:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok
5 posters
Funi Hilmirson
07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:05
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
07.01.2001
Przez całą noc – czy raczej dwie godziny przespane na niewygodnej kanapie w ciasnej kawalerce poznanego wczoraj studenta – dziwaczne koszmary nie pozwalały mu osunąć się w spokój faktycznego odpoczynku, trzymając go zamiast tego uporczywie na niespokojnej płyciźnie snu, póki nad ranem nie rozbudził go obuch spadający mu na skroń i klarowne jak dzień przeświadczenie, że za pustą ścianą salonu, gdzieś w mieszkaniu obok, tkwiła żerująca na nim zmora. Pulsujący ból zacisnął mu się na czole pogłosem minionego wieczoru, choć obuch rozmył się w przytomności wraz z otworzeniem oczu; na wciąż szerokich źrenicach zatańczyły mu wielobarwne mroczki, kiedy poderwał się raptownie z odgniecionych poduszek, zrzucając z siebie płaszcz czyniący mu za prowizoryczną kołdrę i z grymasem rozdrażnienia, mrużąc oczy, załomotał pięścią w zabrudzoną farbę, w półprzytomnej naiwności sądząc chyba, że to mogło wystarczyć, by odpędzić od swoich snów wynaturzonego pasożyta.
– Odpierdol się, maro nieczysta – wymamrotał pod nosem, podrażnione gardło zabolało od podniesionego głosu; nie miał ochoty dłużej tutaj spać, bolało go wprawdzie wszystko, od tej przeklętej, połamanej kanapy, od cholernych snów, od cierpkiego posmaku w ustach i niepamięci wczorajszego wieczoru, w której przebłyskiwały zaledwie drobne płotki niewyraźnych wspomnień. Sięgając do klamki okna, przypominał sobie, że wychylał się z niego w nocy, nawołując Orma wspinającego się po ścianie przeciwnej kamienicy, próbując sprowokować go do zionięcia ogniem; pamiętał, że rzucił w niego butelką, pamiętał trzask szkła o szary mur, pamiętał kobietę wychylającą się, żeby krzyknąć coś do niego ze złością, cofającą się jednak zaraz pospiesznie w głąb mieszania, kiedy pomachał jej opieczętowaną dłonią, przepraszając wprawdzie szczerze, choć przez pijany śmiech. Ktoś krzyczał na niego z dołu i ktoś groził wezwaniem Kruczej Straży, student ciągnął go za kołnierz z powrotem do mieszkania, ale Orm pozostawał uporczywie nieruchomy i głuchy na jego prośby, poddał się więc wreszcie i położył – na podłodze, pamiętał, że usnął na podłodze.
Udało mu się wreszcie uchylić okno po paru nieprzekonanych szarpnięciach za klamkę, wpuszczając do prześmierdłego nietrzeźwym oddechem pomieszczenia rześki powiew powietrza – i swąd dymu, gryzący zapach zmuszający go do uniesienia wreszcie przymkniętych powiek, choć powoli jaśniejący poranek raził mu bezwzględnie wrażliwe źrenice: w ramie, w której wczoraj rozzłoszczona twarz starszej kobiety zbladła nagłym milczeniem, wzgardzając jego przeprosinami i próbą nawiązania przyjaznej rozmowy, pełzał jaskrawy jęzor rozochoconego ognia, osmalając szary mur nad ościeżnicą, a ciszę ponad opustoszałą jeszcze o tej porze ulicą smagał wyraźnie przerażony, kobiecy krzyk, zdławiony huczeniem płomienia.
Funi, rozbudzony nagłym szarpnięciem rzeczywistości zgęstniałej ostrością bodźców, narzucił pospiesznie na grzbiet wymięty płaszcz i, niedbale przeczesując rozczochraną snem złotą aureolę włosów, trzasnął drzwiami kawalerki, by wybiec żywym krokiem na ulicę. Zdyszany i uśmiechnięty, prawie z niepoprawnym, radosnym zadowoleniem, przystanął zaraz obok przypadkowego współświadka, podnosząc spojrzenie razem z nim ku wyższej kondygnacji kamiennicy; złota farbka wyschnięta i skruszała, częściowo starta, łyskała mu pod oczami jakby w odpowiedzi na pozdrowienie rozjuszonego ognia.
– Widzi pan, kłóciłem się wczoraj, że mnie z odynowej łaski posłucha – mruknął osobliwie entuzjastycznym tonem, wciąż kolebiącym się miękką rozlazłością w głoskach – i nikt mi, rzecz jasna, nie wierzył.
Nikt mu nie wierzył, choć wybrał go Odyn; nikt mu nie wierzył, tymczasem Orm ożył, a pogarda słyszalna wczoraj w krzyku kobiety spopielała się dziś w zasłużony strach.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Nieznajomy
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:05
Wolisz poranki od wieczorów — oglądać miasto dopiero budzące się do życia po trudach nocy; wierzyć, że dotrzymujesz od losu nową szansę, jeszcze jeden kupon do wykorzystania na loterii życia; czuć na skórze pierwsze, pełne witalności promienie słońca, składające na twoich nadgarstkach wyjątkowo gorące pocałunki. Wieczory od zawsze kojarzyły ci się z umieraniem — tym dosłownym, gdy poza czujnym wzrokiem przechodniów skrzywdzeni przez Norny ludzie rzucali się wprost w porywiste nurty zatok, w których pływałaś; gdy na nieoświetlonych odcinkach dróg zmęczenie przejmowało kontrolę nad kierownicą, rozbijając dziesiątki samochodów; gdy w pogrążonych w ciemnościach domach w samotności kończyły najstarsze pokolenia; ale też z tym metaforycznym, kiedy wraz z zachodem gaśnie każdy kolejny dzień; gdy można pogrzebać wszystkie nagromadzone się za dnia problemy; gdy w świątecznym, wieczornym ogniu ogniska spalić można każde złe wspomnienie.
Wieczorami głowa najbardziej ciąży ci od myśli — rankiem nie czujesz nic; rankiem masz czystą kartę do zapisania. Niemal codziennie od sześciu lat wytłaczasz na niej trakt śladów wiodących od mieszkania do szpitala, niemal codziennie inny. Zaskakuje cię za każdym razem, że na tak wiele sposobów możesz pokonać drogę z jednego do drugiego punktu, że chociaż miasto na przestrzeni tych kilku lat prawie nie uległo zmianie, nie tak dużej, jak byś się spodziewała, zawsze znajdziesz przesmyk, którym możesz się przecisnąć, by spojrzeć na Midgard z innej perspektywy, by przyjrzeć się zdeformowanym czasem gnatom miasta, przekładając je na ciała własnych pacjentów, doszukując się na mapie ich urazów takich fragmentów, które, bez dociekania o szczegóły czy w ogóle o cokolwiek, potrafiłabyś wtłoczyć w miejski atlas. I chociaż powinnaś przywyknąć, za każdym razem zaskakuje cię, że większość historii pisana jest o brzasku, kiedy słońce jeszcze nie wyzłaca dachów kamienic, a dopiero nieśmiało chwyta się strzępów chmur, różowiąc je swoim dotykiem; kiedy miasto wciąż jeszcze stara się chwytać ostatnich minut snu.
Nic dziwnego, że niosący się echem po opustoszałej o tej porze ulicy kobiecy głos szarpie cię gwałtownie za struny niepokoju, wyznaczając między labiryntem niskich kamienic nową ścieżkę i prowadząc wprost ku rozwartemu w niemym okrzyku otworowi okna jednego z budynków, z którego w nieruchomą przestrzeń alei co rusz wyłaniają się nowe jęzory ognia. Taniec jaskrawego światła przed tobą dopiero po chwili scala się w jedno z wciąż wykrzykiwanym żałośnie ostrzeżeniem o pożarze — spektakl płomieni, choć z boku, z daleka wygląda zjawiskowo, w rzeczywistości stanowi śmiertelną pułapkę dla mieszkańców, którzy, być może, nadal nieświadomi są zagrożenia.
— Czekacie aż dojdzie do tragedii czy na oddział pożarniczy? — Nie brzmisz poważnie, jak zawsze, kiedy tylko otwierasz usta. Miękka, łagodna barwa twojego głosu, w zestawieniu z ostrością wypowiedzi wydaje się komiczna, jakbyś sama naigrywała się z zaistniałej sytuacji, mimo że daleko ci do śmiechu. Nie rozumiesz wesołości na twarzy blondyna, nie rozumiesz braku stanowczej reakcji. — Hej, ty do tego doprowadziłeś? — Podchodzisz na tyle blisko mężczyzn, by w stronę młodszego w dość oskarżycielski sposób wycelować palec. Szybko jednak cofasz rękę, zaniepokojona dziwnym błyskiem w jego oczach.
Wieczorami głowa najbardziej ciąży ci od myśli — rankiem nie czujesz nic; rankiem masz czystą kartę do zapisania. Niemal codziennie od sześciu lat wytłaczasz na niej trakt śladów wiodących od mieszkania do szpitala, niemal codziennie inny. Zaskakuje cię za każdym razem, że na tak wiele sposobów możesz pokonać drogę z jednego do drugiego punktu, że chociaż miasto na przestrzeni tych kilku lat prawie nie uległo zmianie, nie tak dużej, jak byś się spodziewała, zawsze znajdziesz przesmyk, którym możesz się przecisnąć, by spojrzeć na Midgard z innej perspektywy, by przyjrzeć się zdeformowanym czasem gnatom miasta, przekładając je na ciała własnych pacjentów, doszukując się na mapie ich urazów takich fragmentów, które, bez dociekania o szczegóły czy w ogóle o cokolwiek, potrafiłabyś wtłoczyć w miejski atlas. I chociaż powinnaś przywyknąć, za każdym razem zaskakuje cię, że większość historii pisana jest o brzasku, kiedy słońce jeszcze nie wyzłaca dachów kamienic, a dopiero nieśmiało chwyta się strzępów chmur, różowiąc je swoim dotykiem; kiedy miasto wciąż jeszcze stara się chwytać ostatnich minut snu.
Nic dziwnego, że niosący się echem po opustoszałej o tej porze ulicy kobiecy głos szarpie cię gwałtownie za struny niepokoju, wyznaczając między labiryntem niskich kamienic nową ścieżkę i prowadząc wprost ku rozwartemu w niemym okrzyku otworowi okna jednego z budynków, z którego w nieruchomą przestrzeń alei co rusz wyłaniają się nowe jęzory ognia. Taniec jaskrawego światła przed tobą dopiero po chwili scala się w jedno z wciąż wykrzykiwanym żałośnie ostrzeżeniem o pożarze — spektakl płomieni, choć z boku, z daleka wygląda zjawiskowo, w rzeczywistości stanowi śmiertelną pułapkę dla mieszkańców, którzy, być może, nadal nieświadomi są zagrożenia.
— Czekacie aż dojdzie do tragedii czy na oddział pożarniczy? — Nie brzmisz poważnie, jak zawsze, kiedy tylko otwierasz usta. Miękka, łagodna barwa twojego głosu, w zestawieniu z ostrością wypowiedzi wydaje się komiczna, jakbyś sama naigrywała się z zaistniałej sytuacji, mimo że daleko ci do śmiechu. Nie rozumiesz wesołości na twarzy blondyna, nie rozumiesz braku stanowczej reakcji. — Hej, ty do tego doprowadziłeś? — Podchodzisz na tyle blisko mężczyzn, by w stronę młodszego w dość oskarżycielski sposób wycelować palec. Szybko jednak cofasz rękę, zaniepokojona dziwnym błyskiem w jego oczach.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:06
Wersalka jest dla mnie za krótka, często stopy wystają mi poza nią, więc podkurczam je, aby nie wystawały spod koca. W domu czuję się bezpiecznie, wiem, że tutaj mogę być tym, kim się czuję, nie tym, kim muszę, by zapewnić im byt. Zza ściany słyszę kaszel mojej mateczki, który wybudza mnie z lekkiego snu, a ja leniwie otwieram oczy, orientując się, czy aby na pewno ten nie nasila się, czy nie będzie potrzebna jej pomoc. Kaszel wkrótce cichnie, oczekuję tylko na skrzypnięcie sprężyn z pokoju za ścianą, jestem przyzwyczajony do tej rutyny jej ciała, że po przebudzeniu się, mama zmienia bok i ponownie zasypia. Ostatnio sypia przez większość dnia, a my z Dusią boimy się, że to zwiastuje najgorsze. Ja już nie usnę, uporczywe myśli zbyt szybko wciskają się w moją głowę, jest już dobrze po szóstej rano, widzę wiszące za oknem sztuczne słońce, które ma symulować nam dzień, jakbyśmy żyli w bajce. Na końcu i tak przyjdzie zły wilk i zdmuchnie słomiany domek.
Jest mi nienaturalnie ciepło, a może tylko wydaje mi się, bo zamknięte przez całą noc okna noszą teraz skroplone części mojego oddechu? Zrzucam z siebie koc i przecieram oczy, gdy moich uszu dobiega z ulicy wrzawa nienaturalna w tej części miasta. Wstaję, by spojrzeć, czy to kolejna bójka toczy się pod naszymi oknami, czy krew już leje się na ulicę, gdy uderza we mnie widok żywego ognia z okien pobliskiej kamienicy, a kłęby czarnego dymu ulatują i w moją stronę. Nie grozi nam nic, przynajmniej do tej pory, dopóki pożar nie rozprzestrzeni się dalej. Ubieram na siebie wczorajsze spodnie, jakikolwiek sweter i płaszcz, a na nogi wciskam pospiesznie buty, gnając w dół klatką schodową, ściska mi się żołądek, czuję, że nie powinienem, ale potrzeba zorientowania się w sytuacji i upewnienia, że ogień nas nie dotknie, jest silniejsza ode mnie. Nigdy nie miałem problemów z prawem pod tym kątem, prędzej można było znaleźć mnie wśród wichur łamiących drzewa, niżeli w środku pożogi, a jednak obawiam się wciąż Kruczych i kolejnych oskarżeń. Ryzykuję, ale muszę to zrobić.
Przed bramą stoi tłum gapiów, żaden z nich nie wydaje się kwapić do pomocy, a ja przechodzę obok, lokalizując, które mieszkanie mogło stać się powodem tego zamieszania i rzucam do jakiejś czarnowłosej kobiety, która stoi niedaleko:
— Gdzie są Kruczy? — nie przejmuję się, jak wyraźny jest mój akcent w tym zdaniu, a następnie mierzę spojrzeniem jakiegoś chłystka: — Wezwałeś? — zwykle nie zajmuje im długo dotarcie w takie miejsce, ale ja nie chcę być wyraźnie powiązanym z wezwaniem oddziału, to wiązałoby się z pytaniami, których muszę unikać. Macham w końcu ręką, nawet nie czekając na odpowiedź, ruszam w stronę bramy, otwierając ją z impetem. Pamiętam tą panią mieszkającą na drugim piętrze, zawsze jest dla mnie miła, raz pomagałem jej nieść zakupy, gdy jeszcze byłem dzieciakiem. Pamiętam małżeństwo z trzeciego piętra, niedawno urodziło im się dziecko, w sierpniu, gdy sypiali przy otwartym oknie, jego krzyk słyszalny był na całej ulicy. Pamiętam, że na czwartym mieszka narkoman, z którym chodziłem do klasy, ale jego mi nie szkoda. Na piątym koleżanka mojej siostrzyczki. Coś muszę zrobić, bo nigdy sobie nie wybaczę.
Jest mi nienaturalnie ciepło, a może tylko wydaje mi się, bo zamknięte przez całą noc okna noszą teraz skroplone części mojego oddechu? Zrzucam z siebie koc i przecieram oczy, gdy moich uszu dobiega z ulicy wrzawa nienaturalna w tej części miasta. Wstaję, by spojrzeć, czy to kolejna bójka toczy się pod naszymi oknami, czy krew już leje się na ulicę, gdy uderza we mnie widok żywego ognia z okien pobliskiej kamienicy, a kłęby czarnego dymu ulatują i w moją stronę. Nie grozi nam nic, przynajmniej do tej pory, dopóki pożar nie rozprzestrzeni się dalej. Ubieram na siebie wczorajsze spodnie, jakikolwiek sweter i płaszcz, a na nogi wciskam pospiesznie buty, gnając w dół klatką schodową, ściska mi się żołądek, czuję, że nie powinienem, ale potrzeba zorientowania się w sytuacji i upewnienia, że ogień nas nie dotknie, jest silniejsza ode mnie. Nigdy nie miałem problemów z prawem pod tym kątem, prędzej można było znaleźć mnie wśród wichur łamiących drzewa, niżeli w środku pożogi, a jednak obawiam się wciąż Kruczych i kolejnych oskarżeń. Ryzykuję, ale muszę to zrobić.
Przed bramą stoi tłum gapiów, żaden z nich nie wydaje się kwapić do pomocy, a ja przechodzę obok, lokalizując, które mieszkanie mogło stać się powodem tego zamieszania i rzucam do jakiejś czarnowłosej kobiety, która stoi niedaleko:
— Gdzie są Kruczy? — nie przejmuję się, jak wyraźny jest mój akcent w tym zdaniu, a następnie mierzę spojrzeniem jakiegoś chłystka: — Wezwałeś? — zwykle nie zajmuje im długo dotarcie w takie miejsce, ale ja nie chcę być wyraźnie powiązanym z wezwaniem oddziału, to wiązałoby się z pytaniami, których muszę unikać. Macham w końcu ręką, nawet nie czekając na odpowiedź, ruszam w stronę bramy, otwierając ją z impetem. Pamiętam tą panią mieszkającą na drugim piętrze, zawsze jest dla mnie miła, raz pomagałem jej nieść zakupy, gdy jeszcze byłem dzieciakiem. Pamiętam małżeństwo z trzeciego piętra, niedawno urodziło im się dziecko, w sierpniu, gdy sypiali przy otwartym oknie, jego krzyk słyszalny był na całej ulicy. Pamiętam, że na czwartym mieszka narkoman, z którym chodziłem do klasy, ale jego mi nie szkoda. Na piątym koleżanka mojej siostrzyczki. Coś muszę zrobić, bo nigdy sobie nie wybaczę.
Prorok
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:06
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Poranki z zasady bywają nużące – nie wasze jednak. A przynajmniej nie ten, gdy to codzienność poderwana została do pionu i zmuszona do działania. W dniu dzisiejszym nie dane było wam spać długo, a nawet jeżeli w zamiarze mieliście przemierzać uliczki Midgardu automatycznie, zanurzeni w senności, coś przeszkodziło wam w tym i przypomniało o tym, jak złośliwy bywa świat.
