:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.01.2001 – Pracownia rzeźbiarska – S. Vänskä & Bezimienny: L. Hansen
2 posters
Sohvi Vänskä
02.01.2001 – Pracownia rzeźbiarska – S. Vänskä & Bezimienny: L. Hansen Nie 3 Gru - 11:01
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
02.01.2001
Ostatnio coraz częściej zaszywała się we własnej pracowni – nie po to, żeby pracować, ale żeby z masochistyczną konsekwencją zadręczać się świadomością twórczego bezwładu. Nie znajdowała w sobie chęci ani siły, by podnieść dłuto i dokończyć którąś z czekających form, sylwetek na wpół zastygłych jeszcze w bryle surowego materiału; nie potrafiła tym bardziej rozpocząć niczego nowego, odnaleźć w wyobrażeniu odpowiedniego kształtu, zaufać swoim dłoniom wystarczająco, by spróbować wydobyć go z myśli. Spoglądała na swoje dłonie i wodziła opuszką palca po drobnych bliznach pozostawionych po skaleczeniach popełnionych w przeszłości podczas pracy, zapamiętałej i obsesyjnej, pracy, w której ferworze potrafiła zapominać o wszelkich zobowiązaniach, nawet względem własnego ciała – na swoje szczęście miała Fenrissona wspaniałomyślnie pamiętającego o podsuwaniu jej jedzenia pod pokrytą gliną lub pyłem rękę – nie przerywać twórczości, pomimo krwi sączącej się leniwie z nacięcia, zbieranej tylko ukradkiem w usta między kolejnymi uderzeniami dłuta; te same dłonie, teraz oscylujące blisko delikatnego szkła kieliszka lub łagodnie drżące, wydawały jej się zesztywniałe i niezdolne dłużej do rzeczy pięknych. Nie była pewna, w którym momencie straciła do nich zaufanie; twórcza stagnacja powodowała coraz silniejsze kurcze frustracji, kiedy przesiadywała na obitej zielonym welurem sofie, przyglądając się zgromadzonym pod ścianami rzeźbom, o niemych ustach, niewidomych oczach, głuchych uszach, pięknym głowom pięknych kobiet, milczących uporczywie wobec stawianego im cicho wyrzutu – była samotna; miała małżeństwo wiszące na włosku, męża, którego starała się w ostatnim czasie głównie unikać, miała najdroższą przyjaciółkę – siostrę – odzyskaną po dotkliwych latach ciszy, szczęśliwą ze swoim ukochanym szkutnikiem, miała wciąż Fenrissona potrafiącego odpowiadać na jej prośby bez ich wypowiedzenia, zajętego swoimi chłopcami czekającymi na niego pod drzwiami jego mieszkania aż wróci spod drzwi kogoś innego, miała wiecznie zlęknionego psa przylepionego do jej uda nie przez wierność, ale przez płochliwą naturę szukającą bezpieczeństwa, miała nieme bryły swoich rzeźb, uwiecznione w marmurze oblicze Mirjam, zaledwie martwą pamiątkę po jej obecności. Miała kieliszek w swojej dłoni, napełniający się znowu pomiędzy kolejnymi mrugnięciami; miała problem, który coraz trudniej było wypierać czy ukrywać.
Miała też małego drakkara zamkniętego w butelce postawionego na stole w swojej pracowni; drobny skarb wyniesiony z wernisażu w Besettelse, uporczywie przyciągający uważność ciemnego spojrzenia – z cichym uznaniem przyglądała się misternej precyzji wykonania, przyglądała się niestrudzonej determinacji drobnego okrętu, pomimo wiecznego sztormu, w którym został przez artystkę umieszczony, odnajdując w tym widoku wątły cień pocieszenia. Odczuwając przede wszystkim coraz śmielszą chęć, by osobiście pogratulować młodej autorce tak znakomitego wykonania, niemrawo przyznając przed sobą samą, że był to zaledwie pretekst (kiedy zaczęła potrzebować pretekstów, by ulegać bezwstydnie swoim kaprysom? kiedy zaczęła się usprawiedliwiać z każdej przyjemności?), by się z nią zobaczyć; ostatecznie wystarczający, by wreszcie stanąć pod drzwiami kamienicy, w której mieszkała słodka panna Hansen. Przyjemny entuzjazm rozniecający się w piersi zaskoczył ją lekko, kiedy podnosiła dłoń, by zasygnalizować swoje przybycie niecierpliwym pukaniem – wiatr był tego dnia wyjątkowo uciążliwy, smagając przypudrowane policzki i wyrywając włosy z luźnego upięcia nad karkiem, strącając czarne kosmyki na skronie, nawet pomimo ciężkiego, obitego futrem, kaptura płaszcza. Karmin pomalowanych ust rozsunął się w łagodnym, przyjemnym uśmiechu, kiedy drzwi uchyliły się przed nią, odsłaniając jej spojrzeniu delikatną fizjonomię Lotty.
– Powinnam była się zapowiedzieć, moja droga, przepraszam. Wystarczająco długo myślałam o tobie, odkładając ciągle tę wizytę; nie chciałam tracić więcej czasu. Przeszkadzam? – odezwała się, zanim jeszcze Lotte zdążyła się z nią przywitać, przyglądając jej się z opiekuńczą przyjemnością, mimowiedną czułością, z uprzejmości jedynie nie wpraszając się za próg bezceremonialnie.
Bezimienny
Okres świąteczny i noworoczny był okresem intensywnym dla rzemieślników takich jak Lotte Hansen. Podjęta gwałtownie decyzja o tym, by wymienić obicie kanapy? W porządku, kilka odpowiednich zaklęć, dobór odpowiedniego materiału i gotowe. Chęć sprawienia komuś spersonalizowanego wysoce prezentu pod postacią uroczej rzeźby w drewnie? Oczywiście, proszę. Przypadkowy brak drzwi, które przed Jul powinny zostać uzupełnione? Lotte Hansen, proszę państwa, ona wykona dla was zamówienie najszybciej. W końcu była młoda, miała talent, miała werwę, miała czas i miała chęć zarobienia na siebie samą. Gdy wróciła do „rodzinnego” domu, tam, w Danii, ciągle nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie tak powinna żyć. Rodzina jej polegała od lat na majątku rodziców Ezry, a później na pieniądzach jego samego. O ile Hansen nie byłaby w stanie rozwijać się w pasji tak dobrze, gdyby nie łaskawość Montmorenciego, tak czuła się czasami niczym faktyczny pasożyt. Powinna mocniej odwdzięczać się za daną jej szansę albo dążyć ku wyjściu na swoje.
Powoli wytracany wzrok nie pomagał, jednak zaoferowana jakiś czas temu opieka finansowa, której doszukiwała się za słowami Olafa Wahlberga, dawała jej nadzieję na bycie równą częścią domostwa, a może i nawet artystycznego światka Midgardu. Była młoda, miała jeszcze wiele czasu na rozwój, którego nie miała zamiaru zaprzestawać. Mogła czerpać ze świata, mogła czerpać z wiedzy innych – właśnie kimś takim była w końcu dla niej Sohvi - doświadczona rzeźbiarka, samodzielna i solidna kobieta. Wzór artystyczny, którego brakowało jej w domu, w którym do szpiku kości pragmatyczna matka uczyła ją jedynie tego co przydatnie, a nie co satysfakcjonujące. Rozerwana pomiędzy utylitarnością, a artyzmem Lotte wiedziała, że zawsze mogła liczyć na panią Vanhanen, taką wiadomość zresztą otrzymała też w liście, który koziołek dostarczył jej przed Jul.
- Sohvi, to ty… – powiedziała od razu, kiedy tylko rozpoznała jej głos. Gdy Vanhanen zbliżyła się, dostając do środka pomieszczeń mieszkania w kamienicy, Hansen rozpoznała ją już nie tylko ze względu na charakterystyczny głos. Młoda rzeźbiarka próbowała przypuścić co urzędniczka ma na sobie, czy zostanie tu na dłużej, jakie właściwie są jej zamiary, jednak nim to się stało, szeregiem zaklęć odebrała od gościa płaszcz, wyczyściła buty i otworzyła drzwi do pracowni. – Zawsze jesteś mile widziana w naszym domu, pamiętaj. – Grzecznościowa formułka. Lotte nie była najbardziej wygadaną istotą po tej stronie globu, właściwie – była bardzo nieśmiała. Bardziej tyczyło się to jednak osób nieznanych w równie nieznanych miejscach i środowiskach. Przebywanie w obliczu „mentorki” było kwestią nieco odrębną. – Zresztą. W najgorszym przypadku nie zastałabyś mnie. Miałam bardzo pracowitą końcówkę miesiąca, pomagałam rodzicom z meblami… Pewnie chciałabyś coś ciepłego do picia. Zrobię i przyniosę? – zaproponowała, przemieszczając się pomiędzy rozpoczętymi projektami. Oparte o ścianę magiczne drzwi z ornamentami nawiązującymi do wody, lasu i wiosny, wydawały się niedokończone, jakby zawieszone w twórczej próżni. Przyciągały wzrok, a sam Lotte wyraźnie próbowała swoich sił w zaklęciu ich w odpowiedni sposób. Na ten moment – niestety bezskutecznie.
Powoli wytracany wzrok nie pomagał, jednak zaoferowana jakiś czas temu opieka finansowa, której doszukiwała się za słowami Olafa Wahlberga, dawała jej nadzieję na bycie równą częścią domostwa, a może i nawet artystycznego światka Midgardu. Była młoda, miała jeszcze wiele czasu na rozwój, którego nie miała zamiaru zaprzestawać. Mogła czerpać ze świata, mogła czerpać z wiedzy innych – właśnie kimś takim była w końcu dla niej Sohvi - doświadczona rzeźbiarka, samodzielna i solidna kobieta. Wzór artystyczny, którego brakowało jej w domu, w którym do szpiku kości pragmatyczna matka uczyła ją jedynie tego co przydatnie, a nie co satysfakcjonujące. Rozerwana pomiędzy utylitarnością, a artyzmem Lotte wiedziała, że zawsze mogła liczyć na panią Vanhanen, taką wiadomość zresztą otrzymała też w liście, który koziołek dostarczył jej przed Jul.
- Sohvi, to ty… – powiedziała od razu, kiedy tylko rozpoznała jej głos. Gdy Vanhanen zbliżyła się, dostając do środka pomieszczeń mieszkania w kamienicy, Hansen rozpoznała ją już nie tylko ze względu na charakterystyczny głos. Młoda rzeźbiarka próbowała przypuścić co urzędniczka ma na sobie, czy zostanie tu na dłużej, jakie właściwie są jej zamiary, jednak nim to się stało, szeregiem zaklęć odebrała od gościa płaszcz, wyczyściła buty i otworzyła drzwi do pracowni. – Zawsze jesteś mile widziana w naszym domu, pamiętaj. – Grzecznościowa formułka. Lotte nie była najbardziej wygadaną istotą po tej stronie globu, właściwie – była bardzo nieśmiała. Bardziej tyczyło się to jednak osób nieznanych w równie nieznanych miejscach i środowiskach. Przebywanie w obliczu „mentorki” było kwestią nieco odrębną. – Zresztą. W najgorszym przypadku nie zastałabyś mnie. Miałam bardzo pracowitą końcówkę miesiąca, pomagałam rodzicom z meblami… Pewnie chciałabyś coś ciepłego do picia. Zrobię i przyniosę? – zaproponowała, przemieszczając się pomiędzy rozpoczętymi projektami. Oparte o ścianę magiczne drzwi z ornamentami nawiązującymi do wody, lasu i wiosny, wydawały się niedokończone, jakby zawieszone w twórczej próżni. Przyciągały wzrok, a sam Lotte wyraźnie próbowała swoich sił w zaklęciu ich w odpowiedni sposób. Na ten moment – niestety bezskutecznie.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Nie musiała czekać długo nim drzwi skrzypnęły zachęcająco w odpowiedzi na wybity o ich fakturę prosty rytm niezapowiedzianej prośby, odsłaniając przed nią drobną fizjonomię młodszej artystki, na której widok napięta struna niecierpliwości rozprężyła się wreszcie zadowolonym, nieskrywanym pocieszeniem. Miała w pierwszej chwili prostoduszną ochotę ująć jej drobną twarz w swoje dłonie – bezwiedny podszept niezupełnie trzeźwego impulsu, którego towarzystwo było jej w ostatnim czasie nieodzowne, by znieść niepewność swojego obecnego położenia – jednak zamiast podobnie nieporęcznej poufałości, wsunąwszy się przez próg w ogrzane wnętrze holu, powściągliwie zajęła dłonie zzuwaniem z palców eleganckich, wyściełanych miękkim futrem, rękawiczek. Nie wstrzymywała tymczasem wcale zadowolonego, ciepłego uśmiechu, jaki rozjaśnił jej zbladłe lico, wydobywając z ciemnego spojrzenia iskrę ożywienia; dopiero później, spóźniona o ułamek chwili, nadchodziła przytomniejsza pamięć o dolegliwości Lotte – krótka bezwiedna myśl przebiegająca dreszczem troskliwości wzdłuż przegrody serca: czy mogła jeszcze ten uśmiech zobaczyć? Czy widziała, jak cieszył ją jej widok? Błękitne tęczówki dziewczęcia jaśniały lekkim świetlistym nimbem w łagodnym półświetle wąskiego holu, zwracane ku niej z wyuczoną precyzją, tak dokładną, że gdyby nie znała już prawdy, mogłaby zapewne nie zauważyć cienkiej, niemrawej bariery okrywającej czerń źrenic jak gruba tafla szkła wygłuszającego ostrość krawędzi i kształtów; i – znów, mimowolnie – czuła ochota, by ująć jej drobne rysy, powtórzyć jeszcze raz: cieszę się, że cię widzę, czy słyszysz mój uśmiech?
