógł i owszem użyć magii, mógł zapytać, czy chce, lecz nie pytał, po prostu przytulił ją do swej piersi.
– Wiesz wszystko, co istotne wbrew pozorom, wbrew tym tajemniczym niedomówieniom jestem prostym człowiekiem z marzeniami. – Westchnął i spojrzał na krajobraz przed sobą. Dachy domów przykryte pierwszym śniegiem, ot niewinną zapowiedzią tego, co wkrótce nastanie, był przygotowany na zimę, zawsze. – Wychowany przez matkę, przygarnięty przez obcego mężczyznę, który stał się ojcem, zatracony w oceanie i niekończącej się podróży, czasem zbaczam z kursu, aby dorobić, o czym sama doskonale wiesz. W tym wszystkim wierzę w bogów, w przeznaczenie, na które mamy większy bądź mniejszy wpływ. – Uśmiechnął się pod nosem, opowiadając o sobie, czuł dziwną swobodę wypływającą poczucia zaufania względem Lumi, jakby otwartość, przed jaką często wzbraniał się, tudzież chcąc zatuszować fakt, o przemycie, nie wspominał ni słowem o tym, tak przy niej, słowa płynęły swobodnie, jak harmonijny nurt rzeki, bez sztucznych zapór, czy tam.
– Wierzę, chciałbym wierzyć, że to coś więcej, co sprawia, że tak często nasze drogi się przecinają. Nie wiem, czy wyniknie z tego coś dobrego, czy wręcz przeciwnie i będziemy mieli z tego więcej frasunków i nieprzyjemności, ale chciałbym sprawdzić wiedziony, a jakże ciekawością, dokąd droga ta prowadzi. – Spojrzał, nagle poważniejąc na kobietę, którą trzymał za dłoń, której dawał oparcie na schodach i w spacerze po nierównej kamiennej powierzchni murów obronnych.
Jej śmiech przebił się przez zapadającą ciemność, przez wiatr hulający nad ich głowami. – Jesteś wyjątkową księżniczką, wiedziałem to od naszego pierwszego spotkania – dodał, a raczej sprostował ponaglony, tonem głosu, jaki wypływał z kobiecych ust. – Jestem, ale myślę, że nie polubiłbym takiej Lumikki, taka księżniczka nie wyszłaby z eleganckiej restauracji w noc, nie jadłaby ptysiów na murach, nie uciekałaby przed Kruczą Strażą. – Dodał, absolutnie szczerze, a chwyt dłoni, uścisk, jakim splątane były ich dłonie, nagle stał się odrobinę bardziej pewny i władczy.
Lubił, gdy widział ją w takim stanie, kiedy odsłaniała wrażliwą cząstkę siebie i była taka niewinna w tym urzekającym obrazku. Chciałby widywać ją częściej taką, bo wojowniczą naturę, swą odwagę i zadziorność mogła prezentować na tak wielu innych frontach, a przy nim? Przecież mogła być swobodna, pragnął, aby taka była.
– Dziękuję – mruknął, i odwrócił wzrok, jak i ona obserwował panoramę miasta, było w niej coś urzekającego, lecz szybciej nacieszył oczy widokami i skupił się ponownie tylko na kobiecie przed nim. – Pomogłem ci troszkę, nie zapominaj – burknął, lekko urażony, ale w mig rozpogodził się, gdy Lumi przyjęła butelkę wina i wzniosła toast. I on nie pozostawał dłużny, chętniej niż w restauracji przechylił szkło i odstawił je na kamienną balustradę. Wiatr nad ich głowami swoją grał melodię, a marynarz zachęcony nagłym impulsem ujął dłoń kobiety w lekko zgrabiałe od zimna palce i pocałował ją, tak jak powinien to uczynić na samym wstępie, przed progiem restauracji, gest tak drobny, a jednak brakło mu odwagi, na ten krok. – Powinienem zrobić to już dawno temu – uśmiechnął się, przepraszająco. – Pięknie tu – nie odrywał od niej spojrzenia, a słowa, chociaż prawdziwie odzwierciedlające okoliczną panoramę, jakby niekoniecznie do niej były skierowane, a do kogoś znacznie bliżej. – Zmarzniesz… – bez wahania przyciągnął ją do siebie i objął, mógł i owszem użyć magii, mógł zapytać, czy chce, lecz nie pytał, po prostu przytulił ją do swej piersi.
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Nie chciała go do niczego namawiać, tym bardziej naciskać, bo rozumiała, że niektóre tematy (a zwłaszcza te rodzinne) bywały niezwykle trudne. Sama kłopotała się wielokrotnie, gdy musiała opowiadać o swoich braciach. Nie był to najprzyjemniejszy skrawek jej życia, o ile dwóch z nich bardzo mocno kochała. Była więc niezwykle wdzięczna, gdy z jego ust popłynęły słowa opowieści. Nie potrafiła wyprzeć się wrodzonej ciekawości, jednak w tym przypadku zdawała się o wiele bardziej delikatna i subtelna, niż bywało to w przeszłości. Podskórnie czuła, że gdyby docisnęła zbyt mocno i mówiła zbyt wiele, zniechęciłaby go jedynie lub zbudowała kolejny mur, którego już tak łatwo by nie skruszyła.
W jej głowie pojawiła się nuta smutku, rzucająca cień na dotąd bystre spojrzenie. Nie chciała go żałować, bo też wątpiła, aby wymagał od niej czegoś podobnego. Sądziła, że raczej wolałby szczerego wysłuchania i przyjęcia z pełną akceptacją bagażu, który ze sobą niósł.
