:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen
2 posters
Bezimienny
20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:34
20.11.2000
Listopadowy mróz brutalnie dudnił o szyby zamrożonego na poddaszu mieszkania; pierwszy szron skandynawskiej potęgi tworzył na szklanej powierzchni fikuśne symbole przypominające białe runy, a drewno wydawało się dygotać cichutko przy każdym powiewie wiatru rwącego je do tańca. Wróciła tam rumiana, gdzieniegdzie wręcz czerwona, ze snem zagubionym w długich, ciemnych rzęsach i wełnianym szalem oplatającym szyję jak Jormungand okrążał swym cielskiem bezkresne wody planety. Zapomniała rękawiczek. Skostniałe z zimna palce tarły o fakturę płaszcza, podczas gdy zmęczone nocną przygodą namiętności stopy wspinały się po schodach klatki schodowej na sam jej szczyt, zupełnie jakby planowała dziś sięgnąć wymiaru samych bogów. Coś tutaj pachniało… osobliwie, coś wdzierało się przez nozdrza do sennego umysłu z niepokojącą wiadomością, ale szanująca prywatność starszego sąsiada uznała, że z pewnością tworzył tego wieczora kolejną ze skomplikowanych mikstur, o których mogłaby mieć pojęcie, gdyby decyzja jednego mężczyzny nie zaprzepaściła jej marzeń. Gdyby nie została prostytutką, nocną kochanicą, dziwką - ale dziś te myśli nie były dość potężne, by sforsować mury wewnętrznej barykady i dotrzeć do najczulszych, najwrażliwszych, najbardziej pieczołowicie skrywanych nawet przed sobą samą punktów. Kiedy indziej.
Był taki czas, że ktoś na nią czekał. Z parującym wspaniałym zapachem obiadem, z uśmiechem znaczącym usta, nawet z pożądliwym ramieniem zamykającym ją w duszącym uścisku - ale był tam, rozganiając niegasnące ogniki samotności żarzące się w kominku; dziś powróciła tu jedynie ona, witana przez leciwe meble i ściany, w jakich zaklęte były wspomnienia zupełnie obcych jej ludzi. Na wycieraczce zaległa wilgoć spływająca z podeszw butów, ciężki płaszcz zawisł na pokrytym złotą farbą wieszaku i przestrzeń szybko wypełniła woń kadzidła gotowego zderzyć się w batalii z czymkolwiek, co gotował sąsiad. Zapomniała. Zapomniała o liście, o dacie, o rwącej przez żyły tęsknocie i słodyczy towarzyszących przez kilka ostatnich dni myśli, kiedy zsuwała z siebie ubranie, bez namysłu rzucająca się w odmęty miękkiego łóżka oczekującego jej nadejścia z chłodną obojętnością. Nie tak, jak pętały ją pościele w Galerii. Nie tak, jak uzależniały ją materace burdelu skrytego pod kolorową, dystyngowaną otoczką. Miał tu dziś przyjść, powinna była przygotować poczęstunek, upewnić się, że za bezpiecznymi drzwiami szafek spoczywały butelki wypełnione alkoholem… A zamiast tego przysnęła, zwodniczą łagodnością dryfująca w spokoju i ciszy śladowo znaczonej wspomnieniem naturalnych, własnych jęków i sapnięć starszego mężczyzny. Sio, przylepne potwory.
Dzwonek do drzwi. Za oknem - ciemność; ranek i wieczór chorobliwie o siebie zazdrosne, każdy jeden kłamiący o bliźniaczej identyczności. Dzwonek do drzwi. Dlaczego? Leniwe powieki uniosły się ku górze ze zrozumiałą opieszałością, by potem uniosło się i całe ciało, niepewnym, niemal narkotycznie płynącym krokiem zbliżając się do drzwi i otwierając je niespiesznie. Dzwonek do drzwi - i Arthur oczekujący jej tuż za progiem, wypuszczony z morskiego więzienia, Arthur, który przecież miał się tu dziś zjawić. Powitała go bezwiednie rozwierającymi się w zdumieniu powiekami i półprzezroczystą koszulą nocną sięgającą tuż ponad kolana, białą, zwieńczoną bladoróżową koronką w dolnym zwieńczeniu; na ramionach osiadł cienki, bawełniany szlafrok podtrzymujący lejącą się kaskadę miodowych włosów, zmierzwionych odpoczynkiem. - Jesteś prawdziwy? - spytała sennie, a jedna z rąk uniosła się w stronę przyjaciela, gotowa go dotknąć, zapraszając go bliżej, do środka, choć może po prostu pragnęła zatrzymać go przed zniknięciem, jeśli okazałby się tylko nocną marą rozpryskującą się w iskrach niespełnionej obietnicy. - To dziś? Dziś jest dwudziesty? - wymruczała nie do końca wciąż świadomie, kołysząca się na granicy między oniryczną drzemką a powracającą przytomnością. - Och, oczywiście, że jest dwudziesty. Przepraszam, to to kadzidło, uśpiło mnie i kalendarz stał się jakby płynny; handlarz od początku wyglądał na podejrzanego, ale nie sądziłam, że to przełoży się na jego wyroby. Okropnie mi głupio; wejdź, na pewno zmarzłeś. Teraz pamiętam. Tak bardzo tęskniłam - słodycz uśmiechu wkradającego się na usta miała wynagrodzić popełnione faux pas; przesunęła się w drzwiach, oparta o ich odrobinę chropowatą powierzchnię, by potem bez ostrzeżenia przylgnąć do przyjaciela w powitalnym objęciu, gdy tylko zbliżył się na odpowiednią odległość. Dopiero teraz poczuła, że był. Że był prawdziwy, realny, namacalny i powracający po zbyt długim czasie. - Zrobić ci herbaty? - spytała Saga, odsunąwszy się potem na krok, by zamknąć za nim drzwi. I odgonić woń nadciągającą z korytarza.
Arthur Mortensen
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:34
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wolność – niczym nie skrępowana, dająca możliwości, swobodę, była ceniona ponad wszystko inne, jej moneta, chociaż kilkukrotnie wyślizgiwała się z dłoni marynarza, to zawsze powracała. Uwielbiał ogrom błękitnoszarego oceanu tak zdradzieckiego i pięknego zarazem, nieprzewidywalność ta miała swoją cenę, którą płacili pechowcy i głupcy, co śmiali się porwać na gniew morskich toni, te pogrążyły ich i na dnie skryły, wśród skał i wraków. Potrafił czytać znaki, przychodziło mu to z naturalną łatwością, znacznie łatwiej odnajdywał drogę na środku morza do domu, niż do kobiecego serca. Prawda ta, chociaż zabawna, niosła ze sobą ciąg niepowodzeń, będący brzemieniem strapionej duszy, co niby kotwica ciągnie w dół, ku ciemności na dnie.
Odnajdywał szczęście w każdej chwili spędzonej na morzu, ale i na stałym lądzie potrafił odnajdywać radość w pozornie błahych rzeczach, ta szczera, wręcz dziecięca można powiedzieć pogoda ducha, niezmienną zdawać by się mogło była. W kuchni, królestwo swe odnajdywał zaraz po oceanie szerokim, to tam przebywać uwielbiał. I chociaż nie gotował wymyślnie, czy ekstraordynaryjne, to potrawy przyrządzał z miłości i pasji, zwłaszcza w tych nielicznych momentach, kiedy robił to dla kogoś. Gdy mógł się wykazać znajomością kuchni swe granice mające daleko poza Skandynawią. Podróże i poznawane kraje oraz ludzie, wszystko to wzbogacało, sprawiało, że stawał się bardziej świadomy ogromu tajemnic, jakie skrywał jeszcze świat, przed nim, to było fascynujące.
Chociaż piętno ostatnich tygodni zeszło z twarzy, a myśli obrały pozytywniejszy kurs, to widmo zamknięcia w klatce i pozbawienia wolności, na czas nieokreślony, a w jego przypadku, każdy rok zdawałby się wiecznością, był niezwykle pobudzający, ku temu, aby zadbać jeszcze pilniej o siebie i swoje interesy, zabezpieczyć się i za wszelką cenę nie pozwolić złapać. Przykładny oficer za dnia, w nocy zaś przemytnik, wiele spośród portowych tawern pamięta, jak będąc chłystkiem, wychodził na ring, aby w często ustawianych walkach wygrywać lub dać się zwyciężyć, czasem tęsknił za dniami tamtej sielanki, kiedy lista zmartwień, była tak skromna, że nawet nie zawracał nią sobie głowy. Poznawał wówczas różnych ludzi, wielu spośród nich już od dawna nie żyje, inni siedzą, a jeszcze inni odeszli od tego życia, zakładając rodziny, wypieli się na dawnych przyjaciół i kamratów. On sam trwał, zawsze niezależny płynący swoim kursem, ku bogactwu, chwale, ale i przygodzie.
Cień tamtych dni, kiedy myślał znacznie mniej, niż teraz o konsekwencjach podejmowanych wyboru przetrwał, kształtując się nieoczekiwanie w coś niepowtarzalnego i urokliwego, jak na jego rozum. Stając się tym samym kotwicą, bezpieczną przystanią, o której myślał, na morzu, podczas sztormów i przemytu, to było dobre uczucie – świadomość, że kogoś obchodziło twoje życie, im więcej takich osób wokół, tym trudniej głupio ryzykować, poddawać się szaleństwu, bo wszakże nie chcemy ich skrzywdzić swoim zachowaniem i konsekwencjami z niego płynącymi.
Saga, była jedną z niewielu osób, które prawdziwie szczerze polubił, przy której bez obaw mógł poruszać tematy trudne i niewygodne, a czasem i takie, co wymagały odrobiny pomyślunku i finezji. Będąc w trudnej sytuacji, wiedział, że ma w niej oparcie, bo i ona takowe miała – zawsze, bez względu na to komu podpadła. On głupio, acz przyjacielsko, skoczyłby w wir wojny, byle ją zeń wyciągnąć, ocalić.
Pokonywał po dwa stopnie, spóźniony odrobinę, bo rozładunek niemiłosiernie się przedłużał, a pierwszy oficer polazł do karczmy, by roztrwonić ciężko zarobione pieniądze. W ręku dyndała wesoło papierowa torebeczka, a na twarzy poza rumieńcem od chłodu i zmęczenia pojawił się również lekki grymas. Słodka, mdląca woń, musiał przyznać, że w swoim życiu czuł wiele paskudnych zapachów, zwłaszcza jeśli brać, pod uwagę kiszone śledzie… ale, to było niepokojące. Dochodząc do drzwi, zadzwonił, a gdy w progu, niby mara z koszmaru wyłoniła się kobieta o miodowych włosach, grymas zniknął pod naporem uśmiechu. Wszedł do środka, bez zawahania przyjmując na powitanie wylewność wypowiedzi. Zignorował ją, początkowo. W marszu odkładając niesiony podarek i nawet nie zdejmując płaszcza, podchodząc do kobiety, porwał ją, w swe objęcia, jakby ważyła tyle, co nic. Ciepło emanowało od mężczyzny, pod wełnianym swetrem grały mięśnie, z twarzą wtuloną we włosy trwał chwilę, nim nozdrza nie nasyciły się ich zapachem. Dopiero wówczas wypuścił ją ze swych objęć. – Stęskniłem się. – Odparł, lekko zawstydzony, tym co widział, przełknął ślinę, dość wyraźnie i odwrócił wzrok. – Proszę – sięgnął po torebkę z prezentem, ot rum, tak oczywisty, a jednak idealny na jesienne wieczory. – Po proszę – westchnął lekko i przypomniał sobie nagle o kadzidle. Momentalnie zmarszczył brwi i spojrzał na kobietę. – Który to handlarz? – Znał wielu, a wśród nich nie brakowało drani.
Odnajdywał szczęście w każdej chwili spędzonej na morzu, ale i na stałym lądzie potrafił odnajdywać radość w pozornie błahych rzeczach, ta szczera, wręcz dziecięca można powiedzieć pogoda ducha, niezmienną zdawać by się mogło była. W kuchni, królestwo swe odnajdywał zaraz po oceanie szerokim, to tam przebywać uwielbiał. I chociaż nie gotował wymyślnie, czy ekstraordynaryjne, to potrawy przyrządzał z miłości i pasji, zwłaszcza w tych nielicznych momentach, kiedy robił to dla kogoś. Gdy mógł się wykazać znajomością kuchni swe granice mające daleko poza Skandynawią. Podróże i poznawane kraje oraz ludzie, wszystko to wzbogacało, sprawiało, że stawał się bardziej świadomy ogromu tajemnic, jakie skrywał jeszcze świat, przed nim, to było fascynujące.
Chociaż piętno ostatnich tygodni zeszło z twarzy, a myśli obrały pozytywniejszy kurs, to widmo zamknięcia w klatce i pozbawienia wolności, na czas nieokreślony, a w jego przypadku, każdy rok zdawałby się wiecznością, był niezwykle pobudzający, ku temu, aby zadbać jeszcze pilniej o siebie i swoje interesy, zabezpieczyć się i za wszelką cenę nie pozwolić złapać. Przykładny oficer za dnia, w nocy zaś przemytnik, wiele spośród portowych tawern pamięta, jak będąc chłystkiem, wychodził na ring, aby w często ustawianych walkach wygrywać lub dać się zwyciężyć, czasem tęsknił za dniami tamtej sielanki, kiedy lista zmartwień, była tak skromna, że nawet nie zawracał nią sobie głowy. Poznawał wówczas różnych ludzi, wielu spośród nich już od dawna nie żyje, inni siedzą, a jeszcze inni odeszli od tego życia, zakładając rodziny, wypieli się na dawnych przyjaciół i kamratów. On sam trwał, zawsze niezależny płynący swoim kursem, ku bogactwu, chwale, ale i przygodzie.
Cień tamtych dni, kiedy myślał znacznie mniej, niż teraz o konsekwencjach podejmowanych wyboru przetrwał, kształtując się nieoczekiwanie w coś niepowtarzalnego i urokliwego, jak na jego rozum. Stając się tym samym kotwicą, bezpieczną przystanią, o której myślał, na morzu, podczas sztormów i przemytu, to było dobre uczucie – świadomość, że kogoś obchodziło twoje życie, im więcej takich osób wokół, tym trudniej głupio ryzykować, poddawać się szaleństwu, bo wszakże nie chcemy ich skrzywdzić swoim zachowaniem i konsekwencjami z niego płynącymi.
