mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987)
2 posters
Bezimienny
mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:03
Nie starasz się.
Wzruszam ramionami. Nie staram się jedynie wyprowadzić jej z błędu — że nie potrafię przyzwyczaić się do zbyt częstych, zbyt licznych towarzyskich spędów, do bankietów, polowań i balów, na które zabierana jestem — zbyt często — wbrew własnej woli; do pilnowania się, by nie zapomnieć, który widelczyk i która łyżeczka do czego służą, by przyklejony do twarzy uśmiech przypadkiem się nie odkleił, zwisając smętnie z warg w trakcie rozmowy z kolejną szalenie istotną osobistością galdryjskiej społeczności; do uginających się, bogato zastawionych stołów.
Nie umiem — może nawet bardziej boję się — powiedzieć jej wreszcie: dość. Nie umiem stać się jeszcze większym zawodem, niż dotychczas, dlatego kornie znoszę kolejne przytyki, kolejne karcące spojrzenia, mało subtelne uszczypnięcia, mające przywołać mnie do porządku i wymusić właściwe zachowanie, a zostawiające jedynie fioletowawe wykwity siniaków kryjące się pod luźnym materiałem sukienek.
Odwracam się na pięcie, wyswobadzając z ciężkiego uścisku palców zakleszczających się na moim ramieniu, kiedy pośród gwaru pełnych żywiołowości rozmów przesącza się ku mnie jadowite muśnięcie ostrzeżenia: to gospodarze, zachowuj się i nie próbuj mówić żadnych głupstw. Nie obracam się, by sprawdzić wyraz jej twarzy; by zerknąć, jaką reakcję wywołała wśród nadchodzących z jeszcze jedną sztucznie uprzejmą wymianą zdań Hallströmów moja nieoczekiwana rejterada. Z zaciśniętymi w pięści dłońmi, z ustami ściągniętymi w zacięciu, lawiruję nieporadnie między wysokimi postaciami, które jakby specjalnie co rusz wyrastają mi na drodze do wyjścia, jak działające w zmowie z moją matką przeszkody. Zrozpaczonym, rozgorączkowanym wzrokiem nie potrafię z mrowia tłumu wyłuskać znajomych sylwetek ojca i brata, którzy w pewnym momencie rozpłynęli się w powietrzu, zostawiając mnie samą przy gablocie z osiemnastowiecznymi przyborami do pisania. Nie dostrzegam ich jednak ani przy wystawach drogocennych pamiątek klanowych, ani przy ciągnących się wzdłuż ścian stołów z przekąskami, na widok których zaczyna robić mi się niedobrze.
— Przepraszam, przepraszam. Przepraszam — powtarzam co chwilę pod nosem, bardziej z obowiązku, zupełnie mechanicznie, natomiast wcale nie dlatego, że rzeczywiście jest mi przykro, kiedy przeciskam się między stającymi mi na drodze ciałami, trącając je i przerywając rozmowy. Nie unoszę już nawet wzroku, by patrzeć, kogo akurat mijam, skoncentrowana wyłącznie na tym, aby wydostać się z przytłaczających mnie murów obcej rezydencji.
W przestronnym holu, w którym zrobiono tymczasową szatnię, gorączkowo szukam zostawionego płaszcza i kiedy wreszcie szorstki materiał błękitnej wełny drapie mi skórę przedramion, pędzę dalej, nie kłopocąc się narzuceniem na ramiona odzienia. Dopiero kiedy chłód listopadowego wieczora z impetem uderza mnie w twarz, wdzierając się pod cienki materiał sukienki, zatrzymuję się, targana nieprzyjemnymi dreszczami — zimna i emocji. Rozglądam się tylko trochę przytomniej po okolicy, wyglądającej zupełnie inaczej niż kilka godzin wcześniej, gdy połacie okolicznej zieleni spowite były w mlecznej poświacie dnia. Teraz pod schody rezydencji podchodziła wijąca się po oszronionej trawie mgła, a ścięta lodem tafla pobliskiego jeziora odbijała mętne światło lampionów rozstawionych przy brzegu w miejscu, w którym Hallströmowie utworzyli altanę z łyżwami.
Wzruszam ramionami. Nie staram się jedynie wyprowadzić jej z błędu — że nie potrafię przyzwyczaić się do zbyt częstych, zbyt licznych towarzyskich spędów, do bankietów, polowań i balów, na które zabierana jestem — zbyt często — wbrew własnej woli; do pilnowania się, by nie zapomnieć, który widelczyk i która łyżeczka do czego służą, by przyklejony do twarzy uśmiech przypadkiem się nie odkleił, zwisając smętnie z warg w trakcie rozmowy z kolejną szalenie istotną osobistością galdryjskiej społeczności; do uginających się, bogato zastawionych stołów.
Nie umiem — może nawet bardziej boję się — powiedzieć jej wreszcie: dość. Nie umiem stać się jeszcze większym zawodem, niż dotychczas, dlatego kornie znoszę kolejne przytyki, kolejne karcące spojrzenia, mało subtelne uszczypnięcia, mające przywołać mnie do porządku i wymusić właściwe zachowanie, a zostawiające jedynie fioletowawe wykwity siniaków kryjące się pod luźnym materiałem sukienek.
Odwracam się na pięcie, wyswobadzając z ciężkiego uścisku palców zakleszczających się na moim ramieniu, kiedy pośród gwaru pełnych żywiołowości rozmów przesącza się ku mnie jadowite muśnięcie ostrzeżenia: to gospodarze, zachowuj się i nie próbuj mówić żadnych głupstw. Nie obracam się, by sprawdzić wyraz jej twarzy; by zerknąć, jaką reakcję wywołała wśród nadchodzących z jeszcze jedną sztucznie uprzejmą wymianą zdań Hallströmów moja nieoczekiwana rejterada. Z zaciśniętymi w pięści dłońmi, z ustami ściągniętymi w zacięciu, lawiruję nieporadnie między wysokimi postaciami, które jakby specjalnie co rusz wyrastają mi na drodze do wyjścia, jak działające w zmowie z moją matką przeszkody. Zrozpaczonym, rozgorączkowanym wzrokiem nie potrafię z mrowia tłumu wyłuskać znajomych sylwetek ojca i brata, którzy w pewnym momencie rozpłynęli się w powietrzu, zostawiając mnie samą przy gablocie z osiemnastowiecznymi przyborami do pisania. Nie dostrzegam ich jednak ani przy wystawach drogocennych pamiątek klanowych, ani przy ciągnących się wzdłuż ścian stołów z przekąskami, na widok których zaczyna robić mi się niedobrze.
— Przepraszam, przepraszam. Przepraszam — powtarzam co chwilę pod nosem, bardziej z obowiązku, zupełnie mechanicznie, natomiast wcale nie dlatego, że rzeczywiście jest mi przykro, kiedy przeciskam się między stającymi mi na drodze ciałami, trącając je i przerywając rozmowy. Nie unoszę już nawet wzroku, by patrzeć, kogo akurat mijam, skoncentrowana wyłącznie na tym, aby wydostać się z przytłaczających mnie murów obcej rezydencji.
W przestronnym holu, w którym zrobiono tymczasową szatnię, gorączkowo szukam zostawionego płaszcza i kiedy wreszcie szorstki materiał błękitnej wełny drapie mi skórę przedramion, pędzę dalej, nie kłopocąc się narzuceniem na ramiona odzienia. Dopiero kiedy chłód listopadowego wieczora z impetem uderza mnie w twarz, wdzierając się pod cienki materiał sukienki, zatrzymuję się, targana nieprzyjemnymi dreszczami — zimna i emocji. Rozglądam się tylko trochę przytomniej po okolicy, wyglądającej zupełnie inaczej niż kilka godzin wcześniej, gdy połacie okolicznej zieleni spowite były w mlecznej poświacie dnia. Teraz pod schody rezydencji podchodziła wijąca się po oszronionej trawie mgła, a ścięta lodem tafla pobliskiego jeziora odbijała mętne światło lampionów rozstawionych przy brzegu w miejscu, w którym Hallströmowie utworzyli altanę z łyżwami.