– Odnoszę wrażenie, że miewasz wyłącznie pracowite początki i końcówki miesiąca, odmierzane tylko innymi obowiązkami – mruknęła łagodnie, wzdrygając się lekko, kiedy rzucone przez dziewczynę zaklęcie zsunęło jej z ramion rozpięty płaszcz. Z podobnych uprzejmości korzystała wprawdzie rzadko, w tej sytuacji ze szczególnych powodów jedynie znosząc je bez grymasu sprzeciwu. Obserwowała delikatne dłonie Lotte, prostym machnięciem osuszające jej buty i sięgające z pamięciową pewnością ku drzwiom jej małej pracowni, o której parkiet zastukały chwilę później jej obcasy. – To, oczywiście, godne pochwały, ale martwi mnie, czy znajdujesz między tym wszystkim również wystarczająco czasu na to, co istotnie chcesz tworzyć, bez czyjejś instrukcji – zauważyła, odwracając niespiesznie uważne spojrzenie od jej skromnej, słodkiej osoby, by zanurzyć je bezceremonialnie w jej twórczym dorobku porostawianym tłocznie w pracowni, której ciasnota, choć dobrze zagospodarowana, niezmiennie ją zaskakiwała. Lotte wyraźnie nie próżnowała; obecne wszędzie przejawy jej sumiennej, żywej jeszcze pasji sprawiały jej szczególną, osobliwą satysfakcję, łudząco upodabniającą się do aprobującej dumy. Postępując niespiesznie w głąb, sięgnęła dłonią ku najbliższej ustawionej pod ścianą rzeźbie, muskając opuszkami drewnianą powierzchnię krągłej krzywizny, tak skrupulatnie wygładzonej, że wsparte o nią lekko palce zdawały się z niej ześlizgiwać, póki nie zatrzymał ich łagodny ustęp; krok dalej natknęła się na misterne zdobienia, po których zawiłościach podążyła z zadowolonym uznaniem, jakby ciekawa, dokąd ją doprowadzą, nie próbując przewidzieć ich splotów, oddając prym pomysłowi twórczyni.
– Powinnaś mnie uczyć – mruknęła z figlarnym pochlebstwem, rzucając jej przyjemne spojrzenie, pozwalając, by uśmiech zakradł jej się w brzmienie głosu – tej sumiennej, oddanej pracowitości. Małą kawę, proszę – zmieniła trajektorię swoich słów równie gładko, nie chcąc kłopotać nieśmiałej Lotte potrzebą odpowiedzi na podobny komplement. Odprowadziła ją wzrokiem, by pod jej krótką nieobecność przejść dalej, przesunąć dłonią po ustawionym pod ścianą stole, nachylić się nad poustawianymi na nim narzędziami i mniejszymi pracami, ujmując parę z nich w pewną dłoń. Jakim sposobem udawało jej się uzyskiwać wciąż tak zachwycającą dokładność? Zdawało jej się wciąż, że jej prace są w pewien sposób powściągnięte, być może w jakiś sposób naturalną jej skromnością; że nie wydobywała spod dłuta jeszcze pełnego potencjału swojego talentu, ale była, już teraz, imponująco uzdolniona.
– Udało mi się zdobyć jednego z twoich drakkarów, na debiutanckim wernisażu Jeske Helvig, w Besettelse – odezwała się, kiedy Lotte wróciła, zastając ją przed wspartymi o ścianę drzwiami, wciąż czekającymi ukończenia. – Stoi w mojej pracowni, pośrodku stołu, na którym wszystko się w ostatnim czasie kurzy; wpadłam w paskudny zastój twórczy. Jedyna żywa rzecz w tym miejscu, prawdę mówiąc, jak bijące serce w tym ciągłym, biezmiernym sztormie. Jest zachwycający – mówiąc to, spoglądała jeszcze na misterne rzeźbienia w drewnie, w końcu jednak pozwalając ciszy przykryć refleksyjność tych słów, zwracając się ku niej z ciepłym uśmiechem. – Jak się czujesz, Lotte?
– Odnoszę wrażenie, że miewasz wyłącznie pracowite początki i końcówki miesiąca, odmierzane tylko innymi obowiązkami – mruknęła łagodnie, wzdrygając się lekko, kiedy rzucone przez dziewczynę zaklęcie zsunęło jej z ramion rozpięty płaszcz. Z podobnych uprzejmości korzystała wprawdzie rzadko, w tej sytuacji ze szczególnych powodów jedynie znosząc je bez grymasu sprzeciwu. Obserwowała delikatne dłonie Lotte, prostym machnięciem osuszające jej buty i sięgające z pamięciową pewnością ku drzwiom jej małej pracowni, o której parkiet zastukały chwilę później jej obcasy. – To, oczywiście, godne pochwały, ale martwi mnie, czy znajdujesz między tym wszystkim również wystarczająco czasu na to, co istotnie chcesz tworzyć, bez czyjejś instrukcji – zauważyła, odwracając niespiesznie uważne spojrzenie od jej skromnej, słodkiej osoby, by zanurzyć je bezceremonialnie w jej twórczym dorobku porostawianym tłocznie w pracowni, której ciasnota, choć dobrze zagospodarowana, niezmiennie ją zaskakiwała. Lotte wyraźnie nie próżnowała; obecne wszędzie przejawy jej sumiennej, żywej jeszcze pasji sprawiały jej szczególną, osobliwą satysfakcję, łudząco upodabniającą się do aprobującej dumy. Postępując niespiesznie w głąb, sięgnęła dłonią ku najbliższej ustawionej pod ścianą rzeźbie, muskając opuszkami drewnianą powierzchnię krągłej krzywizny, tak skrupulatnie wygładzonej, że wsparte o nią lekko palce zdawały się z niej ześlizgiwać, póki nie zatrzymał ich łagodny ustęp; krok dalej natknęła się na misterne zdobienia, po których zawiłościach podążyła z zadowolonym uznaniem, jakby ciekawa, dokąd ją doprowadzą, nie próbując przewidzieć ich splotów, oddając prym pomysłowi twórczyni.
– Powinnaś mnie uczyć – mruknęła z figlarnym pochlebstwem, rzucając jej przyjemne spojrzenie, pozwalając, by uśmiech zakradł jej się w brzmienie głosu – tej sumiennej, oddanej pracowitości. Małą kawę, proszę – zmieniła trajektorię swoich słów równie gładko, nie chcąc kłopotać nieśmiałej Lotte potrzebą odpowiedzi na podobny komplement. Odprowadziła ją wzrokiem, by pod jej krótką nieobecność przejść dalej, przesunąć dłonią po ustawionym pod ścianą stole, nachylić się nad poustawianymi na nim narzędziami i mniejszymi pracami, ujmując parę z nich w pewną dłoń. Jakim sposobem udawało jej się uzyskiwać wciąż tak zachwycającą dokładność? Zdawało jej się wciąż, że jej prace są w pewien sposób powściągnięte, być może w jakiś sposób naturalną jej skromnością; że nie wydobywała spod dłuta jeszcze pełnego potencjału swojego talentu, ale była, już teraz, imponująco uzdolniona.
– Udało mi się zdobyć jednego z twoich drakkarów, na debiutanckim wernisażu Jeske Helvig, w Besettelse – odezwała się, kiedy Lotte wróciła, zastając ją przed wspartymi o ścianę drzwiami, wciąż czekającymi ukończenia. – Stoi w mojej pracowni, pośrodku stołu, na którym wszystko się w ostatnim czasie kurzy; wpadłam w paskudny zastój twórczy. Jedyna żywa rzecz w tym miejscu, prawdę mówiąc, jak bijące serce w tym ciągłym, biezmiernym sztormie. Jest zachwycający – mówiąc to, spoglądała jeszcze na misterne rzeźbienia w drewnie, w końcu jednak pozwalając ciszy przykryć refleksyjność tych słów, zwracając się ku niej z ciepłym uśmiechem. – Jak się czujesz, Lotte?
Bezimienny
Sohvi musiała mieć rację – ludzie wychowani w takich warunkach jakie zapewniali rodzice Lotte nigdy nie umieli odpoczywać. Uczeni od kołyski, że tylko praca popłaca i bez poświęcania się niej nigdy nie powrócą do dawnej potęgi. I chociaż potęga była zdecydowanie słowem na wyrost, a i same przekonania rodziny można było wyrzucić na śmietnik, ze względu na to, że od kilku lat nie wzbogacali się, a raczej tkwili w ciągłej umiarkowanej biedzie – Lotte mogła się przecież mylić. Ba, miała jeszcze w życiu czas na mnóstwo błędów, które nauczą ją życia. Być może zrozumie kiedyś, że nie warto poświęcać wszystkiego dla pracy, że odpoczynek też posiada wartość, że nie straci tak wiele, dając sobie chwilę na wstrzymanie. Teraz miała przecież tak dużo siły, ale kiedy choroba będzie postępowała, a ona sama zestarzeje się, pewnie wyjdzie za mąż i porodzi dzieci… Cóż, być może przewartościuje swoje życie.
Chciałaby prowadzić pracownię w Tromsø. Powrócić do korzeni, skupiać się na kontakcie z naturą… Wrócić do miejsca, w którym się urodziła, w którym jej babka, prababka i dalsze pokolenia kobiet żyły w zgodzie z naturą. Nie chciała potęgi dla rodziny Hansenów, chciała po prostu odnaleźć swoje miejsce. Bezpieczne, rodzinne… Miejsce w którym mogłaby wychować swoje dzieci, zestarzeć się…
- Nie zawsze mam na to czas – przyznała szczerze. Czułą jednak, że tylko wytrwałością w wykonywaniu cudzych poleceń, może zapewnić sobie jakąkolwiek pozycję na rynku. Póki co miała wsparcie Ezry, jednak nie zapowiadało się, by to potrwało długo. Mężczyzna udać się miał w swoją stronę, oswobadzając tym samym Hansen, jednak stawiając ją też przed koniecznością radzenia sobie na własną rękę. Mogła wrócić do rodziców – tak, nie chciała jednak porzucać studiów, a przybywanie do Midgardu codziennie nie wchodziło w grę – iskrzyca nie była w końcu chorobą z którą w przyszłości miało jej być lepiej. Będzie gorzej, wiedziała to. – Zaraz przyniosę kawę i wszystko ci opowiem… – obiecała. I faktycznie rozłąka nie miała trwać długo. Zagotowanie wody przy pomocy zaklęcia, przesączenie kawy przez filtr – również przyspieszone magią. Dolanie do niej odpowiedniej dawki mleczka, trochę cukru… A potem coś, czego nie powinna robić – upicie drobnego łyczka byle upewnić się, że smak jest odpowiedni. Inaczej przecież nie mogła ocenić nawet czy dodała odpowiednią dawkę mleka. Potem przetarcie krawędzi. I tak przyzna się przecież, że to zrobiła.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że wzięłam łyżeczkę – powiedziała, w dwóch dłoniach trzymając talerzyk, na którym złożyła filiżankę pomalowaną w nowoczesny wzór. Naczynie trzęsło się na spodku wraz z typowym dźwiękiem kołyszącego się szkła. Wręczyła je w dłonie Sohvi i wskazała jej krzesełko przy swoim stoliku roboczym. – Usiądź proszę, będzie ci wygodniej… Nie wiem jak ty umiesz tak długo wytrzymać w obcasach, jestem pod wrażeniem. Jeden wieczór w Besettelse i już byłam tak zmęczona… – rozgadała się, jak na siebie, w końcu zwykle pozostawała cichsza, przynajmniej wobec kogoś takiego jak Sohvi – doświadczonej, wręcz mentorskiej postaci. – Zarwałam całą noc i dzień byle je zakończyć – podsumowała temat Drakkarów z uprzejmym uśmiechem. Była wdzięczna za jej słowa, za zachwyt, chociaż nie wiedziała czy odebrać go jako pełną szczerość. Jako naiwna dziewczyna nie widziała w wypowiedzi tej żadnego podstępu, ba – po Vanhanen nigdy nie spodziewałaby się zdrożnych intencji. Były przecież dobrymi znajomymi, może kiedyś przyjaciółkami. – Ja… Mam mętlik w głowie. Będę musiała usamodzielnić się. Ścieżki moje i Ezry rozchodzą się ponownie, stracę tym samym głównego sponsora, pewnie niedługo mieszkanie tutaj i moją pracownię. Dodatkowo to co stało się w Besettelse… Czy to możliwe, że ktoś dosypał mi coś do drinka? Odynie… Nie zachowywałam się jak ja – mówiła łapiąc się dłonią za twarz, by potem skryć ją już w palcach ich obu. Wstydziła się tego co stało się między nią a Viktorem, a od czasu tego nie miała okazji podzielić się z nikim swoimi wątpliwościami. Nie chciała martwić braci, nie chciała narażać się na gniew rodziców. Z siostrą… Miała inne problemy. Czuła też, że tylko inna kobieta zrozumie ją odpowiednio.
