:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
02.09.2000 – Twierdza Forseti – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström
2 posters
Bezimienny
02.09.2000 – Twierdza Forseti – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Hallström Nie 3 Gru - 12:15
02.09.2000
Niedopowiedzenie i towarzyszące temu pytanie o ostatnią, niedokończoną przez niego rozprawę, zasadza się w tyle głowy, jak drażliwy insekt. Niby niegroźny, ale nie pozostawia miejsca dla spokoju. Trzepocze skrzydłami dociekliwości, jakby myśl o zagadce i motywach postępowania oskarżonego chciała rozwiązać się sama w locie. Doświadczenie podpowiada mu jednak, że tak się nie stanie. Nie ma bowiem łatwej drogi dojścia do prawdy. Gdy chodzi o oderwanie faktów od kontusza kłamstw, potrzeba czasu, zimnej kalkulacji i logiki. Równie często przydatne są dowody. Ręce pozostają jednak pod tym względem puste. Obejmują jedynie białą filiżankę z parującą jeszcze kawą, którą popija niespiesznie w centrum Midgardu. Pod opuszkami chowa się więc już nie tylko sam chłód porcelany, ale również niecierpliwość, wyrażona przez ledwie dostrzegalne drgnięcie palców.
Odłożywszy kawę na niską dębową ławę, Viljam zawiesza wzrok w przypadkowy punkt za oknem, pozbywając się maski obojętności, którą jeszcze chwilę temu podtrzymywał. Oczy tymczasem, rozświetlone przez promienie dnia, przybierają barwę czystego błękitu, a błądzące w nich pytanie jaśnieje najpełniej właśnie teraz.
Nie ma sensu walczyć z impulsem.
Wstaje nagle i dumnie, wygładzając poła wełnianego płaszcza. Rozprostowuje wprawnie mankiety koszuli, zasuwa za sobą krzesło - pozostawia po sobie porządek. Dopiero wtedy krótkim skinięciem głowy żegna się z właścicielem kawiarenki, wychodząc na powietrze.
Uderza w niego pierwsza fala chłodu.
Wiatr smaga przyjemnie zaróżowione od ciepłego napoju policzki i niknie między szczeciną rudo-blondu przy brodzie. Przyprawia przy tym mężczyznę o delikatne mrowienie tuż przy skórze. Viljam ściąga jednak pieszczotę z linii szczęki jednym, pewnym przesunięciem opuszków, które chwilę później chowają się wraz z całym kształtem obu dłoni w kieszeni płaszcza. Przyspiesza przy tym kroku, kierując się do pierwszego, kamiennego portalu.
Gdy staje w obrębie kręgu, a runy jaśnieją i przeobrażają się w szeroką łunę światła, kierunek jest pewny – dzielnica Kolegium Sprawiedliwości.
Zna ten portal doskonale. Na tyle, by wiedzieć, że w weekend rzadko kiedy ktoś za nim stoi. To dlatego, nie patrząc na drogę przed sobą, rusza z pędu do przodu. Wręcz zeskakuje z kamiennego stopnia, zamroczony własnymi myślami o sprawie oskarżonego i świetlistym kręgiem, z którego objęć jeszcze nie zdążył wyjść. Nie widzi przez to, że to nie to samo miejsce, w które ląduje dzień za dniem – że to raczej droga do twierdzy w okolicach Midgardu, o której istnieniu do tej pory nie miał pojęcia.
To jednak na ten moment nieważne... Myśli niosą go pewnie do przodu. Przeciwnie do nich działa jednak ciało. Ono, wbrew przewidywaniom, napotyka na żywą przeszkodę i przystaje gwałtownie, niespodziewanie. Dzieje się tak dokładnie z chwilą, gdy mocno i bez jakiejkolwiek amortyzacji uderza o cudze plecy, których zupełnie się tutaj nie spodziewa. To dlatego nie broni się przed tą nieszczęsną wpadką.
Nim ujmuje w całość istotę zdarzenia i towarzyszące temu konsekwencje, jest już za późno na reakcję. Oboje gną się w stronę ziemi, jak puszczone w ruch domino, co zwiastuje rychłą wywrotkę. Być może jednak nieznajomy (jak wydaje się jeszcze Viljamowi) ma w sobie na tyle siły, by powstrzymać ten zwrot akcji. Być może utrzyma równowagę i ciężar ich obu, pozwalając zachować im odrobinę godności. Być może.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Nic - nawet drobny znak, skryty przed mglistą uwagą - nie wskazało na niefortunność kryjącą się tuż za rogiem.
Tuż za portalem, który posłusznie błysnął ślepiami run.
Plac Łączności tętnił jak zawsze znanym, przypisanym od dekad rytmem kłębiącej się dynamiki, dudniącej odgłosem kroków, ugniatających usłużny, kamienny grzbiet płyt chodnika, niosącej się w tonach rozmów, przelewanych w pojemne, zesłane przypadkiem naczynia małżowin usznych. Szermierka panującego, z dnia na dzień silniejszego zimna, posłała prosto na twarz serię dźgnięć, zanurzanych pod płachtą napiętej i niegotowej skóry. Poprawił szalik, tocząc nierówną walkę z pastwiącym się nad nim chłodem, przenikającym warstwy jego odzienia. Nierówną i przegraną z kretesem - surowe, porywiste powietrze, głosiło prorockie wizje nieubłaganej zimy.
Łańcuch kolejki wiodącej do galdryjskiej dzielnicy, mieszczącej się w dumnym Oslo, rozwijał imponującą liczbę ogniw sylwetek. Kolejki, przenoszące do stolic, były często najdłuższe - z przyczyn tak prozaicznych, że nie istniała potrzeba do ubierania ich w słowa. Wreszcie, po kilku zlepkach momentów, w których spojrzenie błąkało się po nieznanych obliczach niczym bezpański kundel, a przypadkowe, odbite agregaty zdań, rwały się w strzępki nonsensownego gwaru, rozpętanego wokół wichurą ludzkich pragnień kontaktu - nadeszła i jego kolej.
Stanął w kamiennym polu. Runy skrzyły się magią - znajome szarpnięcie sięgnęło do miękkich trzewi.
To nie jest Oslo.
Pierwsza, nawiedzająca jak upiór myśl - to nie jest Oslo. Druga i trzecia z myśli jedynie zdołała utrwalić gnieżdżącą się na początku pewność. Ruiny twierdzy, jak rozłożone dłonie zatwardziałego grzesznika, wznosiły się obojętnie, bez przekonania ku niebu; nieudolnie muskały przyćmiony chmurami błękit niedostępnej kopuły. Wieże, podrapane, ugięte pod wandalizmem czasu i postrzępione, niegdyś stojące bez skazy na baczność mury. Znał ten zabytek - znał tę nieszczęsną twierdzę, mieszczącą się w konstelacji gór.
Niemożliwe.
Czy portal popełnił błąd?
Najwyraźniej.
Przystanął. Potok myśli namolnie, bez przerwy szumiał pod kostnym sklepieniem czaszki. Obmyślał strategię działań - możliwa, nagła awaria, konieczność, by spędzić kilka chwil w miejscu, w którym nie pragnął się znaleźć. Dłoń odruchowo pomknęła w stronę kieszeni, gdzie spoczywała paczka magicznych papierosów, jednych z najbardziej lubianych, niezmiennie, mimo upływu lat; obdarzonych cynamonową wonią.
Uniósł używkę w stronę czerwieni ust. Nie zdążył nic wypowiedzieć - nie zdążył zareagować - całość rozegrała się między uderzeniami serca, między jednym a drugim mrugnięciem, chwila nadeszła jak złodziej. Łup. Postać, przewyższająca go posiadaną posturą, uderzyła o plecy. Krótkie skomlenie bólu i równowaga wypadająca z rąk - zachwiał się, momentalnie i najzwyczajniej upadł. Ręce, wyciągnięte przed siebie, zdołały uchronić twarz, krzywiącą się w odruchowym grymasie. Papierowe, nieco pomięte pudełko, w którym mieściły się papierosy, wymsknęło się z jego palców, lądując na lekko skażonej wilgocią ziemi. Nie zdążył nawet podzielić się wulgaryzmem - ledwie słyszalne stęknięcie wymknęło się z jego krtani.
Drgnął. Obrócił się ostatecznie na plecy, chcąc dostrzec twarz winowajcy. Z trudem powstrzymał śmiech.
Wzrok Halvorsena przesunął się po znajomej - doskonale znajomej - twarzy, przebiegle, oślizgle jak wąż. Fryzura, czoło, doświadczone przez pierwsze zmarszczki, wzmagające dostojność, wrażenie sędziowskiej nieomylności, linia żuchwy, na której kiełkuje zarost. Uśmiechnął się. Łatwość, z jaką poderwały się wargi, zaskakiwała nawet jego samego. Uśmiech nie był przyjazny.
- Zbyt często tracisz grunt pod nogami, Hallström - pierwsze krople słów, niczym krople sączonej na powitanie trucizny. Pochwycił paczkę papierosów. Patrzył mu w oczy - bez żalu, bez strachu
(z drwiną).
Tuż za portalem, który posłusznie błysnął ślepiami run.
Plac Łączności tętnił jak zawsze znanym, przypisanym od dekad rytmem kłębiącej się dynamiki, dudniącej odgłosem kroków, ugniatających usłużny, kamienny grzbiet płyt chodnika, niosącej się w tonach rozmów, przelewanych w pojemne, zesłane przypadkiem naczynia małżowin usznych. Szermierka panującego, z dnia na dzień silniejszego zimna, posłała prosto na twarz serię dźgnięć, zanurzanych pod płachtą napiętej i niegotowej skóry. Poprawił szalik, tocząc nierówną walkę z pastwiącym się nad nim chłodem, przenikającym warstwy jego odzienia. Nierówną i przegraną z kretesem - surowe, porywiste powietrze, głosiło prorockie wizje nieubłaganej zimy.
Łańcuch kolejki wiodącej do galdryjskiej dzielnicy, mieszczącej się w dumnym Oslo, rozwijał imponującą liczbę ogniw sylwetek. Kolejki, przenoszące do stolic, były często najdłuższe - z przyczyn tak prozaicznych, że nie istniała potrzeba do ubierania ich w słowa. Wreszcie, po kilku zlepkach momentów, w których spojrzenie błąkało się po nieznanych obliczach niczym bezpański kundel, a przypadkowe, odbite agregaty zdań, rwały się w strzępki nonsensownego gwaru, rozpętanego wokół wichurą ludzkich pragnień kontaktu - nadeszła i jego kolej.
Stanął w kamiennym polu. Runy skrzyły się magią - znajome szarpnięcie sięgnęło do miękkich trzewi.
To nie jest Oslo.
Pierwsza, nawiedzająca jak upiór myśl - to nie jest Oslo. Druga i trzecia z myśli jedynie zdołała utrwalić gnieżdżącą się na początku pewność. Ruiny twierdzy, jak rozłożone dłonie zatwardziałego grzesznika, wznosiły się obojętnie, bez przekonania ku niebu; nieudolnie muskały przyćmiony chmurami błękit niedostępnej kopuły. Wieże, podrapane, ugięte pod wandalizmem czasu i postrzępione, niegdyś stojące bez skazy na baczność mury. Znał ten zabytek - znał tę nieszczęsną twierdzę, mieszczącą się w konstelacji gór.
Niemożliwe.
Czy portal popełnił błąd?
Najwyraźniej.