Björn Guildenstern
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:03
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Choć Björn był dopiero nastolatkiem, wyjątkowo szybko uświadomił sobie, że podobne przedsięwzięcia z przesadną regularnością organizowane pośród klanów magicznych nie były dla niego. Brage odnajdywał się w tym towarzystwie idealnie — nawet jeśli był młodszy, a jego przyszłość była już zdeterminowana, to zawsze starał się pokazać całemu światu, że to on powinien był znaleźć się na miejscu Björna. Jedynie ich siostra potrafiła łagodzić między nimi konflikty, co i też bez zawahania uczyniła dzisiejszego wieczoru, szybko doprowadzając do zakopania wojennego topora przy stole. Przynajmniej na moment, bo Björn doskonale wiedział, że z każdym miesiącem ich relacja ulegała znaczącemu pogorszeniu; że już prawdopodobnie nigdy nie będą w stanie się dogadać z powodu niepohamowanej i nieustannie narastającej zazdrości Brage, choć jeszcze do niedawna byli nierozłączni i nie potrafili się na siebie gniewać dłużej niż pięć minut. A dziś ten czas wydłużał się coraz bardziej; młodzi Guildensternowie mogli się do siebie nie odzywać i się unikać dniami czy tygodniami — i to pomimo mieszkania pod tym samym dachem, czyniąc z Burzowego Przylądka nieprzyjemne miejsce. Miejsce, z którego miał ochotę uciec gdzieś daleko, mimo że do tej pory traktował je jako dom.
Dlatego też po ostrej wymianie słów z Brage, która nie umknęła uważnym oczom jego ojca i kilku innym osobom, z którymi akurat rozmawiał w pobliżu, podjuszony Björn postanowił czym prędzej opuścić rezydencję Hallströmów, by oszczędzić sobie kolejnej reprymendy ze strony rodziców. Wiedział, że jej nie uniknie, ojciec nigdy nie potrafił mu odpuścić nawet najmniejszego przewinienia, ale nie chciał teraz tego słuchać, spodziewając się tego, co mu powie. Przynajmniej mógł odłożyć kolejną kłótnię w czasie, zaczerpnąć świeżego, lodowatego powietrza, by oczyścić umysł, a potem po kilku minutach wrócić do środka i przyłączyć się do świętowania, udając, że nic się wcześniej nie wydarzyło. W końcu tego od nich oczekiwali: perfekcyjnego zachowania i umiejętnego zakładania masek w towarzystwie. W międzyczasie, gdy udało mu się już wymknąć z głównej sali przepełnionej ludźmi, niespodziewanie zauważył pędzącą przez hol dziewczynę o jasnych włosach, która niczym błyskawica zgarnęła swój płaszcz i wybiegła na zewnątrz. Björn zbyt późno zorientował się, z kim miał do czynienia, lecz szybko poczynił ten sam krok — zabrał z szatni zimowe odzienie, po czym pomknął śladami Asty.
— Asta! Asta! — Nie zatrzymała się, gdy zawołał dwukrotnie jej imię, ale nie mógł wyzbyć się wrażenia, że coś się stało, dlatego nie zamierzał odpuszczać, na wszelki wypadek przyspieszając kroku. — Asta, wszystko w porządku? — zapytał zziajany Björn, próbując złapać oddech po nieplanowanym sprincie i przypatrując się uważniej nieco roztrzęsionej i oszołomionej zimnem Mølgaard, którą udało mu się wreszcie dogonić. — Wybiegłaś jak z procy — wytłumaczył chłopak, a następnie wskazał na płaszcz, który wciąż spoczywał w jej rękach. — Chyba nie chcesz się przeziębić, co? — Choć Guildenstern sam nie zdążył założyć swojego odzienia, to dopilnował, by Mølgaard przywdziała wreszcie wełniany płaszcz.
Dlatego też po ostrej wymianie słów z Brage, która nie umknęła uważnym oczom jego ojca i kilku innym osobom, z którymi akurat rozmawiał w pobliżu, podjuszony Björn postanowił czym prędzej opuścić rezydencję Hallströmów, by oszczędzić sobie kolejnej reprymendy ze strony rodziców. Wiedział, że jej nie uniknie, ojciec nigdy nie potrafił mu odpuścić nawet najmniejszego przewinienia, ale nie chciał teraz tego słuchać, spodziewając się tego, co mu powie. Przynajmniej mógł odłożyć kolejną kłótnię w czasie, zaczerpnąć świeżego, lodowatego powietrza, by oczyścić umysł, a potem po kilku minutach wrócić do środka i przyłączyć się do świętowania, udając, że nic się wcześniej nie wydarzyło. W końcu tego od nich oczekiwali: perfekcyjnego zachowania i umiejętnego zakładania masek w towarzystwie. W międzyczasie, gdy udało mu się już wymknąć z głównej sali przepełnionej ludźmi, niespodziewanie zauważył pędzącą przez hol dziewczynę o jasnych włosach, która niczym błyskawica zgarnęła swój płaszcz i wybiegła na zewnątrz. Björn zbyt późno zorientował się, z kim miał do czynienia, lecz szybko poczynił ten sam krok — zabrał z szatni zimowe odzienie, po czym pomknął śladami Asty.
— Asta! Asta! — Nie zatrzymała się, gdy zawołał dwukrotnie jej imię, ale nie mógł wyzbyć się wrażenia, że coś się stało, dlatego nie zamierzał odpuszczać, na wszelki wypadek przyspieszając kroku. — Asta, wszystko w porządku? — zapytał zziajany Björn, próbując złapać oddech po nieplanowanym sprincie i przypatrując się uważniej nieco roztrzęsionej i oszołomionej zimnem Mølgaard, którą udało mu się wreszcie dogonić. — Wybiegłaś jak z procy — wytłumaczył chłopak, a następnie wskazał na płaszcz, który wciąż spoczywał w jej rękach. — Chyba nie chcesz się przeziębić, co? — Choć Guildenstern sam nie zdążył założyć swojego odzienia, to dopilnował, by Mølgaard przywdziała wreszcie wełniany płaszcz.
Bezimienny
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:04
Nie starasz się.
Przede wszystkim, słysząc rozbrzmiewające nagląco za moimi plecami wołanie — grot własnego imienia kilkukrotnie wbijający się w płachtę ciszy rozciągniętą nad terenami klanowej posiadłości — nie staram się zatrzymać; nie staram się dopasować niosący się echem głos do czyjejkolwiek twarzy; nie staram się jednak też uciec, podświadomie chcąc, by chłopięcy krzyk, który starał się mnie powstrzymać przed dalszym biegiem, wybrzmiał raz jeszcze, bliżej, spokojniej i z obietnicą, że nawet jeśli teraz nie jest, to potem wszystko rzeczywiście będzie w porządku. I kiedy uświadamiam sobie, że swoją rejteradą zwróciłam uwagę Björna Guildensterna, że spośród setki gości to on zdecydował się opuścić przytulnie ciepłe mury siedziby Hallströmów, by udać się w ślad za mną, wierzę że faktycznie za chwilę, za jakiś czas wszystko wróci na swoje miejsce i znów będzie znośnie.
— Nie chcę, masz rację — przyznaję automatycznie, bo tak nakazuje uprzejmość, bo tylko takiej odpowiedzi powinnam udzielić, w rzeczywistości jednak jest mi absolutnie wszystko jedno w jakim stanie wrócę do domu i czy przez kolejnych kilka tygodni, aż do Jul, będę musiała pamiętać o codziennym spożywaniu eliksirów wzmacniających odporność, czy w ogóle mój stan pozwoli na to, abym pokazała się w Fehu, czy może po dzisiejszej przygodzie zostanie ślad jedynie w mojej pamięci. Pod czujnym okiem Björna zapinam jednak płaszcz aż pod samą szyję, na głowę naciągając wełnianą czapkę z olbrzymim pomponem. — Wszystko w porządku — zapewniam po dłuższej chwili, orientując się, że chłopiec chyba wciąż czeka na moją odpowiedź. Wypowiadając słowa nie patrzę jednak w jego stronę. Wzrokiem uparcie sunę po linii horyzontu, jakbym uznała, że od towarzystwa Guildensterna dużo ciekawsze jest to, co kryje się w nieprzeniknionym mroku widnokręgu. Tyle że prawda wygląda nieco inaczej — zwyczajnie wstyd mi mówić komuś takiemu jak on o tych wszystkich rzeczach, drobnostkach stopniowo nawarstwiających się na siebie, tworzących coraz większą falę, która ostatecznie nakłoniła mnie do wyrwania się z zaciskających się na mnie szponów trwającego wewnątrz spędu, dlatego, by nie pomyślał, że mijam się z prawdą, dodaję pospiesznie: — Chciałam tylko być pierwsza przy łyżwach, nim zabraknie dla nas, dzieci, miejsca. Ale chyba za bardzo się pospieszyłam. — Udaję skruchę, wreszcie odważając się przenieść wzrok na Björna. W padającym na niego od tyłu, przez niedomknięte drzwi wejściowe, świetle wygląda dojrzalej niż kiedy widziałam go ostatni raz. Wdzięczna jestem bogom za chłód i za ciemność, które maskują moje zmieszanie jego towarzystwem; wdzięczna jestem, że nikt inny nie pokwapił się, by sprawdzić zamieszanie, jakie wywołałam, bo teraz wiem już, że bez wątpienia spaliłabym się ze wstydu, gdyby ktokolwiek zobaczył nas razem.