Chciałaby prowadzić pracownię w Tromsø. Powrócić do korzeni, skupiać się na kontakcie z naturą… Wrócić do miejsca, w którym się urodziła, w którym jej babka, prababka i dalsze pokolenia kobiet żyły w zgodzie z naturą. Nie chciała potęgi dla rodziny Hansenów, chciała po prostu odnaleźć swoje miejsce. Bezpieczne, rodzinne… Miejsce w którym mogłaby wychować swoje dzieci, zestarzeć się…
- Nie zawsze mam na to czas – przyznała szczerze. Czułą jednak, że tylko wytrwałością w wykonywaniu cudzych poleceń, może zapewnić sobie jakąkolwiek pozycję na rynku. Póki co miała wsparcie Ezry, jednak nie zapowiadało się, by to potrwało długo. Mężczyzna udać się miał w swoją stronę, oswobadzając tym samym Hansen, jednak stawiając ją też przed koniecznością radzenia sobie na własną rękę. Mogła wrócić do rodziców – tak, nie chciała jednak porzucać studiów, a przybywanie do Midgardu codziennie nie wchodziło w grę – iskrzyca nie była w końcu chorobą z którą w przyszłości miało jej być lepiej. Będzie gorzej, wiedziała to. – Zaraz przyniosę kawę i wszystko ci opowiem… – obiecała. I faktycznie rozłąka nie miała trwać długo. Zagotowanie wody przy pomocy zaklęcia, przesączenie kawy przez filtr – również przyspieszone magią. Dolanie do niej odpowiedniej dawki mleczka, trochę cukru… A potem coś, czego nie powinna robić – upicie drobnego łyczka byle upewnić się, że smak jest odpowiedni. Inaczej przecież nie mogła ocenić nawet czy dodała odpowiednią dawkę mleka. Potem przetarcie krawędzi. I tak przyzna się przecież, że to zrobiła.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że wzięłam łyżeczkę – powiedziała, w dwóch dłoniach trzymając talerzyk, na którym złożyła filiżankę pomalowaną w nowoczesny wzór. Naczynie trzęsło się na spodku wraz z typowym dźwiękiem kołyszącego się szkła. Wręczyła je w dłonie Sohvi i wskazała jej krzesełko przy swoim stoliku roboczym. – Usiądź proszę, będzie ci wygodniej… Nie wiem jak ty umiesz tak długo wytrzymać w obcasach, jestem pod wrażeniem. Jeden wieczór w Besettelse i już byłam tak zmęczona… – rozgadała się, jak na siebie, w końcu zwykle pozostawała cichsza, przynajmniej wobec kogoś takiego jak Sohvi – doświadczonej, wręcz mentorskiej postaci. – Zarwałam całą noc i dzień byle je zakończyć – podsumowała temat Drakkarów z uprzejmym uśmiechem. Była wdzięczna za jej słowa, za zachwyt, chociaż nie wiedziała czy odebrać go jako pełną szczerość. Jako naiwna dziewczyna nie widziała w wypowiedzi tej żadnego podstępu, ba – po Vanhanen nigdy nie spodziewałaby się zdrożnych intencji. Były przecież dobrymi znajomymi, może kiedyś przyjaciółkami. – Ja… Mam mętlik w głowie. Będę musiała usamodzielnić się. Ścieżki moje i Ezry rozchodzą się ponownie, stracę tym samym głównego sponsora, pewnie niedługo mieszkanie tutaj i moją pracownię. Dodatkowo to co stało się w Besettelse… Czy to możliwe, że ktoś dosypał mi coś do drinka? Odynie… Nie zachowywałam się jak ja – mówiła łapiąc się dłonią za twarz, by potem skryć ją już w palcach ich obu. Wstydziła się tego co stało się między nią a Viktorem, a od czasu tego nie miała okazji podzielić się z nikim swoimi wątpliwościami. Nie chciała martwić braci, nie chciała narażać się na gniew rodziców. Z siostrą… Miała inne problemy. Czuła też, że tylko inna kobieta zrozumie ją odpowiednio.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Były sobie zdumiewająco przeciwne w naturze, przeciwne w ambicjach i temperamencie; przewrotnie tym więcej miała dla niej sympatii, jak gdyby instynktownie ciągnąc do usposobienia zdolnego swoją obecnością obłaskawiać na moment najeżoną rzeczywistość, przypominać o istnieniu rzeczy niezłowrogich, delikatnych i prawdziwie dobrych. Nawet w młodości nigdy nie potrafiła wykrzesać z siebie podobnie niewinnej słodyczy – zdawało się, że już w akademii nosiła w sobie spoważniałą szorstkość, nie odziedziczoną po ojcu, ale właściwie nauczoną: naśladowała go w pewnym spojrzeniu, w stanowczej manierze, w surowym tonie głosu wypowiadającym rzeczy z przekonaniem niezachęcającym do podważania jej zdania, dopóki nie weszło jej to w krew, nie wgryzło się w czerń nieopuszczanego nigdy wzroku. Chłopcy nie łapali nigdy jej warkoczy, a dziewczęta uważały, by nie sprowokować jej dezaprobaty: nie była wprawdzie nigdy bezpodstawnie nieprzyjemna (czasem tylko pretensjonalnie uszczypliwa), ale nie potrafiła milczeć, kiedy coś jej się nie podobało, więc łapała krótkie wiechcie na chłopięcych głowach, by szarpać nimi w odwzajemnionej złośliwości i odchrząkiwała wymownie, posłyszawszy plotkujące o niej dziewczęta, odpowiadając na ich wyssane z palca zarzuty z uporczywą powagą: nie, jej matka nie była chińską komunistką ani maoistycznym szpiegiem, ani dezerterką zbiegłą z więzienia na chińskiej pustyni, ani uciekinierką z Szanghaju po masakrze na placu Tian'anmen, choć ta opowieść właściwie jej się podobała – wątpiła jednak, by jej matka kiedykolwiek tam była i chciała przede wszystkim, by skończono wykrzykiwać za jej plecami dźwięki mające naśladować język, w którym nie znała ani słowa.
Były sobie absolutnie różne i przez to tym bardziej się o nią troszczyła, pragnąc uchronić ją przed krzywdą, złą decyzją lub złym wpływem – przed zrezygnowaniem z siebie na rzecz tego, czego od niej oczekiwano. Odczuła więc cierpkie niepocieszenie, gdy Lotte potwierdzała jej podejrzenia; musiała jednak rozumieć, że jej życie nie było ułatwione pełnym portfelem dobrze urodzonego męża i że musiała się z czegoś utrzymywać. Niechętnie myślała o tym, że wkrótce sama będzie musiała pożegnać się z wygodami cudzego majątku, ale nie było w tej niechęci obawy ani zmartwienia, wprawdzie spędziła parę dobrych lat ledwie wiążąc koniec z końcem w obskurnym mieszkaniu w Sztokholmie, dorabiając sobie w pseudoamerykańskiej restauracji, znosząc paskudnych klientów i zeskrobując warstwę tłuszczu z blatów. Ostatecznie cieszyło ją, że Lotte mogła przynajmniej zarabiać na swojej sztuce, zamiast łapać się podobnie uwłaczających zajęć.
– Niczego nie mogłabym mieć ci za złe – odpowiedziała z prostą, życzliwą sympatią, odbierając od niej przyniesioną filiżankę, dźwięczącą w lekkim drżeniu jej dłoni. Mówiła to w odruchowej serdeczności, mówiła jednak w gruncie rzeczy prawdę: nie wyobrażała sobie, że Lotte mogłaby być zdolna sprawić komukolwiek prawdziwą przykrość wartą złości ani że sama potrafiłaby się na nią za coś gniewać dłużej niż pobłażliwe westchnienie. Usiadła, wedle jej zachęty, na krzesełku, zakładając nogę przez nogę, by wesprzeć o kolano dno trzymanego talerzyka, grzejące przyjemnie skórę przez ubranie.
– Myślę o rzuceniu nimi przez okno średnio setkę razy na dzień, tak między nami – żart uniósł kąciki jej ust. Wypatrywała wciąż jasnego uśmiechu Lotte, zdeterminowana ją do niego w jakiś sposób przywieść; nie do tego uprzejmego, darowanego w grzeczności, ale szczerze rozweselonego. – Lubię być jednak możliwie kobieca, na wypadek gdyby miała przydarzyć się okazja zgnębienia nazbyt zachęconego tym mężczyzny w dowolnym temacie. Dodaje to zwycięstwu pewnej szczególnej słodyczy – filiżanka szczęknęła cicho, jakby wtórując jej rozbawieniu, podniesiona za delikatne ucho ku ustom, pozostawiającym na białym rancie pąsowy ślad szminki. – Żałuję, że nie udało mi się cię złapać podczas wernisażu. Jak podobały ci się… – zawiesiła głos, zdając sobie sprawę zbyt późno z popełnionego potknięcia. Nie wydawała się tym zakłopotana, jednak krótka pauza przeciągnęła się wystarczająco, by wskazać na cień przyzwoitej skruchy. – Wybacz. Jak z twoim wzrokiem?
Nieoczekiwana otwartość Lotty sprawiała jej przyjemność – zawsze ceniła sobie te proste przejawy zaufania, czerpiąc szczególną satysfakcję z roli fidelisa przysposobionych pod swoją dyskretną protekcję dziewcząt: lubiła słuchać ich zwierzeń, poznawać młode serca, uprzedzać krzywdę subtelną radą, wspierać je w świadomości własnej kobiecej siły; doglądane jak najcenniejsze perły, ukradkiem faworyzowane, były być może jakimś sposobem na odkupienie swoich słabości i drobnych, dyktowanych naturą, przewinień. Zaskoczyła ją swoim poruszeniem, niespodziewanie przelewającym się z napięcia głosu w nerwowość gestów, gdy podejmowała zrozumiale trudny temat nadchodzących zmian. Miała już na ustach posmak odruchowej, entuzjastycznej myśli – czy to nie doskonały zbieg okoliczności? – zanim zdążyłaby jednak podzielić się z nią tym spostrzeżeniem, ton Lotte zbladł jeszcze bardziej, a wiśniowy uśmiech Sohvi przygasł, sprany do grymasu zmartwienia. Poruszyła się niespiesznie, odkładając z cichym brzękiem filiżankę na stół.
– Lotte – ściszyła głos do łagodnej troski, podnosząc się z krzesełka, by ująć ją delikatnie za uniesione dłonie, odwodząc je cierpliwie od zarumienionej, strapionej twarzy sprószonej mgławicą urokliwych piegów, poszukując jej spojrzenia. Nie wypuściła jej palców ze swoich, choć nie ujmowała ich również w uścisk, z którego nie mogłaby się wycofać, gdyby zechciała. – Lotte, kochanie, o czym mówisz? Co się wydarzyło w Besettelse?
Były sobie absolutnie różne i przez to tym bardziej się o nią troszczyła, pragnąc uchronić ją przed krzywdą, złą decyzją lub złym wpływem – przed zrezygnowaniem z siebie na rzecz tego, czego od niej oczekiwano. Odczuła więc cierpkie niepocieszenie, gdy Lotte potwierdzała jej podejrzenia; musiała jednak rozumieć, że jej życie nie było ułatwione pełnym portfelem dobrze urodzonego męża i że musiała się z czegoś utrzymywać. Niechętnie myślała o tym, że wkrótce sama będzie musiała pożegnać się z wygodami cudzego majątku, ale nie było w tej niechęci obawy ani zmartwienia, wprawdzie spędziła parę dobrych lat ledwie wiążąc koniec z końcem w obskurnym mieszkaniu w Sztokholmie, dorabiając sobie w pseudoamerykańskiej restauracji, znosząc paskudnych klientów i zeskrobując warstwę tłuszczu z blatów. Ostatecznie cieszyło ją, że Lotte mogła przynajmniej zarabiać na swojej sztuce, zamiast łapać się podobnie uwłaczających zajęć.
– Niczego nie mogłabym mieć ci za złe – odpowiedziała z prostą, życzliwą sympatią, odbierając od niej przyniesioną filiżankę, dźwięczącą w lekkim drżeniu jej dłoni. Mówiła to w odruchowej serdeczności, mówiła jednak w gruncie rzeczy prawdę: nie wyobrażała sobie, że Lotte mogłaby być zdolna sprawić komukolwiek prawdziwą przykrość wartą złości ani że sama potrafiłaby się na nią za coś gniewać dłużej niż pobłażliwe westchnienie. Usiadła, wedle jej zachęty, na krzesełku, zakładając nogę przez nogę, by wesprzeć o kolano dno trzymanego talerzyka, grzejące przyjemnie skórę przez ubranie.
– Myślę o rzuceniu nimi przez okno średnio setkę razy na dzień, tak między nami – żart uniósł kąciki jej ust. Wypatrywała wciąż jasnego uśmiechu Lotte, zdeterminowana ją do niego w jakiś sposób przywieść; nie do tego uprzejmego, darowanego w grzeczności, ale szczerze rozweselonego. – Lubię być jednak możliwie kobieca, na wypadek gdyby miała przydarzyć się okazja zgnębienia nazbyt zachęconego tym mężczyzny w dowolnym temacie. Dodaje to zwycięstwu pewnej szczególnej słodyczy – filiżanka szczęknęła cicho, jakby wtórując jej rozbawieniu, podniesiona za delikatne ucho ku ustom, pozostawiającym na białym rancie pąsowy ślad szminki. – Żałuję, że nie udało mi się cię złapać podczas wernisażu. Jak podobały ci się… – zawiesiła głos, zdając sobie sprawę zbyt późno z popełnionego potknięcia. Nie wydawała się tym zakłopotana, jednak krótka pauza przeciągnęła się wystarczająco, by wskazać na cień przyzwoitej skruchy. – Wybacz. Jak z twoim wzrokiem?
Nieoczekiwana otwartość Lotty sprawiała jej przyjemność – zawsze ceniła sobie te proste przejawy zaufania, czerpiąc szczególną satysfakcję z roli fidelisa przysposobionych pod swoją dyskretną protekcję dziewcząt: lubiła słuchać ich zwierzeń, poznawać młode serca, uprzedzać krzywdę subtelną radą, wspierać je w świadomości własnej kobiecej siły; doglądane jak najcenniejsze perły, ukradkiem faworyzowane, były być może jakimś sposobem na odkupienie swoich słabości i drobnych, dyktowanych naturą, przewinień. Zaskoczyła ją swoim poruszeniem, niespodziewanie przelewającym się z napięcia głosu w nerwowość gestów, gdy podejmowała zrozumiale trudny temat nadchodzących zmian. Miała już na ustach posmak odruchowej, entuzjastycznej myśli – czy to nie doskonały zbieg okoliczności? – zanim zdążyłaby jednak podzielić się z nią tym spostrzeżeniem, ton Lotte zbladł jeszcze bardziej, a wiśniowy uśmiech Sohvi przygasł, sprany do grymasu zmartwienia. Poruszyła się niespiesznie, odkładając z cichym brzękiem filiżankę na stół.