Podpalenia nie zdarzały się często. Na pewno nie tak często jak nieszczęśliwe wypadki, z którym zapewne mogliście się dziś spotkać. W dzielnicy takiej jak ta, w miejscu takim jak to… Czy cokolwiek mogło już was dziwić? Chociaż zdrowy rozsądek często podpowiadał, by nie ufać plotkom, dotyczącym tego miejsca i wiarę im pozostawić dzieciom… Czy mało w magicznym świecie było rzeczy, które nie mogłyby się nawet śnić zwyczajnemu śniącemu?
Przebywając obecnie wśród ludzi, wszyscy mogliście posłyszeć pełne strachu westchnięcia, podniesione głosy oraz przebijające się przez tłum przekonanie – Orm ożył, a skutkiem tego był obecny pożar. I chociaż jeden z dojrzalszych gapiów, wyraźnie podstarzały urzędnik o typowo urzędniczej manierze próbował uspokoić dwie kobiety piszczące najgłośniej w bramie, był w tym bardzo nieskuteczny. Pożar wzbudzał panikę, co poczuć mógłDimitri , w późniejszym czasie próbując przebić się do klatki schodowej.
Ale nim o nim i jego działaniach – warto byłoby przecież wspomnieć oFunim . Funi, wyraźnie przesadziłeś chyba, stosując takie słowa w tłumie przestraszonych galdrów. I chociaż nie każdy posłyszał twoje burczenie, wystarczyło przecież, by kilka osób obok ciebie obróciło się, przeanalizowało pieczęć na twojej dłoni, dodało dwa do dwóch i…
- Podpaliłeś? – burknął rosły mężczyzna, który otaczał się smrodem ryb. Pewnie pracował w porcie, ale to co pozostawało tu ważne to fakt, że nie bał się widocznie kogoś takiego jak Funi, ba – spoglądając kątem oka ku jego pieczęci, czuł się chyba motywowany jeszcze bardziej do wiercenia mu dziury w brzuchu. Albo przetrącenia kilku zębów. Zbliżając się do Hilmirsona, mało co nie wpadł na drobną selkie. Postacią tą byłaś ty,Kristo . I na ten moment chyba tylko ty mogłaś zadecydować czy Funiemu oberwie się w twarz. Nie miałaś wątpliwości, że nawet niewinny ślepiec mógłby zostać skutecznym kozłem ofiarnym.
Ty Dimitri , gdy pokonywałeś kolejne stopnie klatki schodowej, do której wdarłeś się chyba tylko dzięki swojej posturze (chmary mieszkańców kamienicy uciekające z niej skutecznie ci to utrudniały), zauważyć mogłeś, że nie wszystkie drzwi pozostawały otwarte – czy istniała szansa by ktoś spał dalej pomimo takiego harmidru? Czy jednak był to czas na sprawdzanie każdego, kolejnego mieszkania, gdy mogłeś udać się bezpośrednio ku źródłu niebezpieczeństwa? W końcu kilka razy podczas swojego marszu po schodach posłyszeć mogłeś, że ogień zaprószono na piętrze drugim.
Na zewnątrz jedna z kobiet krzyknęła głośno i piskliwie, że syn jej teleportował się już w okolice Krucze Straży. Gwar nie ucichł jednak, chociaż nabrał bardziej zadowolonych dźwięków. Wciąż pojawiała się nadzieja, że cały majątek części mieszkańców nie zostanie strawiony przez ogień.
Funi – możesz rzucać na charyzmę w kontakcie z osiłkiem albo zdecydować się na użycie czaru, jeżeli nie chcesz załatwić tego polubownie. Krista – jeżeli zdecydujesz się stanąć po stronie Funiego, tobie również przypada rzut na charyzmę. Dimitri – głosy uciekających wskazały na mieszkanie znajomej staruszki. By rozprawić się z jej zamkiem musisz użyć albo siły, albo zaklęcia. Próg powodzenia w przypadku sił fizycznej to 60.
Podpalenia nie zdarzały się często. Na pewno nie tak często jak nieszczęśliwe wypadki, z którym zapewne mogliście się dziś spotkać. W dzielnicy takiej jak ta, w miejscu takim jak to… Czy cokolwiek mogło już was dziwić? Chociaż zdrowy rozsądek często podpowiadał, by nie ufać plotkom, dotyczącym tego miejsca i wiarę im pozostawić dzieciom… Czy mało w magicznym świecie było rzeczy, które nie mogłyby się nawet śnić zwyczajnemu śniącemu?
Przebywając obecnie wśród ludzi, wszyscy mogliście posłyszeć pełne strachu westchnięcia, podniesione głosy oraz przebijające się przez tłum przekonanie – Orm ożył, a skutkiem tego był obecny pożar. I chociaż jeden z dojrzalszych gapiów, wyraźnie podstarzały urzędnik o typowo urzędniczej manierze próbował uspokoić dwie kobiety piszczące najgłośniej w bramie, był w tym bardzo nieskuteczny. Pożar wzbudzał panikę, co poczuć mógł
Ale nim o nim i jego działaniach – warto byłoby przecież wspomnieć o
- Podpaliłeś? – burknął rosły mężczyzna, który otaczał się smrodem ryb. Pewnie pracował w porcie, ale to co pozostawało tu ważne to fakt, że nie bał się widocznie kogoś takiego jak Funi, ba – spoglądając kątem oka ku jego pieczęci, czuł się chyba motywowany jeszcze bardziej do wiercenia mu dziury w brzuchu. Albo przetrącenia kilku zębów. Zbliżając się do Hilmirsona, mało co nie wpadł na drobną selkie. Postacią tą byłaś ty,
Na zewnątrz jedna z kobiet krzyknęła głośno i piskliwie, że syn jej teleportował się już w okolice Krucze Straży. Gwar nie ucichł jednak, chociaż nabrał bardziej zadowolonych dźwięków. Wciąż pojawiała się nadzieja, że cały majątek części mieszkańców nie zostanie strawiony przez ogień.
Funi – możesz rzucać na charyzmę w kontakcie z osiłkiem albo zdecydować się na użycie czaru, jeżeli nie chcesz załatwić tego polubownie. Krista – jeżeli zdecydujesz się stanąć po stronie Funiego, tobie również przypada rzut na charyzmę. Dimitri – głosy uciekających wskazały na mieszkanie znajomej staruszki. By rozprawić się z jej zamkiem musisz użyć albo siły, albo zaklęcia. Próg powodzenia w przypadku sił fizycznej to 60.
Funi Hilmirson
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:07
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Słowa wymykały mu się zbyt szybko, pozbawione kiełzna rozsądku, przyduszonego jeszcze wciąż powoli wietrzejącym w skroniach upojeniem – wyczuwał już niemrawe nadejście tej bolesnej rzeczywistości, pulsujący przemarsz toksyn ścinających krew przez potylicę, obcasy podbite konsekwencjami nieumiaru wybijające rytm tętna o kość czaszki, wzdłuż jej kruchych szwów. Miał jeszcze przed tym trochę czasu: na więcej nierozważnych słów i więcej nierozważnych spojrzeń, rzucanych najpierw ciemnowłosej kobiecie szarżującej nań spomiędzy ludzi oskarżającym pytaniem i wymierzonym weń palcem, potem rosłemu mężczyźnie, który zdawał się wraz ze swoim potężnym cielskiem przysuwać ze sobą ciężki oddech portu. Zrobiło mu się niedobrze od tchnienia rybiego zapachu; choć dorywcza praca na rozkolebanych kutrach wymusiła na nim zahartowanie żołądka, wciąż jeszcze rwało go przy pierwszym oddechu przepełnionym strzelającymi spod ostrza łuskami i odorem rozpłatywanych gładko brzuchów. Kolejne pytanie, z mocnym kanciastym akcentem, nadeszło nieoczekiwanie z flanki, chybocząc lekkim uśmiechem zaległym na ustach.
– Ledwo Odyna w porannej modlitwie – odparł niewyraźnie z lekkim podrażnieniem, jakby to zamykało sprawę zupełnie; dopiero wstał (jak wskazywał stan jego rozchełstanej, wygniecionej prezencji), nie wzywał nikogo, nie zamierzał, nie chciał więcej uwagi Kruczej Straży (chyba że nosiła mundur z plakietką Soelberga, ale nie w takich okolicznościach i nie w tym stanie), tymczasem kiedy brodaty mężczyzna przecisnął się heroicznie w stronę bramy, pozostawiając go znów naprzeciw błękitnego wejrzenia drobnej kobiety i nieprzyjemnego wzroku poławiacza, docierało do niego niewyraźnie, że mógł, przypadkiem, niespecjalnie, wkroczyć na najkrótszą ścieżkę do komisariatu. Obruszony tą spóźnioną refleksją uniósł defensywnie dłonie, w obronnym geście, który zwracał jedynie tym większą uwagę na piętno zagrzebane pod naskórkiem, o którym zdawał się jednak nie pamiętać, dopóki kątem oka nie dostrzegł łyśnięcia czarnego tuszu na własnej ręce, było już jednak za późno, by wciskać rozważnie pięści w gawry kieszeni, zresztą nie leżało to w jego usposobieniu: chować się w ten sposób ze swoimi decyzjami, przekonaniami czy najpłytszą płotką niebłyskotliwej myśli – czy nie przez to właśnie tkwił teraz w tej paskudnej sytuacji?
– Ja? – podjął, podnosząc słowo do wybrzmienia pytania, jakby bawiło go to niezupełnie bezpodstawne oskarżenie; nie był przynajmniej na tyle obłudny, by twierdzić, że nigdy nie skrzywdziłby muchy, choć cherubinowe pukle i błękitna jasność charyzmatycznego wejrzenia zdawały się podobne sugestie bezdźwięcznie podszeptywać. Z uniesionymi wciąż dłońmi cofnął się o drobny krok; wolałby uniknąć konfrontacji z tym facetem między ludźmi, niechybnie obdarliby go wprawdzie ze skóry, jak sądził, spróbowaliby wyciągnąć z niego larwy uprzedzeń, które podgryzały ich samych na jego widok. – Oczywiście, tak samo jak jestem winny każdego wypadku w okolicy i tego, że dzieci nie mogą spać, maczałem palce w każdym skwaśniałym mleku i przewróciłem każdą rozbitą szklankę, skoro już jesteśmy przy tym, pewnie jestem też winny, że zabrakło ci mydła i że kobiety nie chcą z tobą rozmawiać, o czymś zapomniałem jeszcze, coś jeszcze na mnie chcecie zwalić? Dalej, jestem w szczodrym nastroju, coś jeszcze chcecie mi oddać, ze swoich grzeszków może? Nie musimy się wstydzić, po co się wstydzić, czy tylko ja mam nosić swoje na dłoni, żebyście wiedzieli, na kogo pluć? – potok słów spłynął z jego języka ciągiem zaskakująco składnym i wyraźnym, kiedy ściągał w rozdrażnieniu brwi pod czołem wypełniającym się znajomą ciężkością trzeźwości; uśmiechał się jednak wciąż, niezmiennie słodko, choć słodycz ta poczynała naciekać dziegciem rozzłoszczonego żalu. Potrząsnął rozwartą dłonią jeszcze, jakby chciał zwrócić ich uwagę na własne grzechy, obnażone siłą na jego śródręczu, zanim jej nie opuścił wreszcie, odrzucając poły płaszcza w tył i wciskając ręce w kieszenie spodni z nonszalancką manierą.
– Pan posłucha mnie, pani też mnie posłucha – powiedział, nachylając się łagodnie w ich stronę konspiracyjnie (zachowując wciąż dystans, jakby trzymał stopę w drzwiach ewakuacyjnych), z twarzą nagle poważniejszą, choć w spojrzeniu igrały mu wciąż entuzjastycznie rozbawione iskry. – Otóż, jestem winny wiary, owszem, tego jestem winny. Mówiłem, że orm jest żywy i nikt mnie nie słuchał, tego jestem winny. Więc, rozumiecie mnie teraz, ja jestem winny, że wierzyłem, czy niewierzący są winni, że potrzebowali dowodu i swoją niewiarą go obudzili? Możemy o tym pomyśleć albo możemy, na przykład, pomóc może.
charyzma: 20 + 10
– Ledwo Odyna w porannej modlitwie – odparł niewyraźnie z lekkim podrażnieniem, jakby to zamykało sprawę zupełnie; dopiero wstał (jak wskazywał stan jego rozchełstanej, wygniecionej prezencji), nie wzywał nikogo, nie zamierzał, nie chciał więcej uwagi Kruczej Straży (chyba że nosiła mundur z plakietką Soelberga, ale nie w takich okolicznościach i nie w tym stanie), tymczasem kiedy brodaty mężczyzna przecisnął się heroicznie w stronę bramy, pozostawiając go znów naprzeciw błękitnego wejrzenia drobnej kobiety i nieprzyjemnego wzroku poławiacza, docierało do niego niewyraźnie, że mógł, przypadkiem, niespecjalnie, wkroczyć na najkrótszą ścieżkę do komisariatu. Obruszony tą spóźnioną refleksją uniósł defensywnie dłonie, w obronnym geście, który zwracał jedynie tym większą uwagę na piętno zagrzebane pod naskórkiem, o którym zdawał się jednak nie pamiętać, dopóki kątem oka nie dostrzegł łyśnięcia czarnego tuszu na własnej ręce, było już jednak za późno, by wciskać rozważnie pięści w gawry kieszeni, zresztą nie leżało to w jego usposobieniu: chować się w ten sposób ze swoimi decyzjami, przekonaniami czy najpłytszą płotką niebłyskotliwej myśli – czy nie przez to właśnie tkwił teraz w tej paskudnej sytuacji?
– Ja? – podjął, podnosząc słowo do wybrzmienia pytania, jakby bawiło go to niezupełnie bezpodstawne oskarżenie; nie był przynajmniej na tyle obłudny, by twierdzić, że nigdy nie skrzywdziłby muchy, choć cherubinowe pukle i błękitna jasność charyzmatycznego wejrzenia zdawały się podobne sugestie bezdźwięcznie podszeptywać. Z uniesionymi wciąż dłońmi cofnął się o drobny krok; wolałby uniknąć konfrontacji z tym facetem między ludźmi, niechybnie obdarliby go wprawdzie ze skóry, jak sądził, spróbowaliby wyciągnąć z niego larwy uprzedzeń, które podgryzały ich samych na jego widok. – Oczywiście, tak samo jak jestem winny każdego wypadku w okolicy i tego, że dzieci nie mogą spać, maczałem palce w każdym skwaśniałym mleku i przewróciłem każdą rozbitą szklankę, skoro już jesteśmy przy tym, pewnie jestem też winny, że zabrakło ci mydła i że kobiety nie chcą z tobą rozmawiać, o czymś zapomniałem jeszcze, coś jeszcze na mnie chcecie zwalić? Dalej, jestem w szczodrym nastroju, coś jeszcze chcecie mi oddać, ze swoich grzeszków może? Nie musimy się wstydzić, po co się wstydzić, czy tylko ja mam nosić swoje na dłoni, żebyście wiedzieli, na kogo pluć? – potok słów spłynął z jego języka ciągiem zaskakująco składnym i wyraźnym, kiedy ściągał w rozdrażnieniu brwi pod czołem wypełniającym się znajomą ciężkością trzeźwości; uśmiechał się jednak wciąż, niezmiennie słodko, choć słodycz ta poczynała naciekać dziegciem rozzłoszczonego żalu. Potrząsnął rozwartą dłonią jeszcze, jakby chciał zwrócić ich uwagę na własne grzechy, obnażone siłą na jego śródręczu, zanim jej nie opuścił wreszcie, odrzucając poły płaszcza w tył i wciskając ręce w kieszenie spodni z nonszalancką manierą.
– Pan posłucha mnie, pani też mnie posłucha – powiedział, nachylając się łagodnie w ich stronę konspiracyjnie (zachowując wciąż dystans, jakby trzymał stopę w drzwiach ewakuacyjnych), z twarzą nagle poważniejszą, choć w spojrzeniu igrały mu wciąż entuzjastycznie rozbawione iskry. – Otóż, jestem winny wiary, owszem, tego jestem winny. Mówiłem, że orm jest żywy i nikt mnie nie słuchał, tego jestem winny. Więc, rozumiecie mnie teraz, ja jestem winny, że wierzyłem, czy niewierzący są winni, że potrzebowali dowodu i swoją niewiarą go obudzili? Możemy o tym pomyśleć albo możemy, na przykład, pomóc może.
charyzma: 20 + 10
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:07
The member 'Funi Hilmirson' has done the following action : kości
'k100' : 20
'k100' : 20
Nieznajomy
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:07
Ziarno wstydu — pozostałość po nierozważnie, w emocjach wypowiedzianym pytaniu — zaczyna pęcznieć ci w gardle, gdy tylko uświadamiasz sobie, jak katastrofalna w skutkach okazuje się twoja chęć prędkiego rozwikłania napotkanego stanu rzeczy i niefortunnie zagajona rozmowa, bazująca wyłącznie na strzępie pogawędki, na przypadkowym, możliwe że wyrwanym zupełnie z kontekstu, fragmencie wypowiedzi. Gorąc wywołany zmieszaniem uderza cię w twarz, wykwitając na policzkach pojedynczymi plamkami szkarłatnego rumieńca. Nie jesteś wyrocznią, Norny nie zechciały uchylić przed tobą rąbka tajemnicy związanej z porannym zdarzeniem, nie mogłaś więc wiedzieć, że nie całkiem trafnie zinterpretowałaś sytuację — nie tracisz jednak rezonu: musząc zrobić gwałtowny krok w bok, by nie zostać boleśnie potrąconą przez rozgorączkowanego pracownika portowego, nie dajesz sobie czasu na roztrząsanie własnej przewiny i przekierowujesz myśli na bardziej palący problem.
Przynajmniej tak chcesz zrobić, na krótki moment odwracając spojrzenie w stronę jęzorów ognia smagających fasadę kamienicy. Łyśnięcie stygmatyzującej młodzieńca czerni ponownie jednak zwraca twoją uwagę na nieszczęście rozgrywające się tuż pod twoim nosem i wyrywa z twojej piersi westchnienie zrozumienia dla, mimo wszystko, dość przesadzonej reakcji poławiacza. Blady uśmiech układa ci się łagodnie na ustach podczas wylewnego tłumaczenia ślepca, z którego nie spuszczasz uważnego wzroku.
