Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    20.01.2001 – Salon – S. Vänskä & Bezimienny: I. Engberg

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    20.01.2001


    To był jeden z tych wieczorów, w który znów umierała - duchem i ciałem. Księżyc wlewał się srebrzystym potokiem przez przybrudzone szyby okien, spływał po meblach, ścianach, zbierając się tłustą plamą na nierównych podłogowych deskach. Wzburzone powiewem wiatru z nieszczelnej framugi pożółkłe czasem i dymem papierosowym zasłony z dziecinną psotnością udawały morskie fale, nagranie na czarnej płycie dobiegło końca jakieś dwa kwadranse temu skazując igłę gramofonu na muskanie powietrza, jakby dało się z niego wydobyć jakąkolwiek muzykę. Wróciły - szmery kroków na posadzce, odbicia cudzych twarzy w taflach luster, urojone oddechy tuż nad uchem; koszmary tak rzeczywiste, że operlona potem, wyrwana czarnymi szponami z objęć snu, podrywała się gwałtownie z miękkości materaca oplatając rozedrgane palce wokół szyi. Wróciło wszystko to, co powinno zamrażać  łuną grozy szpik kostny, wydzierać z wnętrza gardła krzyk, okraszać kark wzgórkami gęsiej skórki, ale zaczynała zapominać jak smakuje strach. Z powrotem kładła głowę na poduszce walcząc z odruchami ciała, odwracała wzrok wbijając go tępo w plamę po czerwonym winie na włóknach dywanu.
    Podobno żyło się tak długo, jak potrafiło się odczuwać - cokolwiek. Umierała więc coraz częściej w gumowych minutach rozciągniętych się na tarczy zegara, zamknięta w próżni myśli, zobojętniała, zastygła w cementowej trumnie własnego jestestwa. Tkwiła w zawieszeniu pomiędzy natłokiem a brakiem, dotkliwym bólem w piersi i zupełnym znieczuleniem, zwiotczeniem każdego centymetra ciała razem z sercem.
    Przepalona żarówka mrugająca nieznośnymi interwałami wkręcona w łazienkowy sufit byłaby analogią całego tego kontrastu, którą w innych okolicznościach uznałaby za całkiem ironiczne westchnięcie losu, tym razem okazała się jednak wystarczająco nieznośna, by wywabić ją na powierzchnię, przerwać podwodną ciszę, w której  była w stanie zgromadzić myśli, oddychać, istnieć. Zacisnąwszy dłonie na brzegach wanny, wyłoniła się z rozjuszonej ruchem tafli wpuszczając powietrze do płuc głębokim wdechem. Kilka samotnych strużek spłynęło po ceramicznych ściankach, sącząc się na kafelki, w końcu zamieniając w płytką kałużę, wciekając w fugi, rozpoczynając podróż po podłodze. Chłód pomieszczenia otulił nagie ramiona, sięgnęła po ręcznik, chwilę później wstając, wychodząc,  opierając się o umywalkę. Spojrzała na nieostrą sylwetę w otulonym parą lustrze- wyglądała na wyższą, miała ciemniejsze włosy, ale naśladowała jej ruchy jakby mogła uchodzić za miano odbicia. Skrzywiła lekko głowę - postać po drugiej stronie zrobiła to samo - potem znowu i znowu, próbując przyłapać ją na nieśmiesznym pastiszu. W końcu przejechała dłonią po tafli, niewzruszona, przyzwyczajona do podobnych widoków, wraz ze ścieraną parą demaskując marę po drugiej stronie. Wpatrywały się w siebie przez kilka uderzeń serca, klingi ostrz zieleni i bieli nacierały na siebie w niewidzialnej bitwie, dopóki nie przerwał im odgłos pukania. Obróciła się gwałtownie na ułamek sekundy przenosząc wzrok na uchylone drzwi, następnie znów powracając do upiornego odbicia - tym razem patrzyła już na samą siebie, własne zapadnięte policzki, spowitą anemicznym całunem niewyrazistości twarzy. Żarówka przestała mrugać.
    Ubrała się pośpiesznie, po drodze do drzwi osuszając włosy ręcznikiem i zgarniając ze stolika wyszczerbioną szklaneczkę z wywietrzałym ginem - smakowała równie parszywie co zwykle, w nieudolnych imitacjach nut jałowca. Pewna, że po drugiej stronie pojawi się ktoś znajomy, wyściubiła głowę na korytarz, z lekkim konturem irytacji zarysowanym na kącikach ust.