– Lotte – ściszyła głos do łagodnej troski, podnosząc się z krzesełka, by ująć ją delikatnie za uniesione dłonie, odwodząc je cierpliwie od zarumienionej, strapionej twarzy sprószonej mgławicą urokliwych piegów, poszukując jej spojrzenia. Nie wypuściła jej palców ze swoich, choć nie ujmowała ich również w uścisk, z którego nie mogłaby się wycofać, gdyby zechciała. – Lotte, kochanie, o czym mówisz? Co się wydarzyło w Besettelse?
Bezimienny
Nieśmiałe rozbawienie wykwitło na drobnej twarzyczce Lotte, kiedy ta usłyszała słowa dotyczące rzucania obcasami. Nie wiedziała wciąż na jak wiele swobody mogła pozwolić sobie przed sporo starszą Vanhanen – chciała wierzyć, że ma jej wiele do zaoferowania, że będzie dobrą uczennicą, że nigdy nie będzie dla niej ciężarem. Wolała nie pokazywać się jej jako roześmiana, bezrefleksyjna trzpiotka, nawet, jeżeli jej młodość mogła wiele wybaczyć. W każdym razie - chciała parsknąć, ale nie parsknęła, ponownie ukrywając się za swoją nieśmiałością i absolutnym brakiem wyczucia w niektórych społecznych sytuacjach. Czasami język sam lokował się za zębami i nie chciał zza nich wychodzić. Czasami po prostu wolała przemilczeć, nawet jeżeli w głowie ułożyć już zdążyła sobie kilka scenariuszy rozmów. Czasami nawet płakać jej się chciało nad swoją małomównością, kiedy to czuła, że ma do wniesienia coś więcej, a znowu milkła po prostu wystraszona potencjalną reakcją, potencjalną kpiną, potencjalną falą śmiechu. Tylko przez swoją sztukę mogła wyrażać się jakkolwiek odważniej, tylko tam czuła swobodę, w końcu nie mówiła nic bezpośrednio. To przedmioty w swojej formie przemawiały za nią. Być może to właśnie stało za niemocą twórczą Sohvi? Być może ta miała w sobie dużo śmiałości i nie musiała budować odpowiedniej sztuki przekazu? Vanhanen nie wydawała się jej nigdy skryta, niezdolna do przedstawiania światu własnych opinii – ba, mogła być dla niej nawet dobrym wzorem do naśladowania, nawet jeżeli nigdy nie osiągnie takiego zdecydowania. Właściwie – Hansen potrzeba było tylko jego ziarna.
- Dziś jest trochę gorzej – odpowiedziała na pytanie związane ze wzrokiem, jednak potem temat miał się zmienić.
Lotte zasiadła jednym półdupkiem na krawędzi stolika rzeźbiarskiego, jakby nie była w stanie prowadzić dyskusji tej na stojąco. Nie zachowywała się już jak osoba, która zwyczajnie zamykała oczy i podążała na oślep. Rzeźbiarka wiedziała, kiedy idzie prosto. Czuła przestrzeń, często dostrzegała jej krawędzie, ba – były dni, kiedy widzieć mogła wręcz normalnie, choroba w końcu dopiero niedawno pojawiła się i postępowała z różnym natężeniem. Teraz, kiedy władały ją silniejsze emocje – strach, wstyd, upokorzenie – nie potrafiła jakby utrzymać równowagi. Powinna dziękować Sohvi, że ta dopytała o jej problem związany z wieczorem z Besettelse, przecież gdyby nie ona, Lotte mogłaby zadręczać się jeszcze długimi tygodniami, miesiącami, może nawet latami, tylko coraz bardziej zamykając się na wielki, artystyczny świat. Dłonie Hansen zacisnęły się wokół palców Vanhanen, tego przecież właśnie było jej trzeba – kogoś kto wesprze ją i wysłucha. Kto będzie po jej stronie, a nie zarzuci jej nieostrożność i głupotę, którą być może faktycznie mogła się wtedy wykazać.
- Pojawiłam się tam z moim przyjacielem z dzieciństwa, Viktorem – powiedziała na początku, a samo wspomnienie sprawiło, że potrząsnęła głową z wyraźnym zakłopotaniem, jakby chciała pozbyć się przykrego wrażenia, że wyraźnie ogłupiła się zarówno przed nim, jak i przed innymi gośćmi. – Dbał o mnie, pomógł mi się ubrać, umalować, uczesać. Jest taki wrażliwy, wiesz? Naprawdę czułam się przy nim bezpiecznie, nawet w takim tłumie – powiedziała, wciąż gotowa go bronić, niezdolna do wiary przecież, że to on sam mógł dodać jej coś do drinka. – Staliśmy razem, a on tłumaczył mi co widzi. W pewnym momencie… Podał mi drinka? Albo sama wzięłam go od kelnera…? – ten szczegół być może był istotny, ale został przez Lotte zapomniany, wyparty, początkowo uznany za zbędny – dość błędnie. – Wypiłam tylko kilka łyków, kilka… Dwa, trzy… A potem coś poprzestawiało mi się w głowie, ja nigdy się tak nie czułam. To całe ciepło… – wyrwała palce z dłoni Sohvi i zakryła nimi twarz. Nie mogła tego powiedzieć, tak bardzo wstydziła się przyznać, że w tamtym momencie prowadziła przecież dłonie swojego partnera na zapięcia dziewczęcej sukienki. Czemu to zrobiła? – Nie jestem taka… Nie jestem taka, cholera, ale wtedy miałam ochotę wskoczyć z nim do łóżka jak jakaś puszczalska nimfomanka. Przecież to nie przystoi… – zaczęła jąkać się w ostatnich sylabach. Właściwie – chciało się jej nawet płakać. Pojedyncze łzy już uciekały jej spod powiek, a miało być przecież tylko gorzej… - Nie jestem taka, to nie byłam ja. Poszliśmy do łazienki, ale to nie byłam ja… – chciało jej się wyć. Od tego czasu nie zamieniła słowa ani z Viktorem, ani z właścicielem Galerii, ani z nikim, kto mógłby jej pomóc. Nie wspomniała o tym nawet Ezrze, chociaż spodziewała się, że ten okazałby jej chociaż cień wsparcia.
- Dziś jest trochę gorzej – odpowiedziała na pytanie związane ze wzrokiem, jednak potem temat miał się zmienić.
Lotte zasiadła jednym półdupkiem na krawędzi stolika rzeźbiarskiego, jakby nie była w stanie prowadzić dyskusji tej na stojąco. Nie zachowywała się już jak osoba, która zwyczajnie zamykała oczy i podążała na oślep. Rzeźbiarka wiedziała, kiedy idzie prosto. Czuła przestrzeń, często dostrzegała jej krawędzie, ba – były dni, kiedy widzieć mogła wręcz normalnie, choroba w końcu dopiero niedawno pojawiła się i postępowała z różnym natężeniem. Teraz, kiedy władały ją silniejsze emocje – strach, wstyd, upokorzenie – nie potrafiła jakby utrzymać równowagi. Powinna dziękować Sohvi, że ta dopytała o jej problem związany z wieczorem z Besettelse, przecież gdyby nie ona, Lotte mogłaby zadręczać się jeszcze długimi tygodniami, miesiącami, może nawet latami, tylko coraz bardziej zamykając się na wielki, artystyczny świat. Dłonie Hansen zacisnęły się wokół palców Vanhanen, tego przecież właśnie było jej trzeba – kogoś kto wesprze ją i wysłucha. Kto będzie po jej stronie, a nie zarzuci jej nieostrożność i głupotę, którą być może faktycznie mogła się wtedy wykazać.
- Pojawiłam się tam z moim przyjacielem z dzieciństwa, Viktorem – powiedziała na początku, a samo wspomnienie sprawiło, że potrząsnęła głową z wyraźnym zakłopotaniem, jakby chciała pozbyć się przykrego wrażenia, że wyraźnie ogłupiła się zarówno przed nim, jak i przed innymi gośćmi. – Dbał o mnie, pomógł mi się ubrać, umalować, uczesać. Jest taki wrażliwy, wiesz? Naprawdę czułam się przy nim bezpiecznie, nawet w takim tłumie – powiedziała, wciąż gotowa go bronić, niezdolna do wiary przecież, że to on sam mógł dodać jej coś do drinka. – Staliśmy razem, a on tłumaczył mi co widzi. W pewnym momencie… Podał mi drinka? Albo sama wzięłam go od kelnera…? – ten szczegół być może był istotny, ale został przez Lotte zapomniany, wyparty, początkowo uznany za zbędny – dość błędnie. – Wypiłam tylko kilka łyków, kilka… Dwa, trzy… A potem coś poprzestawiało mi się w głowie, ja nigdy się tak nie czułam. To całe ciepło… – wyrwała palce z dłoni Sohvi i zakryła nimi twarz. Nie mogła tego powiedzieć, tak bardzo wstydziła się przyznać, że w tamtym momencie prowadziła przecież dłonie swojego partnera na zapięcia dziewczęcej sukienki. Czemu to zrobiła? – Nie jestem taka… Nie jestem taka, cholera, ale wtedy miałam ochotę wskoczyć z nim do łóżka jak jakaś puszczalska nimfomanka. Przecież to nie przystoi… – zaczęła jąkać się w ostatnich sylabach. Właściwie – chciało się jej nawet płakać. Pojedyncze łzy już uciekały jej spod powiek, a miało być przecież tylko gorzej… - Nie jestem taka, to nie byłam ja. Poszliśmy do łazienki, ale to nie byłam ja… – chciało jej się wyć. Od tego czasu nie zamieniła słowa ani z Viktorem, ani z właścicielem Galerii, ani z nikim, kto mógłby jej pomóc. Nie wspomniała o tym nawet Ezrze, chociaż spodziewała się, że ten okazałby jej chociaż cień wsparcia.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Zdążyła kiwnąć nieznacznie głową w geście zrozumienia, wpół ruchu z subtelnie rozbawionym uśmiechem przyłapując się, ponownie, na mimowiednym zapomnieniu, nawet kiedy temat wisiał na pierwszym planie prowadzonej rozmowy, wyciągnięty przez nią samą. Potrzebowała czasu, żeby się przyzwyczaić, ale nie było w tej myśli poczucia winy ani żalu, przeciwnie – towarzyszyło jej pocieszenie, łagodny entuzjazm, w pierwszej chwili zdumiewający nawet ją: bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz czuła się w podobny sposób, kiedy ostatni raz wyglądała czegoś z faktycznym zadowoleniem i niecierpliwością (albo pamiętała, ale nie chciała pamiętać, bo Mirjam już tutaj nie było; bo rzeźba popełniona na wernisaż z okazji Thurseblot miała być ostatnią podarowaną jej cząstką czasu i uwagi, ostatnim pierwiastkiem rozżalonej tęsknoty, po którym należało, wreszcie i ostatecznie, zapomnieć). Podnosząc więc uśmiechnięte spojrzenie na Lotte, zastanawiała się, w jaki sposób powinna jej powiedzieć – nie chciała stawiać jej w kłopotliwej sytuacji zbyt śmiało złożoną propozycją, uświadamiała też sobie problematyczną okoliczność nieobecności męża, z której należało się wytłumaczyć; i co, jeśli okazałoby się to dla Lotte zbyt niezręczne? Kontrowersja otaczająca niewygodnym nimbem dezaprobaty jej nazwisko przygasła znacząco przez lata stosownej powściągliwości, wciąż jednak pozostawała czymś, o czym należało pamiętać: czy branie jej pod swój dach, w momencie kiedy rozwód może przyciągnąć znów uwagę ludzi, było właściwym pomysłem? Czy byłaby w stanie przełknąć odmowę, dostrzegając za nią niepewną obawę przed tym, co o niej mówiono? Lotte nigdy nie dawała jej powodów podejrzewać, że mogłaby ją potępiać, ale musiała rozumieć, że to byłaby propozycja obarczona drobnym druczkiem, którego nie można było zupełnie pominąć. Dom był tymczasem przeraźliwie pusty. Nikolai zniknął, z końcem grudnia pożegnała Josefinę i wszystko tonęło w nieporządku narastającym po jej odejściu, skończyły jej się płyty winylowe, którymi mogłaby wypełniać ciszę; jedynie Otso wiernie czuwał, zmuszając ją czasem do otwierania przeszklonych drzwi do ogrodu, kładąc ciężki łeb na nagich kolanach, snując się za nią jak cień.
– Radzisz sobie tak dobrze, że łatwo tego nie spostrzec – zauważyła przyjemnym tonem, przyglądając się, jak osuwa się na stołek z instynktownym wyczuciem, nie wysuwając nawet dłoni, by upewnić się o jego obecności czy stabilności, ponosząc później spojrzenie w głąb pracowni, przypominając sobie, że była to ostatecznie jej najbliższa, najbardziej własna przestrzeń, z każdą krawędzią, o którą musiała posiniaczyć ramię, zanim nauczyła się omijać jej ostrą, złośliwą klingę. Przypominała sobie z lekkim poczuciem winy schodek złośliwie wstawiony za progiem własnej pracowni, pozwalający zejść na obniżony poziom podłogi; ciągle zapominała (czasem ze świadomą intencją) przestrzec o nim wizytujących.