— Strasznie zapracowanym jesteś człowiekiem. — W uszczypliwy sposób podsumowujesz w końcu jego wywód, podchodząc odrobinę bliżej, przystając na moment, kiedy intensywny rybi zapach ponownie do ciebie dociera, drażniąc ci nozdrza i wywołując gwałtowny uścisk w żołądku. Odnosisz wrażenie, jakby naraz zdrętwiała ci cała skóra, obmywana lodowatymi wodami Morza Norweskiego. Fantomowy dotyk wody znika, gdy robisz jeszcze jeden krok, praktycznie stając przed Funim; za plecami czujesz nieprzyjemną, w jakiś sposób inwazyjną obecność rosłego mężczyzny, do którego odwracasz się przez ramię, zadarłszy głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Jeżeli wciąż nie uciekł, zapewniam, że nie zrobi tego do czasu przybycia Kruczej Straży. — Mimo że słowa dobierasz ostrożnie, wypowiadasz je stanowczo, ich brzmienie barwiąc obecnością foczego czaru w lichej nadziei, że tyle wystarczy, by zapobiec eskalacji zupełnie niepotrzebnego konfliktu. — Poradzę sobie z nim — dodajesz jeszcze uprzejmie, posyłając w stronę nieznajomego czarujący uśmiech. — Myślę natomiast, że pana… determinacja będzie bardziej potrzebna przy okiełznaniu ognia. — Sugestia, chociaż nadal wypowiadana kurtuazyjnie, nosi ślady tonu nieznoszącego sprzeciwu. Zresztą, niosący się od bramy wejściowej do kamienicy rejwach może stanowić jedynie potwierdzenie twoich słów, gdy na wybiegający na zewnątrz tłumek składają się raczej osoby nie pierwszej już młodości. Sama gotowa jesteś również przystąpić do pomocy, w myślach odszukując inkantacje, które, choć skuteczne, nie okazałyby się za bardzo inwazyjne — mrozi cię bowiem świadomość, że poza ogniem, dobytek mieszkańców kamienicy zniszczony może zostać również przez wodę. — Możemy też, dajmy na to, porozmawiać o tym, co tu się naprawdę stało i dlaczego, jeśli według ciebie orm rzeczywiście ożywa, straszyłeś staruszki, ale nie wezwałeś na przykład kogoś z Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych? — zwracasz się już bezpośrednio do młodzieńca, ściszając odrobinę głos, by rozmową nie niepokoić wystarczająco już rozemocjonowanych gapiów.
charyzma: 39 (k100) + 13 (staty) + 5 (atut) = 57
Przynajmniej tak chcesz zrobić, na krótki moment odwracając spojrzenie w stronę jęzorów ognia smagających fasadę kamienicy. Łyśnięcie stygmatyzującej młodzieńca czerni ponownie jednak zwraca twoją uwagę na nieszczęście rozgrywające się tuż pod twoim nosem i wyrywa z twojej piersi westchnienie zrozumienia dla, mimo wszystko, dość przesadzonej reakcji poławiacza. Blady uśmiech układa ci się łagodnie na ustach podczas wylewnego tłumaczenia ślepca, z którego nie spuszczasz uważnego wzroku.
— Strasznie zapracowanym jesteś człowiekiem. — W uszczypliwy sposób podsumowujesz w końcu jego wywód, podchodząc odrobinę bliżej, przystając na moment, kiedy intensywny rybi zapach ponownie do ciebie dociera, drażniąc ci nozdrza i wywołując gwałtowny uścisk w żołądku. Odnosisz wrażenie, jakby naraz zdrętwiała ci cała skóra, obmywana lodowatymi wodami Morza Norweskiego. Fantomowy dotyk wody znika, gdy robisz jeszcze jeden krok, praktycznie stając przed Funim; za plecami czujesz nieprzyjemną, w jakiś sposób inwazyjną obecność rosłego mężczyzny, do którego odwracasz się przez ramię, zadarłszy głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Jeżeli wciąż nie uciekł, zapewniam, że nie zrobi tego do czasu przybycia Kruczej Straży. — Mimo że słowa dobierasz ostrożnie, wypowiadasz je stanowczo, ich brzmienie barwiąc obecnością foczego czaru w lichej nadziei, że tyle wystarczy, by zapobiec eskalacji zupełnie niepotrzebnego konfliktu. — Poradzę sobie z nim — dodajesz jeszcze uprzejmie, posyłając w stronę nieznajomego czarujący uśmiech. — Myślę natomiast, że pana… determinacja będzie bardziej potrzebna przy okiełznaniu ognia. — Sugestia, chociaż nadal wypowiadana kurtuazyjnie, nosi ślady tonu nieznoszącego sprzeciwu. Zresztą, niosący się od bramy wejściowej do kamienicy rejwach może stanowić jedynie potwierdzenie twoich słów, gdy na wybiegający na zewnątrz tłumek składają się raczej osoby nie pierwszej już młodości. Sama gotowa jesteś również przystąpić do pomocy, w myślach odszukując inkantacje, które, choć skuteczne, nie okazałyby się za bardzo inwazyjne — mrozi cię bowiem świadomość, że poza ogniem, dobytek mieszkańców kamienicy zniszczony może zostać również przez wodę. — Możemy też, dajmy na to, porozmawiać o tym, co tu się naprawdę stało i dlaczego, jeśli według ciebie orm rzeczywiście ożywa, straszyłeś staruszki, ale nie wezwałeś na przykład kogoś z Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych? — zwracasz się już bezpośrednio do młodzieńca, ściszając odrobinę głos, by rozmową nie niepokoić wystarczająco już rozemocjonowanych gapiów.
charyzma: 39 (k100) + 13 (staty) + 5 (atut) = 57
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:07
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 39
'k100' : 39
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:08
Przeskakuje w górę po schodach, mijając kłęby ludzi, lecz dokąd tak pędzę? Nie wiem.
Gapie przed wejściem do klatki schodowej przyprawiają mnie o mdłości, wciekły jestem na tych wszystkich mężczyzn, którzy wolą palcami wskazywać w górę, podziwiając, jak żywioł trawi kwieciste zasłony mieszkania. Oskarżano mnie o wiele, na co dzień moje zajęcia są brutalne i nieczułe, a ja zdaję się zagłuszać sumienie dostatecznie już skrzywdzone przez parszywy mój los. Często zostawiam kryzysy w tyle, aby tylko nie wplątać się w zamieszanie, nawet jeśli na szali wisi ludzkie życie, które mogę ocalić. Wizja trafienia znów do Fortu Nordkinn przerażają mnie i wywołuje dreszcze na karku. Wszystko jednak oddam za tych, którzy okazują mi pomocną dłoń, dla tych którzy widzą we mnie człowieka, a nie anonimowego imigranta bez przyszłości w tym mieście. Pamiętam jak pani Thiessen poczęstowała mnie ciastem jabłkowym, wcześniej nie jadłem go tak pysznego, ale nigdy nie powiedziałem o tym mamie, w obawie, że mogłaby poczuć się skrzywdzona ów faktem. Sąsiadka z naprzeciwka pomagała Marusi w lekcjach jeszcze dziesięć lat temu, po śmierci babki, tłumacząc zawiłości języka nordyckiego, gdy ja, Dusia i mama nie potrafiliśmy zaradzić zadanej pracy domowej. Podobno była kiedyś nauczycielką, podobno jest bezdzietną wdową. Każdy kolejny fakt o tej kobiecie sprawia, że porywam się do przodu tylko szybciej, nie idę zgodnie z prądem płynącym tłumem w dół, pcham się prosto w środek ognia.
Orm się budzi, a świat wokół śpi. Świadom jestem, że za krótki moment dojdzie tu do tragedii, której ja mogę być nie świadkiem, a ofiarą, a jednak nie mam w głowie żadnego głosu zdrowego rozsądku, który podpowiadałby, że powinienem uciekać i nie pchać się w środek pożogi, nikt nie próbuje mnie zatrzymać. Płoną oczy i skronie tym wszystkim uciekinierom, ale nie dostrzegam tam staruszki, która zawsze była dla mnie miła. Ktoś krzyczy, że to na drugim piętrze, a mi serce podskakuje wyżej, jakby prosto w gardło, gdy mijając po dwa stopnie naraz, dopadam w końcu do jej drzwi, bez zawahania się chwytając za nagrzaną klamkę.
— Láta upp — wypowiadam przez zaciśnięte zęby, próbując otworzyć zamek. Wokół unosi się nieprzyjemny i ściskający mi powieki dym, naciągam sweter wyżej, tak by nie wdychać czadu prosto w płuca. Martwię się Kruczymi, martwię się, że oskarżą mnie o coś, czego nie zrobiłem, ale przypominam sobie ślęczącego przed bramą kolesia, który na dłoni ma wytatuowany symbol ślepców. Ich nienawidzą nawet bardziej niż mnie.
— Pani Thiessen! — krzyczę, próbując znaleźć ją pomiędzy kłębami czarnego dymu.
Láta upp (Aperte) – otwiera drzwi, kłódki czy zamki. Próg: 20.
27 (k100) + 10 (magia użytkowa) + 2 (atut: Mistrz pościgów I) = 39
Gapie przed wejściem do klatki schodowej przyprawiają mnie o mdłości, wciekły jestem na tych wszystkich mężczyzn, którzy wolą palcami wskazywać w górę, podziwiając, jak żywioł trawi kwieciste zasłony mieszkania. Oskarżano mnie o wiele, na co dzień moje zajęcia są brutalne i nieczułe, a ja zdaję się zagłuszać sumienie dostatecznie już skrzywdzone przez parszywy mój los. Często zostawiam kryzysy w tyle, aby tylko nie wplątać się w zamieszanie, nawet jeśli na szali wisi ludzkie życie, które mogę ocalić. Wizja trafienia znów do Fortu Nordkinn przerażają mnie i wywołuje dreszcze na karku. Wszystko jednak oddam za tych, którzy okazują mi pomocną dłoń, dla tych którzy widzą we mnie człowieka, a nie anonimowego imigranta bez przyszłości w tym mieście. Pamiętam jak pani Thiessen poczęstowała mnie ciastem jabłkowym, wcześniej nie jadłem go tak pysznego, ale nigdy nie powiedziałem o tym mamie, w obawie, że mogłaby poczuć się skrzywdzona ów faktem. Sąsiadka z naprzeciwka pomagała Marusi w lekcjach jeszcze dziesięć lat temu, po śmierci babki, tłumacząc zawiłości języka nordyckiego, gdy ja, Dusia i mama nie potrafiliśmy zaradzić zadanej pracy domowej. Podobno była kiedyś nauczycielką, podobno jest bezdzietną wdową. Każdy kolejny fakt o tej kobiecie sprawia, że porywam się do przodu tylko szybciej, nie idę zgodnie z prądem płynącym tłumem w dół, pcham się prosto w środek ognia.
Orm się budzi, a świat wokół śpi. Świadom jestem, że za krótki moment dojdzie tu do tragedii, której ja mogę być nie świadkiem, a ofiarą, a jednak nie mam w głowie żadnego głosu zdrowego rozsądku, który podpowiadałby, że powinienem uciekać i nie pchać się w środek pożogi, nikt nie próbuje mnie zatrzymać. Płoną oczy i skronie tym wszystkim uciekinierom, ale nie dostrzegam tam staruszki, która zawsze była dla mnie miła. Ktoś krzyczy, że to na drugim piętrze, a mi serce podskakuje wyżej, jakby prosto w gardło, gdy mijając po dwa stopnie naraz, dopadam w końcu do jej drzwi, bez zawahania się chwytając za nagrzaną klamkę.
— Láta upp — wypowiadam przez zaciśnięte zęby, próbując otworzyć zamek. Wokół unosi się nieprzyjemny i ściskający mi powieki dym, naciągam sweter wyżej, tak by nie wdychać czadu prosto w płuca. Martwię się Kruczymi, martwię się, że oskarżą mnie o coś, czego nie zrobiłem, ale przypominam sobie ślęczącego przed bramą kolesia, który na dłoni ma wytatuowany symbol ślepców. Ich nienawidzą nawet bardziej niż mnie.
— Pani Thiessen! — krzyczę, próbując znaleźć ją pomiędzy kłębami czarnego dymu.
Láta upp (Aperte) – otwiera drzwi, kłódki czy zamki. Próg: 20.
27 (k100) + 10 (magia użytkowa) + 2 (atut: Mistrz pościgów I) = 39
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:08
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 27
'k100' : 27
Prorok
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:09
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Pieczęć Lokiego parzyć mogła ciebie Funi , a wzrok który człowiek o dużej sile wbija w twoją dłoń absolutnie nie pomaga. Nawet jeżeli ktoś mógłby poświadczyć o twojej niewinności – wciąż pozostajesz ślepcem i nie mogłeś przecież liczyć na to, że fakt ten pozostanie powszechnie niezauważony. Tacy jak ty nie byli mile widziani w tym społeczeństwie – mogłeś próbować poprawić swoją opinię, mogłeś kryć się za imieniem Odyna, swoimi dobrymi chęciami czy próbować trafiać do rozsądku osiłka – bezskutecznie. Ten albo rozsądku nie posiadał, albo zwyczajnie nie chciał przyjąć do wiadomości, że pozostawałeś krystalicznie czysty i tak samo zdzwiony sytuacją jak inni gapiowie.
- Ta? Bo przez takich jak ty ludzie giną, skurwysynu! – mężczyzna odpowiedział na twój potok słów. Był wyraźnie „jednym z tych chłopców”, do którego nie przemawiają twoje solidne argumenty. A może nie podobało mu się twoja nieuniżona postawa? W końcu miał powody by cię nienawidzić, to przedstawił już za chwilę. – Przez takich jak ty kilkadziesiąt osób zaginęło! To na pewno wina takich jak ty, a ty jeszcze jesteś do końca pomylony! – warknął. Widocznie nie czuł się ani udobruchany, ani zadowolony, ani nawet w dobrym humorze. Czyżby martwił się losem sąsiadów? Bał się, że i na dalsze budynki płomienie przeniosą się wkrótce, by potem pochłonąć też jego dom? Tego nie mogliście wiedzieć, zresztą, rosły facet nie wydawał się chętny do dzielenia się swoimi obawami. – Nikt nie uwierzy w twoje wymówki! A ty jeszcze próbujesz zrzucić winę na kamienną rzeźbę… – mruczy już ku Funiemu, kiedy to ty Kristo dołączasz do rozmowy. Twoje słowa o tym, jakoby to mężczyzna bardziej przydał się przy pożarze. Może faktycznie wpłynęło to nieco na jego dumę, w końcu obydwoje mogliście już zauważyć, że zaciśnięta wcześniej pięść osiłka, powraca do pierwotnego stanu. Na tę chwilę.
- Kobiecie nie odmówię – odpowiedział oschle, chociaż wyraźnie nieco udobruchany. – Jeżeli dowiem się, że odpysknąłeś ten litościwej pani, to wrócę tu i przestawię ci szczękę, słyszysz? – zagroził w kierunku ciebie, Funi, jednak podziękować powinieneś chyba tej, która uchroniła cię przed pokazem siły marynarza i pozwoliła mu odejść w kierunku uciekających z budynku osób. Mogliście zauważyć, że mężczyzna ten po chwili łapie w ręce uciekającego, małego psa za którym w bieg ruszyła drobna, ubrana nieadekwatnie do pogody dziewczynka.
Ty Dimitri znalazłeś się w niekomfortowej sytuacji. W głowie mogłeś rozważać jak przykrym scenariuszem byłoby utracenie sąsiadów, których przyszło ci poznać lepiej. Przemijanie i nieszczęśliwe wypadki były nieodłącznym elementem życia – praktycznie nie dało się ich uniknąć. Świadomość jednak, że któregoś razu widzieć się mogłeś z kimś po raz ostatni, jednocześnie nie pożegnawszy się odpowiednio… Nie każdy zniósłby to dobrze.
Klamka i zamek umieszczony pod nią ulegają pod siłą zaklęcia. Możesz być pewien, że staruszka byłaby prawdziwie wdzięczna za to, co właśnie dla niej robisz – możesz przypomnieć sobie, że zawsze małe gesty traktowała z wylewna wdzięcznością. Ludzie tacy jak ona byli światełkami w tunelu tego świata. Szkoda tylko, że światełko to mogło być teraz pożerane przez pożar.
Pani Thiessen od dłuższego czasu miała problemy z rzucaniem zaklęć. Czy to przez starcze zapominalstwo w kwestii zaklęć czy mylenie ich, a to przez trzęsące się ręce, mniej zdolne do wykonywania odpowiednich gestów. Podobno gotować nauczyła się już jak śniący – bez użycia zaklęć, podgrzewając wszystko na odpowiednim piecyku. Drewno, chociaż podpalane było faktycznym zaklęciem, ogrzewało stalowe garnki. Czyżby zapomniała wygasić go na noc? Zasnęła, otulona ciepłem uciekającym z paleniska, może zasłabła i nie była w stanie zauważyć nawet kłębów płomieni, które poprzez iskrę wypełzającą z ognia przedostały się na deski podłogowe?
To mogłeś zauważyć, gdy dostałeś się do środka. Faktycznie płomienie musiały zacząć się tutaj, a potem przez zewnętrzną, awaryjną klatkę schodową za jednym z okien przedostać się na kolejne piętro. Podłoga płonęła, tak jak i wszystkie drewniane meble w kuchni, szczególnie te pokryte nabłyszczającą je żywicą. Przerażające ciepło i cisza – bo poza skwierczeniem płomieni, próżno było szukać w gwarze głosu pani Thiessen. Czyżby jej tu nie było? Spodziewać mogłeś się najgorszego, jednak nim potwierdzić lub zaprzeczyć miałeś swoim przypuszczeniom, musiałeś przedostać się do pokoju znajdującego się za kuchnią i dymiącą intensywnie kotarą. Ogień był jednak niebezpieczny, a przedostanie się przez niego bez ryzyka poparzenia dość nierealne.
Funi, Krita - możecie podjąć jedną akcję.
Dimitri, nie posiadasz odpowiednich zdolności by rzucić zaklęcie rozpraszające ogień, jednak możesz się przed nim chronić. Możesz zdecydować się przebiec przez płomienie, zarówno z użyciem zaklęcia Aldrnari, jak i bez niego. W obydwu przypadkach wykonujesz jednak rzut k6, tak profilaktycznie. W przypadku powodzenia rzucanego czaru po prostu zignorujesz k6.