Przystanął. Potok myśli namolnie, bez przerwy szumiał pod kostnym sklepieniem czaszki. Obmyślał strategię działań - możliwa, nagła awaria, konieczność, by spędzić kilka chwil w miejscu, w którym nie pragnął się znaleźć. Dłoń odruchowo pomknęła w stronę kieszeni, gdzie spoczywała paczka magicznych papierosów, jednych z najbardziej lubianych, niezmiennie, mimo upływu lat; obdarzonych cynamonową wonią.
Uniósł używkę w stronę czerwieni ust. Nie zdążył nic wypowiedzieć - nie zdążył zareagować - całość rozegrała się między uderzeniami serca, między jednym a drugim mrugnięciem, chwila nadeszła jak złodziej. Łup. Postać, przewyższająca go posiadaną posturą, uderzyła o plecy. Krótkie skomlenie bólu i równowaga wypadająca z rąk - zachwiał się, momentalnie i najzwyczajniej upadł. Ręce, wyciągnięte przed siebie, zdołały uchronić twarz, krzywiącą się w odruchowym grymasie. Papierowe, nieco pomięte pudełko, w którym mieściły się papierosy, wymsknęło się z jego palców, lądując na lekko skażonej wilgocią ziemi. Nie zdążył nawet podzielić się wulgaryzmem - ledwie słyszalne stęknięcie wymknęło się z jego krtani.
Drgnął. Obrócił się ostatecznie na plecy, chcąc dostrzec twarz winowajcy. Z trudem powstrzymał śmiech.
Wzrok Halvorsena przesunął się po znajomej - doskonale znajomej - twarzy, przebiegle, oślizgle jak wąż. Fryzura, czoło, doświadczone przez pierwsze zmarszczki, wzmagające dostojność, wrażenie sędziowskiej nieomylności, linia żuchwy, na której kiełkuje zarost. Uśmiechnął się. Łatwość, z jaką poderwały się wargi, zaskakiwała nawet jego samego. Uśmiech nie był przyjazny.
- Zbyt często tracisz grunt pod nogami, Hallström - pierwsze krople słów, niczym krople sączonej na powitanie trucizny. Pochwycił paczkę papierosów. Patrzył mu w oczy - bez żalu, bez strachu
(z drwiną).
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Resztki godności, przegryzione i wyplute przez niefortunność losu, rozłażą się i giną między mokrymi źdźbłami trawy, czy jak kto woli - pasami zieleni, dawno nietkniętymi przez sierp, czy magię użytkową. Wraz z nią, godnością, upada także on, choć nie jak jego towarzysz, z rękoma wyciągniętymi asekuracyjnie ku ziemi. Mając przed sobą podparcie w ludzkim obliczu, korzysta z niego zupełnie podświadomie, opierając się dłonią o cudze plecy i osuwając się w dół do pozycji klęczącej. Uderza przy tym jednym z kolan o rozmokły nieco grunt, sycząc cicho z bólu. To tego rodzaju uderzenie, o którym zapomni lada dzień, a mimo tego ciało wyraża swoje niezadowolenie w ten prozaiczny, nad wyraz prosty sposób - przez nieartykułowany dźwięk, który wypuszcza się z siebie tak naturalnie i spontanicznie.
Nogawka spodni, co można z łatwością przewidzieć, zbiera właśnie pierwszą warstwę ziemi, gdy Viljam wreszcie postanawia złapać cugi kontroli. Gotowy do solidnych przeprosin, spogląda przy tym na nieszczęśnika, którego siłą ciężaru uwiązał w ten tragi-komiczny splot wydarzeń. Zanim jednak z krtani wydobywa się męski głos, słowa grzęzną w gardle. Ścianki przełyku, zaciśnięte w wąski supeł, pozostawiają go tym samym z wargami lekko tylko rozchylonymi, choć już niechętnymi do przeprosin.
Na Odyna, tego mu tylko brakowało.
Zamyka usta. Cisza sączy się w przestrzeni, jak przelany w czarce płyn i nawet bez przełknięcia powietrza wie, że smak to sama gorycz. Milczenie, wobec dalszych działań towarzysza, nie trwa jednak długo. Uderza bowiem w niego pierwsza fala irytacji, którą może zgładzić na jeden z dwóch sposobów - lekceważącym prychnięciem lub...
- A Ty nie bronisz się przed zejściem w dół… znany teren?
Nie pozostaje bierny na te drwiny, sam odpowiada w podobnym tonie, choć znacznie bardziej powściągliwie, niż nakazywałaby ich wspólna historia. Ma mu tyle “niemiłego” do powiedzenia, a jednak, z jakiegoś powodu wszystko tłumi w sobie.
W zaciśnięciu szczęki chowa gniew i niedowierzenie z totalnego braku skruchy, jakim raczy go dziś Eiran i nim najdzie go ochota na dalsze, słowne potyczki, co za cholerę mu nie przystoi, wstaje z klęczek, nie spuszczając oczu z bezlitosnego artysty. Jakby zakładał, że chwila nieuwagi nastręczy mu nowych problemów.
Odchrząkuje również cicho, z wielką niechęcią, a mimo to niewiarygodnie naturalnie, wyciągając dłoń w kierunku znielubianego artysty. To ten moment, w którym chowa się za dobrym wychowaniem, jak robił wiele razy wcześniej i co będzie robił pewnie do śmierci. Nie ma jednak siły patrzeć na jego rozpłaszczoną w drwiącym uśmiechu twarz, dlatego przerzuca wzrok na szalik Einara, nie dopełniając gestu pomocy żadną wypowiedzią. Myśli krzyczą jednak za niego.
Wstań, kurwa!
Mijają wprawdzie tylko sekundy, ale w głowie rozciągnięte do wieczności, obdzierają Viljama z kolejnej wartości, jaką przy artyście traci - cierpliwości.
...proszę?
Nie ma mowy, by powiedział mu to głośno, ale błaganie wewnętrzne to co innego. Prosi więc wszystkich bogów nordyckich o przejście do kolejnego etapu tego nieszczęsnego spotkania, byle tylko zerwać z tą emocjonalną torturą. By mieć to wszystko za sobą.
Nogawka spodni, co można z łatwością przewidzieć, zbiera właśnie pierwszą warstwę ziemi, gdy Viljam wreszcie postanawia złapać cugi kontroli. Gotowy do solidnych przeprosin, spogląda przy tym na nieszczęśnika, którego siłą ciężaru uwiązał w ten tragi-komiczny splot wydarzeń. Zanim jednak z krtani wydobywa się męski głos, słowa grzęzną w gardle. Ścianki przełyku, zaciśnięte w wąski supeł, pozostawiają go tym samym z wargami lekko tylko rozchylonymi, choć już niechętnymi do przeprosin.
Na Odyna, tego mu tylko brakowało.
Zamyka usta. Cisza sączy się w przestrzeni, jak przelany w czarce płyn i nawet bez przełknięcia powietrza wie, że smak to sama gorycz. Milczenie, wobec dalszych działań towarzysza, nie trwa jednak długo. Uderza bowiem w niego pierwsza fala irytacji, którą może zgładzić na jeden z dwóch sposobów - lekceważącym prychnięciem lub...
- A Ty nie bronisz się przed zejściem w dół… znany teren?
Nie pozostaje bierny na te drwiny, sam odpowiada w podobnym tonie, choć znacznie bardziej powściągliwie, niż nakazywałaby ich wspólna historia. Ma mu tyle “niemiłego” do powiedzenia, a jednak, z jakiegoś powodu wszystko tłumi w sobie.
W zaciśnięciu szczęki chowa gniew i niedowierzenie z totalnego braku skruchy, jakim raczy go dziś Eiran i nim najdzie go ochota na dalsze, słowne potyczki, co za cholerę mu nie przystoi, wstaje z klęczek, nie spuszczając oczu z bezlitosnego artysty. Jakby zakładał, że chwila nieuwagi nastręczy mu nowych problemów.
Odchrząkuje również cicho, z wielką niechęcią, a mimo to niewiarygodnie naturalnie, wyciągając dłoń w kierunku znielubianego artysty. To ten moment, w którym chowa się za dobrym wychowaniem, jak robił wiele razy wcześniej i co będzie robił pewnie do śmierci. Nie ma jednak siły patrzeć na jego rozpłaszczoną w drwiącym uśmiechu twarz, dlatego przerzuca wzrok na szalik Einara, nie dopełniając gestu pomocy żadną wypowiedzią. Myśli krzyczą jednak za niego.
Wstań, kurwa!
Mijają wprawdzie tylko sekundy, ale w głowie rozciągnięte do wieczności, obdzierają Viljama z kolejnej wartości, jaką przy artyście traci - cierpliwości.
...proszę?
Nie ma mowy, by powiedział mu to głośno, ale błaganie wewnętrzne to co innego. Prosi więc wszystkich bogów nordyckich o przejście do kolejnego etapu tego nieszczęsnego spotkania, byle tylko zerwać z tą emocjonalną torturą. By mieć to wszystko za sobą.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Włókna mimicznych mięśni podrygują posłusznie, jak marionetki, na strunach powstającego w nim rozbawienia - uśmiech, skrojony na męskim, owianym aurą obliczu, jest obrzydliwy jak insekt, którego pragnie się rozgnieść podeszwą buta, aż przeistoczy się w schnącą i nieistotną masę. Wgryza się w przestrzeń duetem uniesionych kącików warg, przeszywa - prowokująco, zadziornie.
Nowe spotkanie.
Niezmienne szepty tendencji.
Ćmiący, rozlany dyskomfort, uszedł na drugi plan, aby wkrótce, całkowicie przygasnąć pod korcem rozwoju zdarzeń. Rozkoszna, spijana jak nektar wiedza - raz odsłonięte słabości pozostają na zawsze czułym, wrażliwym punktem, miejscem, gdzie łączą się płyty szlachetnego pancerza, pozłacanego rodowym, konserwatywnym nazwiskiem. Nie wiedział, czy chciał go jeszcze kiedyś zobaczyć, spotkać, zamienić choć kilka, spłowiałych nieistotnością zdań; nie wiedział - jednak przyjęcie zrządzenia losu przyszło z nieopisaną łatwością, z lekkością godną mistrzowskiej, aktorskiej improwizacji. Możliwe, że był aktorem - pustą, chociaż piękną powłoką, wspaniałym kłamstwem stworzonym dzięki nieludzkiej cząstce krążącej w tunelach naczyń. Instynkty dążyły zawsze do rozpętania chaosu. Pragnął - bogowie - pragnął dalej chaosu - chciał wbić się w przestrzeń jak sztylet podłego zdrajcy.
Chwila dłużyła się, bezlitośnie, niczym sekwencja tortur. Rozważał, przez nastający moment, obliczał równanie zysków i potencjalnych strat, czy nie powinien wzgardzić, wstając o własnych siłach. Koniec końców porzucił identyczne herezje, zaciskając palce, pod opuszkami czując powłokę skóry.
- Dosłownie czy tylko w przenośni? - Podnosi się, a pytanie uderza w wyważonym momencie jak odpowiedni akord - w krótkim, przeklętym epizodzie, zanim odsunie się, zanim puści zupełnie podaną dłoń. Twarz, niemal na wysokości twarzy - z różnicą wzrostu nie dało się dyskutować - uśmieszek, który nie spełza, który przylgnął na dobre niczym zachłanny pasożyt, żywiący się sytuacją. Nie dławił zupełnie aury, z perfidną premedytacją pozwolił czarowi tlić się, opływać całą sylwetkę, w słabej, subtelnej formie. Narzędzie zguby - ledwie zauważalna granica pomiędzy błogosławieństwem a doszczętnym przeklęciem aż po kres swego życia. Wszędzie, gdzie tylko się zjawił, dostrzegał migrujące spojrzenia, spojrzenia - spojrzenia - był cały lepki od spojrzeń, od kolorytów tęczówek, od ciekawości, od pochłonięcia zjawiskiem, które miał wypalone na swoim ciele i duszy.