– Musiałeś jednak trafiać na naprawdę dobrych ludzi, bogowie są ci przychylni – stwierdziła wyłuskując z tej całej historii tyle, że bez pewnych wydarzeń mogłoby go tu nie być, skoro musiał spędzić wiele lat pod opieką zupełnie obcego człowieka. Nie chciała pytać, dlaczego tak się stało i miała nadzieję, że kiedyś sam powróci do tematu, o ile będzie chciał jeszcze kontynuować podobne spotkania. Nie sądziła, aby Arthur był osobą pozbawioną wad, jednak uważała równocześnie, że pomimo swych przemytniczych historii, jest naprawdę dobrym człowiekiem, z całą pewnością wrażliwym, pewnie dalece bardziej wrażliwym, niż ona sama. Może właśnie to najbardziej ją ujmowało w całym tym obrazku – był bardziej skory do odsłaniania się, niż ludzie, których zwykle spotykała. Nie był pochłonięty żadną grą mającą na celu pokazywanie jedynie zupełnie niewzruszonej maski. Początkowo wylewność ta przytłaczała ją, jednak obecnie układała ją w głowie jako całkowicie naturalny sposób postępowania, coś czego sama chciałaby się nauczyć, choć w pewnym stopniu. Szczere zawierzenie przeznaczeniu też miało w sobie jakąś magię, nawet jeśli nieszczególnie początkowo dopatrywała się w tym czegokolwiek więcej. Swoje butne słowa opakowała w końcu w łagodność i ciche przyzwolenie na to, by może faktycznie przyjąć jego punkt widzenia. Dziecinnie, infantylnie, jak powiedziałby jej ojciec.
– Wiesz, przyzwyczaiłam się do problemów. Właściwie, to na nie nie zważam. Taka już moja natura, czy to się komuś podoba, czy nie – Uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy. – Jestem mistrzynią w sprawdzaniu nieznanego, w otwieraniu zamkniętych drzwi i w podążaniu zapomnianymi szlakami, no i tymi całkiem nowymi. – Widać było, że mówi z wyjątkowym zacięciem i zdecydowaniem. Kolejno znowu przesunęła się nieco i klasnęła w dłonie, obracając się.
– Tak! A więc widzisz, dlaczego nie lubię tych baśni i księżniczek w falbanach. Nie mam z nimi nic wspólnego. – Była z nim szczera, nigdy nie marzyła o pięknych sukniach i choć uwielbiała bale i taniec, niekoniecznie czuła się dobrze jako obiekt podziwu i bogobojnych westchnień. W takiej roli dusiła się i przyrównywała do eksponatu na półce, a takim nie była. Zawsze aktywnie rozmawiała, uwielbiała rozprawy naukowe i historie sprowadzane ze swych podróży. Jako dziecko chodziła z krwawiącymi łokciami i brudną buzią, a każde drzewo w ogrodzie należało do niej. Takich księżniczek nie lubiano – bo były zbyt krnąbrne i niezależne.
Znajdując się na szczycie i wciąż nie potrafiąc ogarnąć rumieńca zaskoczenia, zacisnęła delikatnie dłoń słysząc słowa podziękowania.
– Tylko troszkę – dodała uszczypliwie słysząc w jego głosie urazę, odwaga wypływała z ponownego odzyskiwania pewności i dzięki temu, że alkohol wlał w ciało przyjemnie ciepłą falę. Zdawało się jej, że łatwo jest się drażnić z Arthurem, tak pociesznie ukazującym na twarzy niezadowolenie. Myślała, że będzie dalej obruszony na jej mały przytyk, jednak najwyraźniej bardzo szybko opanował się i ujął jej dłoń w charakterystyczny sposób – ile już podobnych pocałunków otrzymała? Mimo tego, była tym dziwnie zauroczona. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i obejrzała ponownie na panoramę miasta – upstrzoną światłami latarni i subtelnością obłoczków dymu unoszących się sponad kominów.
Było faktycznie niezwykle pięknie. Miała nawet przygotowaną odpowiedź, ale nie zdołała jej wydusić, gdy poczuła, że oplatają ją męskie ramiona i dają schronienie przed wiatrem i zimnem. Dopiero w takim otoczeniu poczuła, jak bardzo była zziębnięta i drżąca. Wiedziona impulsem, wsunęła się głębiej, w poły płaszcza, zawłaszczając każdy skrawek ciepłej klatki piersiowej i rąk. Czuła, że serce zaczyna wpadać w niewytłumaczalny galop, z każdą chwilą wzmagający się coraz bardziej, a ona wciąż nie rozumiała, zupełnie nie rozumiała, choć może była to jedynie zasłona wrażliwej duszy. Oparła się o niego nieco swobodniej, nieco bokiem, by wciąż widzieć Midgard, jednak na tyle zmieszana, by nie wiedzieć, co czynić dalej. Wsunęła więc palce dalej, gdzieś pod jego ramię, obejmując nieco pleców. Trwała w milczeniu, przykładając policzek do gładkości męskiej koszuli, osnuta ciepłem, zapominając, że to już prawie grudzień i koniec łaskawości pogody. Cieniutka sukienka nie była najlepszym wyborem na takie wędrówki, choć nie żałowała.