    - Tak? - Wilgotne pasma włosów pozostawiły kilka plam na koszulce, zadygotała leciutko czując bryzę przedostająca się przez uchylone drzwi. Kobieta po drugiej stronie  - kimkolwiek była - miała jedną z tych twarzy, które zostawały pod powiekami, gdy kładło się do snu; piękną, niecodzienną jak na midgardzki pejzaż, której mogłaby przypatrywać się godzinami wciąż zauważając nowe niuanse wyrzeźbione ręką bogów. Sprawiła, że zachwiała się lekko, przestąpiła z nogi na nogę jak zawstydzone dziewczę, reflektując się pośpiesznie, ubierając lekki uśmiech. - Mogę w czymś pomóc?
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Nigdy nie próbowała ukrywać przed sobą skaz własnego charakteru. Nie tłumaczyła noszonego w sobie gniewu na łatwiejsze usprawiedliwienia, nie odwracała wzroku od lustra, w którym farbowane karminem wargi rozcinały się surowym uśmiechem zawistnej przekory, nie wypierała się zaborczego egoizmu, do którego czuła się uprawomocniona przez niesprawiedliwe poskąpienia losu – samolubna zuchwałość nie była nigdy wyborem (tak jak wyborem przestawało być sięgnięcie po następny kieliszek, gdy dłoń zaczynała drżeć ze zmęczenia), ale zrozumiałą koniecznością: musiała myśleć o sobie, skoro nie myślał o niej nikt inny, musiała myśleć o sobie w świecie, który nie czynił dla niej wyrozumiałych ustępstw dobrowolnie. Przetrąciła kark swojemu szczęściu przez chorobliwą ambicję, w której nie odnalazła ukojenia, wbrew nadziei pokładanej w wygodnym uprzywilejowaniu dołączonym do nazwiska męża; przez ambicję zaszczepioną w niej przewrotnie przeświadczeniem, że pozbawiona jest znaczenia – i przetrąciłaby, z większym jeszcze zdecydowaniem, wiele więcej, by je odzyskać, choć ledwie wierzyła w jego rzeczywistość. Przetrąciłaby wiele więcej dla absurdalnego pomysłu, że mogłaby być szczęśliwa; ludzie czynili gorsze rzeczy dla idei mniej ważkich i bardziej niewłaściwych, czynili gorsze rzeczy dla bogów i – bardziej zrozumiale – przeciw bogom. Jeśli nie szczęśliwa, przynajmniej zupełnie wolna w swoim nieszczęściu, wolna rozcieńczać je wedle swoich pragnień w ustach smakujących absyntem i porzeczkowym odcieniem szminki, we wdzięcznym rozchyleniu całowanych kolan, nie będziesz musiała więcej klękać, nie przed bogiem, nie przed mężczyzną. Pozwalała słodkiemu winu rozkiełznywać buntowniczą wściekłość, tkwiącą pod kruchym łukiem żebra drzazgą, odkąd świat wyklarował się przed jej czarnym spojrzeniem, brzydki i nierówny, o ostrych krawędziach kaleczących palce; pozwalała, by alkohol karmił wieczorami nienawiść płożącą się po piersi, jak płomień zlizujący ze ścian tapetę, odkrywający szorstkość kruszących się cegieł i ciemne nacieki, sięgający wysokich krokwi kręgosłupa drażniącą pieszczotą, przymuszając go do pionu usztywnionego nie wrodzoną wytrzymałością, ale przekorną odmową upadku. Przetrąciłaby o wiele więcej, wyłącznie po to, by udowodnić sobie, że jest do tego zdolna – potrzebowała wiedzieć, że jest jeszcze do tego zdolna, do bezwstydnej stanowczości w niepokornym, podłym egoizmie, bo bez tego nie miałaby dla siebie żadnych nadziei; musiałaby zwiędnąć, jak jej pożałowania godna matka, gdyby straciła siebie tak dotkliwie, przez obmierzłą, parszywą spokorniałość, w której upatrywała jedynie upokorzenia i śmierci własnej autonomii.