Wyniki:
1, 2 – twoja nogawka pokrywa się płomieniami, w skutek czego trochę ciężej jest ci panować nad nerwami, dodatkowo czujesz, jak piorunujące ciepło zaczyna pokrywać ci łydkę. Jęzory ognia dostaną się do skóry prędzej czy później, w pierwszej kolejności połykając twoje włosy, bo potem przyczynić się do powstania drobnego poparzenia, drażniącego twoje nerwy. Nie zostałeś solidnie uszkodzony, jednak nie możesz przestać myśleć o swędzeniu jakie wciąż wspina ci się po nodze.Do końca rozgrywki uzyskasz modyfikator -5 do siły fizycznej. Mimo tego jednak bez problemu dostajesz się do staruszki, nawet jeżeli płomienie przeszkadzają ci bardziej niż zwykle.
3, 4, 5, 6 – miałeś szczęście i pomimo obecności płomieni bez problemu dostajesz się do staruszki.
Ta znajduje się w kącie pomieszczenia, na fotelu. Do samego miejsca nie dostał się jeszcze ogień, jednak dym wypełniający pokój w kamienicy jest gryzący i równie niebezpieczny. Zarówno dla ciebie, jak i dla niej, chociaż rozsądek podpowiadał, że ta przebywała w nim znacznie dłużej od ciebie. Blada, z książką na kolanach i pogrążona we śnie. Wchodząc do pomieszczenia nie mogłeś jeszcze określić czy ta tkwi we śnie, a może zasłabła. Gdy jednak zbliżyłeś się do niej, zauważyć mogłeś, że pierś kobiety unosi się w nieregularnym oddechu. Zatem żyła. I jeszcze się nie udusiła.
- Ta? Bo przez takich jak ty ludzie giną, skurwysynu! – mężczyzna odpowiedział na twój potok słów. Był wyraźnie „jednym z tych chłopców”, do którego nie przemawiają twoje solidne argumenty. A może nie podobało mu się twoja nieuniżona postawa? W końcu miał powody by cię nienawidzić, to przedstawił już za chwilę. – Przez takich jak ty kilkadziesiąt osób zaginęło! To na pewno wina takich jak ty, a ty jeszcze jesteś do końca pomylony! – warknął. Widocznie nie czuł się ani udobruchany, ani zadowolony, ani nawet w dobrym humorze. Czyżby martwił się losem sąsiadów? Bał się, że i na dalsze budynki płomienie przeniosą się wkrótce, by potem pochłonąć też jego dom? Tego nie mogliście wiedzieć, zresztą, rosły facet nie wydawał się chętny do dzielenia się swoimi obawami. – Nikt nie uwierzy w twoje wymówki! A ty jeszcze próbujesz zrzucić winę na kamienną rzeźbę… – mruczy już ku Funiemu, kiedy to ty Kristo dołączasz do rozmowy. Twoje słowa o tym, jakoby to mężczyzna bardziej przydał się przy pożarze. Może faktycznie wpłynęło to nieco na jego dumę, w końcu obydwoje mogliście już zauważyć, że zaciśnięta wcześniej pięść osiłka, powraca do pierwotnego stanu. Na tę chwilę.
- Kobiecie nie odmówię – odpowiedział oschle, chociaż wyraźnie nieco udobruchany. – Jeżeli dowiem się, że odpysknąłeś ten litościwej pani, to wrócę tu i przestawię ci szczękę, słyszysz? – zagroził w kierunku ciebie, Funi, jednak podziękować powinieneś chyba tej, która uchroniła cię przed pokazem siły marynarza i pozwoliła mu odejść w kierunku uciekających z budynku osób. Mogliście zauważyć, że mężczyzna ten po chwili łapie w ręce uciekającego, małego psa za którym w bieg ruszyła drobna, ubrana nieadekwatnie do pogody dziewczynka.
Klamka i zamek umieszczony pod nią ulegają pod siłą zaklęcia. Możesz być pewien, że staruszka byłaby prawdziwie wdzięczna za to, co właśnie dla niej robisz – możesz przypomnieć sobie, że zawsze małe gesty traktowała z wylewna wdzięcznością. Ludzie tacy jak ona byli światełkami w tunelu tego świata. Szkoda tylko, że światełko to mogło być teraz pożerane przez pożar.
Pani Thiessen od dłuższego czasu miała problemy z rzucaniem zaklęć. Czy to przez starcze zapominalstwo w kwestii zaklęć czy mylenie ich, a to przez trzęsące się ręce, mniej zdolne do wykonywania odpowiednich gestów. Podobno gotować nauczyła się już jak śniący – bez użycia zaklęć, podgrzewając wszystko na odpowiednim piecyku. Drewno, chociaż podpalane było faktycznym zaklęciem, ogrzewało stalowe garnki. Czyżby zapomniała wygasić go na noc? Zasnęła, otulona ciepłem uciekającym z paleniska, może zasłabła i nie była w stanie zauważyć nawet kłębów płomieni, które poprzez iskrę wypełzającą z ognia przedostały się na deski podłogowe?
To mogłeś zauważyć, gdy dostałeś się do środka. Faktycznie płomienie musiały zacząć się tutaj, a potem przez zewnętrzną, awaryjną klatkę schodową za jednym z okien przedostać się na kolejne piętro. Podłoga płonęła, tak jak i wszystkie drewniane meble w kuchni, szczególnie te pokryte nabłyszczającą je żywicą. Przerażające ciepło i cisza – bo poza skwierczeniem płomieni, próżno było szukać w gwarze głosu pani Thiessen. Czyżby jej tu nie było? Spodziewać mogłeś się najgorszego, jednak nim potwierdzić lub zaprzeczyć miałeś swoim przypuszczeniom, musiałeś przedostać się do pokoju znajdującego się za kuchnią i dymiącą intensywnie kotarą. Ogień był jednak niebezpieczny, a przedostanie się przez niego bez ryzyka poparzenia dość nierealne.
Funi, Krita - możecie podjąć jedną akcję.
Dimitri, nie posiadasz odpowiednich zdolności by rzucić zaklęcie rozpraszające ogień, jednak możesz się przed nim chronić. Możesz zdecydować się przebiec przez płomienie, zarówno z użyciem zaklęcia Aldrnari, jak i bez niego. W obydwu przypadkach wykonujesz jednak rzut k6, tak profilaktycznie. W przypadku powodzenia rzucanego czaru po prostu zignorujesz k6.
Wyniki:
1, 2 – twoja nogawka pokrywa się płomieniami, w skutek czego trochę ciężej jest ci panować nad nerwami, dodatkowo czujesz, jak piorunujące ciepło zaczyna pokrywać ci łydkę. Jęzory ognia dostaną się do skóry prędzej czy później, w pierwszej kolejności połykając twoje włosy, bo potem przyczynić się do powstania drobnego poparzenia, drażniącego twoje nerwy. Nie zostałeś solidnie uszkodzony, jednak nie możesz przestać myśleć o swędzeniu jakie wciąż wspina ci się po nodze.
3, 4, 5, 6 – miałeś szczęście i pomimo obecności płomieni bez problemu dostajesz się do staruszki.
Ta znajduje się w kącie pomieszczenia, na fotelu. Do samego miejsca nie dostał się jeszcze ogień, jednak dym wypełniający pokój w kamienicy jest gryzący i równie niebezpieczny. Zarówno dla ciebie, jak i dla niej, chociaż rozsądek podpowiadał, że ta przebywała w nim znacznie dłużej od ciebie. Blada, z książką na kolanach i pogrążona we śnie. Wchodząc do pomieszczenia nie mogłeś jeszcze określić czy ta tkwi we śnie, a może zasłabła. Gdy jednak zbliżyłeś się do niej, zauważyć mogłeś, że pierś kobiety unosi się w nieregularnym oddechu. Zatem żyła. I jeszcze się nie udusiła.
Funi Hilmirson
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:10
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Choć pozorna nonszalancja go nie opuszczała, podobnie do uśmiechu zawieszonego na kącikach ust jak promienny – pomimo okoliczności – afisz, posyłany kobiecie za jej zaskakująco nieagresywną uszczypliwość, drgnął z wyraźną nerwowością na pierwszy podniesiony ton głosu wtrącającego się ostrzej mężczyzny, cofając się jeszcze odruchem o dyskretny półkrok nierobiący wprawdzie żadnej różnicy, gdyby zechciał złapać go za płaszcz, ale dający przynajmniej wrażenie zwiększonego ukradkiem dystansu. Ogólne zamieszanie pocieszało naiwną być może myślą, że zdołałby zniknąć gdzieś w tłumie, zanim prześmierdły portem krzyk ściągnąłby mu na głowę publiczną egzekucję przez spontaniczny samosąd – obraźliwy wykrzyknik zgubił się szczęśliwie wśród rejwachu, zwracając zaledwie pojedyncze spojrzenia, których ciężar odczuł podskórnie, nie odwracając jednak własnego od zaczerwienionej twarzy rosłego mężczyzny, sądząc być może, że zdołałby dostrzec przedświt ofensywy, choć dostrzegalnie nie był obecnie w najbystrzejszej formie, nawet pomimo wszystkich rozbudzających bodźców napierających zewsząd, szczególnie ze złowrogich źrenic przeklinającego go faceta. Ciepły rumieniec rozlał mu się na policzkach wobec stawianych mu oskarżeń, sprowadzających go do tego, czym w gruncie rzeczy istotnie był: choroby toczącej miasto, wygryzającej jego organizm komórka po komórce. Wypieki, pozornie wyglądające jak przejaw zawstydzenia, czerpały prędzej z zadzierzystego, mimowiednego buntu, podnoszącego mu się gniewem do gardła, mimo że nie miał wiele na swoje usprawiedliwienie; drażniącą frustracją towarzyszącą świadomości, że dopóki nosił na dłoni piętno, był dla tego człowieka – i dla wielu innych – najgorszym ścierwem, skondensowanym do czarnego symbolu: nie był niczym więcej, jedynie ciasnym splotem żmij, które należało zadeptać.
– Tak, trzymamy się wszyscy radośnie za pięczotkowane przez was ręce i rozdzielamy winę między sobą po równo za głupotę jednego skurwysyna, rozgryzłeś nas – rzucił nieopatrznie, ze zbladłym pośladem wcześniejszego uśmiechu, mówiąc już to wychylony właściwie ponad ramieniem podchodzącej bliżej kobiety, jak gdyby ośmielony buforem wsuniętej między nich obecności. Dopiero później spojrzał ku niej, zatrzymując błyszczący buńczucznie błękit oczu na rumianym licu, przypominając poniekąd naburmuszone dziecko szukające u niej zrozumienia, chwilę przed marudnym poskarżeniem się jej na kolegę, który zaczął pierwszy. – Przestępstwo to jebana pomarańcza – powiedział już spokojniej, jakby myśl ta wydobyła się z niego bezwiednie, przypadkiem jedynie skierowana w konfidencji do Kristy, która stawała właśnie w jego obronie, choć ledwie chwilę wcześniej wymierzała weń pierwsza oskarżycielski palec. Nie próbował wcinać się więcej, zauważając raptowną zmianę w postawie rybaka; nie stracił ostatecznie rozsądku zupełnie, obserwując więc uważnie profil odwracającej się przez ramię kobiety i łagodniejącą ekspresję wycofującego się mężczyzny, milczał posłusznie, przyjmując jej pomoc z cichą, triumfalną nieskromne, wdzięcznością. Pozwolił sobie na ponowny, przymilny uśmiech, kiedy stało się jasne, że dziś, dzięki jej stanowczemu, zaskakująco skutecznemu tonowi, nie skończy jako ofiara publicznego linczu.
Figlarne iskry przebłysnęły mu w źrenicach – być może odbłysk brokatu zawieszonego na rzęsach – gdy ściszyła głos, zadając mu pytanie zupełnie adekwatne i na miejscu, a jednak wydające się mu tak kuriozalne przez fakt, że sam nie zadał go sobie ani razu: nie pomyślał nawet, ani przez chwilę, że podobną rzecz należałoby gdzieś zgłaszać, nie byłby zresztą nawet w stanie tego rzeczywiście tej nocy uczynić. Dłoń z pieczęcią wysunęła się znów z gawry kieszeni, podnosząc się do twarzy, kiedy nachylał się łagodnie w jej stronę z konspiracyjną manierą.
– Tak naprawdę – powtórzył za nią postawiony nieprzypadkowo akcent, chowając ściszony głos pod opoką dłoni, jakby zamierzał przekazać jej sprawę rangi najwyższej konfidencji – jestem jeszcze trochę wstawiony; wtedy byłem tym bardziej – niestosowne rozbawienie przebrzmiało przez te słowa, a on wydawał się niezwykle pocieszony, kiedy prostował się znowu, dłonią przecierając jeszcze pod dolną powieką, rozcierając nieuważnie kruszkę złotej farbki, przeczesując zaraz również włosy, jakby chciał upewnić się, że po nim nie widać; rzecz jasna, daremnie. – Powinienem chyba udowodnić swoją niewinność, żeby nie mogli przyklepać mi winy dla wygody, czy nie? Chyba powinienem. Idziesz też? – i nie czekając odpowiedzi, ruszył raźno w kierunku bramy, w przeciwnym kierunku niż nurt ludzi wychodzących z kamienicy, zaraz za progiem łapiąc wychodzących w pośpiechu głośnym pytaniem: czy ktoś został?, ze zdecydowaniem zamierzając przeć naprzód w górę.
– Menskr mógłby się przydać. Ty spróbuj – zwrócił się w pewnym momencie do kobiety, jeśli podążyła za nim, z krzywym uśmiechem; nie chciał wyciągać czarnych żył, jeśli nie było to konieczne.
– Tak, trzymamy się wszyscy radośnie za pięczotkowane przez was ręce i rozdzielamy winę między sobą po równo za głupotę jednego skurwysyna, rozgryzłeś nas – rzucił nieopatrznie, ze zbladłym pośladem wcześniejszego uśmiechu, mówiąc już to wychylony właściwie ponad ramieniem podchodzącej bliżej kobiety, jak gdyby ośmielony buforem wsuniętej między nich obecności. Dopiero później spojrzał ku niej, zatrzymując błyszczący buńczucznie błękit oczu na rumianym licu, przypominając poniekąd naburmuszone dziecko szukające u niej zrozumienia, chwilę przed marudnym poskarżeniem się jej na kolegę, który zaczął pierwszy. – Przestępstwo to jebana pomarańcza – powiedział już spokojniej, jakby myśl ta wydobyła się z niego bezwiednie, przypadkiem jedynie skierowana w konfidencji do Kristy, która stawała właśnie w jego obronie, choć ledwie chwilę wcześniej wymierzała weń pierwsza oskarżycielski palec. Nie próbował wcinać się więcej, zauważając raptowną zmianę w postawie rybaka; nie stracił ostatecznie rozsądku zupełnie, obserwując więc uważnie profil odwracającej się przez ramię kobiety i łagodniejącą ekspresję wycofującego się mężczyzny, milczał posłusznie, przyjmując jej pomoc z cichą, triumfalną nieskromne, wdzięcznością. Pozwolił sobie na ponowny, przymilny uśmiech, kiedy stało się jasne, że dziś, dzięki jej stanowczemu, zaskakująco skutecznemu tonowi, nie skończy jako ofiara publicznego linczu.
Figlarne iskry przebłysnęły mu w źrenicach – być może odbłysk brokatu zawieszonego na rzęsach – gdy ściszyła głos, zadając mu pytanie zupełnie adekwatne i na miejscu, a jednak wydające się mu tak kuriozalne przez fakt, że sam nie zadał go sobie ani razu: nie pomyślał nawet, ani przez chwilę, że podobną rzecz należałoby gdzieś zgłaszać, nie byłby zresztą nawet w stanie tego rzeczywiście tej nocy uczynić. Dłoń z pieczęcią wysunęła się znów z gawry kieszeni, podnosząc się do twarzy, kiedy nachylał się łagodnie w jej stronę z konspiracyjną manierą.
– Tak naprawdę – powtórzył za nią postawiony nieprzypadkowo akcent, chowając ściszony głos pod opoką dłoni, jakby zamierzał przekazać jej sprawę rangi najwyższej konfidencji – jestem jeszcze trochę wstawiony; wtedy byłem tym bardziej – niestosowne rozbawienie przebrzmiało przez te słowa, a on wydawał się niezwykle pocieszony, kiedy prostował się znowu, dłonią przecierając jeszcze pod dolną powieką, rozcierając nieuważnie kruszkę złotej farbki, przeczesując zaraz również włosy, jakby chciał upewnić się, że po nim nie widać; rzecz jasna, daremnie. – Powinienem chyba udowodnić swoją niewinność, żeby nie mogli przyklepać mi winy dla wygody, czy nie? Chyba powinienem. Idziesz też? – i nie czekając odpowiedzi, ruszył raźno w kierunku bramy, w przeciwnym kierunku niż nurt ludzi wychodzących z kamienicy, zaraz za progiem łapiąc wychodzących w pośpiechu głośnym pytaniem: czy ktoś został?, ze zdecydowaniem zamierzając przeć naprzód w górę.