– Wejdź ze mną na murek – rzuciła zupełnie pochopnie, rozgorączkowana, ale i pełna jakiejś niewzmożonej chęci zrobienia jeszcze jednego kroku. Była gotowa, aby wdrapać się tam, nawet na posiadanych obcasach. Pociągnęła go za sobą, wciąż spowita w poły Arthurowego płaszcza, łaso wyciągając resztki ciepłoty. Za tym niewielkim, wysokim na około metr murkiem czaiła się przepaść i twarda ziemia, jednak czuła, że w tej chwili może nad nią zawisnąć, jeśli tylko poda mu rękę i wejdą tam obydwoje. Serce biło jej jak szalone i już sama nie wiedziała, czy to wina bliskości, czy kiełkującego w głowie pomysłu. – Sprawdźmy ponownie łaskawość Norn i przeznaczenia.
W jej głowie pojawiła się nuta smutku, rzucająca cień na dotąd bystre spojrzenie. Nie chciała go żałować, bo też wątpiła, aby wymagał od niej czegoś podobnego. Sądziła, że raczej wolałby szczerego wysłuchania i przyjęcia z pełną akceptacją bagażu, który ze sobą niósł.
– Musiałeś jednak trafiać na naprawdę dobrych ludzi, bogowie są ci przychylni – stwierdziła wyłuskując z tej całej historii tyle, że bez pewnych wydarzeń mogłoby go tu nie być, skoro musiał spędzić wiele lat pod opieką zupełnie obcego człowieka. Nie chciała pytać, dlaczego tak się stało i miała nadzieję, że kiedyś sam powróci do tematu, o ile będzie chciał jeszcze kontynuować podobne spotkania. Nie sądziła, aby Arthur był osobą pozbawioną wad, jednak uważała równocześnie, że pomimo swych przemytniczych historii, jest naprawdę dobrym człowiekiem, z całą pewnością wrażliwym, pewnie dalece bardziej wrażliwym, niż ona sama. Może właśnie to najbardziej ją ujmowało w całym tym obrazku – był bardziej skory do odsłaniania się, niż ludzie, których zwykle spotykała. Nie był pochłonięty żadną grą mającą na celu pokazywanie jedynie zupełnie niewzruszonej maski. Początkowo wylewność ta przytłaczała ją, jednak obecnie układała ją w głowie jako całkowicie naturalny sposób postępowania, coś czego sama chciałaby się nauczyć, choć w pewnym stopniu. Szczere zawierzenie przeznaczeniu też miało w sobie jakąś magię, nawet jeśli nieszczególnie początkowo dopatrywała się w tym czegokolwiek więcej. Swoje butne słowa opakowała w końcu w łagodność i ciche przyzwolenie na to, by może faktycznie przyjąć jego punkt widzenia. Dziecinnie, infantylnie, jak powiedziałby jej ojciec.
– Wiesz, przyzwyczaiłam się do problemów. Właściwie, to na nie nie zważam. Taka już moja natura, czy to się komuś podoba, czy nie – Uśmiechnęła się i spojrzała mu w oczy. – Jestem mistrzynią w sprawdzaniu nieznanego, w otwieraniu zamkniętych drzwi i w podążaniu zapomnianymi szlakami, no i tymi całkiem nowymi. – Widać było, że mówi z wyjątkowym zacięciem i zdecydowaniem. Kolejno znowu przesunęła się nieco i klasnęła w dłonie, obracając się.
– Tak! A więc widzisz, dlaczego nie lubię tych baśni i księżniczek w falbanach. Nie mam z nimi nic wspólnego. – Była z nim szczera, nigdy nie marzyła o pięknych sukniach i choć uwielbiała bale i taniec, niekoniecznie czuła się dobrze jako obiekt podziwu i bogobojnych westchnień. W takiej roli dusiła się i przyrównywała do eksponatu na półce, a takim nie była. Zawsze aktywnie rozmawiała, uwielbiała rozprawy naukowe i historie sprowadzane ze swych podróży. Jako dziecko chodziła z krwawiącymi łokciami i brudną buzią, a każde drzewo w ogrodzie należało do niej. Takich księżniczek nie lubiano – bo były zbyt krnąbrne i niezależne.
Znajdując się na szczycie i wciąż nie potrafiąc ogarnąć rumieńca zaskoczenia, zacisnęła delikatnie dłoń słysząc słowa podziękowania.
– Tylko troszkę – dodała uszczypliwie słysząc w jego głosie urazę, odwaga wypływała z ponownego odzyskiwania pewności i dzięki temu, że alkohol wlał w ciało przyjemnie ciepłą falę. Zdawało się jej, że łatwo jest się drażnić z Arthurem, tak pociesznie ukazującym na twarzy niezadowolenie. Myślała, że będzie dalej obruszony na jej mały przytyk, jednak najwyraźniej bardzo szybko opanował się i ujął jej dłoń w charakterystyczny sposób – ile już podobnych pocałunków otrzymała? Mimo tego, była tym dziwnie zauroczona. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i obejrzała ponownie na panoramę miasta – upstrzoną światłami latarni i subtelnością obłoczków dymu unoszących się sponad kominów.
Było faktycznie niezwykle pięknie. Miała nawet przygotowaną odpowiedź, ale nie zdołała jej wydusić, gdy poczuła, że oplatają ją męskie ramiona i dają schronienie przed wiatrem i zimnem. Dopiero w takim otoczeniu poczuła, jak bardzo była zziębnięta i drżąca. Wiedziona impulsem, wsunęła się głębiej, w poły płaszcza, zawłaszczając każdy skrawek ciepłej klatki piersiowej i rąk. Czuła, że serce zaczyna wpadać w niewytłumaczalny galop, z każdą chwilą wzmagający się coraz bardziej, a ona wciąż nie rozumiała, zupełnie nie rozumiała, choć może była to jedynie zasłona wrażliwej duszy. Oparła się o niego nieco swobodniej, nieco bokiem, by wciąż widzieć Midgard, jednak na tyle zmieszana, by nie wiedzieć, co czynić dalej. Wsunęła więc palce dalej, gdzieś pod jego ramię, obejmując nieco pleców. Trwała w milczeniu, przykładając policzek do gładkości męskiej koszuli, osnuta ciepłem, zapominając, że to już prawie grudzień i koniec łaskawości pogody. Cieniutka sukienka nie była najlepszym wyborem na takie wędrówki, choć nie żałowała.