Rozcieram chwilę zziębnięte dłonie, chowając je niedługo potem do kieszeni, w których wcześniej nie udało mi się znaleźć rękawiczek, mimo że pewna jestem, że zabierałam je z domu ze sobą. Może wypadły mi gdzieś po drodze, a może pożyczyłam je Aske, bo zapomniał o swoich?
— Nie będą cię szukać, żeby kolejny raz pokazywać, jak nowo nabytego zwierzaka? — pytam bez ogródek, bez słowa decydując się, by ruszyć w drogę ku brzegu jeziora, chowając się w cieniach rzucanych przez w większości pozbawione liści drzewa i krzewy.
Przede wszystkim, słysząc rozbrzmiewające nagląco za moimi plecami wołanie — grot własnego imienia kilkukrotnie wbijający się w płachtę ciszy rozciągniętą nad terenami klanowej posiadłości — nie staram się zatrzymać; nie staram się dopasować niosący się echem głos do czyjejkolwiek twarzy; nie staram się jednak też uciec, podświadomie chcąc, by chłopięcy krzyk, który starał się mnie powstrzymać przed dalszym biegiem, wybrzmiał raz jeszcze, bliżej, spokojniej i z obietnicą, że nawet jeśli teraz nie jest, to potem wszystko rzeczywiście będzie w porządku. I kiedy uświadamiam sobie, że swoją rejteradą zwróciłam uwagę Björna Guildensterna, że spośród setki gości to on zdecydował się opuścić przytulnie ciepłe mury siedziby Hallströmów, by udać się w ślad za mną, wierzę że faktycznie za chwilę, za jakiś czas wszystko wróci na swoje miejsce i znów będzie znośnie.
— Nie chcę, masz rację — przyznaję automatycznie, bo tak nakazuje uprzejmość, bo tylko takiej odpowiedzi powinnam udzielić, w rzeczywistości jednak jest mi absolutnie wszystko jedno w jakim stanie wrócę do domu i czy przez kolejnych kilka tygodni, aż do Jul, będę musiała pamiętać o codziennym spożywaniu eliksirów wzmacniających odporność, czy w ogóle mój stan pozwoli na to, abym pokazała się w Fehu, czy może po dzisiejszej przygodzie zostanie ślad jedynie w mojej pamięci. Pod czujnym okiem Björna zapinam jednak płaszcz aż pod samą szyję, na głowę naciągając wełnianą czapkę z olbrzymim pomponem. — Wszystko w porządku — zapewniam po dłuższej chwili, orientując się, że chłopiec chyba wciąż czeka na moją odpowiedź. Wypowiadając słowa nie patrzę jednak w jego stronę. Wzrokiem uparcie sunę po linii horyzontu, jakbym uznała, że od towarzystwa Guildensterna dużo ciekawsze jest to, co kryje się w nieprzeniknionym mroku widnokręgu. Tyle że prawda wygląda nieco inaczej — zwyczajnie wstyd mi mówić komuś takiemu jak on o tych wszystkich rzeczach, drobnostkach stopniowo nawarstwiających się na siebie, tworzących coraz większą falę, która ostatecznie nakłoniła mnie do wyrwania się z zaciskających się na mnie szponów trwającego wewnątrz spędu, dlatego, by nie pomyślał, że mijam się z prawdą, dodaję pospiesznie: — Chciałam tylko być pierwsza przy łyżwach, nim zabraknie dla nas, dzieci, miejsca. Ale chyba za bardzo się pospieszyłam. — Udaję skruchę, wreszcie odważając się przenieść wzrok na Björna. W padającym na niego od tyłu, przez niedomknięte drzwi wejściowe, świetle wygląda dojrzalej niż kiedy widziałam go ostatni raz. Wdzięczna jestem bogom za chłód i za ciemność, które maskują moje zmieszanie jego towarzystwem; wdzięczna jestem, że nikt inny nie pokwapił się, by sprawdzić zamieszanie, jakie wywołałam, bo teraz wiem już, że bez wątpienia spaliłabym się ze wstydu, gdyby ktokolwiek zobaczył nas razem.
Rozcieram chwilę zziębnięte dłonie, chowając je niedługo potem do kieszeni, w których wcześniej nie udało mi się znaleźć rękawiczek, mimo że pewna jestem, że zabierałam je z domu ze sobą. Może wypadły mi gdzieś po drodze, a może pożyczyłam je Aske, bo zapomniał o swoich?
— Nie będą cię szukać, żeby kolejny raz pokazywać, jak nowo nabytego zwierzaka? — pytam bez ogródek, bez słowa decydując się, by ruszyć w drogę ku brzegu jeziora, chowając się w cieniach rzucanych przez w większości pozbawione liści drzewa i krzewy.
Björn Guildenstern
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:04
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
— To dobrze. Ubierz się szybko — zalecił jeszcze raz Björn z troską, by po chwili samemu przykładnie założyć swój płaszcz. W końcu nie chciał przypadkiem nabawić się wicherii, którą zwykle bardzo łatwo było o tej porze roku nabyć. W ostatnich latach jego zdrowie w rzeczywistości pozostawiało wiele do życzenia, dlatego sam był na tym punkcie szczególnie wyczulony — nie tylko w stosunku do siebie, ale też i do innych osób. Ostatecznie jednak mało kto zdawał sobie z tego sprawę, w końcu zrobiono wszystko, by przypadkiem nikt nie dowiedział się o kruchym zdrowiu przyszłego dziedzica Guildensternów. Sami jego rodzice, jak zdążył zauważyć, powoli wypierali ze swojej świadomości te nieszczęsne problemy, przypominając sobie jedynie o nich podczas regularnych wizyt w szpitalu. — Na pewno? — zapytał jeszcze raz chłopak, wyjątkowo nieusatysfakcjonowany jej wymijającą odpowiedzią. W końcu widział, jak Mølgaard nieoczekiwanie wystrzeliła jak z procy, nie dając się w ogóle przez nikogo zatrzymać — gdyby nie ruszył za nią w porę, zapewne nie znalazłby jej tak łatwo. Westchnął tylko cicho pod nosem, by spojrzeć na nią uważnie, jakby chcąc jej tym samym dać wyraźny znak, że nie musiała chować się za wymówkami. Nie przy nim — byli w tym przecież razem.
— Jesteś pewna, że chodzi tylko o łyżwy? — Guildenstern uniósł brwi, by spojrzeć na zamarzniętą taflę jeziora. Mimo że nigdy nie był wybitnie dobrym łyżwiarzem, chętnie by skorzystał z okazji, choćby po to, by na moment oderwać się od rzeczywistości i skupić się na czymś przyjemniejszym. Bo dzisiejszy wieczór był dla niego koszmarem pod wieloma względami — kolejna kłótnia z Brage na oczach innych ludzi tylko uświadomiła mu, że najprawdopodobniej już nigdy nie znajdą nici porozumienia, a Björn nie chciał już po raz kolejny słuchać tego, że powinien był być przecież mądrzejszy i ustąpić swojemu młodszemu bratu, który robił wszystko, byleby tylko wyprowadzić go z równowagi. — Nawet jeśli to tylko marna wymówka z twojej strony, to z wielką chęcią potowarzyszę ci na lodzie. Póki nikt nie patrzy. — I póki nikt nas nie szuka, przeszło mu przez myśl, gdy uśmiechnął się delikatnie do Asty. Widział, że coś ją trapiło, a jej zachowanie było dla niego podejrzane, lecz nie zamierzał naciskać, pozwalając dziewczynie ruszyć w stronę jeziora. W końcu nie mógł zostawić jej samej – przynajmniej tak próbował sobie teraz wmówić, usprawiedliwiając swoją nieobecność.