– Menskr mógłby się przydać. Ty spróbuj – zwrócił się w pewnym momencie do kobiety, jeśli podążyła za nim, z krzywym uśmiechem; nie chciał wyciągać czarnych żył, jeśli nie było to konieczne.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Nieznajomy
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:10
W tej krótkiej chwili, gdy mężczyźni wciąż jeszcze wzajemnie wymieniają się uprzejmościami, gdy nieznośny, rozsadzający ci głowę jazgot pracownika portowego zawisa nad tobą, jak chmura gradowa, którą sama przyzwałaś, zastanawiasz się, czy ta rozmowa mogłaby potoczyć się inaczej, gdybyś tylko wcześniej ugryzła się w język, gdybyś w zbierającym się tłumie zdecydowała się wskazać kogokolwiek innego lub — najlepiej — w ogóle postanowiła nie typować nikogo na winnego zastanego zajścia, gdybyś użyła innego sformułowania albo całkowicie innych słów — przede wszystkim, gdybyś wiedziała wcześniej, że młodzieńczą dłoń szpeci piętno nierozwagi. Czy wiedząc, z kim rzeczywiście masz do czynienia, postąpiłabyś inaczej, tym samym nie narażając nikogo — ani jego, ani siebie, ani wylegających w amoku na ulicę mieszkańców okolicznych kamienic — na niepotrzebny stres i nerwy związane z konfrontacją z potencjalnym sprawcą katastrofy? Nieraz byłaś świadkiem identycznej stygmatyzacji użytkowników magii zakazanej — społeczeństwo do tego stopnia przesiąknięte wpajanymi im naukami nie tylko o szkodliwości zakazanych inkantacji, ale ogólnym złu z nich wynikającym, bez namysłu do jednego worka wsadza zarówno tych, którzy z własnej woli i dla własnej przyjemności zatracili się w prawnie zabronionych zaklęciach, jak i tych, dla których kontakt z magią zakazaną był swojego czasu pomyłką, której obecnie nie są w stanie w żaden sposób cofnąć, musząc żyć nie tylko z piętnem na dłoni, ale również z ze skazą na życiorysie — więc mimo że trudno było ci się przestawić, nauczyłaś się jednak, aby ślepców nie stawiać na z góry przegranej pozycji i gdy tylko to możliwe, podchodzić do każdego z nich, jak do człowieka. Każdy przecież zasługiwał na odrobinę życzliwości, nawet jeśli zdarzyło mu się potknąć.
Spojrzeniem odprowadzasz marynarza, obawiając się, czy w międzyczasie nie zdecyduje się jednak zmienić zdania i pozostać przy was, by swoją obcesowością i temperamentem pokazać, że to on będzie dyktował warunki i panował nad całym zajściem.
— Ta deklaracja nie poprawia twojej sytuacji w najmniejszym stopniu — zauważasz z rezerwą, zaskoczona jego poufałością. Przez krótki moment wątpisz w to, kto kogo sprawdza: ty jego, czy on ciebie. Nie masz bowiem najmniejszych wątpliwości, że w pewnym stopniu jesteś przez niego testowana, mogłabyś wszak wykorzystać przeciw niemu właśnie zasłyszane słowa; bez trudu udałoby ci się posłużyć przedstawionym ci wyjaśnieniem, by to z młodego ślepca zrobić faktycznego podpalacza, jednocześnie utwierdzając go w przekonaniu, że w niczym nie różnisz się od reszty galdrów.
W odpowiedzi na jego kolejne słowa w pierwszym odruchu marszczysz wyłącznie ze zdumieniem brwi. Z uwagą i ostrożnością przesuwasz spojrzeniem po twarzy mężczyzny, mając nadzieję, że dostrzeżesz jakiekolwiek nieprawidłowości spowodowane czymkolwiek, co pozwoliłoby mu zamaskować niewidzące oko, nic jednak nie wskazuje na to, że ślepiec mógłby być ślepy; że dla sięgnięcia po mądrość Odyna poświęcił własne oko — absolutnie nic nie świadczy o tym, że posiada możliwość zaglądania w cudze myśli, a fakt, że nawiązał w swojej wypowiedzi do tego, co ledwie przed chwilą przemknęło ci przez głowę, był wyłącznie niemożliwym zbiegiem okoliczności.
— Mógłby się przydać — przyznajesz mu rację, jednak niewypowiedziane od razu ale wybrzmiewa wyraźnie w krótkiej ciszy, jaka między wami zapada. Podążając za nim, wzrok utkwiony masz w jego smukłych plecach, w zmierzwionych, jasnych włosach, gdzie pomiędzy kosmykami połyskują ci drobinki brokatu — i przez chwilę ściska cię w dołku coś w rodzaju zazdrości, bo uświadamiasz sobie, że chyba też byś tak chciała: upić się bez myślenia o konsekwencjach, bez wyrzutów, że ten mały wyjściowy stan mógłby przełożyć się na odbiór twojej osoby następnego dnia. — Problem w tym, że zasięg zaklęcia będzie obejmował wszystkich w promieniu najbliższych stu metrów, więc nie dowiemy się niczego konkretnego. — Nie wiesz, skąd wzięła ci się ta liczba mnoga, skąd ten nieoczekiwany przeskok zwiastujący waszą współpracę. Wiesz tylko, że niewielkie macie możliwości; że choćbyś zastanawiała się aż do ostatniego stopnia schodów na piętro, na którym jęzory ognia zaczęły wychylać się spoza mieszkania na zewnątrz, nie uda ci się wymyślić żadnego sensownego sposobu na złagodzenie skutków pożaru. — Eyrr! Na oklaski czekasz? — Gniewnie rzucone przez ramię pytanie tonie w syku pary.
Eyrr (Amnis) – wystrzeliwuje z ręki strumień lodowatej wody. Próg: 20
rzut na zaklęcie: 34 (k100) + 8 (staty) + 3 (atut) = 45/20
Spojrzeniem odprowadzasz marynarza, obawiając się, czy w międzyczasie nie zdecyduje się jednak zmienić zdania i pozostać przy was, by swoją obcesowością i temperamentem pokazać, że to on będzie dyktował warunki i panował nad całym zajściem.
— Ta deklaracja nie poprawia twojej sytuacji w najmniejszym stopniu — zauważasz z rezerwą, zaskoczona jego poufałością. Przez krótki moment wątpisz w to, kto kogo sprawdza: ty jego, czy on ciebie. Nie masz bowiem najmniejszych wątpliwości, że w pewnym stopniu jesteś przez niego testowana, mogłabyś wszak wykorzystać przeciw niemu właśnie zasłyszane słowa; bez trudu udałoby ci się posłużyć przedstawionym ci wyjaśnieniem, by to z młodego ślepca zrobić faktycznego podpalacza, jednocześnie utwierdzając go w przekonaniu, że w niczym nie różnisz się od reszty galdrów.
W odpowiedzi na jego kolejne słowa w pierwszym odruchu marszczysz wyłącznie ze zdumieniem brwi. Z uwagą i ostrożnością przesuwasz spojrzeniem po twarzy mężczyzny, mając nadzieję, że dostrzeżesz jakiekolwiek nieprawidłowości spowodowane czymkolwiek, co pozwoliłoby mu zamaskować niewidzące oko, nic jednak nie wskazuje na to, że ślepiec mógłby być ślepy; że dla sięgnięcia po mądrość Odyna poświęcił własne oko — absolutnie nic nie świadczy o tym, że posiada możliwość zaglądania w cudze myśli, a fakt, że nawiązał w swojej wypowiedzi do tego, co ledwie przed chwilą przemknęło ci przez głowę, był wyłącznie niemożliwym zbiegiem okoliczności.
— Mógłby się przydać — przyznajesz mu rację, jednak niewypowiedziane od razu ale wybrzmiewa wyraźnie w krótkiej ciszy, jaka między wami zapada. Podążając za nim, wzrok utkwiony masz w jego smukłych plecach, w zmierzwionych, jasnych włosach, gdzie pomiędzy kosmykami połyskują ci drobinki brokatu — i przez chwilę ściska cię w dołku coś w rodzaju zazdrości, bo uświadamiasz sobie, że chyba też byś tak chciała: upić się bez myślenia o konsekwencjach, bez wyrzutów, że ten mały wyjściowy stan mógłby przełożyć się na odbiór twojej osoby następnego dnia. — Problem w tym, że zasięg zaklęcia będzie obejmował wszystkich w promieniu najbliższych stu metrów, więc nie dowiemy się niczego konkretnego. — Nie wiesz, skąd wzięła ci się ta liczba mnoga, skąd ten nieoczekiwany przeskok zwiastujący waszą współpracę. Wiesz tylko, że niewielkie macie możliwości; że choćbyś zastanawiała się aż do ostatniego stopnia schodów na piętro, na którym jęzory ognia zaczęły wychylać się spoza mieszkania na zewnątrz, nie uda ci się wymyślić żadnego sensownego sposobu na złagodzenie skutków pożaru. — Eyrr! Na oklaski czekasz? — Gniewnie rzucone przez ramię pytanie tonie w syku pary.
Eyrr (Amnis) – wystrzeliwuje z ręki strumień lodowatej wody. Próg: 20
rzut na zaklęcie: 34 (k100) + 8 (staty) + 3 (atut) = 45/20
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:10
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 34
'k100' : 34
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:11
Nie chcę żegnać się z życiem, choć każdego dnia nim ryzykuję i pozwalam, by moje zmysły przejmowały kontrolę nad powierzchnią. Niedźwiedzia natura schowana pod ludzką powłoką mamrocze mi w głowie, nie odzywam się, gdy nie muszę, ale ona zawsze krzyczy, wspominając widok rozszarpanego ciała mojego ojca, który utonął pod moimi pazurami. Jestem spokojny, przez lata nauczyłem się to kontrolować. Nie wiem, czemu kusi mnie ratować sąsiadkę, która przecież jest jedynie wspomnieniem, ale wiem, że muszę to zrobić, że bez tego będę pluć sobie w brodę i żałować do końca swoich nędznych psich dni. Borys śpi smacznie na wykładzinie w pokoiku, miasto budzi się do życia w kłębach czerni wydobywającej się spomiędzy rozchylonych okiennic, a ja wbiegam do środka pożogi i krzyczę ile sił w płucach, szukając swojej zguby. Języki ognia chcą mnie skaleczyć, lecz ja nie poddaję się im, wypowiadając czar:
— Aldrnari — jakby to miało mnie uchronić przed przeznaczeniem.
Starsza kobieta leży spokojnie w drugim kącie pomieszczenia, a ja nie wiem, czy jeszcze oddycha, czy już dawno nie żyje, a ja jestem tu na marne. Coś ściska moje serce i nieprzyjemnie karci za poddanie się, gdy między nami wyrastają kłęby duszącej mgły. Zakrywam usta kawałkiem swetra, zbliżając się do niej, gdy zauważam, jak jej pierś unosi się w nieregularnym oddechu, co strąca kamień dławiący moją szyję.
— Pani Thiessen, pani Thiessen... — mamrocze, próbując ocucić ją, ale szybko dochodzę do wniosku, że to niepotrzebne, że jedynym moim celem jest ucieczka stąd, bo wiem, że zaraz runąć nam na głowę może sufit, że tlen spala się tutaj szybciej niż kartki krzyżówek rozłożonych gdzieś koło jednego z regałów. W dłoń chwytam książkę spoczywającą na jej kolanie, nie mogąc pogodzić się z myślą, że miałaby przerwać swą lekturę. Nie jestem uczonym i daleko mi do takich, co za literaturę oddadzą życie, ale to pomiędzy tuszem wrytym w strony odnajduję swój spokój. Kobietę chwytam pod barki, wkrótce kładąc ją sobie na dłoniach. Pragnę uciekać, wiem, że zaraz spali nas tu doszczętnie, obawiam się o czas trwania zaklęcia. Próbuję ruszyć w stronę drzwi, biegnę niemal, aby tylko wydostać się z Muspelheim.
Aldrnari (Inviolio) – zapewnia na moment odporność na ogień i wysoką temperaturę (działa przez jedną turę).
Próg: 60
52 (rzut k100) + 10 (statystyka magii użytkowej) = 62
k6: 4 (udane)
— Aldrnari — jakby to miało mnie uchronić przed przeznaczeniem.
Starsza kobieta leży spokojnie w drugim kącie pomieszczenia, a ja nie wiem, czy jeszcze oddycha, czy już dawno nie żyje, a ja jestem tu na marne. Coś ściska moje serce i nieprzyjemnie karci za poddanie się, gdy między nami wyrastają kłęby duszącej mgły. Zakrywam usta kawałkiem swetra, zbliżając się do niej, gdy zauważam, jak jej pierś unosi się w nieregularnym oddechu, co strąca kamień dławiący moją szyję.
— Pani Thiessen, pani Thiessen... — mamrocze, próbując ocucić ją, ale szybko dochodzę do wniosku, że to niepotrzebne, że jedynym moim celem jest ucieczka stąd, bo wiem, że zaraz runąć nam na głowę może sufit, że tlen spala się tutaj szybciej niż kartki krzyżówek rozłożonych gdzieś koło jednego z regałów. W dłoń chwytam książkę spoczywającą na jej kolanie, nie mogąc pogodzić się z myślą, że miałaby przerwać swą lekturę. Nie jestem uczonym i daleko mi do takich, co za literaturę oddadzą życie, ale to pomiędzy tuszem wrytym w strony odnajduję swój spokój. Kobietę chwytam pod barki, wkrótce kładąc ją sobie na dłoniach. Pragnę uciekać, wiem, że zaraz spali nas tu doszczętnie, obawiam się o czas trwania zaklęcia. Próbuję ruszyć w stronę drzwi, biegnę niemal, aby tylko wydostać się z Muspelheim.
Aldrnari (Inviolio) – zapewnia na moment odporność na ogień i wysoką temperaturę (działa przez jedną turę).
Próg: 60
52 (rzut k100) + 10 (statystyka magii użytkowej) = 62
k6: 4 (udane)
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:11
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 52
'k100' : 52
Prorok
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:12
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Na całe wasze szczęście – pracownik portu wydawał się być człowiekiem chociaż odrobinę honorowym. Za punkt honoru obrał więc sobie pomoc innym, do czego faktycznie przyczynić się miałaś, Kristo . Widziałaś, że tym razem Funiemu upiekło się, jednak więcej niż jedna osoba oglądała się wciąż za nim, jakby obawiając się tego co mogło czekać ich wszystkich w momencie, gdy ślepiec taki jak on pozostawał w pobliżu. Kobieta, która jeszcze chwilę temu planowała widocznie rzucić zaklęcie i podać pomocną dłoń poszkodowanym, zawróciła, komunikując swojemu mężczyźnie, że „woli poczekać na przybycie służb”. Nie dało się ukryć, że zrobiła to dopiero po posłyszeniu wymiany zdań mężczyzny z tobą, Funi. Wszyscy woleliby chyba, byś zniknął stąd – taki to świat, w którym to nikt nie chciał nawet koniecznej w kryzysie pomocy oznakowanego pieczęcią głupca.
Para, siwy dym i strumienie rzucanych zaklęć – to towarzyszyło wam na zewnątrz. Większy powiew wiatru, ogień przybierający na sile i łzy cisnące się do oczu, najwyraźniej od pyłu, który uciekał z palonego drewna. Nie wyglądało na to, by niezorganizowana praca waszych zaklęć miała wystarczyć, nawet jeżeli do ciebie Kristo dołączyło jeszcze kilku gardrów. Większość gapiów patrzyła na zdarzenie po prostu z boku, z okien kamienic w pobliżu – za bardzo bali się zdarzenia albo za mało ich to obchodziło. Taka ludzka natura.
Widzieliście z boku, że jeden z mężczyzn pragnących pomóc w ewakuacji padł ofiarą płomieni i chwytając się za ramię, upewniał się, że wciąż je czuje. Poparzenia na przedramieniu i dłoni wydawały się świeże, ale i dość poważne. Po odstawieniu zakłopotanej kobiety kilka metrów od kamienicy, sam zatrzymał się i podejmował próbę uleczenia się na własną rękę. Nieskutecznie
Tymczasem tyDimitri pomimo stresujących warunków panujących wokół, rzucasz zaklęcia niezwykle skutecznie. Nie dość, że przebiegasz przez płomienie bez szwanku. Serce bije mocno w piersi, usypiane niedźwiedzie zmysły również zaczynają pulsować. Dajesz sobie jednak radę, być może pod wpływem nadziei, jaką napełnić się mogłeś w momencie dopadnięcia do pani Thiessen. Żyje, chociaż utkwiona w śnie nie wygląda najlepiej. Policzki wyraźnie jej zbladły, nie reaguje na próby ocucania – być może nawdychała się zbyt wiele dymu, pyłu i kurzu. Podjąłeś jednak słuszna decyzję – wydostanie was z pożogi było w tej kwestii najważniejsze. Szum rzucanych na zewnątrz zaklęć, skrzypienie pękającego drewna… Ewakuacja, tak, ewakuacja to najważniejsze, co na was czekało.
Teleportacja? Kolejny czar chroniący was przed ogniem? Sam musiałeś zadecydować. A kiedy już uda wam się stąd wydostać, koniecznym było raczej poszukanie medyka dla pani Thiessen.
Musicie poczekać jeszcze jedną turę na przybycie Strażackiego. Do tego czasu Funi i Krista mogą zająć się pożarem albo rannym mężczyzną.
Dimitri - masz dowolność co do swoich działań, jeżeli jednak zdecydujesz się na teleportację, ze względu na stresujące warunki i teleportację 2 osób próg powodzenia wynosi 65 magii użytkowej ze wszystkimi dodatkami.
Para, siwy dym i strumienie rzucanych zaklęć – to towarzyszyło wam na zewnątrz. Większy powiew wiatru, ogień przybierający na sile i łzy cisnące się do oczu, najwyraźniej od pyłu, który uciekał z palonego drewna. Nie wyglądało na to, by niezorganizowana praca waszych zaklęć miała wystarczyć, nawet jeżeli do ciebie Kristo dołączyło jeszcze kilku gardrów. Większość gapiów patrzyła na zdarzenie po prostu z boku, z okien kamienic w pobliżu – za bardzo bali się zdarzenia albo za mało ich to obchodziło. Taka ludzka natura.
Widzieliście z boku, że jeden z mężczyzn pragnących pomóc w ewakuacji padł ofiarą płomieni i chwytając się za ramię, upewniał się, że wciąż je czuje. Poparzenia na przedramieniu i dłoni wydawały się świeże, ale i dość poważne. Po odstawieniu zakłopotanej kobiety kilka metrów od kamienicy, sam zatrzymał się i podejmował próbę uleczenia się na własną rękę. Nieskutecznie
Tymczasem ty
Teleportacja? Kolejny czar chroniący was przed ogniem? Sam musiałeś zadecydować. A kiedy już uda wam się stąd wydostać, koniecznym było raczej poszukanie medyka dla pani Thiessen.
Musicie poczekać jeszcze jedną turę na przybycie Strażackiego. Do tego czasu Funi i Krista mogą zająć się pożarem albo rannym mężczyzną.
Dimitri - masz dowolność co do swoich działań, jeżeli jednak zdecydujesz się na teleportację, ze względu na stresujące warunki i teleportację 2 osób próg powodzenia wynosi 65 magii użytkowej ze wszystkimi dodatkami.
