:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
09.12.2000 – Hala targowa, Trondheim – E. Halvorsen & Bezimienny: V. Varvik
2 posters
Bezimienny
09.12.2000
Świetliste nici wspomnień ciągnęły się plątaniną ulic, supłami zaułków, pętlami skwerów; zaczepiały się o nagie gałęzie drzew, owijały wokół budynków, zostawiały na języku cierpką słodyczą minionych dni, nadawały sercu przyśpieszonego rytmu.
Znów był w Trondheim — tak samo ukochanym, co znienawidzonym, miejscem, które nazywał domem i z którego rozpaczliwie pragnął uciec. Cukrowy smak sukcesów przeplatający się z goryczą porażek. Miłość oraz wyrozumienie zmieszane ze wstydem upokorzeń. Ambiwalentność uczuć wyglądająca z okien mijanych budynków, wysypująca się ze śmietników, wylewająca ze studzienek kanalizacyjnych. Wyjeżdżał z miasta z ulgą malującą się na twarzy, tylko po to, by za kilka tygodni wrócić do niego z podkulonym ogonem.
Tym razem było inaczej, tym razem żołądek kurczył się na samą myśl o spotkaniu z Einarem; pragnął wypaść przed nim jak najlepiej, pokazać się z tej dobrej strony, zabłysnąć elokwentną anegdotą na temat sztuki. Tymczasem przypominał zaledwie cień dawnego siebie, targany emocjami, które nie zdążyły jeszcze opaść po wydarzeniach poprzedniego wieczora. Ostatnie dwa tygodnie nie były łaskawe dla Viktora — najpierw nieszczęsna aukcja, na której posunął się za daleko, następnie ukazał się spędzający mu sen z powiek artykuł w Ratatoskr, a zwieńczeniem dramatu było odkrycie ksiąg poświęconych magii zakazanej przez Safíra. To koniec, pomyślał, rzucając niedopałek na chodnik, straciłem go na zawsze.
Kiedy więc stanął przed Halvorsenem przy wejściu do Hali Targowej, nie był w stanie wyzbyć się wrażenia, że nie może już wydarzyć się nic gorszego. Wizja kolejnego odrzucenia zdawała się nie robić na studencie najmniejszego wrażenia. Dlatego też — zupełnie niepodobnie do siebie — pochylił się nad mężczyzną i złożył delikatny pocałunek na jego kości policzkowej. Nie miało już znaczenia to, czy ktoś go widział; w Trondheim już wiedzieli wszyscy, do dziś nosił blizny na ciele i duszy po tym, jak zamanifestowali swoją postawę wobec odmienności. Nie widział celu w dłuższym ukrywaniu się ze swoją prawdziwą naturą, nie chciał więcej tego robić. Zostanie wzgardzony bez względu na żarliwe protesty, a w ten sposób mógł być uczciwy przynajmniej z samym sobą.
— Cieszę się, że znalazłeś dla mnie czas — posłał mu łagodny uśmiech. Przynajmniej tyle mógł zrobić, przynajmniej w ten sposób spróbować mu wynagrodzić swoje nagłe zniknięcie sprzed miesięcy. Brakowało mi ciebie, Einarze. Jesteś jeszcze piękniejszy, niż cię zapamiętałem. — Mam nadzieję, że nie czekałeś na mnie za długo?
Kim była kobietą, z którą byłeś na aukcji? To z nią cię wtedy zobaczyłem?
Wspomnienie dotyku jego skóry paliło w usta.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Strugi przechodniów płynęły gęsto po płótnie rzucanego spojrzenia; paciorki tłumu przesuwały się w odmawianej litanii atmosfery pośpiechu. Gwar, panujący na siatkach schematu ulic rozpływał się jednostajnym kolażem, strzępkami głosów w ramionach tyranii zimy, warkotem wydobywanym spod lśniących masek pojazdów. Kanciaste twarze budynków wznosiły się, tworząc barwny i malowniczy szereg, w łagodnych odcieniach żółci, błękitu i nienachalnej czerwieni. Pamiętał, niesłychanie wyraźnie jak tonął w ciasnych alejkach, wyłożonych jęzorem kostki brukowej, pamiętał własny, jeszcze chłopięcy uśmiech oraz chłopięce marzenia rosnące pod stropem czaszki.
Znajomy widok Viktora rozniecił pogodny wyraz, poderwał włókienka mięśni tworzących mimiczny układ. Nie odsunął się, powściągliwie w momencie kiedy towarzysz spotkania nachylił się do krzywizny policzka, by złożyć powitalny pocałunek. Całość, wydarta spoza ram kalkulacji wznieciła żar zaskoczenia, zwłaszcza skoro wyciszył obecnie aurę; stłumił jednak skarcenie i przymknął posłusznie oczy. Nie chciał, już na początku rozsiewać poczucia winy i niezręczności rosnących zamaszyście jak chwasty; na całe szczęście, śniący, z których składała się znaczna część napotkanych osób, słynęli z o wiele większej liberalności niż ta postrzegana przez galdrów. Wolał uniknąć plotek, dla dobra siebie i dla samego Vårvika który odnaleziony wśród artykułu i krzykliwego nagłówka, mógł pożałować porywów lekkomyślności.
- Cieszę się, że przystałeś na propozycję - lekkość przejawiająca się w tembrze głosu nie odsłaniała krążących pod skórą myśli. Gest, który zapadł przywołał cienie rozterek, gorzką, nieprzyjemną świadomość o wielkim wdrożonym błędzie. Nie musiał używać czaru - wtedy, wewnątrz księgarni mógł najzwyczajniej odejść, przyjąć, bez najmniejszego sprzeciwu rozsądne treści decyzji. Był zbyt zachłanny, zbyt silnie egoistyczny, nie chcąc, tak najzwyczajniej zaniechać dalszych kontaktów. Proroczy sen konsekwencji majaczył na horyzoncie - odsunął się od rozważań, wiedząc że nie istniała najmniejsza droga odwrotu.
- Nie - odpowiedział bez plamy szpetnego kłamstwa. Spędził czas przechadzając się, obserwując innych, wpatrzony w teatr codziennych i poszarzałych spraw. Jeszcze, przed kilkoma chwilami uraczył się papierosem, wdychając obłoczki dymu i wypuszczając gryzącą, szarawą wstęgę spomiędzy pagórków warg.
- Znalazłem sobie zajęcie - ton przełamany nieznaczną i zwiewną żartobliwością. Wzrok o odcieniu pytania zatrzymał się na rozmówcy; ruszył niedługo później przed siebie w kierunku hali targowej. Po przekroczeniu progów, przed ich oczami rozciągała się znaczna przestrzeń pełna wysepek stoisk, handlarzy oraz rozprowadzonej gęsto klienteli.
- Lubię patrzeć na ludzi - przyznał z dozą ostrożności, nie używając cudacznego, dla samych postronnych określenia śniących. Wiedział, że Viktor bez wątpienia zrozumie zarówno jego ciekawość jak sam przedstawiony przekaz. Ze względu na własny czar którym emanował, nie wdawał się w ciąg dyskusji i dystansował od śniących, świadomy, że może zwrócić uwagę Komisji do spraw Niemagicznych.
- Nie wiem o nich zbyt wiele - dodał. Przez większość czasu przebywał na terenie Midgardu albo magicznych dzielnic. Wiedział, że śniący mają odrębną kulturę, technologię i przekonania jednak, jak dotąd nie poznał ich nigdy w pełni.
Znajomy widok Viktora rozniecił pogodny wyraz, poderwał włókienka mięśni tworzących mimiczny układ. Nie odsunął się, powściągliwie w momencie kiedy towarzysz spotkania nachylił się do krzywizny policzka, by złożyć powitalny pocałunek. Całość, wydarta spoza ram kalkulacji wznieciła żar zaskoczenia, zwłaszcza skoro wyciszył obecnie aurę; stłumił jednak skarcenie i przymknął posłusznie oczy. Nie chciał, już na początku rozsiewać poczucia winy i niezręczności rosnących zamaszyście jak chwasty; na całe szczęście, śniący, z których składała się znaczna część napotkanych osób, słynęli z o wiele większej liberalności niż ta postrzegana przez galdrów. Wolał uniknąć plotek, dla dobra siebie i dla samego Vårvika który odnaleziony wśród artykułu i krzykliwego nagłówka, mógł pożałować porywów lekkomyślności.
- Cieszę się, że przystałeś na propozycję - lekkość przejawiająca się w tembrze głosu nie odsłaniała krążących pod skórą myśli. Gest, który zapadł przywołał cienie rozterek, gorzką, nieprzyjemną świadomość o wielkim wdrożonym błędzie. Nie musiał używać czaru - wtedy, wewnątrz księgarni mógł najzwyczajniej odejść, przyjąć, bez najmniejszego sprzeciwu rozsądne treści decyzji. Był zbyt zachłanny, zbyt silnie egoistyczny, nie chcąc, tak najzwyczajniej zaniechać dalszych kontaktów. Proroczy sen konsekwencji majaczył na horyzoncie - odsunął się od rozważań, wiedząc że nie istniała najmniejsza droga odwrotu.
- Nie - odpowiedział bez plamy szpetnego kłamstwa. Spędził czas przechadzając się, obserwując innych, wpatrzony w teatr codziennych i poszarzałych spraw. Jeszcze, przed kilkoma chwilami uraczył się papierosem, wdychając obłoczki dymu i wypuszczając gryzącą, szarawą wstęgę spomiędzy pagórków warg.