    I teraz nie obawiała się nazwać wprost własnej podłości, czerwiącej się w niej gęstym jadem okrutnego postanowienia, kiedy przemierzała późnym wieczorem zdradliwe ulice Ymira, osłonięta od śniegu ciężkim płaszczem z głębokim kapturem; nie wahała się, chwytając zmarzniętą klamkę drzwi starej, zniszczonej kamienicy, nie drgnęła pod stęchłym wyziewem jej zepsutego wnętrza. Nie zawahałaby się powiedzieć, ze szczerością spokojną przez niezachwianą pewność: kocham tego mężczyznę, kiedy wchodziła po trzeszczących schodach, w palcach trzymając adres, pod którym zamierzała odnaleźć jego udrękę. Kochała go, choć nie tak jak powinna go kochać; nigdy tego przed nim nie ukrywała. Nie dam ci nigdy rodziny. Nie pokocham tak, jak kochałam przed tobą. Nie będę oczekiwał więcej, tak spokorniałe, tak wdzięczne, teraz zaledwie martwy popiół na języku, szklany pył łamanej obietnicy, dyskretnie, jakby mógł to przed nią ukryć, mocniejszy uścisk na nadgarstkach, złość, kiedy zamykała oczy, niewypowiadane żądanie, gdy przyciskał jej oddech do materaca i ostatni wieczór, w którym zapomniał udawać. Przetrąciłaby jego dumę niezależnie; złamałaby go, egoistycznie, nawet gdyby tego nie uczynił – ale uczynił, wsuwając jej w dłoń nóż, którego nie wypuściła od tamtej pory, wsuwając jej w dłoń sposób, by złamać go dotkliwie.
    Zsunęła kaptur z czarnego lśnienia prostych włosów, czekając pod drzwiami jego końca, zawistnie zadowolona, zdeterminowana – przedziwnie spokojna i łagodna, przepełniona niezrozumiałym przeczuciem, że nadchodzi coś dobrego, coś ekscytującego, w tej kamienicy przesiąkłej stęchlizną i nędzą. Prawie się uśmiechała, kiedy zamek szczęknął wreszcie, a zza obdrapanego drewna wychyliła się blada twarz młodej kobiety, zirytowany grymas dziewczęcych ust, wobec którego przyzwoliła sobie na krótką pauzę, krótką wymianę uważnych spojrzeń. Wilgotne, zwichrzone włosy opadały jej na ramiona, mocząc materiał prostej koszuli – na moment zapomniała o jego udręce, na moment zapomniała, że przychodziła po nią, nie po udrękę własną. Kąciki winnych ust uniosły się subtelnie, kiedy panna Engberg poprawiała się w ramie drzwi, w objęciu jej uwagi, prostując się i uśmiechając lekko.
    Chcę skrzywdzić człowieka – odpowiedziała w końcu, wypowiadając te słowa ze niestosowną swobodą, pozbawioną wstydliwej konspiracji, nie obciążając tych słów ani poczuciem winy, ani entuzjazmem, jakby składała, bez ceremonii, niezobowiązującą propozycję, spodziewając się odmowy lub spodziewając się właściwie, że kobieta zatrzaśnie przed nią drzwi, to musi być pomyłka. Nie tak wyobrażała sobie osobę zsyłającą klątwy, ślepca, jednego z tych, którzy trzymali w garści magię żądającą krwi i zostawiali sine ciała w zaułkach Przesmyku. – Powiedziano mi, że pod tym adresem znajdę osobę o odpowiednich zdolnościach, odpowiednio dyskretną. Pani Engberg? – pytała, jakby spodziewała się, że za jej plecami odezwie się głos właściwej zaklinaczki, nie odrywając jednak od niej lśniącego uważnie spojrzenia. Wystarczająco niestosowna, by mieć nadzieję, że nie było w mieszkaniu nikogo innego o tym nazwisku.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Miała słabość do przedmiotów, nieistotnych bibelotów pozbawionych wartości, pułapek wspomnień w których mogła więzić własne uczucia, zamykać je szczelnie w drewnianych szkatułkach i porcelanowych figurkach, zawieruszać wśród opasłych czcionek książek, chować w błyskach tanich kamyków naszyjników. Upodobała sobie szczególnie te podniszczone zębami czasu, zakurzone oraz brzydkie, bo przypominały strukturą ją samą - wadliwe, zdefektowane, zepsute. Podobno nic nie przyciągało wzroku z równą siłą co odbicie samych siebie, a coś w tych słowach dotknęło ją rozpaczliwie, sięgnęło przez mięśnie, kości, wniknęło do szpiku utwierdzając się w niej na długie lata. Szukała własnych reprezentacji, miniaturowych świadków bliźniaczo okrutnego losu. Szukała brzydoty pośród piękna, piękna pośród brzydoty - siebie samej.