– Wejdź ze mną na murek – rzuciła zupełnie pochopnie, rozgorączkowana, ale i pełna jakiejś niewzmożonej chęci zrobienia jeszcze jednego kroku. Była gotowa, aby wdrapać się tam, nawet na posiadanych obcasach. Pociągnęła go za sobą, wciąż spowita w poły Arthurowego płaszcza, łaso wyciągając resztki ciepłoty. Za tym niewielkim, wysokim na około metr murkiem czaiła się przepaść i twarda ziemia, jednak czuła, że w tej chwili może nad nią zawisnąć, jeśli tylko poda mu rękę i wejdą tam obydwoje. Serce biło jej jak szalone i już sama nie wiedziała, czy to wina bliskości, czy kiełkującego w głowie pomysłu. – Sprawdźmy ponownie łaskawość Norn i przeznaczenia.
Arthur Mortensen
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Słowa Lumikki skwitował kwaśnym uśmiechem, którego treść tylko on znał, trudno było jej się dziwić, że wysnuła podobny wniosek, lecz poczucie goryczy, jakiś głęboko tajony smutek i żal na kilka sekund stanęły, przed oczami marynarza przypominając o przebytej drodze, o zdradach, o niepowodzeniach i porażkach, wszystkim tym, czym los postanowił mu sprezentować i jakich ludzi stawiał na drodze. Owszem, wśród dziesiątek i setek twarzy, co rozmazywały się w pamięci, mógł wyłonić doprawdy kilka, ot tyle, co palców u jednej ręki takich, których widok zawsze niósł pokrzepienie i radość. Bez wątpienia pierwsze miejsce w tym prywatnym rankingu Mortensena zajmuje Bergman, pojawia się tam również, a jakże postać nietuzinkowej kobiety o miodowych włosach, której zawdzięczał życie, była i Lumi, chociaż nie przyznawał się do niedawna, co do tego przed samym sobą, jakby wstydząc się uczucia, którym mógłby kobietę obdarzyć. Wbrew pozorom więź i relacja wypraktykowane i zahartowane w tylu przygodach sprawiły, że dziewczyna, choć pewnie nawet nie miała pojęcia, to liczyła się dla niego, bardziej, niżby mogła to przypuszczać.
– Dałaś mi tego przykład nie tak dawno temu, a skutkiem twoich poszukiwań „nowych szlaków” wylądowaliśmy w pierdlu – nie potrafił się powstrzymać, przed szczerym rozbawieniem i iskierkami wesołości, jakie nagle zapłonęły w błękitnych oczach. Nie miał jej za złe, niczego, cieszył się, że wyszli z przygody cali i zdrowi, bez większego szwanku. – Czasem jednak trochę masz w sobie z takiej księżniczki, ale to nic złego, nie denerwuj się. Chociażby ta sukienka. – Zawiesił oko na dłużej, by w świetle srebrnego globu móc nacieszyć się momentem tej swobody i sielanki, jaka zapanowała. Czuł, że i ona uwolniła się od gryzących myśli i dała się ponieść nocnej przygodzie, a lekko stłamszona moralność, przez kilka kropel wina wpłynie pozytywnie na resztę wieczoru.
Podejrzewał, ot niemal mógł iść w zakład o każdą sumę, że Lumi nie da za wygraną, że dopowie coś od siebie, na co on jak zwykle zareaguje, zbyt emocjonalnie ukazując swe odczucia w zwierciadle duszy, jaką było szczere oblicze przemytnika i nie zapanuje w porę nad tym, nie pomylił się. Faktycznie potrafiła momentami zagrać na nim, jak tylko chciała, a chwila nieuwagi mogła skończyć się całkowitą deklasacją rywala. Te potyczki słowne, ta szermierka na wymyślności, budziła w Mortensenie sprzeczne uczucia, był z natury radosny, doceniał poczucie humoru i dystans, wręcz można śmiało powiedzieć, że nie był mrukiem i ponurakiem, lecz w takich bataliach, nigdy nie brylował, zostając gdzieś w tyle, przez swą aparycję i uleganie emocjom, ukazując słabość, to jednak rozmówki, a raczej pyskówki z Lumi, były mu bardzo na rękę, bo wyrabiał się odrobinę, w tym i kto wie, może za jakiś czas, będzie miał, chociaż odrobinę więcej charyzmy? To byłoby coś, co zdecydowanie przydałoby się oficerowi kompanii morskiej.