— Pewnie będą. — Guildenstern nie próbował nawet udawać, że był zadowolony ze swojej obecności u Hallströmów. Gdyby mógł, najchętniej od razu wróciłby do siebie, byleby tylko nie uczestniczyć w tej farsie i nie widzieć w tym momencie Brage na oczy. — Ale nie zamierzam tam na razie wracać. Potrzebuję chwili oddechu — powiedział zgodnie z prawdą Björn, zerkając kątem oka na Astę. Choć nie należał do szczególnie wylewnych osób, to postanowił się zwierzyć: – Pokłóciłem się z bratem. I, jak zwykle, wyszło, że to moja wina. – Miał tego dość, że Brage, który zaczynał każdą sprzeczkę, był nietykalny, lecz nie mógł w tej kwestii nic zrobić; nie miał więc najmniejszej ochoty wysłuchiwać kolejnych kazań na temat swoich powinności.
— Jesteś pewna, że chodzi tylko o łyżwy? — Guildenstern uniósł brwi, by spojrzeć na zamarzniętą taflę jeziora. Mimo że nigdy nie był wybitnie dobrym łyżwiarzem, chętnie by skorzystał z okazji, choćby po to, by na moment oderwać się od rzeczywistości i skupić się na czymś przyjemniejszym. Bo dzisiejszy wieczór był dla niego koszmarem pod wieloma względami — kolejna kłótnia z Brage na oczach innych ludzi tylko uświadomiła mu, że najprawdopodobniej już nigdy nie znajdą nici porozumienia, a Björn nie chciał już po raz kolejny słuchać tego, że powinien był być przecież mądrzejszy i ustąpić swojemu młodszemu bratu, który robił wszystko, byleby tylko wyprowadzić go z równowagi. — Nawet jeśli to tylko marna wymówka z twojej strony, to z wielką chęcią potowarzyszę ci na lodzie. Póki nikt nie patrzy. — I póki nikt nas nie szuka, przeszło mu przez myśl, gdy uśmiechnął się delikatnie do Asty. Widział, że coś ją trapiło, a jej zachowanie było dla niego podejrzane, lecz nie zamierzał naciskać, pozwalając dziewczynie ruszyć w stronę jeziora. W końcu nie mógł zostawić jej samej – przynajmniej tak próbował sobie teraz wmówić, usprawiedliwiając swoją nieobecność.
— Pewnie będą. — Guildenstern nie próbował nawet udawać, że był zadowolony ze swojej obecności u Hallströmów. Gdyby mógł, najchętniej od razu wróciłby do siebie, byleby tylko nie uczestniczyć w tej farsie i nie widzieć w tym momencie Brage na oczy. — Ale nie zamierzam tam na razie wracać. Potrzebuję chwili oddechu — powiedział zgodnie z prawdą Björn, zerkając kątem oka na Astę. Choć nie należał do szczególnie wylewnych osób, to postanowił się zwierzyć: – Pokłóciłem się z bratem. I, jak zwykle, wyszło, że to moja wina. – Miał tego dość, że Brage, który zaczynał każdą sprzeczkę, był nietykalny, lecz nie mógł w tej kwestii nic zrobić; nie miał więc najmniejszej ochoty wysłuchiwać kolejnych kazań na temat swoich powinności.
Bezimienny
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:04
Wiem, że Björn nie ma złych intencji, że troska pobrzmiewająca w jego wypowiedzi jest szczera, a mimo to nie potrafię — robię to zupełnie odruchowo i nieświadomie — nie wzdrygnąć się, kiedy słyszę wypowiadane przez niego słowa, bliźniaczo podobne do tych, jakie zazwyczaj kieruje w moją stronę matka: na wskroś przesiąknięte naganą i pewnego rodzaju komendą, niemal jak do psa. Schowane w kieszeniach dłonie zaciskam mocno w pięści, czując jak paznokcie wbijają mi się głęboko w skórę, jak ponownie odnajdują wyżłobione wieloletnim powtarzaniem tego gestu zagłębienia; tak samo głęboko, daleko poza zasięg jego spojrzenia i napawającej mnie pewnym niepokojem intuicji, staram się schować własne odczucia, chociaż świadoma jestem, że w nerwach trudno mi jest ukryć obszerną paletę targających mną afektów, szczególnie że niewiele potrzeba, aby wydobyć je na wierzch — jak w tym przypadku, kiedy iskrą zapalną staje się niefortunnie sformułowana prośba.
Jego ponowne pytanie kwituję wyłącznie wzruszeniem ramion. Boję się, że gdy spróbuję się odezwać, całe postanowienie trzymania za zębami własnych problemów zwyczajnie trafi szlag, że złamię się i bez dłuższego zastanowienia wyrzucę z siebie wszystko to, co zaczyna ciążyć mi na barkach, a co mogłabym przecież zgubić, zostawić daleko za sobą, gdybym tylko weszła na lód i zaczęła mknąć po zamarzniętej tafli, bo w takim pędzie na pewno każdy z problemów i kłopotów sam wreszcie by się ode mnie oderwał. Dopiero przytyk, że moje tłumaczenie może być jedynie kiepskim wykrętem i unikaniem sedna gryzącego mnie problemu, sprawia że chmurnieję na dobre, a słowa sprzeciwu same cisną mi się na usta.
— Gdybyś nie był taki dociekliwy, to byłaby doskonała wymówka — zapewniam, na krótko odwracając się przez ramię w jego stronę i ciskanymi z oczu gniewnymi iskrami na dobre dając upust swoim emocjom. — Na pewno lepsza niż: mam dość, jestem zmęczona i chyba zgubiłam w tym tłumie jedyne osoby, które są do zniesienia. Poza tobą — dodaję od razu, może nieco za bardzo automatycznie, by przypadkiem nie poczuł się dotknięty albo by na mnie nikt nie spróbował wieszać czarokotów, że nie potrafię odpowiednio zachować się przy przedstawicielu klanu Guildensternów. Kiedy uświadamiam sobie, że nawet gdy nikt nie patrzy i nie słucha, nie umiem wyzbyć się wpojonych mi nawyków uniżoności wobec lepiej usytuowanych osób, denerwuję się, być może niepotrzebnie, jeszcze bardziej, przyspieszając kroku, jakbym i przed Björnem chciała teraz uciec.
Moja niewzruszoność jest jedynie pozorna, bo w otaczającym nas bezruchu słowa chłopca docierają do mnie wyraźniej niż cokolwiek innego, przed nimi nie potrafię się schronić ani uciec. Nawet w chwili, kiedy znajduję się już przy wiacie z rozłożonym sprzętem łyżwiarskim, kiedy wzrokiem staram się wyszukać właściwy rozmiar, nie jestem w stanie go całkowicie zignorować. Nie taka jest zresztą moja intencja.
— A nie zawiniłeś? Podobno winny zawsze jest mądrzejszy, bo powinien wiedzieć, że bez sensu jest dyskutować, a i tak stara się udowodnić własną rację. — Siadając na blacie, by nasunąć na nogi łyżwy, wywracam oczyma, przypominając sobie zupełnie niezrozumiałe dla mnie słowa jednego z wujków. Nie potrafię zrozumieć większości mądrości wpajanych mi przez dorosłych — odnoszę nieraz wrażenie, jakby żyli w całkiem innym świecie, oderwanym od tego rzeczywistego. — Gotowy? — pytam, ostrożnie zsuwając się z wysokiego stołu i już z mniejszą brawurą kieruję się w stronę brzegu.
Jego ponowne pytanie kwituję wyłącznie wzruszeniem ramion. Boję się, że gdy spróbuję się odezwać, całe postanowienie trzymania za zębami własnych problemów zwyczajnie trafi szlag, że złamię się i bez dłuższego zastanowienia wyrzucę z siebie wszystko to, co zaczyna ciążyć mi na barkach, a co mogłabym przecież zgubić, zostawić daleko za sobą, gdybym tylko weszła na lód i zaczęła mknąć po zamarzniętej tafli, bo w takim pędzie na pewno każdy z problemów i kłopotów sam wreszcie by się ode mnie oderwał. Dopiero przytyk, że moje tłumaczenie może być jedynie kiepskim wykrętem i unikaniem sedna gryzącego mnie problemu, sprawia że chmurnieję na dobre, a słowa sprzeciwu same cisną mi się na usta.
