:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg
3 posters
Egon Munch
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Czw 15 Lip - 21:44
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
06.11.2000
Bure, obskurne ulice Przesmyku okrywały go jak ciepły, wełniany płaszcz, ojcowskie ramiona zaciśnięte mocno wokół drżącego ciała, ofiarujące krótkie, paliatywne bezpieczeństwo schronienia – wprawdzie ułudnego, wszak nawet tutaj, pomiędzy obdrapanymi murami poszarzałych konstrukcji, nie mógł pozwolić sobie na spokój, toczony przez chorobliwe czerwie prześladowczych urojeń, zapętlony w życie, z którego lepkich, pajęczych nici nie było już żadnego ratunku, żadnego wybawienia, a im gwałtowniej się szarpał, tym ciaśniej natrętne myśli przepasywały się wokół jego rozsądku, chwytając go, jak muchę, w kleistą pułapkę drapieżnika. Wzdłuż wąskich, krętych ulic dzielnicy szedł zatem krokiem sprężystym, lecz przesączonym pewną zwierzęcą ostrożnością, przezorną obawą nakazującą ukrywać się w cieniu, przemykać wzdłuż ciemnych markiz, szybkim ruchem głowy oglądać się za siebie – być przygotowanym na świat, który jawnie nie był nigdy przygotowany na niego.
Ostatnie, blednące promienie słońca chowały się za wyszczerbionymi dachami budynków, rzucając na brukowaną drogę pozłotę odległego piękna zachodu, którego atrybuty nie rozświetlały nigdy tej części miasta w sposób, w jaki wyrzynały się w pozostałe dzielnice, okrywając je ciepłym, lśniącym urokiem barw – Przesmyk, nawet u schyłku dnia, wciąż pozostawał ponury i brudny, jak gdyby promienie musiały przedzierać się ku niemu przez zakurzony koc, pochłonięte przez sploty i ściegi grubego, ciężkiego materiału. Również zalegające przy krawężnikach kierdle śniegu przypominały raczej grudki łupieżu, niźli miękki, biały puch, nasuwający grubą czapkę swej chłodnej okrywy na całą północną Skandynawię.
Dłonie drżały mu z zimna, mimo że co i raz pocierał nimi swe zaczerwienione knykcie, mimo że zatrzymując się na rogu bocznych ulic, miałki w cieniu urastającej nad jego głową kamienicy Kärkkäinenów, rozpalił ostatniego, zbłąkanego na dnie kieszeni papierosa, którego okrągłe, pomarańczowe oczko rozbłysło pośród posępnej scenerii okolicy. Mógłby oczywiście wrócić do domu – wspiąć się po stromych, kamiennych schodach, zatrzasnąć za sobą drzwi, usiąść na niewygodnym, twardym materacu, którego komfort porównywać można by z drewnianymi panelami podłogi, oprzeć głowę o chłód lastrykowego parapetu i wsłuchiwać się w huk dudniącej krwią skroni. Mógłby, lecz nie potrafił zmusić się do obrania podobnego kierunku i uciszenia własnych dystrakcji wśród czterech ścian ciasnego mieszkania, raskolnikowej klitki, w chłodzie której przyjdzie mu spędzić kolejną, nieprzespaną noc, by o czwartej nad ranem mógł ponownie zabić świadomość mocnym narkotykiem i osunąć się po jednej ze ścian, dopóki kończyny nie zwiotczeją zupełnie, a myśli nie wypłyną na zewnątrz z otwartej kopuły przetrąconego eliksirem umysłu. W ten sam sposób wkroczył w życie i w ten sam sposób gotów był je opuścić, w śmierdzącym mieszkaniu, gdzie, zwabieni smrodem gnijącego ciała, znaleźliby go w końcu sąsiedzi, a może Espen – pieprzony Espen, najgorszy gospodarz jakiego dotąd miał – uprzedziłby ich wszystkich, może znalazłby go pierwszy, rozłożonego na brudnej posadzce albo z policzkiem wspartym o sedes. Zapewne nie zdziwiłby się wcale.
Munch uniósł raptownie głowę, słysząc odgłos czyiś kroków, po czym wstał z niewysokiego murka, o który dotąd się opierał, rzucając papierosa na ziemię i przygniatając go brzegiem przetartej podeszwy. Bursztyn jego spojrzenia zdawał się zalśnić jasno w półmroku wieczoru, mimo że samo spojrzenie pozostawało mętne i niewyraźne, jak gdyby ktoś zanurzył w nim rękę i silnie zamieszał.
– Kurwa. – rzucił burkliwym, opryskliwym tonem, gdy w obcym mężczyźnie rozpoznał znajomą sylwetkę. Choć przez jego lico przemknął krótki, kąśliwy uśmiech, Egon cofnął się o krok, opierając lewą dłoń o murowaną fasadę jednej z kamienic. – Niedługo pomyślę, że masz na moim punkcie chorobliwą obsesję, to nie może być zdrowe. – warknął, choć wiedział, że nie powinien długo go zwodzić, wiedział, lepiej niż ktokolwiek, że powinien biec.
Ivar Soelberg
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Wto 20 Lip - 9:55
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Ostatnie miesiące nie były dla niego łaskawe, nieustannie piętrzące się obowiązki zmuszały do nadgodzin, a te w swej konsekwencji pozbawiały go godzin, które mógłby przeznaczyć na odpoczynek i sen, tak istotny, gdy idzie o kogoś, kto musi mieć trzeźwy i jasny wgląd na sprawy, tak stare, jak i te nowe. Nie mógł sobie pozwolić na chwilę rozluźnienia i dekoncentracji, tak pochłonięty przez niedostępujący, chociażby na krok cień pracy, jawił się on na każdym kroku, czy to w zaciszu spokojnego mieszkania, czy barze, gdy zmawiał piwo, nieustannie prześladujący i kujący ostrzem utkanym z wyrzutów sumienia kuł, w te chwile lenistwa, które mógłby przeznaczyć na coś znacznie, bardziej produktywnego. Nie mogąc spędzać, każdej wolnej chwili za biurkiem, tudzież na misjach, był i tak jednym z tych, którzy wyjątkowo rzadko wychodzili z siedziby Kruczej Straży równo z wybiciem końca zmiany. Zazwyczaj pochłonięty tak intensywnie w pracy, nawet nie dostrzegał upływu godzin. Ten wir, miał go uchronić przed pomyłkami, przed pochopnymi osądami i błędami podczas misji i śledztw. Być może jego zachowanie, było zbyt zachowawcze, być może czasem za dużo analizował i starał się zadbać, o każdy szczegół, ale ryzyko wpadki, należało zminimalizować. Przykładając się w planach i organizacji, chciał również pokazać się z jak najlepszej strony przełożonym, by ci mogli docenić i z czasem dać przepustkę do kolejnych stopni w hierarchii. Ambicja przepełniała Soelberga na wskroś, a ostanie tygodnie pokazywały, jak bardzo zależało mu na tym, aby udowodnić swą wartość, w tak trudnym momencie. Midgard był pochłonięty przez widmo zagadkowych zniknięć, opinia publiczna wywierała presję, a Wysłannicy mieli pełne ręce roboty, do tego stopnia, że wiele z pilnych zadań już zrealizowanych, nie zostało jeszcze uwzględnionych w raportach. Lubił działanie pod presją czasu, ale i on miał swoje limity i cierpliwość.
W tym całym bagnie od czasu, do czasu wyszukiwał czas na stare, dobre i klasyczne obchody. Po najciekawszych, z jego punktu widzenia miejscach, tam, gdzie miał informatorów i obserwatorów, gdzie wiedział, że ludzie będą mówili niezależnie od tego, czy poświeci im odznaką przed oczami, pięścią, czy garścią talarów. Naturalnie nie latał w oficjalnym mundurze, nie był łajzą, co do legowiska potworów wtaczała się z białą flagą i napisem „kopnij mnie w żyć”. Czarny płaszcz okrywał niemal w pełni postawną sylwetkę Wysłannika, a podniesiony kołnierz i szal dodatkowo dawały nutkę tajemniczości, idealnie wpasowaną w aurę tego miejsca. Mróz odciskał na nim swe piętno, a śliski bruk, był niezwykle zgubny i mógł poczęstować, niemiłym przypomnieniem o swej twardej powierzchni w przypadku potknięcia lub poślizgu. Szedł uważnie, nieco podniesiony na duchu przez zasłyszane plotki. Zgrabiałe od zimna palce zaciskały się w pięści, a skórzane rękawiczki stawiały niewielki opór przenikającemu przez materiał zimna. Jakby bogowie otworzyli serce zimy, tuż nad ich głowami, niepomni na porę roku. Coś wisiało w powietrzu, czuł to.
Nos drgnął, gdy wyczuł nikłą nutkę dymu i momentalnie podniósł wzrok, w samą porę, aby dostrzec młodzieńca, którego już kiedyś widział, i co do którego miał wszelkie podejrzenia, aby uznać go za wartego dłużej rozmowy. Jego słowa wywołały na twarzy Ivara delikatny, cień uśmiechu, który trudno sklasyfikować, jako przyjazny. W trakcie tego rozpoznania zwolnił nieznacznie, lecz gdy słowa młodzieńca przebrzmiały, przenosił już ciężar ciała na wysuniętą nogę z zamiarem biegu i pochwycenia ptaszyny.