Przerwanie miłej chwili, było nagle i niespodziewane, a słowa rzucone na wietrze zdawały się nie docierać do Arthura. Dopiero widząc jej inicjatywę i ruch pojął, iż mówiła absolutnie szczerze. I chociaż nie wypiła tyle, by podobnie niebezpieczne pomysły mogły zrodzić się we wciąż niepojętym umyśle kobiety, to zaskoczyła go swą śmiałością. – Kusisz los dziewczyno – zagrzmiał, poważniej, niż zamierzał, lecz zmagający się wiatr wpychał niemal słowa do ust. Czuł, że powinien za nią pójść, nie pozwolić, by zawisła sama na krawędzi przepaści, gdzie tylko mrok i skały się czaiły. – Szalona – westchnął, lecz wkroczył bez większego lęku na wąską krawędź kamiennego murka. Miał doświadczenie, przecież morze uczyło równowagi i balansu ciałem, a pewność ruchów i naturalna siła ubezpieczała ponadto partnerkę, która mogłaby i zawisnąć nad przepaścią, a on utrzymałby ją, bez najmniejszego problemu. W ostateczności przecież zostawała im magia i teleportacja. Przeznaczenie, przeznaczeniem, ale nie zamierzał patrzeć, jak kobieta leci na spotkanie ziemi.
– Już? Usatysfakcjonowana, możemy wracać, czy chcesz zejść saltem? – Mruknął, widocznie niezadowolony, a stanowczy chwyt, jakim obejmował dłoń Lumi, nie pozwalał uciec z nią i wyrwać się.
– Dałaś mi tego przykład nie tak dawno temu, a skutkiem twoich poszukiwań „nowych szlaków” wylądowaliśmy w pierdlu – nie potrafił się powstrzymać, przed szczerym rozbawieniem i iskierkami wesołości, jakie nagle zapłonęły w błękitnych oczach. Nie miał jej za złe, niczego, cieszył się, że wyszli z przygody cali i zdrowi, bez większego szwanku. – Czasem jednak trochę masz w sobie z takiej księżniczki, ale to nic złego, nie denerwuj się. Chociażby ta sukienka. – Zawiesił oko na dłużej, by w świetle srebrnego globu móc nacieszyć się momentem tej swobody i sielanki, jaka zapanowała. Czuł, że i ona uwolniła się od gryzących myśli i dała się ponieść nocnej przygodzie, a lekko stłamszona moralność, przez kilka kropel wina wpłynie pozytywnie na resztę wieczoru.
Podejrzewał, ot niemal mógł iść w zakład o każdą sumę, że Lumi nie da za wygraną, że dopowie coś od siebie, na co on jak zwykle zareaguje, zbyt emocjonalnie ukazując swe odczucia w zwierciadle duszy, jaką było szczere oblicze przemytnika i nie zapanuje w porę nad tym, nie pomylił się. Faktycznie potrafiła momentami zagrać na nim, jak tylko chciała, a chwila nieuwagi mogła skończyć się całkowitą deklasacją rywala. Te potyczki słowne, ta szermierka na wymyślności, budziła w Mortensenie sprzeczne uczucia, był z natury radosny, doceniał poczucie humoru i dystans, wręcz można śmiało powiedzieć, że nie był mrukiem i ponurakiem, lecz w takich bataliach, nigdy nie brylował, zostając gdzieś w tyle, przez swą aparycję i uleganie emocjom, ukazując słabość, to jednak rozmówki, a raczej pyskówki z Lumi, były mu bardzo na rękę, bo wyrabiał się odrobinę, w tym i kto wie, może za jakiś czas, będzie miał, chociaż odrobinę więcej charyzmy? To byłoby coś, co zdecydowanie przydałoby się oficerowi kompanii morskiej.
Przerwanie miłej chwili, było nagle i niespodziewane, a słowa rzucone na wietrze zdawały się nie docierać do Arthura. Dopiero widząc jej inicjatywę i ruch pojął, iż mówiła absolutnie szczerze. I chociaż nie wypiła tyle, by podobnie niebezpieczne pomysły mogły zrodzić się we wciąż niepojętym umyśle kobiety, to zaskoczyła go swą śmiałością. – Kusisz los dziewczyno – zagrzmiał, poważniej, niż zamierzał, lecz zmagający się wiatr wpychał niemal słowa do ust. Czuł, że powinien za nią pójść, nie pozwolić, by zawisła sama na krawędzi przepaści, gdzie tylko mrok i skały się czaiły. – Szalona – westchnął, lecz wkroczył bez większego lęku na wąską krawędź kamiennego murka. Miał doświadczenie, przecież morze uczyło równowagi i balansu ciałem, a pewność ruchów i naturalna siła ubezpieczała ponadto partnerkę, która mogłaby i zawisnąć nad przepaścią, a on utrzymałby ją, bez najmniejszego problemu. W ostateczności przecież zostawała im magia i teleportacja. Przeznaczenie, przeznaczeniem, ale nie zamierzał patrzeć, jak kobieta leci na spotkanie ziemi.
– Już? Usatysfakcjonowana, możemy wracać, czy chcesz zejść saltem? – Mruknął, widocznie niezadowolony, a stanowczy chwyt, jakim obejmował dłoń Lumi, nie pozwalał uciec z nią i wyrwać się.
Bezimienny
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Być może ją rozszyfrował i nie potrafiła zupełnie zerwać ze swymi korzeniami oraz wymazać dziedzictwa. Nie gniewała się za jego uwagi, zaśmiała się jedynie i pokiwała głową, jakby chciała oddać mu część racji. Był to jednak ledwie kawałek jej osoby, najmniej znaczący element okraszający niepokorny charakter panny Oldenburg – zupełnie odległej od matron z przeszłości, o których tak często czytywała i których na kartach historii jej rodu było bezliku.