Funi Hilmirson
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:13
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Kobieta miała niewątpliwie rację, a on powinien związać usta ciasnym ściegiem milczenia, co tylko potwierdzały ukradkowe spojrzenia przywierające do jego niestabilnej sylwetki pogardliwą nieufnością albo przestraszoną niechęcią; do rozsądku było mu tymczasem daleko w stanie zupełnie trzeźwym, w obecnym mógł jedynie podsunąć palce do ust, poruszając nimi w geście naśladującym przekręcanie klucza w zamku, w którym rygiel był zupełnie bezużyteczny wobec pierwszej myśli, jaka odnalazłaby drogę przez krtań na język – przynajmniej jednak na chwilę posłusznie zamilknął, z potulnym rozbawieniem iskrzącym w czarnych oknach źrenic, wyrzucając nieistniejący klucz przez ramię za siebie, z zaskakującą ostrością skupiając rozchybotany u brzegów wzrok na przyjemnej twarzy nieznajomej. Pożałował znów, że nie prezentuje się lepiej, choć w obecnych okolicznościach nie miało to może żadnego znaczenia, w końcu nie mógłby z siebie zmyć pieczęci, nie mógłby jej z siebie wydrapać – czego dowód widział przecież na podrapanej bliznami dłoni Muncha – a ta wydawała się być niemożliwym do przeskoczenia zarzewiem dla jej awersji; miała ładne oczy, skłonne do życzliwości i wdzięczne w wesołości, jak mu się w tej krótkiej chwili pochopnie wydało, ale odbicie jego sylwetki na ich taflach było takie samo, jak w oczach, które odprowadzały go z wrogością, kiedy przeciskał się przez tłum w stronę kamienicy, wierząc naiwnie, że mógłby jeszcze udowodnić wszystkim tym ludziom, że nie był przeżarty zepsuciem na wskroś, mimo że werdykt wydawał się zawisnąć już nieustępliwym napięciem między nim a pozostałymi ludźmi, rozsuwającymi się przed jego swobodnym krokiem jak ławica przed zębatym pyskiem intruza.
Odwrócił głowę, by zerknąć ponownie na podążającą za nim kobietę – odczuwając pocieszające zadowolenie, że zdecydowała się mu w tym porywie dobrej woli towarzyszyć – poszukując na jej twarzy zawieszonego w niedopowiedzeniu ale, które nieuchronnie nadeszło, oczywiście, zupełnie racjonalne, na co odwrócił się znów, przygryzając wnętrze policzka z próbie koncentracji i odnalezienia innego sposobu na obecną sytuację, bo mijający ich ludzie wyraźnie nie byli chętni odpowiedzieć na zadawane im pytania, pospiesznie uciekając od rozgrzanych murów, w których huczały zamknięte na wyższej kondygnacji, pełznące coraz dalej, płomienie. Gorące powietrze, przesiąknięte wonią spalenizny, gryzło w zarumienione policzki i przywoływało płytki film załzawienia na szklane powierzchnie tęczówek; tępy ból odezwał się w skroniach, zbierając się ponad nosem, w miejscu, gdzie grymas ściągniętych brwi tworzył łagodną, bolesną bruzdę, poprzez którą wątła iskra odruchowego my świtała cichym poczuciem pocieszenia, o które nigdy nie odważyłby się prosić, a które wydawało się szczególnie cenne, kiedy zdawał sobie, w jak trudną sytuację się wpędził: czy naprawdę byłby w stanie w jakikolwiek sposób odkupić się przed ludźmi? Kiedy pojawią się wreszcie służby, kolejne palce wskażą na niego; może nawet znów, w pierwszej kolejności, oskarżycielski palec nieznajomej udającej chwilowy rozejm. Wyobrażał sobie jak ławica przestaje się odsuwać, jak zamiast tego prze zgodnie naprzód, zamykając się na nim śliską od oskarżeń chmarą.
– Tak, tak... – potwierdził, jakby nagle roztargniony, podnosząc spojrzenie w górę schodów, gdzie ciemny kłąb dymu zdawał się sunąć po brudnych sufitach jak żywe stworzenie, uciekając wyżej; jakby rozważał przez chwilę ucieczkę, ale nie wiedział, w którą stronę próbować, bo z obu czekał na niego złowrogi żywioł. Ostre zaklęcie rzucane przez kobietę tuż obok otrzeźwiło go, strumień wody uderzył w tapetowane ściany, sycząc wściekle, a on wzdrygnął się, podnosząc odruchowo dłoń, mamrocząc jakby wstydliwe – nie patrz – wyrywające się mimowiednie, jakby odruchem sumienia. A jednak, kiedy powtórzone za nią zaklęcie spłynęło mu z ust zgodnie (głuche przez roztargnienie eyrr), nie wydarzyło się wiele: czarny splot żył wychynął spod bladej skóry, kalając ją uwidocznionym skażeniem, roziskrzona czerń źrenic zapadła się w bieli, strumień wody jednak okazał się krótkim zakrztuszeniem, małym haustem spływającym po stopniach przed nimi pod ich nogi. – Kurwa. Kurwa. Przysięgam, że to nie tak wygląda zazwyczaj, przysięgam, że radzę sobie lepiej w innych okolicznościach, to stres, rozumiesz, ze stresu czasami dzieją się takie rzeczy, nie mam na ogół problemów, może onieśmielasz mnie trochę, wiesz, dawno nie robiłem tego przy kimś… – gorączkowy bełkot wymknął mu się natychmiast z ust, przetarł dłonią podenerwowanie zbierające mu się na czole, wahając się na stopniu schodów, zatrzymany między dwoma piętrami. – Kurwa, nie powinno mnie tu być. Krucza nie może mnie tu znaleźć, wiesz co z nami robią? Zamkną mnie w schowku na miotły, żeby krew przyciągnęła głodne szczury, jak ze mną skończą, swój do swego, ale to jak będę miał szczęście... – obejrzał się przez ramię, jakiś człowiek próbował ratować poparzoną rękę i mógłby mu może pomóc, ale czy ktoś by mu uwierzył, że próbował mu pomóc, gdyby zobaczyli ślepe oczy? – Powinnaś mu pomóc. Słyszysz? Ja tutaj sobie poradzę – powiedział nagle, spoglądając na nią; nie ufał jej, nie ufał, że pozwoli mu uciec.
Eyrr (Amnis) – wystrzeliwuje z ręki strumień lodowatej wody.
Próg: 20 > 3 (rzut) + 5 (magia natury), niepowodzenie
Odwrócił głowę, by zerknąć ponownie na podążającą za nim kobietę – odczuwając pocieszające zadowolenie, że zdecydowała się mu w tym porywie dobrej woli towarzyszyć – poszukując na jej twarzy zawieszonego w niedopowiedzeniu ale, które nieuchronnie nadeszło, oczywiście, zupełnie racjonalne, na co odwrócił się znów, przygryzając wnętrze policzka z próbie koncentracji i odnalezienia innego sposobu na obecną sytuację, bo mijający ich ludzie wyraźnie nie byli chętni odpowiedzieć na zadawane im pytania, pospiesznie uciekając od rozgrzanych murów, w których huczały zamknięte na wyższej kondygnacji, pełznące coraz dalej, płomienie. Gorące powietrze, przesiąknięte wonią spalenizny, gryzło w zarumienione policzki i przywoływało płytki film załzawienia na szklane powierzchnie tęczówek; tępy ból odezwał się w skroniach, zbierając się ponad nosem, w miejscu, gdzie grymas ściągniętych brwi tworzył łagodną, bolesną bruzdę, poprzez którą wątła iskra odruchowego my świtała cichym poczuciem pocieszenia, o które nigdy nie odważyłby się prosić, a które wydawało się szczególnie cenne, kiedy zdawał sobie, w jak trudną sytuację się wpędził: czy naprawdę byłby w stanie w jakikolwiek sposób odkupić się przed ludźmi? Kiedy pojawią się wreszcie służby, kolejne palce wskażą na niego; może nawet znów, w pierwszej kolejności, oskarżycielski palec nieznajomej udającej chwilowy rozejm. Wyobrażał sobie jak ławica przestaje się odsuwać, jak zamiast tego prze zgodnie naprzód, zamykając się na nim śliską od oskarżeń chmarą.
– Tak, tak... – potwierdził, jakby nagle roztargniony, podnosząc spojrzenie w górę schodów, gdzie ciemny kłąb dymu zdawał się sunąć po brudnych sufitach jak żywe stworzenie, uciekając wyżej; jakby rozważał przez chwilę ucieczkę, ale nie wiedział, w którą stronę próbować, bo z obu czekał na niego złowrogi żywioł. Ostre zaklęcie rzucane przez kobietę tuż obok otrzeźwiło go, strumień wody uderzył w tapetowane ściany, sycząc wściekle, a on wzdrygnął się, podnosząc odruchowo dłoń, mamrocząc jakby wstydliwe – nie patrz – wyrywające się mimowiednie, jakby odruchem sumienia. A jednak, kiedy powtórzone za nią zaklęcie spłynęło mu z ust zgodnie (głuche przez roztargnienie eyrr), nie wydarzyło się wiele: czarny splot żył wychynął spod bladej skóry, kalając ją uwidocznionym skażeniem, roziskrzona czerń źrenic zapadła się w bieli, strumień wody jednak okazał się krótkim zakrztuszeniem, małym haustem spływającym po stopniach przed nimi pod ich nogi. – Kurwa. Kurwa. Przysięgam, że to nie tak wygląda zazwyczaj, przysięgam, że radzę sobie lepiej w innych okolicznościach, to stres, rozumiesz, ze stresu czasami dzieją się takie rzeczy, nie mam na ogół problemów, może onieśmielasz mnie trochę, wiesz, dawno nie robiłem tego przy kimś… – gorączkowy bełkot wymknął mu się natychmiast z ust, przetarł dłonią podenerwowanie zbierające mu się na czole, wahając się na stopniu schodów, zatrzymany między dwoma piętrami. – Kurwa, nie powinno mnie tu być. Krucza nie może mnie tu znaleźć, wiesz co z nami robią? Zamkną mnie w schowku na miotły, żeby krew przyciągnęła głodne szczury, jak ze mną skończą, swój do swego, ale to jak będę miał szczęście... – obejrzał się przez ramię, jakiś człowiek próbował ratować poparzoną rękę i mógłby mu może pomóc, ale czy ktoś by mu uwierzył, że próbował mu pomóc, gdyby zobaczyli ślepe oczy? – Powinnaś mu pomóc. Słyszysz? Ja tutaj sobie poradzę – powiedział nagle, spoglądając na nią; nie ufał jej, nie ufał, że pozwoli mu uciec.
Eyrr (Amnis) – wystrzeliwuje z ręki strumień lodowatej wody.
Próg: 20 > 3 (rzut) + 5 (magia natury), niepowodzenie
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:13
The member 'Funi Hilmirson' has done the following action : kości
'k100' : 3
'k100' : 3
Nieznajomy
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:14
Nie jest ci lżej — chociaż dostrzegasz ostatecznie brak zawahania w postawie pracownika portowego, który już nie zawraca, który choć na moment daje sobie spokój z ruganiem innych, który stracił zainteresowanie stojącym opodal ciebie ślepcem. Nie jest ci lżej, bo podskórnie przeczuwasz, że obecne rozprzężenie to jedynie chwilowa zmiana.
Mimo że obecnie każdy skoncentrowany jest na tym, by w możliwie najszybszy sposób zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia i ugasić szalejące jęzory płomieni, wiesz że kiedy dym opadnie — ten przysłowiowy i całkiem realny — uwagę wszystkich ponownie zaprzątnie kwestia poszukiwania winnego, a towarzyszący ci chłopak (nie potrafisz określić go w żaden inny sposób, choć zapewne jest ledwie kilka lat młodszy od ciebie, a może czas i magia zakonserwowały go na tyle skutecznie, że w rzeczywistości to ty jesteś dla niego dziewczynką) znów znajdzie się w niepotrzebnym kręgu zainteresowania wzburzonej społeczności. A ty, nawet mimo szczerych chęci, niewiele będziesz mogła zrobić, by temu zapobiec, bo ręce i usta wiązać ci będą chętne wymierzeniu lokalnej sprawiedliwości okrzyki ludzi; bo nigdy nie potrafiłaś poradzić sobie z żywiołem emocji ogarniającym całe zbiegowiska.
Zaciskasz oczy — po części dlatego, aby oczyścić głowę z kotłujących ci się myśli próbujących szponami rozerwać płachtę przyszłości, przed którą stoisz i której uparcie nie potrafisz rozgryźć (a gdybyś znała chociaż jej rąbek, może łatwiej byłoby ci teraz podjąć jakąkolwiek decyzję); po części, by gryzący dym i opadające wraz z pojedynczymi płatkami śniegu popioły z palonego drewna, tapet i firanek nie drażniły ci wzroku. Kiedy jednak spod półprzymkniętych powiek dostrzegasz, jak część ludzi wycofuje się, a przed szalejącą pożogą pozostajesz sam na sam z młodzieńcem u boku i zbyt małą ilością przypadkowych osób, które albo nie są świadome, z kim stoją ramię w ramię w walce z niesfornymi płomieniami, albo niewiele obchodzi je tożsamość innych, bo bardziej niż na szerzeniu konfliktu w obecnej sytuacji zależy im na zapanowaniu nad katastrofą, masz ochotę oczy zamknąć na nieco dłużej, byleby nie widzieć popłochu i tchórzostwa wywołanego obecnością jednego tylko ślepca. Masz ochotę krzyczeć, tak głośno i tak długo, aż płuca zaczną ci krwawić z wysiłku. Przede wszystkim jednak masz ochotę uderzyć każdego, kto z bezpiecznej odległości przygląda się waszym spiętym w wysiłku sylwetkom. Młodego również zdzieliłabyś po głowie — za opieszałość i za tę dziwną prośbę, której nie potrafisz spełnić, bo chwilę po tym, jak wypowiada inkantację, odwracasz głowę w jego stronę z chęcią zrugania go za tak egocentryczne i egoistyczne myślenie.
Słowa jednak więzną ci w gardle wcale nie z powodu obserwowanej przemiany. Mimo że metamorfoza w wyglądzie mężczyzny bez wątpienia przykuwa wzrok, mimo że przez dłuższy moment nie potrafisz oderwać spojrzenia od wyczernionych na skórze żył, nie odsuwasz się choćby na krok. Zaciekłość, która jeszcze przed chwilą odznaczała się na twojej twarzy znika, zastąpiona łagodnością. Pozwalasz na to, aby wyrzucił z siebie frustrację nie całkiem udanym zaklęciem, podchodząc do niego bliżej niż by wypadało.
— Nie panikuj — mówisz spokojnie, chociaż dym drapie cię w gardle i naj bardziej na świecie chciałabyś się teraz rozkaszleć. Koncentrujesz się jednak na tym, aby twoja aura swobodnie oplotła się wokół ślepca — aby spróbował się uspokoić i przestał myśleć o konsekwencjach używania przez niego czarów. Sięgasz ostrożnie ku kołnierzowi jego płaszcza, stawiając go wysoko, aby dokładnie zakrył jego szyję, następnie dłońmi odszukujesz rękawy, które obciągasz aż do jego kościstych nadgarstków i wciąż niezadowolona z efektu, w kieszeni własnego płaszcza odszukujesz dzianinowe rękawiczki, które wkładasz mu w rękę. — Nikt cię nigdzie nie zamknie. Nic ci się nie stanie. I przede wszystkim nie będziesz musiał radzić sobie sam. — Dłoń na krótko przykładasz do policzka młodzieńca, nim wreszcie żwawiej kiwasz głową na sugestię pomocy poszkodowanemu mężczyźnie. — Pomożemy mu, a potem razem się stąd zawiniemy. Pewnie byś coś zjadł po tak intensywnej nocy? Blaðra. — Nie czekasz na odpowiedź Funiego, nieco rozkojarzona, automatycznie wypowiadając inkantację, kiedy tylko podchodzisz do rannego. Kątem oka starasz się sprawdzić, czy młodzieniec podążył za tobą, czy jednak instynkt samozachowawczy wziął nad nim górę.
Blaðra (Vesica) – nacina i opróżnia stany zapalne z ropą, usuwa pęcherze powstałe w wyniku oparzeń albo odmrożeń oraz łagodzi ich skutki. Próg: 55
23 (k100) + 23 (staty) + 5 (atut) = 51/55 (nieudane; ale może coś tam pomogło…)
Mimo że obecnie każdy skoncentrowany jest na tym, by w możliwie najszybszy sposób zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia i ugasić szalejące jęzory płomieni, wiesz że kiedy dym opadnie — ten przysłowiowy i całkiem realny — uwagę wszystkich ponownie zaprzątnie kwestia poszukiwania winnego, a towarzyszący ci chłopak (nie potrafisz określić go w żaden inny sposób, choć zapewne jest ledwie kilka lat młodszy od ciebie, a może czas i magia zakonserwowały go na tyle skutecznie, że w rzeczywistości to ty jesteś dla niego dziewczynką) znów znajdzie się w niepotrzebnym kręgu zainteresowania wzburzonej społeczności. A ty, nawet mimo szczerych chęci, niewiele będziesz mogła zrobić, by temu zapobiec, bo ręce i usta wiązać ci będą chętne wymierzeniu lokalnej sprawiedliwości okrzyki ludzi; bo nigdy nie potrafiłaś poradzić sobie z żywiołem emocji ogarniającym całe zbiegowiska.
Zaciskasz oczy — po części dlatego, aby oczyścić głowę z kotłujących ci się myśli próbujących szponami rozerwać płachtę przyszłości, przed którą stoisz i której uparcie nie potrafisz rozgryźć (a gdybyś znała chociaż jej rąbek, może łatwiej byłoby ci teraz podjąć jakąkolwiek decyzję); po części, by gryzący dym i opadające wraz z pojedynczymi płatkami śniegu popioły z palonego drewna, tapet i firanek nie drażniły ci wzroku. Kiedy jednak spod półprzymkniętych powiek dostrzegasz, jak część ludzi wycofuje się, a przed szalejącą pożogą pozostajesz sam na sam z młodzieńcem u boku i zbyt małą ilością przypadkowych osób, które albo nie są świadome, z kim stoją ramię w ramię w walce z niesfornymi płomieniami, albo niewiele obchodzi je tożsamość innych, bo bardziej niż na szerzeniu konfliktu w obecnej sytuacji zależy im na zapanowaniu nad katastrofą, masz ochotę oczy zamknąć na nieco dłużej, byleby nie widzieć popłochu i tchórzostwa wywołanego obecnością jednego tylko ślepca. Masz ochotę krzyczeć, tak głośno i tak długo, aż płuca zaczną ci krwawić z wysiłku. Przede wszystkim jednak masz ochotę uderzyć każdego, kto z bezpiecznej odległości przygląda się waszym spiętym w wysiłku sylwetkom. Młodego również zdzieliłabyś po głowie — za opieszałość i za tę dziwną prośbę, której nie potrafisz spełnić, bo chwilę po tym, jak wypowiada inkantację, odwracasz głowę w jego stronę z chęcią zrugania go za tak egocentryczne i egoistyczne myślenie.