    Ten nawyk niezdrowego zbieractwa objął swoimi mackami i ludzi, poniszczonych nieszczęśników, których podświadomie wykorzystywała w budowaniu własnych murów. Lubiła ich słuchać, pozwalała sobie chłonąć każdą tragedię, każdą wadę, wszystkie niedoskonałości w marmurowych obliczach, patrzyła, doszukiwała się wspólnych elementów. Mieszała ich troski ze swoimi, wyłuskiwała elementy mechanizmu samozachowawczego spajającego poruszone kawałki w całość, naśladowała silniejszych od niej samej. Odbijała cudze zachowania, uczyła się. Uczyła się jak uodparniać się na bólu, żyć z przeświadczeniem, że w końcu znów ją dotknie, pochłonie, zmiażdży, pokruszy, strawi. Strach patrzył prosto w jej oczy, zaglądał w zieleń tęczówek nieskrępowany, wił w podświadomości okrutne historie. Bała się miłości, bo ta nigdy nie przyniosła jej niczego, nad czym dekadami rozwodziły się tandetne poezje. Bała się przywiązania, bo to nigdy nie wyszło jej na dobre, krwawiła za innych mocniej, niż oni byliby zdolni z siebie wylać. Patrzyła w cudze tarcze źrenic przepełnione bólem, chłonęła ich lęki, chłonęła sposoby, w jakie sobie z nimi radzili, szukając dla siebie ratunku.
    Jak daleko był w stanie posunąć się człowiek, żeby uchronić się od następnego cierpienia?
    Zaczynała wierzyć, że byłaby skora wyrzec się wszystkiego, by znów móc poczuć lekkość bytu.
    Nieznacznie przekrzywiła głowę, z iskrą zaciekawienia przeskakującą przez tęczówki, fascynacji nieokreślonego pochodzenia. Kobieta mówiła, a ona nie umiała zogniskować się na żadnej myśli prócz tej, że wydawała się zjawiskiem surrealistycznym. Nie pasowała tu. Zbyt ładna. Zbyt elegancka. Zbyt bezpośrednia.    
    - Zatem dobrze pani trafiła - odpowiedziała w końcu, nie mogąc zdobyć się na zamknięcie dziwi przed podobizną, która wygryzała się widocznie z płótna korytarza szarej kamienicy. Zawiesiła dłoń na łańcuszku, obróciła w palcach czarny kamyk wisiorka nie odwracając od niej nieskrępowanego spojrzenia, rozważając, czy powinna. Mogła być przecież każdym. Mogła zwiastować kolejną tragedię. Walczyła ze sobą krótką chwilę, ostatecznie bagatelizując pochopność własnego poczynania, ustąpiła ze szczeliny odgradzającej kobietę od mieszkania, lekkim skinieniem zapraszając do środka. Podążyła za nią, wkrótce wyprzedzając, by omieść wzrokiem własne mieszkanie, naprędce uprzątnąć kilka zaplątanych na wierzchu książek. Zieleń szezlongu, służącego za kanapę nadal rozrywała rana ostrza noża wbitego niedawno temu, pośpiesznie rzuciła w tamto miejsce przypadkową poduszkę. - Napije się pani czegoś? - zapytała, przerzucając wilgotny ręcznik na oparcie któregoś z metalowych krzeseł, kierując się do niewielkiej komody imitującej skąpy barek. Wyrzekła się wstydu za pożółkłe ściany i tani alkohol już dawno temu. Uchyliła, którąś z butelek, napełniając jedną ze szklanek - najładniejszych jakie miała, przytarganej, któregoś razu przez bliźniaki niemogące ukrywać dłużej zniesmaczenia na widok wyszczerbionych brzegów jej własnych.