Drobne stopy podążyły w wyznaczone miejsce. Uniosła nogi pewnie, by wspierając się jedną ręką, wdrapać na murek. Ze śmiechem na ustach, zerkała tylko w stronę swojego towarzysza – była podekscytowana wyczynem. Serce dudniło jej w piersiach podobnie jak krew pulsująca w skroniach. Pomimo szaleństwa, o jaki zakrawał jej pomysł, nie żałowała, że uniosła się wyżej, przestępując kolejną z granic. Być może przez całe życie zbierała właśnie takie chwile – nawlekała je na bawełniany sznurek tworząc niepowtarzalną kolię wspomnień, których nie potrafiła porzucić. Balansowanie na cienkiej linii, za którą było już jedynie zatracenie, sprawiało, że na drobne momenty czuła pełnię wolności i swobody – mogła decydować. Gdyby tylko wysunęła czubek buta dalej, gdyby tylko nieostrożnie postąpiła o krok do przodu – wszystko zdawało się niezwykle proste, oczywiste. Czasami nie potrafiła pogodzić się z rzeczywistością, dusiła się w murach stawianych przez nazwisko, i choć były bezpieczne oraz pewne, czuła, że nie mieści się w nich, że marnieje niczym roślina pozostawiona pod kloszem. A najgorsze było w tym poczucie wyobcowania – tego, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co dzieje się w jej drobnym ciele, że głowa nie potrafi poradzić sobie z ciężarem narzucanych obowiązków.
Druga stopa oderwała się od podłoża i powędrowała na mur. Ostry powiew, zimny i przenikający jej ciało uzmysłowił, gdzie tak właściwie się znalazła. Czuła, że Arthur wciąż trzyma ją za dłoń, twardo, nieustępliwie i opiekuńczo. Podejrzewała czający się niepokój i poruszenie, jakie wywołała swym zachowaniem. Zdziwiła się nieco – rozgrywając w swej głowie zupełnie inny scenariusz. Ostatecznie jednak nie mogła mieć mu nic za złe. Wiedziała, że sprawiła już wystarczająco wiele kłopotów, a gdyby przez nieuwagę naraziła siebie na uszczerbek na zdrowiu – wszystko spadłoby wprost na jego ramiona. Nie chciała, by podobna sytuacja miała miejsce. Skarciła się w duchu za brak roztropności i głupotę. Momentalnie poczuła, że entuzjazm opada i chociaż uśmiech na jej ustach drgał wciąż, a oczy podążały po plamach świateł układających się w niezwykłą mozaikę, zacisnęła usta w paroksyzmie rozczarowania samą sobą.
– Może… może masz rację – Za każdym razem rzucała wyzwanie bogom, losowi, przeznaczeniu, testowała wszystkich, sprawdzała, na jak wiele jeszcze może sobie pozwolić, w swej dumie i niechęci, by siedzieć w ciszy, zupełnie pokornie, bez zająknienia przyjmując nawet te elementy, którym była przeciwna. Wychyliła się jeszcze ostatkiem sił, zerkając w dół, ku przepaści, ku czerni niknącej w mroku ziemi. Lodowatość sięgnęła po jej serce i ścisnęła klatkę piersiową. Z przestrachu przykryła usta, krztusząc się powietrzem uderzającym ją w twarz. Kosmyki włosów szarpane gwałtownością żywiołu opadły jej na oczy, zupełnie rujnując misternie ułożoną fryzurę. Odwróciła się niepewnie w stronę Arthura, chwytając go za ramię, by oprzeć się nieco i w końcu zejść na bezpieczny poziom. Pokiwała jedynie głową, że ma już dość. Poły płaszcza nie ułatwiały jej manewru, ale udało się jej postawić pierwszy krok. Prawdopodobnie w jej głowie ten wyczyn prezentował się nieco lepiej – przyzwyczajona raczej do przedsięwzięć rozgrywających się na powierzchni ziemi, zupełnie nie brała pod uwagę nieprzyjemnych konsekwencji znajdowania się na takiej wysokości. Uśmiechała się jednak wciąż dość wyraźnie, próbując ukryć zawstydzenie. Znajdując się prawie na bezpiecznym gruncie, zahaczyła obcasem o szczelinę pomiędzy kamieniami, tracąc zupełnie równowagę. Nie zdążyła nawet pisnąć, przetaczając się niezgrabnie i wyrywając do przodu, gdyż but tkwił wciąż uwięziony w pułapce.
– Przepraszam! – Wyrzuciła w końcu, wciąż nie mając żadnego oparcia poza ramieniem i ręką towarzysza. Jej impet zdawał się ogromny, choć realnie było mało prawdopodobne, by była w stanie przewrócić rosłą postać mężczyzny. Uczepiona kurczowo poły jego płaszcza poczuła, że wszystko rozmywa się jej przed oczami, a błędnik szaleje. Czarne plamy zafurkotały przed jej oczami, a sama wyciągnęła przed siebie jedną z dłoni gotowa, że spotka się z ziemią.
Drobne stopy podążyły w wyznaczone miejsce. Uniosła nogi pewnie, by wspierając się jedną ręką, wdrapać na murek. Ze śmiechem na ustach, zerkała tylko w stronę swojego towarzysza – była podekscytowana wyczynem. Serce dudniło jej w piersiach podobnie jak krew pulsująca w skroniach. Pomimo szaleństwa, o jaki zakrawał jej pomysł, nie żałowała, że uniosła się wyżej, przestępując kolejną z granic. Być może przez całe życie zbierała właśnie takie chwile – nawlekała je na bawełniany sznurek tworząc niepowtarzalną kolię wspomnień, których nie potrafiła porzucić. Balansowanie na cienkiej linii, za którą było już jedynie zatracenie, sprawiało, że na drobne momenty czuła pełnię wolności i swobody – mogła decydować. Gdyby tylko wysunęła czubek buta dalej, gdyby tylko nieostrożnie postąpiła o krok do przodu – wszystko zdawało się niezwykle proste, oczywiste. Czasami nie potrafiła pogodzić się z rzeczywistością, dusiła się w murach stawianych przez nazwisko, i choć były bezpieczne oraz pewne, czuła, że nie mieści się w nich, że marnieje niczym roślina pozostawiona pod kloszem. A najgorsze było w tym poczucie wyobcowania – tego, że nikt tak naprawdę nie wiedział, co dzieje się w jej drobnym ciele, że głowa nie potrafi poradzić sobie z ciężarem narzucanych obowiązków.