W tym całym bagnie od czasu, do czasu wyszukiwał czas na stare, dobre i klasyczne obchody. Po najciekawszych, z jego punktu widzenia miejscach, tam, gdzie miał informatorów i obserwatorów, gdzie wiedział, że ludzie będą mówili niezależnie od tego, czy poświeci im odznaką przed oczami, pięścią, czy garścią talarów. Naturalnie nie latał w oficjalnym mundurze, nie był łajzą, co do legowiska potworów wtaczała się z białą flagą i napisem „kopnij mnie w żyć”. Czarny płaszcz okrywał niemal w pełni postawną sylwetkę Wysłannika, a podniesiony kołnierz i szal dodatkowo dawały nutkę tajemniczości, idealnie wpasowaną w aurę tego miejsca. Mróz odciskał na nim swe piętno, a śliski bruk, był niezwykle zgubny i mógł poczęstować, niemiłym przypomnieniem o swej twardej powierzchni w przypadku potknięcia lub poślizgu. Szedł uważnie, nieco podniesiony na duchu przez zasłyszane plotki. Zgrabiałe od zimna palce zaciskały się w pięści, a skórzane rękawiczki stawiały niewielki opór przenikającemu przez materiał zimna. Jakby bogowie otworzyli serce zimy, tuż nad ich głowami, niepomni na porę roku. Coś wisiało w powietrzu, czuł to.
Nos drgnął, gdy wyczuł nikłą nutkę dymu i momentalnie podniósł wzrok, w samą porę, aby dostrzec młodzieńca, którego już kiedyś widział, i co do którego miał wszelkie podejrzenia, aby uznać go za wartego dłużej rozmowy. Jego słowa wywołały na twarzy Ivara delikatny, cień uśmiechu, który trudno sklasyfikować, jako przyjazny. W trakcie tego rozpoznania zwolnił nieznacznie, lecz gdy słowa młodzieńca przebrzmiały, przenosił już ciężar ciała na wysuniętą nogę z zamiarem biegu i pochwycenia ptaszyny.
Egon Munch
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Pią 23 Lip - 18:10
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Matka lubiła powtarzać, że był pechowym dzieckiem – kapryśnym i gwałtownym, pochłanianym przez fale swoich emocji nawet wówczas, gdy ciało miał jeszcze bardzo drobne, a kości tak rachityczne, iż można by sądzić, że pękną jak gałązki pod siłą gniewu, jaki w sobie nosił. Nieszczęście to, przekazane wraz z rodzicielską krwią, zalegające w żyłach, wypełniające każdy fragment jego rozedrganego jestestwa, ciągnęło się za nim przez lata, pozostawiając ciemną strugę krwi na białym śniegu kart posępnej biografii – spod surowej tresury ojca trafił prosto pod kły czerwieniejącego gniewem berserkera, a następnie w więzienną celę szarych murów sierocińca, sądząc już wtedy, że rygor i niesprawiedliwość placówki były najgorszym, co go w życiu spotkało, w swej dziecięcej naiwności nie wiedząc, że to, co miało przyjść później, odbije się na nim znacznie bardziej dotkliwie niż prześmiewcze słowa rówieśników, surowe kary i ominięte posiłki, że pech, jak wietrzący po zboczach drapieżnik, miał prześladować go aż po sam kres naznaczonego cierpieniem życiorysu. Być może właśnie dlatego na widok znajomej twarzy w sercu wpierw rozogniło się ciepło znajomej rutyny, komfort przyzwyczajenia, raptem zdławiony przez pęczniejącą w gardle gorycz, złość, która uwikłała swe gniazdo w zaciśniętych palcach jego prawej dłoni, zabraniająca nadstawiać kolejne policzki, które wynajdywała żałosna obyczajność, świerzbiąca natomiast zwierzęcym instynktem groźnej ofensywy.
Wbrew pierwotnym odruchom, widząc, że oficer również go zauważył i łechtając swoje spragnione uwagi wnętrze satysfakcją jego uśmiechu, cofnął się o krok do tyłu, przesuwając skostniałe mrozem ramię po nierównej fakturze murowanej fasady. Chociaż dłoń zaciskał w pięść tak mocno, że przydługie, obgryzione paznokcie wbiły się boleśnie w miękkie wnętrze śródręcza, zachowywał w sobie ostatki zdrowego rozsądku, wiedział, że pojedynek na otwartej przestrzeni mógłby okazać się sromotną pułapką, że jego spragnione narkotyku ciało ulegnie pod fizyczną siłą oficera, łamiąc się tak, jak pękało po tylekroć wcześniej, wystawione na zacinający wicher przeciwności losu. Bystrość wyostrzonego ostrożnością spojrzenia błysnęła niby bursztyn wśród niezdrowej, morowej bladości jego twarzy, kiedy Ivar przeniósł zatem ciężar napiętej gotowością sylwetki na wysuniętą do przodu nogę, Munch odwrócił się na pięcie, przeskakując przez betonową wypukłość podłoża i biegiem ruszył przed siebie, pozwalając by mroźne igły niespodziewanego uderzenia zimy przecięły płótno jego twarzy, szeleszcząc połami płaszcza i wdzierając się pod pozorne ciepło jego wysłużonej pokrywy. Tupot ciężkich, oficerskich butów dudnił mu za plecami, umysł odmawiał jednak pochwycenia sytuacji w ramy prawdziwego niebezpieczeństwa, rozrysowując się na linii warg triumfalnym przekonaniem o niechybnej wygranej, zwycięstwie wymagającym jedynie podążenia wąską ścieżką, którą już wcześniej wydeptał i która zdawała się prześwitywać pod nierównym brukowaniem chodnika.
Górująca wśród szarości dzielnicy kamienica, jak piękna kokietka udekorowana mozaiką kolorowych płytek oraz arabeską barwnych, witrażowych okien, wabiła ku katakumbom swego wnętrza, tuż przed jej progiem Egon skręcił jednak w bok, przebiegając pod dekoracyjną attyką, by, wyminąwszy czuwającego przed drzwiami stróża, ukryć się w cieniu potężnych filarów zalegającego na tyłach krużganka. Gdy jego plecy nareszcie przywarły do chłodu zewnętrznej ściany kamienicy, poczuł jak płuca wypełniają się bolesnym, dławiącym chłodem skutego zimą powietrza – z trudem chwytał hausty upragnionego tlenu, pochylając nieznacznie głowę, gdy to stawało mu w tchawicy gulą obmierzłej pecyny, poganiając serce nerwowością chwilowych duszności. Dopiero kiedy wychylił głowę zza wąskiej ściany swej pozornej kryjówki, dostrzegł, że choć stelaż kamiennej konstrukcji tymczasowo pozwolił mu umknąć przed uważnym wzrokiem oficera, niewielki, betonowy wirydarz na tyłach kamienicy pozostawiał niewiele miejsca na dalszą ucieczkę – nawet uchylona okiennica, smagana wiatrem tak, że co i raz obijała się o twardą, drewnianą futrynę, stawała pod wygiętą krzywizną znaku zapytania. Wciąż ukryty, zacisnął zęby na poczerwieniałych, spękanych knykciach, chcąc stłumić odgłos łapczywie nabieranych oddechów, a kiedy mężczyzna podszedł wystarczająco blisko, zwabiony jak ryba na kolorową błystkę przynęty, zrobił nagły krok do przodu, wychylając się, by gwałtownym, wprawnym ruchem łokcia wycelować w odsłonięte gardło, podsycony małoduszną nadzieją, że uda mu się nie tylko wyślizgnąć z surowych kajdan prawa, ale także powalić wysłannika na śnieg, odwdzięczając się z nawiązką za lata napastliwych prześladowań. Na wygiętej paroksyzmem twarzy rozlał się cień triumfalnej przewagi.
Wbrew pierwotnym odruchom, widząc, że oficer również go zauważył i łechtając swoje spragnione uwagi wnętrze satysfakcją jego uśmiechu, cofnął się o krok do tyłu, przesuwając skostniałe mrozem ramię po nierównej fakturze murowanej fasady. Chociaż dłoń zaciskał w pięść tak mocno, że przydługie, obgryzione paznokcie wbiły się boleśnie w miękkie wnętrze śródręcza, zachowywał w sobie ostatki zdrowego rozsądku, wiedział, że pojedynek na otwartej przestrzeni mógłby okazać się sromotną pułapką, że jego spragnione narkotyku ciało ulegnie pod fizyczną siłą oficera, łamiąc się tak, jak pękało po tylekroć wcześniej, wystawione na zacinający wicher przeciwności losu. Bystrość wyostrzonego ostrożnością spojrzenia błysnęła niby bursztyn wśród niezdrowej, morowej bladości jego twarzy, kiedy Ivar przeniósł zatem ciężar napiętej gotowością sylwetki na wysuniętą do przodu nogę, Munch odwrócił się na pięcie, przeskakując przez betonową wypukłość podłoża i biegiem ruszył przed siebie, pozwalając by mroźne igły niespodziewanego uderzenia zimy przecięły płótno jego twarzy, szeleszcząc połami płaszcza i wdzierając się pod pozorne ciepło jego wysłużonej pokrywy. Tupot ciężkich, oficerskich butów dudnił mu za plecami, umysł odmawiał jednak pochwycenia sytuacji w ramy prawdziwego niebezpieczeństwa, rozrysowując się na linii warg triumfalnym przekonaniem o niechybnej wygranej, zwycięstwie wymagającym jedynie podążenia wąską ścieżką, którą już wcześniej wydeptał i która zdawała się prześwitywać pod nierównym brukowaniem chodnika.