Saga, była jedną z niewielu osób, które prawdziwie szczerze polubił, przy której bez obaw mógł poruszać tematy trudne i niewygodne, a czasem i takie, co wymagały odrobiny pomyślunku i finezji. Będąc w trudnej sytuacji, wiedział, że ma w niej oparcie, bo i ona takowe miała – zawsze, bez względu na to komu podpadła. On głupio, acz przyjacielsko, skoczyłby w wir wojny, byle ją zeń wyciągnąć, ocalić.
Pokonywał po dwa stopnie, spóźniony odrobinę, bo rozładunek niemiłosiernie się przedłużał, a pierwszy oficer polazł do karczmy, by roztrwonić ciężko zarobione pieniądze. W ręku dyndała wesoło papierowa torebeczka, a na twarzy poza rumieńcem od chłodu i zmęczenia pojawił się również lekki grymas. Słodka, mdląca woń, musiał przyznać, że w swoim życiu czuł wiele paskudnych zapachów, zwłaszcza jeśli brać, pod uwagę kiszone śledzie… ale, to było niepokojące. Dochodząc do drzwi, zadzwonił, a gdy w progu, niby mara z koszmaru wyłoniła się kobieta o miodowych włosach, grymas zniknął pod naporem uśmiechu. Wszedł do środka, bez zawahania przyjmując na powitanie wylewność wypowiedzi. Zignorował ją, początkowo. W marszu odkładając niesiony podarek i nawet nie zdejmując płaszcza, podchodząc do kobiety, porwał ją, w swe objęcia, jakby ważyła tyle, co nic. Ciepło emanowało od mężczyzny, pod wełnianym swetrem grały mięśnie, z twarzą wtuloną we włosy trwał chwilę, nim nozdrza nie nasyciły się ich zapachem. Dopiero wówczas wypuścił ją ze swych objęć. – Stęskniłem się. – Odparł, lekko zawstydzony, tym co widział, przełknął ślinę, dość wyraźnie i odwrócił wzrok. – Proszę – sięgnął po torebkę z prezentem, ot rum, tak oczywisty, a jednak idealny na jesienne wieczory. – Po proszę – westchnął lekko i przypomniał sobie nagle o kadzidle. Momentalnie zmarszczył brwi i spojrzał na kobietę. – Który to handlarz? – Znał wielu, a wśród nich nie brakowało drani.
Bezimienny
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Śnieg lepiący się do wierzchniego materiału płaszcza znaczył leniwym liźnięciem szlafrok Sagi, kiedy trwali zamrożeni we wzajemnych objęciach, stęsknieni zbyt przedłużającą się nieobecnością jednego w życiu drugiego. Morze było zwodniczą, zachłanną kochanką, porywało Arthura na swoje fale bez względu na to, czy na lądzie pozostawiał za sobą tęskniące ćmy spoglądające na księżyc, pogrążone w rozmyślaniach, czy gwiazdy były mu miłymi. Czy statek dryfował dumnie po bezkresnych toniach i dobijał do przeznaczonego mu portu bez żadnego uszkodzenia, żadnej straty w wiernej załodze. Spotęgowana pod powiekami niewiedza sprawiła, że dziewczyna przylgnęła do niego wręcz zachłannie, z zadowoleniem wdychając zapach morskiej soli i ciała skrywanego pod jej przytłaczającą wonią, żeby finalnie westchnąć w zadowoleniu i przeciągnąć, gdy wypuścił ją z objęć.
- Spróbowałbyś powiedzieć inaczej - na ustach zagrał senny uśmiech. Dzień przytłoczony szarym słońcem pozostawił w niej swe piętno w postaci przedziwnego zmęczenia, ale z każdą chwilą wydawało się ono blednąć na widok bezpiecznego, prawdziwego Mortensena, który na dodatek przyniósł jej podarunek. Zaintrygowane spojrzenie bez zażenowania pomknęło w kierunku wnętrza torebeczki, by po chwili Saga wydała z siebie przyjemne cmoknięcie, od razu kierując kroki bosych stóp do kuchni. - A więc pijemy dziś herbatę z rumem - wydedukowała, skłoniona okazją. - Dziękuję. Skąd pochodzi? - Arthur zwiedzał cały świat, dopłynął niemalże do królestwa samych bogów, statkiem przedzierając się przez Tęczowy Most prosto do Asgardu, gdzie powitaliby go wszechwiedzący Odyn i potężny Thor, racząc boską ambrozją. Kto wie, może właśnie stamtąd pochodziła butelka ciemnego trunku? Dla wielbiącej baśnie dziewczyny równie dobrze tym mogła być oficjalna wersja.
Napędzania magią kuchenka rozpaliła płomień pod jednym z palników i gospodyni ułożyła na jego okrągłym denku dzbanek dekorowany malowanymi kwiatami, by potem wspiąć się na palce i sięgnąć do jednej z wyższych półek. Skrywała tam dzbanek w kształcie kota o uniesionych ku górze łapkach, którego otwierająca się głowa zapewniała dostęp do zgromadzonych saszetek z ziołową mieszanką; wybrała dwie przypadkowe i ułożyła je w zwykłych, białych kubkach, oczekując już jedynie zagotowania się wody.
- Rinnan. Kojarzysz? Ten z kozią bródką i runicznymi tatuażami na policzku, który czasem szwenda się niedaleko pomnika ostatniej Walkirii - Saga obróciła się na pięcie, żeby móc spojrzeć na Arthura, i oparła biodrami o kuchenną szafkę. - Wydawał się całkiem miły. Mówił, że ma kadzidła dobrej jakości… - a ona uwierzyła, naiwna jak nastolatka, którą świat na każdym kroku usiłował boleśnie wyprowadzić z błędów, lecz nawet po tylu latach pozostał w niej ślad dawnej, wręcz dziecięcej nieodpowiedzialności. - Poza tym mój sąsiad musi warzyć jakieś okropieństwo. Czułeś, prawda? Ten zapach na klatce schodowej? Nie kojarzył mi się z żadną miksturą, może to coś zakazanego - pukle miodowych włosów zakołysały się w niezadowolonym pokręceniu głową, a kiedy tylko czajnik zaczął świszczeć manifestacją gotowości, przelała parującą wodę do kubków, dolała odrobinę rumu z miodem i podeszła z nimi do salonu, sunąc stopami po szorstkawym dywanie - i zatapiając się w miękkości kanapy. Nieskrępowana aparycją nie sięgnęła nawet po kocyk, by schronić się pod jego warstwą, zamiast tego po prostu ułożyła się wygodnie, choć brwi mimowolnie marszczyły się, gdy aromat kadzidła mieszał się z… czymkolwiek, co dochodziło z korytarza. - Opowiedz mi co u ciebie - poprosiła, licząc, że przez to wszystko będzie w stanie dostatecznie skupić się na słowach przyjaciela.
- Spróbowałbyś powiedzieć inaczej - na ustach zagrał senny uśmiech. Dzień przytłoczony szarym słońcem pozostawił w niej swe piętno w postaci przedziwnego zmęczenia, ale z każdą chwilą wydawało się ono blednąć na widok bezpiecznego, prawdziwego Mortensena, który na dodatek przyniósł jej podarunek. Zaintrygowane spojrzenie bez zażenowania pomknęło w kierunku wnętrza torebeczki, by po chwili Saga wydała z siebie przyjemne cmoknięcie, od razu kierując kroki bosych stóp do kuchni. - A więc pijemy dziś herbatę z rumem - wydedukowała, skłoniona okazją. - Dziękuję. Skąd pochodzi? - Arthur zwiedzał cały świat, dopłynął niemalże do królestwa samych bogów, statkiem przedzierając się przez Tęczowy Most prosto do Asgardu, gdzie powitaliby go wszechwiedzący Odyn i potężny Thor, racząc boską ambrozją. Kto wie, może właśnie stamtąd pochodziła butelka ciemnego trunku? Dla wielbiącej baśnie dziewczyny równie dobrze tym mogła być oficjalna wersja.
Napędzania magią kuchenka rozpaliła płomień pod jednym z palników i gospodyni ułożyła na jego okrągłym denku dzbanek dekorowany malowanymi kwiatami, by potem wspiąć się na palce i sięgnąć do jednej z wyższych półek. Skrywała tam dzbanek w kształcie kota o uniesionych ku górze łapkach, którego otwierająca się głowa zapewniała dostęp do zgromadzonych saszetek z ziołową mieszanką; wybrała dwie przypadkowe i ułożyła je w zwykłych, białych kubkach, oczekując już jedynie zagotowania się wody.
- Rinnan. Kojarzysz? Ten z kozią bródką i runicznymi tatuażami na policzku, który czasem szwenda się niedaleko pomnika ostatniej Walkirii - Saga obróciła się na pięcie, żeby móc spojrzeć na Arthura, i oparła biodrami o kuchenną szafkę. - Wydawał się całkiem miły. Mówił, że ma kadzidła dobrej jakości… - a ona uwierzyła, naiwna jak nastolatka, którą świat na każdym kroku usiłował boleśnie wyprowadzić z błędów, lecz nawet po tylu latach pozostał w niej ślad dawnej, wręcz dziecięcej nieodpowiedzialności. - Poza tym mój sąsiad musi warzyć jakieś okropieństwo. Czułeś, prawda? Ten zapach na klatce schodowej? Nie kojarzył mi się z żadną miksturą, może to coś zakazanego - pukle miodowych włosów zakołysały się w niezadowolonym pokręceniu głową, a kiedy tylko czajnik zaczął świszczeć manifestacją gotowości, przelała parującą wodę do kubków, dolała odrobinę rumu z miodem i podeszła z nimi do salonu, sunąc stopami po szorstkawym dywanie - i zatapiając się w miękkości kanapy. Nieskrępowana aparycją nie sięgnęła nawet po kocyk, by schronić się pod jego warstwą, zamiast tego po prostu ułożyła się wygodnie, choć brwi mimowolnie marszczyły się, gdy aromat kadzidła mieszał się z… czymkolwiek, co dochodziło z korytarza. - Opowiedz mi co u ciebie - poprosiła, licząc, że przez to wszystko będzie w stanie dostatecznie skupić się na słowach przyjaciela.
Arthur Mortensen
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Dryfując na bezkresnych wodach, samotność i poczucie pustki, były dojmującymi towarzyszkami dni i nocy. Uderzając znienacka, zakradały się wieczorną porą do kajuty, wpełzały na wąską koję i zsyłały koszmar senny, swe odzwierciedlenie mający w strachach czających się, w zakamarkach duszy splątanej patologiczną potrzebą posiadania korzeni, czegoś, co będzie ostoją i portem w trudnych czasach, to oparcie dotychczas znajdował w postaci przybranego ojca, jednakże jego aura tajemnicy spowijała gęstą zasłoną nieprzejrzystej mgły cieplejsze uczucia, i chociaż te czasem przebijały się przez jej powierzchnię, to Mortensen czuł się osamotniony w świecie, który poznał od podszewki. Jego brudy i tajemnice, nie były mu nowością, nie zaskakiwały niczym nowym. Dziwnym była ta zachowana pogoda ducha, w świecie, jakim żył, przy ludziach, jakimi się otaczał, emanował blaskiem, który trudno zgasić w zarodku, jakby istotą jego egzystencji, było ratowanie innych z otchłani zagubienia i samotności podczas gdy on sam dalej pozostawał taki sam. Ludzie odchodzili, czasem bez słowa pożegnania wiatr przeznaczenia spychał ich na inne linie historii, pozostając jedynie wspomnieniem, ot niczym więcej, jak wyrwaną kartą z kalendarza.
Postać Sagi, nosiła znamiona kogoś, komu należało pomóc, kogo chciał uratować, ale czy potrafił zdobyć się jeszcze na jeden raz? Czy ona sama tego potrzebowała? Nigdy nie pytał, chociaż wielokrotnie próbował zahaczyć o temat. Wbrew wszystkiemu, co można pomyśleć, szanował ją i jej zdanie liczyło się dla niego, była dorosła, wiedziała – niewątpliwie, co dla niej najlepsze, a jednak przemytnik martwił się o kobietę, nie tyle, co o jej duszę i to jaka się stanie, bo wiedział, że pewnego dnia ta iskra nadziei, rozmarzonej kobiety, zniknie, pozostawiając wydmuszkę. Chciał ją przed tym uchronić, bał się, że dojdzie do momentu, kiedy będzie jej wszystko jedno. Czy stanie się to za rok, czy przy następnym kliencie? Gdyby mógł, porwałby ją, przemycił do innego kraju, nadał nową tożsamość i podzielił skarbem, tak skrzętnie pielęgnowanym przez te lata przemytniczej harówki. Czy jednak mogłaby porzucić, to kim jest, ot tak?
Z plątaniny niepotrzebnych i zgubnych myśli wyplątał się, tak nagle, jak z miodowych pukli, których zapach odebrał mu dech. Westchnął z sympatii, z tajonego uczucia przywiązania, do kobiety, która sama miała skrzydła i mogła odlecieć w stronę księżyca, lecz mamiona blaskiem i ciepłem latarni pozostawała na ziemi, w klatce, zamknięciu. Skazując się na los, jaki został jej z góry narzucony.
– Z raju na ziemi – odparł, uśmiechając się promiennie, nutę nostalgii odrzucił precz, w niebyt. Miał być tu dla niej i tylko to się liczyło. Pozbywszy się płaszcza i ciężkich butów zagłębił się w przytulnym mieszkaniu. Ciepło wraz z klimatycznym półmrokiem i kurtyną mroku zza oknami sprawiało, że zapragnął odpoczynku, a nawet snu. Coś jednak burzyło tę idealną harmonię, jakiś zapach przypominający się nieśmiało i stawiający żołądek do góry nogami.
Słowa dziewczyny wyrwały go z matni myśli. Skupił na niej spojrzenie błękitnych oczu. – Nie kupuj już nic od niego – zmieniona barwa głosu, nieznacznie, ale zauważalnie, wyczuwalna nuta rozkazu, ton, jakim zwykł przemawiać do załogi, do zaprawionych w żegludze wilków morskich. Policzy się z kupcem na swoich warunkach, tak, że temu nieprędko przyjdzie ochota do podobnych psot względem kobiety, nad którą Arthur roztaczał płaszcz ochronny. – Myśl czasem, proszę – prośba, wyrażająca się w słowach, ale i spojrzeniu, nie kryła już tej siły, ale była wyrazem troski.