Działał bez celu - bez najmniejszego planu i bez potrzeby korzyści. Przyjemność - płynąca prosto z burzenia.
Niech nienawidzi. Niech wzdrygnie się.
Niech rozpełznie się rysa.
Krótki, złowieszczy epizod dobiegł nareszcie końca. Przestał, odsunął się; stracił zaciekawienie, jak chłopiec, spoglądający z jednej zabawki na drugą.
- Zwiedzałem kiedyś ten zamek - odparł najzupełniej poważnie. Wcześniejszy grymas na dobre zszedł z jego twarzy. Twierdza - wszystko, co z niej zostało - miała lata świetności za sobą. Obecnie, marniała z czasem, poddając się wpływom dłuta przemijalności, którego wpływy jawiły się na zmęczonych, miejscami spękanych murach. Puste, pozbawione szyb okna - niczym puste spojrzenia, wydrążony, kamienny oczodół.
- Dzisiaj - odwrócił się w stronę mężczyzny - nie uwzględniłem go w planach. - Zakończył. Ich, jak podejrzewał, pobyt, był ledwie kaprysem losu. Wątpił, by Hallström, za pomocą portalu, rozważał tutaj wycieczkę.
Norny z pewnością bawiły się wyśmienicie.
Nowe spotkanie.
Niezmienne szepty tendencji.
Ćmiący, rozlany dyskomfort, uszedł na drugi plan, aby wkrótce, całkowicie przygasnąć pod korcem rozwoju zdarzeń. Rozkoszna, spijana jak nektar wiedza - raz odsłonięte słabości pozostają na zawsze czułym, wrażliwym punktem, miejscem, gdzie łączą się płyty szlachetnego pancerza, pozłacanego rodowym, konserwatywnym nazwiskiem. Nie wiedział, czy chciał go jeszcze kiedyś zobaczyć, spotkać, zamienić choć kilka, spłowiałych nieistotnością zdań; nie wiedział - jednak przyjęcie zrządzenia losu przyszło z nieopisaną łatwością, z lekkością godną mistrzowskiej, aktorskiej improwizacji. Możliwe, że był aktorem - pustą, chociaż piękną powłoką, wspaniałym kłamstwem stworzonym dzięki nieludzkiej cząstce krążącej w tunelach naczyń. Instynkty dążyły zawsze do rozpętania chaosu. Pragnął - bogowie - pragnął dalej chaosu - chciał wbić się w przestrzeń jak sztylet podłego zdrajcy.
Chwila dłużyła się, bezlitośnie, niczym sekwencja tortur. Rozważał, przez nastający moment, obliczał równanie zysków i potencjalnych strat, czy nie powinien wzgardzić, wstając o własnych siłach. Koniec końców porzucił identyczne herezje, zaciskając palce, pod opuszkami czując powłokę skóry.
- Dosłownie czy tylko w przenośni? - Podnosi się, a pytanie uderza w wyważonym momencie jak odpowiedni akord - w krótkim, przeklętym epizodzie, zanim odsunie się, zanim puści zupełnie podaną dłoń. Twarz, niemal na wysokości twarzy - z różnicą wzrostu nie dało się dyskutować - uśmieszek, który nie spełza, który przylgnął na dobre niczym zachłanny pasożyt, żywiący się sytuacją. Nie dławił zupełnie aury, z perfidną premedytacją pozwolił czarowi tlić się, opływać całą sylwetkę, w słabej, subtelnej formie. Narzędzie zguby - ledwie zauważalna granica pomiędzy błogosławieństwem a doszczętnym przeklęciem aż po kres swego życia. Wszędzie, gdzie tylko się zjawił, dostrzegał migrujące spojrzenia, spojrzenia - spojrzenia - był cały lepki od spojrzeń, od kolorytów tęczówek, od ciekawości, od pochłonięcia zjawiskiem, które miał wypalone na swoim ciele i duszy.
Działał bez celu - bez najmniejszego planu i bez potrzeby korzyści. Przyjemność - płynąca prosto z burzenia.
Niech nienawidzi. Niech wzdrygnie się.
Niech rozpełznie się rysa.
Krótki, złowieszczy epizod dobiegł nareszcie końca. Przestał, odsunął się; stracił zaciekawienie, jak chłopiec, spoglądający z jednej zabawki na drugą.
- Zwiedzałem kiedyś ten zamek - odparł najzupełniej poważnie. Wcześniejszy grymas na dobre zszedł z jego twarzy. Twierdza - wszystko, co z niej zostało - miała lata świetności za sobą. Obecnie, marniała z czasem, poddając się wpływom dłuta przemijalności, którego wpływy jawiły się na zmęczonych, miejscami spękanych murach. Puste, pozbawione szyb okna - niczym puste spojrzenia, wydrążony, kamienny oczodół.
- Dzisiaj - odwrócił się w stronę mężczyzny - nie uwzględniłem go w planach. - Zakończył. Ich, jak podejrzewał, pobyt, był ledwie kaprysem losu. Wątpił, by Hallström, za pomocą portalu, rozważał tutaj wycieczkę.
Norny z pewnością bawiły się wyśmienicie.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Ręka ani drgnie. Zawieszona na haku samodyscypliny, usztywnia się w tej jednej pozie, nie wskazując na niepewność. Podporządkowana konsekwencji, nie daje się ściągnąć grawitacją w dół nawet wtedy, gdy chwila przyjęcia pomocy dłuży się w nieskończoność. Jedynie wzrok wciąż utkwiony we włókna szalika, wskazuje na dyskomfort.
To jednak nie ważne, to można zbyć. Dawno powinien już zwalczyć emocje. Wie o tym doskonale. Wie też, że ich nadmiar służy tylko jednej osobie, i nie jest nią on. To Einar chełpi się cudzą rozterką, ludzkim rozdarciem.
Nie pozwól mu.
Pierwszy, głębszy oddech. Prąd zimna wypełniający krtań, studzący emocje. Z chwilą gdy uchodzi z niego zaskoczenie i dotkliwie kłująca irytacja, jest odrobinę lepiej. Uczucie do niego, jakiekolwiek by nie było, pozostaje jednak w tyle głowy, odzywa się cichaczem za sprawą sponiewieranej przez wspomnienia głowy. Przypomina mu o minionych ekscesach. Zamiast jednak iść w tę stronę i odbierać sobie drogę do pewności, przeklina pamięć. Obraz skrzywionego zauroczenia przekuwa w wymuszoną obojętność. Ośmiela się nawet ponownie na niego spojrzeć, łapiąc w horyzoncie wzroku satysfakcję, zadowolenie, ekscytację…? Błąkający się na twarzy Einara uśmiech trudno uchwycić w jednej tylko kategorii.
- A ma to jakieś znaczenie... dla Ciebie?
Bezwzględny spokój wskazuje na akceptację chwili taką, jaką jest. Nie mniej i nie bardziej irytującą. Słowa puszcza bowiem bez nadziei na odpowiedź. Pozostaje przy tym nienasycony, to prawda, ale tym razem świadomy tego, czego być może nie dostanie.
Łapie grunt tam, gdzie niewiedza i wcześniejsza ufność mu go zabrała.
W rozrachunku zysków i strat mieści się jedna zmienna, której Einar nie bierze pod uwagę. Pośród wielu ciężkich lub zdradliwych emocji, jakie budowały niegdyś i wciąż budują ich relację, jawi się coś jeszcze – nowy element układanki, po który Viljam odważył się sięgnąć lata temu przy ich wzajemnym rozstaniu – to ROZSĄDEK.
Klocek, który nie pasuje do pozostałych; bryłka mądrości z innej partii daleka od tych namiętności, które wcześniej chwytał w dłonie, jak naiwny dzieciak – cząstka nigdzie nieprzykładalna, jeszcze przez artystę niezniszczona. Pozostaje w izolacji od pozostałych, schowana w cień, gotowa do użytku w precyzyjnie określonych warunkach. Vil nie chełpi się rozwagą, choć niewątpliwie na jej siłę liczy w kontakcie z mężczyzną. Tylko z tego powodu, jeszcze nie buchnął mu żadnym przekleństwem w twarz. Nie narzucił mu się serenadą zażaleń, które przecież Einar z taką łatwością mógłby zbyć.
Nie wie, czy patrzy z przyzwyczajenia, w tęsknocie, czy za sprawą atrakcyjności, jaką prezentuje sobą malarz, ale gdy palce w końcu wyślizgują się spod jego własnych, obserwuje go przez krótką chwilę. Jak wznosi twarz w kierunku wyszczerbionej przez ząb czasu twierdzy, jak wypowiada pierwsze głoski, czy odwraca się do niego.
Viljam nie mówi wtedy nic. Wymija go tuż przy jego ramieniu, przeciągnąwszy spojrzenie o kilka tylko sekund. Gdy jednak pozycja ta staje się już niewygodna i głowa musi zagiąć się zbyt głęboko w bok, odpuszcza. Odrywa myśli od przystojnej twarzy. Wzdycha cicho, przestępując parę kroków do przodu i... przystaje znów. Tym razem nie przez cudze plecy. Zachęca go do tego pozostawiona w trawie paczka magicznych papierosów. Palenie to ohydny nawyk. A jednak jedna z tych czynności, które pod presją, koją. Potrzebuje tego?
Odpowiedź nadchodzi sama, gdy nachyla się do ziemi i chwyta za wilgotny nieco kartonik. Wnętrze pozostaje suche, nietknięte. Trochę jak Einar, który łapiąc czyjąś uwagę i zainteresowanie - w podobnym tonie - daje spłynąć cudzym uczuciom po powierzchni i rozlać się w kałuży zawodu tuż u jego stóp.
Nie wiedząc czemu, w swym żałobliwym wyrazie, analogia ta bawi go. Uśmiecha się nawet pokątnie, sięgnąwszy po papierosa. Chwycony wprawnie między palce zwitek, czeka na rozpalenie. Wpierw jednak odwraca się w kierunku Einara, bez ostrzeżenia rzucając w jego kierunku paczkę.
- Oddaję - rzuca krótko, co dzieje się już w zasadzie po dokonanym ruchu. Nie patrzy jednak na skuteczność chwytu mężczyzny, przerzuca wzrok na końcówkę papierosa.
Wolną dłonią otacza tytoniowy patyczek i rozpala go cicho wypowiedzianym zaklęciem.
Nie pamięta, by kiedykolwiek przy nim palił. Nie sądzi jednak, by cokolwiek to zmieniało skoro artysta też jest niewolnikiem tego brzydkiego nałogu. Uniewinnieniem dla Viljama jest dodatkowo to, że sięga po używki naprawdę rzadko.
Najwyższy czas.
Usta lekko rozchylone, betka dotykająca miękkich warg w żarliwym pędzie. Kiedy zaciąga się pierwszym buchem, wyprowadzając z krtani kłęby dymu, ma nadzieję na pozbycie się napięcia. I rzeczywiście, w samym tym rytuale, wygląda na zrelaksowanego.