- Znalazłem sobie zajęcie - ton przełamany nieznaczną i zwiewną żartobliwością. Wzrok o odcieniu pytania zatrzymał się na rozmówcy; ruszył niedługo później przed siebie w kierunku hali targowej. Po przekroczeniu progów, przed ich oczami rozciągała się znaczna przestrzeń pełna wysepek stoisk, handlarzy oraz rozprowadzonej gęsto klienteli.
- Lubię patrzeć na ludzi - przyznał z dozą ostrożności, nie używając cudacznego, dla samych postronnych określenia śniących. Wiedział, że Viktor bez wątpienia zrozumie zarówno jego ciekawość jak sam przedstawiony przekaz. Ze względu na własny czar którym emanował, nie wdawał się w ciąg dyskusji i dystansował od śniących, świadomy, że może zwrócić uwagę Komisji do spraw Niemagicznych.
- Nie wiem o nich zbyt wiele - dodał. Przez większość czasu przebywał na terenie Midgardu albo magicznych dzielnic. Wiedział, że śniący mają odrębną kulturę, technologię i przekonania jednak, jak dotąd nie poznał ich nigdy w pełni.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Jednego Einar nie wiedział; Viktor już znalazł się w artykule midgardzkiego brukowca. Wprawdzie jego tożsamość zamknęła się w słowach młody student, lecz nie był w stanie wyzbyć się przeczucia, że to wcale nie zapewniło mu anonimowości; jego obawy zostały potwierdzone przez Abigel, która już następnego dnia zabrała go na rozmowę, a także towarzyszące mu od ponad tygodnia szepty za plecami - choć ściszone, zdawały się odbijać echem od ścian kampusu, dudniły jadowitą obelżywością pod sklepieniem czaszki; natomiast obce oczy zwracały się ku niemu, ale gdy krzyżował z nimi spojrzenie, umykały mu bojaźliwej odrazie. Czy zatem wielką równicę sprawi mu wystąpienie pod własnym nazwiskiem?
Był przekonany, że nie wywrze to wielkiego wpływu na jego życie, jednakże było to błędne rozumowanie, podobnie jak wmawianie sobie, że każdy już poznał personalia tajemniczego towarzysza Fenrissona; w rzeczywistości wiedziała zaledwie garstka najbliższych Vårvikowi osób, lecz jego świat był tak mały, że te kilka osób było wszystkimi.
Brak entuzjazmu ze strony Halvorsena nieco go speszył; wycofał się przepraszająco, machinalnie przybrał uległą postawę - skulił się i opuścił wzrok, czekając w milczeniu na reprymendę, ale gdy ta nie nadchodziła, pozwolił sobie spojrzeć na Einara. Niepotrzebna była żadna aura, by nogi Viktora miękły w jego towarzystwie; nieświadomy swych działań przygryzł więc lekko wargę, karcąc się w duchu za nikczemność własnych myśli. — Wejdziemy do środka? Przed... świętami sprzedają tu grzane wino. Zawsze chciałem spróbować, ale ciotka patrzyła na mnie tak wymownie, że nigdy się nie odważyłem — roześmiał się, pchając przeszklone drzwi. Wewnątrz hali było znacznie cieplej niż na zewnątrz, szybko więc rozpiął zimowy płaszcz i rozwiązał szalik, który teraz bezwiednie spoczywał na jego ramionach, natomiast zapach cynamonu, imbiru oraz owoców cytrusowych stanowił przyjemną mieszankę kojącą zmysły, przywodzącą wspomnienia o nieco prostszych czasach, napełniającą poczuciem bezpieczeństwa.
— Ja również — przytaknął cicho i wówczas zdał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy niewiele wie o człowieku, którego - jak zaciekle twierdził - kochał. Czy można zakochać się w kimś, kogo wcale się nie zna? Czy mógł rościć sobie prawo do nazywania swoich uczuć miłością? Zaraz jednak przypomniał sobie malachitowe spojrzenie, troskę wychwytywaną w tembrze głosu, czułość oplatających go ramion i poczuł się zawstydzony swą miałkością. W cokolwiek by nie wierzył, coraz częściej dochodził do wniosku, że było to złe, a jego przyjaźń z tamtym mężczyzną zmierzała w kierunku katastrofy i złamanego serca, o ile już to nie nastąpiło. Podobnie czuł się w stosunku do Einara; to, co udało mu się stłumić wiosną, powracało teraz powoli, lecz nie mógł wyzbyć się wrażenia, że uderzało go ze zdwojoną siłą.— Jednakże... Wiem, że nie różnią się od nas szczególnie. Nie pod względem emocjonalnym.
Mówił powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem; nic w tym dziwnego, była to dosyć kontrowersyjna teza. Gdyby sięgnął po pierwszy lepszy podręcznik poświęcony historii, z każdej ze stron wylewałoby się morze okrucieństwa zadawane galdrom przez śniących, co uważał za co najmniej bezpodstawne. On sam nigdy nie zaznał żadnych przykrości ze strony śniących; to widzący byli źródłem wszelkiego cierpienia w jego życiu.
— Gdy byłem mały, gubiłem się tutaj notorycznie... Za pierwszym razem miałem z sześć, może siedem lat — podjął, spacerując wolnym krokiem pośród stoisk wypełnionych najrozmaitszymi cudami, których celów, ani tym bardziej mechanizmów nie by w stanie pojąć. Zupełnie tak, jakby trafili na inna planetę. — Za czwartym ciotka już przestała panikować, czekała cierpliwie przy wyjściu, by zrugać mnie przy wszystkich. Za karę musiałem iść trzymając ją za rękę całą drogę do domu, więc szedłem naburmuszony, a gdy wreszcie dotarliśmy, dostawałem ciasto i musiałem obiecać, że następny razem nie zniknę jej z oczu. I obietnicę tę konsekwentnie łamałem niemalże co tydzień.
Był przekonany, że nie wywrze to wielkiego wpływu na jego życie, jednakże było to błędne rozumowanie, podobnie jak wmawianie sobie, że każdy już poznał personalia tajemniczego towarzysza Fenrissona; w rzeczywistości wiedziała zaledwie garstka najbliższych Vårvikowi osób, lecz jego świat był tak mały, że te kilka osób było wszystkimi.
Brak entuzjazmu ze strony Halvorsena nieco go speszył; wycofał się przepraszająco, machinalnie przybrał uległą postawę - skulił się i opuścił wzrok, czekając w milczeniu na reprymendę, ale gdy ta nie nadchodziła, pozwolił sobie spojrzeć na Einara. Niepotrzebna była żadna aura, by nogi Viktora miękły w jego towarzystwie; nieświadomy swych działań przygryzł więc lekko wargę, karcąc się w duchu za nikczemność własnych myśli. — Wejdziemy do środka? Przed... świętami sprzedają tu grzane wino. Zawsze chciałem spróbować, ale ciotka patrzyła na mnie tak wymownie, że nigdy się nie odważyłem — roześmiał się, pchając przeszklone drzwi. Wewnątrz hali było znacznie cieplej niż na zewnątrz, szybko więc rozpiął zimowy płaszcz i rozwiązał szalik, który teraz bezwiednie spoczywał na jego ramionach, natomiast zapach cynamonu, imbiru oraz owoców cytrusowych stanowił przyjemną mieszankę kojącą zmysły, przywodzącą wspomnienia o nieco prostszych czasach, napełniającą poczuciem bezpieczeństwa.
— Ja również — przytaknął cicho i wówczas zdał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy niewiele wie o człowieku, którego - jak zaciekle twierdził - kochał. Czy można zakochać się w kimś, kogo wcale się nie zna? Czy mógł rościć sobie prawo do nazywania swoich uczuć miłością? Zaraz jednak przypomniał sobie malachitowe spojrzenie, troskę wychwytywaną w tembrze głosu, czułość oplatających go ramion i poczuł się zawstydzony swą miałkością. W cokolwiek by nie wierzył, coraz częściej dochodził do wniosku, że było to złe, a jego przyjaźń z tamtym mężczyzną zmierzała w kierunku katastrofy i złamanego serca, o ile już to nie nastąpiło. Podobnie czuł się w stosunku do Einara; to, co udało mu się stłumić wiosną, powracało teraz powoli, lecz nie mógł wyzbyć się wrażenia, że uderzało go ze zdwojoną siłą.— Jednakże... Wiem, że nie różnią się od nas szczególnie. Nie pod względem emocjonalnym.
Mówił powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem; nic w tym dziwnego, była to dosyć kontrowersyjna teza. Gdyby sięgnął po pierwszy lepszy podręcznik poświęcony historii, z każdej ze stron wylewałoby się morze okrucieństwa zadawane galdrom przez śniących, co uważał za co najmniej bezpodstawne. On sam nigdy nie zaznał żadnych przykrości ze strony śniących; to widzący byli źródłem wszelkiego cierpienia w jego życiu.