– Czułem – zawahał się, widocznie. Nie siadał, ale jedynie odprowadził Sagę do kanapy, patrząc z góry na zwiewną sylwetkę, co kryła w sobie jakiś czar, co odbierał myśli i dławił rozsądek. Była stworzona do roli kusicielki, kochanki i kogoś jeszcze, lecz słowa wypływające z jej ust zdecydowanie odebrały mu ochotę do zgłębienia tego tematu.
– Muszę coś sprawdzić – rzucił, odwracając się plecami do przyjaciółki. Przeczucie, tak nagłe i mrożące krew w żyłach przypomniało się, nieoczekiwanie, a może to znajomy zapach je przywołał? Zatrzymując się w drzwiach, odwrócił się nieznacznie. – Zostań tu – Rozkaz, kolejny tej nocy. Nie wierzył jednak w potulną postawę kobiety, porwał pęk kluczy z wieszaka i wychodząc przekręcił zamek, zostawiając klucze w nim. Drzwi nie wyważy.
Zszedł piętro niżej do sąsiada, od którego wyczuwało się dziwny, nieprzyjemny zapach. Zapukał – mocno, gwałtownie, nie siląc się na uprzejmość czy pozory, po prostu musiał sprawdzić swoje podejrzenia. Cisza. Przeciągająca się z minuty, na minutę stawała się wiecznością. Nie miał ochoty dłużej sterczeć, pod drzwiami. Dwa kroki w tył, ot dla lepszego impetu. Słuszna postura i siła drzemiąca, nie tylko w barkach, ale i nogach zrobiły resztę. Jak rozjuszony byk wparował w drewnianą przeszkodę. Zawiasy ustąpiły, drewno jęknęło głucho, a mężczyzna jak i drzwi wpadli do środka z hukiem. Westchnął, jęknął i otrzepał się. Dostrzegł, to czego szukał i skrzywił się, wiedząc, że nici z miłego wieczoru z przyjaciółką. Wychodząc z mieszkania sąsiada, przyciągnął złamane, niemal wpół drzwi i zastawił nimi wejście.
– Powiadom kruczą straż, mamy trupa – słowa, rzucone w progu, były suche jak wiór. Stał w miejscu, tarasując sobą przejście.
Postać Sagi, nosiła znamiona kogoś, komu należało pomóc, kogo chciał uratować, ale czy potrafił zdobyć się jeszcze na jeden raz? Czy ona sama tego potrzebowała? Nigdy nie pytał, chociaż wielokrotnie próbował zahaczyć o temat. Wbrew wszystkiemu, co można pomyśleć, szanował ją i jej zdanie liczyło się dla niego, była dorosła, wiedziała – niewątpliwie, co dla niej najlepsze, a jednak przemytnik martwił się o kobietę, nie tyle, co o jej duszę i to jaka się stanie, bo wiedział, że pewnego dnia ta iskra nadziei, rozmarzonej kobiety, zniknie, pozostawiając wydmuszkę. Chciał ją przed tym uchronić, bał się, że dojdzie do momentu, kiedy będzie jej wszystko jedno. Czy stanie się to za rok, czy przy następnym kliencie? Gdyby mógł, porwałby ją, przemycił do innego kraju, nadał nową tożsamość i podzielił skarbem, tak skrzętnie pielęgnowanym przez te lata przemytniczej harówki. Czy jednak mogłaby porzucić, to kim jest, ot tak?
Z plątaniny niepotrzebnych i zgubnych myśli wyplątał się, tak nagle, jak z miodowych pukli, których zapach odebrał mu dech. Westchnął z sympatii, z tajonego uczucia przywiązania, do kobiety, która sama miała skrzydła i mogła odlecieć w stronę księżyca, lecz mamiona blaskiem i ciepłem latarni pozostawała na ziemi, w klatce, zamknięciu. Skazując się na los, jaki został jej z góry narzucony.
– Z raju na ziemi – odparł, uśmiechając się promiennie, nutę nostalgii odrzucił precz, w niebyt. Miał być tu dla niej i tylko to się liczyło. Pozbywszy się płaszcza i ciężkich butów zagłębił się w przytulnym mieszkaniu. Ciepło wraz z klimatycznym półmrokiem i kurtyną mroku zza oknami sprawiało, że zapragnął odpoczynku, a nawet snu. Coś jednak burzyło tę idealną harmonię, jakiś zapach przypominający się nieśmiało i stawiający żołądek do góry nogami.
Słowa dziewczyny wyrwały go z matni myśli. Skupił na niej spojrzenie błękitnych oczu. – Nie kupuj już nic od niego – zmieniona barwa głosu, nieznacznie, ale zauważalnie, wyczuwalna nuta rozkazu, ton, jakim zwykł przemawiać do załogi, do zaprawionych w żegludze wilków morskich. Policzy się z kupcem na swoich warunkach, tak, że temu nieprędko przyjdzie ochota do podobnych psot względem kobiety, nad którą Arthur roztaczał płaszcz ochronny. – Myśl czasem, proszę – prośba, wyrażająca się w słowach, ale i spojrzeniu, nie kryła już tej siły, ale była wyrazem troski.
– Czułem – zawahał się, widocznie. Nie siadał, ale jedynie odprowadził Sagę do kanapy, patrząc z góry na zwiewną sylwetkę, co kryła w sobie jakiś czar, co odbierał myśli i dławił rozsądek. Była stworzona do roli kusicielki, kochanki i kogoś jeszcze, lecz słowa wypływające z jej ust zdecydowanie odebrały mu ochotę do zgłębienia tego tematu.
– Muszę coś sprawdzić – rzucił, odwracając się plecami do przyjaciółki. Przeczucie, tak nagłe i mrożące krew w żyłach przypomniało się, nieoczekiwanie, a może to znajomy zapach je przywołał? Zatrzymując się w drzwiach, odwrócił się nieznacznie. – Zostań tu – Rozkaz, kolejny tej nocy. Nie wierzył jednak w potulną postawę kobiety, porwał pęk kluczy z wieszaka i wychodząc przekręcił zamek, zostawiając klucze w nim. Drzwi nie wyważy.
Zszedł piętro niżej do sąsiada, od którego wyczuwało się dziwny, nieprzyjemny zapach. Zapukał – mocno, gwałtownie, nie siląc się na uprzejmość czy pozory, po prostu musiał sprawdzić swoje podejrzenia. Cisza. Przeciągająca się z minuty, na minutę stawała się wiecznością. Nie miał ochoty dłużej sterczeć, pod drzwiami. Dwa kroki w tył, ot dla lepszego impetu. Słuszna postura i siła drzemiąca, nie tylko w barkach, ale i nogach zrobiły resztę. Jak rozjuszony byk wparował w drewnianą przeszkodę. Zawiasy ustąpiły, drewno jęknęło głucho, a mężczyzna jak i drzwi wpadli do środka z hukiem. Westchnął, jęknął i otrzepał się. Dostrzegł, to czego szukał i skrzywił się, wiedząc, że nici z miłego wieczoru z przyjaciółką. Wychodząc z mieszkania sąsiada, przyciągnął złamane, niemal wpół drzwi i zastawił nimi wejście.
– Powiadom kruczą straż, mamy trupa – słowa, rzucone w progu, były suche jak wiór. Stał w miejscu, tarasując sobą przejście.
Bezimienny
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Norny nie wnikały w to, czy śmiertelnikom przypadało do gustu narzucone przeznaczenie. Kreśliły scenariusze zamaszystymi ruchami stalówki kropiącej puste stronice atramentem, a potem śmiały się do rozpuku, obserwując, jak wiedzione na rzeź owieczki miotały się w pasterskich dłoniach. Wszystko to - wyłącznie dla ich uciechy.
- Jaki tajemniczy - odwzajemniła blask promieni egzotycznego słońca zawarty w jego uśmiechu, zupełnie jakby samym gestem byli w stanie przenieść się do rzeczonego raju, na którego temat nie chciał zdradzić więcej. Może nie mógł? Ona sama także nie powinna z nikim dyskutować na temat wewnętrznych procesów zachodzących w żywym organizmie, jakim było Besettelse, sumiennie zatem tego nie robiąc. Niewykluczone, że marynarzy obowiązywała podobna klauzula; właściwie na ich temat wiedziała tyle, ile zdradzał sam Arthur, a wiadomości te mógł skrupulatnie filtrować dla jej uszu. - Ale skoro to nie piekło, rozumiem, że miałeś przyjemny rejs - jeszcze tylko chwila niewinnego błogostanu, tylko kilka uderzeń serca, zanim atmosfera wzajemnej tęsknoty rozbiła się o klify nadbrzeżnych poleceń opuszczających gardło, jakby zbytecznie zaskakujących nieczęsto słyszaną z jego krtani nutą.
Myśl czasem. Tak samo powtarzał jej ojczym, gdy znów zawodziła jego oczekiwania byle błahostką, prowokując do ciężkości dłoni i kąśliwych, jadowitych słów sączonych do ucha; a jednak pamiętała to jak przez mgłę, z każdym rokiem coraz mocniej wypierająca przekleństwo rodzinnego pożycia, z czasów, gdy nie mogła już zasłonić się wyimaginowanym przyjacielem. Nieistniejący, zmyślony, nie był w stanie obronić jej przed demonami. Przed prywatnym Ragnarokiem fundowanym przynajmniej dwa razy w miesiącu, kiedy alkohol zbyt mocno uderzał do głowy, a hamulce odpuszczały mimo próśb, a finalnie i błagań zapłakanej małżonki.
- Przepraszam - odpowiedziała machinalnie, stanowczo zbyt szybko, by było to jej świadomą decyzją; łopatki poruszyły się pod materiałem cienkiego szlafroka, niespokojne, usiłujące zrzucić fantomowe poczucie niechcianych, obcych dłoni; dopiero po chwili zrozumiała, że to nie on, że to nie Arthur próbował uczynić jej krzywdę, nigdy on. To wspomnienia duszące zbyt parną substancją zalewającą myśli - więc odrzuciła je za siebie, nauczona ignorować problemy, gdy te pojawiały się na horyzoncie bez wyraźnego zaproszenia.
- Co? Dlaczego? - sugestia alarmująca jego myśli była słuszna, ona z kolei - pozostała ślepa na jej działanie, nie przypuszczając nawet, że w mieszkaniu obok mogło dojść do tragedii. Sąsiad wydawał się jej człowiekiem wiecznym, pogrążonym w pełnej mądrości sędziwości lat widocznych w zaplecionej w warkocze brodzie o barwie białej jak śnieg, trochę tylko ekscentrycznym, nawet jeśli na tle wielu jej klientów w absurdzie wypadał blado. - Arthur? Gdzie ty idziesz? Arthur? - zerwała się za nim, natomiast on sprytnie uczynił, że wziął ze sobą klucze i zamek zaryglował od zewnątrz, zmusiwszy do tego, by pozostała w środku; bezwolnie zaciśnięte w pięści dłonie kilkukrotnie uderzyły w drewnianą fakturę przejścia, lecz to nie pomogło, nie poruszyło go nawet nawoływanie dobiegające z pozostawionego gniazdka Sagi. Zdołała jedynie odsunąć się na kilka niepewnych kroków, gdy po minutach długich jak nieskończoność zdecydował się ją wypuścić, tuż po tym, jak szlafrok zamieniła na sweter, a koszulę nocną na podomową sukienkę - tylko o czym tak bredził?
Mamy trupa. Na początku parsknęła, zachęcona do tego przedziwnym dowcipem, ale im dłużej wpatrywała się w zaprzyjaźnione, błękitne tęczówki, tym mniej dostrzegała w nich humoru. Bladły, jakby nagle szare, zupełnie inne niż morze, w którym z pewnością utonęła niejedna oczarowana dziewczyna. - Jakiego trupa? - powtórzyła po nim to słowo, smakując gorzkiego smaku na języku. Mama już nie wróci, älskling, ale nie martw się, za to wciąż mamy siebie. Roześmiała się nagle - i śmiała tak długo, dopóki nie zabrakło jej tchu, niespokojnymi oczyma próbując dostrzec cokolwiek malowanego nad ramieniem marynarza. - Musiało ci się coś pomylić - panika, w głosie dźwięczała już wyłącznie panika. - Pana Jakobsena czasem trudno zrozumieć, pewnie to zwykłe nieporozumienie. Nie dogadaliście się. Daj, ja z nim porozmawiam - ale zamiast przejść przez drzwi, zderzyła się w nich z rosłą sylwetką w dalszym ciągu odgradzającą ją od reszty świata. Ja się tobą zajmę, älskling, przestań już wyć. Wiesz, że matka była chora. Umarła, no i co? Tak musiało być. Ucisz się. - Przepuść mnie, Arthurze. On… Źle zobaczyłeś, zasłabł. Czasem mu się to zdarza, ale to nie jest groźne. Wytłumaczy ci jak do niego pójdziemy. Przepuść mnie - drżała - jak długo? Kiedy dokładnie wplotła dłonie we własne kosmyki, ciągnąc za nie lekko, by fizycznością zagłuszyć to, co miejsce miało w środku? Histeria plątała się ze strachem, strach z histerią; próbowała wręcz odepchnąć go z przejścia, byle tylko wydostać się na korytarz, sprawdzić, czy z sąsiadem wszystko było w porządku. Mamy trupa.
- Jaki tajemniczy - odwzajemniła blask promieni egzotycznego słońca zawarty w jego uśmiechu, zupełnie jakby samym gestem byli w stanie przenieść się do rzeczonego raju, na którego temat nie chciał zdradzić więcej. Może nie mógł? Ona sama także nie powinna z nikim dyskutować na temat wewnętrznych procesów zachodzących w żywym organizmie, jakim było Besettelse, sumiennie zatem tego nie robiąc. Niewykluczone, że marynarzy obowiązywała podobna klauzula; właściwie na ich temat wiedziała tyle, ile zdradzał sam Arthur, a wiadomości te mógł skrupulatnie filtrować dla jej uszu. - Ale skoro to nie piekło, rozumiem, że miałeś przyjemny rejs - jeszcze tylko chwila niewinnego błogostanu, tylko kilka uderzeń serca, zanim atmosfera wzajemnej tęsknoty rozbiła się o klify nadbrzeżnych poleceń opuszczających gardło, jakby zbytecznie zaskakujących nieczęsto słyszaną z jego krtani nutą.