Wygląda, czy tak się czuje? Nie powie.
To jednak nie ważne, to można zbyć. Dawno powinien już zwalczyć emocje. Wie o tym doskonale. Wie też, że ich nadmiar służy tylko jednej osobie, i nie jest nią on. To Einar chełpi się cudzą rozterką, ludzkim rozdarciem.
Nie pozwól mu.
Pierwszy, głębszy oddech. Prąd zimna wypełniający krtań, studzący emocje. Z chwilą gdy uchodzi z niego zaskoczenie i dotkliwie kłująca irytacja, jest odrobinę lepiej. Uczucie do niego, jakiekolwiek by nie było, pozostaje jednak w tyle głowy, odzywa się cichaczem za sprawą sponiewieranej przez wspomnienia głowy. Przypomina mu o minionych ekscesach. Zamiast jednak iść w tę stronę i odbierać sobie drogę do pewności, przeklina pamięć. Obraz skrzywionego zauroczenia przekuwa w wymuszoną obojętność. Ośmiela się nawet ponownie na niego spojrzeć, łapiąc w horyzoncie wzroku satysfakcję, zadowolenie, ekscytację…? Błąkający się na twarzy Einara uśmiech trudno uchwycić w jednej tylko kategorii.
- A ma to jakieś znaczenie... dla Ciebie?
Bezwzględny spokój wskazuje na akceptację chwili taką, jaką jest. Nie mniej i nie bardziej irytującą. Słowa puszcza bowiem bez nadziei na odpowiedź. Pozostaje przy tym nienasycony, to prawda, ale tym razem świadomy tego, czego być może nie dostanie.
Łapie grunt tam, gdzie niewiedza i wcześniejsza ufność mu go zabrała.
W rozrachunku zysków i strat mieści się jedna zmienna, której Einar nie bierze pod uwagę. Pośród wielu ciężkich lub zdradliwych emocji, jakie budowały niegdyś i wciąż budują ich relację, jawi się coś jeszcze – nowy element układanki, po który Viljam odważył się sięgnąć lata temu przy ich wzajemnym rozstaniu – to ROZSĄDEK.
Klocek, który nie pasuje do pozostałych; bryłka mądrości z innej partii daleka od tych namiętności, które wcześniej chwytał w dłonie, jak naiwny dzieciak – cząstka nigdzie nieprzykładalna, jeszcze przez artystę niezniszczona. Pozostaje w izolacji od pozostałych, schowana w cień, gotowa do użytku w precyzyjnie określonych warunkach. Vil nie chełpi się rozwagą, choć niewątpliwie na jej siłę liczy w kontakcie z mężczyzną. Tylko z tego powodu, jeszcze nie buchnął mu żadnym przekleństwem w twarz. Nie narzucił mu się serenadą zażaleń, które przecież Einar z taką łatwością mógłby zbyć.
Nie wie, czy patrzy z przyzwyczajenia, w tęsknocie, czy za sprawą atrakcyjności, jaką prezentuje sobą malarz, ale gdy palce w końcu wyślizgują się spod jego własnych, obserwuje go przez krótką chwilę. Jak wznosi twarz w kierunku wyszczerbionej przez ząb czasu twierdzy, jak wypowiada pierwsze głoski, czy odwraca się do niego.
Viljam nie mówi wtedy nic. Wymija go tuż przy jego ramieniu, przeciągnąwszy spojrzenie o kilka tylko sekund. Gdy jednak pozycja ta staje się już niewygodna i głowa musi zagiąć się zbyt głęboko w bok, odpuszcza. Odrywa myśli od przystojnej twarzy. Wzdycha cicho, przestępując parę kroków do przodu i... przystaje znów. Tym razem nie przez cudze plecy. Zachęca go do tego pozostawiona w trawie paczka magicznych papierosów. Palenie to ohydny nawyk. A jednak jedna z tych czynności, które pod presją, koją. Potrzebuje tego?
Odpowiedź nadchodzi sama, gdy nachyla się do ziemi i chwyta za wilgotny nieco kartonik. Wnętrze pozostaje suche, nietknięte. Trochę jak Einar, który łapiąc czyjąś uwagę i zainteresowanie - w podobnym tonie - daje spłynąć cudzym uczuciom po powierzchni i rozlać się w kałuży zawodu tuż u jego stóp.
Nie wiedząc czemu, w swym żałobliwym wyrazie, analogia ta bawi go. Uśmiecha się nawet pokątnie, sięgnąwszy po papierosa. Chwycony wprawnie między palce zwitek, czeka na rozpalenie. Wpierw jednak odwraca się w kierunku Einara, bez ostrzeżenia rzucając w jego kierunku paczkę.
- Oddaję - rzuca krótko, co dzieje się już w zasadzie po dokonanym ruchu. Nie patrzy jednak na skuteczność chwytu mężczyzny, przerzuca wzrok na końcówkę papierosa.
Wolną dłonią otacza tytoniowy patyczek i rozpala go cicho wypowiedzianym zaklęciem.
Nie pamięta, by kiedykolwiek przy nim palił. Nie sądzi jednak, by cokolwiek to zmieniało skoro artysta też jest niewolnikiem tego brzydkiego nałogu. Uniewinnieniem dla Viljama jest dodatkowo to, że sięga po używki naprawdę rzadko.
Najwyższy czas.
Usta lekko rozchylone, betka dotykająca miękkich warg w żarliwym pędzie. Kiedy zaciąga się pierwszym buchem, wyprowadzając z krtani kłęby dymu, ma nadzieję na pozbycie się napięcia. I rzeczywiście, w samym tym rytuale, wygląda na zrelaksowanego.
Wygląda, czy tak się czuje? Nie powie.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Wspomnienia.
Przekleństwo - spisane prozą przeszłości. Wbija się, z głuchym i przejmującym dźwiękiem, zatapia i pozostaje jak zakrzywiony kieł, jak gwóźdź, zardzewiały przykryty z czasem skorupą zobojętnienia. Piasek z klepsydry wciąż zgrzyta między zębami. Jesteśmy dłonią wynurzającą się z bagna tego, co było. Czego nie można zmienić - co chcieliśmy podświadomie zniszczyć, połamać, opluć, zostawić. Wspomnienia, wbijane niczym sól w rany naszego świata. A może nas wcale nie ma, a może są tylko one krążące smętnie po świecie jak stada zdziczałych psów.
Zieleń odsłaniała się w zmiennym, niejednoznacznym odcieniu przelanym w kręgi tęczówek. Błyskała figlarnie światłem kiedy przesuwał uwagę na podniszczoną budowlę. Czas był skurwielem - czas nigdy nie miał szacunku, żywiąc przepastny żołądek okruchami marniejącej z roku na rok, zabudowy fortecy. Szramy na gładkich licach dawniej układających się w idealnych szeregach cegieł. Nierówna, przegrana walka stoczona z upływem lat. Śledził, z cudaczną uwagą, z tym poświęceniem skancerowane oblicze powstałych ruin. Ruiny zamku - ruiny dawnej relacji. Ruiny więzi która łączyła chętnego w niesieniu wsparcia mecenasa z przygarniętym pod jego skrzydła artystą. Wiedział, że żądał zawsze o wiele więcej niż byłby w stanie otrzymać. Już od początku; od pierwszych dni, od pierwszego tchnienia które łapczywie wdarło się do przestrzeni płuc. Chciał zmienić siebie - parszywy los który opluł go i znieważył. Na przekór wszystkim jawiącym się przeciwnościom wykorzystywał malarski talent, jakiego, na całe szczęście, nie poskąpiły mu Norny.
Tacy jak on nie mieli miejsca wśród elit. Śmiano się wytykano i dźgano włóczniami palców. Tak długo, jak nie widzieli ogona spływającego, zdradliwego wydłużenia drabiny kręgów, tak długo mógł być bezpieczny. Wszystko, z czym jednak przyszedł na świat, pozostało pod skórą, grzebane żywcem, niezdolne do poskromienia. Moment, gdy zauważył w nim słabość na zawsze o nich przesądził. Nie można zmienić natury - nie można być obojętnym.
Lekki, stłumiony uśmiech ponownie zagościł na twarzy. Pochwycił paczkę, obracając przez chwilę opakowanie w dłoniach. Zmarszczki wymięć ujawniające się na papierze chroniącym zawiniątka z tytoniem. Umieścił - w końcu - papierosa pomiędzy liniami warg. Pstryknięcie palców, zakrawający się szept mówionego zaklęcia. Kilka słabiutkich iskier dosięgających końcówki i mgiełka upragnionego dymu.
- Nie wiedziałem, że palisz - wesołe, wręcz przyjacielskie wytknięcie. Czy sędziom wypada palić? Czy Hallströmom wypada wypełniać płuca gryzącym drapiącym dymem? Zaciągnął się. Cholerni arystokraci - współczuł im i zazdrościł. Oddani tresurze zasad, służący w imię godnego szanowanego nazwiska. Płacący przez lata, aż po kres swoich dni dług w zamian za to, że urodzili się w wyższych i niedostępnych sferach. Słodka niewola - łańcuchy wykonane ze złota dalej są łańcuchami - tak samo krępują ruchy.
- To dobrze - dodaje, to dobrze z dźwiękiem, wciąż gładzącym krawędzie ust odwraca się do swojego rozmówcy. - Umiesz mnie jeszcze zaskoczyć. - Przyznaje. Nie sądził że kiedykolwiek będzie do tego zdolny; uważał, że idealnie, wnikliwie studiował każdy szczebel zwyczaju, każdy odkurzany starannie, codziennie schemat ułożonego życia Viljama Hallströma, w którym poruszał się precyzyjnie niczym mechanizm zegarka. Nie znosi jedynie faktu że nie chce na niego patrzeć. Droczy się z nim stan rzeczy, drażni go - irytuje.
Przekleństwo - spisane prozą przeszłości. Wbija się, z głuchym i przejmującym dźwiękiem, zatapia i pozostaje jak zakrzywiony kieł, jak gwóźdź, zardzewiały przykryty z czasem skorupą zobojętnienia. Piasek z klepsydry wciąż zgrzyta między zębami. Jesteśmy dłonią wynurzającą się z bagna tego, co było. Czego nie można zmienić - co chcieliśmy podświadomie zniszczyć, połamać, opluć, zostawić. Wspomnienia, wbijane niczym sól w rany naszego świata. A może nas wcale nie ma, a może są tylko one krążące smętnie po świecie jak stada zdziczałych psów.
Zieleń odsłaniała się w zmiennym, niejednoznacznym odcieniu przelanym w kręgi tęczówek. Błyskała figlarnie światłem kiedy przesuwał uwagę na podniszczoną budowlę. Czas był skurwielem - czas nigdy nie miał szacunku, żywiąc przepastny żołądek okruchami marniejącej z roku na rok, zabudowy fortecy. Szramy na gładkich licach dawniej układających się w idealnych szeregach cegieł. Nierówna, przegrana walka stoczona z upływem lat. Śledził, z cudaczną uwagą, z tym poświęceniem skancerowane oblicze powstałych ruin. Ruiny zamku - ruiny dawnej relacji. Ruiny więzi która łączyła chętnego w niesieniu wsparcia mecenasa z przygarniętym pod jego skrzydła artystą. Wiedział, że żądał zawsze o wiele więcej niż byłby w stanie otrzymać. Już od początku; od pierwszych dni, od pierwszego tchnienia które łapczywie wdarło się do przestrzeni płuc. Chciał zmienić siebie - parszywy los który opluł go i znieważył. Na przekór wszystkim jawiącym się przeciwnościom wykorzystywał malarski talent, jakiego, na całe szczęście, nie poskąpiły mu Norny.