— Gdy byłem mały, gubiłem się tutaj notorycznie... Za pierwszym razem miałem z sześć, może siedem lat — podjął, spacerując wolnym krokiem pośród stoisk wypełnionych najrozmaitszymi cudami, których celów, ani tym bardziej mechanizmów nie by w stanie pojąć. Zupełnie tak, jakby trafili na inna planetę. — Za czwartym ciotka już przestała panikować, czekała cierpliwie przy wyjściu, by zrugać mnie przy wszystkich. Za karę musiałem iść trzymając ją za rękę całą drogę do domu, więc szedłem naburmuszony, a gdy wreszcie dotarliśmy, dostawałem ciasto i musiałem obiecać, że następny razem nie zniknę jej z oczu. I obietnicę tę konsekwentnie łamałem niemalże co tydzień.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Spektakle zwinnych refleksów ślizgały się po obręczach skupionych, bystrych tęczówek; beztroska jasność spojrzenia spłynęła po wyrazistych szeregach asortymentów, wabiących stoiskach kramów oraz spoistej, gęstej kurtynie twarzy przysłaniających krajobraz gwarnej, obszernej sali. Proste przebłyski szczęścia, kilka bezgłośnych smagnięć przybłąkanego światła, odrzucały rozterki, pochmurną, ciężką scenerię pociemniałych rozważań wyrwanych poza horyzont tętniącej świadomości; rozluźnił się, pozwalając, by najzwyczajniej zapomnieć o piętnie własnej decyzji, samolubnych, niosących możliwą zgubę przez mimowiedną naiwność. Lgnął do wadliwych tendencji jak zatracony insekt do intensywnej, jaskrawej czupryny świecy. Wiedział, że przede wszystkim nie zdoła odmienić chwili, odwrócić pędu najbliższej, lekkomyślnej przyszłości; podobny szelest przeczucia stał się ostatnią, trzeźwą, posłaną do myśli szczyptą, okruchami goryczy, wiedzy, że postępował bez przerwy w podobnie wadliwy sposób. Przynosił niesmak i wstrętny, bezdenny zawód ukryty w słodkich skorupkach posyłanych uśmiechów i dryfujących stwierdzeń. Viktor był zbyt niewinny, zbyt młody i zaślepiony poświatą stosownych kłamstw, aby skutecznie przedrzeć się przez napiętą, oporną błonę obłudy. Zapomniał jednak o wszystkim, o własnej, kąsającej zgniliźnie, o zachłanności, której nie umiał przenigdy przed sobą przyznać, o zagłuszonym jazgocie wątłego poczucia winy.
- Dobrze rozumiem twój problem - cierpliwa serdeczność głosu rozgościła się, adekwatnie, po wypowiedzi Viktora. Zawsze, uważnie słuchał zdań, opowieści, niosących się z jego ust, pozwalając, cierpliwie, by zawarł w całości przekaz. Nigdy mu nie przerywał, trzymając wszystkie ze stwierdzeń na stonowanej uprzęży. Przez krótką chwilę wręcz widział małego chłopca, krążącego w wysokim lesie sylwetek, o spojrzeniu przywierającym do wszystkich, wystawianych drobiazgów.
- Zbyt wiele rzeczy przykuwa tutaj uwagę - oznajmił. Nawet dorosła, bardziej okrzepła uwaga mogła być wystawiona na próbę podczas lawirowania po wnętrzu hali targowej. Słowa Vårvika trąciły bramę przeszłości, zachwiały wrotami wspomnień, które skrzypiały z cichą i nostalgiczną nutą. Podjął, niedługo później decyzję, że jest mu winny choć skrawka posiadanej historii, jednej z wielu, niesionych w azylu czaszki.
- Kiedyś, gdy miałem kilka lat - spokojny, gładki ton anonsował, że dzielił się ledwie wstępem do obszerniejszej części - chciałem za wszelką cenę wymknąć się z domu w nocy - nie był najlepszym dzieckiem. Problematyczny i krnąbrny, noszący wstydliwy problem, uznany za wielką skazę. Nie uciekał, co prawda, w obliczu barwnych jarmarków, jednak miał przy tym własne, karygodne występki. Niezwykle rzadko rozważał szepty sumienia. Wyrzuty, w jego przypadku, nie odgrywały roli - był wówczas ślepy i głuchy. Niezwykle często spotykał się z gniewem Lindy, z rozczarowaniem zaklętym w jej jasnych oczach. Najczęściej nic nie mówiła - mówiło samo spojrzenie, wbijało się niczym sopel, oziębły, ostry i trafny.
- Spacer po zapadnięciu zmroku wydawał mi się czymś bardzo ekscytującym - posyłał wkrótce częściowe uzasadnienie. - Odczuwałem, ponadto, dość szczenięcą potrzebę zaimponowania drugiej osobie - pokręcił głową, w półżartobliwym wyrazie politowania. Uśmiech, niedługo później, poderwał mu czerwień warg. Pamiętał, nadal wyraźnie, napięcie oczekiwania; leżenie, niezbyt spokojne, w miękkiej, ciepłej pościeli. Linda spała dość płytko - musiał zważać na każdy, stawiany przez siebie krok. Płynął cicho w ciemności - niekiedy odnosił sukces.
Zatrzymał strumienie myśli. Wystarczy. W zupełności wystarczy.
- To jak? - zwrócił się teraz, nagle, bez ostrzeżenia. - Pójdziemy po grzane wino? - spojrzenie nienatarczywie objęło postać rozmówcy. Zapytał lekko, serdecznie.
Ukrywał zmyślnie obawy.
- Dobrze rozumiem twój problem - cierpliwa serdeczność głosu rozgościła się, adekwatnie, po wypowiedzi Viktora. Zawsze, uważnie słuchał zdań, opowieści, niosących się z jego ust, pozwalając, cierpliwie, by zawarł w całości przekaz. Nigdy mu nie przerywał, trzymając wszystkie ze stwierdzeń na stonowanej uprzęży. Przez krótką chwilę wręcz widział małego chłopca, krążącego w wysokim lesie sylwetek, o spojrzeniu przywierającym do wszystkich, wystawianych drobiazgów.
- Zbyt wiele rzeczy przykuwa tutaj uwagę - oznajmił. Nawet dorosła, bardziej okrzepła uwaga mogła być wystawiona na próbę podczas lawirowania po wnętrzu hali targowej. Słowa Vårvika trąciły bramę przeszłości, zachwiały wrotami wspomnień, które skrzypiały z cichą i nostalgiczną nutą. Podjął, niedługo później decyzję, że jest mu winny choć skrawka posiadanej historii, jednej z wielu, niesionych w azylu czaszki.
- Kiedyś, gdy miałem kilka lat - spokojny, gładki ton anonsował, że dzielił się ledwie wstępem do obszerniejszej części - chciałem za wszelką cenę wymknąć się z domu w nocy - nie był najlepszym dzieckiem. Problematyczny i krnąbrny, noszący wstydliwy problem, uznany za wielką skazę. Nie uciekał, co prawda, w obliczu barwnych jarmarków, jednak miał przy tym własne, karygodne występki. Niezwykle rzadko rozważał szepty sumienia. Wyrzuty, w jego przypadku, nie odgrywały roli - był wówczas ślepy i głuchy. Niezwykle często spotykał się z gniewem Lindy, z rozczarowaniem zaklętym w jej jasnych oczach. Najczęściej nic nie mówiła - mówiło samo spojrzenie, wbijało się niczym sopel, oziębły, ostry i trafny.
- Spacer po zapadnięciu zmroku wydawał mi się czymś bardzo ekscytującym - posyłał wkrótce częściowe uzasadnienie. - Odczuwałem, ponadto, dość szczenięcą potrzebę zaimponowania drugiej osobie - pokręcił głową, w półżartobliwym wyrazie politowania. Uśmiech, niedługo później, poderwał mu czerwień warg. Pamiętał, nadal wyraźnie, napięcie oczekiwania; leżenie, niezbyt spokojne, w miękkiej, ciepłej pościeli. Linda spała dość płytko - musiał zważać na każdy, stawiany przez siebie krok. Płynął cicho w ciemności - niekiedy odnosił sukces.
Zatrzymał strumienie myśli. Wystarczy. W zupełności wystarczy.
- To jak? - zwrócił się teraz, nagle, bez ostrzeżenia. - Pójdziemy po grzane wino? - spojrzenie nienatarczywie objęło postać rozmówcy. Zapytał lekko, serdecznie.
Ukrywał zmyślnie obawy.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Towarzystwo Einara bywało przytłaczające w swej wspaniałości, onieśmielało jego charyzmą, wprowadzało w zakłopotanie oblewające czerwienią policzki, kark oraz uszy, zaplatało język w supeł podobny trwałością do gordyjskiego węzła. Jednocześnie obecność tego człowieka sprawiała, że broda Viktora unosiła się wyżej, nadawała pewności kroku, unosiła kąciki ust w szczerym grymasie radości; nieważne jak nikła okazałaby się jego wiedza z zakresu malarstwa - Halvorsen naprowadzał go na właściwą ścieżkę bez cienia drwiny, wsłuchiwał się w jego słowa nawet wówczas, gdy z ust wyrywało się głupstwo za głupstwem, nie traktował go protekcjonalnie, a jak kogoś, na Odyna, równego sobie. On, tak piękny, tak zjawiskowy, aż zapierało dech w piersiach, do którego tłumnie ustawiali się wielbiciele każdej płci, nie unosił się przy nim pychą, nigdy nie spojrzał na niego z wyższością, a wręcz przeciwnie, rozczulał swą serdecznością, obdarzał seraficznym uśmiechem i mówił - znacznie mniej niż on; zdążył poznać go na tyle, by wiedzieć, że wylewność nie była cechą, którą można przypisać Einarowi - ale jakże piękne to były słowa, jakby wyciągnięte wprost spod pióra poety, feeryczne jak jego obrazy, lecz nie emfatyczne, idealnie wyważone. Chłonął je więc całym sobą, z błogością pozwalał ponieść się subtelności ich melodii. Nie przypuszczał nigdy, że czyjeś towarzystwo może być tak krępujące, a zarazem tak przyjemna.
