:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
20.11.2000 – Møns Klint, Wyspa Møn – K. Sørensen & Bezimienny: A. Mølgaard
2 posters
Bezimienny
20.11.2000 – Møns Klint, Wyspa Møn – K. Sørensen & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:55
20.11.2000
Lubię tu wracać. O każdej porze. Z każdą emocją, z każdą zgryzotą.
Kiedy czuję się niepewnie.
Kiedy wewnątrz mnie zaczyna wzrastać ziarno strachu, boleśnie, z furią przebijając najwątlejszą tkankę wciąż jeszcze wolną od lęku.
Kiedy euforyczny ogień ogarnia mnie w jednej chwili, jak znajdująca się poza wszelką kontrolą pożoga zajmująca kolejne, podatne łapczywemu dotykowi płomieni obszary.
Kiedy pulsująca goryczą złość pęka pomiędzy zębami, jak krucha szklana ampułka, zalewając mnie żółcią wzburzenia, mącąc właściwy osąd sytuacji – pazernie wgryzając się w świadomość ostrymi kłami irytacji.
Kiedy duma pęcznieje w moim sercu tak gwałtownie, że nie jestem pewna, czy mnie uskrzydli, czy sprawi, że wraz z uciążliwie duszonym okrzykiem radości, raz po raz dobywającym się spomiędzy szeroko rozchylonych warg, ku niewzruszonej bieli ściany pomknie również mój duch.
Kiedy dni zaczyna spowijać coraz cięższy woal nudy, pozbawiając poczucia stabilności i celowości; wytrącając z rąk chęć wyswobodzenia się z zaciskających się spazmatycznie objęć marazmu.
Kiedy ulegle zaczynam poddawać się gwałtownie obmywającym mnie falom pożądania.
Kiedy pęknięcia zwątpienia rozchodzą się po delikatnej strukturze z pietyzmem pielęgnowanej wiary, stawiając mnie przed zbyt wieloma niewygodnymi wyborami.
Lubię tu wracać, nawet jeśli kłębiące się w mojej głowie myśli są jak sztormowe chmury; nawet jeśli zdarza się, że jedynym pragnieniem, jakie przywodzi mnie na skraj rozciągających się u moich stóp stromych ścian klifów, jest paląca, nagląca, nie znająca sprzeciwu potrzeba zakosztowania doświadczenia spadania – tego dziwnego poczucia zaplątania się żołądka w ciasny, twardy supeł ciągnący w dół, coraz bardziej w dół. Wspinając się więc na drewnianą balustradę – prowizoryczny, śmieszny mur mający zapewnić bezpieczeństwo przed upadkiem, kiedy zazwyczaj niepohamowany zachwyt bierze górę nad rozsądkiem – z brawurą wychylam się w przód, przyglądając się otulającym wybrzeże kojącym uściskiem falom. Ich miarowy, regularny szum każdorazowo ujarzmia rozedrgane emocjami serce, uspokaja galopujące w nieokreślonym, przypadkowym, szkodliwym kierunku myśli, zaganiając je ku jednostajnie biegnącej ścieżce. Czekam na tę chwilę, kiedy niespodziewanie przychodzi otrzeźwienie, ciągnąc mnie w tył, z dala od rozciągającej się połaci błękitu wzburzonej wody; czekam, chwiejąc się nieostrożnie, zupełnie nierozważnie na czubkach palców – bez powodzenia jednak, z wolno przebijającym się przez świadomość echem złości (że zostałam oszukana przez siebie, przez Nony) zeskakuję do tyłu, gwałtownie odwracając się ku rozpościerającej się dotąd za plecami ścianie szczudłowatych sylwetek drzew przybranych w późnojesienne barwy.
- Och? – Zaskoczenie maluje się na mojej twarzy cieniem wciąż tętniącej w krwiobiegu irytacji. Nie mogłam podejrzewać, że będę tu sama, a jednak cudza obecność wprawia mnie w zdziwienie.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Karl przebywał w Danii kilka dni. Miał do załatwienia kilka spraw w rodzinnym Odense, gdzie oczywiście spotkał się także z częścią swojej rodziny, a później przemieszczał się między kilkoma miastami, gdzie chciał się rozmówić z kilkoma osobami. Kiedy w końcu miał czas dla siebie, nie wrócił od razu do Midgardu. Pojawiał się w kilku ulubionych miejscach, z którymi łączyły go przeróżne wspomnienia.
Jednym z tych miejsc były klify na wyspie Møn. Pamiętał, że kiedyś bał się tu przebywać. Ale wtedy był mały i słabego zdrowia. Jeden z braci dokuczał mu z tego powodu. Dzisiaj to należało do przeszłości, a widoki działały na niego kojąco.
To była idealna lokalizacja do tego, by pomyśleć, zatrzymać się na jakiś czas i po prostu rozkoszować się cieszą i pięknem rozciągającego się przed nim widoku.
Ubrany w ciepły płaszcz, z postawionym kołnierzem, tak by ochronić go od chłodu, spacerował wolnym krokiem, przemierzając kolejny już odcinek trasy, którą sobie obrał. Ręce schował w kieszeniach, a jego sylwetka była nieco przygarbiona. Rozmyślał intensywnie nad tym, czego ostatnio doświadczył i za kim bardzo tęsknił. Jego palce zaciskały się na niewielkim kamieniu, którego obecność dodawała mu otuchy. Jakby chciał poczuć obecność osoby, od której go otrzymał. Ot zwykły prezent od przyjaciółki, a jednak dla niego to było coś więcej. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że jego serce dla kogoś już biło. Nieważne, czym to się skończy. Dla niej było warto nawet cierpieć. Dla jej uśmiechu i błysku w pięknych oczach.
Ach… Karl się zakochał, ale czy istniało na to lekarstwo? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Czuł się dobrze ze swoimi emocjami, bo naprawdę potrafił teraz zrozumieć wszystko to, co przeżywali bohaterowie jego własnych historii. Pewnie skończy przez to źle, ale trudno. Nie żałował niczego.
Bo czy można żałować czegoś tak dobrego i czystego? Nie miał jednak szans na powodzenie. I to bolało bardziej, niż wyśmiewanie się z niego, gdy był małym, chorowitym chłopcem.
Dania zawsze na niego działała w taki sposób. Wracały wspomnienia i melancholia dopadała go na każdym kroku. Przeszłość łączyła się z teraźniejszością, myśli się plątały i osnuwały go swoją niewidzialną, cienką lecz mocną siecią.
Sørensen szedł przed siebie, chociaż tak naprawdę nie wiedział, dokąd zmierza. Po prostu stawiał krok za krokiem, aż w końcu natrafił na kolejnego, samotnego człowieka.
Karl zbliżył się do kobiety i przemówił.
- Jeśli przeszkadzam, zaraz się stąd zabiorę – zapewnił. Ani myślał przeszkadzać. Nie lubił być intruzem, poza tym to ona była tam pierwsza. Jego błękitne oczy powędrowały od jej postaci hen daleko, ku widokowi rozpościerającemu się przed nimi. Tak, zdecydowanie lubił tu przebywać i cieszyć się chwilą ciszy, chociaż ta nie zawsze była najlepsza.
Jednym z tych miejsc były klify na wyspie Møn. Pamiętał, że kiedyś bał się tu przebywać. Ale wtedy był mały i słabego zdrowia. Jeden z braci dokuczał mu z tego powodu. Dzisiaj to należało do przeszłości, a widoki działały na niego kojąco.
To była idealna lokalizacja do tego, by pomyśleć, zatrzymać się na jakiś czas i po prostu rozkoszować się cieszą i pięknem rozciągającego się przed nim widoku.
Ubrany w ciepły płaszcz, z postawionym kołnierzem, tak by ochronić go od chłodu, spacerował wolnym krokiem, przemierzając kolejny już odcinek trasy, którą sobie obrał. Ręce schował w kieszeniach, a jego sylwetka była nieco przygarbiona. Rozmyślał intensywnie nad tym, czego ostatnio doświadczył i za kim bardzo tęsknił. Jego palce zaciskały się na niewielkim kamieniu, którego obecność dodawała mu otuchy. Jakby chciał poczuć obecność osoby, od której go otrzymał. Ot zwykły prezent od przyjaciółki, a jednak dla niego to było coś więcej. Niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, że jego serce dla kogoś już biło. Nieważne, czym to się skończy. Dla niej było warto nawet cierpieć. Dla jej uśmiechu i błysku w pięknych oczach.
Ach… Karl się zakochał, ale czy istniało na to lekarstwo? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Czuł się dobrze ze swoimi emocjami, bo naprawdę potrafił teraz zrozumieć wszystko to, co przeżywali bohaterowie jego własnych historii. Pewnie skończy przez to źle, ale trudno. Nie żałował niczego.
Bo czy można żałować czegoś tak dobrego i czystego? Nie miał jednak szans na powodzenie. I to bolało bardziej, niż wyśmiewanie się z niego, gdy był małym, chorowitym chłopcem.
Dania zawsze na niego działała w taki sposób. Wracały wspomnienia i melancholia dopadała go na każdym kroku. Przeszłość łączyła się z teraźniejszością, myśli się plątały i osnuwały go swoją niewidzialną, cienką lecz mocną siecią.
Sørensen szedł przed siebie, chociaż tak naprawdę nie wiedział, dokąd zmierza. Po prostu stawiał krok za krokiem, aż w końcu natrafił na kolejnego, samotnego człowieka.
Karl zbliżył się do kobiety i przemówił.
- Jeśli przeszkadzam, zaraz się stąd zabiorę – zapewnił. Ani myślał przeszkadzać. Nie lubił być intruzem, poza tym to ona była tam pierwsza. Jego błękitne oczy powędrowały od jej postaci hen daleko, ku widokowi rozpościerającemu się przed nimi. Tak, zdecydowanie lubił tu przebywać i cieszyć się chwilą ciszy, chociaż ta nie zawsze była najlepsza.
Bezimienny
Gdzieś ponad głową, wysoko, na tle nieba z każdą chwilą bardziej i bardziej ciemniejącego od sunących ociężale, niemal ospale toczących się jednostajnie wytyczonym traktem stalowoszarych obłoków, zaskrzeczała oskarżycielsko mewa, jakby w ten sposób chcąc dobitnie zaznaczyć swoją dezaprobatę wobec mojego zachowania; wobec słów, które jeszcze nie zdążyły paść, a które świerzbiąc, zastygły na czubku języka w ostatniej chwili powstrzymane widmem zwątpienia przebijającego się przez zmąconą goryczą świadomość. Nie potrafię jednak z równą powściągliwością zapanować nad resztą odruchów, dość niefrasobliwie pozwalając sobie na jeden z najgorszych przejawów grubiaństwa nieprzystającego komukolwiek w żadnej sytuacji, nie mogącego być wytłumaczeniem dla jakiegokolwiek stanu ducha.