Zaledwie chwilę później stała już zmartwiona z uściskiem jej smukłych palców na własnych, śledząc leniwy łuk łzy obrysowujący kontur zarumienionego policzka; nie odzywała się, z narastającym napięciem słuchając jej wyjaśnień, czując bolesny ucisk w ściąganej nerwowym zaniepokojeniem szczęce. Kierunek rysowanego jej obrazu zdarzeń, z początku tak niewinnych, zmienił się drastycznie niespodziewanie, zaciskając się na trzewiach mocnym węzłem chłodnego gniewu, zbierającego karmin ust w surowy, ciasny ścieg grymasu; nie chciała przestraszyć jej jeszcze własnym rozdrażnieniem, szarpnięciem szorstkości zbierającej się w krtani jak nabiegłe wściekłą pasją przekleństwo. Nie mogła stąd wprawdzie dosięgnąć ani wspomnianego studenta, ani właściciela Besettelse; jedynie Lotte, wyrywającą palce z jej rąk, by przycisnąć je znów do zrozpaczonego lica – wydawało jej się przez chwilę , że znów stała na sztokholskim przystanku, zapinając pijanemu Fenrissonowi rozchełstany cudzą dłonią pasek od spodni, znów stała w drzwiach klubowej łazienki, próbując przekonać zapłakaną dziewczynę, żeby pozwoliła się odprowadzić do domu, znów rozpaczliwie poszukiwała spojrzeniem znajomej twarzy w tłumie, kiedy w ciemnym korytarzu robiło się duszno od natarczywego uśmiechu; strącała dłonie z przestraszonej nastolatki wpuszczonej do środka przez towarzystwo kogoś, kogo nie było dłużej w zasięgu, żeby jej przypilnować, obserwowała zdradliwy ruch ramienia potrącającego krawędź obrusu, kiedy młody mężczyzna nachylał się do jednej z jej dziewcząt podczas eleganckiej kolacji z okazji, o której nie pamiętała, dopóki ktoś nie wzniósł toastu (chciałabym mężowi sprezentować spinki do mankietów, mogłabym spojrzeć na pańskie? zwróciły moją uwagę, gdzie pan je znalazł? – słodko-cierpki triumf).
– Lotte – odezwała się wreszcie, poruszona płaczliwym drżeniem dziewczęcego głosu, przestrachem łapiącym w krtani próbujące się wyrwać głoski, łzami gęściej roszącymi palce nasunięte na powieki, pod którymi chowała spojrzenie, jakby nie mogła znieść, że Sohvi mogłaby na nią patrzeć, wiedząc o tym, co się wtedy wydarzyło; wiedząc, że Lotte zachowywała się w ten sposób. Uniosła dłonie, nie próbując ponownie odsłonić jej twarzy, ale ujmując ją lekko, próbując subtelnie skłonić ją do podniesienia lica. – Spójrz na mnie, Lotte – poprosiła, znosząc głos do szeptu, jakby mogła tym samym skondensować się do znośniejszej, mniej onieśmielającej obecności. – To nie byłaś ty. To nie jest twoja wina – powoli i stanowczo, jakby mogła tymi słowami przemianować rzeczywistość, wzuć je w jej słodką, drżącą istotę, zatrzymując dygot brody. Szukała właściwych słów w krótkiej pauzie ciszy, szukała rozwiązania i miejsca, w którym mogłaby doraźnie upchać złość, wciąż tak boleśnie zalegającą w skroniach; jak mogło do tego dojść? Jak mogła jej wtedy nie zauważyć? Poruszyła się wreszcie ostrożnie, przysuwając się bliżej, zbierając ją w ciepłe objęcie, wspierając brodę o złote pasma włosów. – Czy pamiętasz wszystko? Pamiętasz, co się później wydarzyło? Nie musisz mi mówić niczego, o czym nie chcesz wspominać. Czy Viktor...? – głos zgasł jej w gardle ściśniętym rozgoryczoną złością; przełknęła resztę pytania, spoglądając niewidomo na jedną z rzeźb. – Upewnię się, żeby nie poważył się zrobić tego nigdy więcej. Nie poważy się spojrzeć na ciebie nigdy więcej. To nie twoja wina, Lotte – powtórzyła jeszcze raz, głosem przełamanym surową troską; to nie twoja wina, wypadki chodzą po ludziach, szczególnie w ostatnim czasie.
– Radzisz sobie tak dobrze, że łatwo tego nie spostrzec – zauważyła przyjemnym tonem, przyglądając się, jak osuwa się na stołek z instynktownym wyczuciem, nie wysuwając nawet dłoni, by upewnić się o jego obecności czy stabilności, ponosząc później spojrzenie w głąb pracowni, przypominając sobie, że była to ostatecznie jej najbliższa, najbardziej własna przestrzeń, z każdą krawędzią, o którą musiała posiniaczyć ramię, zanim nauczyła się omijać jej ostrą, złośliwą klingę. Przypominała sobie z lekkim poczuciem winy schodek złośliwie wstawiony za progiem własnej pracowni, pozwalający zejść na obniżony poziom podłogi; ciągle zapominała (czasem ze świadomą intencją) przestrzec o nim wizytujących.
Zaledwie chwilę później stała już zmartwiona z uściskiem jej smukłych palców na własnych, śledząc leniwy łuk łzy obrysowujący kontur zarumienionego policzka; nie odzywała się, z narastającym napięciem słuchając jej wyjaśnień, czując bolesny ucisk w ściąganej nerwowym zaniepokojeniem szczęce. Kierunek rysowanego jej obrazu zdarzeń, z początku tak niewinnych, zmienił się drastycznie niespodziewanie, zaciskając się na trzewiach mocnym węzłem chłodnego gniewu, zbierającego karmin ust w surowy, ciasny ścieg grymasu; nie chciała przestraszyć jej jeszcze własnym rozdrażnieniem, szarpnięciem szorstkości zbierającej się w krtani jak nabiegłe wściekłą pasją przekleństwo. Nie mogła stąd wprawdzie dosięgnąć ani wspomnianego studenta, ani właściciela Besettelse; jedynie Lotte, wyrywającą palce z jej rąk, by przycisnąć je znów do zrozpaczonego lica – wydawało jej się przez chwilę , że znów stała na sztokholskim przystanku, zapinając pijanemu Fenrissonowi rozchełstany cudzą dłonią pasek od spodni, znów stała w drzwiach klubowej łazienki, próbując przekonać zapłakaną dziewczynę, żeby pozwoliła się odprowadzić do domu, znów rozpaczliwie poszukiwała spojrzeniem znajomej twarzy w tłumie, kiedy w ciemnym korytarzu robiło się duszno od natarczywego uśmiechu; strącała dłonie z przestraszonej nastolatki wpuszczonej do środka przez towarzystwo kogoś, kogo nie było dłużej w zasięgu, żeby jej przypilnować, obserwowała zdradliwy ruch ramienia potrącającego krawędź obrusu, kiedy młody mężczyzna nachylał się do jednej z jej dziewcząt podczas eleganckiej kolacji z okazji, o której nie pamiętała, dopóki ktoś nie wzniósł toastu (chciałabym mężowi sprezentować spinki do mankietów, mogłabym spojrzeć na pańskie? zwróciły moją uwagę, gdzie pan je znalazł? – słodko-cierpki triumf).
– Lotte – odezwała się wreszcie, poruszona płaczliwym drżeniem dziewczęcego głosu, przestrachem łapiącym w krtani próbujące się wyrwać głoski, łzami gęściej roszącymi palce nasunięte na powieki, pod którymi chowała spojrzenie, jakby nie mogła znieść, że Sohvi mogłaby na nią patrzeć, wiedząc o tym, co się wtedy wydarzyło; wiedząc, że Lotte zachowywała się w ten sposób. Uniosła dłonie, nie próbując ponownie odsłonić jej twarzy, ale ujmując ją lekko, próbując subtelnie skłonić ją do podniesienia lica. – Spójrz na mnie, Lotte – poprosiła, znosząc głos do szeptu, jakby mogła tym samym skondensować się do znośniejszej, mniej onieśmielającej obecności. – To nie byłaś ty. To nie jest twoja wina – powoli i stanowczo, jakby mogła tymi słowami przemianować rzeczywistość, wzuć je w jej słodką, drżącą istotę, zatrzymując dygot brody. Szukała właściwych słów w krótkiej pauzie ciszy, szukała rozwiązania i miejsca, w którym mogłaby doraźnie upchać złość, wciąż tak boleśnie zalegającą w skroniach; jak mogło do tego dojść? Jak mogła jej wtedy nie zauważyć? Poruszyła się wreszcie ostrożnie, przysuwając się bliżej, zbierając ją w ciepłe objęcie, wspierając brodę o złote pasma włosów. – Czy pamiętasz wszystko? Pamiętasz, co się później wydarzyło? Nie musisz mi mówić niczego, o czym nie chcesz wspominać. Czy Viktor...? – głos zgasł jej w gardle ściśniętym rozgoryczoną złością; przełknęła resztę pytania, spoglądając niewidomo na jedną z rzeźb. – Upewnię się, żeby nie poważył się zrobić tego nigdy więcej. Nie poważy się spojrzeć na ciebie nigdy więcej. To nie twoja wina, Lotte – powtórzyła jeszcze raz, głosem przełamanym surową troską; to nie twoja wina, wypadki chodzą po ludziach, szczególnie w ostatnim czasie.
Bezimienny
To nie była jej wina – to właśnie czuła, ale kto miał jej uwierzyć? Nie była ani dorosła, ani wpływowa, ani zamożna. Nikt nie uwierzy jej, gdyby chciała zrobić z tego aferę, każdy też gotowy będzie zrzucić całą winę za zdarzenie na nią, chociaż ewidentnie padła wtedy ofiarą nieśmiesznego żartu, zamachu na jej godność czy zwyczajnego nieporozumienia. Słowa ledwo przechodziły jej przez gardło, a ona sama nawet w momentach zupełnego uspokojenia pozostawała małomówna. W momentach, gdy łzy akurat zbierały się w kącikach, zerkała swoimi złotym spojrzeniem na twarz Sohvi, próbując upewnić się, że na jej twarzy nie widać ani grama rozbawienia. Poszukiwała w swojej starszej przyjaciółce wsparcia, nie chciała by okazało się, że źle wyliczyć miała jej intencje i ośmieszyć się przed nią jako puszczalska pijaczka. Rodzice zlaliby ją za takie zachowanie, wierzyła jednak, że Sohvi była inna, że miała inne podejście do świata. Że była bardziej otwarta.
Wtuliła się w ramię towarzyszki i zadrżała przytulana. Potrzebowała zwyczajnej bliskości – była w końcu spragniona zwyczajnej czynności, będącej chyba podstawową potrzebą ludzką. Potrząsnęła głową bezwiednie i bezdźwięcznie, gdy pytanie Vanhanen na temat faktycznego skonsumowania wieczoru zawisło niedopowiedziane. Nie doszło do niczego, tak przynajmniej zakładała, jednak nie mogła przecież wiedzieć czy pamięć nie spłatała jej figla. I to właśnie było najgorsze.
- Pamiętam wszystko… – mówiła przez zaciśnięte zęby. Mocniej zacisnęła ramiona na sylwetce Vanhanen i pozwoliła sobie na otwarcie łez o jej ubranie. Nie było to estetyczne, nie było to też uprzejme, w tym momencie nie myślała jednak w takich kategoriach. Dawał upust emocjom siedzącym w niej i zanieczyszczających ją od długich dni. Czuła ból, ale czuła też ulgę. – Ale nie wierzę w to co pamiętam… To mój przyjaciel, jak mogłabym… – ryknęła płaczem ponownie, nie wytrzymując fali wstydu jakie zalewały ją raz po razie. Nie rozmawiała o tym z Viktorem, nie miała nawet okazji upewnić się w tym co czuła. Teraz brzydziła się sobą i brzydziła się nim. Dopiero po kolejnych kilku chwilach, głosem drżącym i jąkającym odważyła się dodać coś na słowa Sohvi, przy okazji zaciskając dłonie na jej ubraniach. – Boję się. N-nie. Nie – szeptała szorstkim głosem spłakanego dziecka. – Nie chcę żebyś z nim o tym… R-r-rozmawiała. Nie chcę wyjść na-na-na… – właśnie, na kogo? Brakowało jej słowa, bo też nie mogła być pewna, że faktycznie tak myśli. Chciała rozwiązania sprawy, rozważała nawet odcięcie się od Viktora na zawsze, jeżeli ten faktycznie był powodem jej dziwnego zachowania tamtego wieczoru. Czuła, że Sohvi może zapewnić jej bezpieczeństwo, być głośnym głosem stającym w jej obronie. – Nie chcę mieć z nim k-kontaktu… – powiedziała.
Wtuliła się w ramię towarzyszki i zadrżała przytulana. Potrzebowała zwyczajnej bliskości – była w końcu spragniona zwyczajnej czynności, będącej chyba podstawową potrzebą ludzką. Potrząsnęła głową bezwiednie i bezdźwięcznie, gdy pytanie Vanhanen na temat faktycznego skonsumowania wieczoru zawisło niedopowiedziane. Nie doszło do niczego, tak przynajmniej zakładała, jednak nie mogła przecież wiedzieć czy pamięć nie spłatała jej figla. I to właśnie było najgorsze.