Lubił, gdy artysta opowiadał o swym życiu, czuł się wówczas tak, jakby otwierały się przed nimi kolejne drzwi, jakby odkrywał nowe tajemne przejście w twierdzy umysłu Halvorsena; nawet jeżeli były to tylko postrzępione fragmenty rzeczywistości, nadwątlone jak papier przytrzymany nad ogniem, chwytał je wszystkie i dokładał je do obrazu mężczyzny w swojej głowie, niczym kolejne pociągnięcia pędzla, nadające Einarowi coraz żywszych barw. Chciał wiedzieć więcej, jak najwięcej, przy równoczesnym zaakceptowaniu tego, że malarz nie chce dzielić się z nim wszystkimi szczegółami i że nie może tego od niego wymagać. A jednak, gdzieś tam w środku tliła się nadzieja, że być może któregoś dnia odwdzięczy mu się tym samym - zaufaniem.
— Znam to. Również dla kogoś wymykałem się nocą — ciepło wspomnień rozlało się w klatce piersiowej, objawiając się łagodnym drżeniem kącików ust. Kładł się w łóżku w ubraniach, naciągał kołdrę pod samą szyję, gdy Ingrid przychodziła życzyć mu dobrej nocy, a następnie nasłuchiwał, aż ustanie skrzypienie schodów i zamkną się drzwi w sypialni na parterze. Dopiero kiedy był pewien, że ciotkę zmorzył sen - a po eliksirach, które zażywała w tamtym czasie działo się to niezwykle szybko - wsuwał przygotowane wcześniej buty i cierpliwie czekał na drobny kamyczek odbijający się czasem od szyby, innym razem od rynny, albo w ogóle nie dolatującego do jego okna i zamiast tego szeleszczącego w liściach jarzębia przed domem. Zaraz potem całun nocnej ciszy rozdzierało ściszone nawoływanie; "Viktor, Viktor", wzywał znajomy głos, a on posłusznie otwierał okno i ostrożnie schodził w dół po wspomnianej rynnie, zaciskając mocno powieki, by przypadkiem nie spojrzeć w dół, bowiem wtedy strach paraliżował jego ciało. Tuż nad ziemią jednak porywały go chłopięce ramiona, a ich właściciel zaraz potem ujmował jego twarz w swe dłonie i składał na ustach delikatny pocałunek. Później włóczyli się po Trondheim, sami lub w towarzystwie znajomych, chodzili w miejsca, w których nie powinna przebywać dwójka dzieciaków, w czasach, kiedy wystarczyła jedna butelka taniego wina, aby obaj się zataczali, a palony na pół papieros wywoływał ataki kaszlu. Wciąż pamiętał - takich rzeczy nie zapomina się nigdy, nie, gdy są pierwsze - miękkość jego warg oraz ciepło opuszków palców wędrujących po jego skórze, ciężar ciała słodko dociskający go do materaca, jego własne dłonie błądzące po nagim torsie, coraz niżej i niżej, gwałtownie zatrzymujące się na klamrze paska, gdy ich spojrzenia się krzyżowały, a on widział złoto okalające jego oczy; znak, że winni się powstrzymać, bowiem należał już do bogów. Zawsze dumnie powtarzał, że miał ich miłość, zdając się zupełnie nie zauważać tego, że miał także miłość Viktora. Nie chciał tego widzieć? Uczucia skomplikowałyby ich relacje, a przecież było im razem tak dobrze, tak sielsko, beztrosko.
Funi, myślał, wspominając aksamit jasnych włosów między palcami, mój kochany Funi. Żałował, że o niego nie zawalczył, że tak nagle wycofał się z jego życia, że pozwolił, aby został ślepcem, odsunięto od posługi, naznaczono jego dłoń szpecącą Pieczęcią Lokiego. A jednak wciąż pozostał dawnym Funim, psotliwym i roześmianym. To Viktor się zmienił i nie mógł wyprzeć się wrażenia, że była to zmiana na gorsze. — Chodźmy — skinął głową, przeciskając się między stoiskami, miejscami nieco rozpychając się łokciami z cichym przepraszam na ustach, zerkając co chwila za siebie, chcąc przekonać się, czy Einar za nim wciąż idzie, by wreszcie zatrzymać się przy upragnionym kramiku z zimowymi pysznościami. Sam zapłacił za alkohol, zbywając ewentualne protesty mężczyzny argumentem, że to on zapraszał, a gdy wreszcie otrzymali trunek w dwóch grubych papierowych kubeczkach (marnowanie drzew - och, jakże to podobne do śniących z zachodu!), zaproponował mu opuszczenie dusznej hali, w której zbierało się coraz więcej ludzi, wywołując tym samym poczucie zagrożenia.
Szli teraz uliczkami Trondheim, mijali skwery, plac zabaw, nierówne chodniki, wchodzili pod górkę i schodzili w dół, a Viktor dzielił się nim każdym wspomnieniem dotyczącym mijanego miejsca; opowiadał o rozbitym kolanie, pierwszym straconym podczas bójki mleczakiem (chociaż słowo "bójka" było nieco przerostem formy nad treścią, czekał bowiem aż napastnicy zostawią go w spokoju, nie stawiając żadnego oporu), wspomniał słodką Lotte i ich dziecięcą przyjaźń, jak wszedł na drzewo w parku i nie był w stanie zejść. Sytuacje w większości lekkie lub takie, które nie kłuły już boleśnie w serce.
Wreszcie zatrzymał się przed żeliwną bramą, za którą z kolei znajdował się piękny budynek z cegły z dużymi oknami i wielkim dziecińcem (choć z tej strony nie mogli tego zobaczyć). Wypuścił gwałtownie powietrze, instynktownie szukając dłoni Einara, lecz gdy ją odnalazł, nie chwycił jej, a jedynie otarł swoją skórę o jego i niemalże w tym samym momencie się wycofał; potrzebował potwierdzenia, że to, co dzieje się, jest prawdziwe, że to nie koszmarny sen. Odkąd bowiem ukończył drugi stopień wtajemniczenia, unikał dawnej szkoły jak ognia. Zbyt wiele przykrych wspomnień wsiąknęło w jej cegły. A jednak dziś było inaczej, on sam był odmieniony za sprawą swego towarzysza. — Jeżeli miałbym odczuwać nienawiść, to tylko i wyłącznie względem tego miejsca — rzucił zaczepnie, tonem zabarwionym rozbawianiem. — Och... Einarze, też tu się uczyłeś? Pamiętasz może nauczycielkę alchemii?
Nie myślał już o niczym innym, wyzbył się natarczywych myśli o ostatnich dwóch tygodniach, zapomniał nawet o kłębiących się w nim poczuciu winy i wstydu. Pierwszy raz od dawna czuł się prawdziwie lekko, prawdziwie wolny, prawdziwie szczęśliwy, nawet jeżeli było to jedynie iluzją, kpiną Norn, które czekały tuż za rogiem, by zrzucić nowe nieszczęście na jego wątłe ramiona - nie przejmował się tym, nie chciał się tym przejmować. Zachłannie czerpał z każdej chwili u boku Einara, zamykał ją w pudełku wspomnień z napisem "CENNE".
Lubił, gdy artysta opowiadał o swym życiu, czuł się wówczas tak, jakby otwierały się przed nimi kolejne drzwi, jakby odkrywał nowe tajemne przejście w twierdzy umysłu Halvorsena; nawet jeżeli były to tylko postrzępione fragmenty rzeczywistości, nadwątlone jak papier przytrzymany nad ogniem, chwytał je wszystkie i dokładał je do obrazu mężczyzny w swojej głowie, niczym kolejne pociągnięcia pędzla, nadające Einarowi coraz żywszych barw. Chciał wiedzieć więcej, jak najwięcej, przy równoczesnym zaakceptowaniu tego, że malarz nie chce dzielić się z nim wszystkimi szczegółami i że nie może tego od niego wymagać. A jednak, gdzieś tam w środku tliła się nadzieja, że być może któregoś dnia odwdzięczy mu się tym samym - zaufaniem.
— Znam to. Również dla kogoś wymykałem się nocą — ciepło wspomnień rozlało się w klatce piersiowej, objawiając się łagodnym drżeniem kącików ust. Kładł się w łóżku w ubraniach, naciągał kołdrę pod samą szyję, gdy Ingrid przychodziła życzyć mu dobrej nocy, a następnie nasłuchiwał, aż ustanie skrzypienie schodów i zamkną się drzwi w sypialni na parterze. Dopiero kiedy był pewien, że ciotkę zmorzył sen - a po eliksirach, które zażywała w tamtym czasie działo się to niezwykle szybko - wsuwał przygotowane wcześniej buty i cierpliwie czekał na drobny kamyczek odbijający się czasem od szyby, innym razem od rynny, albo w ogóle nie dolatującego do jego okna i zamiast tego szeleszczącego w liściach jarzębia przed domem. Zaraz potem całun nocnej ciszy rozdzierało ściszone nawoływanie; "Viktor, Viktor", wzywał znajomy głos, a on posłusznie otwierał okno i ostrożnie schodził w dół po wspomnianej rynnie, zaciskając mocno powieki, by przypadkiem nie spojrzeć w dół, bowiem wtedy strach paraliżował jego ciało. Tuż nad ziemią jednak porywały go chłopięce ramiona, a ich właściciel zaraz potem ujmował jego twarz w swe dłonie i składał na ustach delikatny pocałunek. Później włóczyli się po Trondheim, sami lub w towarzystwie znajomych, chodzili w miejsca, w których nie powinna przebywać dwójka dzieciaków, w czasach, kiedy wystarczyła jedna butelka taniego wina, aby obaj się zataczali, a palony na pół papieros wywoływał ataki kaszlu. Wciąż pamiętał - takich rzeczy nie zapomina się nigdy, nie, gdy są pierwsze - miękkość jego warg oraz ciepło opuszków palców wędrujących po jego skórze, ciężar ciała słodko dociskający go do materaca, jego własne dłonie błądzące po nagim torsie, coraz niżej i niżej, gwałtownie zatrzymujące się na klamrze paska, gdy ich spojrzenia się krzyżowały, a on widział złoto okalające jego oczy; znak, że winni się powstrzymać, bowiem należał już do bogów. Zawsze dumnie powtarzał, że miał ich miłość, zdając się zupełnie nie zauważać tego, że miał także miłość Viktora. Nie chciał tego widzieć? Uczucia skomplikowałyby ich relacje, a przecież było im razem tak dobrze, tak sielsko, beztrosko.