Podnoszę wzrok, sunąc za oddalającą się sylwetką ptaka, nim będę zobowiązana powrócić spojrzeniem ku stojącemu opodal mężczyźnie – potrzeba obcowania z jakimkolwiek człowiekiem, pragnienie podtrzymywania chociażby pozorów rozmowy są mi w tym momencie tak bardzo odległe, jak nigdy do tej pory, dlatego odwlekam chwilę ponownego odezwania się, pochwycenia, potrącenia rozciągniętej nieoczekiwanie między nami nici wzajemnej uwagi usilnie, z niemal nieprzyzwoitą opieszałością swoim zainteresowaniem obdarzając każdy otaczający mnie detal wcześniej pozostający zupełnie mi obojętnym.
- Nie… Nie ma takiej potrzeby – przyznaję ze zbyt wyczuwalnym w głosie wahaniem, kiedy wreszcie pozwalam wzrokowi spocząć na sylwetce mojego nieoczekiwanego rozmówcy. Jego twarz, im dłużej przyglądam się jej wyrazistym, nieoczywistym rysom, zaczyna wydawać się niepokojąco wręcz znajoma. Trudno mi jednak uwierzyć, bym w tak oddalonym od centrum galdryjskiej społeczności natknęła się akurat na kogoś, kto zazwyczaj również dzieli doświadczenia przebywania w Midgardzie. Zdenerwowanie tym osobliwym spostrzeżeniem sprawia, że napięcie chwyta w ciasny uścisk całe ciało. – Nie przeszkadza pan, panie…? – urywam na dłuższy moment, nie potrafiąc z odmętów pamięci wydobyć właściwego nazwiska, nie mogąc dopasować do twarzy odpowiednich personaliów. – Proszę wybaczyć, ale dałabym sobie głowę uciąć, że skądś pana kojarzę. Często pan tu bywa? – Skostniałe z wszechobecnego, nadmorskiego chłodu dłonie chowam głęboko do kieszeni szmaragdowego, wełnianego płaszcza, postępując krok w tył, ku znajdującej się za moimi plecami barierce, jeszcze przed chwilą tak odważnie przede mnie zdobywanej.
Podnoszę wzrok, sunąc za oddalającą się sylwetką ptaka, nim będę zobowiązana powrócić spojrzeniem ku stojącemu opodal mężczyźnie – potrzeba obcowania z jakimkolwiek człowiekiem, pragnienie podtrzymywania chociażby pozorów rozmowy są mi w tym momencie tak bardzo odległe, jak nigdy do tej pory, dlatego odwlekam chwilę ponownego odezwania się, pochwycenia, potrącenia rozciągniętej nieoczekiwanie między nami nici wzajemnej uwagi usilnie, z niemal nieprzyzwoitą opieszałością swoim zainteresowaniem obdarzając każdy otaczający mnie detal wcześniej pozostający zupełnie mi obojętnym.
- Nie… Nie ma takiej potrzeby – przyznaję ze zbyt wyczuwalnym w głosie wahaniem, kiedy wreszcie pozwalam wzrokowi spocząć na sylwetce mojego nieoczekiwanego rozmówcy. Jego twarz, im dłużej przyglądam się jej wyrazistym, nieoczywistym rysom, zaczyna wydawać się niepokojąco wręcz znajoma. Trudno mi jednak uwierzyć, bym w tak oddalonym od centrum galdryjskiej społeczności natknęła się akurat na kogoś, kto zazwyczaj również dzieli doświadczenia przebywania w Midgardzie. Zdenerwowanie tym osobliwym spostrzeżeniem sprawia, że napięcie chwyta w ciasny uścisk całe ciało. – Nie przeszkadza pan, panie…? – urywam na dłuższy moment, nie potrafiąc z odmętów pamięci wydobyć właściwego nazwiska, nie mogąc dopasować do twarzy odpowiednich personaliów. – Proszę wybaczyć, ale dałabym sobie głowę uciąć, że skądś pana kojarzę. Często pan tu bywa? – Skostniałe z wszechobecnego, nadmorskiego chłodu dłonie chowam głęboko do kieszeni szmaragdowego, wełnianego płaszcza, postępując krok w tył, ku znajdującej się za moimi plecami barierce, jeszcze przed chwilą tak odważnie przede mnie zdobywanej.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Karl uśmiechnął się nieśmiało do towarzyszki. Nie od razu też odpowiedział na pytanie. Lubił być niezauważany, nierozpoznawany, po prostu być nikim. Ale uprzejmość nakazywała, by jednak udzielić odpowiedzi na zadane pytanie.
- Sørensen – padło jedno słowo i mówiło ono już dość dużo o człowieku, który przyszedł w to miejsce, by poszukać spokoju, weny, bliskości natury.
Kiedy usłyszał dalszą część wypowiedzi, podszedł bliżej, ale nie tak blisko, by w jakiś sposób zakłócić spokój i bezpieczną odległość między nimi. Nie chciał przeszkadzać, miał nadzieję, że po prostu kobieta będzie się czuła w porządku w jego obecności.
- Czasami tu bywam – przyznał. - To jedno z miejsc związanych z moim dzieciństwem – wyjaśnił.
- Może nie mam z nim dobrych wspomnień, przynajmniej nie z tamtego okresu, ale od pewnego czasu lubię tu przychodzić, by zebrać myśli. Człowiek potrafi docenić urodę miejsca, po jakimś czasie, w moim wypadku długim – ale najważniejsze, że z czasem mu przeszło.
- Nie wiem skąd może mnie pani znać – uśmiechnął się ciepło. - Pomyślmy… - zagadnął i zaczął wyliczać.
- Nie jestem jubilerem, chociaż moja rodzina z tego słynie. Nie jestem też poszukiwaczem kamieni szlachetnych. Ale… - teraz naprowadził ją na właściwy trop. - Studiowałem historię i literaturę. Zdarzyło mi się też coś napisać. Nie wiem – naprawdę nie miał pojęcia skąd może go znać. Nie każdy musiał go kojarzyć przez osiągnięcia, równie dobrze mógł zostać zauważony w jakimś miejscu.
- Chodzę po midgardzkich parkach, odwiedzam biblioteki, kawiarnie. Można mnie spotkać wszędzie – no cóż, tak wyglądała prawda. Chodził w różne miejsca. - Pani też zresztą wygląda znajomo – wcale nie powiedział tego dla grzeczności. Miał wrażenie, że się mijali się już gdzieś.
- Wyjdzie na to, że mamy wspólnych znajomych albo coś takiego – uśmiechnął się.
- I nie pan, a Karl – wyciągnął do niej ciepłą dłoń, którą ogrzewał jeszcze chwilę wcześniej w kieszeni płaszcza.
Karl natury był osobą towarzyską, która nie stroniła od towarzystwa. Lubił ludzi, rozmowy z nimi czy po prostu chwile, w których mógł z kimś pomilczeć. Zdecydowanie dobrze było mieć kogoś obok, szczególnie wtedy, kiedy coś się działo w życiu. Samotność też nie była mu straszna, ale gdyby miał wybierać, zdecydowanie skłaniał by się ku towarzystwu drugiej osoby.
- Sørensen – padło jedno słowo i mówiło ono już dość dużo o człowieku, który przyszedł w to miejsce, by poszukać spokoju, weny, bliskości natury.
Kiedy usłyszał dalszą część wypowiedzi, podszedł bliżej, ale nie tak blisko, by w jakiś sposób zakłócić spokój i bezpieczną odległość między nimi. Nie chciał przeszkadzać, miał nadzieję, że po prostu kobieta będzie się czuła w porządku w jego obecności.
- Czasami tu bywam – przyznał. - To jedno z miejsc związanych z moim dzieciństwem – wyjaśnił.
- Może nie mam z nim dobrych wspomnień, przynajmniej nie z tamtego okresu, ale od pewnego czasu lubię tu przychodzić, by zebrać myśli. Człowiek potrafi docenić urodę miejsca, po jakimś czasie, w moim wypadku długim – ale najważniejsze, że z czasem mu przeszło.
- Nie wiem skąd może mnie pani znać – uśmiechnął się ciepło. - Pomyślmy… - zagadnął i zaczął wyliczać.
- Nie jestem jubilerem, chociaż moja rodzina z tego słynie. Nie jestem też poszukiwaczem kamieni szlachetnych. Ale… - teraz naprowadził ją na właściwy trop. - Studiowałem historię i literaturę. Zdarzyło mi się też coś napisać. Nie wiem – naprawdę nie miał pojęcia skąd może go znać. Nie każdy musiał go kojarzyć przez osiągnięcia, równie dobrze mógł zostać zauważony w jakimś miejscu.
- Chodzę po midgardzkich parkach, odwiedzam biblioteki, kawiarnie. Można mnie spotkać wszędzie – no cóż, tak wyglądała prawda. Chodził w różne miejsca. - Pani też zresztą wygląda znajomo – wcale nie powiedział tego dla grzeczności. Miał wrażenie, że się mijali się już gdzieś.
- Wyjdzie na to, że mamy wspólnych znajomych albo coś takiego – uśmiechnął się.
- I nie pan, a Karl – wyciągnął do niej ciepłą dłoń, którą ogrzewał jeszcze chwilę wcześniej w kieszeni płaszcza.
Karl natury był osobą towarzyską, która nie stroniła od towarzystwa. Lubił ludzi, rozmowy z nimi czy po prostu chwile, w których mógł z kimś pomilczeć. Zdecydowanie dobrze było mieć kogoś obok, szczególnie wtedy, kiedy coś się działo w życiu. Samotność też nie była mu straszna, ale gdyby miał wybierać, zdecydowanie skłaniał by się ku towarzystwu drugiej osoby.
Bezimienny
Pozostawanie anonimowym to komfort, na który coraz rzadziej można było sobie pozwolić – nawet tu, daleko poza drugim końcem Półwyspu Skandynawskiego, daleko od koła podbiegunowego, zdawać by się mogło: z dala od własnego życia, za każdym podążał jak wierny, wygłodniały pies cień demaskacji, uczepiony niewyraźnych wspomnień tych przypadkowych osób, które zazwyczaj, w miejscach do znudzenia przeżartych rdzą powszedniości, wśród morza codziennie mijanych bezimiennych istnień wydawały się równie zwyczajne i niewarte uwagi, jakby zaplątane przypadkowo w strukturę rutynowych obowiązków, niezawracające sobie głowy drugim człowiekiem, lecz nagle tam, gdzie wszystko miało być azylem od spraw doraźnych, kalki reminiscencji przybierały na wyrazistości, odsłaniając z rozmachem chowaną przed światem tożsamość.