Tacy jak on nie mieli miejsca wśród elit. Śmiano się wytykano i dźgano włóczniami palców. Tak długo, jak nie widzieli ogona spływającego, zdradliwego wydłużenia drabiny kręgów, tak długo mógł być bezpieczny. Wszystko, z czym jednak przyszedł na świat, pozostało pod skórą, grzebane żywcem, niezdolne do poskromienia. Moment, gdy zauważył w nim słabość na zawsze o nich przesądził. Nie można zmienić natury - nie można być obojętnym.
Lekki, stłumiony uśmiech ponownie zagościł na twarzy. Pochwycił paczkę, obracając przez chwilę opakowanie w dłoniach. Zmarszczki wymięć ujawniające się na papierze chroniącym zawiniątka z tytoniem. Umieścił - w końcu - papierosa pomiędzy liniami warg. Pstryknięcie palców, zakrawający się szept mówionego zaklęcia. Kilka słabiutkich iskier dosięgających końcówki i mgiełka upragnionego dymu.
- Nie wiedziałem, że palisz - wesołe, wręcz przyjacielskie wytknięcie. Czy sędziom wypada palić? Czy Hallströmom wypada wypełniać płuca gryzącym drapiącym dymem? Zaciągnął się. Cholerni arystokraci - współczuł im i zazdrościł. Oddani tresurze zasad, służący w imię godnego szanowanego nazwiska. Płacący przez lata, aż po kres swoich dni dług w zamian za to, że urodzili się w wyższych i niedostępnych sferach. Słodka niewola - łańcuchy wykonane ze złota dalej są łańcuchami - tak samo krępują ruchy.
- To dobrze - dodaje, to dobrze z dźwiękiem, wciąż gładzącym krawędzie ust odwraca się do swojego rozmówcy. - Umiesz mnie jeszcze zaskoczyć. - Przyznaje. Nie sądził że kiedykolwiek będzie do tego zdolny; uważał, że idealnie, wnikliwie studiował każdy szczebel zwyczaju, każdy odkurzany starannie, codziennie schemat ułożonego życia Viljama Hallströma, w którym poruszał się precyzyjnie niczym mechanizm zegarka. Nie znosi jedynie faktu że nie chce na niego patrzeć. Droczy się z nim stan rzeczy, drażni go - irytuje.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Świat oparty na idei podporządkowania się regułom (wychowania, etykiety, domu...) to zupełnie inny wymiar dorastania.
Gdy pozostali, niezwiązani ze szlacheckim rodem, wypełniają go kolorami doświadczeń – poszerzają zakres swego trwania o nowe dotknięcia, wypowiedzenia, dążenia i marzenia – oni, arystokraci właśnie, częściowo wciąż utkwieni w pułapce urodzenia, trwają w założeniach domu. Nie próbują wyjść poza ramę przodków (przynajmniej nie wtedy, gdy stoją na piedestale spojrzeń).
Jest tak, jakby nigdy nie ruszyli z miejsca, jakby trwali w klątwie powtarzalności, której z powodu utrzymania pozycji, nie chcą łamać. Jeśli już idą, to z duchem tradycji, niekiedy zapomniawszy o dostosowaniu się do czasu. Zatwardziali konserwatyści, smutni służbiści, przykładni (ale niekoniecznie żarliwi) mężowie i żony, podążający za modelem, który w swej niedoskonałości, aż pęka w szwach. Zamknięci w regułach gry, których początków nikt już nie pamięta, a jednak wciąż na nich polega.
Pod ciężarem wymagań i ciągłych oczekiwań. Pod odstrzałem spojrzeń – sami ślepi na wady skostniałego systemu dążeń.
Świat taki w niczym nie przypomina przyjemności doznawania i poznawania. Nie ma w sobie tej dziecięcej wścibskości, z którą rodzisz się i do której powracasz z każdą, spontanicznie poczynioną decyzją. Złą, dobrą… ostatecznie jednak swoją. Gdzieś przy końcu okazuje się, że to, co daje ci możliwości – pieniądze i autorytet – równie często je zabiera. Świat arystokratów kurczy się i zamiera. Maleje wprost proporcjonalnie do ilości osiąganych w sztandarach domu sukcesów.
Jest tak, dopóki nie nauczysz się, jak unikać zasad i obowiązków bez konsekwencji.
Oczywiście są różne oblicza kłamstwa i różne sposoby na to, by wyjść z nich obronną ręką, ale nie wiesz o tym, póki nie poznasz smaku wizytujących w burdelu szlachetnych „dżentelmenów”; nie spotkasz pięknie prezentującej się żony, regularnie i bez żalu spółkującej po cichu z kochankiem; nie wsłuchasz się w brudne kłamstwa i namiętnie przekazywane z ust do ust oszczercze plotki, na które każdy jeden przyzwala, a do których nikt się nie przyznaje.
Niektórzy są w tym mistrzami – wolą łamać kilka z zasad, by w uprzywilejowaniu zamiatać problem pod dywan. Inni, jak Viljam, trwają w tym teatrze bardziej lub mniej udolnie, walcząc między byciem kimś prawdziwym i wartościowym dla siebie, a byciem kimś szczególnym i cenionym dla kogoś.
Tymczasem, w oderwaniu od reguł, zaciąga się papierosowym dymem, czując jak drażni przyjemnie ścianki krtani, jak wypełnia je po brzegi, nie pozostawiając miejsca na wymuszone łańcuchy słów. Zamiast nich, uchodzi aromatyzowana cynamonową wonią mgiełka, rozwiana niemal natychmiast przez nagły podmuch wiatru. Ten szarpie z łatwością nie tylko za ulotny dym papierosowy, ale i przydługie włosy mecenasa, czy na próżno poprawiony chwilę temu kołnierz płaszcza.
A jednak, mimo nerwowości natury szalejącej wokół, Viljam czuje satysfakcję. W kompletności rytuału tkwi namiastka ukojenia, niezmącona ani przez obecność malarza, ani przez nieprzyjazną im pogodę.
- Mam wrażenie, że jeszcze wielu rzeczy nie wiesz...
W imię wolności i rozsądku, rzeczywiście unika dłuższego kontaktu wzrokowego z mężczyzną. Na tyle, na ile wydaje się to naturalne, nie patrzy. Zerka jedynie od czasu do czasu, niwelując ryzyko podążenia za niebezpieczną aurą obłudnika. To nie brak pożądania, a jego świadome odrzucenie. Zachowanie, które dawno już powinien wpisać w swoje „szczeble zwyczaju”.
- ...po prostu lubisz ten fakt ignorować, panie Halvorsen.
Idąc za przykładem Einara, zwiększa dystans surowo wypowiedzianym nazwiskiem. Idzie jednak w tym o krok dalej, kończy myśl najbardziej odległą namiętności formą – do obrzydzenia grzecznościowym ujęciem.
Cicha złośliwość, o którą nikt by go nie posądził.
- Idziemy do twierdzy, czy czekamy, aż portal sam ruszy?
Strząsa nadmiar żaru i ponownie przytyka papierosa do ust, tym razem zaciąga się głęboko, a odchyliwszy głowę lekko w tył, wypuszcza dym w gęstych kłębach uwolnionych nad sobą.
Gdy pozostali, niezwiązani ze szlacheckim rodem, wypełniają go kolorami doświadczeń – poszerzają zakres swego trwania o nowe dotknięcia, wypowiedzenia, dążenia i marzenia – oni, arystokraci właśnie, częściowo wciąż utkwieni w pułapce urodzenia, trwają w założeniach domu. Nie próbują wyjść poza ramę przodków (przynajmniej nie wtedy, gdy stoją na piedestale spojrzeń).
Jest tak, jakby nigdy nie ruszyli z miejsca, jakby trwali w klątwie powtarzalności, której z powodu utrzymania pozycji, nie chcą łamać. Jeśli już idą, to z duchem tradycji, niekiedy zapomniawszy o dostosowaniu się do czasu. Zatwardziali konserwatyści, smutni służbiści, przykładni (ale niekoniecznie żarliwi) mężowie i żony, podążający za modelem, który w swej niedoskonałości, aż pęka w szwach. Zamknięci w regułach gry, których początków nikt już nie pamięta, a jednak wciąż na nich polega.
Pod ciężarem wymagań i ciągłych oczekiwań. Pod odstrzałem spojrzeń – sami ślepi na wady skostniałego systemu dążeń.
Świat taki w niczym nie przypomina przyjemności doznawania i poznawania. Nie ma w sobie tej dziecięcej wścibskości, z którą rodzisz się i do której powracasz z każdą, spontanicznie poczynioną decyzją. Złą, dobrą… ostatecznie jednak swoją. Gdzieś przy końcu okazuje się, że to, co daje ci możliwości – pieniądze i autorytet – równie często je zabiera. Świat arystokratów kurczy się i zamiera. Maleje wprost proporcjonalnie do ilości osiąganych w sztandarach domu sukcesów.
Jest tak, dopóki nie nauczysz się, jak unikać zasad i obowiązków bez konsekwencji.
Oczywiście są różne oblicza kłamstwa i różne sposoby na to, by wyjść z nich obronną ręką, ale nie wiesz o tym, póki nie poznasz smaku wizytujących w burdelu szlachetnych „dżentelmenów”; nie spotkasz pięknie prezentującej się żony, regularnie i bez żalu spółkującej po cichu z kochankiem; nie wsłuchasz się w brudne kłamstwa i namiętnie przekazywane z ust do ust oszczercze plotki, na które każdy jeden przyzwala, a do których nikt się nie przyznaje.
Niektórzy są w tym mistrzami – wolą łamać kilka z zasad, by w uprzywilejowaniu zamiatać problem pod dywan. Inni, jak Viljam, trwają w tym teatrze bardziej lub mniej udolnie, walcząc między byciem kimś prawdziwym i wartościowym dla siebie, a byciem kimś szczególnym i cenionym dla kogoś.
Tymczasem, w oderwaniu od reguł, zaciąga się papierosowym dymem, czując jak drażni przyjemnie ścianki krtani, jak wypełnia je po brzegi, nie pozostawiając miejsca na wymuszone łańcuchy słów. Zamiast nich, uchodzi aromatyzowana cynamonową wonią mgiełka, rozwiana niemal natychmiast przez nagły podmuch wiatru. Ten szarpie z łatwością nie tylko za ulotny dym papierosowy, ale i przydługie włosy mecenasa, czy na próżno poprawiony chwilę temu kołnierz płaszcza.
A jednak, mimo nerwowości natury szalejącej wokół, Viljam czuje satysfakcję. W kompletności rytuału tkwi namiastka ukojenia, niezmącona ani przez obecność malarza, ani przez nieprzyjazną im pogodę.
- Mam wrażenie, że jeszcze wielu rzeczy nie wiesz...
W imię wolności i rozsądku, rzeczywiście unika dłuższego kontaktu wzrokowego z mężczyzną. Na tyle, na ile wydaje się to naturalne, nie patrzy. Zerka jedynie od czasu do czasu, niwelując ryzyko podążenia za niebezpieczną aurą obłudnika. To nie brak pożądania, a jego świadome odrzucenie. Zachowanie, które dawno już powinien wpisać w swoje „szczeble zwyczaju”.