Myśl czasem. Tak samo powtarzał jej ojczym, gdy znów zawodziła jego oczekiwania byle błahostką, prowokując do ciężkości dłoni i kąśliwych, jadowitych słów sączonych do ucha; a jednak pamiętała to jak przez mgłę, z każdym rokiem coraz mocniej wypierająca przekleństwo rodzinnego pożycia, z czasów, gdy nie mogła już zasłonić się wyimaginowanym przyjacielem. Nieistniejący, zmyślony, nie był w stanie obronić jej przed demonami. Przed prywatnym Ragnarokiem fundowanym przynajmniej dwa razy w miesiącu, kiedy alkohol zbyt mocno uderzał do głowy, a hamulce odpuszczały mimo próśb, a finalnie i błagań zapłakanej małżonki.
- Przepraszam - odpowiedziała machinalnie, stanowczo zbyt szybko, by było to jej świadomą decyzją; łopatki poruszyły się pod materiałem cienkiego szlafroka, niespokojne, usiłujące zrzucić fantomowe poczucie niechcianych, obcych dłoni; dopiero po chwili zrozumiała, że to nie on, że to nie Arthur próbował uczynić jej krzywdę, nigdy on. To wspomnienia duszące zbyt parną substancją zalewającą myśli - więc odrzuciła je za siebie, nauczona ignorować problemy, gdy te pojawiały się na horyzoncie bez wyraźnego zaproszenia.
- Co? Dlaczego? - sugestia alarmująca jego myśli była słuszna, ona z kolei - pozostała ślepa na jej działanie, nie przypuszczając nawet, że w mieszkaniu obok mogło dojść do tragedii. Sąsiad wydawał się jej człowiekiem wiecznym, pogrążonym w pełnej mądrości sędziwości lat widocznych w zaplecionej w warkocze brodzie o barwie białej jak śnieg, trochę tylko ekscentrycznym, nawet jeśli na tle wielu jej klientów w absurdzie wypadał blado. - Arthur? Gdzie ty idziesz? Arthur? - zerwała się za nim, natomiast on sprytnie uczynił, że wziął ze sobą klucze i zamek zaryglował od zewnątrz, zmusiwszy do tego, by pozostała w środku; bezwolnie zaciśnięte w pięści dłonie kilkukrotnie uderzyły w drewnianą fakturę przejścia, lecz to nie pomogło, nie poruszyło go nawet nawoływanie dobiegające z pozostawionego gniazdka Sagi. Zdołała jedynie odsunąć się na kilka niepewnych kroków, gdy po minutach długich jak nieskończoność zdecydował się ją wypuścić, tuż po tym, jak szlafrok zamieniła na sweter, a koszulę nocną na podomową sukienkę - tylko o czym tak bredził?
Mamy trupa. Na początku parsknęła, zachęcona do tego przedziwnym dowcipem, ale im dłużej wpatrywała się w zaprzyjaźnione, błękitne tęczówki, tym mniej dostrzegała w nich humoru. Bladły, jakby nagle szare, zupełnie inne niż morze, w którym z pewnością utonęła niejedna oczarowana dziewczyna. - Jakiego trupa? - powtórzyła po nim to słowo, smakując gorzkiego smaku na języku. Mama już nie wróci, älskling, ale nie martw się, za to wciąż mamy siebie. Roześmiała się nagle - i śmiała tak długo, dopóki nie zabrakło jej tchu, niespokojnymi oczyma próbując dostrzec cokolwiek malowanego nad ramieniem marynarza. - Musiało ci się coś pomylić - panika, w głosie dźwięczała już wyłącznie panika. - Pana Jakobsena czasem trudno zrozumieć, pewnie to zwykłe nieporozumienie. Nie dogadaliście się. Daj, ja z nim porozmawiam - ale zamiast przejść przez drzwi, zderzyła się w nich z rosłą sylwetką w dalszym ciągu odgradzającą ją od reszty świata. Ja się tobą zajmę, älskling, przestań już wyć. Wiesz, że matka była chora. Umarła, no i co? Tak musiało być. Ucisz się. - Przepuść mnie, Arthurze. On… Źle zobaczyłeś, zasłabł. Czasem mu się to zdarza, ale to nie jest groźne. Wytłumaczy ci jak do niego pójdziemy. Przepuść mnie - drżała - jak długo? Kiedy dokładnie wplotła dłonie we własne kosmyki, ciągnąc za nie lekko, by fizycznością zagłuszyć to, co miejsce miało w środku? Histeria plątała się ze strachem, strach z histerią; próbowała wręcz odepchnąć go z przejścia, byle tylko wydostać się na korytarz, sprawdzić, czy z sąsiadem wszystko było w porządku. Mamy trupa.
Arthur Mortensen
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Tajemnica, była monetą, zbyt cenną, aby nią żonglować w teatrze sprzeczek i flirtów, to część jego, której kobieta nie musiała poznawać, być może nie chciał, aby psuła sobie o nim opinię, jaką wyrobił przed laty, chociaż i tak wiedziała znacznie więcej, niż większość ludzi, z jakimi się zadawał, była w końcu, przez marynarza traktowana, jako ktoś z grona tych bliskich, może nawet „zaufanych” osób, chociaż życie udowadniało i przekonywało, że jeśli już na kogoś można liczyć, to na siłę pieniądza, ten częstokroć rozwikła każdy napotkany problem i chociaż Mortensen, czuł podświadomie, że była na tym łez padole osoba, która i do piekła by za nim poszła, tak myślenie, o nim teraz, było niebezpiecznie, paradoksalnie, moralizujące. Uśmiechnął się do własnych myśli, bowiem jeśli potrafił w złych ludziach odnaleźć iskierkę nadziei, jakiś promyczek dobra, rozdmuchać go i sprawić, by ci zmienili swe życie w niewielkim stopniu na lepsze, to może miał faktycznie w sobie, jakąś cząstkę dobra zaklętą w duszy, co prawda, ta nie pomagała w kontaktach, często negocjacjach z Kruczą Strażą, a próby przekupstwa ostatni mi czasy schodziły na manowce, jakby ci nagle sporządnieli… To jednak pozwalała mu skutecznie balansować na cieniutkiej linii, pomiędzy światami, obierając neutralność, niżeli opowiedzenie się, po którejś ze stron. Ten stan zawieszenia nie sprowadzał się do braku mentorów i przewodników, tak po jednej i drugiej stronie, aczkolwiek skazanie zakazaną magią i możliwość nauki od kogoś, kto wyglądał na znacznie młodszego, niż w istocie był, niosły ze sobą widmo przygody i pogłębiania, i tak już głębokich relacji. Wiedział jedno, czuł podświadomie, że powinien zachować stan ten, może jeśli nie dla samego siebie, to dla najbliższego otoczenia i to mu wystarczyło, aby nigdy w sposób widoczny, gestem ni słowem, nie dać znaku Bergmanowi, iż chce podążać ścieżką, jaką i on wybrał.
– Miałem dobry rejs – i dotarłem do domu, w jednym kawałku, choć było blisko, by statek zameldował się na dnie, wzbogacając, tym samym kolekcję wraków – ale tego jej nie powie, przecież nie musi wiedzieć, prawda? Wystarczająco zmartwień i trosk sama dźwigała, aby obarczać ją kolejnymi, tak nieodpowiedzialnie i głupio, a może przesadzał? Może wcale by się tym tak nie przejęła, jak to insynuuje podświadomość? Zahartowana od najmłodszych lat, mogłaby bez mrugnięcia okiem przejść nad tymi rewelacjami do herbatki z rumem i zapomnieć.
– Nie przepraszaj. – Zareagował, może nieco zbyt gwałtownie, lecz poczuł się źle, słysząc ton wypowiedzi. Jakby poniżył ją celowo i kazał przepraszać. – Po prostu się martwię o ciebie. Jesteś młoda, masz w sobie jakiś czar, co sprawia, że mężczyźni błądzą za tobą wzrokiem, a przede wszystkim, posiadasz w sobie jakąś dziecięcą naiwność i dobroć. – tak to mógł określić; wrażliwość na krzywdę innych, empatia. – Nie chcę by cię, ktoś skrzywdził – o, naiwności złota, bredzisz – upomniał rozsądek, wyśmiewając, rzucone w stronę kobiety słowa. Wiedział doskonale, czym się zajmuje. Każdego dnia, od tylu lat ją krzywdzą. Czuł w sobie narastającą irytację, nie potrafił jej ujarzmić. Wyjście z mieszkania, w tle kobiece krzyki, to była jedyna droga ucieczki, od spojrzenia jej w oczy i wyrzucenia z siebie całej tej żałości.
Słodkie parsknięcie, o jakże urocza reakcja na tak dramatyczne wieści. Przewidział reakcję, domyślał się, jaka ona będzie już po podniesionym głosie, gdy opuszczał salon. Stojąc w drzwiach zasłaniał je własnym ciałem, przekręcając zamek upewnił się co do słuszności decyzji. Klucze zniknęły w otchłani kieszeni spodni, niby wrzucone do studni bez dna. Nie drgnął, gdy głos zadrżał, kiedy nagły impuls poderwał wątłe ciało ku górze, aby na własne oczy upewnić, przekonać. Był świadkiem niejednej tragedii oglądanej przez oczy tak bliskich, jak i obcych sobie ludzi, to zawsze pozostawało ślad. On sam lepiej to znosił, a wiedząc czego, mógł się spodziewać zaskoczenie, było minimalne. Chłodna kalkulacja i wniosek. Zarówno przy dostaniu się do środka zamkniętego mieszkania, jak i decyzja o niewychylaniu nosa poza bezpieczną strefę.
– Przykro mi – rzucone, w stronę, kobiety którą owładnęła panika, zaciskając swe szpony na miękkiej i delikatnej skórze.
Podszedł z troską w błękitnych oczach, ze zrozumieniem. Wyplątał palce z miodowych pukli, stanowczo, ale i ostrożnie przytulił do piersi, dając oparcie. – Spokojnie nie zostawię cię teraz – słowa ciche, na ucho szeptane, przesiąknięte troską i czułością, zapewnienie w trudnej chwili. Poderwał ją z ziemi, niby piórko, była taka krucha i lekka. Nawet gdyby próbowała gryźć, drapać i szarpać się, nie uwolniłaby się z iście niedźwiedzich ramion, zahartowanych pracą na morzu, latami życia na ulicy, siłą wyrzeźbioną przez północne wiatry. Nieustępliwy i stanowczy, a jednak mając w sobie dotyk ciepły i przyjemny, w żadnym wypadku nie kojarzący się z brutalnością. Usiedli na kanapie. – Oddychaj. – A słowa rzucone ciepłym, miękkim głosem zostały skontrowane, okrutnie, złowieszczo, strasznie, przez krzyk co mroził krew w żyłach i stawiał włoski na karku. Ktoś usłyszał, jego wtargnięcie do mieszkania staruszka i zaalarmowany wyszedł, by oglądać, to co i on zobaczył. W półmroku rozświetlonym jedynie nikłym światłem, sączącym się z korytarza, rzucającym cień na postać w wiecznym śnie pogrążoną. Odetchnął.
– Krucza Straż za jakiś czas się zjawi. Nie po drodze mi z nimi, ale zostanę z tobą, gdy przyjdą węszyć. – Ryzykował, ale nie aż tak bardzo, przywykł do oddechu wściekłych ogarów idących śladem.
– Miałem dobry rejs – i dotarłem do domu, w jednym kawałku, choć było blisko, by statek zameldował się na dnie, wzbogacając, tym samym kolekcję wraków – ale tego jej nie powie, przecież nie musi wiedzieć, prawda? Wystarczająco zmartwień i trosk sama dźwigała, aby obarczać ją kolejnymi, tak nieodpowiedzialnie i głupio, a może przesadzał? Może wcale by się tym tak nie przejęła, jak to insynuuje podświadomość? Zahartowana od najmłodszych lat, mogłaby bez mrugnięcia okiem przejść nad tymi rewelacjami do herbatki z rumem i zapomnieć.
– Nie przepraszaj. – Zareagował, może nieco zbyt gwałtownie, lecz poczuł się źle, słysząc ton wypowiedzi. Jakby poniżył ją celowo i kazał przepraszać. – Po prostu się martwię o ciebie. Jesteś młoda, masz w sobie jakiś czar, co sprawia, że mężczyźni błądzą za tobą wzrokiem, a przede wszystkim, posiadasz w sobie jakąś dziecięcą naiwność i dobroć. – tak to mógł określić; wrażliwość na krzywdę innych, empatia. – Nie chcę by cię, ktoś skrzywdził – o, naiwności złota, bredzisz – upomniał rozsądek, wyśmiewając, rzucone w stronę kobiety słowa. Wiedział doskonale, czym się zajmuje. Każdego dnia, od tylu lat ją krzywdzą. Czuł w sobie narastającą irytację, nie potrafił jej ujarzmić. Wyjście z mieszkania, w tle kobiece krzyki, to była jedyna droga ucieczki, od spojrzenia jej w oczy i wyrzucenia z siebie całej tej żałości.
Słodkie parsknięcie, o jakże urocza reakcja na tak dramatyczne wieści. Przewidział reakcję, domyślał się, jaka ona będzie już po podniesionym głosie, gdy opuszczał salon. Stojąc w drzwiach zasłaniał je własnym ciałem, przekręcając zamek upewnił się co do słuszności decyzji. Klucze zniknęły w otchłani kieszeni spodni, niby wrzucone do studni bez dna. Nie drgnął, gdy głos zadrżał, kiedy nagły impuls poderwał wątłe ciało ku górze, aby na własne oczy upewnić, przekonać. Był świadkiem niejednej tragedii oglądanej przez oczy tak bliskich, jak i obcych sobie ludzi, to zawsze pozostawało ślad. On sam lepiej to znosił, a wiedząc czego, mógł się spodziewać zaskoczenie, było minimalne. Chłodna kalkulacja i wniosek. Zarówno przy dostaniu się do środka zamkniętego mieszkania, jak i decyzja o niewychylaniu nosa poza bezpieczną strefę.
– Przykro mi – rzucone, w stronę, kobiety którą owładnęła panika, zaciskając swe szpony na miękkiej i delikatnej skórze.