Wstyd mi za siebie – za to, że spuściłam ze smyczy tego podstępnego psa; za to, że w pierwszym odruchu wcale nie pomyślałam, że z zadanym pytaniem może być mu niekomfortowo; że to jego postawiłam w roli intruza wkraczającego w moją samotnię.
Sørensen wrzyna się w moją świadomość mocno i mało przyjemnie w tej samej chwili, w której ostry kant belki tworzącej zabezpieczenie przed upadkiem z klifu wbija się ostrzegawczo pod moje łopatki. Zagryzam wewnętrzną stronę policzka i na oślep, wyjątkowo nie spuszczając spojrzenia ze swojego rozmówcy, odnajduję dłonią wsparcie balustrady, zaciskając palce na nierównej powierzchni drewna, pozwalając tym jego fragmentom niewypolerowanym tysiącami rąk, zakraść się pod skórę, wbić zębom drzazg w delikatną membranę opinającą śródręcze. Rozsądek podpowiada mi, że to przecież nic takiego, że prawdopodobieństwo spotkania w tym miejscu drugiego galdra jest nikłe – choć nie niemożliwe – serce drga jednak niespokojnie, gdy słucham kolejnych słów padających obficie z ust mężczyzny, szczegółami prowadząc mnie do miejsca, którego obawiałam się dziś najbardziej, od którego za wszelką cenę starałam się uciec.
- Ach, Karl Sørensen – powtarzam po nim, powoli, jakbym jeszcze nie była pewna, jakbym wciąż szukała w zakurzonych odmętach pamięci tego, co mogłoby łączyć otrzymane od niego personalia, jego twarz z tym konkretnym, właściwym wydarzeniem zespalającym wszystko to w całość, choć przecież już wiem, już nawet uśmiecham się mniej wymuszenie na wspomnienie bodaj jednego z pierwszych – a może wcale nie, może któregoś z kolejnych, skoro sam w dzieciństwie również bywał na Møns Klint – naszych spotkań, tych przypadkowych, które ostatecznie nie zaowocowały jakąkolwiek trwalszą więzią poza zwyczajną, łatwą do zamiecenia bez wyrzutów sumienia pod dywan codzienności, znajomość. – Możliwe, że zdarzyło mi się być na jednym z twoich spotkań autorskich, ale bardziej prawdopodobne, że… – urywam na chwilę, przykładając palec wskazujący do ust i nieznacznie marszcząc brwi w wyrazie zastanowienia. – To tobie kilka lat temu w bibliotece uniwersyteckiej przypadkiem zamieniłam notatki w sadzonki drzew – wyznaję, odświeżając nam obu to mało szczęśliwe wydarzenie, gdy w skutek nieoczekiwanego nawrotu choroby poczyniłam w ten jeden dzień na kampusie więcej szkód niż większość studentów przez cały rok. – Asta Mølgaard – dodaję jeszcze dla przypomnienia mu moją godność. – A teraz? Czy teraz udaje ci się wyprzeć tamte wspomnienia lepszymi? – powracam do jego wyznania z początku, szczerze zainteresowana odpowiedzią.
Wstyd mi za siebie – za to, że spuściłam ze smyczy tego podstępnego psa; za to, że w pierwszym odruchu wcale nie pomyślałam, że z zadanym pytaniem może być mu niekomfortowo; że to jego postawiłam w roli intruza wkraczającego w moją samotnię.
Sørensen wrzyna się w moją świadomość mocno i mało przyjemnie w tej samej chwili, w której ostry kant belki tworzącej zabezpieczenie przed upadkiem z klifu wbija się ostrzegawczo pod moje łopatki. Zagryzam wewnętrzną stronę policzka i na oślep, wyjątkowo nie spuszczając spojrzenia ze swojego rozmówcy, odnajduję dłonią wsparcie balustrady, zaciskając palce na nierównej powierzchni drewna, pozwalając tym jego fragmentom niewypolerowanym tysiącami rąk, zakraść się pod skórę, wbić zębom drzazg w delikatną membranę opinającą śródręcze. Rozsądek podpowiada mi, że to przecież nic takiego, że prawdopodobieństwo spotkania w tym miejscu drugiego galdra jest nikłe – choć nie niemożliwe – serce drga jednak niespokojnie, gdy słucham kolejnych słów padających obficie z ust mężczyzny, szczegółami prowadząc mnie do miejsca, którego obawiałam się dziś najbardziej, od którego za wszelką cenę starałam się uciec.
- Ach, Karl Sørensen – powtarzam po nim, powoli, jakbym jeszcze nie była pewna, jakbym wciąż szukała w zakurzonych odmętach pamięci tego, co mogłoby łączyć otrzymane od niego personalia, jego twarz z tym konkretnym, właściwym wydarzeniem zespalającym wszystko to w całość, choć przecież już wiem, już nawet uśmiecham się mniej wymuszenie na wspomnienie bodaj jednego z pierwszych – a może wcale nie, może któregoś z kolejnych, skoro sam w dzieciństwie również bywał na Møns Klint – naszych spotkań, tych przypadkowych, które ostatecznie nie zaowocowały jakąkolwiek trwalszą więzią poza zwyczajną, łatwą do zamiecenia bez wyrzutów sumienia pod dywan codzienności, znajomość. – Możliwe, że zdarzyło mi się być na jednym z twoich spotkań autorskich, ale bardziej prawdopodobne, że… – urywam na chwilę, przykładając palec wskazujący do ust i nieznacznie marszcząc brwi w wyrazie zastanowienia. – To tobie kilka lat temu w bibliotece uniwersyteckiej przypadkiem zamieniłam notatki w sadzonki drzew – wyznaję, odświeżając nam obu to mało szczęśliwe wydarzenie, gdy w skutek nieoczekiwanego nawrotu choroby poczyniłam w ten jeden dzień na kampusie więcej szkód niż większość studentów przez cały rok. – Asta Mølgaard – dodaję jeszcze dla przypomnienia mu moją godność. – A teraz? Czy teraz udaje ci się wyprzeć tamte wspomnienia lepszymi? – powracam do jego wyznania z początku, szczerze zainteresowana odpowiedzią.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Karl uśmiechnął się ciepło do kobiety.
- Trochę mnie nosi tu i tam – powiedział zgodnie z prawdą. Ale nie przypuszczałby, że pamięć tak go zawiodła, jeśli chodzi o incydent z notatkami. Zaśmiał się, wspomniawszy owe zdarzenie, chociaż wtedy nie było mu do śmiechu.
- No jasne – pokiwał głową. - Pamiętam to bardzo dobrze – Karl należał do pilnych uczniów, którzy zawsze mieli ze sobą zeszyt pełen zapisków z zajęć. Jego ciasne, acz eleganckie pismo znane było pośród innych studentów. Wiele osób prosiło go o podzielenie się notatkami. A kiedy to robił, nie zawsze wracały do niego, a jeśli nawet, to często były niekompletne. Karl bardzo dbał o wykształcenie, starał się osiągnąć to, co sobie zamierzył. I udawało mu się to. Studia wspominał bardzo dobrze, chociaż tak wielu osób nie był w stanie dobrze spamiętać z imienia i nazwiska.
- Tym bardziej mi miło, Asto, że znów się spotykamy – było co wspominać, a to było bardzo ważne.
- Cóż… – zaczął, gdy zapytała go o wspomnienia związane z miejscem, w którym byli.
- Myślę, że tak. Lubię tak po prostu przyjść tutaj i się zastanowić nad tym, co przynosi życie. Kiedyś starsi bracia dokuczali mi tutaj, ale teraz żałuję czasem, że ich ze mną nie ma – widywali się dość rzadko, bo mieli różne zajęcia i każdy żył swoim życiem.
- Poza tym jak widzę, można spotkać kogoś, kto kiedyś przewinął się przez moje życie i zostawił coś po sobie – uśmiechnął się do kobiety ponownie. - To jest miłe.
Karl naprawdę sądził, że to coś dobrego. Nie spodziewałby się w takim miejscu spotkać kogokolwiek, a tym bardziej dawnej znajomej. Pomyślał też, że gdyby miał dziewczynę, pokazałby jej to miejsce. Ale cóż, nie miał jej i pewnie nie będzie mieć. Ach to serce…
- Wiele razy zastanawiałem się tutaj nad sprawami wagi najwyższej, przynajmniej według mojej miary. A teraz… powiedzmy, że mój umysł jest tak zajęty przez różne sprawy, osoby i zdarzenia, że chcę sobie je poukładać w głowie. Tutaj zawsze czuję się wolny. Troski pozostają, ale uczucie wyzwolenia jest dość silne. Po latach doceniam piękno i naturalną dzikość tego miejsca. Czasem mam ochotę po prostu rozłożyć ramiona i wykrzyczeć coś, co mnie gryzie – mówił wolno, patrząc przed siebie.
- Są takie miejsca, które mają szczególną wartość dla mnie, to jest jednym z nich. A ty, jakie masz wspomnienia z tym zakątkiem? - zapytał. - O ile oczywiście chcesz powiedzieć, nie nalegam.
- Trochę mnie nosi tu i tam – powiedział zgodnie z prawdą. Ale nie przypuszczałby, że pamięć tak go zawiodła, jeśli chodzi o incydent z notatkami. Zaśmiał się, wspomniawszy owe zdarzenie, chociaż wtedy nie było mu do śmiechu.
- No jasne – pokiwał głową. - Pamiętam to bardzo dobrze – Karl należał do pilnych uczniów, którzy zawsze mieli ze sobą zeszyt pełen zapisków z zajęć. Jego ciasne, acz eleganckie pismo znane było pośród innych studentów. Wiele osób prosiło go o podzielenie się notatkami. A kiedy to robił, nie zawsze wracały do niego, a jeśli nawet, to często były niekompletne. Karl bardzo dbał o wykształcenie, starał się osiągnąć to, co sobie zamierzył. I udawało mu się to. Studia wspominał bardzo dobrze, chociaż tak wielu osób nie był w stanie dobrze spamiętać z imienia i nazwiska.
- Tym bardziej mi miło, Asto, że znów się spotykamy – było co wspominać, a to było bardzo ważne.
- Cóż… – zaczął, gdy zapytała go o wspomnienia związane z miejscem, w którym byli.