Druga stopa oderwała się od podłoża i powędrowała na mur. Ostry powiew, zimny i przenikający jej ciało uzmysłowił, gdzie tak właściwie się znalazła. Czuła, że Arthur wciąż trzyma ją za dłoń, twardo, nieustępliwie i opiekuńczo. Podejrzewała czający się niepokój i poruszenie, jakie wywołała swym zachowaniem. Zdziwiła się nieco – rozgrywając w swej głowie zupełnie inny scenariusz. Ostatecznie jednak nie mogła mieć mu nic za złe. Wiedziała, że sprawiła już wystarczająco wiele kłopotów, a gdyby przez nieuwagę naraziła siebie na uszczerbek na zdrowiu – wszystko spadłoby wprost na jego ramiona. Nie chciała, by podobna sytuacja miała miejsce. Skarciła się w duchu za brak roztropności i głupotę. Momentalnie poczuła, że entuzjazm opada i chociaż uśmiech na jej ustach drgał wciąż, a oczy podążały po plamach świateł układających się w niezwykłą mozaikę, zacisnęła usta w paroksyzmie rozczarowania samą sobą.
– Może… może masz rację – Za każdym razem rzucała wyzwanie bogom, losowi, przeznaczeniu, testowała wszystkich, sprawdzała, na jak wiele jeszcze może sobie pozwolić, w swej dumie i niechęci, by siedzieć w ciszy, zupełnie pokornie, bez zająknienia przyjmując nawet te elementy, którym była przeciwna. Wychyliła się jeszcze ostatkiem sił, zerkając w dół, ku przepaści, ku czerni niknącej w mroku ziemi. Lodowatość sięgnęła po jej serce i ścisnęła klatkę piersiową. Z przestrachu przykryła usta, krztusząc się powietrzem uderzającym ją w twarz. Kosmyki włosów szarpane gwałtownością żywiołu opadły jej na oczy, zupełnie rujnując misternie ułożoną fryzurę. Odwróciła się niepewnie w stronę Arthura, chwytając go za ramię, by oprzeć się nieco i w końcu zejść na bezpieczny poziom. Pokiwała jedynie głową, że ma już dość. Poły płaszcza nie ułatwiały jej manewru, ale udało się jej postawić pierwszy krok. Prawdopodobnie w jej głowie ten wyczyn prezentował się nieco lepiej – przyzwyczajona raczej do przedsięwzięć rozgrywających się na powierzchni ziemi, zupełnie nie brała pod uwagę nieprzyjemnych konsekwencji znajdowania się na takiej wysokości. Uśmiechała się jednak wciąż dość wyraźnie, próbując ukryć zawstydzenie. Znajdując się prawie na bezpiecznym gruncie, zahaczyła obcasem o szczelinę pomiędzy kamieniami, tracąc zupełnie równowagę. Nie zdążyła nawet pisnąć, przetaczając się niezgrabnie i wyrywając do przodu, gdyż but tkwił wciąż uwięziony w pułapce.
– Przepraszam! – Wyrzuciła w końcu, wciąż nie mając żadnego oparcia poza ramieniem i ręką towarzysza. Jej impet zdawał się ogromny, choć realnie było mało prawdopodobne, by była w stanie przewrócić rosłą postać mężczyzny. Uczepiona kurczowo poły jego płaszcza poczuła, że wszystko rozmywa się jej przed oczami, a błędnik szaleje. Czarne plamy zafurkotały przed jej oczami, a sama wyciągnęła przed siebie jedną z dłoni gotowa, że spotka się z ziemią.
Arthur Mortensen
Re: 17.11.2000 – Mury obronne – A. Mortensen & Bezimienny: L. Oldenburg Nie 3 Gru - 13:11
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Błękit spojrzenia pilnie śledził, każdy najmniejszy ruch kobiety, jej nieroztropne czyny, tak nagłe i niespodziewane, zmieniające w jednej sekundzie obraz, jaki przez cały wieczór kształtowała w umyśle przemytnika, zatarł się w jednej chwili, tak ze szczerego zaskoczenia, jak i niedowierzania, narażając się na ryzyko upadku. Być może w jego umyśle zbyt tchórzliwa myśl się zalęgła, być może ostrożność, jaką nosił w sobie, a wypraktykowana dzięki doświadczeniu na morzu i w fachu przemytnika przemawiały za nią, ale potrafił dostrzec różnicę, pomiędzy nierozwagą, a rezolutnym impulsem, te zacierały się wprawdzie i były zbliżone w kilku miejscach do siebie, lecz uścisk, jakby wbrew wszelkiej rozwadze kiełkującej w głowie, a głoszącej, iż Lumi nie zamierza skoczyć, zmuszały do stanowczego chwytu, aby dłoń szlachetnie urodzonej nie wyślizgnęła się, by ta miała oparcie, które być może miało jej posłużyć tylko przy wchodzeniu na kamienny murek. Westchnął, gdy stała tak nieporuszona i zupełnie pochłonięta widokiem, zamarła w oczekiwaniu, czegoś, co mogło nadejść, jakby z ciemności niespodziewanie miał lada moment wylecieć smok i porwać ją do swego gniazda.