Podszedł z troską w błękitnych oczach, ze zrozumieniem. Wyplątał palce z miodowych pukli, stanowczo, ale i ostrożnie przytulił do piersi, dając oparcie. – Spokojnie nie zostawię cię teraz – słowa ciche, na ucho szeptane, przesiąknięte troską i czułością, zapewnienie w trudnej chwili. Poderwał ją z ziemi, niby piórko, była taka krucha i lekka. Nawet gdyby próbowała gryźć, drapać i szarpać się, nie uwolniłaby się z iście niedźwiedzich ramion, zahartowanych pracą na morzu, latami życia na ulicy, siłą wyrzeźbioną przez północne wiatry. Nieustępliwy i stanowczy, a jednak mając w sobie dotyk ciepły i przyjemny, w żadnym wypadku nie kojarzący się z brutalnością. Usiedli na kanapie. – Oddychaj. – A słowa rzucone ciepłym, miękkim głosem zostały skontrowane, okrutnie, złowieszczo, strasznie, przez krzyk co mroził krew w żyłach i stawiał włoski na karku. Ktoś usłyszał, jego wtargnięcie do mieszkania staruszka i zaalarmowany wyszedł, by oglądać, to co i on zobaczył. W półmroku rozświetlonym jedynie nikłym światłem, sączącym się z korytarza, rzucającym cień na postać w wiecznym śnie pogrążoną. Odetchnął.
– Krucza Straż za jakiś czas się zjawi. Nie po drodze mi z nimi, ale zostanę z tobą, gdy przyjdą węszyć. – Ryzykował, ale nie aż tak bardzo, przywykł do oddechu wściekłych ogarów idących śladem.
Bezimienny
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Nie chcę, by ktoś cię skrzywdził. Ktoś kiedyś wypowiedział już te słowa, ktoś, kiedyś, w zamierzchłych, wypartych wspomnieniach spowitych ciężką mgłą enigmy budzącą się do życia na dnie pozornie bezkresnej przepaści. Coś poruszyło się tam, monstrualna istota, pradawna i spętana koniecznością przełknięcia słonych łez. Ktoś kiedyś - kto, kiedy? Słodki, chłopięcy głos dobiegał zza kurtyny szarej jak dym unoszący się nad ogniskiem, a za jej fakturą nie czekała żadna znajoma twarz. Ktoś kiedyś - kto rozpłynął się potem w separacji od jakiejkolwiek egzystencji, zamknięty za kratą więzienia wyobraźni dzięki słowom wiodącym prym sprawczości.
Ktoś, kiedyś. Saga nie odezwała się więcej, skinęła głową, raz, drugi, z każdym gestem gasnąca w zderzeniu z mechanizmem wypraktykowanym na przestrzeni lat. Napływającą do myśli prawdę musiała porzucić za plecami. Zakleszczyć w błogiej nieświadomości, dzięki której na co dzień żyła we względnym spokoju - samotnym, dziwacznym, lecz jedynym, jaki był jej dany w boskiej mądrości i życzliwości. Gdzie więc był ten spokój, ta harmonia, kiedy Arthur powrócił do salonu z żałobną wiadomością na ustach?
Znajome ciepło bijące od piersi, do której ją utulił, w tej jednej okoliczności zdawało się jedynie potęgować pieczenie odczuwane w każdej kończynie - przykro mi, jeśli przyjęłaby to wszystko bez walki, jeśli nie spróbowałaby wydostać się z pułapki zastawionej przez pozbawione dyskryminacji przeznaczenie, wtedy, w pokracznym mniemaniu zbyt niestałego umysłu, śmierć stałaby się prawdziwa. Rzeczywista. Nieunikniona. Dlaczego nikt już nie walczył o tego specyficznego, ale skądinąd uroczego alchemika zza ściany? Tak łatwo pozwolono mu odejść - bo nie miał krewnych gotowych przekupić los? Powietrze ze świstem wpuszczone do płuc. Echo śmiechu wciąż zaklęte w ścianach.
- Przestań mi wmawiać, że on nie żyje. Nie słuchasz mnie, Arthurze. Nie słuchasz. Jego też nie słuchałeś, kiedy próbował ci to wytłumaczyć? - bezpodstawne, nonsensowne określenie wystosowane w gruncie rzeczy bezmyślnie, byle tylko walczyć z naturalną koleją rzeczy. Kiedy kilka dni temu po raz ostatni rozmawiała z Jakobsenem, ten być może wyglądał na podziębionego, ale nic więcej - śmierć nie wędrowała za nim w całunie błyszczącym na tle faktury rzeczywistości, przymilna jak kochanka oczekująca należnej zapłaty. - Masz mnie natychmiast… - przepuścić, wypuścić, nie dokończyła, bo w kamienicy rozległ się krzyk wystraszonej sąsiadki wdrapującej się na poddasze aż z parteru.
Zwabiły ją odgłosy rozbijanego drewna, a w zainfekowanym agonią mieszkaniu odnalazła już tylko zimne, rozkładające się ciało. Skórę purpurową, napiętą na napęczniałych organach, arterie wypełnione gnijącą krwią. Ręce i nogi karykaturalnie wykrzywione po upadku na podłogę.
Smagnięte szokiem mięśnie splotły się ze sobą jeszcze mocniej, twarde jak zastygnięte żelazo; odsunęła się, korzystając z chwili nieuwagi uciekła z ramion przyjaciela, zaraz potem krążąc po salonie jak sokół krążył nad polem, gdzie upatrzył sobie najświeższą ofiarę. Lecz jej oczy nie były ostre. Połyskiwało w nich zagubienie, błyszczały łzy tak świeże jak tamtego dnia, gdy pierwszy raz zrozumiała, że nie można nikogo ukochać z powrotem do życia. Matka przecież nie wróciła.
Mortensen nie pozwolił jej jednak wydostać się z mieszkania; próbowała, Odyn świadkiem, że wojowała z nim z całą swoją mocą, cały czas zarzekając się, że tylko ona będzie potrafić przemówić panu Jakobsenowi do rozsądku, to samo później powtarzając zresztą oficerowi Kruczej Straży, który zapukał do drzwi po niespełna kwadransie. Zeznania okazały się ledwie chaosem. Plątaniną nieskładności prześcigających się nawzajem, pozbawionych sensu, początku i końca, do tego stopnia, że wezwany na miejsce medyk był zmuszony uciszyć kołatające się po głowie myśli za pomocą magicznej medycyny. Zastosowano na Sadze zaklęcie friðr, niebawem redukujące dziewczynę do uspokojonej lalkowatości na kanapie w mieszkaniu. Herbata zdążyła wystygnąć. Z kwatery obok odpowiednie służby zabrały ciało, dezynfekując przestrzeń specjalnymi inkantacjami, a potem pieczętując zniszczone wtargnięciem drzwi; to do Arthura pytań posiadali więcej niż do niej, która nawet na chwilę nie zjawiła się w środku, powstrzymana przed traumatycznym widokiem siłą mięśni i nieustępliwą stanowczością; a w czasie, gdy on zmuszony był integrować się ze służbistami, Saga zaczynała rozumieć, że to, co się wydarzyło, nie było wyłącznie absurdalnym spektaklem przygotowanym, by ją nastraszyć. Że pan Jakobsen rzeczywiście - i permanentnie - nie żył.
Zamek w drzwiach skrzypnął, gdy te zostały zamknięte za plecami funkcjonariusza. Kanapa pod nią wydawała się wręcz nieprzyjemnie miękka, koc na kolanach - zbyt ciepły, a jednak Saga nie miała w sobie ni cienia intencji, by walczyć z dyskomfortem. Był jej obojętny. Nijaki. Z odchyloną do tyłu głową wpatrywała się w szczyt szafy stojącej naprzeciwko, wypełnionej tymi sukienkami, które nie zmieściły się w o wiele mniej przestronnej sypialni; tuż obok niespokojnie rozbijała się wiewiórka zafrasowana incydentem, który zbudził ją ze snu.
- Co teraz z nim będzie? - spytała głucho, nie patrząc nawet na Arthura - nie dlatego, że nie chciała odszukać go wzrokiem, a dlatego, że wzrok wydawał się błogo nie działać. W pewien specyficzny sposób postrzegała Jakobsena jako swojego strażnika, to on znajdował się na pierwszej linii frontu każdego, kto przechodził przez korytarz, czujnym okiem wypatrując intruzów przez judasza, nawet pomagał jej czasem gotować. A dziś już nie istniał. - Pójdę na noc do pracy - zdecydowała bladą melodią; to miała być ich noc, spędzona na rozmowach do rana i pięknych, morskich opowieściach - tymczasem Saga nie chciała we własnym mieszkaniu zostać ani chwili dłużej. Nie kiedy nawet tu dogoniły ją duchy. - Przepraszam, Arthurze, powinno być inaczej, a ja łamię naszą obietnicę. Wiem o tym. Ale muszę… poczuć. Poczuć życie - w mięśniach drżących pod jej dotykiem, w szale rwących oddechów i splecionych ze sobą ciał. Tej jednej nocy potrzebowała doznań, a te zapewnić mogli słono opłacający podobną rozrywkę mężczyźni. Dopiero teraz odnalazła go wzrokiem szarobłękitnej tęczówki, dłonią jakby lżejszą i kruchszą niż kiedykolwiek wcześniej sięgając do przyjaciela. - Nie gniewaj się, proszę.
Ktoś, kiedyś. Saga nie odezwała się więcej, skinęła głową, raz, drugi, z każdym gestem gasnąca w zderzeniu z mechanizmem wypraktykowanym na przestrzeni lat. Napływającą do myśli prawdę musiała porzucić za plecami. Zakleszczyć w błogiej nieświadomości, dzięki której na co dzień żyła we względnym spokoju - samotnym, dziwacznym, lecz jedynym, jaki był jej dany w boskiej mądrości i życzliwości. Gdzie więc był ten spokój, ta harmonia, kiedy Arthur powrócił do salonu z żałobną wiadomością na ustach?
Znajome ciepło bijące od piersi, do której ją utulił, w tej jednej okoliczności zdawało się jedynie potęgować pieczenie odczuwane w każdej kończynie - przykro mi, jeśli przyjęłaby to wszystko bez walki, jeśli nie spróbowałaby wydostać się z pułapki zastawionej przez pozbawione dyskryminacji przeznaczenie, wtedy, w pokracznym mniemaniu zbyt niestałego umysłu, śmierć stałaby się prawdziwa. Rzeczywista. Nieunikniona. Dlaczego nikt już nie walczył o tego specyficznego, ale skądinąd uroczego alchemika zza ściany? Tak łatwo pozwolono mu odejść - bo nie miał krewnych gotowych przekupić los? Powietrze ze świstem wpuszczone do płuc. Echo śmiechu wciąż zaklęte w ścianach.
- Przestań mi wmawiać, że on nie żyje. Nie słuchasz mnie, Arthurze. Nie słuchasz. Jego też nie słuchałeś, kiedy próbował ci to wytłumaczyć? - bezpodstawne, nonsensowne określenie wystosowane w gruncie rzeczy bezmyślnie, byle tylko walczyć z naturalną koleją rzeczy. Kiedy kilka dni temu po raz ostatni rozmawiała z Jakobsenem, ten być może wyglądał na podziębionego, ale nic więcej - śmierć nie wędrowała za nim w całunie błyszczącym na tle faktury rzeczywistości, przymilna jak kochanka oczekująca należnej zapłaty. - Masz mnie natychmiast… - przepuścić, wypuścić, nie dokończyła, bo w kamienicy rozległ się krzyk wystraszonej sąsiadki wdrapującej się na poddasze aż z parteru.
Zwabiły ją odgłosy rozbijanego drewna, a w zainfekowanym agonią mieszkaniu odnalazła już tylko zimne, rozkładające się ciało. Skórę purpurową, napiętą na napęczniałych organach, arterie wypełnione gnijącą krwią. Ręce i nogi karykaturalnie wykrzywione po upadku na podłogę.
Smagnięte szokiem mięśnie splotły się ze sobą jeszcze mocniej, twarde jak zastygnięte żelazo; odsunęła się, korzystając z chwili nieuwagi uciekła z ramion przyjaciela, zaraz potem krążąc po salonie jak sokół krążył nad polem, gdzie upatrzył sobie najświeższą ofiarę. Lecz jej oczy nie były ostre. Połyskiwało w nich zagubienie, błyszczały łzy tak świeże jak tamtego dnia, gdy pierwszy raz zrozumiała, że nie można nikogo ukochać z powrotem do życia. Matka przecież nie wróciła.
Mortensen nie pozwolił jej jednak wydostać się z mieszkania; próbowała, Odyn świadkiem, że wojowała z nim z całą swoją mocą, cały czas zarzekając się, że tylko ona będzie potrafić przemówić panu Jakobsenowi do rozsądku, to samo później powtarzając zresztą oficerowi Kruczej Straży, który zapukał do drzwi po niespełna kwadransie. Zeznania okazały się ledwie chaosem. Plątaniną nieskładności prześcigających się nawzajem, pozbawionych sensu, początku i końca, do tego stopnia, że wezwany na miejsce medyk był zmuszony uciszyć kołatające się po głowie myśli za pomocą magicznej medycyny. Zastosowano na Sadze zaklęcie friðr, niebawem redukujące dziewczynę do uspokojonej lalkowatości na kanapie w mieszkaniu. Herbata zdążyła wystygnąć. Z kwatery obok odpowiednie służby zabrały ciało, dezynfekując przestrzeń specjalnymi inkantacjami, a potem pieczętując zniszczone wtargnięciem drzwi; to do Arthura pytań posiadali więcej niż do niej, która nawet na chwilę nie zjawiła się w środku, powstrzymana przed traumatycznym widokiem siłą mięśni i nieustępliwą stanowczością; a w czasie, gdy on zmuszony był integrować się ze służbistami, Saga zaczynała rozumieć, że to, co się wydarzyło, nie było wyłącznie absurdalnym spektaklem przygotowanym, by ją nastraszyć. Że pan Jakobsen rzeczywiście - i permanentnie - nie żył.