- Myślę, że tak. Lubię tak po prostu przyjść tutaj i się zastanowić nad tym, co przynosi życie. Kiedyś starsi bracia dokuczali mi tutaj, ale teraz żałuję czasem, że ich ze mną nie ma – widywali się dość rzadko, bo mieli różne zajęcia i każdy żył swoim życiem.
- Poza tym jak widzę, można spotkać kogoś, kto kiedyś przewinął się przez moje życie i zostawił coś po sobie – uśmiechnął się do kobiety ponownie. - To jest miłe.
Karl naprawdę sądził, że to coś dobrego. Nie spodziewałby się w takim miejscu spotkać kogokolwiek, a tym bardziej dawnej znajomej. Pomyślał też, że gdyby miał dziewczynę, pokazałby jej to miejsce. Ale cóż, nie miał jej i pewnie nie będzie mieć. Ach to serce…
- Wiele razy zastanawiałem się tutaj nad sprawami wagi najwyższej, przynajmniej według mojej miary. A teraz… powiedzmy, że mój umysł jest tak zajęty przez różne sprawy, osoby i zdarzenia, że chcę sobie je poukładać w głowie. Tutaj zawsze czuję się wolny. Troski pozostają, ale uczucie wyzwolenia jest dość silne. Po latach doceniam piękno i naturalną dzikość tego miejsca. Czasem mam ochotę po prostu rozłożyć ramiona i wykrzyczeć coś, co mnie gryzie – mówił wolno, patrząc przed siebie.
- Są takie miejsca, które mają szczególną wartość dla mnie, to jest jednym z nich. A ty, jakie masz wspomnienia z tym zakątkiem? - zapytał. - O ile oczywiście chcesz powiedzieć, nie nalegam.
Bezimienny
Napięcie spływa mi po zesztywniałych od chłodu i niepokoju mięśniach, sprawiając że spięte w oczekiwaniu na reakcję mężczyzny ramiona opadają nieco swobodniej, a cała sylwetka wiotczeje, maleje, jeszcze bardziej wystawiając się na gwałtowne w swojej porywistości podmuchy wiatru, kiedy wzmiankę o felernym dniu przyjmuje z uśmiechem i swobodą. Wiele bym dała, by z równą beztroską móc wracać do podobnie niefortunnych zdarzeń, odciskających się boleśnie na płótnie moich własnych wspomnień, z lekkością podchodzić do każdego równie niefartownego zdarzenia pozostawiającego wyraźne, nieprzyjemne ślady w pamięci. Nie potrafię jednak ani jednego obrócić choćby w kiepski żart, mimo że z biegiem czasu zaczęłam nieporadnie uczyć się nadawać im groteskowego rysu, by tym samym chociaż odrobinę przestać demonizować własne defekty.
- Chyba nigdy nie miałam potem możliwości zapytać, czy nie przysporzyłam ci wówczas kłopotów. – To więcej niż pewne, że po tamtym spotkaniu nie odważyłam się ponownie wejść z Karlem w bezpośrednią konfrontację, zbyt ścięta wstydem i strachem, że sytuacja mogłaby się powtórzyć, a efekty byłyby dużo bardziej szkodliwe. Zupełnie inną sprawą był fakt, że kolejne trzy tygodnie od incydentu z notatkami spędziłam pod czujną obserwacją medyków, niemal nie widując się z kimkolwiek z instytutu. – To znaczy, czy… Czy mimo braku notatek poradziłeś sobie z czymkolwiek do czego były ci potrzebne? – pytam – rychło w czas – wreszcie z zakłopotaniem występującym mi rumieńcem zawstydzenia na policzki.
Chciałabym czasem, jak niektórzy ludzie, zostawiać bez wyrzutów sumienia niedokończone sprawy za sobą; przestać o nich myśleć, nie wracać, nie rozgrzebywać tego, co zdążyło zasklepić się pod strupem pozornego zapomnienia, lecz i ta umiejętność pozostaje daleko poza pomimo możliwościami – trudno mi żyć z wiszącym nade mną widmem niezamkniętych kwestii, bez względu na to, czy dotyczą oddania w sklepie kilku talarów, których przypadkiem mi zabrało, czy wyprawienia kolacji, którą z losowych przyczyn zmuszona byłam odwołać, czy – jak w tym przypadku – poznania finału zdarzenia, do którego doprowadziłam i odcięcia go wreszcie od siebie ostatecznym przepraszam.
- Nigdy tego nie robiłeś? – Zdziwienie wyraźnie wybrzmiewa w moim głosie, a uniesione pytająco brwi jedynie bardziej podkreślają zaskoczenie wywołane jego zwierzeniem. – Nie wykrzykiwałeś w ramiona drzew ciążących ci na duszy trosk? – dopytuję dla jasności, odwracając się twarzą ku wnoszącym się wcześniej za naszym plecami strzelistym sylwetkom leśnych strażników – niemych obserwatorów zbyt wielu rozgrywających się między ich nieporuszonymi, zastygłymi w oczekiwaniu ciałami dramatów. Dopiero chwilę później uprzytamniam sobie, że może jemu, bardziej niż mnie, nie wypadało posuwać się do tak spontanicznych gestów; ze związany nazwiskiem i konwenansami, powinien trzymać się sztywno wytyczonych schematów, podążając dawno przetartą mu ścieżką. – Właściwie może to lepiej, zważywszy na to, jak wielu w ostatnich latach odwiedza to miejsce turystów. Takie pustki, jak dzisiaj to niemal luksus. Te naście lat temu było inaczej. – Niepokoje, które zawiodły mnie dzisiejszego popołudnia na wyspę Møn, tak daleko od Midgardu i zostawionych tam problemów, rozpraszają się pod naporem wspomnień z dzieciństwa, a kąciki ust unoszą mi się w przebiegłym uśmiechu. – Może miałbyś ochotę się przejść? Łatwiej będzie mi pokazać te wspomnienia – proponuję z, ostatnio zbyt dawno goszczącym u mnie, entuzjazmem. Nie przyjmuję jednak nawet możliwości odmowy, już odpychając się od barierek i kierując w stronę gęściejącej kniei.
- Chyba nigdy nie miałam potem możliwości zapytać, czy nie przysporzyłam ci wówczas kłopotów. – To więcej niż pewne, że po tamtym spotkaniu nie odważyłam się ponownie wejść z Karlem w bezpośrednią konfrontację, zbyt ścięta wstydem i strachem, że sytuacja mogłaby się powtórzyć, a efekty byłyby dużo bardziej szkodliwe. Zupełnie inną sprawą był fakt, że kolejne trzy tygodnie od incydentu z notatkami spędziłam pod czujną obserwacją medyków, niemal nie widując się z kimkolwiek z instytutu. – To znaczy, czy… Czy mimo braku notatek poradziłeś sobie z czymkolwiek do czego były ci potrzebne? – pytam – rychło w czas – wreszcie z zakłopotaniem występującym mi rumieńcem zawstydzenia na policzki.
Chciałabym czasem, jak niektórzy ludzie, zostawiać bez wyrzutów sumienia niedokończone sprawy za sobą; przestać o nich myśleć, nie wracać, nie rozgrzebywać tego, co zdążyło zasklepić się pod strupem pozornego zapomnienia, lecz i ta umiejętność pozostaje daleko poza pomimo możliwościami – trudno mi żyć z wiszącym nade mną widmem niezamkniętych kwestii, bez względu na to, czy dotyczą oddania w sklepie kilku talarów, których przypadkiem mi zabrało, czy wyprawienia kolacji, którą z losowych przyczyn zmuszona byłam odwołać, czy – jak w tym przypadku – poznania finału zdarzenia, do którego doprowadziłam i odcięcia go wreszcie od siebie ostatecznym przepraszam.
- Nigdy tego nie robiłeś? – Zdziwienie wyraźnie wybrzmiewa w moim głosie, a uniesione pytająco brwi jedynie bardziej podkreślają zaskoczenie wywołane jego zwierzeniem. – Nie wykrzykiwałeś w ramiona drzew ciążących ci na duszy trosk? – dopytuję dla jasności, odwracając się twarzą ku wnoszącym się wcześniej za naszym plecami strzelistym sylwetkom leśnych strażników – niemych obserwatorów zbyt wielu rozgrywających się między ich nieporuszonymi, zastygłymi w oczekiwaniu ciałami dramatów. Dopiero chwilę później uprzytamniam sobie, że może jemu, bardziej niż mnie, nie wypadało posuwać się do tak spontanicznych gestów; ze związany nazwiskiem i konwenansami, powinien trzymać się sztywno wytyczonych schematów, podążając dawno przetartą mu ścieżką. – Właściwie może to lepiej, zważywszy na to, jak wielu w ostatnich latach odwiedza to miejsce turystów. Takie pustki, jak dzisiaj to niemal luksus. Te naście lat temu było inaczej. – Niepokoje, które zawiodły mnie dzisiejszego popołudnia na wyspę Møn, tak daleko od Midgardu i zostawionych tam problemów, rozpraszają się pod naporem wspomnień z dzieciństwa, a kąciki ust unoszą mi się w przebiegłym uśmiechu. – Może miałbyś ochotę się przejść? Łatwiej będzie mi pokazać te wspomnienia – proponuję z, ostatnio zbyt dawno goszczącym u mnie, entuzjazmem. Nie przyjmuję jednak nawet możliwości odmowy, już odpychając się od barierek i kierując w stronę gęściejącej kniei.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Mężczyzna zatopił się w myślach i przypomniał sobie, co wtedy się wydarzyło. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Czy miał kłopoty? Owszem, ale radził sobie jakoś ze wszystkim. Odpowiedział zgodnie z prawdą:
- Improwizowałem – powiedział wesoło. - Nie mając z czego się uczyć postanowiłem po prostu zdać się na swoją pamięć, a resztę sobie dopowiedziałem. Pochwalono mnie za kreatywność – nie zmyślał. Jakoś wybrnął z trudnej sytuacji, stawiając wszystko na jedną kartę, czyli na własną wyobraźnię. Nadrobił straty, chociaż co własne zapiski, to własne.
- Mówię poważnie – mogło to brzmieć dziwnie, ale naprawdę tak było. Karl miał talent do tworzenia, za dzieciaka mógł bez mrugnięcia okiem lać wodę i robić to tak umiejętnie, że jakoś mu się wszystko udawało.
- Spokojnie więc, historia skończyła się dobrze – zakończył. Nadal się uśmiechał. Było kilka dobrych i wartych wspomnienia sytuacji, ale to można by lepiej zostawić na posiadówkę przy kawie. Zawsze dobrze sobie posiedzieć w miłym miejscu i przywołać te ciekawe historie.
Na słowa o tym, czy wykrzykiwał czasem swoje emocje, pokręcił głową.