– Może… – a może, to jemu brakowało odwagi, jaką ona miała i pragnienia, aby wyzwolić się z ram, w jakie wpakował ich przewrotny los. Zastanowił się nad tą możliwością, bo i owszem kobieta miała dziesiątki powodów do tego, aby pragnąć wyswobodzenia się spod ucisku rodziny, krewnych opinii publicznej, tradycji i zasad, jakie mogły zapewne przytłaczać, kogoś takiego jak ona, kogoś, kto myślał, tak nieszablonowo i był otwarty na tak wiele naukowych zagadnień.
Widział w spowolnionym tempie, jak obcas ginie w rozpadlinie, jak sylwetka dziewczyny łamie się nienaturalnie i szukając oparcia, leci. Był przy niej, trzymał ją przecież za rękę. I powstrzymał przed upadkiem, bez słowa pomógł pozbierać się, ba nawet poczęstował winem, gdyby ta zapragnęła zapomnieć o zdarzeniu. Chociaż dostrzegał rumieniec na twarzy, czuł, iż powinien odwrócić wzrok. – Nic się nie stało – przecież wiedziała, że nic, a jednak, karmin ozdobił jej oblicze, dlaczego? To wszak tylko potknięcie, te i jemu mogłoby się przytrafić, acz gdyby już to niewątpliwie zachowałby mniej gracji, niż Lumi, i padł jak niedźwiedź na kamienie, o ile miałby naturalnie szczęście i przypadkiem, a złośliwym uśmiechem losu nie przekoziołkowałby przez murek, oj jakżeby rozpisywali się później w gazetach, gdyby przy jego ciele znaleziono roztrzaskaną butelkę wina, pijak i głupiec, szeptałby tłum.
– Chodź, odprowadzę cię do domu – słowa wypłynęły z ust mężczyzny niezwykle miękko i taktownie podał jej ramię, by mogli podążyć wybrukowaną ścieżką, prowadzącą po szczytach tej ściany obronnej postawionej przed wiekami. Pamiętał, gdzie mieszkała jej ciotka, więc uznał, iż mogą pokusić się o nadłożenie trasy i popatrzeć na nocną panoramę miasta. Miał cichą nadzieję, że Lumi nie pluła sobie w brodę za tą odrobinę niezdarności. Nie liczył, ile razy on potykał się przy niej, ale dałby sobie rękę uciąć, że brylował w tym rankingu.
– Dziękuję ci za ten wieczór – uśmiechnął się kącikami ust i oderwał wzrok, od jej oczy, by spojrzeć na gwiazdy zdobiące granatowe niebo.
Arthur i Lumikki z tematu
– Może… – a może, to jemu brakowało odwagi, jaką ona miała i pragnienia, aby wyzwolić się z ram, w jakie wpakował ich przewrotny los. Zastanowił się nad tą możliwością, bo i owszem kobieta miała dziesiątki powodów do tego, aby pragnąć wyswobodzenia się spod ucisku rodziny, krewnych opinii publicznej, tradycji i zasad, jakie mogły zapewne przytłaczać, kogoś takiego jak ona, kogoś, kto myślał, tak nieszablonowo i był otwarty na tak wiele naukowych zagadnień.
Widział w spowolnionym tempie, jak obcas ginie w rozpadlinie, jak sylwetka dziewczyny łamie się nienaturalnie i szukając oparcia, leci. Był przy niej, trzymał ją przecież za rękę. I powstrzymał przed upadkiem, bez słowa pomógł pozbierać się, ba nawet poczęstował winem, gdyby ta zapragnęła zapomnieć o zdarzeniu. Chociaż dostrzegał rumieniec na twarzy, czuł, iż powinien odwrócić wzrok. – Nic się nie stało – przecież wiedziała, że nic, a jednak, karmin ozdobił jej oblicze, dlaczego? To wszak tylko potknięcie, te i jemu mogłoby się przytrafić, acz gdyby już to niewątpliwie zachowałby mniej gracji, niż Lumi, i padł jak niedźwiedź na kamienie, o ile miałby naturalnie szczęście i przypadkiem, a złośliwym uśmiechem losu nie przekoziołkowałby przez murek, oj jakżeby rozpisywali się później w gazetach, gdyby przy jego ciele znaleziono roztrzaskaną butelkę wina, pijak i głupiec, szeptałby tłum.
– Chodź, odprowadzę cię do domu – słowa wypłynęły z ust mężczyzny niezwykle miękko i taktownie podał jej ramię, by mogli podążyć wybrukowaną ścieżką, prowadzącą po szczytach tej ściany obronnej postawionej przed wiekami. Pamiętał, gdzie mieszkała jej ciotka, więc uznał, iż mogą pokusić się o nadłożenie trasy i popatrzeć na nocną panoramę miasta. Miał cichą nadzieję, że Lumi nie pluła sobie w brodę za tą odrobinę niezdarności. Nie liczył, ile razy on potykał się przy niej, ale dałby sobie rękę uciąć, że brylował w tym rankingu.
– Dziękuję ci za ten wieczór – uśmiechnął się kącikami ust i oderwał wzrok, od jej oczy, by spojrzeć na gwiazdy zdobiące granatowe niebo.
Arthur i Lumikki z tematu