Zamek w drzwiach skrzypnął, gdy te zostały zamknięte za plecami funkcjonariusza. Kanapa pod nią wydawała się wręcz nieprzyjemnie miękka, koc na kolanach - zbyt ciepły, a jednak Saga nie miała w sobie ni cienia intencji, by walczyć z dyskomfortem. Był jej obojętny. Nijaki. Z odchyloną do tyłu głową wpatrywała się w szczyt szafy stojącej naprzeciwko, wypełnionej tymi sukienkami, które nie zmieściły się w o wiele mniej przestronnej sypialni; tuż obok niespokojnie rozbijała się wiewiórka zafrasowana incydentem, który zbudził ją ze snu.
- Co teraz z nim będzie? - spytała głucho, nie patrząc nawet na Arthura - nie dlatego, że nie chciała odszukać go wzrokiem, a dlatego, że wzrok wydawał się błogo nie działać. W pewien specyficzny sposób postrzegała Jakobsena jako swojego strażnika, to on znajdował się na pierwszej linii frontu każdego, kto przechodził przez korytarz, czujnym okiem wypatrując intruzów przez judasza, nawet pomagał jej czasem gotować. A dziś już nie istniał. - Pójdę na noc do pracy - zdecydowała bladą melodią; to miała być ich noc, spędzona na rozmowach do rana i pięknych, morskich opowieściach - tymczasem Saga nie chciała we własnym mieszkaniu zostać ani chwili dłużej. Nie kiedy nawet tu dogoniły ją duchy. - Przepraszam, Arthurze, powinno być inaczej, a ja łamię naszą obietnicę. Wiem o tym. Ale muszę… poczuć. Poczuć życie - w mięśniach drżących pod jej dotykiem, w szale rwących oddechów i splecionych ze sobą ciał. Tej jednej nocy potrzebowała doznań, a te zapewnić mogli słono opłacający podobną rozrywkę mężczyźni. Dopiero teraz odnalazła go wzrokiem szarobłękitnej tęczówki, dłonią jakby lżejszą i kruchszą niż kiedykolwiek wcześniej sięgając do przyjaciela. - Nie gniewaj się, proszę.
Arthur Mortensen
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:35
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Pozostawała głucha na słowa, na otwarte serce, z którego płynęły ciepłe i szczere słowa – zrozumiał to. Momentalnie i zaakceptował, czując, że uzewnętrznienie myśli, czy nawet śmielszy krok, byłby głupie, w tej sytuacji, gdy nawet twarz jej nie drgnęła. Laleczka z porcelany, piękna i owszem, lecz pusta w środku. Westchnął. Sytuacja, w jakiej się znaleźli, była nieprzyjemna i mogła odebrać resztki rozsądku, na całe szczęście Mortensen nie tracił panowania nad sobą i w każdej sytuacji potrafił się odnaleźć, tej sztuki uczyło morze, ale i wychowanie w dzielnicy portowej, gdzie już od najmłodszych lat, należało wyćwiczyć w sobie wachlarz cech, niezbędnych do przetrwania, w dzikim i bezwzględnym świecie. Ci, co nie potrafili się zaadaptować, kończyli w rowach, a czasem i w gorszych miejscach, torturowani dla przyjemności, porywani z ulic, bezpańskie dzieci – sieroty, były pożądanym towarem na rynku, zwłaszcza zdrowe i urodziwe. Widywał je później, zamęczone na śmierć umierały, w strasznej agonii, zmienione nie do poznania, przypominały kukiełki, z których uleciała dusza, oni już umarli. Czy w oczach Sagi dostrzegał podobną pustkę? Trudno mu było określić, przez wzgląd na sympatię, jaką darzył kobietę, bał się jednak o to, że z tej niewinności, jaką skrywała w sercu, nic już nie pozostało. Stłamszona, przygnieciona, rozdarta i splugawiona, zmieniona nie do poznania prezentowała się, jak ładny kawałek mięsa, który wystawiany w burdelu, niczym na sklepowej ladzie można było kupić.
Panika ogarniająca kobietę, była uzasadniona – przewidział ją. Tak samo, jak agresję, krzyki, niedowierzanie, trochę dziecinne i głupie, jak na kogoś, kto tyle przeszedł, było to jednak zrozumiałe. Szybko doszedł do wniosku, że łączyło ją coś z sąsiadem, stąd również taka reakcja. I chociaż, mógł mieć jej to za złe, to jednak nieustępliwość i twarda postawa zagwarantowały jej komfort psychiczny i spokojny sen pozbawiony widoku upiornej maski śmierci. Takie widoki nie robiły wrażenie na przemytniku, acz jeszcze kilka lat temu, był znacznie wrażliwszy na nie i pamiętał, że te lubiły powracać nocną porą, lub przed posiłkiem. Stąd brała się zapobiegliwość i pragnienie ochronienia kobiety za cenę kilku draśnięć czy siniaków. Wierzgała, jak dzika, lecz jej siła była marna – zmęczenie, było aż nader widoczne w uderzeniach. Już bawiąc się z własnym kotem, marynarz zmęczy się bardziej.
Krucza zawitała do nich stosunkowo szybko – zaskakujące. Stres został przegnany, przez zdecydowanie i asertywność, uciekł w głąb ciała, nie wychylając się, ani na centymetr. Niestety Saga, nie potrafiła zdać się na podobną reakcję i to na jego barki spoczął obowiązek zeznań. Widział niewiele, słyszał jeszcze mniej. Nie byli jednak maglowani długo, oficer, z którym rozmawiał, w lot zrozumiał, że świadkowie z nich marni, a wnioskując po rumianych twarzach, lekko potarganych ubraniach i włosach, można przypuszczać, że byli zajęci czynnościami znacznie przyjemniejszymi, niżeli zabijanie.
Gdy oficerowie wyszli z budynku Mortensen, mógł odetchnąć. Oparty o drzwi, czuł dziwne uczucie pustki. Jakby powód, dla którego tu przyszedł, został mu odebrany i stał się, nagle intruzem, wśród obcych ścian. Głuchy głos kobiety przerwał przeciągające się milczenie.
– Odnalazł spokój – odpowiedział zgodnie z sumieniem, miał nadzieję, że o to jej chodziło. – Gdy go pochowają, złożysz mu wizytę i podziękujesz za to, kim dla ciebie był. – Dodał, nieco ciszej patrząc się w pustkę, przed sobą. Poczucie, iż jest, nieproszony zdawało się narastać, z każdą chwilą. A wówczas przyszły słowa, które sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej. To nie był ból fizyczny, to było coś gorszego. Poczuł, jak żołądek fika koziołka, jak wnętrzności zalewa kwas, ciepło i zimno falami uderzały w twarz zroszoną kropelkami potu. Złość, dzika wściekłość zmieszana z mdłościami. Zaciśnięte pięści, aż pobielały – trząsł się. Jej kolejne słowa nie dodawały mu otuchy, wręcz przeciwnie pogarszały sytuację. Stawiając, przed oczami dziesiątki, jeśli nie setki, twarzy, przymilnie uśmiechniętych mężczyzn, śliniących się z nieskrywanego pożądania na jej widok, a ona sama wśród nich, wiruje w zwiewnej białej sukni, była na wyciągnięcie ręki, dla każdego, kogo stać.
Jej dotyk, był nieprzyjemny, odwrócił głowę w bok, a głuche warknięcie wydobyło się z trzewi. Musiał znaleźć oparcie dla gniewu, coś, co pozwoli zachować równowagę. Sięgnął momentalnie do ukrytej kieszeni, bez zawahania się, wydobył, swoją kartę przetargową, coś, co miało za zadanie uchronić go przed widmem odsiadki, gdyby przyłapano go na przemycie. Było tego więcej, niż mogłaby zażądać za całą noc. Kurtyzany ze starego miasta, były drogie, lecz oficerowie Kruczej Straży, jeszcze drożsi. Pozbył się swej polisy ubezpieczeniowej lekką ręką. Złoto zarobione w pocie czoła zostało rzucone niedbale, z pogardą i słabością w czynach.
– Spędzisz tę noc ze mną, tylko nigdzie nie idź. – wychrypiał, patrząc jej w oczy, a ciepło i sympatia, jaka nim dotychczas kierowała, ulotniły się. Pozostał tylko ten człowiek, który nosił pseudonim „Nisse”, ten, który walczył na pięści w najgorszych mordowniach, za garść talarów. Arthur, dobroduszny marynarz przepadł w morskiej kipieli.
Panika ogarniająca kobietę, była uzasadniona – przewidział ją. Tak samo, jak agresję, krzyki, niedowierzanie, trochę dziecinne i głupie, jak na kogoś, kto tyle przeszedł, było to jednak zrozumiałe. Szybko doszedł do wniosku, że łączyło ją coś z sąsiadem, stąd również taka reakcja. I chociaż, mógł mieć jej to za złe, to jednak nieustępliwość i twarda postawa zagwarantowały jej komfort psychiczny i spokojny sen pozbawiony widoku upiornej maski śmierci. Takie widoki nie robiły wrażenie na przemytniku, acz jeszcze kilka lat temu, był znacznie wrażliwszy na nie i pamiętał, że te lubiły powracać nocną porą, lub przed posiłkiem. Stąd brała się zapobiegliwość i pragnienie ochronienia kobiety za cenę kilku draśnięć czy siniaków. Wierzgała, jak dzika, lecz jej siła była marna – zmęczenie, było aż nader widoczne w uderzeniach. Już bawiąc się z własnym kotem, marynarz zmęczy się bardziej.
Krucza zawitała do nich stosunkowo szybko – zaskakujące. Stres został przegnany, przez zdecydowanie i asertywność, uciekł w głąb ciała, nie wychylając się, ani na centymetr. Niestety Saga, nie potrafiła zdać się na podobną reakcję i to na jego barki spoczął obowiązek zeznań. Widział niewiele, słyszał jeszcze mniej. Nie byli jednak maglowani długo, oficer, z którym rozmawiał, w lot zrozumiał, że świadkowie z nich marni, a wnioskując po rumianych twarzach, lekko potarganych ubraniach i włosach, można przypuszczać, że byli zajęci czynnościami znacznie przyjemniejszymi, niżeli zabijanie.
Gdy oficerowie wyszli z budynku Mortensen, mógł odetchnąć. Oparty o drzwi, czuł dziwne uczucie pustki. Jakby powód, dla którego tu przyszedł, został mu odebrany i stał się, nagle intruzem, wśród obcych ścian. Głuchy głos kobiety przerwał przeciągające się milczenie.
– Odnalazł spokój – odpowiedział zgodnie z sumieniem, miał nadzieję, że o to jej chodziło. – Gdy go pochowają, złożysz mu wizytę i podziękujesz za to, kim dla ciebie był. – Dodał, nieco ciszej patrząc się w pustkę, przed sobą. Poczucie, iż jest, nieproszony zdawało się narastać, z każdą chwilą. A wówczas przyszły słowa, które sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej. To nie był ból fizyczny, to było coś gorszego. Poczuł, jak żołądek fika koziołka, jak wnętrzności zalewa kwas, ciepło i zimno falami uderzały w twarz zroszoną kropelkami potu. Złość, dzika wściekłość zmieszana z mdłościami. Zaciśnięte pięści, aż pobielały – trząsł się. Jej kolejne słowa nie dodawały mu otuchy, wręcz przeciwnie pogarszały sytuację. Stawiając, przed oczami dziesiątki, jeśli nie setki, twarzy, przymilnie uśmiechniętych mężczyzn, śliniących się z nieskrywanego pożądania na jej widok, a ona sama wśród nich, wiruje w zwiewnej białej sukni, była na wyciągnięcie ręki, dla każdego, kogo stać.
Jej dotyk, był nieprzyjemny, odwrócił głowę w bok, a głuche warknięcie wydobyło się z trzewi. Musiał znaleźć oparcie dla gniewu, coś, co pozwoli zachować równowagę. Sięgnął momentalnie do ukrytej kieszeni, bez zawahania się, wydobył, swoją kartę przetargową, coś, co miało za zadanie uchronić go przed widmem odsiadki, gdyby przyłapano go na przemycie. Było tego więcej, niż mogłaby zażądać za całą noc. Kurtyzany ze starego miasta, były drogie, lecz oficerowie Kruczej Straży, jeszcze drożsi. Pozbył się swej polisy ubezpieczeniowej lekką ręką. Złoto zarobione w pocie czoła zostało rzucone niedbale, z pogardą i słabością w czynach.
– Spędzisz tę noc ze mną, tylko nigdzie nie idź. – wychrypiał, patrząc jej w oczy, a ciepło i sympatia, jaka nim dotychczas kierowała, ulotniły się. Pozostał tylko ten człowiek, który nosił pseudonim „Nisse”, ten, który walczył na pięści w najgorszych mordowniach, za garść talarów. Arthur, dobroduszny marynarz przepadł w morskiej kipieli.
Bezimienny
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:36
Koncepcja śmierci wciąż była dla niej enigmą. Konieczną do zaakceptowania, do przetrawienia, choć serce rwało się w piersi do walki i hardego zaprzeczania - bowiem skoro nie widziała martwego ciała na własne oczy, cud był jeszcze możliwy. Przeznaczenie drwiło z wierzących, skazując ich na powolną agonię w niespełnionych życzeniach, podczas gdy prawda pozostawała subiektywnym luksusem, na jaki stać było niewielu. Czy musiałaby dotknąć zimnych zwłok własną dłonią, by przekonać się o tym, że nie tlił się w nich żaden czar życia? Jeśli tak, jak długo trwałaby w zawieszeniu, w impasie bez drogi ucieczki, zaprzeczając temu, co dla kogoś stało się oczywistością? W przeszłości nie mogła pozwolić sobie na to z matką, która w szpitalu odeszła niemal na jej oczach, zbyt wycieńczona chorobą - ale nawet wtedy przylgnęła do piersi i prosiła, by skończyła się ta potworna maskarada fałszywych spektakli; dopiero gdy ciało ostygło zrozumiała bezpowrotną naturę metafizycznego obumierania. Nie inaczej było teraz. Sparz się, byle tylko upewnić się, że płyta jest gorąca. Drżyj, byle tylko upewnić się, że woda w listopadowych akwenach nie jest tak przyjemna jak w lecie.