- To mi się nie zdarza, bo rzadko jestem sam. Mało tego mam inne sposoby na wyrażanie siebie – tak, nie dość, że pisał, to jeszcze czasem się napił i cierpiał – jak to prawdziwy artysta.
- Poza tym… Powiedzmy, że nie zawsze cieszyłem się taką wolnością jak teraz – jako członek znanego klanu nie miał takiej wolności jak inni, dopiero wybierając kolejny poziom edukacji, zdecydował się postawić i wybrać coś swojego. Większość rodziny tego nie pochwalała, ale miał swoich kolegów, którzy mieli podobne marzenia jak on. Dlatego nigdy nie żałował obranej drogi, nawet jeśli ciągle poszukiwał własnego „ja” w tym świecie.
- Może i nie wykrzykiwałem słów na wiatr, ale nie znaczy to, że tego nie rozumiem czy uważam za dziwne. Przeciwnie. Widzisz, jako mały pędrak byłem nieśmiały i dusiłem w sobie emocje. Przeszło mi z wiekiem, ale pewne sprawy opisuję w swojej twórczości. Mieszam wszystko tak, by nikt się nie domyślił, że to przeżycia autora. Poza tym krewni ze strony matki nauczyli mnie tego, bym wrażał siebie tak, jak mi się to podoba. Matka pisała wiersze, dziadek jest autorem wielu piosenek – wyjaśnił. - Ja piszę powieści. Każde z nas jakoś przez własną twórczość mówi coś o sobie – powiedział z namysłem. Akceptował siebie takim, jaki był. Owszem, chciałby być może bogatszy, bo to mogłoby otworzyć mu więcej drzwi, ale nie było źle. Chociaż był chyba zbyt biedny na to, by mógł marzyć o tej, która wyryła mu swoje imię w sercu.
Otrząsnął się z zamyślenia. Ostatnio coraz częściej się zawieszał kiedy o niej myślał. Ach, Karl…
- Dobrze jest mieć chyba takie miejsca, do których się wraca. Nawet jeśli się zmieniają, to jednak są częścią naszej historii. Ale fakt, było kiedyś chyba nieco tłoczniej. Z jednej strony to źle, z drugiej dobrze, można w spokoju pogrążyć się w myślach – jemu to pasowało, gdyby miał być szczery. Rozkoszował się ciszą.
Na propozycję przystał z chęcią.
- Oczywiście, chętnie – powiedział szczerze. - Będzie mi bardzo miło z kimś pospacerować i porozmawiać – kto wie, może z tego spotkania wyniesie jakąś ciekawą historię? Może ich pogawędka będzie na tyle miła, by utrzymać tę znajomość nie ograniczając się do wspomnień z czasów szkolnych?
- Często brakuje mi takich chwil, gdy mogę się po prostu zawiesić i powspominać. Chyba większość osób które znam potrzebują takich chwil dla siebie. Ale czasami dobrze jest się tym z kimś podzielić – towarzystwo wcale nie było niemiłe. Przeciwnie. Karl był człowiekiem towarzyskim, potrzebował kontaktu z innymi osobami, ale do samotności też był przyzwyczajony. Dostosowywał się do sytuacji. Mimo to, gdyby ktoś go zapytał, co woli, rzekłby, że jednak towarzystwo. Bał się bycia samotnikiem. Naprawdę się bał…
- Improwizowałem – powiedział wesoło. - Nie mając z czego się uczyć postanowiłem po prostu zdać się na swoją pamięć, a resztę sobie dopowiedziałem. Pochwalono mnie za kreatywność – nie zmyślał. Jakoś wybrnął z trudnej sytuacji, stawiając wszystko na jedną kartę, czyli na własną wyobraźnię. Nadrobił straty, chociaż co własne zapiski, to własne.
- Mówię poważnie – mogło to brzmieć dziwnie, ale naprawdę tak było. Karl miał talent do tworzenia, za dzieciaka mógł bez mrugnięcia okiem lać wodę i robić to tak umiejętnie, że jakoś mu się wszystko udawało.
- Spokojnie więc, historia skończyła się dobrze – zakończył. Nadal się uśmiechał. Było kilka dobrych i wartych wspomnienia sytuacji, ale to można by lepiej zostawić na posiadówkę przy kawie. Zawsze dobrze sobie posiedzieć w miłym miejscu i przywołać te ciekawe historie.
Na słowa o tym, czy wykrzykiwał czasem swoje emocje, pokręcił głową.
- To mi się nie zdarza, bo rzadko jestem sam. Mało tego mam inne sposoby na wyrażanie siebie – tak, nie dość, że pisał, to jeszcze czasem się napił i cierpiał – jak to prawdziwy artysta.
- Poza tym… Powiedzmy, że nie zawsze cieszyłem się taką wolnością jak teraz – jako członek znanego klanu nie miał takiej wolności jak inni, dopiero wybierając kolejny poziom edukacji, zdecydował się postawić i wybrać coś swojego. Większość rodziny tego nie pochwalała, ale miał swoich kolegów, którzy mieli podobne marzenia jak on. Dlatego nigdy nie żałował obranej drogi, nawet jeśli ciągle poszukiwał własnego „ja” w tym świecie.
- Może i nie wykrzykiwałem słów na wiatr, ale nie znaczy to, że tego nie rozumiem czy uważam za dziwne. Przeciwnie. Widzisz, jako mały pędrak byłem nieśmiały i dusiłem w sobie emocje. Przeszło mi z wiekiem, ale pewne sprawy opisuję w swojej twórczości. Mieszam wszystko tak, by nikt się nie domyślił, że to przeżycia autora. Poza tym krewni ze strony matki nauczyli mnie tego, bym wrażał siebie tak, jak mi się to podoba. Matka pisała wiersze, dziadek jest autorem wielu piosenek – wyjaśnił. - Ja piszę powieści. Każde z nas jakoś przez własną twórczość mówi coś o sobie – powiedział z namysłem. Akceptował siebie takim, jaki był. Owszem, chciałby być może bogatszy, bo to mogłoby otworzyć mu więcej drzwi, ale nie było źle. Chociaż był chyba zbyt biedny na to, by mógł marzyć o tej, która wyryła mu swoje imię w sercu.
Otrząsnął się z zamyślenia. Ostatnio coraz częściej się zawieszał kiedy o niej myślał. Ach, Karl…
- Dobrze jest mieć chyba takie miejsca, do których się wraca. Nawet jeśli się zmieniają, to jednak są częścią naszej historii. Ale fakt, było kiedyś chyba nieco tłoczniej. Z jednej strony to źle, z drugiej dobrze, można w spokoju pogrążyć się w myślach – jemu to pasowało, gdyby miał być szczery. Rozkoszował się ciszą.
Na propozycję przystał z chęcią.
- Oczywiście, chętnie – powiedział szczerze. - Będzie mi bardzo miło z kimś pospacerować i porozmawiać – kto wie, może z tego spotkania wyniesie jakąś ciekawą historię? Może ich pogawędka będzie na tyle miła, by utrzymać tę znajomość nie ograniczając się do wspomnień z czasów szkolnych?
- Często brakuje mi takich chwil, gdy mogę się po prostu zawiesić i powspominać. Chyba większość osób które znam potrzebują takich chwil dla siebie. Ale czasami dobrze jest się tym z kimś podzielić – towarzystwo wcale nie było niemiłe. Przeciwnie. Karl był człowiekiem towarzyskim, potrzebował kontaktu z innymi osobami, ale do samotności też był przyzwyczajony. Dostosowywał się do sytuacji. Mimo to, gdyby ktoś go zapytał, co woli, rzekłby, że jednak towarzystwo. Bał się bycia samotnikiem. Naprawdę się bał…
Bezimienny
Z niewysłowioną ulgą przyjmuję jego wyjaśnienie, by zaraz dość bezceremonialnie pozwolić sobie w duchu zrzucić z siebie samej towarzyszący mi od kilku lat ciężar winy. Staram się nie być pamiętliwa wobec innych i raczej wszelkiego rodzaju niesnaski oraz nieporozumienia czym prędzej puszczać w niepamięć, z wysiłkiem przychodzi mi jednak bycie równie wyrozumiałą względem siebie – bez wahania skrupulatnie odnotowuję w pamięci wszelkie potknięcia i zatargi, którym brakło klarownego zakończenia; które niezbędne mi są do ruszenia naprzód bez wgryzających się zawzięcie wyrzutów sumienia. Każde kolejne wypowiadane przez Karla słowo odbieram więc jako pewny rodzaj rozgrzeszenia i swoiste, symboliczne pogrzebanie niewygody tego konkretnego, tak niefrasobliwie przywołanego wspomnienia. Obdarowuję go pełnym życzliwości i ukojenia uśmiechem, jakby dla pewności – swojej i jego – że od tej chwili rzeczywiście nie będę zamartwiała się tamtą historią sprzed lat.
- Czy to naprawdę pomaga? – Nie potrafię dostatecznie dobrze zamaskować zdziwienia w swoim głosie, nie próbuję więc nawet udawać, że wcale go tam nie ma, drążąc zastanawiającą mnie kwestię. – Przelewanie emocji na papier? Nie zostaje wówczas w człowieku ten głęboko zakorzeniony lęk; gniew, euforia, których pozostałości duszą się i psują tu, w środku? – Dłonie przykładam do miejsca tuż pod piersiami, uciskając je mocno. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, jakbym czuła pod palcami żyjącą wewnątrz obcą istotę – intruza, którego za każdym razem przyjeżdżając tutaj potrzebuję pozbyć się bez względu na cenę. Konieczność wewnętrznego oczyszczenia się jest zawsze we mnie na tyle silna, bym wszelkie niedogodności z nią związane odrzucała natychmiast na bok: niewiele wagi przykładam do czyjejkolwiek obecności; nie wywołuje we mnie lęku myśl, jak odbiorą mnie obcy ludzie – w miejscu tak daleko położonym od tego, które od kilku lat staram się nazywać domem; które noszę w sercu jak bezpieczną kryjówkę; w którym prawdopodobieństwo natknięcia się na kogokolwiek znajomego jest znikome (choć, jak dobitnie uświadamiają mi tego dnia Norny, nie niemożliwe), pozwalam sobie na więcej niż w jakiejkolwiek innej sytuacji – krzycząc, kopiąc, zanosząc się opętańczym, pozbawiającym tchu śmiechem, uwalniając ściekające po policzkach potoki łez, godzinami leżąc na leśnym runie bez względu na porę roku, dnia i pogodę – wszystko po to, by dać sobie nieskrępowaną sztywnymi ceremoniałami możliwość wyswobodzenia się spod jarzma deprawujących mnie emocji.