— Gdybyś nie był taki dociekliwy, to byłaby doskonała wymówka — zapewniam, na krótko odwracając się przez ramię w jego stronę i ciskanymi z oczu gniewnymi iskrami na dobre dając upust swoim emocjom. — Na pewno lepsza niż: mam dość, jestem zmęczona i chyba zgubiłam w tym tłumie jedyne osoby, które są do zniesienia. Poza tobą — dodaję od razu, może nieco za bardzo automatycznie, by przypadkiem nie poczuł się dotknięty albo by na mnie nikt nie spróbował wieszać czarokotów, że nie potrafię odpowiednio zachować się przy przedstawicielu klanu Guildensternów. Kiedy uświadamiam sobie, że nawet gdy nikt nie patrzy i nie słucha, nie umiem wyzbyć się wpojonych mi nawyków uniżoności wobec lepiej usytuowanych osób, denerwuję się, być może niepotrzebnie, jeszcze bardziej, przyspieszając kroku, jakbym i przed Björnem chciała teraz uciec.
Moja niewzruszoność jest jedynie pozorna, bo w otaczającym nas bezruchu słowa chłopca docierają do mnie wyraźniej niż cokolwiek innego, przed nimi nie potrafię się schronić ani uciec. Nawet w chwili, kiedy znajduję się już przy wiacie z rozłożonym sprzętem łyżwiarskim, kiedy wzrokiem staram się wyszukać właściwy rozmiar, nie jestem w stanie go całkowicie zignorować. Nie taka jest zresztą moja intencja.
— A nie zawiniłeś? Podobno winny zawsze jest mądrzejszy, bo powinien wiedzieć, że bez sensu jest dyskutować, a i tak stara się udowodnić własną rację. — Siadając na blacie, by nasunąć na nogi łyżwy, wywracam oczyma, przypominając sobie zupełnie niezrozumiałe dla mnie słowa jednego z wujków. Nie potrafię zrozumieć większości mądrości wpajanych mi przez dorosłych — odnoszę nieraz wrażenie, jakby żyli w całkiem innym świecie, oderwanym od tego rzeczywistego. — Gotowy? — pytam, ostrożnie zsuwając się z wysokiego stołu i już z mniejszą brawurą kieruję się w stronę brzegu.
Björn Guildenstern
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:04
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
— Wybacz — odpowiedział krótko, nieco speszony, nie chcąc wyjść na zbyt wścibskiego młodzieńca. Nie mógł jednak zostawić Asty w takim stanie, bowiem zaniepokoiło go jej nagłe, pełne emocji wyjście z budynku. Wielokrotnie był w podobnej sytuacji, dlatego wiedział, że czasem zwyczajnie było po prostu lepiej milczeć. — Nie będę już o nic dopytywał, jeśli tego nie chcesz. — Uśmiechnął się lekko, w nieco przepraszający sposób, w dalszym ciągu próbując dotrzymać Aście kroku, choć przez moment miał nieodparte wrażenie, że najchętniej by się go pozbyła. Ku jej nieszczęściu, Guildenstern nie zamierzał prędko wracać do sali balowej; potrzebował chwili świeżego oddechu, jakby miało mu to pomóc w oczyszczeniu umysłu i zażegnaniu złości i niechęci, którą wciąż czuł do swojego młodszego brata. — Ale też mogę powiedzieć, że mam dość. — Proste, zwyczajne zdanie, które nigdy nie powinno było w innych okolicznościach nawet paść, bowiem jego rodzice nie uznawali podobnych wymówek. Ich zdaniem już dawno powinien był się przyzwyczaić do podobnych wydarzeń i nie miał prawa, by narzekać. To będzie twoje życie — słyszał za każdym razem od ojca Björn i wzdrygał się na samą myśl. Nie tego chciał od losu, lecz nie wiedział, co zrobić, by od niego uciec.
— Nie wiem. — Wzruszył bezradnie wątłymi ramionami, gdy dotarli już do wiaty z rozłożonym sprzętem łyżwiarskim. Logicznie byłoby zrzucić całą winę na Brage, choć młody Guildenstern teoretycznie wiedział, iż miał swoje za uszami. Westchnął cicho pod nosem, bijąc się ze swoimi myślami i zastanawiając się nad odpowiedzią dla Mølgaard. — Kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. A dziś — nie możemy na siebie patrzeć. Wystarczy jedno słowo, by rozpętała się burza. — Kiedy zdążyli się tak poróżnić, że nie byli już w stanie się ze sobą komunikować, tego Björn nie był w stanie dokładnie określić. To wszystko stało się zbyt szybko, by mógł wskazać konkretny powód zachowania i niechęci Brage. — Może… Może poniekąd zawiniłem — dodał ze skruchą słyszalną w głosie, choć w rzeczywistości nigdy by się do tego nie przyznał przed swoim bratem, by nie dać mu satysfakcji z tego powodu. — A ty? — Miał nie dopytywać, jednak nie mógł powstrzymać się przed zadaniem pytania.
— Poczekaj chwilę. Nie ma mojego rozmiaru — odpowiedział chłopak, poszukując w dalszym ciągu odpowiednich dla siebie łyżew. Wreszcie udało mu się je znaleźć, dlatego czym prędzej nasunął buty na nogi, zawiązując mocno sznurowadła, a następnie skinął porozumiewawczo głową Aście na znak, że jest gotowy. — Zaczynamy — potwierdził niepewnie Guildenstern, po czym zsunął się z wysokiego stołu i wraz z Mølgaard ostrożnie wkroczył na lodowisko, mając przy tym nadzieję, że jeszcze nie zapomniał, jak jeździ się na łyżwach.
— Nie wiem. — Wzruszył bezradnie wątłymi ramionami, gdy dotarli już do wiaty z rozłożonym sprzętem łyżwiarskim. Logicznie byłoby zrzucić całą winę na Brage, choć młody Guildenstern teoretycznie wiedział, iż miał swoje za uszami. Westchnął cicho pod nosem, bijąc się ze swoimi myślami i zastanawiając się nad odpowiedzią dla Mølgaard. — Kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. A dziś — nie możemy na siebie patrzeć. Wystarczy jedno słowo, by rozpętała się burza. — Kiedy zdążyli się tak poróżnić, że nie byli już w stanie się ze sobą komunikować, tego Björn nie był w stanie dokładnie określić. To wszystko stało się zbyt szybko, by mógł wskazać konkretny powód zachowania i niechęci Brage. — Może… Może poniekąd zawiniłem — dodał ze skruchą słyszalną w głosie, choć w rzeczywistości nigdy by się do tego nie przyznał przed swoim bratem, by nie dać mu satysfakcji z tego powodu. — A ty? — Miał nie dopytywać, jednak nie mógł powstrzymać się przed zadaniem pytania.
— Poczekaj chwilę. Nie ma mojego rozmiaru — odpowiedział chłopak, poszukując w dalszym ciągu odpowiednich dla siebie łyżew. Wreszcie udało mu się je znaleźć, dlatego czym prędzej nasunął buty na nogi, zawiązując mocno sznurowadła, a następnie skinął porozumiewawczo głową Aście na znak, że jest gotowy. — Zaczynamy — potwierdził niepewnie Guildenstern, po czym zsunął się z wysokiego stołu i wraz z Mølgaard ostrożnie wkroczył na lodowisko, mając przy tym nadzieję, że jeszcze nie zapomniał, jak jeździ się na łyżwach.