Górująca wśród szarości dzielnicy kamienica, jak piękna kokietka udekorowana mozaiką kolorowych płytek oraz arabeską barwnych, witrażowych okien, wabiła ku katakumbom swego wnętrza, tuż przed jej progiem Egon skręcił jednak w bok, przebiegając pod dekoracyjną attyką, by, wyminąwszy czuwającego przed drzwiami stróża, ukryć się w cieniu potężnych filarów zalegającego na tyłach krużganka. Gdy jego plecy nareszcie przywarły do chłodu zewnętrznej ściany kamienicy, poczuł jak płuca wypełniają się bolesnym, dławiącym chłodem skutego zimą powietrza – z trudem chwytał hausty upragnionego tlenu, pochylając nieznacznie głowę, gdy to stawało mu w tchawicy gulą obmierzłej pecyny, poganiając serce nerwowością chwilowych duszności. Dopiero kiedy wychylił głowę zza wąskiej ściany swej pozornej kryjówki, dostrzegł, że choć stelaż kamiennej konstrukcji tymczasowo pozwolił mu umknąć przed uważnym wzrokiem oficera, niewielki, betonowy wirydarz na tyłach kamienicy pozostawiał niewiele miejsca na dalszą ucieczkę – nawet uchylona okiennica, smagana wiatrem tak, że co i raz obijała się o twardą, drewnianą futrynę, stawała pod wygiętą krzywizną znaku zapytania. Wciąż ukryty, zacisnął zęby na poczerwieniałych, spękanych knykciach, chcąc stłumić odgłos łapczywie nabieranych oddechów, a kiedy mężczyzna podszedł wystarczająco blisko, zwabiony jak ryba na kolorową błystkę przynęty, zrobił nagły krok do przodu, wychylając się, by gwałtownym, wprawnym ruchem łokcia wycelować w odsłonięte gardło, podsycony małoduszną nadzieją, że uda mu się nie tylko wyślizgnąć z surowych kajdan prawa, ale także powalić wysłannika na śnieg, odwdzięczając się z nawiązką za lata napastliwych prześladowań. Na wygiętej paroksyzmem twarzy rozlał się cień triumfalnej przewagi.
Ivar Soelberg
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Pon 2 Sie - 23:27
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Lubił tę chwilę, tuż przed pościgiem, gdy ważyły się losy pojedynku, kiedy czas nagle zwalnia, a krew w żyłach przyspiesza nieznacznie, czuł, jak serce zwolniło, by nagle przyspieszyć, jakby zmieniając gwałtownie bieg, chciało zapewnić optymalne obroty potrzebne do pościgu. Był na terytorium przeciwnika i wiedział, czego może się spodziewać. Ciemne uliczki, tajemne przejścia i szpary pomiędzy kamieniczkami, to wszystko działało na jego niekorzyść i znacznie łatwiej, byłoby mu walczyć w miejscu, w którym stali, lecz nie łudził się, iż przeciwnik pozwoli sobie na tę lekkomyślność. Widząc w jego bursztynowych oczach dzikość i nienawiść wiedział, że czeka go trudna przeprawa, a jednak uśmiechał się. Nie było w tym nadmiernej wrogości, czy poczucia przewagi, raczej radość na myśl o wysiłku fizyczny, o akcji, jaka będzie miała miejsce za ułamek sekundy, jak powieki opadną, a świat ponownie wróci na swoje tory, gdy czas da sygnał, aby biec i napięte mięśnie ruszą w tę pogoń.
Nigdy nie prezentował fanatyzmu, nie był niewolnikiem narzuconych poglądów, ani nie prezentował postawy skrajnie odbiegającej od norm, był tylko człowiekiem, świadomym swych wad i zalet, ale wykazującym wolną wolę i na bazie doświadczeń tak swoich, jak i innych zbierał niezbędną wiedzę, czy to posiłkując się księgami, czy dzięki rozmowie i opowieścią, czerpał naukę, by wreszcie, gdy stanął u boku innych wysłanników, być kimś więcej, niż tylko zaprogramowanym do zwalczania wrogów, bezmyślnym golemem. Podatnym na podszepty i niewykazującym własnej inicjatywy. Paradoksalnie im więcej zgłębiał informacji, im dalej zapuszczał się w odmęty wiedzy „zakazanej”, tym bardziej rozumiał i potrafił walczyć, tym lepszym stawał się obserwatorem zachodzących zmian w społeczeństwie i tego, co tak kusi w tej naturze magii. Mógł mieć własne zdanie, mógłby nawet spróbować przedstawić swoje argumenty przełożonym, lecz wiedział, iż betonu nie skruszy jeden apel, że jego słowa zostaną obrócone przeciw niemu samemu, i tym samym wystawi się na cios. Tego nie chciał, kariera i ambicja zmuszająca do poświęceń i niemal na każdym kroku przypominająca, o tym co już osiągnął, a co jest w zasięgu wzroku, sprawiała, że wolał nie zdradzać swych myśli, te głęboko tajone w najgłębszych zakamarkach duszy, czekały cierpliwie, aż przyjdzie odpowiedni czas i kolej, aby móc spróbować coś zmienić, by żyło się lepiej.
Ruszył, mimowolnie, jak strzała, gdy cięciwa zwolniła i wyrzuciła ją w przestrzeń. Poczuł, smak pogoni w swej naturze, tak słodki, że trudno mówić, o czymś przyjemniejszym. Ta praca potrafiła zmęczyć, potrafiła zaćmić umysł i osłabić ciało, ale on nigdy nie dopuścił, aby stać się jednym z tych wraków ludzi, co przesiadują w milczeniu, niemal godziny pracy zatraceni w papierkowej robocie, ci nie znają smaku walki i pogoni. Szedł tuż za nim, krok w krok, nie uciekając wzrokiem, od sylwetki ciemnowłosego mając go niemal cały czas na muszce, mógł uderzyć, czar bez wątpienia odebrały mu ochotę do dalszej ucieczki, sparaliżował i sprawił, że zaznajomiłby się z brudnym brukiem uliczki, nie robił tego. Biegnąc i chcąc, aby ten czuł na karku oddech strachu. Było to poniekąd okrutne z jego strony, ale ta odrobina wysiłku nie kosztowała go wiele, a poczucie strachu, jaki w nim mógł wzbudzić, dodatkowo podbuduje, niechęć do osoby wysłannika. Czuł, że mężczyzna emanuje nienawiścią, nie tylko do niego, ale i do całego świata i współczuł mu, ale nie na tyle, aby mu odpuścić. Zagłębiając się, w labiryncie uliczek na chwilę stracił postać kryminalisty z oczu, jednak kierując się, instynktem podążył, niemal dokładnie po jego śladach. Czuł w powietrzu dziwne napięcie, a kroki zwolniły, ba skradał się, czujny i ostrożny, na każdy przejaw ruchu. Mając oczy dookoła głowy, byłby ubezpieczony z każdej strony, niestety nie posiadał, a że takiego punktu obserwacji i zdany był tylko na to, z czym przyszedł na świat, to jest parę szarych oczu, które jednak widziały już dość sporo, by potrafić przewidzieć wiele scenariuszy walki w ciasnych i nieprzyjaznych miejscach. Krok, jeden, jedyny wysuwający jego sylwetkę i nastawiający na atak, był tym decydującym, a jednak spodziewał się uderzenia prostego i nieskomplikowanego z podniesionymi dłońmi, do asekuracji tchawicy i okolic żeber napotkał, cios, ku jego zaskoczeniu było to uderzenie z łokcia, a nie jak zakładał z noża pod żebro, cicho i prawie bezboleśnie, cóż może następnym razem będzie lepiej przygotowany? Zblokował atak, jego siła, nie powalała, z bliska chłopak wyglądał na chorego i zmęczonego. Uderzenie ręki, dotychczas chroniącej tors, spadło na ciemnowłosego – nagle, celując w splot słoneczny, miał na uwadze szybkie obezwładnienie i brak ochoty do dalszej gry wstępnej.
Nigdy nie prezentował fanatyzmu, nie był niewolnikiem narzuconych poglądów, ani nie prezentował postawy skrajnie odbiegającej od norm, był tylko człowiekiem, świadomym swych wad i zalet, ale wykazującym wolną wolę i na bazie doświadczeń tak swoich, jak i innych zbierał niezbędną wiedzę, czy to posiłkując się księgami, czy dzięki rozmowie i opowieścią, czerpał naukę, by wreszcie, gdy stanął u boku innych wysłanników, być kimś więcej, niż tylko zaprogramowanym do zwalczania wrogów, bezmyślnym golemem. Podatnym na podszepty i niewykazującym własnej inicjatywy. Paradoksalnie im więcej zgłębiał informacji, im dalej zapuszczał się w odmęty wiedzy „zakazanej”, tym bardziej rozumiał i potrafił walczyć, tym lepszym stawał się obserwatorem zachodzących zmian w społeczeństwie i tego, co tak kusi w tej naturze magii. Mógł mieć własne zdanie, mógłby nawet spróbować przedstawić swoje argumenty przełożonym, lecz wiedział, iż betonu nie skruszy jeden apel, że jego słowa zostaną obrócone przeciw niemu samemu, i tym samym wystawi się na cios. Tego nie chciał, kariera i ambicja zmuszająca do poświęceń i niemal na każdym kroku przypominająca, o tym co już osiągnął, a co jest w zasięgu wzroku, sprawiała, że wolał nie zdradzać swych myśli, te głęboko tajone w najgłębszych zakamarkach duszy, czekały cierpliwie, aż przyjdzie odpowiedni czas i kolej, aby móc spróbować coś zmienić, by żyło się lepiej.