Jestem jednak w stanie bez protestu zaakceptować odmienne możliwości poskramiania dzikiej bestii uczuć, może tylko z nieco większym dystansem podchodząc do wprowadzania ich do własnej rutyny.
- Chyba nie powinnam pytać, do której z tych grup należysz, bo… To wydaje się dość oczywiste? – kończę z nieoczekiwanym wahaniem, zerkając na mężczyznę z ukosa. Nieco zbyt późno uderza mnie świadomość, że pozory często lubią mylić; że tworzona na potrzeby otoczenia fasada, pod spodem może kryć zupełnie odmienne wnętrze. – Ja… Chyba nigdy ich na siłę nie szukałam. Tych chwil na rozpamiętywanie i wspominki – doprecyzowuję ostrożnie i jakby na przekór własnym słowom starając się w pamięci odnaleźć momenty, które zaprzeczyłyby wypowiedzianym słowom – bez rezultatu. – Przeszłość wolę zostawić w rękach Urd, by mieć przestrzeń na przeżywanie teraźniejszości w pełni. Choć od niektórych wspomnień trudno uciec. – W brzmienie głosu zakrada mi się cień melancholii, kiedy, prowadząc Karla w bezpiecznej odległości wzdłuż krawędzi klifu, docieram do jednego z zejść na plażę. Drewniane schody są w tym miejscu mocno wysłużone, nadgryzione nie tylko zębem czasu, ale przede wszystkim agresywnym, niestrudzonym działaniem morskiej wody osiadającej na drewnianych elementach konstrukcji. Przystaję przy pierwszym stopniu, wychylając się nieco, by wskazać mu miejsce, o którym chciałam opowiedzieć. – Przyjeżdżałam tu z ojcem i bratem. Tato zawsze mówił nam, żebyśmy nigdy nie zbaczali z oficjalnych ścieżek – dla naszego bezpieczeństwa i w poszanowaniu natury. – Uśmiecham się kwaśno, bo historia ta toczy się dokładnie taką ścieżką, jaką można by pomyśleć, że się potoczy. – Oczywiście nigdy nie słuchaliśmy, nie w tym miejscu. Bo widzisz, pewnego razu odkryliśmy, że kiedy zejdzie się na tę polanę po prawej stronie i pójdzie nieco dalej, za kępami paproci trafi się na całe pole brusznicy. Ojciec nigdy nie rozumiał, jakim cudem udaje nam się jej tyle zerwać, skoro na szlaku z rzadka można trafić na jej krzaczki, a my po dziś dzień nie zdradziliśmy mu tego sekretu – wyznaję, czując jak na ramionach osiada mi dziwne rozrzewnienie i niemal mi szkoda, że o tej porze roku nie uświadczy się już niemal żadnego jej owocu.
- Czy to naprawdę pomaga? – Nie potrafię dostatecznie dobrze zamaskować zdziwienia w swoim głosie, nie próbuję więc nawet udawać, że wcale go tam nie ma, drążąc zastanawiającą mnie kwestię. – Przelewanie emocji na papier? Nie zostaje wówczas w człowieku ten głęboko zakorzeniony lęk; gniew, euforia, których pozostałości duszą się i psują tu, w środku? – Dłonie przykładam do miejsca tuż pod piersiami, uciskając je mocno. Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, jakbym czuła pod palcami żyjącą wewnątrz obcą istotę – intruza, którego za każdym razem przyjeżdżając tutaj potrzebuję pozbyć się bez względu na cenę. Konieczność wewnętrznego oczyszczenia się jest zawsze we mnie na tyle silna, bym wszelkie niedogodności z nią związane odrzucała natychmiast na bok: niewiele wagi przykładam do czyjejkolwiek obecności; nie wywołuje we mnie lęku myśl, jak odbiorą mnie obcy ludzie – w miejscu tak daleko położonym od tego, które od kilku lat staram się nazywać domem; które noszę w sercu jak bezpieczną kryjówkę; w którym prawdopodobieństwo natknięcia się na kogokolwiek znajomego jest znikome (choć, jak dobitnie uświadamiają mi tego dnia Norny, nie niemożliwe), pozwalam sobie na więcej niż w jakiejkolwiek innej sytuacji – krzycząc, kopiąc, zanosząc się opętańczym, pozbawiającym tchu śmiechem, uwalniając ściekające po policzkach potoki łez, godzinami leżąc na leśnym runie bez względu na porę roku, dnia i pogodę – wszystko po to, by dać sobie nieskrępowaną sztywnymi ceremoniałami możliwość wyswobodzenia się spod jarzma deprawujących mnie emocji.
Jestem jednak w stanie bez protestu zaakceptować odmienne możliwości poskramiania dzikiej bestii uczuć, może tylko z nieco większym dystansem podchodząc do wprowadzania ich do własnej rutyny.
- Chyba nie powinnam pytać, do której z tych grup należysz, bo… To wydaje się dość oczywiste? – kończę z nieoczekiwanym wahaniem, zerkając na mężczyznę z ukosa. Nieco zbyt późno uderza mnie świadomość, że pozory często lubią mylić; że tworzona na potrzeby otoczenia fasada, pod spodem może kryć zupełnie odmienne wnętrze. – Ja… Chyba nigdy ich na siłę nie szukałam. Tych chwil na rozpamiętywanie i wspominki – doprecyzowuję ostrożnie i jakby na przekór własnym słowom starając się w pamięci odnaleźć momenty, które zaprzeczyłyby wypowiedzianym słowom – bez rezultatu. – Przeszłość wolę zostawić w rękach Urd, by mieć przestrzeń na przeżywanie teraźniejszości w pełni. Choć od niektórych wspomnień trudno uciec. – W brzmienie głosu zakrada mi się cień melancholii, kiedy, prowadząc Karla w bezpiecznej odległości wzdłuż krawędzi klifu, docieram do jednego z zejść na plażę. Drewniane schody są w tym miejscu mocno wysłużone, nadgryzione nie tylko zębem czasu, ale przede wszystkim agresywnym, niestrudzonym działaniem morskiej wody osiadającej na drewnianych elementach konstrukcji. Przystaję przy pierwszym stopniu, wychylając się nieco, by wskazać mu miejsce, o którym chciałam opowiedzieć. – Przyjeżdżałam tu z ojcem i bratem. Tato zawsze mówił nam, żebyśmy nigdy nie zbaczali z oficjalnych ścieżek – dla naszego bezpieczeństwa i w poszanowaniu natury. – Uśmiecham się kwaśno, bo historia ta toczy się dokładnie taką ścieżką, jaką można by pomyśleć, że się potoczy. – Oczywiście nigdy nie słuchaliśmy, nie w tym miejscu. Bo widzisz, pewnego razu odkryliśmy, że kiedy zejdzie się na tę polanę po prawej stronie i pójdzie nieco dalej, za kępami paproci trafi się na całe pole brusznicy. Ojciec nigdy nie rozumiał, jakim cudem udaje nam się jej tyle zerwać, skoro na szlaku z rzadka można trafić na jej krzaczki, a my po dziś dzień nie zdradziliśmy mu tego sekretu – wyznaję, czując jak na ramionach osiada mi dziwne rozrzewnienie i niemal mi szkoda, że o tej porze roku nie uświadczy się już niemal żadnego jej owocu.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Karl zastanowił się nad odpowiedzią, dlatego też słowa z jego ust nie padły od razu. Było… różnie. Tak, mógł o tym powiedzieć na głos.
- Mi to pomaga, ale nie każdy potrafi w ten sposób wyrażać swoje emocje. Jednym to pomaga, innym przysparza większego cierpienia. Wszystko zależy od charakteru człowieka. Jedni wykrzyczą gdzieś swoje bóle i godzą z sytuacją, wszystko odchodzi. Słowo pisane jest trwałe. Z jednej strony pisząc, możesz pozbyć się pewnych spraw, ale z drugiej, one zostają. Ja jestem osobą, która lubi wracać do pewnych uczuć i sytuacji. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że wplatam w pomysły własne doświadczenia. Czuję, że jest to wtedy bardziej autentyczne, ale też osobiste. Oczywiście nikt nie jest w stanie odgadnąć co i jak ma się do mnie, ale jeśli ktoś mnie dobrze zna, może co nieco z tego wyczytać – ale nawet najbliżsi nie mieli pojęcia o jego stanach, zachowaniach czy uczuciach. Karl potrafił zamaskować wiele emocji, uczył się tego przez lata. Powtarzano mu wiele mądrości, a on z nich korzystał, kiedy uznawał to za słuszne czy odpowiednie.
- Niektórzy mówią, że łatwo ze mnie czytać. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest, ale staram się nie być taki oczywisty – uśmiechnął się. - Moja rodzina ma mnie za odmieńca i szaleńca. Osobiście nie czuję się tym dotknięty. Niech sobie mówią, co chcą. Mało kto wierzy w to, że chcę tylko, by nazwisko Sørensen dobrze się kojarzyło. Te zgrzyty w naszej historii, to nic chwalebnego, ale jeśli ktoś wyciąga rękę, pasowałby ją chwycić. Ja wyciągam ją do swoich krewnych, ale oni nie rozumieją. Nie wszyscy… - Karl dbał o dobre relacje z rodziną, ale mimo wszystko zdarzały się ostrzejsze wymiany zdań i brak akceptacji. Karl miał czasem własnego ojca za hipokrytę, bo przecież sam ożenił się z artystką. Matka przestała pisać, ale syn chciał kontynuować tę tradycję. I za to wielu miało do niego żal. Uczył się o kamieniach szlachetnych i tym podobne, ale nie wybrał tej drogi dla siebie. Szanował, ale był inny.
- Ja jestem sentymentalnym typem, lubię powspominać, odwiedzać stare i lubiane zakątki. Wracam do wielu chwil – ostatnio wspominał głównie jedną osobę i kilka ostatnich spotkań. Przy niej czuł się inaczej, jakby był lepszym człowiekiem. Lumikki była jego światełkiem, które wskazywało mu drogę. Zawsze go wspierała i nie zmieniała w nim niczego. Akceptowała go, jaka jedna z niewielu osób. Przy niej był sobą, nikogo nie udawał, nie musiał zwracać uwagi na to, co mówi i co robi. Tak łatwo było ją pokochać. Jej imię wyryło się w samym środku jego serca. Serca, które tak bardzo chciało bić na zawsze tylko dla niej. Uśmiechnął się do swoich myśli. Musiał znów ją zobaczyć, tęsknił do niej całym sobą. Do jej uśmiechu, zaczepnych słów, zapachu, działającego na zmysły…
W końcu otrząsnął się z myśli, gotów jeszcze za bardzo zapędzić się w marzenia.