Bezimienny
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:05
Niejednokrotnie słyszałam od wielu osób, że powinnam popracować nad mową ciała i nad ekspresją, by, nawet jeśli jestem znużona czyimś towarzystwem i nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano, nikomu zbyt jasno nie dawać tego do zrozumienia, ale w dyplomatyczny i uprzejmy sposób zbyć niechciane towarzystwo. W swoim zachowaniu nie potrafiłam nigdy dopatrzeć się jakiegokolwiek uchybienia względem ogólnie przyjętej etykiety — przede wszystkim jednak nie potrafiłam, nie potrafię i prawdopodobnie nigdy nie nauczę się być nieautentyczna, gdy przychodzi mi do ukrywania niezadowolenia. Czasem tylko zdarza się, że biorące nade mną górę emocje są na tyle intensywne, iż całkiem nieświadomie przekuwają się w coś, co postronni obserwatorzy mogliby odebrać jako niechęć. Ukłucie wstydu, jakie czuję po wypowiedzianych przez Björna lakonicznych przeprosinach, uprzytamnia mi, że powinnam wziąć się w garść i odpowiadać na jego szczerą troskę w nieco mniej agresywny sposób — zdarza się, że zapominam o tym, że to wcale nie cały świat chce się sprzeniewierzyć przeciw mnie; że przeciwności losu dopatruję się nie tam, gdzie powinnam. Wówczas zbyt łatwo daję się owładnąć afektom i zamiast wycofać się, zamiast ugryźć się w język, brnę przez sytuację, w jakiej się znajduję jak taran, gotowa udowodnić każdemu, że racja, jakakolwiek by nie była, zawsze leżeć będzie tylko po mojej stronie.
— Jesteście w tej samej akademii? — Pytanie, z pozoru zupełnie wyrwane z kontekstu, otwiera mi w głowie drzwi, za którymi mam nadzieję znaleźć dla Björna chociaż częściowe rozwiązanie większego problemu, z jakim się mierzy. Nie dopytuję jednak o nic więcej, nie komentuję w jakikolwiek inny sposób informacji, jakimi się ze mną podzielił, jedynie zaciskam mocniej zęby, słysząc to jakby przypadkowe „a ty?”, które jest prawie jak cios wymierzony w brzuch, bo autentycznie robi mi się niedobrze. Mija więc dłuższa chwila, po której decyduję się wyłożyć chłopcu zawiłości sytuacji, w jakiej sama się znalazłam i jaka wymusiła na mnie reakcję, której był świadkiem. — Ja z bratem mam doskonałe relacje. — Chyba nie tak powinno się zaczynać. Czerwienię się, zauważając swój nietakt i na moment przygryzam wargę, nim powracam do kontynuowania. — Tylko Norny uwielbiają rzucać nam kłody pod nogi i rozdzielać wtedy, kiedy nie powinny, jak dzisiaj. Może niepotrzebnie spanikowałam, ale… — Wzruszam bezradnie ramionami, nie wiedząc, jak dokończyć, by nie zabrzmiało to głupio i infantylnie. Zostawiam więc tę kwestię niedopowiedzianą, mając nadzieję, że lakoniczne nakreślenie zdarzenia wystarczy Guildensternowi i nie będę musiała dodawać niczego więcej do wystarczająco krępującego wyznania.
Przyglądam mu się z boku, w milczeniu niecierpliwie przebierając obutymi w łyżwy nogami w miejscu, tuż przed taflą jeziora, do momentu, aż nie dołącza do mnie. Ostrożność, z jaką oboje wchodzimy na lód, sprawia że prawie zapominam o trosce, która przygnała mnie w to miejsce. Usta rozciągają mi się w szerokim uśmiechu, kiedy po kilku niepewnych krokach nabieram pewności, że pod nami zaraz nie otworzy się ciemna paszcza jeziora. Długimi susami odjeżdżam coraz dalej od brzegu, coraz bardziej zbliżając się ku środkowi akwenu, gdzie gruby lód jest bardziej przejrzysty i pod sobą dostrzegam zaklęte w sen rośliny.
— Björn! Spójrz! — wołam go, odwracając się w stronę chłopca. — Myślisz, że mają tu storsjöodjureta? — dopytuję, absolutnie przekonana, że na terenie wszystkich klanowych rezydencji znaleźć można unikatowe okazy magicznej fauny i flory.
— Jesteście w tej samej akademii? — Pytanie, z pozoru zupełnie wyrwane z kontekstu, otwiera mi w głowie drzwi, za którymi mam nadzieję znaleźć dla Björna chociaż częściowe rozwiązanie większego problemu, z jakim się mierzy. Nie dopytuję jednak o nic więcej, nie komentuję w jakikolwiek inny sposób informacji, jakimi się ze mną podzielił, jedynie zaciskam mocniej zęby, słysząc to jakby przypadkowe „a ty?”, które jest prawie jak cios wymierzony w brzuch, bo autentycznie robi mi się niedobrze. Mija więc dłuższa chwila, po której decyduję się wyłożyć chłopcu zawiłości sytuacji, w jakiej sama się znalazłam i jaka wymusiła na mnie reakcję, której był świadkiem. — Ja z bratem mam doskonałe relacje. — Chyba nie tak powinno się zaczynać. Czerwienię się, zauważając swój nietakt i na moment przygryzam wargę, nim powracam do kontynuowania. — Tylko Norny uwielbiają rzucać nam kłody pod nogi i rozdzielać wtedy, kiedy nie powinny, jak dzisiaj. Może niepotrzebnie spanikowałam, ale… — Wzruszam bezradnie ramionami, nie wiedząc, jak dokończyć, by nie zabrzmiało to głupio i infantylnie. Zostawiam więc tę kwestię niedopowiedzianą, mając nadzieję, że lakoniczne nakreślenie zdarzenia wystarczy Guildensternowi i nie będę musiała dodawać niczego więcej do wystarczająco krępującego wyznania.
Przyglądam mu się z boku, w milczeniu niecierpliwie przebierając obutymi w łyżwy nogami w miejscu, tuż przed taflą jeziora, do momentu, aż nie dołącza do mnie. Ostrożność, z jaką oboje wchodzimy na lód, sprawia że prawie zapominam o trosce, która przygnała mnie w to miejsce. Usta rozciągają mi się w szerokim uśmiechu, kiedy po kilku niepewnych krokach nabieram pewności, że pod nami zaraz nie otworzy się ciemna paszcza jeziora. Długimi susami odjeżdżam coraz dalej od brzegu, coraz bardziej zbliżając się ku środkowi akwenu, gdzie gruby lód jest bardziej przejrzysty i pod sobą dostrzegam zaklęte w sen rośliny.
— Björn! Spójrz! — wołam go, odwracając się w stronę chłopca. — Myślisz, że mają tu storsjöodjureta? — dopytuję, absolutnie przekonana, że na terenie wszystkich klanowych rezydencji znaleźć można unikatowe okazy magicznej fauny i flory.
Björn Guildenstern
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:05
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
Björn już pogodził się z myślą, że nigdy nie będzie doskonały — wielokrotnie słyszał, że powinien był nad sobą panować i pracować nad mową ciała i obyciem w towarzystwie; że jego etykieta w rzeczywistości pozostawia wiele do życzenia; że powinien brać przykład z młodszego Brage, który od zawsze jawił się Ragnarowi jako syn idealny. Jednak zasady były zasadami — nie mógł w żaden sposób zmienić kolejności dziedziczenia, dlatego musiał pogodzić się z tym, że to akurat na barkach Björna w przyszłości miało spocząć dziedzictwo jego rodu. Ojciec musiał więc go do wszystkiego należycie przygotować, mimo tego że Norny celowo pokrzyżowały im plany i pozamieniały ich rolami. Paradoksalnie nie mogli z tym nic zrobić, w końcu nie wypada się otwarcie sprzeciwiać bogom — nie należało bowiem do tajemnic, że Guildensternowie najprawdopodobniej lękali się ich przecież najbardziej ze wszystkich klanów magicznych. Przez to też Björn, wychowany w ciągłym strachu przed tymi z Asgardu, bał się wyrazić na głos obiekcje ze swojego przeznaczenia. Z każdą jednak kłótnią z rodzicami czy Brage przychodziło mu to coraz łatwiej – tak, jak teraz, gdy nie bał się wyjawić Mølgaard o tym, co się wydarzyło, co jeszcze kilka miesięcy temu byłoby dla niego nie do pomyślenia.