- ...po prostu lubisz ten fakt ignorować, panie Halvorsen.
Idąc za przykładem Einara, zwiększa dystans surowo wypowiedzianym nazwiskiem. Idzie jednak w tym o krok dalej, kończy myśl najbardziej odległą namiętności formą – do obrzydzenia grzecznościowym ujęciem.
Cicha złośliwość, o którą nikt by go nie posądził.
- Idziemy do twierdzy, czy czekamy, aż portal sam ruszy?
Strząsa nadmiar żaru i ponownie przytyka papierosa do ust, tym razem zaciąga się głęboko, a odchyliwszy głowę lekko w tył, wypuszcza dym w gęstych kłębach uwolnionych nad sobą.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Jedno, spośród dziesiątek innych, upodobnionych spotkań.
Jedna, dzielona chwila wybijająca się poza szereg schematów, w których stąpa się pewnie, znając każdy nieśmiały zryw nierówności. Zgromadzenie nieznanych - niechcianych uczuć rozpychających się w pęczniejącej duszy, do tej pory zamkniętej jak niedostępny skarb w żelaznej skrzyni powagi i odpowiedniej prezencji. Emocje. Pulsujące zdradliwie strzępki, pracujące wytrwale jak drobne serca wiodąc przedziwny, nienamacalny pęd egzystencji - nigdy niedostrzeżone jednak boleśnie obecne. Podstępne wystające sprężyny, wynurzające się z wygodnego, prostego materaca tych wszystkich, wiedzionych dni gdzie każdy element chwili wydaje się okiełznany i prosty.
Aura jest wyjątkową, nieubłaganą toksyną - zagnieżdża się i kiełkuje, zatruwa czyste klarowne strumienie myśli. Otępia i rozkazuje by uznać że jej posiadacz jest wyjątkowy - wyjątkowo podstępny, gdzie piękno wpisane w dziedzictwo demonicznych postaci staje się alegorią dla przewrotności i zła. Piękno które jak mętny szal nałożonej na terytorium mgły, wypacza kontury prawdy. Okrutna, okrutna niesprawiedliwość - łatwiej wybaczyć temu co będzie piękne, łatwiej jest kochać piękno, łatwiej odnaleźć chwilę dla doświadczenia piękna. Szpetna ludzka naiwność. Wprost doskonała skorupa utworzonej obłudy.
Podatność Hallströma odkrywał bez najmniejszego pośpiechu, z czasem dostrzegając korzystne przejawiające się w ich rozmowach symptomy. Nieskazitelna przyjaźń potrzebowała rysy - huldrekallowy instynkt nie znał pojęcia litości chcąc wszystko dosięgnąć krzywymi pazurami zepsucia. Nieobecność ogona - odcięte, parszywe przedłużenie kręgosłupa przypominało o sobie kilka dni później - nie wprowadzała żadnych, najmniejszych zmian w krętackim sposobie myślenia. Mógł stać się zewnętrznie innym, lecz w środku był taki sam. Bawiła go wyrażona subtelnie nieobojętność, tłamszona pod toną obaw - jego dumny mecenas błądzący jak mały chłopiec w kosmatych gąszczach nieznanych i potępianych uczuć, kosztujący goryczy własnej, posiadanej słabości, uznanej przez innych, podobnych jemu konserwatystów za plagę, za wstydliwą chorobę której nie sposób leczyć.
- Odważne słowa - przyznaje mu z rozbawieniem - jak na osobę, która unika rozmówcy. - Papieros ogrzewa wargi. Przesiąka dymem który wypuszcza wkrótce zza rozchylonych ust - przyjemny, korzenny zapach przenika w rześkie powietrze. W swoich ostatnich słowach wytyka wszystko co gryzie i co uwiera jak niewygodne ubranie. Posłane ukradkiem spojrzenia nie są czymś dostatecznym, co zdoła go zadowolić. Otrzepuje płaszcz z wychwyconych źdźbeł trawy, pamiątek po niedalekim upadku - tym rzeczywistym - moralnie upadł już dawno. Papieros zaczyna parzyć, kurczy się i marnieje w oczach, już za niedługo będzie bezużytecznym tlącym się niedopałkiem.
Kres tytoniowej rozrywki - należy odszukać innej, zabawić się w nowy sposób.
- Dlaczego mnie o to pytasz? - zerwał się z pełnym, szczerym zaciekawieniem. Kilka zdecydowanych ale nieśpiesznych kroków zbliżyło go do mężczyzny, zatarło dawną swobodę dzielącej ich odległości. - Nie sądzę, abyś chciał ze mną spędzać czas - wyznał. Miał rację? Musiał we wszystkim mieć rację. Hallström nie chciał doznawać żadnej trucizny, nie chciał doświadczać czaru - każde, wydłużone spotkanie stawało się zagrożeniem. Każdy, nawet niewinny spacer, udanie się do kawiarni, która funkcjonowała przynajmniej kilka lat temu, kiedy sam zwiedzał twierdzę. Powinien modlić się by go więcej nie spotkać - modlił się najwyraźniej zbyt słabo. Bogowie nie okazali łaski.
- Zostawiłeś mnie - ostrza kolejnych słów. Spojrzeniem szukał spojrzenia, z naturalnością godną scenicznego artysty - w rzeczywistości nie miał do niego żalu ani przesadnie nie tęsknił. Chciał jednak zagrać na instrumencie uczuć, zaognić wyrzuty sumienia których żaden z nich nie powinien mieć - szczególnie Hallström którego znów zdołał dopaść. Znowu rozplenił niepewność.
Jedna, dzielona chwila wybijająca się poza szereg schematów, w których stąpa się pewnie, znając każdy nieśmiały zryw nierówności. Zgromadzenie nieznanych - niechcianych uczuć rozpychających się w pęczniejącej duszy, do tej pory zamkniętej jak niedostępny skarb w żelaznej skrzyni powagi i odpowiedniej prezencji. Emocje. Pulsujące zdradliwie strzępki, pracujące wytrwale jak drobne serca wiodąc przedziwny, nienamacalny pęd egzystencji - nigdy niedostrzeżone jednak boleśnie obecne. Podstępne wystające sprężyny, wynurzające się z wygodnego, prostego materaca tych wszystkich, wiedzionych dni gdzie każdy element chwili wydaje się okiełznany i prosty.
Aura jest wyjątkową, nieubłaganą toksyną - zagnieżdża się i kiełkuje, zatruwa czyste klarowne strumienie myśli. Otępia i rozkazuje by uznać że jej posiadacz jest wyjątkowy - wyjątkowo podstępny, gdzie piękno wpisane w dziedzictwo demonicznych postaci staje się alegorią dla przewrotności i zła. Piękno które jak mętny szal nałożonej na terytorium mgły, wypacza kontury prawdy. Okrutna, okrutna niesprawiedliwość - łatwiej wybaczyć temu co będzie piękne, łatwiej jest kochać piękno, łatwiej odnaleźć chwilę dla doświadczenia piękna. Szpetna ludzka naiwność. Wprost doskonała skorupa utworzonej obłudy.
Podatność Hallströma odkrywał bez najmniejszego pośpiechu, z czasem dostrzegając korzystne przejawiające się w ich rozmowach symptomy. Nieskazitelna przyjaźń potrzebowała rysy - huldrekallowy instynkt nie znał pojęcia litości chcąc wszystko dosięgnąć krzywymi pazurami zepsucia. Nieobecność ogona - odcięte, parszywe przedłużenie kręgosłupa przypominało o sobie kilka dni później - nie wprowadzała żadnych, najmniejszych zmian w krętackim sposobie myślenia. Mógł stać się zewnętrznie innym, lecz w środku był taki sam. Bawiła go wyrażona subtelnie nieobojętność, tłamszona pod toną obaw - jego dumny mecenas błądzący jak mały chłopiec w kosmatych gąszczach nieznanych i potępianych uczuć, kosztujący goryczy własnej, posiadanej słabości, uznanej przez innych, podobnych jemu konserwatystów za plagę, za wstydliwą chorobę której nie sposób leczyć.
- Odważne słowa - przyznaje mu z rozbawieniem - jak na osobę, która unika rozmówcy. - Papieros ogrzewa wargi. Przesiąka dymem który wypuszcza wkrótce zza rozchylonych ust - przyjemny, korzenny zapach przenika w rześkie powietrze. W swoich ostatnich słowach wytyka wszystko co gryzie i co uwiera jak niewygodne ubranie. Posłane ukradkiem spojrzenia nie są czymś dostatecznym, co zdoła go zadowolić. Otrzepuje płaszcz z wychwyconych źdźbeł trawy, pamiątek po niedalekim upadku - tym rzeczywistym - moralnie upadł już dawno. Papieros zaczyna parzyć, kurczy się i marnieje w oczach, już za niedługo będzie bezużytecznym tlącym się niedopałkiem.
Kres tytoniowej rozrywki - należy odszukać innej, zabawić się w nowy sposób.
- Dlaczego mnie o to pytasz? - zerwał się z pełnym, szczerym zaciekawieniem. Kilka zdecydowanych ale nieśpiesznych kroków zbliżyło go do mężczyzny, zatarło dawną swobodę dzielącej ich odległości. - Nie sądzę, abyś chciał ze mną spędzać czas - wyznał. Miał rację? Musiał we wszystkim mieć rację. Hallström nie chciał doznawać żadnej trucizny, nie chciał doświadczać czaru - każde, wydłużone spotkanie stawało się zagrożeniem. Każdy, nawet niewinny spacer, udanie się do kawiarni, która funkcjonowała przynajmniej kilka lat temu, kiedy sam zwiedzał twierdzę. Powinien modlić się by go więcej nie spotkać - modlił się najwyraźniej zbyt słabo. Bogowie nie okazali łaski.
- Zostawiłeś mnie - ostrza kolejnych słów. Spojrzeniem szukał spojrzenia, z naturalnością godną scenicznego artysty - w rzeczywistości nie miał do niego żalu ani przesadnie nie tęsknił. Chciał jednak zagrać na instrumencie uczuć, zaognić wyrzuty sumienia których żaden z nich nie powinien mieć - szczególnie Hallström którego znów zdołał dopaść. Znowu rozplenił niepewność.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Z uosobieniem chaosu trudno się rozmawia.
Słowa, wypowiedziane pewnie (choćby i prawdziwe) plączą się w rozgałęzieniach drwiny, zabawy, czy rozlazłej w rozbawieniu przekory, z jaką raz za razem traktuje go dziś Einar. Ciemnieją od zatruwającej z wolna aury – zasnute płaszczem zepsucia, gniją już u źródła. Jakby rozsądek, szczerość, czy uczciwość nie miały żadnych szans wobec obłudy, srogo wytoczonej przez artystę na front rozmowy.
Konstrukt myśli Vila łamie się więc już od podstaw i albo można się asekurować – co łączy się z ciągłą utratą energii na trzymanie gardy – albo iść z prądem i upaść – na czym Einarowi najwyraźniej zależy. Żadna z tych wizji nie budzi nadziei na ciekawą przyszłość tej relacji. Żadna nie ma w sobie znamion koleżeńskości, czy choćby obietnicy szacunku.
Może powinien pozostać przy kombinacie mecenatu i rozmów TYLKO o sztuce. Może nigdy nie powinien zacząć zdania od „ja”, by wyrażone między wierszami słabości nie odbiły mu się czkawką. Może w ogóle nie powinien go spotkać.