Funi, myślał, wspominając aksamit jasnych włosów między palcami, mój kochany Funi. Żałował, że o niego nie zawalczył, że tak nagle wycofał się z jego życia, że pozwolił, aby został ślepcem, odsunięto od posługi, naznaczono jego dłoń szpecącą Pieczęcią Lokiego. A jednak wciąż pozostał dawnym Funim, psotliwym i roześmianym. To Viktor się zmienił i nie mógł wyprzeć się wrażenia, że była to zmiana na gorsze. — Chodźmy — skinął głową, przeciskając się między stoiskami, miejscami nieco rozpychając się łokciami z cichym przepraszam na ustach, zerkając co chwila za siebie, chcąc przekonać się, czy Einar za nim wciąż idzie, by wreszcie zatrzymać się przy upragnionym kramiku z zimowymi pysznościami. Sam zapłacił za alkohol, zbywając ewentualne protesty mężczyzny argumentem, że to on zapraszał, a gdy wreszcie otrzymali trunek w dwóch grubych papierowych kubeczkach (marnowanie drzew - och, jakże to podobne do śniących z zachodu!), zaproponował mu opuszczenie dusznej hali, w której zbierało się coraz więcej ludzi, wywołując tym samym poczucie zagrożenia.
Szli teraz uliczkami Trondheim, mijali skwery, plac zabaw, nierówne chodniki, wchodzili pod górkę i schodzili w dół, a Viktor dzielił się nim każdym wspomnieniem dotyczącym mijanego miejsca; opowiadał o rozbitym kolanie, pierwszym straconym podczas bójki mleczakiem (chociaż słowo "bójka" było nieco przerostem formy nad treścią, czekał bowiem aż napastnicy zostawią go w spokoju, nie stawiając żadnego oporu), wspomniał słodką Lotte i ich dziecięcą przyjaźń, jak wszedł na drzewo w parku i nie był w stanie zejść. Sytuacje w większości lekkie lub takie, które nie kłuły już boleśnie w serce.
Wreszcie zatrzymał się przed żeliwną bramą, za którą z kolei znajdował się piękny budynek z cegły z dużymi oknami i wielkim dziecińcem (choć z tej strony nie mogli tego zobaczyć). Wypuścił gwałtownie powietrze, instynktownie szukając dłoni Einara, lecz gdy ją odnalazł, nie chwycił jej, a jedynie otarł swoją skórę o jego i niemalże w tym samym momencie się wycofał; potrzebował potwierdzenia, że to, co dzieje się, jest prawdziwe, że to nie koszmarny sen. Odkąd bowiem ukończył drugi stopień wtajemniczenia, unikał dawnej szkoły jak ognia. Zbyt wiele przykrych wspomnień wsiąknęło w jej cegły. A jednak dziś było inaczej, on sam był odmieniony za sprawą swego towarzysza. — Jeżeli miałbym odczuwać nienawiść, to tylko i wyłącznie względem tego miejsca — rzucił zaczepnie, tonem zabarwionym rozbawianiem. — Och... Einarze, też tu się uczyłeś? Pamiętasz może nauczycielkę alchemii?
Nie myślał już o niczym innym, wyzbył się natarczywych myśli o ostatnich dwóch tygodniach, zapomniał nawet o kłębiących się w nim poczuciu winy i wstydu. Pierwszy raz od dawna czuł się prawdziwie lekko, prawdziwie wolny, prawdziwie szczęśliwy, nawet jeżeli było to jedynie iluzją, kpiną Norn, które czekały tuż za rogiem, by zrzucić nowe nieszczęście na jego wątłe ramiona - nie przejmował się tym, nie chciał się tym przejmować. Zachłannie czerpał z każdej chwili u boku Einara, zamykał ją w pudełku wspomnień z napisem "CENNE".
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Śnieg szemrał pod podeszwami butów, ścieląc się gęsto na pochylonych, spadzistych dachach kamienic, osadzony na kępkach śpiącej cierpliwie trawy, zamierał, tworząc skrzącą się w wodospadzie słońca pobladłą, skrzepłą skorupę. Drzewa, rozchylały bezsilnie ascetyczne gałęzie skręcone jak pokąsane reumatyzmem palce; kreśliły się, szeregami na obrzeżach alejek, unosząc z dumą sędziwe, pękate korpusy pni. Oblicze miasta, pokryte zmrożoną płachtą, szeptało o nieuchronnej bliskości Jul, święta, które swoim nadejściem wlewało w serca przejrzystą, beztroską radość, pstrokatą jak konstelacje ozdób, wiszących na nastroszonych igłami, wiecznie zielonych pędach. Wspomnienie o grzanym winie szczypało przyjemnie w miękkie opuszki palców, a intensywny, korzenny posmak tlił się, nieznacznie, na giętkim grzbiecie języka.
Nie tęsknił za samym Trondheim; był przekonany, że rzeczywista, pokruszona tęsknota kaleczyła świadomość z zupełnie odmiennych względów, piekąc i zapalczywie rwąc odczuwaniem straty. Miasto było scenerią, szkieletem, facjatami kamienic i strzelistymi włóczniami świątynnych wież, jęzorami arterii i siateczkami pomniejszych, zasnutych milczeniem ulic, sceną, na piedestale której umieszczał występy dawnych, przebrzmiałych chwil. Prawdziwa, intensywna nostalgia gnieździła się w karawanie dzieciństwa, w nielicznych, okrytych słodyczą sekwencjach chwil, gdy spracowana, opiekuńcza dłoń Lindy wsuwała się między jasne kosmyki włosów, gdy razem z Laudith pochylał się nad otwartym tomem, milcząc w gęstym skupieniu, gdy zapominał o szramach i zadraśnięciach zmartwień, doznając skromnej bliskości, poczucia przynależenia, którego pragnął, usilnie, bojąc się, że jest nikim; podrzutkiem, zwyczajnym kundlem, skamlącym w bezdusznym tłumie.
- Trudno jej nie pamiętać - krańce czerwieni ust drgnęły lekko, subtelnie, rysując na fizjonomii uśmiech. Spostrzegł, jak dłoń Viktora trąciła grzbiet jego własnej; w odległość, nadal właściwą, wkradało się nieuchwytne napięcie, wrażenie, jak niewiele, w istocie, dzieliło go, by przełamać dawne, wyschnięte restrykcje zasad dysonansem muśnięcia, nachyleniem się, wyciągnięciem zachłannych, zniecierpliwionych rąk. Nigdy, oprócz spłyconej, utworzonej w pozorach, szarej przestrzeni publicznej, nie wahał się okazywać skłonności, o której wiedział od lat; przyjął ją, akceptując bez najmniejszego trudu, szarpiąc się tylko w jarzmie demonicznego dziedzictwa, tendencji, przy których chwiał się i nieustannie palił mosty relacji, pozostawiając za sobą jedynie popiół, sypką stertę zawodu, kurhany zniszczonych marzeń. Tylko ją, posiadaną naturę, plasował w charakterze przeszkody, kęsa, staczającego się omyłkowo w kierunku klepsydry krtani; nie tolerował jej, łgając i żyjąc w silnym poczuciu wstydu, wiedząc, że była zdolna przeszkodzić mu w osiąganiu sukcesów.
- Nie byłem zbyt pilnym uczniem - stwierdził, niedługo później, nie trwożąc się pod podobnym, klarownie szczerym wyzwaniem. Nie zbierał wysokich ocen, nie czując żadnych ambicji trawiących część rówieśników. Zajmował się, z pełną pasją, jedynie garstką przedmiotów budzącą jego ciekawość. Szczególnie, zawsze, przykładał się do dziedziny magii twórczej, zgłębiając o wiele więcej niż wymagane zaklęcia.
- Gdy ukończyłem pierwszy stopień wtajemniczenia, mogłem odetchnąć z ulgą - pasma tęczówek prześlizgnęły się zwinnie po wizerunku budynku, skrytego w ramionach płotu i zębów stalowej bramy - podobnie jak cała kadra - pozwolił sobie na akcent żartobliwości. W przeciągu całej, zawartej wśród obowiązków edukacji, odbywał wiele szlabanów. Niektóre z nich wynikały z nadużywania aury, pierwszych prób uzyskania kontroli, skłonienia, z premedytacją podatnych umysłów innych; inne, były z kolei nieskładną garścią impulsywnych wybryków, szczenięcych bójek, konfliktów, powstałych często bez adekwatnych przyczyn.
- Później przeprowadziłem się do Midgardu - historia, związana z Trondheim skończyła się w latach jego adolescencji. Później, pochłonęły go mury okazałej stolicy, nasiąkłej magią, nieskrępowaną, inną, niż ukrywana skrzętnie w większości dzielnic rodzinnych, związanych z dzieciństwem stron.