    - Obawiam się, że zwykłam pytać o powód, muszę to zrobić i tym razem - powiedziała, odwrócona, chwilowo skupiona na podjętym zadaniu. Zawsze pytała, równie często podejmowała się celom podobnych wizyt, co je odrzucała. - Nie każda krzywda jest uzasadniona, nie każdej klątwy jestem skora się podjąć. - Okruchy ostałej moralności szeleściły w niej coraz słabiej, jednak wciąż nie umiała dopuścić postępujących zniszczeń do świadomości. Różniły się pod tym względem - Irene z niezrównaną wirtuozerią potrafiła znajdować usprawiedliwienia przed samą sobą, zakrzywiać pojmowanie własnych grzechów. Szukała go i u innych - usprawiedliwienia. Była skora rozgrzeszyć na połaci własnego umysłu niemal każdego, niemal wszystko. Niemal. Bo nie każde okrucieństwo dało się tak po prostu okryć miękkością całunu wymówek, była tego świadoma lepiej niż ktokolwiek inny. Widywała je często, schowane głęboko za białkami oczu - strach, lęk determinację. Próbę skrzywdzenia, tak, jak samemu zostało się skrzywdzonym. Sama robiła to nagminnie. Została opuszczona, więc opuszczała. Została zraniona, więc raniła. Oko za oko, choć przecież jako społeczeństwo dawno wyzwolili się z rdzy przestarzałego okrucieństwa.
    Jak daleko jesteś się skora posunąć, by ratować samą siebie?
    Śniący
    Sohvi Vänskä
    Sohvi Vänskä
    https://midgard.forumpolish.com/t593-sohvi-vanhanen#1634https://midgard.forumpolish.com/t671-sohvi-vanhanenhttps://midgard.forumpolish.com/t672-tattahaara#1939https://midgard.forumpolish.com/f78-sohvi-i-nikolai-vanhanen


    Opuszczając ciche ściany chłodnego domu, posiadała klarownie określony cel: odnaleźć sposób na skrzywdzenie człowieka, który ją skrzywdził – który krzywdził ją za jej przyzwoleniem przez zbyt wiele dni, tygodni, miesięcy, a ona decydowała się tego nie zauważać, przecież tak łatwo było zamknąć oczy, mówić sobie, że to wszystko jedynie dobrze wykalkulowana transakcja, przypieczętowana uściskiem życzliwych sobie dłoni i oszczędnym pocałunkiem przed ołtarzem. Dopiero rozkiełznane nietrzeźwością żądanie przypierające ją do biurka odbierało jej wszystkie te usprawiedliwienia, zrywało je z oblicza rzeczywistości jak cienką membranę pryzmatu nadającego dotąd barwom znośniejszych odcieni; pod spodem znajdowała ropę i gorączkę, zmęczoną posiniałość własnej duszy, której zakrywała bezgłośnie usta, by cierpliwie znosiła konieczne poświęcenie. Wściekała się na matkę, że zmuszała ją, by oddała swoje młode ciało potworowi karmiącemu się żywicą jej serca, nienawidziła jej za to; i teraz czyniła ze sobą to samo. Być może rzeczywiście nie było ucieczki przed tym, kim człowiek musiał się stać: tą tragiczną wypadkową swoich rodziców, którą zostać najbardziej się obawiał. Powiedziano jej, że nie może decydować o sobie i że ciało jest jedynie przedmiotem, więc sprzedała je jak przedmiot, dumna z siebie, dumna z udanego utargu, dumna z własnej wartości przekalkulowanej na karaty biżuterii i wieczory spędzane w pompatycznych miejscach, w których myślała przede wszystkim, jak się stąd wyrwać, jak uczynić ten czas ciekawszym, jak z tego zadrwić, kiedy największa drwina rozpływała jej się pozłotą na źrenicach, bo patrzyła na własną wartość przetłumaczoną na materialność i myślała, że to śmieszność, to tylko tyle, więcej życia znajdowała w obskurnym mieszkaniu, do którego wracała w zbyt kusym mundurku kelnerki stylizowanym na modłę amerykańską, żeby do rana pić wino z jednej butelki z przyjacielem i palić z nim, dla oszczędności, jednego papierosa, leżąc na dywanie w sypialni śmierdzącej jeszcze potem i pustą namiętnością, szukając konstelacji w pęknięciach sufitu i szukając jego dłoni, kiedy miała ochotę płakać ze zmęczenia i ze strachu. I ciągle zastanawiała się, czy ci ludzie znali ten rodzaj strachu. Ten rodzaj szczęścia, że nie jest się samemu, kiedy ktoś przebiega po podłodze w mieszkaniu wyżej i pijane ciało zwija się instynktownie w lęku przed burzą, choć nigdy wcześniej się jej nie bała, ale w tej jednej, tej wstrząsającej gwiazdozbiorami odpryśnięć, było coś strasznego, prymitywny lęk przed zbyt małym życiem w tak dużym świecie.