— Tak, do Odali, chociaż jest ode mnie rok młodszy. Przynajmniej nie widzimy się aż tak często — odpowiedział zgodnie z prawdą na zadane przez Astę pytanie chłopak, wchodząc ostrożnie na zamarzniętą taflę. — Wiesz, nie posłaliby mojego brata do innej szkoły. Każdy Guildenstern musi ukończyć Odalę. To tradycja. — Większość młodych członków klanów magicznych uczęszczała właśnie do tej akademii, choć w dzisiejszych czasach niektórzy zaczynali kierować się innymi kryteriami w opozycji do przyjętych zwyczajów. Nie zaliczała się jednak do nich jego rodzina, która wraz z Hallströmami reprezentowała konserwatywne skrzydło Rady. — To dobrze, że się dogadujecie. — Przynajmniej Asta nie miała problemów ze swoim bratem. Z kolei Björn przez moment poczuł się nawet zazdrosny, choć nie dał po sobie tego poznać, uśmiechając się lekko do jasnowłosej dziewczyny. Nie zmieniało to faktu, że wiele by dał, by zażegnać konflikt z Brage. — A co do tego, co się tam wydarzyło... Nie ma co się przejmować. — Puścił jej oczko, dając tym samym wyraźny znak, że nie muszą już rozmawiać o tym, co się stało na sali. Teraz nie pozostało im nic innego, jak skupić się na zabawie.
— Wiesz co, Asta, wydaje mi się, że tak... W końcu to jezioro i z tego, co wiem, całkiem głębokie — odpowiedział na pytanie Mølgaard, rozglądając się uważnie po tafli. Zrobił kilka pewniejszych kroków, choć przeraził się myślą, że pod nim mógłby się znajdować jakiś morski potwór. — Lepiej byłoby zapytać, czego Hallströmowie nie mają. Chociaż chyba nie powinniśmy teraz wywoływać storsjöodjuretów z głębin, bo jeszcze pęknie lód i wpadniemy do wody — dodał Guildenstern, po czym zbliżył się do Asty. — Umiesz w razie czego pływać? — zapytał po chwili z ciekawością w głosie, poruszając się coraz pewniej po jeziorze.
— Tak, do Odali, chociaż jest ode mnie rok młodszy. Przynajmniej nie widzimy się aż tak często — odpowiedział zgodnie z prawdą na zadane przez Astę pytanie chłopak, wchodząc ostrożnie na zamarzniętą taflę. — Wiesz, nie posłaliby mojego brata do innej szkoły. Każdy Guildenstern musi ukończyć Odalę. To tradycja. — Większość młodych członków klanów magicznych uczęszczała właśnie do tej akademii, choć w dzisiejszych czasach niektórzy zaczynali kierować się innymi kryteriami w opozycji do przyjętych zwyczajów. Nie zaliczała się jednak do nich jego rodzina, która wraz z Hallströmami reprezentowała konserwatywne skrzydło Rady. — To dobrze, że się dogadujecie. — Przynajmniej Asta nie miała problemów ze swoim bratem. Z kolei Björn przez moment poczuł się nawet zazdrosny, choć nie dał po sobie tego poznać, uśmiechając się lekko do jasnowłosej dziewczyny. Nie zmieniało to faktu, że wiele by dał, by zażegnać konflikt z Brage. — A co do tego, co się tam wydarzyło... Nie ma co się przejmować. — Puścił jej oczko, dając tym samym wyraźny znak, że nie muszą już rozmawiać o tym, co się stało na sali. Teraz nie pozostało im nic innego, jak skupić się na zabawie.
— Wiesz co, Asta, wydaje mi się, że tak... W końcu to jezioro i z tego, co wiem, całkiem głębokie — odpowiedział na pytanie Mølgaard, rozglądając się uważnie po tafli. Zrobił kilka pewniejszych kroków, choć przeraził się myślą, że pod nim mógłby się znajdować jakiś morski potwór. — Lepiej byłoby zapytać, czego Hallströmowie nie mają. Chociaż chyba nie powinniśmy teraz wywoływać storsjöodjuretów z głębin, bo jeszcze pęknie lód i wpadniemy do wody — dodał Guildenstern, po czym zbliżył się do Asty. — Umiesz w razie czego pływać? — zapytał po chwili z ciekawością w głosie, poruszając się coraz pewniej po jeziorze.
Bezimienny
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:05
Chociaż ze względu na zajmowaną w społeczeństwie galdryjskich elit pozycję mojej rodziny mogłabym pochwalić się komfortem nie znajdowania się na świeczniku czyjejkolwiek uwagi — szczególnie wyjątkowo wścibskich mediów i z równą zajadłością ścigających sensację podstarzałych dam — bogowie w jasny do zrozumienia sposób dali mi znać, że ukrywanie części pochodzenia pod pozornie mało znanym nazwiskiem ojca nie upoważnia mnie do wymigiwania się do obowiązków związanych z właściwym reprezentowaniem rodziny. Mogłabym więc z powodzeniem uścisnąć sobie z Björnem dłonie, bo sytuacje, w jakich oboje się znajdowaliśmy niewiele różniły się od siebie. Nawet jeśli byłam tą młodszą, to mi w udziale przypadło spełnianie niespełnionych ambicji matki; to ja miałam stawać na rzęsach, by być godną podziwiania ozdobą mizernych kosztowności Mølgaardów, a przede wszystkim tego, co zostało wniesione w nasz ród przez odprysk borumowej krwi; to ja miałam być tym tajemniczym fragmentem matczynej układanki, który zespoli wszystkie pozostałe, niepasujące elementy, nadając im kształtu, jaki sobie wymyśliła i do otrzymania jakiego niestrudzenie dążyła, pozbawiona refleksji na temat emocjonalnych kosztów, które w jej plan włożyć miały osoby postronne.
Czasem chciałam, tak jak okazję ku temu miał Björn, okres elementarnej edukacji magicznej przeżyć z dala od rodzinnego domu. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy cokolwiek zmieniłoby się w moim życiu, gdybym chociaż nauki na drugi stopień wtajemniczenia pobierała nie w Kopenhadze, ale w Sztokholmie, Trondheim czy Tampere, o Midgardzie nie wspominając.
— Dość głupia ta tradycja. — Lakoniczne podsumowanie przedstawionej mi przez chłopca informacji poprzedza krótkie westchnięcie zrozumienia pomieszanego z rezygnacją, bo w jednej chwili rodzący mi się w myślach plan bierze w łeb. Nie daję jednak za wygraną, wyłuskując Guildensternowi wątpliwości co do słuszności posyłania rodzeństwa do jednej placówki. — Twierdzisz, że nie widzicie się tak często, ale chyba jednak… Też nie na tyle rzadko, żeby za sobą tęsknić i budować zdrowe, braterskie relacje. Nie rozważałeś, żeby poprosić rodziców o to, żeby cię przenieśli? Albo jego? — dodaję od razu, nie chcąc, aby miał błędne przekonanie, że to on jest zarzewiem problemów, jakie ma z bratem.
Wyraźną ulgę odczuwam w chwili, kiedy chłopiec decyduje się na dobre porzucić kwestię tego, co zaszło we wnętrzu rezydencji Hallströmów. Nie jestem zwolenniczką niepotrzebnego roztrząsania spraw, które sprawia, że doznaję dodatkowego dyskomfortu związanego z sytuacją, jaka wywołała we mnie atak paniki. Sunąc niespiesznie po okręgu wokół miejsca, które przykuło moją uwagę, raz po raz rzucam spojrzenie Guildensternowi, którego ostrożne zachowanie na lodzie wzbudza we mnie ciekawość, nie na tyle jednak wielką, by kolejnym głupim pytaniem psuć względnie swobodną atmosferę, jaka wreszcie zapanowała.
— Haha, daj spokój! Ta tafla wygląda na całkiem solidną. Na taką, której nie przebiłby nawet Ymir! — mówię ze śmiechem, swoją pewnością chcąc dodać otuchy Björnowi. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że dziedzic Guildensternów mógłby obawiać się wody. Na nieco dłużej pozwalam sobie omieść spojrzeniem sylwetkę swojego towarzysza, wciąż jednak nie drążąc tematu. O niektórych rzeczach nie wypada mówić i niektórych rzeczy nie wypada wiedzieć. — Ale… W razie czego… — Głos zniżam do konfidencjonalnego szeptu, kiedy dostrzegam, jak drzwi rezydencji otwierają się szeroko, a na ciemny fragment podwórza pada rażąco jasny prostokąt światła wylewającego się z budynku na zewnątrz. — Mogę zostać niksą, która wciągnie cię w odmęty głębin. Tak, paniczu Guildenstern, umiem pływać! — dorzucam już całkiem poważnie, jednoznacznym ruchem głowy dając mu znać, że chyba dobrze byłoby, gdybyśmy zaczęli się zbierać.