- Pamiętam wszystko… – mówiła przez zaciśnięte zęby. Mocniej zacisnęła ramiona na sylwetce Vanhanen i pozwoliła sobie na otwarcie łez o jej ubranie. Nie było to estetyczne, nie było to też uprzejme, w tym momencie nie myślała jednak w takich kategoriach. Dawał upust emocjom siedzącym w niej i zanieczyszczających ją od długich dni. Czuła ból, ale czuła też ulgę. – Ale nie wierzę w to co pamiętam… To mój przyjaciel, jak mogłabym… – ryknęła płaczem ponownie, nie wytrzymując fali wstydu jakie zalewały ją raz po razie. Nie rozmawiała o tym z Viktorem, nie miała nawet okazji upewnić się w tym co czuła. Teraz brzydziła się sobą i brzydziła się nim. Dopiero po kolejnych kilku chwilach, głosem drżącym i jąkającym odważyła się dodać coś na słowa Sohvi, przy okazji zaciskając dłonie na jej ubraniach. – Boję się. N-nie. Nie – szeptała szorstkim głosem spłakanego dziecka. – Nie chcę żebyś z nim o tym… R-r-rozmawiała. Nie chcę wyjść na-na-na… – właśnie, na kogo? Brakowało jej słowa, bo też nie mogła być pewna, że faktycznie tak myśli. Chciała rozwiązania sprawy, rozważała nawet odcięcie się od Viktora na zawsze, jeżeli ten faktycznie był powodem jej dziwnego zachowania tamtego wieczoru. Czuła, że Sohvi może zapewnić jej bezpieczeństwo, być głośnym głosem stającym w jej obronie. – Nie chcę mieć z nim k-kontaktu… – powiedziała.
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Otoczyła ją pewniejszym ramieniem, kiedy Lotte przytuliła się do niej, wspierając drżącą oś ciała na jej pewnym pionie; miała wrażenie, że wyczuwała dygot jej spłoszonego serca, grzmiącego w skurczonej wstydem piersi, rezonujący po drobnych, dziewczęcych kościach dreszczem niespokojnego płaczu. W nabiegającym do skroni gniewie wydawało jej się nagle absurdem, że Lotte mieszkała w tym miejscu – pracownia, wcześniej sprawiająca wrażenie przytulnej, teraz stawała się zwyczajnie ciasna i nieprzyjemnie kanciasta, schowana pod obcasem wynajemcy, na którego wprawdzie nie usłyszała nigdy słowa skargi z ust młodej rzeźbiarki, ale nie miało to najmniejszego znaczenia, bo drażnił ją wyłącznie prosty fakt, że był mężczyzną, na którego chwiejnym słowie Lotte musiała dotąd polegać – nie chciała jej w tym miejscu, nie chciała dłużej przyzwalać na podobnie nierówne szanse, zgadzać się na igranie ze zdradliwą kapryśnością męskich względów, bo choć nie wszyscy tacy byli, nieszczęsny Viktor wyraźnie też, do czasu, taki nie był. Było jej niedobrze na myśl o przyjacielu zdolnym wykorzystywać sytuację w podobnym sposób; jak podli mogli być mężczyźni? Jak podli mogli być, szczególnie, młodzi chłystkowie rozzuchwaleni przez życie powtarzające im raz za razem, w subtelnych podszeptach, którymi przesiąkało społeczeństwo, że dziewczęta nie są niczym innym tylko nakręcaną na korbkę ich kaprysów zabawką? Świat dzielił się na dokładne połowy – do tego dążyła natura w populacji wszystkich zwierząt, a ludzie nie byli wyjątkiem – a jednak szala trwała wiecznie i niezmiennie przechylona na jedną stronę, dociskana ukradkowym palcem tradycji.
Podniosła dłoń, sięgając złotych kosmyków krótkich włosów, podchodzący do gardła gniew przedzierzgając w zmartwioną, zaborczą protekcyjność, mając sfrustrowaną ochotę spytać jej rodziców: kto na to pozwolił? Spytać zastygłych w głuchym kamieniu bogów o to samo, z niemniejszym oskarżeniem i butą – rozumiała, dlaczego nie zasługiwała na ich łaskawość, dlaczego odwracali od niej wzrok i miłosierdzie; jak mogli pozostawiać jednak istotę tak dobrą bez opieki? Czuła drobne dłonie chwytające się jej ubrania jak ratunku i nie potrafiła – na wszystkich diabłów i dziewięć światów – wypuścić jej z objęcia.
– Z całym poważaniem dla waszej przyjaźni, musiałybyśmy inaczej zarzucić Wahlbergowi poważne zaniedbanie, komuś z obecnych doprawdy wstrętne intencje, rozumiesz chyba... – mruknęła łagodnie, próbując zbierać poruszone zatroskanie w cugle racjonalizacji tego, co się wydarzyło. Nie chciała wprost oskarżać Viktora, słysząc w słowach Lotte tak silną potrzebę ufania w jego niewinność; wydawało się to jednak bardziej prawdopodobne albo wydawało się, że z Viktorem łatwiej byłoby się rozliczyć. – Przykro mi – dodała zaraz później, nachylając lekko usta ku złotu jej włosów, jakby chciała przeprosić za swoje insynuacje, choć nie porzucała wiary w ich prawdziwość. – Tak bardzo mi przykro, kochanie – szepnęła jeszcze, opuszczając malowane rzęsy, sięgając znów palcami włosów opadających na jej kark; objęła ją mocniej, kiedy szarpnął nią silniejszy spazm płaczu, zastanawiając się nad tym, co sama wtedy robiła, zastanawiając się nad obecnością byłej żony Olafa na wernisażu, o jej zachowaniu, o innym niedopatrzeniu Wahlberga; czy byłoby to możliwe? Prowadziła złośliwe przekomarzania ze swoim przyjacielem, kiedy gdzieś po drugiej sali Lotte ujmowała w dłoń szklany kieliszek, znikała za drzwiami łazienki.
– Nie będę, jeśli sobie tego życzysz – odpowiedziała, po chwili krótkiej ciszy, pełnego żalu namysłu, czy mogła jej to właściwie obiecać; nie znosiła myśli, że chłopak mógłby obyć się bez konsekwencji, że miałoby mu to ujść na sucho. – Nie będę z nim rozmawiać o tobie, tyle potrafię ci obiecać. Chciałabym jednak wciąż poznać jego nazwisko, jeśli pozwolisz. Nie będę z nim mówić o tobie – zapewniła znowu, przepuszczając w ton głosu echo surowego gniewu. Nie wiedziała właściwie, jak zamierzała się tym zająć, drażniła ją jednak myśl, że mógłby uważać wciąż, że jest w podobnie niefrasobliwym okrucieństwie zupełnie bezkarny.
– Nie powinnaś zostawać tutaj dłużej niż to konieczne – ośmieliła się w końcu podjąć, odsuwając łagodnie głowę i prostując ramiona, sięgając zgiętym palcem jej brody, chcąc subtelnie zachęcić ją do podniesienia złocistego spojrzenia, nie pamiętając, ponownie, że nie mogła dostrzec łagodnej stanowczości jej źrenic. – Możesz przyjść do mnie, Lotte. Na czas, dopóki nie znajdziesz pewniejszego miejsca lub na dłużej, jeśli zechcesz. Chodź do mnie już dzisiaj. Otso na pewno ucieszy się z twojego towarzystwa, moje dawno go już znużyło. Potrzebuję pomocy w domu, musiałam pożegnać się z gospodynią, mam pokój gościnny, naprawdę przytulany, możesz urządzić go, jak zechcesz, możemy zrobić ci miejsce w mojej pracowni – wątła iskra entuzjazmu przedarła się przez surowość głosu, coś na kształt onieśmielenia przesunęło się w grymasie ust, kiedy odgarniała zbłąkany kosmyk z jej zarumienionego policzka, niepomna plam pozostawionych na własnej koszuli.
Podniosła dłoń, sięgając złotych kosmyków krótkich włosów, podchodzący do gardła gniew przedzierzgając w zmartwioną, zaborczą protekcyjność, mając sfrustrowaną ochotę spytać jej rodziców: kto na to pozwolił? Spytać zastygłych w głuchym kamieniu bogów o to samo, z niemniejszym oskarżeniem i butą – rozumiała, dlaczego nie zasługiwała na ich łaskawość, dlaczego odwracali od niej wzrok i miłosierdzie; jak mogli pozostawiać jednak istotę tak dobrą bez opieki? Czuła drobne dłonie chwytające się jej ubrania jak ratunku i nie potrafiła – na wszystkich diabłów i dziewięć światów – wypuścić jej z objęcia.
– Z całym poważaniem dla waszej przyjaźni, musiałybyśmy inaczej zarzucić Wahlbergowi poważne zaniedbanie, komuś z obecnych doprawdy wstrętne intencje, rozumiesz chyba... – mruknęła łagodnie, próbując zbierać poruszone zatroskanie w cugle racjonalizacji tego, co się wydarzyło. Nie chciała wprost oskarżać Viktora, słysząc w słowach Lotte tak silną potrzebę ufania w jego niewinność; wydawało się to jednak bardziej prawdopodobne albo wydawało się, że z Viktorem łatwiej byłoby się rozliczyć. – Przykro mi – dodała zaraz później, nachylając lekko usta ku złotu jej włosów, jakby chciała przeprosić za swoje insynuacje, choć nie porzucała wiary w ich prawdziwość. – Tak bardzo mi przykro, kochanie – szepnęła jeszcze, opuszczając malowane rzęsy, sięgając znów palcami włosów opadających na jej kark; objęła ją mocniej, kiedy szarpnął nią silniejszy spazm płaczu, zastanawiając się nad tym, co sama wtedy robiła, zastanawiając się nad obecnością byłej żony Olafa na wernisażu, o jej zachowaniu, o innym niedopatrzeniu Wahlberga; czy byłoby to możliwe? Prowadziła złośliwe przekomarzania ze swoim przyjacielem, kiedy gdzieś po drugiej sali Lotte ujmowała w dłoń szklany kieliszek, znikała za drzwiami łazienki.
– Nie będę, jeśli sobie tego życzysz – odpowiedziała, po chwili krótkiej ciszy, pełnego żalu namysłu, czy mogła jej to właściwie obiecać; nie znosiła myśli, że chłopak mógłby obyć się bez konsekwencji, że miałoby mu to ujść na sucho. – Nie będę z nim rozmawiać o tobie, tyle potrafię ci obiecać. Chciałabym jednak wciąż poznać jego nazwisko, jeśli pozwolisz. Nie będę z nim mówić o tobie – zapewniła znowu, przepuszczając w ton głosu echo surowego gniewu. Nie wiedziała właściwie, jak zamierzała się tym zająć, drażniła ją jednak myśl, że mógłby uważać wciąż, że jest w podobnie niefrasobliwym okrucieństwie zupełnie bezkarny.
– Nie powinnaś zostawać tutaj dłużej niż to konieczne – ośmieliła się w końcu podjąć, odsuwając łagodnie głowę i prostując ramiona, sięgając zgiętym palcem jej brody, chcąc subtelnie zachęcić ją do podniesienia złocistego spojrzenia, nie pamiętając, ponownie, że nie mogła dostrzec łagodnej stanowczości jej źrenic. – Możesz przyjść do mnie, Lotte. Na czas, dopóki nie znajdziesz pewniejszego miejsca lub na dłużej, jeśli zechcesz. Chodź do mnie już dzisiaj. Otso na pewno ucieszy się z twojego towarzystwa, moje dawno go już znużyło. Potrzebuję pomocy w domu, musiałam pożegnać się z gospodynią, mam pokój gościnny, naprawdę przytulany, możesz urządzić go, jak zechcesz, możemy zrobić ci miejsce w mojej pracowni – wątła iskra entuzjazmu przedarła się przez surowość głosu, coś na kształt onieśmielenia przesunęło się w grymasie ust, kiedy odgarniała zbłąkany kosmyk z jej zarumienionego policzka, niepomna plam pozostawionych na własnej koszuli.
Bezimienny
Lotte nie chciała by ktokolwiek ponosił za to konsekwencje. Tak, ta głupia, młoda dziewczyna wolała, by sprawa trafiła pod dywan, aż żałowała nawet, że powiedzieć zdążyła o tym Sohvi i pluła sobie w brodę, że z problemami tego typu nie umiała poradzić sobie na własną rękę. Chciałaby być silniejsza, chciałaby nigdy nie musieć mierzyć się z problemami, z jakimi mierzyć mogła się przecież każda dziewczyna w jej wieku, a już szczególnie z jej ułomnościami. Była naiwna, młoda, słaba i całkowicie zależna od dobrej woli silniejszych i sprawniejszych od siebie. Była dobrym nabytkiem, była w końcu bardzo zdolna, była jednak też doskonałą ofiarą do wykorzystywania, również przez swoją dobroć, jak i nieśmiałość. Vanhanen była dobrą duszą, nie chciała od niej w końcu niczego, co kosztowałoby ją blizną na psychice czy rysą na godności – propozycje które padały z jej ust przepełnione były chęcią realnej pomocy, gniewem jaki ta wyraźnie odczuwała na myśl o krzywdzie zadanej Hansen, a być może nawet zwyczajnym zawodem nad zachowaniem dzisiejszej młodzieży.
Rzeźbiarka nie chciała jednak, by ani Wahlberg, ani Varvik ponosili konsekwencje. I o ile ktoś bardziej cwany mógłby próbować wykorzystać majątek Wahlberga, przedstawiać nawet fałszywe dowody na jego winę, żądać odszkodowania, planować zamach na jego dobrą opinię… Tak Lotte zwyczajnie za bardzo zależało na potencjalnej, przyszłej współpracy z właścicielem galerii, by nawet brać pod uwagę jego niedopatrzenia. Nie. Z drugiej strony jednak, za bardzo zależało jej chyba na Varviku – miała z nim przecież masę dobrych, dziecięcych wspomnień. Wspominała go jako pierwszą, szczenięcą miłostkę, pamiętała że traktowała jego ciotkę jak swoją własną, że nawet jej bracia podchodzili do niego mniej protekcjonalnie.