Ruszył, mimowolnie, jak strzała, gdy cięciwa zwolniła i wyrzuciła ją w przestrzeń. Poczuł, smak pogoni w swej naturze, tak słodki, że trudno mówić, o czymś przyjemniejszym. Ta praca potrafiła zmęczyć, potrafiła zaćmić umysł i osłabić ciało, ale on nigdy nie dopuścił, aby stać się jednym z tych wraków ludzi, co przesiadują w milczeniu, niemal godziny pracy zatraceni w papierkowej robocie, ci nie znają smaku walki i pogoni. Szedł tuż za nim, krok w krok, nie uciekając wzrokiem, od sylwetki ciemnowłosego mając go niemal cały czas na muszce, mógł uderzyć, czar bez wątpienia odebrały mu ochotę do dalszej ucieczki, sparaliżował i sprawił, że zaznajomiłby się z brudnym brukiem uliczki, nie robił tego. Biegnąc i chcąc, aby ten czuł na karku oddech strachu. Było to poniekąd okrutne z jego strony, ale ta odrobina wysiłku nie kosztowała go wiele, a poczucie strachu, jaki w nim mógł wzbudzić, dodatkowo podbuduje, niechęć do osoby wysłannika. Czuł, że mężczyzna emanuje nienawiścią, nie tylko do niego, ale i do całego świata i współczuł mu, ale nie na tyle, aby mu odpuścić. Zagłębiając się, w labiryncie uliczek na chwilę stracił postać kryminalisty z oczu, jednak kierując się, instynktem podążył, niemal dokładnie po jego śladach. Czuł w powietrzu dziwne napięcie, a kroki zwolniły, ba skradał się, czujny i ostrożny, na każdy przejaw ruchu. Mając oczy dookoła głowy, byłby ubezpieczony z każdej strony, niestety nie posiadał, a że takiego punktu obserwacji i zdany był tylko na to, z czym przyszedł na świat, to jest parę szarych oczu, które jednak widziały już dość sporo, by potrafić przewidzieć wiele scenariuszy walki w ciasnych i nieprzyjaznych miejscach. Krok, jeden, jedyny wysuwający jego sylwetkę i nastawiający na atak, był tym decydującym, a jednak spodziewał się uderzenia prostego i nieskomplikowanego z podniesionymi dłońmi, do asekuracji tchawicy i okolic żeber napotkał, cios, ku jego zaskoczeniu było to uderzenie z łokcia, a nie jak zakładał z noża pod żebro, cicho i prawie bezboleśnie, cóż może następnym razem będzie lepiej przygotowany? Zblokował atak, jego siła, nie powalała, z bliska chłopak wyglądał na chorego i zmęczonego. Uderzenie ręki, dotychczas chroniącej tors, spadło na ciemnowłosego – nagle, celując w splot słoneczny, miał na uwadze szybkie obezwładnienie i brak ochoty do dalszej gry wstępnej.
Egon Munch
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Czw 5 Sie - 13:34
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
W egzaltowanym uniesieniu wyimaginowanej triumfalności przeceniał swoją wyższość nad oficerem Kruczej Straży, pamięć mięśniowa, wciąż ugruntowana w glebie młodzieńczej impertynencji, żłobiła wysuszone starorzecza pamięci, przekonana o wyszlifowanej do perfekcji, cyrkowej ekwilibrystyce, zwinności poddanego rygorystycznej tresurze ciała, sile uderzeń i trafności ataków – zwykł nosić miano plugawego księcia wśród szemranych ulic Przesmyku, papierowa korona dawno zsunęła mu się jednak z głowy, zdeptana pod podeszwami cudzych butów, rozmoknięta na deszczu, spływająca w dół rynsztoka wraz z jego wysłużoną przez lata ambicją, pragnieniami struchlałymi jak nadgniłe owoce, kurczące się w sobie, zajęte fermentem i robaczywą pleśnią. Cios, wymierzony kościstością zgiętego łokcia, spotkał się z tarczą cudzej przezorności jeszcze zanim zdezorientowany uśmiech zdążył zupełnie spełznąć z bladego płótna twarzy, przeobrazić się w gniewny paroksyzm nadciągającej nad niego porażki – ofensywa Ivara była pewna i trafna, rozbijając się o jego klatkę piersiową, rozlewając się wzdłuż splotu słonecznego, tworząc bolesny krzyż dziecinnego żalu, który wytrącił mu z płuc ostatni haust powietrza, pozostawiając tchawicę pustą i wyschniętą, jak gdyby zaraz miała rozpaść się na piach i żużel pod najdelikatniejszym dotknięciem dłoni.
Gwałtowny, silny ból rozpromienił się od podbrzusza, aż po wnękę gardła, ciało, pochwycone w spazmie nieoczekiwanego paraliżu, zgięło się odruchowo, zmuszając go do zatoczenia się o krok do tyłu, uderzenia plecami w chłodną, murowaną powierzchnię jednego z podtrzymujących kamienicę filarów. Mdłe poczucie strachu, tłumione dotąd przez buńczuczny, młodzieńczy przejaw gwarantowanej przewagi, roziskrzyło się na tyłach potylicy, wprawiając serce w nerwowe drżenie, umysł w świadomość, że oczywistość jego triumfalnej wygranej mogła zakończyć się właśnie tutaj – na zmrożonych płytach brudnej, brukowanej drogi, na parszywych tyłach kamienicy Kärkkäinenów, gdzie pierwsze znajdą go szczury, nikczemne, uliczne gryzonie zatapiające swe długie, pożółkłe zęby w miękkiej fakturze ludzkiego ciała, rozszarpujące je z łakomą determinacją bezpańskich kundli, przeżerające się przez skórę, przez mięśnie, przez kości, aż do stygnących narządów, serca wciąż poruszającego się jeszcze leniwie w połamanej klatce żeber. Świst z trudem nabieranego powietrza przedarł się cienkim strumieniem przez ściśniętą krtań, wzrok, dotąd wybity z trzeźwego bielma spojrzenia, powrócił uparcie na lico Ivara, piorunując go rozjątrzoną błyskawicą nienawiści, wściekłością, która zdawała się błyszczeć czerwonymi cętkami wśród bursztynowego odmętu tęczówek, nawet teraz, kiedy pulsujący ból uderzenia wciąż telepał o ściany jego organizmu jak spienione, morskie fale rozbijające się o kamienny brzeg plaży.
– Kurwa. – wydusił z siebie, spluwając przekleństwem, niby plwociną, pod stopy Wysłannika. Nigdy nie wiedział, kiedy przestać – wśród rodzinnej trupy zdzierał sobie dłonie do krwi na szorstkich, cyrkowych linach, po rygorystycznych, bezlitosnych ćwiczeniach zginał się w torsjach nad atramentową zielenią trawy, zamknięty w więzieniu starego sierocińca krzyczał i rzucał się na ściany, dopóki gardło nie zajęło się bolesną czerwienią, a rachityczne, dziecięce ciało nie pokryło plamami kwitnących pod skórą siniaków, pod czujnym okiem Görana pragnął zawsze robić odważniej i więcej, butnie wyrzucając w przestrzeń czerń kolejnych zaklęć, słów, które brzmiały w jego ustach jak przekleństwa. Teraz, mimowolnie osuwając się plecami po betonowej kolumnie, wciąż nie zamierzał odpuścić Ivarowi słodkiej, dojrzewającej w zaciśniętych pięściach wendety – palce lewej ręki już zaciskały się na twardym kamieniu o zaostrzonym kształcie, wyłowionym spod chłodnej pościeli śniegu. Przez kilka nieznośnych, rozciągniętych w czasie sekund mógł jeszcze uchylić głowę, uniknąć groźnych reperkusji, mógł uciec, odpuścić, skończyć to wszystko, nie narażać się na niebezpieczeństwo, które błysnęło drapieżnie w tęczówkach oficera. Ale nie.