Czasem chciałam, tak jak okazję ku temu miał Björn, okres elementarnej edukacji magicznej przeżyć z dala od rodzinnego domu. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy cokolwiek zmieniłoby się w moim życiu, gdybym chociaż nauki na drugi stopień wtajemniczenia pobierała nie w Kopenhadze, ale w Sztokholmie, Trondheim czy Tampere, o Midgardzie nie wspominając.
— Dość głupia ta tradycja. — Lakoniczne podsumowanie przedstawionej mi przez chłopca informacji poprzedza krótkie westchnięcie zrozumienia pomieszanego z rezygnacją, bo w jednej chwili rodzący mi się w myślach plan bierze w łeb. Nie daję jednak za wygraną, wyłuskując Guildensternowi wątpliwości co do słuszności posyłania rodzeństwa do jednej placówki. — Twierdzisz, że nie widzicie się tak często, ale chyba jednak… Też nie na tyle rzadko, żeby za sobą tęsknić i budować zdrowe, braterskie relacje. Nie rozważałeś, żeby poprosić rodziców o to, żeby cię przenieśli? Albo jego? — dodaję od razu, nie chcąc, aby miał błędne przekonanie, że to on jest zarzewiem problemów, jakie ma z bratem.
Wyraźną ulgę odczuwam w chwili, kiedy chłopiec decyduje się na dobre porzucić kwestię tego, co zaszło we wnętrzu rezydencji Hallströmów. Nie jestem zwolenniczką niepotrzebnego roztrząsania spraw, które sprawia, że doznaję dodatkowego dyskomfortu związanego z sytuacją, jaka wywołała we mnie atak paniki. Sunąc niespiesznie po okręgu wokół miejsca, które przykuło moją uwagę, raz po raz rzucam spojrzenie Guildensternowi, którego ostrożne zachowanie na lodzie wzbudza we mnie ciekawość, nie na tyle jednak wielką, by kolejnym głupim pytaniem psuć względnie swobodną atmosferę, jaka wreszcie zapanowała.
— Haha, daj spokój! Ta tafla wygląda na całkiem solidną. Na taką, której nie przebiłby nawet Ymir! — mówię ze śmiechem, swoją pewnością chcąc dodać otuchy Björnowi. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że dziedzic Guildensternów mógłby obawiać się wody. Na nieco dłużej pozwalam sobie omieść spojrzeniem sylwetkę swojego towarzysza, wciąż jednak nie drążąc tematu. O niektórych rzeczach nie wypada mówić i niektórych rzeczy nie wypada wiedzieć. — Ale… W razie czego… — Głos zniżam do konfidencjonalnego szeptu, kiedy dostrzegam, jak drzwi rezydencji otwierają się szeroko, a na ciemny fragment podwórza pada rażąco jasny prostokąt światła wylewającego się z budynku na zewnątrz. — Mogę zostać niksą, która wciągnie cię w odmęty głębin. Tak, paniczu Guildenstern, umiem pływać! — dorzucam już całkiem poważnie, jednoznacznym ruchem głowy dając mu znać, że chyba dobrze byłoby, gdybyśmy zaczęli się zbierać.
Björn Guildenstern
Re: mrok siada na dachu (B. Guildenstern & A. Mølgaard, listopad 1987) Sob 2 Gru - 17:05
Björn GuildensternŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Zawód : alchemik, doktorant alchemii w Instytucie Kenaz, właściciel Pracowni Alchemicznej i były członek Kompanii Morskiej
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kawka
Atuty : złotousty (I), alchemik renesansu (II), alchemiczny kolekcjoner (I)
Statystyki : alchemia: 28 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 13 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 11 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 7
— No, głupia —skwitował lakonicznie Björn słowa Asty. W rzeczywistości nie tylko ta tradycja wydawała mu się bezsensowna, gdyby miał na to czas i chęci, to z pewnością bez większego problemu wymieniłby dziewczynie to, co mu się u Guildensternów nie podobało, jednak jako nastolatek nie miał na to najmniejszego wpływu. — Wiele rzeczy jest głupich, ale nie będę cię teraz tym zanudzał. — Zazwyczaj nikt nie słuchał tego, co Björn interesującego miał do powiedzenia, a każdy przejaw niesubordynacji w jego rodzinie surowo karano, dlatego musiał pogodzić się z tym, w jaki sposób był skonstruowany ich świat. Obiecał sobie, iż skoro przypadła już mu niechciana rola dziedzica, to w przyszłości być może będzie miał szansę na to, by coś zmienić, lecz w tym momencie była to wizja zbyt odległa, by zawracał sobie nią głowę. Na razie musiał znaleźć sposób, by zażegnać konflikt z Brage, który z miesiąca na miesiąc coraz bardziej się zaogniał z bliżej niezrozumiałych mu powodów. — Mój ojciec by nigdy na to nie pozwolił. Odala to Odala. Żadna inna szkoła nie ma dla niego znaczenia — odpowiedział zgodnie z prawdą Guildenstern, nie chcąc nawet proponować pomysłu Ragnarowi. Wiedział, iż przenosiny nie wchodziły w grę w żadnym przypadku — ani w jego, ani w Brage.
— Może i masz rację, wygląda na całkiem solidną — zaczął spokojnym głosem chłopak, w dalszym ciągu starając się dotrzymać kroku młodej Mølgaard. — Ale ja wiem, że z wodą nie należy igrać. To nieprzewidywalny żywioł, nawet jeśli mówimy tylko o jeziorze. Nigdy nie wiadomo, co się kryje w głębinach. — W końcu każdego członka jego rodziny od najmłodszych lat uczono przesadnej ostrożności. Björn słyszał niejednokrotnie historie o zaginionych marynarzach, których pochłonął niekończący się, nieprzewidywalny ocean czy o morskich potworach pojawiających się w najmniej spodziewanych momentach, by zabrać w głąb wody przypadkowe, niczemu winne ofiary. Miał więc nadzieję, że nie przydarzy im się dziś nic podobnego. — To dobrze, skoro umiesz pływać, to nic nam nie grozi — dodał z uśmiechem czającym się na twarzy, puszczając jasnowłosej dziewczynie porozumiewawczo oczko. Asta miała rację, powinni byli już się zbierać, mimo że młody Guildenstern coraz swobodniej zaczynał czuć się w jej towarzystwie. Ile czasu minęło od ich zniknięcia, tego nie wiedział dokładnie; był jednak świadom tego, że jego rodzice zapewne nie będą zadowoleni z tego, co się wydarzyło. Pojeździli jeszcze przez moment, po czym wrócili razem do środka pałacu.
Björn i Asta z tematu
— Może i masz rację, wygląda na całkiem solidną — zaczął spokojnym głosem chłopak, w dalszym ciągu starając się dotrzymać kroku młodej Mølgaard. — Ale ja wiem, że z wodą nie należy igrać. To nieprzewidywalny żywioł, nawet jeśli mówimy tylko o jeziorze. Nigdy nie wiadomo, co się kryje w głębinach. — W końcu każdego członka jego rodziny od najmłodszych lat uczono przesadnej ostrożności. Björn słyszał niejednokrotnie historie o zaginionych marynarzach, których pochłonął niekończący się, nieprzewidywalny ocean czy o morskich potworach pojawiających się w najmniej spodziewanych momentach, by zabrać w głąb wody przypadkowe, niczemu winne ofiary. Miał więc nadzieję, że nie przydarzy im się dziś nic podobnego. — To dobrze, skoro umiesz pływać, to nic nam nie grozi — dodał z uśmiechem czającym się na twarzy, puszczając jasnowłosej dziewczynie porozumiewawczo oczko. Asta miała rację, powinni byli już się zbierać, mimo że młody Guildenstern coraz swobodniej zaczynał czuć się w jej towarzystwie. Ile czasu minęło od ich zniknięcia, tego nie wiedział dokładnie; był jednak świadom tego, że jego rodzice zapewne nie będą zadowoleni z tego, co się wydarzyło. Pojeździli jeszcze przez moment, po czym wrócili razem do środka pałacu.
Björn i Asta z tematu