    Powzięta intencja nie opuszczała jej, ale traciła wyrazistość, kiedy stawała naprzeciwko tej młodej kobiety i wypowiadała ją w końcu na głos, rozcieńczała się jej łagodnie na języku, choć wybrzmiewała wciąż pewnie w tym brudnym, ciemnym korytarzu. Bodziec nowej, zaskakującej obecności był nieoczekiwanie rozpraszający, nie przez koszulę przeszłą wilgocią i ładne spojrzenie, ale przez jej młode rysy i zmęczenie w źrenicach, przez mimowiedną myśl, że ta kobieta – dziewczyna – znała ten rodzaj strachu i, być może, miała nadzieję, ten rodzaj szczęścia również. Sekundy przemykały leniwie i nikt nie wychylił się z głębi korytarza na dźwięk wypowiadanego nazwiska; instrument jej okrucieństwa stał przed nią, miał usta różane po kąpieli i intrygującą ciężkość swojej osoby, choć fizjonomię tak niepozorną. Zatrzymała spojrzenie na krótko na jej palcach, na trzymanym w nich wisiorku, na tych dłoniach, które miały krzywdzić. Było w tym coś upiornego i pięknego jednocześnie, w myśli, że pod cienką, bladą skórą wątłych nadgarstków płynęła czarna krew. Weszła do środka, wedle jej zachęty, tocząc spojrzeniem po wnętrzu mieszkania bez oceny i nadmiernej natarczywości, odnajdując się w podobnym otoczeniu zupełnie naturalnie; odruchem sięgała spojrzeniem za okładkami książek, które Engberg uprzątała sprzed jej oczu.
    Poproszę – mruknęła z uprzejmością dziwnie brzmiącą w tym miejscu; usiadła na szezlongu, przyglądając się jej jeszcze, nie kryjąc swojej ciekawości, pewnego dystansu, jaki tworzył się przez ten odczuwalny dysonans, nie rozczarowanie – ale trudny do przeskoczenia rozdźwięk cieniowany nieufnością. Potrafiła uwierzyć, że byłaby do tego zdolna, ale nagle nie była przekonana, czy powinna ją o to prosić, była tak młoda – zamknięta w tym miejscu, skażona, wciąż zaledwie młoda, drobna kobieta. Nieufność była odwzajemniona; odłożyła rękawiczki na podłokietnik i wzięła w dłoń szklankę, drugą rozpinając niespiesznie guziki swojego płaszcza. Rozumiała jej wątpliwości i potrzebę jasności, choć zaskakiwał ją kąt, pod jakim ta nieufność cięła. Uśmiechnęła się lekko, prawie ciepło, spoglądając na nią, bezwiednie wybijając o trzymane szkło krótki rytm opuszką palca.
    Nawet za dobrą cenę? – spytała, podjudzając ją tym pytaniem bez drwiny, z prostym zaintrygowaniem; nie spodziewała się spotkać w tym miejscu czegokolwiek podobnego do sumienia. Wszystko, co o podobnych ludziach wiedziała, nie przemawiało raczej za jego obecnością; spotkanie się z jednym z nich, w dodatku tak zaskakująco innym od tego, co sobie wyobrażała, tak bezpośrednio i konfidencjonalnie, było zwyczajnie elektryzujące. – Mało bystre pytanie, wybacz. Przypuszczam, że inaczej nie musiałabym szukać cię w podobnym miejscu – odpowiedziała sobie sama, śledząc ją uważnym spojrzeniem, nie spiesząc się, by przejść do meritum; potrzebowała, podobnie, znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, by prosić ją o podobne rzeczy, o krzywdę, zupełnie niepotrzebną, wyłącznie egoistyczną. – Jak długo to robisz? – nie gryzła się w język, wydawało jej się, że w tych okolicznościach nie było już rzeczy, których nie wypadało mówić. – Jesteś bardzo młoda – zauważyła w ramach usprawiedliwienia, starając się nie brzmieć jednak, jakby podważała tym sposobem jej kompetencje, a jednak wiedziała, że nie dało się tego powiedzieć w sposób pozbawiony wątpliwości.

    W końcu opuściła mieszkanie bez klątwy, po którą przyszła; jeśli miała związywać z kimś własne sumienie, wolała znaleźć kogoś, czyjego ciężaru nie musiałaby później na nim nosić; kogoś pewniejszego.

    zt


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.