- Viktor Varvik… – zdradziła Sohvi jego imię i nazwisko bez zawahania. Czuła, że może jej zaufać, że ta faktycznie nie zadziała jej wbrew. Być może naiwnie liczyła na to, że żeńska solidarność zwycięży nad chęcią zemsty na kimś potencjalnie winnym. Przytuliła się do Sohvi ponownie, troszeczkę mocniej i próbując wyrównać oddech, dodała jeszcze: - znajomy z dzieciństwa, nigdy nie pomyślałabym, że jest gotowy mnie skrzywdzić. Nie mógł tego zro-z-zrobić – ponownie kilka łez popłynęło jej po policzkach, kiedy to próbowała wydusić z siebie słowa, sączące się w umyśle wraz z nieprzychylnymi wspomnieniami. – Poprosił mnie wcześniej… – musiała zrobić krótką przerwę, oderwać się od Vanhanen na pół kroku, dotknąć dłońmi policzków, spróbować je otrzeć. – Wcześniej poprosił mnie, żebym udawała jego dziewczynę. Jego koleżanki plotkowały o nim… – próbowała wyjaśnić. Psia krew, teraz nawet w jej głowie wszystko to wyglądało podejrzanie – spotkanie po latach, obydwoje byli już przecież innymi, dojrzałymi ludźmi. Gierka związana z udawaniem dziewczyny na studenckim wyjściu. Może faktycznie chciał ją jedynie zaliczyć? Może tego jednego razu mu się nie udało, bo ta za bardzo pilnowała siebie i nie zaglądała do kieliszka? Dlatego traktował ją tak dobrze? Byle tylko uśpić i tak już śniącą podejrzliwość?
Chciało jej się płakać jeszcze mocniej, nie wiedziała jednak czy na ten moment starczyłoby jej łez. Te już skutecznie splamiły ubranie Vanhanen, a sama Hansen trzęsła się – nie wiedzieć czy z odwodnienia, czy jedynie ze stresu…
- Poczekaj… – powiedziała pocierając wewnętrzne kąciki oczu, tamując już łzy. Pierwszy ból, jaki przywołała do serca minął, a teraz, skoro większe emocje przeżywały odpływ – Hansen mogła nawet skutecznie zrozumieć i przetrawić słowa starszej przyjaciółki. – Ty… Możesz mieć trochę racji. Nie myślałam o tym… – oddychała wciąż zbyt szybko, wciąż goniona wspomnieniem. W pewnej chwili zrobiło jej się nawet niedobrze na myśl o swojej przewlekłej ślepocie – nie tylko fizycznej, a jak przyszło się domyślić, również emocjonalnej.
Gdy propozycja padła z ust Vanhanen, Lotte początkowo nie mogła zrozumieć sensu jej wypowiedzi. Temat zmienił się dynamicznie, na dość wygodny w warunkach spokojniejszych dla duszy, a obecnie jakby nazbyt dla niej wymuszony. Hansen nigdy nie była osobą, która starała zwrócić całą uwagę ku sobie, nie wpisywała się w rysopis ogólnie przyjętego usposobienia „aktorki”, nie próbowała grać pierwszych skrzypiec. Teraz jednak, kiedy dzieliła się tym co ją bolało i oczekiwała wsparcia, poczuła lekkie ukłucie bólu. Nawet, jeżeli intencje Vanhanen były inne i propozycja płynąca z jej ust była tylko i wyłącznie chęcią ułatwienia jej życia.
- Myślisz, że coś mi tu grozi? – powiedziała niepewnym głosem. Nie chciała podejmować decyzji takiej z dnia na dzień. W przeszłości zrobiła już to, zresztą – dokładnie w ten sposób wylądowała tutaj, teraz jednak towarzyszył jej lęk jeszcze większy niż kiedykolwiek. Silne emocje, trudne studia, pogarszający się stan zdrowotny. Dodatkowo nie wiedziała na jakich warunkach miałaby zagościć w murach jej domu. – Czy twój mąż nie będzie miał nic przeciwko…? Nie jestem najlepszą gospodynią, już nie tak dobrą jak kiedyś… – powiedziała drżącym, niepewnym głosem. – Ja tracę wzrok, Sohvi. Tracę wzrok i nie mogę usnąć… – chlipnęła. – Dasz mi czas… Żeby to przemyśleć?
Rzeźbiarka nie chciała jednak, by ani Wahlberg, ani Varvik ponosili konsekwencje. I o ile ktoś bardziej cwany mógłby próbować wykorzystać majątek Wahlberga, przedstawiać nawet fałszywe dowody na jego winę, żądać odszkodowania, planować zamach na jego dobrą opinię… Tak Lotte zwyczajnie za bardzo zależało na potencjalnej, przyszłej współpracy z właścicielem galerii, by nawet brać pod uwagę jego niedopatrzenia. Nie. Z drugiej strony jednak, za bardzo zależało jej chyba na Varviku – miała z nim przecież masę dobrych, dziecięcych wspomnień. Wspominała go jako pierwszą, szczenięcą miłostkę, pamiętała że traktowała jego ciotkę jak swoją własną, że nawet jej bracia podchodzili do niego mniej protekcjonalnie.
- Viktor Varvik… – zdradziła Sohvi jego imię i nazwisko bez zawahania. Czuła, że może jej zaufać, że ta faktycznie nie zadziała jej wbrew. Być może naiwnie liczyła na to, że żeńska solidarność zwycięży nad chęcią zemsty na kimś potencjalnie winnym. Przytuliła się do Sohvi ponownie, troszeczkę mocniej i próbując wyrównać oddech, dodała jeszcze: - znajomy z dzieciństwa, nigdy nie pomyślałabym, że jest gotowy mnie skrzywdzić. Nie mógł tego zro-z-zrobić – ponownie kilka łez popłynęło jej po policzkach, kiedy to próbowała wydusić z siebie słowa, sączące się w umyśle wraz z nieprzychylnymi wspomnieniami. – Poprosił mnie wcześniej… – musiała zrobić krótką przerwę, oderwać się od Vanhanen na pół kroku, dotknąć dłońmi policzków, spróbować je otrzeć. – Wcześniej poprosił mnie, żebym udawała jego dziewczynę. Jego koleżanki plotkowały o nim… – próbowała wyjaśnić. Psia krew, teraz nawet w jej głowie wszystko to wyglądało podejrzanie – spotkanie po latach, obydwoje byli już przecież innymi, dojrzałymi ludźmi. Gierka związana z udawaniem dziewczyny na studenckim wyjściu. Może faktycznie chciał ją jedynie zaliczyć? Może tego jednego razu mu się nie udało, bo ta za bardzo pilnowała siebie i nie zaglądała do kieliszka? Dlatego traktował ją tak dobrze? Byle tylko uśpić i tak już śniącą podejrzliwość?
Chciało jej się płakać jeszcze mocniej, nie wiedziała jednak czy na ten moment starczyłoby jej łez. Te już skutecznie splamiły ubranie Vanhanen, a sama Hansen trzęsła się – nie wiedzieć czy z odwodnienia, czy jedynie ze stresu…
- Poczekaj… – powiedziała pocierając wewnętrzne kąciki oczu, tamując już łzy. Pierwszy ból, jaki przywołała do serca minął, a teraz, skoro większe emocje przeżywały odpływ – Hansen mogła nawet skutecznie zrozumieć i przetrawić słowa starszej przyjaciółki. – Ty… Możesz mieć trochę racji. Nie myślałam o tym… – oddychała wciąż zbyt szybko, wciąż goniona wspomnieniem. W pewnej chwili zrobiło jej się nawet niedobrze na myśl o swojej przewlekłej ślepocie – nie tylko fizycznej, a jak przyszło się domyślić, również emocjonalnej.
Gdy propozycja padła z ust Vanhanen, Lotte początkowo nie mogła zrozumieć sensu jej wypowiedzi. Temat zmienił się dynamicznie, na dość wygodny w warunkach spokojniejszych dla duszy, a obecnie jakby nazbyt dla niej wymuszony. Hansen nigdy nie była osobą, która starała zwrócić całą uwagę ku sobie, nie wpisywała się w rysopis ogólnie przyjętego usposobienia „aktorki”, nie próbowała grać pierwszych skrzypiec. Teraz jednak, kiedy dzieliła się tym co ją bolało i oczekiwała wsparcia, poczuła lekkie ukłucie bólu. Nawet, jeżeli intencje Vanhanen były inne i propozycja płynąca z jej ust była tylko i wyłącznie chęcią ułatwienia jej życia.
- Myślisz, że coś mi tu grozi? – powiedziała niepewnym głosem. Nie chciała podejmować decyzji takiej z dnia na dzień. W przeszłości zrobiła już to, zresztą – dokładnie w ten sposób wylądowała tutaj, teraz jednak towarzyszył jej lęk jeszcze większy niż kiedykolwiek. Silne emocje, trudne studia, pogarszający się stan zdrowotny. Dodatkowo nie wiedziała na jakich warunkach miałaby zagościć w murach jej domu. – Czy twój mąż nie będzie miał nic przeciwko…? Nie jestem najlepszą gospodynią, już nie tak dobrą jak kiedyś… – powiedziała drżącym, niepewnym głosem. – Ja tracę wzrok, Sohvi. Tracę wzrok i nie mogę usnąć… – chlipnęła. – Dasz mi czas… Żeby to przemyśleć?
Sohvi Vänskä
Sohvi VänskäŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Jyväskylä, Finlandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : rozwódka
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy urzędnik w Departamencie ds. Śniących
Wykształcenie : wyższe
Totem : borsuk
Atuty : artysta (I), odporna (II)
Statystyki : charyzma: 28 / flora i fauna: 10 / medycyna: 5 / kreatywność: 20 / sprawność fizyczna: 10 / wiedza ogólna: 15
Spodziewała się przez chwilę, że Lotte odmówi jej odpowiedzi – nie dziwiłoby jej, gdyby próbowała w ten sposób bronić swojego przyjaciela, nawet jeśli padało przeciw niemu tak okrutne podejrzenie; ostatecznie nie miały żadnych dowodów, a dziewczyna zdawała się niechętna wydawaniu przedwczesnego wyroku. Nazwisko, dotąd niesłyszane, wyjawiała jej jednak z przyjemnym brakiem wahania, nie cofając się przed posłuszną ufnością, rozzuchwalającą tym bardziej czułą sympatię, jaką Sohvi do niej dyskretnie żywiła. Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób zamierzała rozliczyć się z chłystkiem, nie przełamując tym samym darowanego jej słowa, w złości potrafiła być jednak cierpliwa i stanowcza, jedynie w afekcie gniewu dorównując nieprzejednaniem namiętności miłosnych porywów – kochała zapamiętale i pogardzała zapamiętale, w obu tych stanach popadając w tragiczną egzaltację, nieuznającą półśrodków (Varvik miał poznać jej nazwisko w zamian, nieuchronnie; miał je zapamiętać dobrze). Nie chciała dopytywać o więcej, choć samo imię mówiło jej niewiele, przekonywała się zresztą, że nie musi, wprawdzie zupełnie fortunnie zajmowała wygodne krzesło w stortingu, na wyciągnięcie ręki (może przy odrobinie większego wysiłku) posiadając dostęp do skarbca wszelkich informacji; wierzyła, że było to wystarczająco, by odnaleźć go bez dalszego kłopotania Lotte. Nie zamierzała więcej przywoływać jego imienia w jej obecności, jeśli nie byłoby to potrzebne – Hansen chciała spalić ten most, więc była gotowa pogrzebać brzmienie jego imienia w tym miejscu, pod podłogą małej pracowni, którą miała wkrótce pozostawić za sobą.
Nie mógł tego zrobić, a jednak trudno było jej wytłumaczyć sytuację inaczej – była być może niesprawiedliwa, pochopnie obarczając winą młodego chłopaka, nie miała jednak dla nich nigdy szczególnych pokładów pobłażania, nawet kiedy byli jeszcze jej rówieśnikami. Przesuwała kojąco po drobnych plecach, wyczuwając pod palcami drżenie uspokajanego oddechu, wysłuchując ją z wyrozumiałością nakazującą przełykać surowe słowa nasuwające się na język. Coś drgnęło w niej, kiedy wspomniała o jego dziwnej prośbie oraz o plotkach, odruchem natury węszącej podobnego bólu w drugiej istocie; przypominała sobie mimowolnie Fenrissona próbującego przekłamywać rzeczywistość, próbującego przekonać się do dziewczęcej słodyczy, od której wyłącznie go mdliło, tak samo jak ją mdliło od chłopięcej czerstwości. Czy mógłby udawać specjalnie? Znajdować sobie sposób na to, by znaleźć się bliżej? Lotte zdawało sie wieść myślą tym samym kierunkiem, rzecz zbyt poręcznie składała się w całość, zbyt łatwo wiązała postronki wątków przekonującą dedukcją, stawiając na nim wyrok nasuwający się bez potrzeby naciągania wypadków: był zwyczajnie podły. Pozwoliła jej wysunąć się z jej objęcia, cofając własne dłonie i składające je na wysokości przepony w spoważniałym geście, jakby musiała powstrzymać się tym sposobem, by nie sięgnąć znów do jej zalanych żalem policzków.