Gwałtownie poderwał się z ziemi, rzucając się na Soelberga jak dotknięte wścieklizną zwierzę, gotowe zatopić ostre kły w ciepłym, tętniącym krwią ciele, przesunąć pazurami po skórze, rozciąć ją jak cienki materiał zawieszonej nad oknem firanki – o ile wcześniej można by posądzić go jeszcze o jakąkolwiek precyzję ataków lub tlącą się w głowie namiastkę zdrowego rozsądku, o tyle teraz działał już niemal zupełnie na oślep, nacierając na przeciwnika z przymusu, z coraz mniejszym udziałem myśli i coraz bardziej desperacką gwałtownością, afektowanym gniewem, który brał nad nim w górę, rozpalając umysł do czerwoności, rugając z jego najciemniejszych zakątków jakikolwiek przejaw logiki, pozwalając natomiast, by zjeżone, przygotowane do ataku ciało szturmowało w berserkowym szale, zaślepione wypełniającą żyły gorączką. Ivar był od niego silniejszy, nawet on nie mógł jednak w zupełności obronić się przed zajadłą szarżą podjętego ataku, dzikiej próby przewrócenia go na brukowany chodnik, uderzenia zaostrzonym, prymitywnym nożem kamienia w miejsce, z którego krew trysnęłaby ciepłym strumieniem metalicznej posoki. Egon musiał być poniekąd świadom nieuchronności swej porażki, zawieszonej nad nim jak ostrze śmiercionośnej gilotyny, świadomość ta, spychana siłą na dalszy plan, prześwitywała jednak ledwie słabym cieniem, bladym zarysem sylwetki majaczącym na odległej linii horyzontu – podjudzony pulsującą w arteriach adrenaliną, wbrew sobie, chciał, żeby mężczyzna się obronił, żeby go sprowokował, żeby szarpnął nim gwałtownie, zdzielił w twarz, przyszpilił do ziemi; żeby wraz z żelazistym posmakiem napływającej do ust juchy, poczuł też znajomą cierpkość magii zakazanej.
Gwałtowny, silny ból rozpromienił się od podbrzusza, aż po wnękę gardła, ciało, pochwycone w spazmie nieoczekiwanego paraliżu, zgięło się odruchowo, zmuszając go do zatoczenia się o krok do tyłu, uderzenia plecami w chłodną, murowaną powierzchnię jednego z podtrzymujących kamienicę filarów. Mdłe poczucie strachu, tłumione dotąd przez buńczuczny, młodzieńczy przejaw gwarantowanej przewagi, roziskrzyło się na tyłach potylicy, wprawiając serce w nerwowe drżenie, umysł w świadomość, że oczywistość jego triumfalnej wygranej mogła zakończyć się właśnie tutaj – na zmrożonych płytach brudnej, brukowanej drogi, na parszywych tyłach kamienicy Kärkkäinenów, gdzie pierwsze znajdą go szczury, nikczemne, uliczne gryzonie zatapiające swe długie, pożółkłe zęby w miękkiej fakturze ludzkiego ciała, rozszarpujące je z łakomą determinacją bezpańskich kundli, przeżerające się przez skórę, przez mięśnie, przez kości, aż do stygnących narządów, serca wciąż poruszającego się jeszcze leniwie w połamanej klatce żeber. Świst z trudem nabieranego powietrza przedarł się cienkim strumieniem przez ściśniętą krtań, wzrok, dotąd wybity z trzeźwego bielma spojrzenia, powrócił uparcie na lico Ivara, piorunując go rozjątrzoną błyskawicą nienawiści, wściekłością, która zdawała się błyszczeć czerwonymi cętkami wśród bursztynowego odmętu tęczówek, nawet teraz, kiedy pulsujący ból uderzenia wciąż telepał o ściany jego organizmu jak spienione, morskie fale rozbijające się o kamienny brzeg plaży.
– Kurwa. – wydusił z siebie, spluwając przekleństwem, niby plwociną, pod stopy Wysłannika. Nigdy nie wiedział, kiedy przestać – wśród rodzinnej trupy zdzierał sobie dłonie do krwi na szorstkich, cyrkowych linach, po rygorystycznych, bezlitosnych ćwiczeniach zginał się w torsjach nad atramentową zielenią trawy, zamknięty w więzieniu starego sierocińca krzyczał i rzucał się na ściany, dopóki gardło nie zajęło się bolesną czerwienią, a rachityczne, dziecięce ciało nie pokryło plamami kwitnących pod skórą siniaków, pod czujnym okiem Görana pragnął zawsze robić odważniej i więcej, butnie wyrzucając w przestrzeń czerń kolejnych zaklęć, słów, które brzmiały w jego ustach jak przekleństwa. Teraz, mimowolnie osuwając się plecami po betonowej kolumnie, wciąż nie zamierzał odpuścić Ivarowi słodkiej, dojrzewającej w zaciśniętych pięściach wendety – palce lewej ręki już zaciskały się na twardym kamieniu o zaostrzonym kształcie, wyłowionym spod chłodnej pościeli śniegu. Przez kilka nieznośnych, rozciągniętych w czasie sekund mógł jeszcze uchylić głowę, uniknąć groźnych reperkusji, mógł uciec, odpuścić, skończyć to wszystko, nie narażać się na niebezpieczeństwo, które błysnęło drapieżnie w tęczówkach oficera. Ale nie.
Gwałtownie poderwał się z ziemi, rzucając się na Soelberga jak dotknięte wścieklizną zwierzę, gotowe zatopić ostre kły w ciepłym, tętniącym krwią ciele, przesunąć pazurami po skórze, rozciąć ją jak cienki materiał zawieszonej nad oknem firanki – o ile wcześniej można by posądzić go jeszcze o jakąkolwiek precyzję ataków lub tlącą się w głowie namiastkę zdrowego rozsądku, o tyle teraz działał już niemal zupełnie na oślep, nacierając na przeciwnika z przymusu, z coraz mniejszym udziałem myśli i coraz bardziej desperacką gwałtownością, afektowanym gniewem, który brał nad nim w górę, rozpalając umysł do czerwoności, rugając z jego najciemniejszych zakątków jakikolwiek przejaw logiki, pozwalając natomiast, by zjeżone, przygotowane do ataku ciało szturmowało w berserkowym szale, zaślepione wypełniającą żyły gorączką. Ivar był od niego silniejszy, nawet on nie mógł jednak w zupełności obronić się przed zajadłą szarżą podjętego ataku, dzikiej próby przewrócenia go na brukowany chodnik, uderzenia zaostrzonym, prymitywnym nożem kamienia w miejsce, z którego krew trysnęłaby ciepłym strumieniem metalicznej posoki. Egon musiał być poniekąd świadom nieuchronności swej porażki, zawieszonej nad nim jak ostrze śmiercionośnej gilotyny, świadomość ta, spychana siłą na dalszy plan, prześwitywała jednak ledwie słabym cieniem, bladym zarysem sylwetki majaczącym na odległej linii horyzontu – podjudzony pulsującą w arteriach adrenaliną, wbrew sobie, chciał, żeby mężczyzna się obronił, żeby go sprowokował, żeby szarpnął nim gwałtownie, zdzielił w twarz, przyszpilił do ziemi; żeby wraz z żelazistym posmakiem napływającej do ust juchy, poczuł też znajomą cierpkość magii zakazanej.
Ivar Soelberg
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Czw 5 Sie - 22:33
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Czuł na sobie nienawiść zamkniętą w bursztynowych oczach, wyczuwał ją w powietrzu, które przesiąknięte nią, wydawało się zastygłe w bezruchu, a jej odór pełzał, niczym robactwo po zdrowym ciele, dotykając wrażliwych nozdrzy. Nie wydał żadnego dźwięku, tak przy uderzeniu, jak i chwilę po nim. Mierząc przeciwnika spojrzeniem, w którym czaiła się obojętność, zmieszana ze wzgardą. Nie lubił osądzać z góry, nie był sędzia na tym łez padole, który mógłby uczynić mu rachunek sumienia i skazać na wieczne potępienie, był tylko zwykłym galardem, który wyjątkowo kiepsko znosił, gdy podejrzany ucieka i próbuje go zaatakować. Marne jego próby, tak mizerne ciało, chuchro, że aż dziw, iż mocniejszy podmuch wiatru nie łamie go wpół, a jednak miał w sobie tę siłę i determinację, aby uciekać, aby walczyć, chociaż w głębi serca, o ile takowe jeszcze miał, a w jego miejscu nie świeciła pustka, zapewne zakołatała trwoga. Ten strach mógł paradoksalnie dodawać mu siły w nadchodzącym starciu, to było pewne. Dostrzegał to, tak w jego ruchach, jak i mimice twarzy, każdy gest mógł zwiastować nadchodzący atak, a czujne spojrzenie szarych oczu beznamiętnie śledziło jego ruchy. Wysłannik odczuwał, że ta chwila niewątpliwie zaraz nadejdzie, iż zadany cios nie był, na tyle silny, aby wytrącić ściganemu ochotę do dalszej walki, ba wierzył, wręcz był przekonany, że gdyby nawet go skatował i pozbawił możliwości poruszania się zmuszony do pełzania po lodowato-zimnym bruku, który pościelony warstwą brudu bynajmniej nie zachęcał do podziwiania go z takiego bliska, to i tak byłby zmuszony do zachowania ostrożności, jak nie pięścią to zębami, ten nicpoń mógłby utorować sobie drogę do rewanżu. Lubił i szanował ludzi charakternych, pewnych siebie i mających zasady, lecz ten tu wyglądał, jak całkowite zaprzeczenie, tego co reprezentuje na co dzień Soelberg, wręcz jest wzorowym przykładem, tego, z czym walczy Krucza Straż. Może w ocenie chłopaka, był pośpiech, być może nawet, niegdyś miał w sobie pierwiastek dobra, bo w to osobiście Ivar wierzył, że każdy na samym początku ma w sobie, tyle samo dobra, co zła, lecz jedynie decyzje, wydarzenia i często los, sprawiają, iż wybieramy drogę, taką, a nie inną. Chciał wierzyć w drugą szansę, odkupienie win, jakże podniosłe i wzniosłe określenie, zarezerwowane tylko i wyłącznie, dla garstki nielicznych. Czy i dla tego pałającego nienawiścią i wrogością człowieka również? Zbyt wielu widział do niego podobnych, zdecydowanie łatwiej zamknąć oczy i przejść nad nimi do swego idealnego życia, w jakim panuje ład, miast oglądać się za siebie, na tych, których zwabiła chciwość, złość i własna natura.