- Tak, od niektórych spraw nie da się uciec – potwierdził.
Podążał cały czas za Astą i zatrzymał się tam, gdzie mu pokazała. Wysłuchał uważnie, a potem się uśmiechnął.
- Ach, masz swoje własne, ulubione miejsce – zrozumiał. - Miejsce, które kryje swoje skarby – powiedział, uśmiechając się. Lubił takie wspomnienia. Sam posiadał kiedyś sekretny zaułek, o którym wiedział tylko on, no, do czasu. Kiedy znalazł je starszy z braci, przestało mieć urok i aurę tajemnicy. Karl uciekał tam, gdy czuł się źle. Przeważnie zabierał tam książki, by pogrążyć się w lekturze i zapomnieć o rozczarowaniach tego świata.
- A mój ojciec nie rozumiał mojej potrzeby posiadania własnego miejsca i ucieczki od tego, co było w domu. Pamiętam, że rozzłościł się, gdy przyniosłem do domu kota-włóczęgę. Nie chciał, bym litował się nad nim. W ogóle zawsze uważał, że jestem słaby – wyznał. Sørensen był dość surowym człowiekiem. A jego najmłodszy syn zupełnie go nie przypominał, co chyba jeszcze bardziej go złościło.
- Mi to pomaga, ale nie każdy potrafi w ten sposób wyrażać swoje emocje. Jednym to pomaga, innym przysparza większego cierpienia. Wszystko zależy od charakteru człowieka. Jedni wykrzyczą gdzieś swoje bóle i godzą z sytuacją, wszystko odchodzi. Słowo pisane jest trwałe. Z jednej strony pisząc, możesz pozbyć się pewnych spraw, ale z drugiej, one zostają. Ja jestem osobą, która lubi wracać do pewnych uczuć i sytuacji. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że wplatam w pomysły własne doświadczenia. Czuję, że jest to wtedy bardziej autentyczne, ale też osobiste. Oczywiście nikt nie jest w stanie odgadnąć co i jak ma się do mnie, ale jeśli ktoś mnie dobrze zna, może co nieco z tego wyczytać – ale nawet najbliżsi nie mieli pojęcia o jego stanach, zachowaniach czy uczuciach. Karl potrafił zamaskować wiele emocji, uczył się tego przez lata. Powtarzano mu wiele mądrości, a on z nich korzystał, kiedy uznawał to za słuszne czy odpowiednie.
- Niektórzy mówią, że łatwo ze mnie czytać. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest, ale staram się nie być taki oczywisty – uśmiechnął się. - Moja rodzina ma mnie za odmieńca i szaleńca. Osobiście nie czuję się tym dotknięty. Niech sobie mówią, co chcą. Mało kto wierzy w to, że chcę tylko, by nazwisko Sørensen dobrze się kojarzyło. Te zgrzyty w naszej historii, to nic chwalebnego, ale jeśli ktoś wyciąga rękę, pasowałby ją chwycić. Ja wyciągam ją do swoich krewnych, ale oni nie rozumieją. Nie wszyscy… - Karl dbał o dobre relacje z rodziną, ale mimo wszystko zdarzały się ostrzejsze wymiany zdań i brak akceptacji. Karl miał czasem własnego ojca za hipokrytę, bo przecież sam ożenił się z artystką. Matka przestała pisać, ale syn chciał kontynuować tę tradycję. I za to wielu miało do niego żal. Uczył się o kamieniach szlachetnych i tym podobne, ale nie wybrał tej drogi dla siebie. Szanował, ale był inny.
- Ja jestem sentymentalnym typem, lubię powspominać, odwiedzać stare i lubiane zakątki. Wracam do wielu chwil – ostatnio wspominał głównie jedną osobę i kilka ostatnich spotkań. Przy niej czuł się inaczej, jakby był lepszym człowiekiem. Lumikki była jego światełkiem, które wskazywało mu drogę. Zawsze go wspierała i nie zmieniała w nim niczego. Akceptowała go, jaka jedna z niewielu osób. Przy niej był sobą, nikogo nie udawał, nie musiał zwracać uwagi na to, co mówi i co robi. Tak łatwo było ją pokochać. Jej imię wyryło się w samym środku jego serca. Serca, które tak bardzo chciało bić na zawsze tylko dla niej. Uśmiechnął się do swoich myśli. Musiał znów ją zobaczyć, tęsknił do niej całym sobą. Do jej uśmiechu, zaczepnych słów, zapachu, działającego na zmysły…
W końcu otrząsnął się z myśli, gotów jeszcze za bardzo zapędzić się w marzenia.
- Tak, od niektórych spraw nie da się uciec – potwierdził.
Podążał cały czas za Astą i zatrzymał się tam, gdzie mu pokazała. Wysłuchał uważnie, a potem się uśmiechnął.
- Ach, masz swoje własne, ulubione miejsce – zrozumiał. - Miejsce, które kryje swoje skarby – powiedział, uśmiechając się. Lubił takie wspomnienia. Sam posiadał kiedyś sekretny zaułek, o którym wiedział tylko on, no, do czasu. Kiedy znalazł je starszy z braci, przestało mieć urok i aurę tajemnicy. Karl uciekał tam, gdy czuł się źle. Przeważnie zabierał tam książki, by pogrążyć się w lekturze i zapomnieć o rozczarowaniach tego świata.
- A mój ojciec nie rozumiał mojej potrzeby posiadania własnego miejsca i ucieczki od tego, co było w domu. Pamiętam, że rozzłościł się, gdy przyniosłem do domu kota-włóczęgę. Nie chciał, bym litował się nad nim. W ogóle zawsze uważał, że jestem słaby – wyznał. Sørensen był dość surowym człowiekiem. A jego najmłodszy syn zupełnie go nie przypominał, co chyba jeszcze bardziej go złościło.
Bezimienny
Nie przerywam płynącego z ust Karla potoku słów. Pozwalam mu mówić; pozwalam samej sobie wsłuchiwać się w przyjemnie dźwięczny tembr jego głosu – pozwalam niespodziewanie mieszać mu się ze szmerem pojedynczych, ściśniętych bezlitosną dłonią Hel liści, wciąż jednak wytrwale uczepionych gałęzi ponad naszymi głowami, z szumem rozbijających się o klify fal, z pełnym żałości zawodzeniem mew krążących nad bezmiarem morza na peryferiach naszych spojrzeń; pozwalam w pewnym momencie skupiać się sobie samej już wyłącznie na miarowym, coraz spokojniejszym dudnieniu własnego serca, co powoduje że z niejakim opóźnieniem rejestruję właściwy sens wypowiedzi mężczyzny, że o kilka chwil za długo umożliwiam ciszy na rozmoszczenie się między nami.
- Zmienianie świata i ludzi wymaga cierpliwości – mówię powoli, z ostrożnością dobierając słowa. Banał tego stwierdzenia poraża mnie do żywego i niemal gotowa jestem wycofać się z rzuconych, mimo starań zachowania rozwagi, chyba dość nieostrożnie słów. Kolejne myśli jednak już samoistnie odnajdują drogę ku werbalizacji, nie zostawiając miejsca na zawahanie i zmianę decyzji. – Wymaga odwagi, której, jak widzę, wcale ci nie brakuje, skoro wbrew rodzinnym obiekcjom i mimo towarzyszącym twoim postanowieniom niesnasek zawzięcie podążasz obraną przez siebie drogą, by spełniać własne, a nie cudze oczekiwania. To kwestia, nad którą warto się bardziej pochylić, bo zbyt często się o niej zapomina. – To samozaparcie i wytrwałość, jakie prezentuje swoją postawą Karl są wyjątkowo godne podziwu; sama w pewnym stopniu mu ich zazdroszczę, bo nawet obecnie, kiedy coraz wyraźniej na horyzoncie majaczą mi ślepia zbliżającego się potwora trzeciej dekady życia, wiem że wciąż nie całkiem udało mi się przeciąć łączące mnie z rodzinnymi wymogami więzy; że nadal krążę po orbicie nie w pełni swoich pragnień, w zupełnie niezrozumiale rozpaczliwy sposób starając się dopasować do ułożonego pod dyktando tradycji scenariusza. Ta pozorność niezależności, w sidła której wpadłam, daje wytchnienie wyłącznie na chwilę, dopóki przebłysk racjonalności nie rozproszy mgły nieświadomości zasłaniającej zakleszczające się na mnie wnyki uległości względem przed laty narzuconej mi dyscypliny.
Kolejne wypowiedzi mężczyzny kwituję zaledwie zdawkowymi skinięciami głowy – po części dlatego, że okazuje się, co przyjmuję z ogromną ulgą, iż nie jesteśmy nad klifami sami, kiedy z naprzeciwka, jakby znikąd, wyrasta przed nami grupa turystów, mijając nas z głośnym śmiechem na ustach; po części, ponieważ niewiele mam w tym temacie do dodania i ponieważ podświadomość podpowiada, że nie wypada mi pozwolić wzrosnąć kiełkującemu z wolna ziarenku ciekawości. Tak samo bowiem, jak trudno uwolnić się od pewnych wspomnień, z równie wielkim wysiłkiem należy niektóre kwestie pozostawić w sferze niedopowiedzeń, zakopując przed światem, jak najcenniejszy skarb, dopóki ktoś z własnej woli nie zdecyduje się nim podzielić. Mimo to kąciki warg unoszą mi się w sugestywnym uśmiechu, kiedy zauważam jego dekoncentrację i wzrok zaszły mgłą rozrzewnienia. Mam ogromną nadzieję, że chociaż jego tego dnia przygnały w to miejsce myśli cieplejsze od moich.
- Ten zakątek rzeczywiście najbardziej skradł moje serce, ale generalnie cała wyspa jest takim ulubionym miejscem – sprostowuję uprzejmie, odwracając się plecami do zejścia, by zawiesić wzrok najpierw na Karlu, później zaś na rozciągającym się przede mną szpalerem drzew. – Chyba nigdzie indziej nie wracam tak często, jak tutaj. – Zwierzenie to zabarwione jest zbyt dużą ilością goryczy. Nigdzie indziej – dosłownie. Nawet w rodzinnym Helsingør pojawiam się rzadziej niż od święta, bo zupełnie nie jestem gotowa dźwigać ciężar wymownego milczenia zrzucanego mi na barki przez matkę za każdym razem, gdy tylko odważę się pojawić na progu domu; często nawet ulubionych kawiarni w Midgardzie, nierzadko mijanych w drodze z pracy, nie odwiedzam tak regularnie, jak Møns Klint. – Dorośli najczęściej dopatrują się słabości tam, gdzie siła nie potrzebuje przemocy do czynienia zmian – zauważam wciąż z goryczą, jakby każde kolejne słowo było filtrowane przez nasączone nią sito. – Aż boję się zapytać, co stało się z tym kotem. – Mogę sobie jedynie wyobrazić, że jego los wpisał się w schemat typowy dla takich sytuacji; że nigdy nie dane było mu zaznać więcej sørensenowej miłości niż ten okruch, którym zdołał nakarmić go Karl. – Choć mógłbyś opowiedzieć w drodze powrotnej jego dalsze dzieje. Trochę zmarzłam.