Słowa jednak więzną ci w gardle wcale nie z powodu obserwowanej przemiany. Mimo że metamorfoza w wyglądzie mężczyzny bez wątpienia przykuwa wzrok, mimo że przez dłuższy moment nie potrafisz oderwać spojrzenia od wyczernionych na skórze żył, nie odsuwasz się choćby na krok. Zaciekłość, która jeszcze przed chwilą odznaczała się na twojej twarzy znika, zastąpiona łagodnością. Pozwalasz na to, aby wyrzucił z siebie frustrację nie całkiem udanym zaklęciem, podchodząc do niego bliżej niż by wypadało.
— Nie panikuj — mówisz spokojnie, chociaż dym drapie cię w gardle i naj bardziej na świecie chciałabyś się teraz rozkaszleć. Koncentrujesz się jednak na tym, aby twoja aura swobodnie oplotła się wokół ślepca — aby spróbował się uspokoić i przestał myśleć o konsekwencjach używania przez niego czarów. Sięgasz ostrożnie ku kołnierzowi jego płaszcza, stawiając go wysoko, aby dokładnie zakrył jego szyję, następnie dłońmi odszukujesz rękawy, które obciągasz aż do jego kościstych nadgarstków i wciąż niezadowolona z efektu, w kieszeni własnego płaszcza odszukujesz dzianinowe rękawiczki, które wkładasz mu w rękę. — Nikt cię nigdzie nie zamknie. Nic ci się nie stanie. I przede wszystkim nie będziesz musiał radzić sobie sam. — Dłoń na krótko przykładasz do policzka młodzieńca, nim wreszcie żwawiej kiwasz głową na sugestię pomocy poszkodowanemu mężczyźnie. — Pomożemy mu, a potem razem się stąd zawiniemy. Pewnie byś coś zjadł po tak intensywnej nocy? Blaðra. — Nie czekasz na odpowiedź Funiego, nieco rozkojarzona, automatycznie wypowiadając inkantację, kiedy tylko podchodzisz do rannego. Kątem oka starasz się sprawdzić, czy młodzieniec podążył za tobą, czy jednak instynkt samozachowawczy wziął nad nim górę.
Blaðra (Vesica) – nacina i opróżnia stany zapalne z ropą, usuwa pęcherze powstałe w wyniku oparzeń albo odmrożeń oraz łagodzi ich skutki. Próg: 55
23 (k100) + 23 (staty) + 5 (atut) = 51/55 (nieudane; ale może coś tam pomogło…)
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:14
The member 'Nieznajomy' has done the following action : kości
'k100' : 23
'k100' : 23
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:14
Wokół mnie panoszy się ogień, żywioł potworny, który sześciany lasu jest w stanie zniszczyć w przeciągu godzin. Teraz roztańczone płomienie ociągają się ze swym atakiem wokół nas, a czarny dym kąsający mnie w oczy i gardło chce udusić nas w tej sekundzie. Spoglądam na drogę, którą przyszedłem, zdaje się całkowicie odcięta, a każde wkroczenie na nią oznaczać będzie dziesiątki poparzeń nie tylko na moim ciele, ale i tej kobiety, którą chwytam w ręce. Nie jestem biegłym w czarach, choć mam w sobie dar widzących, znacznie mocniej czuję niedźwiedzią naturę objawiającą się we mnie w gniewie. Teraz nie jestem zły, jestem przerażony, ale gotowy działać, aby ocalić jej życie. W jakiś sposób próbuję wynagrodzić tym światu zło, które mu czynie.
Odwracam głowę i patrzę na okno. Jesteśmy na drugim piętrze, upadek z niego dla mnie skończyłby się pogruchotaniem kości, a dla tej kobiety być może i zgonem. Nie ma lepszej i gorszej śmierci, uduszenie, spalenie czy roztrzaskanie czaszki mają ten sam skutek. Wiem, bo robiłem to wszystko.
Każda droga wydaje się zła, a ja nie jestem pewien, czy na schodach nie czeka kolejny żywioł. Oddział mający ugasić pożar powinien być niedaleko, a przynajmniej mam taką nadzieję, choć bardzo nie chcę się z nimi spotkać, mając wrażenie, że będę podejrzanym w sprawie, nawet jeśli w swojej przeszłości niewiele wspólnego miałem z ogniem.
W końcu decyduje się na krok niemalże desperacki. Trzymając mocno kobietę w swoich dłoniach, dociskam ją do siebie i wyskakuję przez okno. Gryzący dym wchodzi mi w płuca, gdy wypowiadam czar, niepewien czy się uda. Jeśli nie — roztrzaskam sobie nogi, ale ktoś mi pomoże, a ona — ona przeżyje i odkupię swoje winy.
— Óhætt — miejcie mnie w opiece.
Óhætt (Mollis) – amortyzuje upadek z wysokości.
Próg: 50.
10 (statystyka magii użytkowej) + 73 (k100) = 83
Odwracam głowę i patrzę na okno. Jesteśmy na drugim piętrze, upadek z niego dla mnie skończyłby się pogruchotaniem kości, a dla tej kobiety być może i zgonem. Nie ma lepszej i gorszej śmierci, uduszenie, spalenie czy roztrzaskanie czaszki mają ten sam skutek. Wiem, bo robiłem to wszystko.
Każda droga wydaje się zła, a ja nie jestem pewien, czy na schodach nie czeka kolejny żywioł. Oddział mający ugasić pożar powinien być niedaleko, a przynajmniej mam taką nadzieję, choć bardzo nie chcę się z nimi spotkać, mając wrażenie, że będę podejrzanym w sprawie, nawet jeśli w swojej przeszłości niewiele wspólnego miałem z ogniem.
W końcu decyduje się na krok niemalże desperacki. Trzymając mocno kobietę w swoich dłoniach, dociskam ją do siebie i wyskakuję przez okno. Gryzący dym wchodzi mi w płuca, gdy wypowiadam czar, niepewien czy się uda. Jeśli nie — roztrzaskam sobie nogi, ale ktoś mi pomoże, a ona — ona przeżyje i odkupię swoje winy.
— Óhætt — miejcie mnie w opiece.
Óhætt (Mollis) – amortyzuje upadek z wysokości.
Próg: 50.
10 (statystyka magii użytkowej) + 73 (k100) = 83
Mistrz Gry
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:14
The member 'Bezimienny' has done the following action : kości
'k100' : 73
'k100' : 73
Prorok
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:15
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Żywioł nie jest waszym jedynym problemem – ludzie dookoła nie wiedzą bowiem czy bardziej przejmować się nim, czy może czerniejącymi powoli żyłami Funiego. Chociaż zaklęcie nie było złośliwe, chociaż miało tylko pomóc – zostało wypowiedziane niewyraźnie. Niewielu galdrów mogło zauważyć to, jak kościste palce Funiego pokrywają się czernią, ci jednak którzy mogli – momentalnie struchleli bądź odeszli dalej. W takich momentach winnych szuka się tylko w głowie, strach paraliżuje, a słowa nie wyciekają na powierzchnię. Tym razem nie zbudziłeś większego niepokoju, bo ten widocznie sięgał już zenitu. Gdy zastałeś odsunięty od tłumu przez Kristę, a twoje ciało zostało odpowiednio okryte, mogłeś dziękować Nornom za to, jakim towarzystwem w niedoli cię obdarowały. Gdyby nie jej obecność, pewnie nie miałbyś tyle szczęścia, ba – być może posunąłbyś się do działań nielogicznych, gdy umysł przestałby myśleć rozsądnie?
TyKristo , nawet pomimo stresu, splotłaś zaklęcie skutecznie. Nie można było cię jednak winić za to, że „ofiara” twojego czaru podeszła do sprawy z należytym stresem – bojąc się bólu, mężczyzna odsunął przedramię w momencie, w którym czar przepływał z twojego ciała, na jego ciało. Co za tym szło – ból przeminął na krótką chwilę, czego nie można było niestety powiedzieć o śladzie po oparzeniu. Jeszcze tylko chwile dzieliły ich od ujrzenia bąbli pełnych surowicy, mogłaś ponowić próbę wyleczenia, nawet jeżeli mężczyzna nie zdążył nawet wydukać jeszcze podziękowania. Być może nie będzie to jednak konieczne?
Oddział przeciwpożarowy Kruczej Straży dotarł bowiem na miejsce. Teleportujący się tu masowo funkcjonariusze ustawili się w oddziałach. Przybyły tutaj dwa mniejsze. Jeden z nich wykrzykiwał polecenia, był wyraźnie starszy, wydawał się koordynatorem. Po chwili dołączyli do nich również medycy ratownicy, których Krista mogła rozpoznawać z korytarzy Szpitala Lindgrena. Działania Kruchych były jednak dużo lepiej zorganizowane od spontanicznej pomocy przechodniów, ba – widzieć mogliście jak Przeciwpożarowi odsuwają ludzi od zagrożenia, nakazują oddać całą pracę im. Dzięki temu, że zarówno ty Kristo, jak i Funi odsunęliście się od pożaru w momencie pomocy poparzonemu, zapobiegliście albo chociaż odroczyliście zauważenie ślepczej natury Hilmirsona.
Z boku obserwowaliście jednak to, co można nazwać było zachowaniem iście… Kaskaderskim.
UpadekDimitriego zrobił na was wrażenie, a ty sam, dumny niedźwiedziu, mogłeś poczuć gwałtowny powiew ulgi. Zaklęcie powiodło się, lądowanie zostało skutecznie zamortyzowane. Chociaż staruszka nie obudziła się jeszcze – dzisiaj będzie miała szansę się obudzić. W końcu w pobliżu znajdowali się już medycy, głośno krzyczący o tym, by ranni zdolni do przemieszczania się – udali się ku nim. Inni zaś przemieszczali się ostrożnie pomiędzy gaszącymi pożar Kruczymi, próbując dostać się do tych, którzy na skutek dymu niestety zasłabli.
Ty
Oddział przeciwpożarowy Kruczej Straży dotarł bowiem na miejsce. Teleportujący się tu masowo funkcjonariusze ustawili się w oddziałach. Przybyły tutaj dwa mniejsze. Jeden z nich wykrzykiwał polecenia, był wyraźnie starszy, wydawał się koordynatorem. Po chwili dołączyli do nich również medycy ratownicy, których Krista mogła rozpoznawać z korytarzy Szpitala Lindgrena. Działania Kruchych były jednak dużo lepiej zorganizowane od spontanicznej pomocy przechodniów, ba – widzieć mogliście jak Przeciwpożarowi odsuwają ludzi od zagrożenia, nakazują oddać całą pracę im. Dzięki temu, że zarówno ty Kristo, jak i Funi odsunęliście się od pożaru w momencie pomocy poparzonemu, zapobiegliście albo chociaż odroczyliście zauważenie ślepczej natury Hilmirsona.
Z boku obserwowaliście jednak to, co można nazwać było zachowaniem iście… Kaskaderskim.
Upadek
Funi Hilmirson
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:16
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Czuł na sobie spojrzenie jasnych oczu, którego nie ośmielił się odwzajemnić, dopóki czarne rozgałęzienia nie wniknęły znów w płótno dłoni; nie posiadał wstydu, ale był niespokojny i nieufny – zwyczajnie przestraszony, choć uczucie to było mu tak niecodzienne i niewygodne, że nie chciał go przyznawać. Nie był nauczony obchodzenia się z sekretami ciążącymi na sumieniu: z pilnowaniem tajemnic, które nie należały do niego. Gdyby były wyłącznie jego własnym brzemieniem, nie odczuwałby wobec nich podobnie silnych obaw – siebie mógł stracić, z nabożną ufnością balansować na rozpiętej linie, choć sztuki zachowywania równowagi nie posiadał w żadnej dziedzinie, nie w zakazanej magii, która miała być przecież tylko incydentalnym grzechem ciekawości, nie w wierze, której poświęcał zbyt wiele i zbyt łatwo, nie wobec ludzi, bo miał tendencje igrania sobie z nimi wedle infantylnych kaprysów, bez sprawiedliwych zahamowań, bez pamięci o tym, że posiadali również żywe serca, a może pamiętając o tym z nadmierną namiętnością, bo pragnął zwracać ku sobie je wszystkie. Obawa pojawiała się nagle, niespodziewana, podchodząc do gardła nieprzyjemnie uciskającym biciem serca: gdyby schwytała go krucz straż, posiadając doskonały pretekst, by wejrzeć w jego myśli, mógłby posłać w gruzy wzniosłą ideę Magisterium, mógłby uczynić wszystkie ofiary zwyczajnym zmarnowaniem życia. Od zawsze pragnął mieć podobne znaczenie, teraz wydawało mu się ono zbyt ciężkie, zebrane na dnie żołądka niepokojem, tym silniejszym, kiedy kobieta nie cofnęła się ani nie posłuchała jego zalecenia, zamiast tego podchodząc niezwyczajnie blisko, podnosząc ku niemu spojrzenie spod ciemnej oprawy rzęs – na mgnienie momentu niespokojność poderwała się w nim żywiej, kłopocząc umysł niepewnością (jak nieznośne było to uczucie, chęć ucieczki wgryzająca się pod skórę), opanowany głos wstrzymał go tymczasem w miejscu, przedzierając się przez spłoszenie, pokrzepiający jak dyskretny uścisk dłoni splecionych za plecami. Nie oponował więc, kiedy podnosiła ręce do jego kołnierza, znieruchomiały w zaskoczeniu, otwierając usta bez przekonania, być może, żeby zaprotestować, być może, żeby poradzić sobie z napięciem rozwiązłością głosu, ale ostatecznie milczał wciąż, kiedy naciągała mu rękawy na chude nadgarstki – gest ten, tak tragicznie zwyczajny, tak tragicznie pospolity w trosce, wprawiał go w pokorne prawie onieśmielenie, bo nie znał ich tak bezpośrednio: znał je jedynie przez zazdrość. Przez chwilę chciał udawać, że nie robiła tego, żeby zakryć przed wzrokiem ludzi jego błędy; przez chwilę chciał udawać, że nie ma w tym żadnego przykrego podszycia, poza przyjazną opiekuńczością i prawie uwierzył w to nawet, kiedy poczuł na policzku nieoczekiwane muśnięcie – rzadko bywał tak bardzo zdumiony, do momentu zupełnego, pokonanego milczenia, na które nie miał żadnych słów. Wypowiadanie przez nią zapewnienia głuszyły okoliczną wrzawę, pleniący się w żołądku przestrach; w głębi serca czuł się prawie oszukany, że podobnie upragnione deklaracje nawiedzały go przez usta osoby zupełnie nieznajomej, przypadkowej i tak okrutnie dobrej, że nie mógł ich od niej przyjąć, jeśli chciał okazać jej właściwą, równie dobrą, wdzięczność.
– Zupę bym zjadł, taką ciepłą, z warzywami nawet – wymamrotał w roztargnieniu, przytłumionym jakby głosem, odchrząkując zaraz z nieśmiałym rumieńcem na policzkach, choć wyczuwane na skórze ciepło zrzucał na bliskość szalejących płomieni. Popiół sypał się im na głowy wraz ze śniegiem, a kiedy kobieta odsunęła się od niego, by podejść do rannego, dopiero zdał sobie sprawę, że zamieszanie wokół nabierało zarówno tempa, jak i organizacji: dostrzegł człowieka wyskakującego z okna, podrywającego zdumione okrzyki, bezwładne ciało staruszki, której wczorajszego wieczoru machał przyjaźnie, w jego rękach, zanim nie otoczył go tłum, zasłaniając postawną postać; pojawiły się służby, oddział przeciwpożarowy i krucze mundury. Naciągnął pospiesznie rękawiczki na dłonie, chowając brodę głębiej w podniesionym kołnierzu; oficerowie zaczynali porządkować ludzi, poruszył się, chcąc zejść im z drogi; ranny mężczyzna przyciągnie zaraz czyjąś uwagę. Nie miał czasu. Nie miał czasu, nie powinno go już tutaj być.
– Nie powinnaś mówić takich rzeczy. Nie mówi się takich rzeczy tak po prostu, nie jestem bezpańskim kotem z ulicy, któremu to nie robi różnicy, rozumiesz, jestem gorszy, bo wiem, co mówisz i mogę ci to zapamiętać. Ślepcowi takie rzeczy mówisz, oszalałaś do reszty, wiesz o tym pewnie, powinnaś wiedzieć, nie rób tego więcej – wyrzucił z siebie pospiesznie, podchodząc z nerwową manierą do Kristy, przystając równie niezwyczajnie blisko niej, nie zwracając uwagi na obecność mężczyzny, nad którego ramieniem się nachylała, jakby go nie dostrzegał zupełnie. – Niech bogowie ci za to błogosławią – dodał ustępliwszym, wdzięcznym tonem, nachylając usta do jasnego policzka z niewinnym, prawie nieśmiałym, pośpiechem. – I niech zwrócą ci rozsądek. Zabieram sobie rękawiczki – mruknął szybko, odwracając się z błyskiem uśmiechu i zamiarem zniknięcia jak najprędzej w zamieszaniu, teleportowania się przy pierwszej okazji gdzieś między ludźmi lub za rogiem.
– Zupę bym zjadł, taką ciepłą, z warzywami nawet – wymamrotał w roztargnieniu, przytłumionym jakby głosem, odchrząkując zaraz z nieśmiałym rumieńcem na policzkach, choć wyczuwane na skórze ciepło zrzucał na bliskość szalejących płomieni. Popiół sypał się im na głowy wraz ze śniegiem, a kiedy kobieta odsunęła się od niego, by podejść do rannego, dopiero zdał sobie sprawę, że zamieszanie wokół nabierało zarówno tempa, jak i organizacji: dostrzegł człowieka wyskakującego z okna, podrywającego zdumione okrzyki, bezwładne ciało staruszki, której wczorajszego wieczoru machał przyjaźnie, w jego rękach, zanim nie otoczył go tłum, zasłaniając postawną postać; pojawiły się służby, oddział przeciwpożarowy i krucze mundury. Naciągnął pospiesznie rękawiczki na dłonie, chowając brodę głębiej w podniesionym kołnierzu; oficerowie zaczynali porządkować ludzi, poruszył się, chcąc zejść im z drogi; ranny mężczyzna przyciągnie zaraz czyjąś uwagę. Nie miał czasu. Nie miał czasu, nie powinno go już tutaj być.