- Nie, nie o to mi chodzi… Co się stanie z jego ciałem? Do czasu pogrzebu? - pytała beznamiętnie; dzięki inkantacji przywracającej ład do wzburzonych myśli ton miała na powrót łagodny, choć oboje wiedzieli, on zapewne bardziej niż ona, że było to zaledwie medycznym zabiegiem mającym pozwolić jej dziś na zmrużenie oka. - Gdzie trafi, Arthurze? Do szpitalnej kostnicy, jakiegoś domu pogrzebowego? Gdzie będzie dziś odpoczywał? - spał - snem uciążliwie wiecznym; samotny gdzieś w podłużnej krypcie surowego laboratorium; dygotałaby na tę myśl, gdyby tylko mogła, jednak teraz ta wydawała się jej groteskowo blada, pozbawiona cienia jakiejkolwiek potężniejszej barwy zdolnej wykrzesać emocje.
Dłoń zaciśnięta lekko na jego palcach momentalnie rozluźniła uścisk. W błękitnych oczach błysnęło leniwie przychodzące na świat zdumienie splecione nierozerwalną pępowiną z rozczarowaniem, z niedowierzaniem, kiedy sens jego słów przedarł się przez zmurszałe ściany czaszki, a na stole zachrzęściła porzucona tam sakwa wypełniona monetami. Ich ogromną ilością, znacznie przewyższającą jej najśmielsze wyobrażenia co do finansowych możliwości przyjaciela. Był na to przygotowany? W rzeczywistości zjawił się tu w konkretnej intencji, dopiero teraz obnażając jej brzydotę? Przez boleśnie dłużącą się chwilę Saga wpatrywała się w zapłatę rzuconą jej niczym psu, a kiedy znów odezwała się, przemówiła głosem zimniejszym, niż kiedykolwiek miał szansę od niej usłyszeć.
- I ty, Brutusie? - zacytowała drakońską klasykę. Być może w jej ciało nie wdarła się żadna włócznia, lecz poczucie zdrady wydawało się wręcz panicznie pokrewne; dopiero po tym odwróciła głowę w kierunku Arthura, by na powrót obarczyć go ciężkim, zagubionym spojrzeniem, jakim postrzelona w polowaniu łania mogła spoglądać na zachwyconego własnym animuszem łowcę. - Obiecywałeś, że tego nie zrobisz - wypomniała mu i podniosła się z kanapy, zmuszona działaniem rozgonić cierpkość wślizgującą się na język; sięgnęła zatem po obie filiżanki z wystygłą herbatą i odniosła je do kuchni, z głuchym dudnieniem porcelany porzucając je w zlewie. - Schowaj te pieniądze, nie chcę ich. Jeśli potrzebujesz towarzystwa, weź to do Besettelse i wybierz sobie inną dziewczynę, ale nie mnie. Rozumiesz? Nigdy mnie - mylnie interpretowała jego inicjatywę, nie rozumiejąca, że w ten sposób pragnął jedynie zachować ją u swojego boku i upewnić się, że oszołomiona głupota nie doprowadziła do tragedii, podczas gdy w mgnieniu oka stawał się w jej pokrzywionym doświadczeniem mniemaniu figurą identyczną do każdego mężczyzny, jaki dotychczas usiłował wykorzystać jej słabość. Ilu ich było? Kiedy nauczyła się przed tym wzbraniać, odmawiać, uciekać? Znajome dłonie objawiły się krótkotrwałym ciepłem w pamięci - i nie należały do Mortensena. - Powinieneś już iść - dodała cicho, naciągając na swoje palce rękawy swetra.
Tracić dwie przyjaźnie jednej nocy - dlaczego los karał ją w ten sposób? Czym sobie na to zasłużyła, by ten, który samozwańczo deklarował się do przeistoczenia samego siebie w anioła stróża, stawał się bliźniaczy każdemu innemu?
- Wyjdź, Arthurze, proszę - powtórzyła już niemal bezdźwięcznie, przymknąwszy powieki. Zranił ją mylnie zrozumianą sugestią, przekreślił absolutną niewinność kwitnącej relacji, pomylił Galerię z jej prywatnością, pomylił Fjaril z Sagą - a to bolało zbyt mocno, by była w stanie zdzierżyć kolejne sekundy zataczającego koło scenariusza.
- Nie, nie o to mi chodzi… Co się stanie z jego ciałem? Do czasu pogrzebu? - pytała beznamiętnie; dzięki inkantacji przywracającej ład do wzburzonych myśli ton miała na powrót łagodny, choć oboje wiedzieli, on zapewne bardziej niż ona, że było to zaledwie medycznym zabiegiem mającym pozwolić jej dziś na zmrużenie oka. - Gdzie trafi, Arthurze? Do szpitalnej kostnicy, jakiegoś domu pogrzebowego? Gdzie będzie dziś odpoczywał? - spał - snem uciążliwie wiecznym; samotny gdzieś w podłużnej krypcie surowego laboratorium; dygotałaby na tę myśl, gdyby tylko mogła, jednak teraz ta wydawała się jej groteskowo blada, pozbawiona cienia jakiejkolwiek potężniejszej barwy zdolnej wykrzesać emocje.
Dłoń zaciśnięta lekko na jego palcach momentalnie rozluźniła uścisk. W błękitnych oczach błysnęło leniwie przychodzące na świat zdumienie splecione nierozerwalną pępowiną z rozczarowaniem, z niedowierzaniem, kiedy sens jego słów przedarł się przez zmurszałe ściany czaszki, a na stole zachrzęściła porzucona tam sakwa wypełniona monetami. Ich ogromną ilością, znacznie przewyższającą jej najśmielsze wyobrażenia co do finansowych możliwości przyjaciela. Był na to przygotowany? W rzeczywistości zjawił się tu w konkretnej intencji, dopiero teraz obnażając jej brzydotę? Przez boleśnie dłużącą się chwilę Saga wpatrywała się w zapłatę rzuconą jej niczym psu, a kiedy znów odezwała się, przemówiła głosem zimniejszym, niż kiedykolwiek miał szansę od niej usłyszeć.
- I ty, Brutusie? - zacytowała drakońską klasykę. Być może w jej ciało nie wdarła się żadna włócznia, lecz poczucie zdrady wydawało się wręcz panicznie pokrewne; dopiero po tym odwróciła głowę w kierunku Arthura, by na powrót obarczyć go ciężkim, zagubionym spojrzeniem, jakim postrzelona w polowaniu łania mogła spoglądać na zachwyconego własnym animuszem łowcę. - Obiecywałeś, że tego nie zrobisz - wypomniała mu i podniosła się z kanapy, zmuszona działaniem rozgonić cierpkość wślizgującą się na język; sięgnęła zatem po obie filiżanki z wystygłą herbatą i odniosła je do kuchni, z głuchym dudnieniem porcelany porzucając je w zlewie. - Schowaj te pieniądze, nie chcę ich. Jeśli potrzebujesz towarzystwa, weź to do Besettelse i wybierz sobie inną dziewczynę, ale nie mnie. Rozumiesz? Nigdy mnie - mylnie interpretowała jego inicjatywę, nie rozumiejąca, że w ten sposób pragnął jedynie zachować ją u swojego boku i upewnić się, że oszołomiona głupota nie doprowadziła do tragedii, podczas gdy w mgnieniu oka stawał się w jej pokrzywionym doświadczeniem mniemaniu figurą identyczną do każdego mężczyzny, jaki dotychczas usiłował wykorzystać jej słabość. Ilu ich było? Kiedy nauczyła się przed tym wzbraniać, odmawiać, uciekać? Znajome dłonie objawiły się krótkotrwałym ciepłem w pamięci - i nie należały do Mortensena. - Powinieneś już iść - dodała cicho, naciągając na swoje palce rękawy swetra.
Tracić dwie przyjaźnie jednej nocy - dlaczego los karał ją w ten sposób? Czym sobie na to zasłużyła, by ten, który samozwańczo deklarował się do przeistoczenia samego siebie w anioła stróża, stawał się bliźniaczy każdemu innemu?
- Wyjdź, Arthurze, proszę - powtórzyła już niemal bezdźwięcznie, przymknąwszy powieki. Zranił ją mylnie zrozumianą sugestią, przekreślił absolutną niewinność kwitnącej relacji, pomylił Galerię z jej prywatnością, pomylił Fjaril z Sagą - a to bolało zbyt mocno, by była w stanie zdzierżyć kolejne sekundy zataczającego koło scenariusza.
Arthur Mortensen
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:36
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Naiwność zadawanych pytań, bezradność w głosie dziecka, którym była w obliczu straty, jakże mylące, gdy przed oczami stała kobieta dojrzała, w umyśle jednak błąkały się wątpliwości, niewypowiedziane pytania, żale i chaos? Nie wiedział, nie doszukiwał się, nigdy zgłębi drugiego dna, w tej postawie uznając ją, za jedną z dziesiątek masek, które przywdziewa, aby dostosować się do rozmówcy, by być mu miłą i spełnić jego oczekiwania. Sęk w tym, iż Mortensen, nigdy niczego od niej nie oczekiwał, owszem pragnął poznać jej prawdziwe oblicze, te głęboko skryte w niej samej, gdy na zakrętach czasu ich drogi przecinały się wielokrotnie, aż na bazie tych wydarzeń połączyło ich coś więcej, jednak może i je już zatraciła? Czy i ta cząstka niewinności została już rozdarta na drobne cząstki? Zatroskał się, słysząc ton głosu, była bezradna w obliczu poniesionej straty i on to doskonale rozumiał, wiedział, co przeżywa, czy jednak powinna dalej trwać, w tym zawieszeniu?
Błękit spojrzenia obserwował linię zmarszczek blondynki, profil i postawę, każdy jej ruch wydawał się sztywny, nienaturalny, zwłaszcza kiedy miał żywy obraz w pamięci, jak ta potrafiła płynąć w powietrzu, z gracją i subtelnością porannego wietrzyka. Westchnięcie, pełne niewypowiedzianych myśli utorowało sobie drogę na wolność.
Spienione białe bałwany uderzające o ostre grafitowe skały wybrzeża, to była ucieczka, stromy klif, jeden krok, skok, przyjemne uczucie płynące z lotu, ku rosnącej w oczach pustce, satysfakcja z podjętego działania i wyjścia naprzeciw temu wszystkiemu, co otaczało na co dzień. Prawda, smutna i oczywista, była pozbawiona ozdobników.
– Do kostnicy, muszą go zbadać, by wykluczyć morderstwo – starał się, być obojętny i do bólu obiektywny, aby ten zaklęty w odpowiedzi rozsądek zasiał ziarno w umyśle kobiety, by odpędził niedorzeczne, ba głupie myśli, by na powrót odzyskać, to co utracił, przekraczając próg jej mieszkania. Myślał samolubnie, chcąc spędzić miło wieczór, lecz koleje przewrotnego życia potoczyły się zupełnie odwrotnie. Traktował ją, jak przyjaciółkę, może zbyt dostojne słowo, aby opisać ich znajomość, nie miał pojęcia, czy popełnił błąd. Czuł w ciągu tych kilku chwil więcej wyrzutów i złości, tym bardziej świadom, że mogła robić, to celowo wiedząc, jak reagował na podobne słowa, że bał się o nią i… – niedokończona myśl, urwana nagle, nie powróci już wyobrażenie, nikły cień nadziei na coś, tak nierealnego. Widział to w jej oczach, nie miał w sobie tego czego ona oczekiwała i pragnęła, był tylko jednym z wielu, jakże złudne bywały wyobrażenia o szczęśliwej i zdrowej relacji, kiedy wszystko sypało się jak domek z kart.
Czuł złość, ale i rozsądek przemawiał surowym, chłodnym, odrobinę drwiącym głosem w umyśle marynarza. Wiedział, że była rozchwiana, naiwnie głupia w swych osądach i czynach. To jednak nie usprawiedliwiało jej, ani jego. Odbił się, od drzwi wędrując na środek salonu, aby sprostować jej błędny tok myślenia, by uratować wyobrażenie o kobiecie, którą wydawało mu się, że poznał przed laty, a która nie była doszczętnie zepsuta i zgniła, pragnął, na powrót ujrzeć jej szczery uśmiech i błysk w oczach, czy oczekiwał więcej niż inni? Może nie potrafiła przejrzeć na oczy, by dostrzec to co oczywiste?
– Błądzisz we mgle – rzucił, podchodząc zdecydowanie za blisko, jak na kogoś, kto właśnie został wyproszony z czyjegoś mieszkania. Nie obchodziło go to, czy zacznie krzyczeć, czy rwać włosy i przeklinać. – Nie chcę innych dziewczyn – toń błękitnych oczu rozbłysła. – Nigdzie nie wyjdę i ty też nie, dopóki mnie nie wysłuchasz. Później rób, co chcesz... – Zawyrokował, a wiedział, że gdyby nawet spróbowała czarować, powstrzymałby ją. Liczył w duchu, że jednak pozwoli mu skończyć, czy aż tak wiele oczekiwał od niej? Czy i ona nie ufała mu, pomimo tego wszystkiego? – Nie chcę byś, tam szła, by inni mogli cię mieć, chciałem dziś spędzić z tobą trochę czasu, rozumiesz? Jeśli niemiłe ci moje towarzystwo zapłacę za ten czas, tylko nie wychodź dziś. Nie chcę byś była w tym miejscu, po tym co się stało. – Wyrzucone słowa przeszły z trudem przez gardło ściśnięte od niedawnej złości i poczucia upokorzenia, jakie jej zafundował, a które rykoszetem uderzyło i jego. Nie wiedział, czy widziała w nim zagrożenie, zwykłego faceta, który zlewał się w tłumie innych, czy kogoś więcej. Mortensen w swej naiwnej naturze wiary w ludzi, nigdy ich nie skreślał, wiedział, że zawsze można zawalczyć, jednakże nie był głupi. Może i czasem tak postępował, ale jeśli głupotą była wiara we własne przekonania, to i z tym się pogodzi.
Błękit spojrzenia obserwował linię zmarszczek blondynki, profil i postawę, każdy jej ruch wydawał się sztywny, nienaturalny, zwłaszcza kiedy miał żywy obraz w pamięci, jak ta potrafiła płynąć w powietrzu, z gracją i subtelnością porannego wietrzyka. Westchnięcie, pełne niewypowiedzianych myśli utorowało sobie drogę na wolność.
Spienione białe bałwany uderzające o ostre grafitowe skały wybrzeża, to była ucieczka, stromy klif, jeden krok, skok, przyjemne uczucie płynące z lotu, ku rosnącej w oczach pustce, satysfakcja z podjętego działania i wyjścia naprzeciw temu wszystkiemu, co otaczało na co dzień. Prawda, smutna i oczywista, była pozbawiona ozdobników.