Gdy atak nadszedł, przeczytał to w jego oczach, cofając się przy uderzeniach i czując niesprzyjające warunki otoczenia, lawirował między ciosami tępej furii, chaosu, którego nie sposób skontrować, bezboleśnie. Dostając w dzieciństwie lekcję, od dziadka wiedział, że najbardziej niebezpieczni są ci, co nie potrafią walczyć, bo gdy taki weźmie siekierę w dłoń trudno oszacować, gdzie uderzy, czy przypadkiem ciężar dzierżonej broni go nie przygniecie, a może chcąc uderzyć w głowę, odrąbie rękę? To nieprzewidywalne i bardzo zdradliwe, stąd ostrożność. I ta czujność, była podstawą w tym przypadku, ale i nie na długo ona się zdała, musiał przełamać tę barierę i sprowadzić go ponownie do parteru. Wyczekawszy, odpowiedni moment uderzył, a chociaż dłonie ich wymieniły się, uprzejmościami w tej batalii poczuł wynik tego starcia na zakrytej skórzaną rękawicą dłoni, kolejny i kolejny cios również spadł na przedramiona i gardę, którą bronił się przed jego agresją. By, w końcu skontrować zmusił go do ruchu, do wysiłku, który widocznie sprawiał mu trudność. Mógłby tak, bawić się z nim kilka godzin, aż ten zupełnie straci siłę, lub sięgnie po magię, lecz przerwał to równie szybko, co zaczął. Uderzenie sierpowego trafiło miękko w policzek, zaś zdradliwy hak, na którym oparł głównie siłę, podczas tego wypadu, miał ostatecznie pożegnać, jego zamiary na dalszą walkę, kto wie, czy tylko na nią? Cios spadł na szczękę, ale aby mieć pewność w tym, co zrobił, poprawił prostym zaadresowanym w nos, trochę krwi, nic więcej. To nic.
Gdy atak nadszedł, przeczytał to w jego oczach, cofając się przy uderzeniach i czując niesprzyjające warunki otoczenia, lawirował między ciosami tępej furii, chaosu, którego nie sposób skontrować, bezboleśnie. Dostając w dzieciństwie lekcję, od dziadka wiedział, że najbardziej niebezpieczni są ci, co nie potrafią walczyć, bo gdy taki weźmie siekierę w dłoń trudno oszacować, gdzie uderzy, czy przypadkiem ciężar dzierżonej broni go nie przygniecie, a może chcąc uderzyć w głowę, odrąbie rękę? To nieprzewidywalne i bardzo zdradliwe, stąd ostrożność. I ta czujność, była podstawą w tym przypadku, ale i nie na długo ona się zdała, musiał przełamać tę barierę i sprowadzić go ponownie do parteru. Wyczekawszy, odpowiedni moment uderzył, a chociaż dłonie ich wymieniły się, uprzejmościami w tej batalii poczuł wynik tego starcia na zakrytej skórzaną rękawicą dłoni, kolejny i kolejny cios również spadł na przedramiona i gardę, którą bronił się przed jego agresją. By, w końcu skontrować zmusił go do ruchu, do wysiłku, który widocznie sprawiał mu trudność. Mógłby tak, bawić się z nim kilka godzin, aż ten zupełnie straci siłę, lub sięgnie po magię, lecz przerwał to równie szybko, co zaczął. Uderzenie sierpowego trafiło miękko w policzek, zaś zdradliwy hak, na którym oparł głównie siłę, podczas tego wypadu, miał ostatecznie pożegnać, jego zamiary na dalszą walkę, kto wie, czy tylko na nią? Cios spadł na szczękę, ale aby mieć pewność w tym, co zrobił, poprawił prostym zaadresowanym w nos, trochę krwi, nic więcej. To nic.
Egon Munch
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 8 Sie - 22:28
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie wierzył w moralne odkupienie win – popełnione grzechy wyżęły się tak głęboko w fakturę jego ciała, że zdawały się sunąć, jak zdradliwa zaraza, wzdłuż zapadniętych żył, zatruwać krwioobieg, którego nieustanny ruch w końcu – nareszcie – musiał się zatrzymać, pochwycony w karcer narkotycznej inercji. Od samego zarania podskórnie wierzył, że piętno gwałtownych afektów zawisło nad nim, niby greckie fatum, przekazane przez ojca, bolesne i niemożliwe do wyrugowania, nieważne jak często i jak usilnie próbował – obłaskawiać umysł siłą eliksirów, które pozostawiały go wpółżywego na brudnej, łazienkowej podłodze, zapanować nad ogierem pulsujących emocji, oddając upust gwałtownego, okrutnego gniewu w wymuszonych przejawach bolesnej agresji, zamykanej za drzwiami ciasnego mieszkania, spływającej strugą ciemnej, metalicznej krwi w dół pożółkłej paszczy umywalki, zapanować nad lękiem, który wstrząsał nim jak dzikim zwierzęciem, rzucającym się z zębami na metalowe kraty klatki – wszystko, co robił, było jednak wysiłkiem płonnym, przynoszącym ulotne, paliatywne efekty, odgniatającym się chorobliwą skazą na płótnie jego morowej skóry.
Niedorzeczna impulsywność ataków rozmyła klarowny dotąd obraz rzeczywistości, nakazując zadawać ciosy już niemal na oślep, zderzając je z powietrzem, zderzając z chłodnym brukowaniem chodnika, nareszcie zderzając również z ciałem Ivara, lecz nie pozostawiając na nim wiele poza krwawym zadrapaniem, niegroźnym, pulsującym bólem, który za kilka godzin objawi się obmierzłą, śliwkową kałużą siniaków. Zęby zgrzytały mimowolnie, ocierane o siebie w gniewie zaciśniętej szczęki, kościste palce zaciskały się wściekle na grubym materiale kurtki, anomalny, zimowy chłód, który zabarwił je czerwienią swych bezlitosnych ugryzień, sprawił jednak, że wydawały się skostniałe i dotknięte paraliżem, przesyłając impulsy ognistego ucisku za każdym razem, gdy zacieśniał je na mokrym od śniegu ubraniu oficera. Osamotniony płomyk rozsądku, zalany zimną wodą rankoru, zgasł teraz zupełnie, rozpalając się w bursztynie tęczówek widmem czystego szaleństwa – afektowaną histerią, której nie potrafił zrozumieć ani zahamować, która nie rozprysła się nawet wtedy, gdy silne, niespodziewane uderzenie rozlało się bólem na jego twarzy, chwilowo zakrywając spojrzenie czerwoną kurtyną nieświadomości.
Szczęka gruchnęła z chrzęstem, gdy z głębi krtani wychynął zduszony, świszczący oddech, wyszarpnięty pięścią Ivara, pozostawiający po sobie iskry bezdennej wściekłości, rozpalone ciemniejszymi plamami na tle pozłoty spojrzenia.
– Pierdolony... skurwysynie. – lżące słowa przekleństwa wydostały się spomiędzy cienkiej linii ust wraz z zabarwionymi szkarłatem kroplami śliny, uprzedzone nieprzyjemnym, szubrawym garniturem krzywych zębów, które ułożyły się w wątły cień uśmiechu, pozostawiający po sobie cierpkie wrażenie przypominające kredę przesuwaną ze zgrzytem po suchej fakturze tablicy. – Za którymś razem – zaczął, wyginając usta w bolesnym paroksyzmie, gdy ramię mężczyzny przywarło do jego grdyki, dociskając plecy do mokrej ziemi – zadasz mi o jeden cios za dużo. – słowa, nabrzmiałe tonem ponurej groźby, zawisły w ściągniętym ligniną powietrzu, zalegając w wąskiej przestrzeni, jaka ich obecnie dzieliła. Poruszona wysiłkiem pierś, unosząca się nierówno pod cienką płachtą ubrań, paliła żywym ogniem, mimo to kąciki ust pozostały wygięte w perfidii filuternego uśmiechu, a ciepły, nerwowy oddech wydostający się z głębi ściśniętej wieży tchawicy wypełniał powietrze białym oparem, ciepłem powietrza, które wypełzało z jego płuc i zaległo cienką warstwą na ścierpniętym opanowaniem licu Ivara.