Nie tęsknił za samym Trondheim; był przekonany, że rzeczywista, pokruszona tęsknota kaleczyła świadomość z zupełnie odmiennych względów, piekąc i zapalczywie rwąc odczuwaniem straty. Miasto było scenerią, szkieletem, facjatami kamienic i strzelistymi włóczniami świątynnych wież, jęzorami arterii i siateczkami pomniejszych, zasnutych milczeniem ulic, sceną, na piedestale której umieszczał występy dawnych, przebrzmiałych chwil. Prawdziwa, intensywna nostalgia gnieździła się w karawanie dzieciństwa, w nielicznych, okrytych słodyczą sekwencjach chwil, gdy spracowana, opiekuńcza dłoń Lindy wsuwała się między jasne kosmyki włosów, gdy razem z Laudith pochylał się nad otwartym tomem, milcząc w gęstym skupieniu, gdy zapominał o szramach i zadraśnięciach zmartwień, doznając skromnej bliskości, poczucia przynależenia, którego pragnął, usilnie, bojąc się, że jest nikim; podrzutkiem, zwyczajnym kundlem, skamlącym w bezdusznym tłumie.
- Trudno jej nie pamiętać - krańce czerwieni ust drgnęły lekko, subtelnie, rysując na fizjonomii uśmiech. Spostrzegł, jak dłoń Viktora trąciła grzbiet jego własnej; w odległość, nadal właściwą, wkradało się nieuchwytne napięcie, wrażenie, jak niewiele, w istocie, dzieliło go, by przełamać dawne, wyschnięte restrykcje zasad dysonansem muśnięcia, nachyleniem się, wyciągnięciem zachłannych, zniecierpliwionych rąk. Nigdy, oprócz spłyconej, utworzonej w pozorach, szarej przestrzeni publicznej, nie wahał się okazywać skłonności, o której wiedział od lat; przyjął ją, akceptując bez najmniejszego trudu, szarpiąc się tylko w jarzmie demonicznego dziedzictwa, tendencji, przy których chwiał się i nieustannie palił mosty relacji, pozostawiając za sobą jedynie popiół, sypką stertę zawodu, kurhany zniszczonych marzeń. Tylko ją, posiadaną naturę, plasował w charakterze przeszkody, kęsa, staczającego się omyłkowo w kierunku klepsydry krtani; nie tolerował jej, łgając i żyjąc w silnym poczuciu wstydu, wiedząc, że była zdolna przeszkodzić mu w osiąganiu sukcesów.
- Nie byłem zbyt pilnym uczniem - stwierdził, niedługo później, nie trwożąc się pod podobnym, klarownie szczerym wyzwaniem. Nie zbierał wysokich ocen, nie czując żadnych ambicji trawiących część rówieśników. Zajmował się, z pełną pasją, jedynie garstką przedmiotów budzącą jego ciekawość. Szczególnie, zawsze, przykładał się do dziedziny magii twórczej, zgłębiając o wiele więcej niż wymagane zaklęcia.
- Gdy ukończyłem pierwszy stopień wtajemniczenia, mogłem odetchnąć z ulgą - pasma tęczówek prześlizgnęły się zwinnie po wizerunku budynku, skrytego w ramionach płotu i zębów stalowej bramy - podobnie jak cała kadra - pozwolił sobie na akcent żartobliwości. W przeciągu całej, zawartej wśród obowiązków edukacji, odbywał wiele szlabanów. Niektóre z nich wynikały z nadużywania aury, pierwszych prób uzyskania kontroli, skłonienia, z premedytacją podatnych umysłów innych; inne, były z kolei nieskładną garścią impulsywnych wybryków, szczenięcych bójek, konfliktów, powstałych często bez adekwatnych przyczyn.
- Później przeprowadziłem się do Midgardu - historia, związana z Trondheim skończyła się w latach jego adolescencji. Później, pochłonęły go mury okazałej stolicy, nasiąkłej magią, nieskrępowaną, inną, niż ukrywana skrzętnie w większości dzielnic rodzinnych, związanych z dzieciństwem stron.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
Odkąd zaczął interesować się magią zakazaną miewał sny, w których podpalał całe Trondheim, dzielnica za dzielnicą, a następnie udawał się na wzgórze Kristansten i obserwował jak płomienie trawią każdą znienawidzoną część miasta, każdy skwer i zaułek, w którym spotkało go nieszczęście, poczynając od Akademii. Nad całą okolicą unosił się gęsty czarny dym, który szczypał w oczy oraz drapał w gardło (wrażenie było tak realistyczne, że kiedy Viktor się budził, dłuższą chwilę zajmowało mu uspokojenie oddechu), a krzyki mieszkańców tworzyły kakofonię przerażenia oraz bólu. Czuł się wtedy dumny, stojąc tam, na wzgórzu, pozbywając się bolesnej przyszłości. Nigdy nie trwało to jednak długo, bowiem kiedy tylko ogień dosięgał domu przy Øvre Bakklandet, w którym od siedemnastu lat zamieszkiwał z Ingrid (w ciągu ostatnich dwóch lat jedynie podczas wakacji oraz dłuższego okresu wolnego), narastała w nim panika; wówczas zrywał się z łóżka zalany potem i - o ile nocował w Trondheim - schodził na dół, prosto pod drzwi sypialni ciotki, z której nasłuchiwał, czy kobiecie nic nie jest. Ale przybrana matka zawsze spała spokojnie, idealną ciszę w ich domu przerywał jedynie jej oddech oraz tykanie zegara w salonie. Wówczas wracał do łóżka, lecz nie potrafił już zasnąć, a gdy jakimś sposobem mu się to udawało, sen był płytki i niespokojny.
— Za to ja byłem aż nazbyt — odparł z cichym westchnieniem, krótkim, a jednocześnie wystarczająco długim, aby dało się w nim usłyszeć nutę żalu. Cudowny chłopiec, wzorowy uczeń, mądry oraz zdyscyplinowany, być zbyt poważny na swój wiek (powaga opuściła go po przyjeździe do Midgardu, gdy zrozumiał, że może żyć inaczej), ale ze świecą szukać drugiego takiego dziecka. A on, przykuty do książek, nie widział, jak coś cennego przemyka mu między palcami. Pod tym względem byli z Einarem jak dwa przeciwne bieguny, sprzeczne żywioły. Zresztą, nie tylko to ich różniło; przepaść wydawała się ogromna. Nie do przeskoczenia dla kogoś takiego jak on.
— Och... a więc to dlatego nigdy cię tu wcześniej nie spotkałem — łagodny, nieco trącający skrępowaniem uśmiech, jakby właśnie zwrócono mu uwagę na błąd, a on starał się wyjść z sytuacji z twarzą. — Ale widziałem twoje obrazy, zrobili ci wystawę, tu w bibliotece. Poznałem twoją sztukę, zanim poznałem ciebie. Sądziłem, że będziesz... — starszy i mniej onieśmielający? Bardziej ekscentryczny i zadufany w sobie? — ...mniej sobą — znów umysł i język zdawały się być osobnymi tworami z własnym rozumem, które zdawały się sprzysiąż przeciwko młodemu galdrowi, ale nie dogadywały się przy tym. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że zakochał się; najpierw w obrazach, później zaczął sobie wmawiać miłość do Einara, która prysła niczym mydlana bańka zanim lato na dobre zagościło w Midgardzie. Nie oznaczało to jednak, że serce Viktora na widok Halvorsena nie miotało się gwałtownie w klatce piersiowej, jakby zaraz miało wyłamać żebra - brak stałego kontaktu pozwolił mu spojrzeć na ich relację z dystansem i dojść do wniosku, że to, co wziął za poważne uczucie, było jedynie zauroczeniem, zafascynowaniem postacią artysty, jego twórczością, charyzmą, piękną twarzą. Biel kwitnących drzew zamieniła się w ciemną zieleń koron, a następnie w złoto rwanych z gałęzi liści. Sądził, że przez ten czas się uodpornił na urok malarza, że byłby w stanie porozmawiać z nim bez niezdrowej uległości i żałosnych prób szukania kontaktu, ale wystarczyła jedna rozmowa, jedno niezobowiązujące, nieplanowane spotkanie pośród regałów wypełnionych po brzegi słowami, aby jemu - paradoksalnie - słów sprzeciwu zabrakło. Einar coś zasugerował, Viktor posłusznie to wykonywał. — Zimno — rzucił, przyglądając się, jak kłębek pary opuszcza jego blade wargi. Potarł o siebie zaróżowione z chłodu dłonie i chuchnął na odrętwiałe palce kilka razy, starając się je w ten sposób ogrzać — Mieszkam niedaleko i pomyślałem... Nie masz może ochoty na coś ciepłego?
— Za to ja byłem aż nazbyt — odparł z cichym westchnieniem, krótkim, a jednocześnie wystarczająco długim, aby dało się w nim usłyszeć nutę żalu. Cudowny chłopiec, wzorowy uczeń, mądry oraz zdyscyplinowany, być zbyt poważny na swój wiek (powaga opuściła go po przyjeździe do Midgardu, gdy zrozumiał, że może żyć inaczej), ale ze świecą szukać drugiego takiego dziecka. A on, przykuty do książek, nie widział, jak coś cennego przemyka mu między palcami. Pod tym względem byli z Einarem jak dwa przeciwne bieguny, sprzeczne żywioły. Zresztą, nie tylko to ich różniło; przepaść wydawała się ogromna. Nie do przeskoczenia dla kogoś takiego jak on.