– Łatwo jest wierzyć, że ludzie, których kochamy, niezdolni są do czynienia nam krzywdy – mruknęła delikatnie, z subtelnym przygnębieniem, szorstkim żalem ocierającym się nieprzyjemnie o gardło, kiedy myślała o swojej kłótni z przyjacielem, o bolesnych słowach, jakimi się wymienili, o tym, że wydawał jej się nagle tak obcy i okrutny. Przyzwalała na żal: sobie i jej; wybaczała naiwność (czy to była naiwność? czy po prostu miłość?): sobie i jej. – Zachował się więcej niż podle i nie zasługuje na to, żeby szukać dla niego usprawiedliwień z sentymentu czy litości. Nic z tego nie było twoją winą, Lotte; posiadanie tak dobrej natury, jaką mu okazałaś, nie jest twoją winą – powtarzała jeszcze raz, dla pewności, znosząc z trudem płytkie szarpnięcia oddechu, potrącające jej zaniepokojone nerwy, nie lubiła być wprawdzie bezczynna. – Żałuję, że nie było mnie przy tobie w tamtej chwili, jeśli jednak pozwolisz... – dłoń wymknęła jej się z powściągliwego splotu, nie ułożyła jej jednak na jej ramieniu, wstrzymując się przed tym, by zaledwie musnąć rękaw jej ubrania i cofnąć się znów. – Moja przyjaźń pozostaje zawsze do twojej dyspozycji, Lotte. Zupełnie bezinteresownie, chyba że interesem należy nazwać wzajemną, kobiecą życzliwość – mówiła, próbując uciec się do subtelnej perswazji, przekonującej do czystości swoich intencji, choć rozumiała jej wahanie i niepewność, rozumiała, że moment nie był najlepszy. Niedługo miała jednak stracić mieszkanie, a ona nie chciała, by martwiła się tą okolicznością; nie chciała, by martwiła się czymkolwiek, czemu mogła zapobiec w zakresie solidarnie czułej znajomości. Nie chciała być nigdy matką; ale wiedziała zbyt dobrze z własnego doświadczenia, jak dotkliwy potrafił być brak łagodnej dłoni rozumiejącej trudności kobiecej empirii duszonej cichymi zasadami świata. – Byłam zupełnie sama, kiedy skończyłam akademię i opuściłam Finlandię, przez długi czas. Byłam zupełnie sama właściwie na długo wcześniej. Niewiele jestem w stanie uczynić w tym świecie, Norny wciąż nie chcą spojrzeć na mnie łaskawie, ale jeśli mogę zaoferować choć tyle, sprawiłoby mi to ogromną przyjemność.
Odchrząknęła łagodnie, składając znów dłonie razem, splatając palce ze sobą jakby nerwowo, spuszczając również na moment wzrok – nie była onieśmielona, ale stawała się niespokojna; nie pamiętała, kiedy ostatni raz pozwalała sobie na podobną otwartość, kiedy ostatni raz oferowała się w podobny sposób, swoje wstawiennictwo i swoją troskę.
– Montmorency zdaje się człowiekiem uczciwym, byłabym jednak o ciebie spokojniejsza – wyjaśniła, nie chcąc wprawdzie jej straszyć, nawet jeśli istotnie, wbrew dotychczasowej przyzwoitości właściciela, nie pokładała w nim szczególnych zapasów zaufania. – Nikolaiem nie musisz się przejmować, Lotte, w domu bywa rzadko – wybierała dyplomatyczność, niegotowa jeszcze zdradzać nic więcej, mówić o tym, co wydarzyło się felernej nocy, finalizując wreszcie powolną agonię ich małżeństwa, choć wciąż jedynie nieoficjalnie. Pokiwała głową, odwracając się łagodnie, by sięgnąć znów dłonią do pierwszej płaskorzeźby, znajdując pocieszenie we wzorze wyczuwanym pod palcami, konieczne roztargnienie, pozwalające wstrzymać odruch zdecydowanego zawłaszczania sobie drugiego człowieka i jego smutku. – Oczywiście. Tak długo, jak potrzebujesz – i, zanim zdążyłaby się na tym zatrzymać, jakby ukradkowe – Nie musisz martwić się o nic; pomyśl jedynie o tym, czy tego chcesz. O resztę się zatroszczę.
Nie mógł tego zrobić, a jednak trudno było jej wytłumaczyć sytuację inaczej – była być może niesprawiedliwa, pochopnie obarczając winą młodego chłopaka, nie miała jednak dla nich nigdy szczególnych pokładów pobłażania, nawet kiedy byli jeszcze jej rówieśnikami. Przesuwała kojąco po drobnych plecach, wyczuwając pod palcami drżenie uspokajanego oddechu, wysłuchując ją z wyrozumiałością nakazującą przełykać surowe słowa nasuwające się na język. Coś drgnęło w niej, kiedy wspomniała o jego dziwnej prośbie oraz o plotkach, odruchem natury węszącej podobnego bólu w drugiej istocie; przypominała sobie mimowolnie Fenrissona próbującego przekłamywać rzeczywistość, próbującego przekonać się do dziewczęcej słodyczy, od której wyłącznie go mdliło, tak samo jak ją mdliło od chłopięcej czerstwości. Czy mógłby udawać specjalnie? Znajdować sobie sposób na to, by znaleźć się bliżej? Lotte zdawało sie wieść myślą tym samym kierunkiem, rzecz zbyt poręcznie składała się w całość, zbyt łatwo wiązała postronki wątków przekonującą dedukcją, stawiając na nim wyrok nasuwający się bez potrzeby naciągania wypadków: był zwyczajnie podły. Pozwoliła jej wysunąć się z jej objęcia, cofając własne dłonie i składające je na wysokości przepony w spoważniałym geście, jakby musiała powstrzymać się tym sposobem, by nie sięgnąć znów do jej zalanych żalem policzków.
– Łatwo jest wierzyć, że ludzie, których kochamy, niezdolni są do czynienia nam krzywdy – mruknęła delikatnie, z subtelnym przygnębieniem, szorstkim żalem ocierającym się nieprzyjemnie o gardło, kiedy myślała o swojej kłótni z przyjacielem, o bolesnych słowach, jakimi się wymienili, o tym, że wydawał jej się nagle tak obcy i okrutny. Przyzwalała na żal: sobie i jej; wybaczała naiwność (czy to była naiwność? czy po prostu miłość?): sobie i jej. – Zachował się więcej niż podle i nie zasługuje na to, żeby szukać dla niego usprawiedliwień z sentymentu czy litości. Nic z tego nie było twoją winą, Lotte; posiadanie tak dobrej natury, jaką mu okazałaś, nie jest twoją winą – powtarzała jeszcze raz, dla pewności, znosząc z trudem płytkie szarpnięcia oddechu, potrącające jej zaniepokojone nerwy, nie lubiła być wprawdzie bezczynna. – Żałuję, że nie było mnie przy tobie w tamtej chwili, jeśli jednak pozwolisz... – dłoń wymknęła jej się z powściągliwego splotu, nie ułożyła jej jednak na jej ramieniu, wstrzymując się przed tym, by zaledwie musnąć rękaw jej ubrania i cofnąć się znów. – Moja przyjaźń pozostaje zawsze do twojej dyspozycji, Lotte. Zupełnie bezinteresownie, chyba że interesem należy nazwać wzajemną, kobiecą życzliwość – mówiła, próbując uciec się do subtelnej perswazji, przekonującej do czystości swoich intencji, choć rozumiała jej wahanie i niepewność, rozumiała, że moment nie był najlepszy. Niedługo miała jednak stracić mieszkanie, a ona nie chciała, by martwiła się tą okolicznością; nie chciała, by martwiła się czymkolwiek, czemu mogła zapobiec w zakresie solidarnie czułej znajomości. Nie chciała być nigdy matką; ale wiedziała zbyt dobrze z własnego doświadczenia, jak dotkliwy potrafił być brak łagodnej dłoni rozumiejącej trudności kobiecej empirii duszonej cichymi zasadami świata. – Byłam zupełnie sama, kiedy skończyłam akademię i opuściłam Finlandię, przez długi czas. Byłam zupełnie sama właściwie na długo wcześniej. Niewiele jestem w stanie uczynić w tym świecie, Norny wciąż nie chcą spojrzeć na mnie łaskawie, ale jeśli mogę zaoferować choć tyle, sprawiłoby mi to ogromną przyjemność.
Odchrząknęła łagodnie, składając znów dłonie razem, splatając palce ze sobą jakby nerwowo, spuszczając również na moment wzrok – nie była onieśmielona, ale stawała się niespokojna; nie pamiętała, kiedy ostatni raz pozwalała sobie na podobną otwartość, kiedy ostatni raz oferowała się w podobny sposób, swoje wstawiennictwo i swoją troskę.
– Montmorency zdaje się człowiekiem uczciwym, byłabym jednak o ciebie spokojniejsza – wyjaśniła, nie chcąc wprawdzie jej straszyć, nawet jeśli istotnie, wbrew dotychczasowej przyzwoitości właściciela, nie pokładała w nim szczególnych zapasów zaufania. – Nikolaiem nie musisz się przejmować, Lotte, w domu bywa rzadko – wybierała dyplomatyczność, niegotowa jeszcze zdradzać nic więcej, mówić o tym, co wydarzyło się felernej nocy, finalizując wreszcie powolną agonię ich małżeństwa, choć wciąż jedynie nieoficjalnie. Pokiwała głową, odwracając się łagodnie, by sięgnąć znów dłonią do pierwszej płaskorzeźby, znajdując pocieszenie we wzorze wyczuwanym pod palcami, konieczne roztargnienie, pozwalające wstrzymać odruch zdecydowanego zawłaszczania sobie drugiego człowieka i jego smutku. – Oczywiście. Tak długo, jak potrzebujesz – i, zanim zdążyłaby się na tym zatrzymać, jakby ukradkowe – Nie musisz martwić się o nic; pomyśl jedynie o tym, czy tego chcesz. O resztę się zatroszczę.
Bezimienny
Wyrzucenie z siebie bolesności pomogło – nawet, jeżeli na chwilę. Mogła myśleć, że w swoim lęku o bezpieczeństwo nie jest osamotniona, a że Sohvi zawsze będzie przy niej, jeżeli tylko demony przeszłości powrócą. Było to pewnie naiwne i młodzieńcze, ale dziewczyny takie jak ona, demonicznie wręcz wrażliwe, zasługiwały przecież na osoby takie jak starsza rzeźbiarka – oddane w przyjaźni, będące wręcz matkami tej relacji. Zasługiwały na to, by mieć się komu wypłakać, by mieć się z kim dzielić dobrymi nowinami, by mieć kogoś, przed czyimi oczami mogłyby się rozwijać. Emocjonalnie, zawodowo, fizycznie. Lotte czuła, że nigdy nie posiadała w swoim życiu wyrozumiałej kobiety – nigdy nie miała nikogo podobnego do przyjaciółki, jaką okazała się Sohvi – zawsze miała tylko wymagającą, zacietrzewioną matkę i ciotkę bez grama empatii. Miała też siostrę, jednak jej młodszy wiek nie pozwalał na postawienie jej w takiej sytuacji. To zwykle Lotte dbała o Nelie, nie odwrotnie. Robiła to jednak tak, jak sama chciałaby tego doznać. Cieszyła się więc, że Vanhanen była gotowa na otwarcie serca dla niej. Nawet, jeżeli propozycja wyprowadzi bardzo ją zaskoczyła, Hansen doskonale wiedziała, że w tym momencie wybór mógł być przecież tylko jeden.
- Nie mów tak, Norny bywają kapryśne… – próbowała wtrącić kilka swoich, szczerze pobożnych słów. – Ale z pewnością przygotowały dla ciebie jeszcze bardzo dużo dobra. Wolę myśleć, że obydwie nie mamy wszystkiego, co inni uznają za zwyczajne zdolności, ale przecież mamy dobre, wrażliwe serca… – tłumaczyła. Radzenie sobie ze swoimi ułomnościami sprawiało Lotte trudności, jednak swoiście stoicka postawa powalała czasami nie załamać się, pogodzić z niedogodnościami i iść dalej. Z uniesioną głową, nawet, jeżeli po policzkach płynęły jej łzy. – Mamy swoją sztukę, wyjątkowo dużo odwagi by pokazać ją ludziom.
Wolała myśleć, że śniąca Sohvi i niewidoma Lotte mogły jeszcze coś osiągnąć. I chociaż przeczuwała, że Vanhanen z pewnością tkwiła głębiej w niepewności, ugruntowanej już pewnie przez lata, nie uważała, by nie było odwrotu. Gdyby mogły tworzyć razem… Miałyby przecież wszystko. Magię i wzrok. Doświadczenie i powiew młodości. Nowoczesność i tradycyjność.
- Myślę… Że nie będziesz musiała długo czekać. Chodź proszę do salonu, dziś już nic nie wyrzeźbię… – przekazała. A potem złapała się ramienia Vanhanen i pozwoliła, by ta poprowadziła ją poza ściany pracowni.
Sohvi i Lotte z tematu
- Nie mów tak, Norny bywają kapryśne… – próbowała wtrącić kilka swoich, szczerze pobożnych słów. – Ale z pewnością przygotowały dla ciebie jeszcze bardzo dużo dobra. Wolę myśleć, że obydwie nie mamy wszystkiego, co inni uznają za zwyczajne zdolności, ale przecież mamy dobre, wrażliwe serca… – tłumaczyła. Radzenie sobie ze swoimi ułomnościami sprawiało Lotte trudności, jednak swoiście stoicka postawa powalała czasami nie załamać się, pogodzić z niedogodnościami i iść dalej. Z uniesioną głową, nawet, jeżeli po policzkach płynęły jej łzy. – Mamy swoją sztukę, wyjątkowo dużo odwagi by pokazać ją ludziom.
Wolała myśleć, że śniąca Sohvi i niewidoma Lotte mogły jeszcze coś osiągnąć. I chociaż przeczuwała, że Vanhanen z pewnością tkwiła głębiej w niepewności, ugruntowanej już pewnie przez lata, nie uważała, by nie było odwrotu. Gdyby mogły tworzyć razem… Miałyby przecież wszystko. Magię i wzrok. Doświadczenie i powiew młodości. Nowoczesność i tradycyjność.
- Myślę… Że nie będziesz musiała długo czekać. Chodź proszę do salonu, dziś już nic nie wyrzeźbię… – przekazała. A potem złapała się ramienia Vanhanen i pozwoliła, by ta poprowadziła ją poza ściany pracowni.
Sohvi i Lotte z tematu