– Do kostnicy, muszą go zbadać, by wykluczyć morderstwo – starał się, być obojętny i do bólu obiektywny, aby ten zaklęty w odpowiedzi rozsądek zasiał ziarno w umyśle kobiety, by odpędził niedorzeczne, ba głupie myśli, by na powrót odzyskać, to co utracił, przekraczając próg jej mieszkania. Myślał samolubnie, chcąc spędzić miło wieczór, lecz koleje przewrotnego życia potoczyły się zupełnie odwrotnie. Traktował ją, jak przyjaciółkę, może zbyt dostojne słowo, aby opisać ich znajomość, nie miał pojęcia, czy popełnił błąd. Czuł w ciągu tych kilku chwil więcej wyrzutów i złości, tym bardziej świadom, że mogła robić, to celowo wiedząc, jak reagował na podobne słowa, że bał się o nią i… – niedokończona myśl, urwana nagle, nie powróci już wyobrażenie, nikły cień nadziei na coś, tak nierealnego. Widział to w jej oczach, nie miał w sobie tego czego ona oczekiwała i pragnęła, był tylko jednym z wielu, jakże złudne bywały wyobrażenia o szczęśliwej i zdrowej relacji, kiedy wszystko sypało się jak domek z kart.
Czuł złość, ale i rozsądek przemawiał surowym, chłodnym, odrobinę drwiącym głosem w umyśle marynarza. Wiedział, że była rozchwiana, naiwnie głupia w swych osądach i czynach. To jednak nie usprawiedliwiało jej, ani jego. Odbił się, od drzwi wędrując na środek salonu, aby sprostować jej błędny tok myślenia, by uratować wyobrażenie o kobiecie, którą wydawało mu się, że poznał przed laty, a która nie była doszczętnie zepsuta i zgniła, pragnął, na powrót ujrzeć jej szczery uśmiech i błysk w oczach, czy oczekiwał więcej niż inni? Może nie potrafiła przejrzeć na oczy, by dostrzec to co oczywiste?
– Błądzisz we mgle – rzucił, podchodząc zdecydowanie za blisko, jak na kogoś, kto właśnie został wyproszony z czyjegoś mieszkania. Nie obchodziło go to, czy zacznie krzyczeć, czy rwać włosy i przeklinać. – Nie chcę innych dziewczyn – toń błękitnych oczu rozbłysła. – Nigdzie nie wyjdę i ty też nie, dopóki mnie nie wysłuchasz. Później rób, co chcesz... – Zawyrokował, a wiedział, że gdyby nawet spróbowała czarować, powstrzymałby ją. Liczył w duchu, że jednak pozwoli mu skończyć, czy aż tak wiele oczekiwał od niej? Czy i ona nie ufała mu, pomimo tego wszystkiego? – Nie chcę byś, tam szła, by inni mogli cię mieć, chciałem dziś spędzić z tobą trochę czasu, rozumiesz? Jeśli niemiłe ci moje towarzystwo zapłacę za ten czas, tylko nie wychodź dziś. Nie chcę byś była w tym miejscu, po tym co się stało. – Wyrzucone słowa przeszły z trudem przez gardło ściśnięte od niedawnej złości i poczucia upokorzenia, jakie jej zafundował, a które rykoszetem uderzyło i jego. Nie wiedział, czy widziała w nim zagrożenie, zwykłego faceta, który zlewał się w tłumie innych, czy kogoś więcej. Mortensen w swej naiwnej naturze wiary w ludzi, nigdy ich nie skreślał, wiedział, że zawsze można zawalczyć, jednakże nie był głupi. Może i czasem tak postępował, ale jeśli głupotą była wiara we własne przekonania, to i z tym się pogodzi.
Bezimienny
Re: 20.11.2000 – Salon – A. Mortensen & Bezimienny: S. Moen Nie 3 Gru - 10:36
Każda chwila wydawała się gorsza od poprzedniej, każda informacja trudniejsza do przetrawienia, zsyłając na poruszony, wzburzony umysł nową dawkę infekcji. To wszystko znaczyło, że na piętrze została sama. Bez sąsiada, który jeszcze niedawno w pocie czoła uczył ją gotować przeklęty rosół, przy okazji wyjaśniając alchemiczne zawiłości oprószone zaniedbaniem porzuconych studiów; choć w kamienicy słynął ze swojej niekoniecznie sympatycznej natury, dla niej zawsze był dobry. Pod fasadą pochmurnej twarzy odkryła miękkie, dobre serce, zwyczajnie zmarznięte brakiem przyjaciela czy krewnych, jacy odsunęli się od starca przez jego własne zgubne decyzje, ostatecznie ucieknąwszy z Midgardu wprost w ramiona dalekiej swobody; czasem bywał głosem, który rozganiał ciszę, której wręcz panicznie nie mogła znieść. Bywał towarzystwem kojącym samym faktem swojego istnienia w mieszkaniu obok - a teraz już nie istniał, zabrany przez służby Odyn raczył wiedzieć gdzie. Choć może nawet i on nie wiedział.
- Jakie morderstwo…? - powtórzyła po nim w osłupieniu, a w dół kręgosłupa przedarł się paraliżujący dreszcz ponownie wzbierającego przerażenia. Midgard był niebezpieczny, lecz niebezpieczeństwo zawsze wydawało się abstrakcyjne tak długo, jak nie objawiało się w najbliższej okolicy, nie dotykało kogoś bliskiego; Mortensen sądził, że i tutaj w końcu dotarły demony? To on widział ciało, zetknął się z nim w owładniętym zgnilizną lokum, wiedział więcej, sugestia zawarta w słowach wystarczyła więc do tego, by Sagę jeszcze mocniej zbić z pantałyku; nie miała już gruntu pod stopami, czuła się zawieszona bezwładnie w powietrzu, ociężała beznadziejnością emocji biorących nad nią górę, mimo zaklęcia, które wcześniej rzucił na nią medyk przed swoim odejściem. Fortunnie nie były one po prostu tak silne i barwne jak poprzednio, kiełkujące leniwie, wręcz sennie, jakby po przydługiej zimie znów budząc się do życia.
Szczery uśmiech i błysk w oku odeszły w niepamięć, pociągnięte na dno przez kamień przytroczony do kostki, podczas gdy metaforyczna woda zalewała płuca i niszczyła od wewnątrz; nie w głowie były jej już przyjemne wieczory spędzone na plotkach i morskich opowieściach przy pysznej herbacie zakrapianej rumem.
Nieoczekiwana śmierć sąsiada rozstroiła wszelkie plany, miażdżyła je pod stalową pięścią i wyduszała ostatnią kroplę krwi z poczucia jakiegokolwiek spokoju, z którym mogła uprzednio powrócić do siebie po kolejnym popołudniu spędzonym w Besettelse.
Każde jego słowo odbijało się od wskrzeszonego z niezrozumienia muru; tłumaczył, lecz sens słów nie przedzierał się do otępiałych myśli, kiedy kręciła lekko głową na boki, zapewnienia mylnie identyfikując jako kłamstwo. Jako próbę wybrnięcia z nagle niezręcznej sytuacji, przed jaką postawił ich oboje. Gdyby tylko nie zaoferował pieniędzy, inaczej uargumentował chęć zatrzymania jej przy sobie, nie oznajmił, a poprosił… Oschłość głosu przywiodła jednak do pamięci wspomnienia każdego władczego klienta, a Mortensen powinien nigdy nie stać się jednym z nich - nawet jeśli oczekiwał jedynie wspólnego powitania nowego dnia przy parapecie uchylonego okna, przy wpatrywaniu się w leniwą łunę czerwieni, pomarańczu, żółci i różu splecionych ze sobą o poranku, tuż nad nową, świeżą porcją parującej herbaty.
Nigdzie nie wyjdę i ty też nie. Kolejny mężczyzna roszczący sobie prawo do podejmowania za nią decyzji, w imię czego? Tego, że w przeszłości stanął w jej obronie? Wraz z marynarską szajką uzmysłowił oślizgłemu sutenerowi popełniony błąd - i to uprawniało go do odebrania długu wdzięczności właśnie dzisiaj, właśnie tutaj, właśnie teraz?
Saga zacisnęła bezsilne dłonie na krańcach kuchennego blatu tuż po tym, jak odsunęła się od podchodzącego bliżej mężczyzny, coraz bardziej wyzuta z blasku, jaki pragnął w niej odnaleźć. Ulatywał z każdym oddechem, rozmywał się w smutnym nieistnieniu, na swoim miejscu pozostawiając wyłącznie skorupę o budzącej się w myślach idei. Zabrali go do kostnicy. A ona mogła dostać się do takiej kostnicy.
- Prosiłam, żebyś wyszedł - powtórzyła cicho, pukiel miodowych włosów odgarnąwszy za ucho, a potem wyminęła przyjaciela, żeby jak najszybciej dostać się do skrywanych w szufladzie pobliskiej szafki kopert i kartek. - Przepraszam, ale muszę zostać sama. Muszę napisać list. To bardzo ważne, Arthurze, zbyt ważne. Zobaczymy się niedługo, dobrze? Zabierz ze sobą pieniądze, postaram się o nich zapomnieć, ale nigdy więcej nie proponuj mi takich rzeczy - bo nie jesteś i nie staniesz się moim klientem. Pogrążony w chaosie umysł przyspieszył opieszałą gonitwę myśli, gdy następnie sięgnęła po długopis, a wiewiórka poruszyła się niespokojnie na swoim legowisku, świadoma, co to dla niej oznaczało. - I nigdy więcej nie lekceważ tego, że obok ciebie jestem sobą, nie Ćmą.
Saga i Arthur z tematu
- Jakie morderstwo…? - powtórzyła po nim w osłupieniu, a w dół kręgosłupa przedarł się paraliżujący dreszcz ponownie wzbierającego przerażenia. Midgard był niebezpieczny, lecz niebezpieczeństwo zawsze wydawało się abstrakcyjne tak długo, jak nie objawiało się w najbliższej okolicy, nie dotykało kogoś bliskiego; Mortensen sądził, że i tutaj w końcu dotarły demony? To on widział ciało, zetknął się z nim w owładniętym zgnilizną lokum, wiedział więcej, sugestia zawarta w słowach wystarczyła więc do tego, by Sagę jeszcze mocniej zbić z pantałyku; nie miała już gruntu pod stopami, czuła się zawieszona bezwładnie w powietrzu, ociężała beznadziejnością emocji biorących nad nią górę, mimo zaklęcia, które wcześniej rzucił na nią medyk przed swoim odejściem. Fortunnie nie były one po prostu tak silne i barwne jak poprzednio, kiełkujące leniwie, wręcz sennie, jakby po przydługiej zimie znów budząc się do życia.
Szczery uśmiech i błysk w oku odeszły w niepamięć, pociągnięte na dno przez kamień przytroczony do kostki, podczas gdy metaforyczna woda zalewała płuca i niszczyła od wewnątrz; nie w głowie były jej już przyjemne wieczory spędzone na plotkach i morskich opowieściach przy pysznej herbacie zakrapianej rumem.
Nieoczekiwana śmierć sąsiada rozstroiła wszelkie plany, miażdżyła je pod stalową pięścią i wyduszała ostatnią kroplę krwi z poczucia jakiegokolwiek spokoju, z którym mogła uprzednio powrócić do siebie po kolejnym popołudniu spędzonym w Besettelse.
Każde jego słowo odbijało się od wskrzeszonego z niezrozumienia muru; tłumaczył, lecz sens słów nie przedzierał się do otępiałych myśli, kiedy kręciła lekko głową na boki, zapewnienia mylnie identyfikując jako kłamstwo. Jako próbę wybrnięcia z nagle niezręcznej sytuacji, przed jaką postawił ich oboje. Gdyby tylko nie zaoferował pieniędzy, inaczej uargumentował chęć zatrzymania jej przy sobie, nie oznajmił, a poprosił… Oschłość głosu przywiodła jednak do pamięci wspomnienia każdego władczego klienta, a Mortensen powinien nigdy nie stać się jednym z nich - nawet jeśli oczekiwał jedynie wspólnego powitania nowego dnia przy parapecie uchylonego okna, przy wpatrywaniu się w leniwą łunę czerwieni, pomarańczu, żółci i różu splecionych ze sobą o poranku, tuż nad nową, świeżą porcją parującej herbaty.
Nigdzie nie wyjdę i ty też nie. Kolejny mężczyzna roszczący sobie prawo do podejmowania za nią decyzji, w imię czego? Tego, że w przeszłości stanął w jej obronie? Wraz z marynarską szajką uzmysłowił oślizgłemu sutenerowi popełniony błąd - i to uprawniało go do odebrania długu wdzięczności właśnie dzisiaj, właśnie tutaj, właśnie teraz?
Saga zacisnęła bezsilne dłonie na krańcach kuchennego blatu tuż po tym, jak odsunęła się od podchodzącego bliżej mężczyzny, coraz bardziej wyzuta z blasku, jaki pragnął w niej odnaleźć. Ulatywał z każdym oddechem, rozmywał się w smutnym nieistnieniu, na swoim miejscu pozostawiając wyłącznie skorupę o budzącej się w myślach idei. Zabrali go do kostnicy. A ona mogła dostać się do takiej kostnicy.
- Prosiłam, żebyś wyszedł - powtórzyła cicho, pukiel miodowych włosów odgarnąwszy za ucho, a potem wyminęła przyjaciela, żeby jak najszybciej dostać się do skrywanych w szufladzie pobliskiej szafki kopert i kartek. - Przepraszam, ale muszę zostać sama. Muszę napisać list. To bardzo ważne, Arthurze, zbyt ważne. Zobaczymy się niedługo, dobrze? Zabierz ze sobą pieniądze, postaram się o nich zapomnieć, ale nigdy więcej nie proponuj mi takich rzeczy - bo nie jesteś i nie staniesz się moim klientem. Pogrążony w chaosie umysł przyspieszył opieszałą gonitwę myśli, gdy następnie sięgnęła po długopis, a wiewiórka poruszyła się niespokojnie na swoim legowisku, świadoma, co to dla niej oznaczało. - I nigdy więcej nie lekceważ tego, że obok ciebie jestem sobą, nie Ćmą.
Saga i Arthur z tematu