– Przyznaj się. – wycharczał ściszonym, gardłowym tenorem, z trudem przeciskając słowa przez nadwyrężony instrument krtani, zatrzymując surowe, roziskrzone emocjami spojrzenie bezpośrednio na twarzy napastnika i ponownie skłaniając usta do złośliwego grymasu nierozsądnej, groteskowej buty. – Sprawia ci to przyjemność, co? – splunął kąśliwą uwagą, szczekając zębami, jak gdyby chciał pochwycić fragment dzielącej ich przestrzeni. – Zdradzę ci sekret, nachyl się bliżej. – szepnął konspiracyjnie, nie czekając na odpowiedź mężczyzny, przywołał jednak na język znajomą cierpkość zaklęcia, która pomimo odchrząkniętej z trudem posoki, wprawiła umysł w satysfakcję diabelskiego wyrazu. – Reyku-sýru. – odrzucając ostatnie spłachcie rozsądku, zdradził się z parszywością toczącej organizm zarazy, z uporem wciąż utrzymując kontakt wzrokowy, jak gdyby perwersyjną przyjemność sprawiła mu nagła zmiana na fizjonomii Wysłannika, charakterystyczny błysk wśród odmętów tęczówek, reakcja na oczy zakryte teraz nieprzejednanym bielmem mgły, zapadnięte żyły nabrzmiałe, uwypuklone czernią moralnej maligny, prezentując go przed Ivarem takim, jakim był naprawdę – jakim stał się na własne, odważnie wypowiedziane życzenie.
Reyku-sýru 47/45
Niedorzeczna impulsywność ataków rozmyła klarowny dotąd obraz rzeczywistości, nakazując zadawać ciosy już niemal na oślep, zderzając je z powietrzem, zderzając z chłodnym brukowaniem chodnika, nareszcie zderzając również z ciałem Ivara, lecz nie pozostawiając na nim wiele poza krwawym zadrapaniem, niegroźnym, pulsującym bólem, który za kilka godzin objawi się obmierzłą, śliwkową kałużą siniaków. Zęby zgrzytały mimowolnie, ocierane o siebie w gniewie zaciśniętej szczęki, kościste palce zaciskały się wściekle na grubym materiale kurtki, anomalny, zimowy chłód, który zabarwił je czerwienią swych bezlitosnych ugryzień, sprawił jednak, że wydawały się skostniałe i dotknięte paraliżem, przesyłając impulsy ognistego ucisku za każdym razem, gdy zacieśniał je na mokrym od śniegu ubraniu oficera. Osamotniony płomyk rozsądku, zalany zimną wodą rankoru, zgasł teraz zupełnie, rozpalając się w bursztynie tęczówek widmem czystego szaleństwa – afektowaną histerią, której nie potrafił zrozumieć ani zahamować, która nie rozprysła się nawet wtedy, gdy silne, niespodziewane uderzenie rozlało się bólem na jego twarzy, chwilowo zakrywając spojrzenie czerwoną kurtyną nieświadomości.
Szczęka gruchnęła z chrzęstem, gdy z głębi krtani wychynął zduszony, świszczący oddech, wyszarpnięty pięścią Ivara, pozostawiający po sobie iskry bezdennej wściekłości, rozpalone ciemniejszymi plamami na tle pozłoty spojrzenia.
– Pierdolony... skurwysynie. – lżące słowa przekleństwa wydostały się spomiędzy cienkiej linii ust wraz z zabarwionymi szkarłatem kroplami śliny, uprzedzone nieprzyjemnym, szubrawym garniturem krzywych zębów, które ułożyły się w wątły cień uśmiechu, pozostawiający po sobie cierpkie wrażenie przypominające kredę przesuwaną ze zgrzytem po suchej fakturze tablicy. – Za którymś razem – zaczął, wyginając usta w bolesnym paroksyzmie, gdy ramię mężczyzny przywarło do jego grdyki, dociskając plecy do mokrej ziemi – zadasz mi o jeden cios za dużo. – słowa, nabrzmiałe tonem ponurej groźby, zawisły w ściągniętym ligniną powietrzu, zalegając w wąskiej przestrzeni, jaka ich obecnie dzieliła. Poruszona wysiłkiem pierś, unosząca się nierówno pod cienką płachtą ubrań, paliła żywym ogniem, mimo to kąciki ust pozostały wygięte w perfidii filuternego uśmiechu, a ciepły, nerwowy oddech wydostający się z głębi ściśniętej wieży tchawicy wypełniał powietrze białym oparem, ciepłem powietrza, które wypełzało z jego płuc i zaległo cienką warstwą na ścierpniętym opanowaniem licu Ivara.
– Przyznaj się. – wycharczał ściszonym, gardłowym tenorem, z trudem przeciskając słowa przez nadwyrężony instrument krtani, zatrzymując surowe, roziskrzone emocjami spojrzenie bezpośrednio na twarzy napastnika i ponownie skłaniając usta do złośliwego grymasu nierozsądnej, groteskowej buty. – Sprawia ci to przyjemność, co? – splunął kąśliwą uwagą, szczekając zębami, jak gdyby chciał pochwycić fragment dzielącej ich przestrzeni. – Zdradzę ci sekret, nachyl się bliżej. – szepnął konspiracyjnie, nie czekając na odpowiedź mężczyzny, przywołał jednak na język znajomą cierpkość zaklęcia, która pomimo odchrząkniętej z trudem posoki, wprawiła umysł w satysfakcję diabelskiego wyrazu. – Reyku-sýru. – odrzucając ostatnie spłachcie rozsądku, zdradził się z parszywością toczącej organizm zarazy, z uporem wciąż utrzymując kontakt wzrokowy, jak gdyby perwersyjną przyjemność sprawiła mu nagła zmiana na fizjonomii Wysłannika, charakterystyczny błysk wśród odmętów tęczówek, reakcja na oczy zakryte teraz nieprzejednanym bielmem mgły, zapadnięte żyły nabrzmiałe, uwypuklone czernią moralnej maligny, prezentując go przed Ivarem takim, jakim był naprawdę – jakim stał się na własne, odważnie wypowiedziane życzenie.
Reyku-sýru 47/45
Mistrz Gry
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 8 Sie - 22:28
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 27
'k100' : 27
Ivar Soelberg
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Sro 11 Sie - 19:31
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Płomień nienawiści szalał w bursztynowych oczach, rozchodząc się na resztę twarzy, pomimo uderzeń, które winny go powalić na kolana i uniemożliwić tak aktywne rzucanie się, ten wierzgał jak ryba wyrzucona na brzeg. Jakby w walce, o każdy oddech szło w parze krzywe spojrzenie i bluzgi, pod adresem wysłannika. Obserwował go, beznamiętnie, spokojnie, jakby czekając, na sposobność, aby skarcić, jak wściekłego i niewytresowanego kundla. Nigdy nie bawiły go takie zabawy, zawsze panował nad agresją w słowie i czynie, w pracy niezwykle rzadko dając się jej ponieść, bowiem ta zaślepiała umysł, chociaż miała i owszem swe dobre zastosowanie, bowiem w gniewie nie czuło się, tak zmęczenia i można było walczyć znacznie zacieklej, czy jednak nie kłóciło się to, z chłodnym podejściem Soelberga? Mężczyzna nie zdradzał objawów mściwości i chęci odwetu, za atak na swoją osobę i bluzgi, raczej wykazywał spokój, acz i tu nikt nie był doskonały i chociaż ochota, aby uderzyć, ba skatować, była wielka, to świadomość, że stało się po tej „dobrej” stronie barykady, uniemożliwiała i hamowała zarazem pewne ruchy. A do tego wszystkiego dochodził sam fakt, iż mógłby zabić lub trwale okaleczyć, już i tak skrzywdzonego przez życie chłopaka.
Prosta linia ust nie zdradzała niczego, dosłownie, twarz wykuta w kamieniu. Smutne pozbawione gniewu spojrzenie taksowało marną istotę proszącą się o lekcję pokory. Udzielał mu jej. Bez większej wrogości, czuł, że chociaż ta, gdzieś pląta się po zakamarkach duszy i czeka na odpowiedni moment, aby wychylić się i dać upust swej frustracji, to jednak była zbyt słaba, aby faktycznie zagrozić podwaliną jego stanowczości i pewności siebie, w tym co robił. – Strasznie dużo gadasz, mówił ci to ktoś? – Westchnął i cóż uśmiechnął się, niemal życzliwie. Jakby właśnie przypadkiem został potrącony, przez nieznajomego i słysząc ciche „przepraszam” odpowiadał, że nic się nie stało. Chwila oddechu zrobiła mu, faktycznie dobrze w grubym wełnianym płaszczu można było się odrobinę zgrzać, podczas biegu i tej „szamotaniny”, bo walką, to coś, trudno nazwać. Zbadał pobieżnie płytką ranę po uderzeniu i skrzywił się. Mógł powiedzieć dużo, dużo więcej, przedstawić mu, jakie ma prawa, nim aresztuje go, lecz czując w kościach, że to jeszcze nie koniec zachował ostrożność i nie pochylał się, nad zmaltretowaną przez życie istotą, która tylko pozornie przypominała człowieka. Zwłaszcza kiedy z ust tejże wypłynęło zaklęcie, a jego oczy zdradziły wszelkie wątpliwości. Uśmiechnął się z satysfakcją, jaka towarzyszy wygranemu zakładowi. I chociaż ów wygrał sam ze sobą, to nie przeszkodziło mu to w tej odrobinie radości z tegoż faktu, iż trafnie odgadł.