— Och... a więc to dlatego nigdy cię tu wcześniej nie spotkałem — łagodny, nieco trącający skrępowaniem uśmiech, jakby właśnie zwrócono mu uwagę na błąd, a on starał się wyjść z sytuacji z twarzą. — Ale widziałem twoje obrazy, zrobili ci wystawę, tu w bibliotece. Poznałem twoją sztukę, zanim poznałem ciebie. Sądziłem, że będziesz... — starszy i mniej onieśmielający? Bardziej ekscentryczny i zadufany w sobie? — ...mniej sobą — znów umysł i język zdawały się być osobnymi tworami z własnym rozumem, które zdawały się sprzysiąż przeciwko młodemu galdrowi, ale nie dogadywały się przy tym. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że zakochał się; najpierw w obrazach, później zaczął sobie wmawiać miłość do Einara, która prysła niczym mydlana bańka zanim lato na dobre zagościło w Midgardzie. Nie oznaczało to jednak, że serce Viktora na widok Halvorsena nie miotało się gwałtownie w klatce piersiowej, jakby zaraz miało wyłamać żebra - brak stałego kontaktu pozwolił mu spojrzeć na ich relację z dystansem i dojść do wniosku, że to, co wziął za poważne uczucie, było jedynie zauroczeniem, zafascynowaniem postacią artysty, jego twórczością, charyzmą, piękną twarzą. Biel kwitnących drzew zamieniła się w ciemną zieleń koron, a następnie w złoto rwanych z gałęzi liści. Sądził, że przez ten czas się uodpornił na urok malarza, że byłby w stanie porozmawiać z nim bez niezdrowej uległości i żałosnych prób szukania kontaktu, ale wystarczyła jedna rozmowa, jedno niezobowiązujące, nieplanowane spotkanie pośród regałów wypełnionych po brzegi słowami, aby jemu - paradoksalnie - słów sprzeciwu zabrakło. Einar coś zasugerował, Viktor posłusznie to wykonywał. — Zimno — rzucił, przyglądając się, jak kłębek pary opuszcza jego blade wargi. Potarł o siebie zaróżowione z chłodu dłonie i chuchnął na odrętwiałe palce kilka razy, starając się je w ten sposób ogrzać — Mieszkam niedaleko i pomyślałem... Nie masz może ochoty na coś ciepłego?
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Myśli brodziły po lepkich moczarach wspomnień, w mlaszczącym, kleistym błocie, w brudzie, który przylegał, przenikał do wnętrza skóry, spijany wiązkami żył jak choroba, trucizna, zaciskająca pazury na zabłąkanym ciele nieszczęśnika; chwile, wydarte z głębin studni przeszłości, leżały jak nędzne skrzepy, niekształtna, ohydna masa utkana z ostygłych błędów, rażących niewłaściwości, decyzji, podszytych jedną, samolubną tendencją. Słowa, dryfujące w powietrzu, serdeczne, przepełnione promienną, szczerą warstwą sympatii, wzniecały w nim skowyt prawdy, niechciany - niepotrzebny niepokój, świadomość, nieprzyjemną świadomość, że kryje się za maskami i mglistą wstęgą pozorów. Nikt, oprócz niego, nie wiedział jaki właściwie był, nikt nie znał skaz, wszystkich, zgromadzonych defektów, obaw rozdzierających od środka, krzyczących, gotujących się, wrzących, zamkniętych w czarze umysłu. Sam, niekiedy, miał trudność aby rozpoznać własne oblicze w lustrze, dojrzeć w nim znacznie więcej niż przedstawianą atrapę, więcej niż scenariusze odruchów, opanowanych w ciągłej, bezustannej tresurze; nienawidził się, czując się wielokrotnie niedopełnionym, płytkim, uwięzionym we własnych, niezbędnych sidłach restrykcji. Nie wiedział, czy z biegiem czasu nie zdołał zatracić siebie, nie wyrwał i nie wyrzucił z przestrzeni czaszki jak śmiecia; jak niepotrzebny, podniszczony odłamek. Nawet żałośnie krótkie, porywiste relacje, przepełnione czerpaną haustami namiętnością były spełnioną rolą, spełnionym oczekiwaniem żywionym przez wizje cudzych, dławiących od środka pragnień. Nigdy, w rzeczywistości nie czuł się w pełni sobą, świadomy, w pełni świadomy że w istocie jedynym ocalałym przejawem jego własnej szczerości są pociągnięcia pędzlem po prostokątach płócien.
- …mniej mną - rozchylił bezwolnie usta, powtórzył instynktownie jak dziecko uczące nowych smaków i definicji słów. Przymknął przez moment oczy, pozwolił by szkoła skryła się za płatkami powiek, pod nieruchomym obecnie wachlarzem rzęs wrzucona w kocioł minionych, nieobarczonych najmniejszą nostalgią zdarzeń. Woal - w dużej mierze fałszywej - powściągliwości którym otaczał się podczas spędzonych chwil, wynikał z zebranej wiedzy jak kruchym porcelanowym tworem jest zawsze cudza sympatia, z przeczucia, zanurzonego ostrą i postrzępioną drzazgą. Był całkowicie świadomy że grał wyłącznie na zwłokę, zagłuszał jazgot sumienia które brzęczało w głowie jak wielki i tłusty owad; świadomy że nieudolnie chciał oszukać sam siebie.
- Nie wiesz jeszcze wszystkiego - szczypta żartobliwości nie zmyła niepokojącej, gorzkawej nuty ze zdania. Viktor w rzeczywistości nie wiedział o wielu rzeczach, nie wiedział co kryło się pod napiętą jego powłoką skóry, za taflą wilgotnych oczu, za kotarami uśmiechów. Cisza, wyjątkowo niezręczna była równie dotkliwa jak srogie porywy wiatru, smagnięcia afektem zimna na odsłoniętych podatnych połaciach ciała.
- Prowadź - przyznał wyłącznie miękko słysząc dźwięk propozycji. Ponownie - zdołali ruszyć przed siebie, przez miasto strojone bielą lądującego śniegu. Sam, nie miał dokąd powracać; zamieszkał już na stałe w Midgardzie, a Linda, jedyny powód jego wcześniejszych wizyt nieuchronnie odeszła. Przyznawał, czasem, przed sobą że odczuł silnie jej brak, że pragnął niekiedy znowu jej obecności, spojrzenia; ich rozmów napełniających go przekonaniem że może tutaj powracać.
- Jak często odwiedzasz Trondheim? - dopytał się w międzyczasie, aby zgładzić milczenie podczas wspólnej wędrówki.
- …mniej mną - rozchylił bezwolnie usta, powtórzył instynktownie jak dziecko uczące nowych smaków i definicji słów. Przymknął przez moment oczy, pozwolił by szkoła skryła się za płatkami powiek, pod nieruchomym obecnie wachlarzem rzęs wrzucona w kocioł minionych, nieobarczonych najmniejszą nostalgią zdarzeń. Woal - w dużej mierze fałszywej - powściągliwości którym otaczał się podczas spędzonych chwil, wynikał z zebranej wiedzy jak kruchym porcelanowym tworem jest zawsze cudza sympatia, z przeczucia, zanurzonego ostrą i postrzępioną drzazgą. Był całkowicie świadomy że grał wyłącznie na zwłokę, zagłuszał jazgot sumienia które brzęczało w głowie jak wielki i tłusty owad; świadomy że nieudolnie chciał oszukać sam siebie.
- Nie wiesz jeszcze wszystkiego - szczypta żartobliwości nie zmyła niepokojącej, gorzkawej nuty ze zdania. Viktor w rzeczywistości nie wiedział o wielu rzeczach, nie wiedział co kryło się pod napiętą jego powłoką skóry, za taflą wilgotnych oczu, za kotarami uśmiechów. Cisza, wyjątkowo niezręczna była równie dotkliwa jak srogie porywy wiatru, smagnięcia afektem zimna na odsłoniętych podatnych połaciach ciała.
- Prowadź - przyznał wyłącznie miękko słysząc dźwięk propozycji. Ponownie - zdołali ruszyć przed siebie, przez miasto strojone bielą lądującego śniegu. Sam, nie miał dokąd powracać; zamieszkał już na stałe w Midgardzie, a Linda, jedyny powód jego wcześniejszych wizyt nieuchronnie odeszła. Przyznawał, czasem, przed sobą że odczuł silnie jej brak, że pragnął niekiedy znowu jej obecności, spojrzenia; ich rozmów napełniających go przekonaniem że może tutaj powracać.
- Jak często odwiedzasz Trondheim? - dopytał się w międzyczasie, aby zgładzić milczenie podczas wspólnej wędrówki.
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?
Bezimienny
W swych stanach emocjonalnych - zwłaszcza, gdy z niedbalstwa lub premedytacji odmawiał przyjmowania leków - przypominał latawiec podczas wietrznego dnia; poddającą się każdemu podmuchowi słabą konstrukcję z papieru i dwóch patyczków, której jedynym spoiwem z ziemią była cienka żyłka w drobnej dziecięcej dłoni. Pożoga gniewu szybko została ugaszona powodzią spokoju, odbijającą się teraz w rysach młodego galdra. Być może stał za tym fakt, że właśnie minęli skwer, na którym dostał pierwszego w życiu całusa; wprawdzie w policzek i to w zamian za pozwolenie na spisanie zadania domowego, ale jakże uskrzydlające było to doświadczenie. Bez wątpienia miało w tym swój udział również wino krążące w żyłach Viktora.
— Na przykład bardzo się zdziwiłem, że nie chodzisz ciągle poplamiony farbą — dodał za nim ciszej, starając się nie roześmiać na głos; nie wiedział, czy to przez minę, jaką zrobił Einar, czy żeby zakryć własne zdenerwowanie. — Być może — wzruszył ramionami — Ale nie muszę wiedzieć o tobie wszystkiego, żeby cię lubić.