- Zmienianie świata i ludzi wymaga cierpliwości – mówię powoli, z ostrożnością dobierając słowa. Banał tego stwierdzenia poraża mnie do żywego i niemal gotowa jestem wycofać się z rzuconych, mimo starań zachowania rozwagi, chyba dość nieostrożnie słów. Kolejne myśli jednak już samoistnie odnajdują drogę ku werbalizacji, nie zostawiając miejsca na zawahanie i zmianę decyzji. – Wymaga odwagi, której, jak widzę, wcale ci nie brakuje, skoro wbrew rodzinnym obiekcjom i mimo towarzyszącym twoim postanowieniom niesnasek zawzięcie podążasz obraną przez siebie drogą, by spełniać własne, a nie cudze oczekiwania. To kwestia, nad którą warto się bardziej pochylić, bo zbyt często się o niej zapomina. – To samozaparcie i wytrwałość, jakie prezentuje swoją postawą Karl są wyjątkowo godne podziwu; sama w pewnym stopniu mu ich zazdroszczę, bo nawet obecnie, kiedy coraz wyraźniej na horyzoncie majaczą mi ślepia zbliżającego się potwora trzeciej dekady życia, wiem że wciąż nie całkiem udało mi się przeciąć łączące mnie z rodzinnymi wymogami więzy; że nadal krążę po orbicie nie w pełni swoich pragnień, w zupełnie niezrozumiale rozpaczliwy sposób starając się dopasować do ułożonego pod dyktando tradycji scenariusza. Ta pozorność niezależności, w sidła której wpadłam, daje wytchnienie wyłącznie na chwilę, dopóki przebłysk racjonalności nie rozproszy mgły nieświadomości zasłaniającej zakleszczające się na mnie wnyki uległości względem przed laty narzuconej mi dyscypliny.
Kolejne wypowiedzi mężczyzny kwituję zaledwie zdawkowymi skinięciami głowy – po części dlatego, że okazuje się, co przyjmuję z ogromną ulgą, iż nie jesteśmy nad klifami sami, kiedy z naprzeciwka, jakby znikąd, wyrasta przed nami grupa turystów, mijając nas z głośnym śmiechem na ustach; po części, ponieważ niewiele mam w tym temacie do dodania i ponieważ podświadomość podpowiada, że nie wypada mi pozwolić wzrosnąć kiełkującemu z wolna ziarenku ciekawości. Tak samo bowiem, jak trudno uwolnić się od pewnych wspomnień, z równie wielkim wysiłkiem należy niektóre kwestie pozostawić w sferze niedopowiedzeń, zakopując przed światem, jak najcenniejszy skarb, dopóki ktoś z własnej woli nie zdecyduje się nim podzielić. Mimo to kąciki warg unoszą mi się w sugestywnym uśmiechu, kiedy zauważam jego dekoncentrację i wzrok zaszły mgłą rozrzewnienia. Mam ogromną nadzieję, że chociaż jego tego dnia przygnały w to miejsce myśli cieplejsze od moich.
- Ten zakątek rzeczywiście najbardziej skradł moje serce, ale generalnie cała wyspa jest takim ulubionym miejscem – sprostowuję uprzejmie, odwracając się plecami do zejścia, by zawiesić wzrok najpierw na Karlu, później zaś na rozciągającym się przede mną szpalerem drzew. – Chyba nigdzie indziej nie wracam tak często, jak tutaj. – Zwierzenie to zabarwione jest zbyt dużą ilością goryczy. Nigdzie indziej – dosłownie. Nawet w rodzinnym Helsingør pojawiam się rzadziej niż od święta, bo zupełnie nie jestem gotowa dźwigać ciężar wymownego milczenia zrzucanego mi na barki przez matkę za każdym razem, gdy tylko odważę się pojawić na progu domu; często nawet ulubionych kawiarni w Midgardzie, nierzadko mijanych w drodze z pracy, nie odwiedzam tak regularnie, jak Møns Klint. – Dorośli najczęściej dopatrują się słabości tam, gdzie siła nie potrzebuje przemocy do czynienia zmian – zauważam wciąż z goryczą, jakby każde kolejne słowo było filtrowane przez nasączone nią sito. – Aż boję się zapytać, co stało się z tym kotem. – Mogę sobie jedynie wyobrazić, że jego los wpisał się w schemat typowy dla takich sytuacji; że nigdy nie dane było mu zaznać więcej sørensenowej miłości niż ten okruch, którym zdołał nakarmić go Karl. – Choć mógłbyś opowiedzieć w drodze powrotnej jego dalsze dzieje. Trochę zmarzłam.
Karl Sørensen
Karl SørensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Odense, Dania
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : pisarz
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : maskonur
Atuty : odporny (I), artysta: proza (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 15 / wiedza ogólna: 15
Karl nie był pewien, co powinien powiedzieć, ale w końcu odparł:
- Wierzę, że podążanie za marzeniami jest ważne. Nawet gdyby mi się nic nie udało, nie byłbym w stanie przestać, gdyż wtedy musiałbym zrobić coś wbrew swojej naturze. Może pewnego dnia ktoś przyzna mi rację i jakoś to będzie – musiał uwierzyć, że w końcu jego wybory zostaną zaakceptowane.
Życie już takie było, że stawiało na drodze różne wyzwania. Czasem trzeba było walczyć z rodziną, czasem ze światem, ale nadzieja, że w końcu będzie dobrze, zostawiała ślad i dzięki temu można było ufać, że znowu będzie dobrze. Nie był osamotniony, miał wsparcie w wielu osobach, nawet jeśli to była mała grupa. Chciał tylko zrobić coś dobrego dla innych i zostawić po sobie jakiś ślad w historii. Musiał wierzyć, że to było najlepsze, co dla siebie wybrał.
- Ja też lubię tę wyspę – przyznał. - Chociaż jestem tu o wiele rzadziej, niż bym chciał – zauważył.
- Jest wiele miejsc, które chciałbym odwiedzić, a nie mam czasu lub sposobności, mnóstwo miejsc ma swój urok i są warte spędzonego tam czasu – z pewnością. Poza tym dzięki innym osobom można było poznać kolejne zakątki. Dobrze było mieć swój mały azyl.
Wysłuchał słów towarzyszki i przyznał jej rację. Zgadzał się całkowicie z tym, co powiedziała.
I chętnie przystał na ruszenie dalej, bo sam też zmarzł. Nie żałował jednak swojej wycieczki, nawet jeśli zmarznięte ręce cały czas chował w kieszeniach płaszcza.
Karl zaczął opowiadać o tym zwierzęciu, które tak bardzo chciał przygarnąć. Mówił o tym, że chował go początkowo w jednym z opuszczonych domów, do którego nikt nie zaglądał, poza dzieciakami w jego wieku. A kiedy w końcu znalazł dla niego właścicielkę, przekazał zwierzątko w dobre, troskliwe ręce. Młodsza od niego dziewczynka była nim zachwycona i wiedział, że mruczek, za którym zaczął tęsknić, będzie miał dobry dom. Z tego co się dowiedział, kot przeżył długie lata.
Przynajmniej jego historia miała dobre zakończenie.
Rozmawiali jeszcze trochę, aż w końcu z uśmiechem pożegnali się. Karl miał nadzieję, że jeszcze się spotkają. Dobrze mu się rozmawiało z Astą, a tematów do rozmów im nie braknie przez długi czas.
Asta i Karl z tematu
- Wierzę, że podążanie za marzeniami jest ważne. Nawet gdyby mi się nic nie udało, nie byłbym w stanie przestać, gdyż wtedy musiałbym zrobić coś wbrew swojej naturze. Może pewnego dnia ktoś przyzna mi rację i jakoś to będzie – musiał uwierzyć, że w końcu jego wybory zostaną zaakceptowane.
Życie już takie było, że stawiało na drodze różne wyzwania. Czasem trzeba było walczyć z rodziną, czasem ze światem, ale nadzieja, że w końcu będzie dobrze, zostawiała ślad i dzięki temu można było ufać, że znowu będzie dobrze. Nie był osamotniony, miał wsparcie w wielu osobach, nawet jeśli to była mała grupa. Chciał tylko zrobić coś dobrego dla innych i zostawić po sobie jakiś ślad w historii. Musiał wierzyć, że to było najlepsze, co dla siebie wybrał.
- Ja też lubię tę wyspę – przyznał. - Chociaż jestem tu o wiele rzadziej, niż bym chciał – zauważył.
- Jest wiele miejsc, które chciałbym odwiedzić, a nie mam czasu lub sposobności, mnóstwo miejsc ma swój urok i są warte spędzonego tam czasu – z pewnością. Poza tym dzięki innym osobom można było poznać kolejne zakątki. Dobrze było mieć swój mały azyl.
Wysłuchał słów towarzyszki i przyznał jej rację. Zgadzał się całkowicie z tym, co powiedziała.
I chętnie przystał na ruszenie dalej, bo sam też zmarzł. Nie żałował jednak swojej wycieczki, nawet jeśli zmarznięte ręce cały czas chował w kieszeniach płaszcza.
Karl zaczął opowiadać o tym zwierzęciu, które tak bardzo chciał przygarnąć. Mówił o tym, że chował go początkowo w jednym z opuszczonych domów, do którego nikt nie zaglądał, poza dzieciakami w jego wieku. A kiedy w końcu znalazł dla niego właścicielkę, przekazał zwierzątko w dobre, troskliwe ręce. Młodsza od niego dziewczynka była nim zachwycona i wiedział, że mruczek, za którym zaczął tęsknić, będzie miał dobry dom. Z tego co się dowiedział, kot przeżył długie lata.
Przynajmniej jego historia miała dobre zakończenie.
Rozmawiali jeszcze trochę, aż w końcu z uśmiechem pożegnali się. Karl miał nadzieję, że jeszcze się spotkają. Dobrze mu się rozmawiało z Astą, a tematów do rozmów im nie braknie przez długi czas.
Asta i Karl z tematu