Ale na podobne rozmyślania jest już za późno. Przegapił, zgubił, zaprzepaścił moment, w którym mógł się wycofać. To już po, klamka zapadła. A z konsekwencjami swoich czynów trzeba żyć. Związani na stałe pewną namiętnością, choć kierują się zupełnie inną energią – jeden pożądaniem upadku, drugi pożądaniem ciała – wystarczy samotna iskra, jedna tylko okraszona emocją chwila, by wzbudzić w nich chęć powrotu do tej niebezpiecznej gry.
Dla Einara – powrotu do destrukcji cudzego ducha.
Dla Viljama – powrotu do przyjemnych uniesień tegoż ducha.
Wzdycha cicho, ostatnim pociągnięciem papierosa wyciągając tytoń z betki. Dym wstrzymany chwilowo w płucach, piecze lekko ścianki przełyku, a on rzuciwszy niedopałek na glebę, wyobraża sobie, że pod butem miażdży einarowską charyzmę.
Tę piekielną aurę, którą z każdym kolejnym spotkaniem może tylko nienawidzić bardziej i bardziej. Do granicy, gdy porzuci przyzwoitość i powie o tym głośno. Na razie jednak, trzymając się na żelaznej uprzęży spokoju, obrzuca go nieprzychylnym spojrzeniem, wydychając aromatyzowaną mgiełkę w przestrzeń pomiędzy nich.
Ku własnemu zaskoczeniu, idzie w ślad za mężczyzną, minimalizując przestrzeń między nimi, pokonując dwa do trzech kroków. Staje tym samym tuż przed jego piekielnym obliczem, choć z zacięciem wyrysowanym na twarzy, trudno mówić o uległości. Krzyżuje ręce na ramionach, co wskazuje na chęć izolacji.
– Daj mi jeden powód... – zaczyna mgliście – Jeden cholerny powód, dla którego miałbym zrobić Ci tę przyjemność.
Nad wieloma rzeczami w tej relacji może nie nadążać. Nie zna prawdziwej motywacji Einara, dla której ten tak bestialsko trzyma się destrukcji. Nie wie, skąd u niego potrzeba pastwienia się nad każdą, wyciągniętą z przestrzeni emocją. Nie zauważa kompleksu, który malarz tak skrzętnie kryje za naturą obłudnika. Wie jednak jedno – że atencja, uwielbienie... słowa komplementu lub działania, które wskazują na zainteresowanie nim – wszystko to go podnieca, bawi lub mu służy. Pomaga w wyniszczeniu. Dlatego, choć teraz dokładnie to mu daje – swoje spojrzenie i pełną koncentrację – tak naprawdę więcej w Vilu jest współczucia dla niego i wzgardy, niżeli prawdziwego nim zainteresowania.
Nie może odjąć mu atrakcyjności, ale może przekuć tę klątwę piękna w coś pożytecznego – analizę zamkniętego w ludzkiej tkance dzieła sztuki. Więc tak... analizuje. Chce zrozumieć sedno. Chce zrozumieć jego.
Koniec jednak z przysługami, koniec z dawaniem. Gdy dotyka go aura fossegrima i rozgrzewa ciało pożądaniem, prycha w rozdrażnieniu, odrywając wzrok. Ponownie patrzy w szalik, choć nie cofa się i nie odwraca.
– Ty wciąż myślisz, że jesteś nad wszystkim i nad wszystkimi, co? Oczywiście, że nie mam ochoty spędzać z Tobą czasu. Nie mam nawet powodu, by to robić. Poza jednym, który wygrywa z twoim... usposobieniem – mówiąc to, zakłada rękę za kark, trudno jednak określić źródło tego gestu – Przyzwoitością. Nie dziwi mnie, że nie znasz jej ram... Nie dziwi mnie, że nie przyszło Ci na myśl, że NIE TY, a moja własna TENDENCJA trzyma mnie w tym kole absurdów. Nie zawsze chodzi o Ciebie, złoty chłopcze
Mówi niepodobnie dużo jak na siebie, i nieczysto, jak na sędziego. Połowa z tego, czym go częstuje, to wymyślone na poczekaniu brednie, część zostawia przemilczaną, a część tylko prawdą. Brak kontaktu wzrokowego, czy wyraźnych symptomów kłamstwa nie pomaga jednak w rozwikłaniu zagadki tego, który z fragmentów jest bliski jego rzeczywistym odczuciom.
Jak nie możesz walczyć zasobami własnymi, kradnij cudze. Obłuda – jak się okazuje – to prostsze rozwiązanie od prawdy. I choć mimo wszystko jest to pewien element zniszczenia, coś czego sam po sobie by się nie spodziewał, czego mógłby się wstydzić – tak naprawdę wagę wykroczenia wynagradza mu chaos. Ale nie chaos wewnętrzny w sobie, a ten, który oddaje (jeszcze nie z nawiązką, ale może kiedyś) artyście.
Niech pobawi się w szukanie prawdy, niech to wszystko zignoruje, jeśli chce... Vil nie dba o decyzję. Byle to nie on musiał ją podejmować.
- Wyrzuciłem Cię, „Zostawiłem” sugeruje jakbym miał czego żałować. Nie żałuję – koryguje go – A wiesz co jest najzabawniejsze? Gdybyś od początku otwarcie powiedział, do czego dążysz... – zawiesza wypowiedź, wahając się przez moment nad jej formą. Rozprostowuje w tym czasie ręce i chowa je do kieszeni spodni. Zaraz potem, co nie trwa długo, decyduje pewnie. Przysuwa usta do jego ucha, przyciszając głos do szeptu. Jednocześnie, co nieuniknione przy różnicy wzrostu, nachyla się przy nim. Poza siłą woli, naprężone pod płaszczem mięśnie świadczą o sile ciała – ...dałbym Ci to wszystko.
Słowa, wypowiedziane pewnie (choćby i prawdziwe) plączą się w rozgałęzieniach drwiny, zabawy, czy rozlazłej w rozbawieniu przekory, z jaką raz za razem traktuje go dziś Einar. Ciemnieją od zatruwającej z wolna aury – zasnute płaszczem zepsucia, gniją już u źródła. Jakby rozsądek, szczerość, czy uczciwość nie miały żadnych szans wobec obłudy, srogo wytoczonej przez artystę na front rozmowy.
Konstrukt myśli Vila łamie się więc już od podstaw i albo można się asekurować – co łączy się z ciągłą utratą energii na trzymanie gardy – albo iść z prądem i upaść – na czym Einarowi najwyraźniej zależy. Żadna z tych wizji nie budzi nadziei na ciekawą przyszłość tej relacji. Żadna nie ma w sobie znamion koleżeńskości, czy choćby obietnicy szacunku.
Może powinien pozostać przy kombinacie mecenatu i rozmów TYLKO o sztuce. Może nigdy nie powinien zacząć zdania od „ja”, by wyrażone między wierszami słabości nie odbiły mu się czkawką. Może w ogóle nie powinien go spotkać.
Ale na podobne rozmyślania jest już za późno. Przegapił, zgubił, zaprzepaścił moment, w którym mógł się wycofać. To już po, klamka zapadła. A z konsekwencjami swoich czynów trzeba żyć. Związani na stałe pewną namiętnością, choć kierują się zupełnie inną energią – jeden pożądaniem upadku, drugi pożądaniem ciała – wystarczy samotna iskra, jedna tylko okraszona emocją chwila, by wzbudzić w nich chęć powrotu do tej niebezpiecznej gry.
Dla Einara – powrotu do destrukcji cudzego ducha.
Dla Viljama – powrotu do przyjemnych uniesień tegoż ducha.
Wzdycha cicho, ostatnim pociągnięciem papierosa wyciągając tytoń z betki. Dym wstrzymany chwilowo w płucach, piecze lekko ścianki przełyku, a on rzuciwszy niedopałek na glebę, wyobraża sobie, że pod butem miażdży einarowską charyzmę.
Tę piekielną aurę, którą z każdym kolejnym spotkaniem może tylko nienawidzić bardziej i bardziej. Do granicy, gdy porzuci przyzwoitość i powie o tym głośno. Na razie jednak, trzymając się na żelaznej uprzęży spokoju, obrzuca go nieprzychylnym spojrzeniem, wydychając aromatyzowaną mgiełkę w przestrzeń pomiędzy nich.
Ku własnemu zaskoczeniu, idzie w ślad za mężczyzną, minimalizując przestrzeń między nimi, pokonując dwa do trzech kroków. Staje tym samym tuż przed jego piekielnym obliczem, choć z zacięciem wyrysowanym na twarzy, trudno mówić o uległości. Krzyżuje ręce na ramionach, co wskazuje na chęć izolacji.
– Daj mi jeden powód... – zaczyna mgliście – Jeden cholerny powód, dla którego miałbym zrobić Ci tę przyjemność.
Nad wieloma rzeczami w tej relacji może nie nadążać. Nie zna prawdziwej motywacji Einara, dla której ten tak bestialsko trzyma się destrukcji. Nie wie, skąd u niego potrzeba pastwienia się nad każdą, wyciągniętą z przestrzeni emocją. Nie zauważa kompleksu, który malarz tak skrzętnie kryje za naturą obłudnika. Wie jednak jedno – że atencja, uwielbienie... słowa komplementu lub działania, które wskazują na zainteresowanie nim – wszystko to go podnieca, bawi lub mu służy. Pomaga w wyniszczeniu. Dlatego, choć teraz dokładnie to mu daje – swoje spojrzenie i pełną koncentrację – tak naprawdę więcej w Vilu jest współczucia dla niego i wzgardy, niżeli prawdziwego nim zainteresowania.
Nie może odjąć mu atrakcyjności, ale może przekuć tę klątwę piękna w coś pożytecznego – analizę zamkniętego w ludzkiej tkance dzieła sztuki. Więc tak... analizuje. Chce zrozumieć sedno. Chce zrozumieć jego.
Koniec jednak z przysługami, koniec z dawaniem. Gdy dotyka go aura fossegrima i rozgrzewa ciało pożądaniem, prycha w rozdrażnieniu, odrywając wzrok. Ponownie patrzy w szalik, choć nie cofa się i nie odwraca.
– Ty wciąż myślisz, że jesteś nad wszystkim i nad wszystkimi, co? Oczywiście, że nie mam ochoty spędzać z Tobą czasu. Nie mam nawet powodu, by to robić. Poza jednym, który wygrywa z twoim... usposobieniem – mówiąc to, zakłada rękę za kark, trudno jednak określić źródło tego gestu – Przyzwoitością. Nie dziwi mnie, że nie znasz jej ram... Nie dziwi mnie, że nie przyszło Ci na myśl, że NIE TY, a moja własna TENDENCJA trzyma mnie w tym kole absurdów. Nie zawsze chodzi o Ciebie, złoty chłopcze
Mówi niepodobnie dużo jak na siebie, i nieczysto, jak na sędziego. Połowa z tego, czym go częstuje, to wymyślone na poczekaniu brednie, część zostawia przemilczaną, a część tylko prawdą. Brak kontaktu wzrokowego, czy wyraźnych symptomów kłamstwa nie pomaga jednak w rozwikłaniu zagadki tego, który z fragmentów jest bliski jego rzeczywistym odczuciom.
Jak nie możesz walczyć zasobami własnymi, kradnij cudze. Obłuda – jak się okazuje – to prostsze rozwiązanie od prawdy. I choć mimo wszystko jest to pewien element zniszczenia, coś czego sam po sobie by się nie spodziewał, czego mógłby się wstydzić – tak naprawdę wagę wykroczenia wynagradza mu chaos. Ale nie chaos wewnętrzny w sobie, a ten, który oddaje (jeszcze nie z nawiązką, ale może kiedyś) artyście.