Nie musiał na przykład wiedzieć, że miał do czynienia z hulderkallem, choć wiedza ta niewątpliwie pozwoliłaby rzucić nowe światło na ich relację oraz sprawiłaby, ze Viktor nie zastanawiałby się nad źródłem swej niekontrolowanej słabości w towarzystwie Halvorsena. Nie zdradziłby nikomu jego sekretu; nie miał w tym żadnego interesu. Ba, nawet tajemnice ojca zachował dla siebie (i Abigel, wprawdzie, lecz to ona zabroniła mu przekazywać je światu), chociaż był święcie przekonany, że mógłby nimi uratować kogoś, na kim bardzo mu zależało.
— Staram się co najmniej raz w miesiącu, dodatkowo spędzam tu wszystkie święta i wakacje — wyznał bez cienia podejrzliwości; był to jeden z tych momentów, w których Viktor z dziecięcą wręcz ufnością dzielił się swoim życiem - prostym i chwilami wręcz nudnym żywotem studenta wracającego do rodzinnego domu z workiem prania i wyjeżdżającego z walizką posiłków do odgrzania. Gdyby tylko Einar zechciał, oddałby mu swoją głowę na srebrnym talerzu. — A ty? — zagaił, prowadząc go w stronę rozległej wstęgi Nidelvy.
Wystarczy tylko nie patrzeć pod nogi.
— Na przykład bardzo się zdziwiłem, że nie chodzisz ciągle poplamiony farbą — dodał za nim ciszej, starając się nie roześmiać na głos; nie wiedział, czy to przez minę, jaką zrobił Einar, czy żeby zakryć własne zdenerwowanie. — Być może — wzruszył ramionami — Ale nie muszę wiedzieć o tobie wszystkiego, żeby cię lubić.
Nie musiał na przykład wiedzieć, że miał do czynienia z hulderkallem, choć wiedza ta niewątpliwie pozwoliłaby rzucić nowe światło na ich relację oraz sprawiłaby, ze Viktor nie zastanawiałby się nad źródłem swej niekontrolowanej słabości w towarzystwie Halvorsena. Nie zdradziłby nikomu jego sekretu; nie miał w tym żadnego interesu. Ba, nawet tajemnice ojca zachował dla siebie (i Abigel, wprawdzie, lecz to ona zabroniła mu przekazywać je światu), chociaż był święcie przekonany, że mógłby nimi uratować kogoś, na kim bardzo mu zależało.
— Staram się co najmniej raz w miesiącu, dodatkowo spędzam tu wszystkie święta i wakacje — wyznał bez cienia podejrzliwości; był to jeden z tych momentów, w których Viktor z dziecięcą wręcz ufnością dzielił się swoim życiem - prostym i chwilami wręcz nudnym żywotem studenta wracającego do rodzinnego domu z workiem prania i wyjeżdżającego z walizką posiłków do odgrzania. Gdyby tylko Einar zechciał, oddałby mu swoją głowę na srebrnym talerzu. — A ty? — zagaił, prowadząc go w stronę rozległej wstęgi Nidelvy.
Wystarczy tylko nie patrzeć pod nogi.
Einar Halvorsen
Einar HalvorsenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Trondheim, Norwegia
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Genetyka : huldrekall
Zawód : malarz, portrecista
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : intrygant (I), artysta: malarstwo (II), odmieniec
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 5 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 30 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 40 / wiedza ogólna: 10
Miasto było już martwe.
Skończona treść akapitu, zamknięty, bezbarwny rozdział, ruiny słów odciśnięte na krajobrazie kartki, dialogi, narracje wspomnień. Nie mógł w nim dłużej szukać, w oknach i w tłumie - twarzy, dłużej - czekać na innych, na siebie wyjętego z piwnicznej, zaniedbanej szkatułki utkwionej w cieniach pamięci. Przepadło, zniknęło, prysło wraz z naiwnością dziecka, razem z odejściem Lindy, ze świadomością i silnym głodem przetrwania. Miasto było skorupą, wyblakłą, szorstką oprawą spod której czas pożarł wszystkie, mięsiste pokłady miąższu. Nie było już dłużej Lindy, nie było dłużej dzieciństwa, nie było - tamtych twarzy i tamtych, zapamiętanych ludzi, tamtych chwil, tamtych prostych, nieszlifowanych uczuć.
- Rzadko - rozkroił masę milczenia brutalnym i przede wszystkim szczerym określeniem. Rzadko, zbyt rzadko? - nie miał do czego wracać, do kogo wracać, nie miał, nic nie miał oprócz własnego świata stworzonych kłamstw, oprócz pędzli i płócien, oprócz swojej pracowni i przedstawianych twarzy. Nic nie miał, tępo wpatrzony w przestrzeń, karmiący żołądek pustki, wracając jedynie w myślach do martwych, dawnych uliczek miasta, do kamiennego bruku, do gwaru który przeminął, do gromad które odeszły wyparte teraz przez inne.
- Coraz rzadziej - dodał, przełamując niezręczność - w przeciągu ostatnich lat - dawniej odwiedzał Lindę, pojawiał się, przywołując na twarzy okrytej siateczką zmarszczek serdeczny, subtelny uśmiech, dawniej, zanim odeszła, pochowana w Midgardzie, skąd pochodzili jej krewni.
Przeżuwał wcześniejsze słowa; Viktor miał rację, zupełną rację, nie musiał wszystkiego wiedzieć, nie musieli wiedzieć - wszystkiego - dla podtrzymania sympatii. Samotna, okrutna myśl drążyła jednak jak czerw - nie poznał jednak tej cząstki, której mógł być świadomy. Jak długo miał oszukiwać? jak długo stwarzać iluzję że nie dostrzega, że absolutnie jest ślepy? jak długo był w stanie kłamać, łgać przed nim i przede wszystkim przed sobą? Nie chciał ponownie niszczyć. Chciał niszczyć; nosił zbyt wiele brudu, coś tkwiło w nim, w jego wnętrzu - skaza, choroba, skaza. Wsunął dłoń do kieszeni. Mógł się nie zgodzić; powiedzieć, że nie ma czasu, wymyślić dziesiątki stwierdzeń, podsunąć na płachcie listu.
- To tutaj? - dopytał, widząc jak Viktor zmierza w stronę budynku. Omiótł spojrzeniem spokój galdryjskiego osiedla, hermetyczność i spokój; spokój - wyważony, stateczny, zamknięty w oczekiwaniu.
Einar i Viktor z tematu
Skończona treść akapitu, zamknięty, bezbarwny rozdział, ruiny słów odciśnięte na krajobrazie kartki, dialogi, narracje wspomnień. Nie mógł w nim dłużej szukać, w oknach i w tłumie - twarzy, dłużej - czekać na innych, na siebie wyjętego z piwnicznej, zaniedbanej szkatułki utkwionej w cieniach pamięci. Przepadło, zniknęło, prysło wraz z naiwnością dziecka, razem z odejściem Lindy, ze świadomością i silnym głodem przetrwania. Miasto było skorupą, wyblakłą, szorstką oprawą spod której czas pożarł wszystkie, mięsiste pokłady miąższu. Nie było już dłużej Lindy, nie było dłużej dzieciństwa, nie było - tamtych twarzy i tamtych, zapamiętanych ludzi, tamtych chwil, tamtych prostych, nieszlifowanych uczuć.
- Rzadko - rozkroił masę milczenia brutalnym i przede wszystkim szczerym określeniem. Rzadko, zbyt rzadko? - nie miał do czego wracać, do kogo wracać, nie miał, nic nie miał oprócz własnego świata stworzonych kłamstw, oprócz pędzli i płócien, oprócz swojej pracowni i przedstawianych twarzy. Nic nie miał, tępo wpatrzony w przestrzeń, karmiący żołądek pustki, wracając jedynie w myślach do martwych, dawnych uliczek miasta, do kamiennego bruku, do gwaru który przeminął, do gromad które odeszły wyparte teraz przez inne.
- Coraz rzadziej - dodał, przełamując niezręczność - w przeciągu ostatnich lat - dawniej odwiedzał Lindę, pojawiał się, przywołując na twarzy okrytej siateczką zmarszczek serdeczny, subtelny uśmiech, dawniej, zanim odeszła, pochowana w Midgardzie, skąd pochodzili jej krewni.
Przeżuwał wcześniejsze słowa; Viktor miał rację, zupełną rację, nie musiał wszystkiego wiedzieć, nie musieli wiedzieć - wszystkiego - dla podtrzymania sympatii. Samotna, okrutna myśl drążyła jednak jak czerw - nie poznał jednak tej cząstki, której mógł być świadomy. Jak długo miał oszukiwać? jak długo stwarzać iluzję że nie dostrzega, że absolutnie jest ślepy? jak długo był w stanie kłamać, łgać przed nim i przede wszystkim przed sobą? Nie chciał ponownie niszczyć. Chciał niszczyć; nosił zbyt wiele brudu, coś tkwiło w nim, w jego wnętrzu - skaza, choroba, skaza. Wsunął dłoń do kieszeni. Mógł się nie zgodzić; powiedzieć, że nie ma czasu, wymyślić dziesiątki stwierdzeń, podsunąć na płachcie listu.
- To tutaj? - dopytał, widząc jak Viktor zmierza w stronę budynku. Omiótł spojrzeniem spokój galdryjskiego osiedla, hermetyczność i spokój; spokój - wyważony, stateczny, zamknięty w oczekiwaniu.
Einar i Viktor z tematu
there's a price to be paid
You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?