– Nie powinnaś mówić takich rzeczy. Nie mówi się takich rzeczy tak po prostu, nie jestem bezpańskim kotem z ulicy, któremu to nie robi różnicy, rozumiesz, jestem gorszy, bo wiem, co mówisz i mogę ci to zapamiętać. Ślepcowi takie rzeczy mówisz, oszalałaś do reszty, wiesz o tym pewnie, powinnaś wiedzieć, nie rób tego więcej – wyrzucił z siebie pospiesznie, podchodząc z nerwową manierą do Kristy, przystając równie niezwyczajnie blisko niej, nie zwracając uwagi na obecność mężczyzny, nad którego ramieniem się nachylała, jakby go nie dostrzegał zupełnie. – Niech bogowie ci za to błogosławią – dodał ustępliwszym, wdzięcznym tonem, nachylając usta do jasnego policzka z niewinnym, prawie nieśmiałym, pośpiechem. – I niech zwrócą ci rozsądek. Zabieram sobie rękawiczki – mruknął szybko, odwracając się z błyskiem uśmiechu i zamiarem zniknięcia jak najprędzej w zamieszaniu, teleportowania się przy pierwszej okazji gdzieś między ludźmi lub za rogiem.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Nieznajomy
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:16
Słyszałaś kiedyś przypadkiem, chyba w żartach, bo nigdy nie brałaś tych słów na poważnie, nigdy nie traktowałaś ich, jako przestrogę — że dobroć może być bronią, która, choć niewątpliwie skuteczna, z taką samą zajadłością kąsa agresora, jak i władającego nią protagonistę. Nie podejrzewałaś, że mogłabyś kiedykolwiek doświadczyć negatywnych skutków własnej życzliwości; że dobre intencje, z jakimi kierujesz się do ludzi, wywołałyby w kimkolwiek reakcję niemal alergiczną. Co prawda na co dzień spotykasz się z mało entuzjastycznym podejściem pacjentów do udzielanej im przez ciebie pomocy — nie możesz ich jednak za to winić, rehabilitacja, jakiej się poddają, nie należy do procesów przyjemnych; ich powrót do zdrowia często okupiony jest całymi godzinami niewyobrażalnego bólu, dlatego z ich strony dawno przestałaś spodziewać się jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych przejawów ukontentowania. W swojej naiwności, w najśmielszych nawet oczekiwaniach nie podejrzewałaś jednak, że zupełnie przypadkowemu człowiekowi nie na rękę będzie wyciąganie ku niemu pomocnej dłoni; że serdeczność, z jaką decydujesz się do niego podejść, stłamszona zostanie w kawalkadzie gorączkowo rzucanych słów.
Zła jesteś na siebie, że w tej chwili nie masz możliwości rozdwojenia się. Skupiając uwagę na wyrywającym ci się rannym mężczyźnie, nie możesz przenieść wzroku na twarz młodego ślepca, którego gorący oddech czujesz na policzku; którego żarliwość wypowiedzi pali cię w środku jakby ze wstydu, choć przecież nie masz sobie nic do zarzucenia; którego spojrzenie przyszpila cię w miejscu, jak bezradnego motyla do planszy — na pokaz wszystkim, by każdy wiedział, jak kiepskim jesteś człowiekiem.
— Czekaj… Zaczekaj chwilę! — syczysz w bok z niezadowoleniem, świadoma że jeśli nie uda ci się go w tej chwili zatrzymać, jeśli pozwolisz mu odejść, z dużym prawdopodobieństwem więcej nie będziesz miała możliwości na niego trafić. Nie masz jednak śmiałości, by bardziej odwrócić głowę, by odciągnąć spojrzenie od poparzonej ręki znajdującego się przed tobą widzącego, którego zachowanie jest równie nieznośne, równie wyprowadzające cię z opanowania, jak postępowanie blondwłosego chłopaka. — Co z tą zupą? — dopytujesz jeszcze z naleciałością desperacji w głosie, słowa jednak bezwiednie odbijają się od odwróconych od ciebie pleców młodzieńca. Zgrzytasz zębami, rozgniatając pod nimi soczysty, kwaśny owoc przekleństwa. Nie masz czasu ani ochoty, by rozważać, kto w tej chwili bardziej potrzebuje twojej pomocy: z moralnego punktu widzenia sprawa jest przecież prosta, chociaż świadomość, że wokół wystarczająco jest już medyków, by w tę farsę mieszać jeszcze ciebie, uwiera cię jak kamyk, który dostał się do buta. Zamykasz na moment oczy, ponownie skupiając uwagę na rannym mężczyźnie, jedynie na peryferiach spojrzenia wyłapując kolejną falę zamieszania przy wejściu do niefortunnej kamienicy. — Blaðra — powtarzasz z naciskiem formułę zaklęcia, nie dopuszczając do siebie możliwości, że tym razem cokolwiek mogłoby pójść nie tak. Aby uniknąć ponownego niespodziewanego poruszenia, jedną z dłoni delikatnie ujmujesz rękę poszkodowanego, tak długo utrzymując wiązkę inkantacji, dopóki nie zadowolił cię efekt — dopóki wykwitłe na skórze bąble po oparzeniu nie zaczęły znikać, dopóki nie zmniejszyło się zaczerwienienie wokół niewidocznej już rany. Nikły uśmiech ukontentowania wkrada się wreszcie na twoją twarz, towarzysząc udzielonej mężczyźnie oględnej informacji, że teraz powinno być już w porządku, lecz dla pewności wypadałoby, aby skonsultował swój stan z traumatologiem. Nigdy, w podobnych sytuacjach, nie chciałaś brać odpowiedzialności za cudzy stan na siebie.
Zła jesteś na siebie, że w tej chwili nie masz możliwości rozdwojenia się. Skupiając uwagę na wyrywającym ci się rannym mężczyźnie, nie możesz przenieść wzroku na twarz młodego ślepca, którego gorący oddech czujesz na policzku; którego żarliwość wypowiedzi pali cię w środku jakby ze wstydu, choć przecież nie masz sobie nic do zarzucenia; którego spojrzenie przyszpila cię w miejscu, jak bezradnego motyla do planszy — na pokaz wszystkim, by każdy wiedział, jak kiepskim jesteś człowiekiem.
— Czekaj… Zaczekaj chwilę! — syczysz w bok z niezadowoleniem, świadoma że jeśli nie uda ci się go w tej chwili zatrzymać, jeśli pozwolisz mu odejść, z dużym prawdopodobieństwem więcej nie będziesz miała możliwości na niego trafić. Nie masz jednak śmiałości, by bardziej odwrócić głowę, by odciągnąć spojrzenie od poparzonej ręki znajdującego się przed tobą widzącego, którego zachowanie jest równie nieznośne, równie wyprowadzające cię z opanowania, jak postępowanie blondwłosego chłopaka. — Co z tą zupą? — dopytujesz jeszcze z naleciałością desperacji w głosie, słowa jednak bezwiednie odbijają się od odwróconych od ciebie pleców młodzieńca. Zgrzytasz zębami, rozgniatając pod nimi soczysty, kwaśny owoc przekleństwa. Nie masz czasu ani ochoty, by rozważać, kto w tej chwili bardziej potrzebuje twojej pomocy: z moralnego punktu widzenia sprawa jest przecież prosta, chociaż świadomość, że wokół wystarczająco jest już medyków, by w tę farsę mieszać jeszcze ciebie, uwiera cię jak kamyk, który dostał się do buta. Zamykasz na moment oczy, ponownie skupiając uwagę na rannym mężczyźnie, jedynie na peryferiach spojrzenia wyłapując kolejną falę zamieszania przy wejściu do niefortunnej kamienicy. — Blaðra — powtarzasz z naciskiem formułę zaklęcia, nie dopuszczając do siebie możliwości, że tym razem cokolwiek mogłoby pójść nie tak. Aby uniknąć ponownego niespodziewanego poruszenia, jedną z dłoni delikatnie ujmujesz rękę poszkodowanego, tak długo utrzymując wiązkę inkantacji, dopóki nie zadowolił cię efekt — dopóki wykwitłe na skórze bąble po oparzeniu nie zaczęły znikać, dopóki nie zmniejszyło się zaczerwienienie wokół niewidocznej już rany. Nikły uśmiech ukontentowania wkrada się wreszcie na twoją twarz, towarzysząc udzielonej mężczyźnie oględnej informacji, że teraz powinno być już w porządku, lecz dla pewności wypadałoby, aby skonsultował swój stan z traumatologiem. Nigdy, w podobnych sytuacjach, nie chciałaś brać odpowiedzialności za cudzy stan na siebie.
Bezimienny
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 17:21
Wypadam z okna jak płat mięsa i wiem już, że jeśli zaklęcie nie udałoby się, tak walnąłbym w chodnik i rozpłaszczył się podobnie jak ów. Obawiam się połamania sobie nóg, już czuję w rzepkach, jak wyginają się pod nienaturalnym kątem, jak cierpię i krzyczę z bólu, obserwując strugi krwi na białym śniegu, gdy obok mnie zbiera się tłum gapiów. Czuję już na sobie ciężar staruszki, którą zabieram z tej pożogi i oczyma wyobraźni, jakby stojąc z boku, obserwuję, jak głową uderza z całej siły w bruk.
Tak się jednak nie dzieje.
Wypowiedziane zaklęcie działa, a ja bogom mogę dziękować, że jest we mnie dość mocy, żeby owo z siebie wykrzesać. Staram się nie panikować, panowanie nad emocjami to jedyne co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach, a jeszcze tego mi brakuje, aby je teraz stracić. W czasach, gdy na ulicach panoszą się Wyzwoleni, moja obecność tam jako niedźwiedzia jest zakazana. Zresztą, przy każdej innej okazji też — nie mam zamiaru stracić kontroli, wiem, co mi za to grozi. Wspomnienia z Fortu Nordkinn są we mnie zbyt wyraźne.
Ląduję miękko i dostrzegam, że tłum gapiów uspokajany jest przez Kruczych, сука блять! Wiedziałem, że się zjawią, ale ani mi się śni z nimi gadać. Chcę jak najszybciej stąd odejść, zostawić ratowanie szczątek kamienicy specjalistom i wszystko obserwować z okien naprzeciwko. Wciąż z kobietą na rękach podążam w stronę medyków, wiem, że oddycha ona, ale nie wiem jak wiele dymu ma teraz w starych płucach.
— Ej wy. Była w środku — rzucam, kładąc ostrożnie babuszkę na jednych z noszy i upewniam się jeszcze, że dostanie odpowiednią opiekę, obserwuję poczynania ratowników z małej odległości, jakbym nie potrafił pogodzić się z tym, że coś jej się mogło stać. Wiem jakie występki popełniłem przez lata, ale mam poczucie, że być może tak odkupię własną winę. Unikam wzroku Kruczych, choć moje gabaryty ciężko jest przeoczyć, i gdy tylko dostrzegam okno do ucieczki stąd — próbuję je wykorzystać. Mijam młodego mężczyznę, którego widziałem wcześniej przed kamienicą i pytałem, czy wezwał Kruczych. Marszczę jeszcze na jego widok brwi, próbując zapamiętać jego twarz, ale się nie zatrzymuję, idę dalej.
Tak się jednak nie dzieje.
Wypowiedziane zaklęcie działa, a ja bogom mogę dziękować, że jest we mnie dość mocy, żeby owo z siebie wykrzesać. Staram się nie panikować, panowanie nad emocjami to jedyne co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach, a jeszcze tego mi brakuje, aby je teraz stracić. W czasach, gdy na ulicach panoszą się Wyzwoleni, moja obecność tam jako niedźwiedzia jest zakazana. Zresztą, przy każdej innej okazji też — nie mam zamiaru stracić kontroli, wiem, co mi za to grozi. Wspomnienia z Fortu Nordkinn są we mnie zbyt wyraźne.
Ląduję miękko i dostrzegam, że tłum gapiów uspokajany jest przez Kruczych, сука блять! Wiedziałem, że się zjawią, ale ani mi się śni z nimi gadać. Chcę jak najszybciej stąd odejść, zostawić ratowanie szczątek kamienicy specjalistom i wszystko obserwować z okien naprzeciwko. Wciąż z kobietą na rękach podążam w stronę medyków, wiem, że oddycha ona, ale nie wiem jak wiele dymu ma teraz w starych płucach.
— Ej wy. Była w środku — rzucam, kładąc ostrożnie babuszkę na jednych z noszy i upewniam się jeszcze, że dostanie odpowiednią opiekę, obserwuję poczynania ratowników z małej odległości, jakbym nie potrafił pogodzić się z tym, że coś jej się mogło stać. Wiem jakie występki popełniłem przez lata, ale mam poczucie, że być może tak odkupię własną winę. Unikam wzroku Kruczych, choć moje gabaryty ciężko jest przeoczyć, i gdy tylko dostrzegam okno do ucieczki stąd — próbuję je wykorzystać. Mijam młodego mężczyznę, którego widziałem wcześniej przed kamienicą i pytałem, czy wezwał Kruczych. Marszczę jeszcze na jego widok brwi, próbując zapamiętać jego twarz, ale się nie zatrzymuję, idę dalej.
Prorok
Re: 07.01.2001 – Kamienica z ormem – F. Hilmirson, Bezimienny: D. Morozov, K. Forsberg & Prorok Czw 30 Lis - 21:07
ProrokKonta specjalne
Prorok
Prorok
Gif :
Grupa : konto specjalne
Twoje odejście, Funi, ani ucieczka Dimitriego nie wydają się nikomu dziwne, bo chociaż ten drugi wydostał się z budynku w sposób wyjątkowo brawurowy, tak w oczach Kruczych przecież widziani byli jako mieszkańcy chroniący swoje życia. Nie należało się spodziewać tego, że ktokolwiek z cywili zdecyduje się na pomoc, ryzykując własne życie, szczególnie, że obecnie służby nie chciały już na to zezwalać. Berserkerze, miałeś niezwykłe szczęście, że nikt ze Strażników nie rozpoznał twojej twarzy, a żaden z lokalnych panikarzy nie postanowił przypisać ci cech złoczyńcy – zresztą, byłeś chyba trochę zbyt mało znanym oprychem, by musieć bać się inaczej niż z paranoicznych pobudek.
Kamienica powoli przygasała, kolejne puszczane w jej stronę zaklęcia, tym razem sprawnie łączone w zgrabne kompozycje, załatwiały płomienny problem. Ewakuacja również trwała, pojedynczy funkcjonariusze Straży przeczesywali bowiem zgliszcza kondygnacji, które w największym stopniu uszkodzone zostały przez pożar. Wszyscy woleli nie myśleć o tym, że nikt nie został śmiertelnie ranny, na ten moment nie mogli jednak być niczego pewni. Wyprowadzani z budynku mieszkańcy rozglądali się po sobie, łączyli w grupy rodzin czy sąsiadów, ktoś co jakiś czas zapytał o to, gdzie znajduje się ten czy tamten, jednak dokładniejszy rzut okiem po okolicy wystarczał, by uspokoić nerwy.
Ulga nie nadeszła od razu, jednak nie dało się ukryć, że zaklęcia uspokajające rzucane na niektórych, bardziej poruszonych pomagały. Ty Kristo zostałaś poproszona o pomoc przy opatrywaniu poparzonych, od razu wtedy, kiedy zauważone zostały twoje starania nad jednym z nich. Od ciebie zależało już jak odniesiesz się do prośby tej, jedno było jednak pewnie – gdyby nie żwawa reakcja Kruczej Straży, po budynku i mieszkańcach niewiele mogłoby zostać. Oczywiście – większość z dawnych zamieszkujących na ten moment zostanie bez dachu nad głową, co łamać mogło wasze serca, ale przecież wiecie jacy potrafią być galdrowie w trudnych czasach – są skorzy do pomocy ponad podziałami, szczególnie w chwilach, kiedy na ustach tłuszczy rozchodziła się nieprzyjemna dla jednego z was plotka: za zdarzeniem stał pewnie ślepiec, w końcu widziany był tu jeden człowiek z Pieczęcią Lokiego na ręku.
wszyscy z tematu
Kamienica powoli przygasała, kolejne puszczane w jej stronę zaklęcia, tym razem sprawnie łączone w zgrabne kompozycje, załatwiały płomienny problem. Ewakuacja również trwała, pojedynczy funkcjonariusze Straży przeczesywali bowiem zgliszcza kondygnacji, które w największym stopniu uszkodzone zostały przez pożar. Wszyscy woleli nie myśleć o tym, że nikt nie został śmiertelnie ranny, na ten moment nie mogli jednak być niczego pewni. Wyprowadzani z budynku mieszkańcy rozglądali się po sobie, łączyli w grupy rodzin czy sąsiadów, ktoś co jakiś czas zapytał o to, gdzie znajduje się ten czy tamten, jednak dokładniejszy rzut okiem po okolicy wystarczał, by uspokoić nerwy.
Ulga nie nadeszła od razu, jednak nie dało się ukryć, że zaklęcia uspokajające rzucane na niektórych, bardziej poruszonych pomagały. Ty Kristo zostałaś poproszona o pomoc przy opatrywaniu poparzonych, od razu wtedy, kiedy zauważone zostały twoje starania nad jednym z nich. Od ciebie zależało już jak odniesiesz się do prośby tej, jedno było jednak pewnie – gdyby nie żwawa reakcja Kruczej Straży, po budynku i mieszkańcach niewiele mogłoby zostać. Oczywiście – większość z dawnych zamieszkujących na ten moment zostanie bez dachu nad głową, co łamać mogło wasze serca, ale przecież wiecie jacy potrafią być galdrowie w trudnych czasach – są skorzy do pomocy ponad podziałami, szczególnie w chwilach, kiedy na ustach tłuszczy rozchodziła się nieprzyjemna dla jednego z was plotka: za zdarzeniem stał pewnie ślepiec, w końcu widziany był tu jeden człowiek z Pieczęcią Lokiego na ręku.
wszyscy z tematu