Niech pobawi się w szukanie prawdy, niech to wszystko zignoruje, jeśli chce... Vil nie dba o decyzję. Byle to nie on musiał ją podejmować.
- Wyrzuciłem Cię, „Zostawiłem” sugeruje jakbym miał czego żałować. Nie żałuję – koryguje go – A wiesz co jest najzabawniejsze? Gdybyś od początku otwarcie powiedział, do czego dążysz... – zawiesza wypowiedź, wahając się przez moment nad jej formą. Rozprostowuje w tym czasie ręce i chowa je do kieszeni spodni. Zaraz potem, co nie trwa długo, decyduje pewnie. Przysuwa usta do jego ucha, przyciszając głos do szeptu. Jednocześnie, co nieuniknione przy różnicy wzrostu, nachyla się przy nim. Poza siłą woli, naprężone pod płaszczem mięśnie świadczą o sile ciała – ...dałbym Ci to wszystko.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Słowa raniły przestrzeń.
Ciężkie, brzydkie, cuchnące od spalenizny złości - ogień wyrazów nadciągał zza wykrzywionych warg. Spokój - w którym, dotychczas, zwykła powiewać tylko melodia szumu ogołoconych drzew, stawał się rozerwaną na strzępy breją, przestrzeloną przez każdą część wypowiedzi Hallströma.
(Złoty chłopiec.
Ulubiony artysta.
Nie jesteś słońcem, wokół którego kręci się cały świat.
Wydaje ci się, że jesteś ponad innymi. Nie. Nie wydaje.
Jesteś.
Masz aurę, którą udusisz ich racjonalność. Masz wyniesiony z krwią czar, którym przegonisz każdy cień wątpliwości. Masz wyjątkową zdolność, dzięki której stworzyłeś na nowo siebie. Masz wszystko, aby zakrzywić kształt prawdy).
Patrzył się, kiedy Hallström tracił nad sobą kontrolę. Spoglądał i przenikliwie milczał, złączając usta w stłamszoną, czerwoną linię. Zieleń, wymieszana z błękitem wczepiała się w drugi biegun rozdrażnionego rozmówcy. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że odrobinę bolało - gdzieś, głęboko we wnętrzu wytworzył się ćmiący ból. Chociaż odczuwał jego żałosny żywot, nie miał zamiaru zginąć od werbalnego oręża, którego sam na początku dobył. Mógł zapierać się, kopać i gryźć w docinkach, drążyć ukłuciem perfidnie spreparowanych głosek, walczyć do upadłego - nie mógł się jednak poddać.
Władza, którą mógł dzierżyć, była wspaniałą używką. Rozkoszował się cząsteczkami każdego, wprowadzonego nieładu, upijał się, pławił, tonął w ofiarowanej uwadze oraz krzykliwej obsesji. Wystarczyłaby próba - jedna, dotkliwa - w której skorzystałby z pełnej okazałości, oferowanej przez aurę; jedna chwila, w której uchwyciłby przypadkowe spojrzenie, posłane mu przez mężczyznę, jaki miał go wyrzucić.
Dystans zawęził się ryzykownie; mgiełka perfum otulających skórę wtargnęła do jego nozdrzy. Świat stał się gęsty jak smoła. Mimo tego, Halvorsen zdzierżył zrzucony na jego barki ciężar, trwał, zaciekle w tej walce, czując ucisk w żołądku i młócącą go niechęć. Nie drgnął. Pozwolił, by zryw oddechu rozpłynął się nieopodal małżowiny usznej, drażniąc wnikliwe zmysły. Pozwolił, aby wybrzmiały słowa.
Zrozumiał.
Niestety zrozumiał.
- Nie - odpowiedź zapada z miękkim opanowaniem, szybko, bez żadnej, najmniejszej skazy zastanowienia. - Wiesz, dlaczego? - pytanie, na które odpowiedź stworzy już wkrótce sam. Krawędzie warg wyginają się, zniekształcają w triumfalny łuk powstałego natychmiast uśmieszku. Żałosne. Bogowie, wszystko jest tak żałosne.
- Bo jesteś tchórzem, Hallström - wyraźnie, bez pośpiechu, z pewnością. W tym, wyznaczonym momencie uwalnia się od dystansu, od niechcianej niewoli wąskiego pasa dzielących ich centymetrów. Jesteś tchórzem, Hallström. Tchórzem, który bał się rozpocząć i który nie umiał skończyć. - JESTEŚ PIERDOLONYM TCHÓRZEM! - krzyk rozniósł się, wytwarzając poświatę echa. Odczuł dyskomfort w gardle - miał wrażenie, że słowa, ulatujące przed chwilą, drapały je pazurami. Czerpał powietrze głośniej, próbując w ten sposób oczyścić się z kłębowiska myśli. Wyprostował się dumnie - albo przynajmniej sprawiał pozory dumy, potłuczonej od dawna, spisanej na nieuchronne straty.
- To nie ja dążyłem do czegokolwiek - ośmielił się mu przypomnieć. - Wszystko wyszło od ciebie - dopowiedział złowieszczo. Znowu tworzył wygodną, kłamliwą wersję, mającą tylko siać zamęt. Wszystko z głowy Hallströma. Wszystko z obrazów, zsyłanych przez wyobraźnię. Wszystko z pragnienia, którego nie umiał spełnić.
Wreszcie nastąpił dla nich czas wybawienia. Wychwycił, jak portal zaczyna znów się poruszać, odsłaniać - rzucać zachęcający blask.
- Kłam dalej - prychnął. - Może ktoś ci uwierzy, gdy przyjdzie właściwy czas. - Subtelna, okryta gęstym woalem groźba o wyjawienie sekretów. Skandal dotknąłby znacznie silniej Hallströma niż uznanego artystę, któremu rzesza odbiorców, była skłonna wybaczyć wszystko w zamian za jego twórczość. Artyści nie musieli być dobrzy, przykładni, biegli w rachunkach zysków i ponoszonych strat - musieli być artystami. Nie pozwolił, by sędzia mógł go zatrzymać - wbiegł w środek magicznego transportu.
Zniknął.
Pozostał tlący się, niewłaściwy przekaz.
Einar i Viljam z tematu
Ciężkie, brzydkie, cuchnące od spalenizny złości - ogień wyrazów nadciągał zza wykrzywionych warg. Spokój - w którym, dotychczas, zwykła powiewać tylko melodia szumu ogołoconych drzew, stawał się rozerwaną na strzępy breją, przestrzeloną przez każdą część wypowiedzi Hallströma.
(Złoty chłopiec.
Ulubiony artysta.
Nie jesteś słońcem, wokół którego kręci się cały świat.
Wydaje ci się, że jesteś ponad innymi. Nie. Nie wydaje.
Jesteś.
Masz aurę, którą udusisz ich racjonalność. Masz wyniesiony z krwią czar, którym przegonisz każdy cień wątpliwości. Masz wyjątkową zdolność, dzięki której stworzyłeś na nowo siebie. Masz wszystko, aby zakrzywić kształt prawdy).
Patrzył się, kiedy Hallström tracił nad sobą kontrolę. Spoglądał i przenikliwie milczał, złączając usta w stłamszoną, czerwoną linię. Zieleń, wymieszana z błękitem wczepiała się w drugi biegun rozdrażnionego rozmówcy. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że odrobinę bolało - gdzieś, głęboko we wnętrzu wytworzył się ćmiący ból. Chociaż odczuwał jego żałosny żywot, nie miał zamiaru zginąć od werbalnego oręża, którego sam na początku dobył. Mógł zapierać się, kopać i gryźć w docinkach, drążyć ukłuciem perfidnie spreparowanych głosek, walczyć do upadłego - nie mógł się jednak poddać.
Władza, którą mógł dzierżyć, była wspaniałą używką. Rozkoszował się cząsteczkami każdego, wprowadzonego nieładu, upijał się, pławił, tonął w ofiarowanej uwadze oraz krzykliwej obsesji. Wystarczyłaby próba - jedna, dotkliwa - w której skorzystałby z pełnej okazałości, oferowanej przez aurę; jedna chwila, w której uchwyciłby przypadkowe spojrzenie, posłane mu przez mężczyznę, jaki miał go wyrzucić.
Dystans zawęził się ryzykownie; mgiełka perfum otulających skórę wtargnęła do jego nozdrzy. Świat stał się gęsty jak smoła. Mimo tego, Halvorsen zdzierżył zrzucony na jego barki ciężar, trwał, zaciekle w tej walce, czując ucisk w żołądku i młócącą go niechęć. Nie drgnął. Pozwolił, by zryw oddechu rozpłynął się nieopodal małżowiny usznej, drażniąc wnikliwe zmysły. Pozwolił, aby wybrzmiały słowa.
Zrozumiał.
Niestety zrozumiał.
- Nie - odpowiedź zapada z miękkim opanowaniem, szybko, bez żadnej, najmniejszej skazy zastanowienia. - Wiesz, dlaczego? - pytanie, na które odpowiedź stworzy już wkrótce sam. Krawędzie warg wyginają się, zniekształcają w triumfalny łuk powstałego natychmiast uśmieszku. Żałosne. Bogowie, wszystko jest tak żałosne.
- Bo jesteś tchórzem, Hallström - wyraźnie, bez pośpiechu, z pewnością. W tym, wyznaczonym momencie uwalnia się od dystansu, od niechcianej niewoli wąskiego pasa dzielących ich centymetrów. Jesteś tchórzem, Hallström. Tchórzem, który bał się rozpocząć i który nie umiał skończyć. - JESTEŚ PIERDOLONYM TCHÓRZEM! - krzyk rozniósł się, wytwarzając poświatę echa. Odczuł dyskomfort w gardle - miał wrażenie, że słowa, ulatujące przed chwilą, drapały je pazurami. Czerpał powietrze głośniej, próbując w ten sposób oczyścić się z kłębowiska myśli. Wyprostował się dumnie - albo przynajmniej sprawiał pozory dumy, potłuczonej od dawna, spisanej na nieuchronne straty.
- To nie ja dążyłem do czegokolwiek - ośmielił się mu przypomnieć. - Wszystko wyszło od ciebie - dopowiedział złowieszczo. Znowu tworzył wygodną, kłamliwą wersję, mającą tylko siać zamęt. Wszystko z głowy Hallströma. Wszystko z obrazów, zsyłanych przez wyobraźnię. Wszystko z pragnienia, którego nie umiał spełnić.
Wreszcie nastąpił dla nich czas wybawienia. Wychwycił, jak portal zaczyna znów się poruszać, odsłaniać - rzucać zachęcający blask.
- Kłam dalej - prychnął. - Może ktoś ci uwierzy, gdy przyjdzie właściwy czas. - Subtelna, okryta gęstym woalem groźba o wyjawienie sekretów. Skandal dotknąłby znacznie silniej Hallströma niż uznanego artystę, któremu rzesza odbiorców, była skłonna wybaczyć wszystko w zamian za jego twórczość. Artyści nie musieli być dobrzy, przykładni, biegli w rachunkach zysków i ponoszonych strat - musieli być artystami. Nie pozwolił, by sędzia mógł go zatrzymać - wbiegł w środek magicznego transportu.
Zniknął.
Pozostał tlący się, niewłaściwy przekaz.
Einar i Viljam z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?