– Veðr – kontr zaklęcie, usuwające wszelkie trujące opary, miało mu pomóc z pozbyciem się trującej mgły. – Tylko na tyle cię stać? – spojrzał z drwiną w stronę oponenta, jakby dopiero teraz zaczynała się prawdziwa zabawa. Chciał oszacować jego siłę, pomimo bólu i kiepskiej kondycji fizycznej, był zdesperowany, a Wysłannikiem kierowała ciekawość. Miał pewność swoich zdolności, lecz musiał mieć potwierdzenie, że trafił na kogoś znacznie ciekawszego, i wartego uwagi. Stąd wyzwanie w oczach. Może odrobinę było w tym złośliwości za wcześniejsze krzyki i zadaną ranę, był tylko człowiekiem i nic na to nie mógł poradzić.
Veðr: 106
Prosta linia ust nie zdradzała niczego, dosłownie, twarz wykuta w kamieniu. Smutne pozbawione gniewu spojrzenie taksowało marną istotę proszącą się o lekcję pokory. Udzielał mu jej. Bez większej wrogości, czuł, że chociaż ta, gdzieś pląta się po zakamarkach duszy i czeka na odpowiedni moment, aby wychylić się i dać upust swej frustracji, to jednak była zbyt słaba, aby faktycznie zagrozić podwaliną jego stanowczości i pewności siebie, w tym co robił. – Strasznie dużo gadasz, mówił ci to ktoś? – Westchnął i cóż uśmiechnął się, niemal życzliwie. Jakby właśnie przypadkiem został potrącony, przez nieznajomego i słysząc ciche „przepraszam” odpowiadał, że nic się nie stało. Chwila oddechu zrobiła mu, faktycznie dobrze w grubym wełnianym płaszczu można było się odrobinę zgrzać, podczas biegu i tej „szamotaniny”, bo walką, to coś, trudno nazwać. Zbadał pobieżnie płytką ranę po uderzeniu i skrzywił się. Mógł powiedzieć dużo, dużo więcej, przedstawić mu, jakie ma prawa, nim aresztuje go, lecz czując w kościach, że to jeszcze nie koniec zachował ostrożność i nie pochylał się, nad zmaltretowaną przez życie istotą, która tylko pozornie przypominała człowieka. Zwłaszcza kiedy z ust tejże wypłynęło zaklęcie, a jego oczy zdradziły wszelkie wątpliwości. Uśmiechnął się z satysfakcją, jaka towarzyszy wygranemu zakładowi. I chociaż ów wygrał sam ze sobą, to nie przeszkodziło mu to w tej odrobinie radości z tegoż faktu, iż trafnie odgadł.
– Veðr – kontr zaklęcie, usuwające wszelkie trujące opary, miało mu pomóc z pozbyciem się trującej mgły. – Tylko na tyle cię stać? – spojrzał z drwiną w stronę oponenta, jakby dopiero teraz zaczynała się prawdziwa zabawa. Chciał oszacować jego siłę, pomimo bólu i kiepskiej kondycji fizycznej, był zdesperowany, a Wysłannikiem kierowała ciekawość. Miał pewność swoich zdolności, lecz musiał mieć potwierdzenie, że trafił na kogoś znacznie ciekawszego, i wartego uwagi. Stąd wyzwanie w oczach. Może odrobinę było w tym złośliwości za wcześniejsze krzyki i zadaną ranę, był tylko człowiekiem i nic na to nie mógł poradzić.
Veðr: 106
Mistrz Gry
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Sro 11 Sie - 19:31
The member 'Ivar Soelberg' has done the following action : kości
'k100' : 76
'k100' : 76
Egon Munch
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 15 Sie - 16:06
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Wolałby, żeby go uderzył. Wolałby, żeby się zdenerwował, lżył, pokazał zęby jak zwierzę, wolałby, żeby zderzył jego potylicę z twardą fakturą chodnika, rozłupał czaszkę jak dorodny orzech, wykrzywił usta w złowrogim przejawie zawiści, zacisnął palce w pięść i wprawnym, brutalnym ruchem zakończył to, czego on sam uwieńczyć nie potrafił – ale nie, twarz Ivara była nieruchoma jak teatralna maska, zastygła w surowym przejawie niewzruszenia, tak histerycznie, obmierzle podobna do twarzy Görana, do chłodnego błysku spojrzenia, jakim uraczał go chwilę przed tragedią. Soelberg był młodszy, miał mniej zmarszczek, włosy wciąż młodzieńczo kasztanowe, bez srebrnych wstęg siwizny przeplecionych u skroni, mimo to pochłonięta szaleństwem świadomość odnajdywała w nim znajome rysy byłego opiekuna, w obliczu którego, wiedziony dziecięcym atawizmem, miał ochotę cofnąć się o krok i przeprosić za niesubordynację, jak zbity kundel podkulający ogon na widok uniesionej w powietrze dłoni. Podżegany gorączką gniew nie pozwolił mu jednak na podobne uniżenie – nie szarpnął więc fizjonomią w niekontrolowanym odruchu, nie rozluźnił palców ustawicznie zakleszczonych na mokrym materiale kurtki. Nawet on musiał wiedzieć, że było już za późno, aby się wycofać.
Na westchnienie oficera uśmiechnął się przekornie, rozciągając wargi w suchym, nieco zbolałym grymasie i błyskając ku mężczyźnie pożółkłą bielą siekaczy, lecz dopiero wątłe, poniekąd drwiące odwzajemnienie tego teatralnie życzliwego paroksyzmu, roznieciło w jego piersi iskrę triumfalnego zadowolenia, wyższości, po którą nie miał powodu sięgać, a która mimo to materializowała się pod naciskiem jego dłoni, wyżynała złudzeniem w skancerowaną fakturę umysłu. Ivar nie potwierdził, ale również mu nie zaprzeczył i to wystarczyło.
– Mówią mi, że jestem charyzmatyczny. – odparł z drwiącym rozbawieniem, chociaż głos miał ochrypły, jak gdyby ktoś zerwał struny w wysłużonym instrumencie jego krtani – wciąż przylegał plecami do mokrej, chłodnej ziemi, czując jak obrus śniegu wsiąka w cienki materiał jego kurtki, jak oddech nachylonego nad nim Wysłannika chwilowo ogrzewa mroźne, zimowe powietrze, na tyłach gardła kołysało się natomiast widmo cierpkiego, metalicznego smaku posoki, krwi, która zdawała się przesiąknąć go od wewnątrz i ulatniać się teraz, jak pot, przez skórę. – Polubiłbyś mnie. – wycharczał zaraz, zdeterminowany, by go podjudzić, lecz uśmiechający się z tak egzaltowaną filuterią, jak gdyby faktycznie wierzył we własne słowa. – W innych okolicznościach. – kącik jego ust drgnął, kiedy zabarwiona czerwienią ślina napłynęła mu do ust, wymierzona celnie w nachyloną nad nim twarz Soelberga, nim ten zdołałby się odsunąć – zmieszana z juchą plwocina ugodziła go w policzek śluzem swej gorszącej konsystencji, na co Egon wyszczerzył się krzywo, czując jak trujące widmo zawieszonego nad ich głowami zaklęcia materializuje się żrącą, ciemną mgłą, nawet w tym aspekcie przeliczył jednak swoje możliwości, ugodzony puginałem niepowodzenia, drwiącym, ponurym pytaniem napastnika, które rozpaliło w piersi świeży ogień narastającej wściekłości.
Zatrute zaklęciem spojrzenie, wciąż przysłonięte kurtyną bieli, utkwił wśród lineatury twarzy inspektora – ból wcześniejszych obrażeń, choć pulsujący w drżących kończynach, rozlewający się widmem oślepiającej czerwieni aż po oczodoły, nie zatrzymywał go przed podjęciem dalszej szarży, gwałtownej, pozbawionej rozsądku scysji, w której rzucał się i gryzł jak spuszczony ze smyczy owczarek.
– Brjóta rifbein. – przekleństwo kolejnego czaru wysączyło się spomiędzy zakrwawionych ust, niemal jak w torsjach wyszarpywane z głębi obolałej piersi – żyły, uwydatnione narkotykiem magii zakazanej, pociemniały, przypominając zatrute, czarne rozlewisko na bladym płótnie jego skóry, opasłe, śliskie w dotyku węże wijące się wzdłuż krętych meandrów krwioobiegu, syczące złowrogo i odsłaniające swe ostre, skapujące jadem kły. Skoro Ivar chciał rzucać mu wyzwanie, nie pozostawało nic innego, jak poddać się jego dyktaturze, zignorować krew, zignorować ból, zignorować wspomnienia – chwycić za to, co rzeczywiste, pokaleczyć dłonie o brzytwę rzuconą pośród wzburzone odmęty oceanu, szarpnąć się do przodu w błahej próbie zadania kolejnego ciosu, przewartościowania równowagi sił, jaka dotychczas przyszpilała go do gruntu.
Brjóta rifbein 104/35
Na westchnienie oficera uśmiechnął się przekornie, rozciągając wargi w suchym, nieco zbolałym grymasie i błyskając ku mężczyźnie pożółkłą bielą siekaczy, lecz dopiero wątłe, poniekąd drwiące odwzajemnienie tego teatralnie życzliwego paroksyzmu, roznieciło w jego piersi iskrę triumfalnego zadowolenia, wyższości, po którą nie miał powodu sięgać, a która mimo to materializowała się pod naciskiem jego dłoni, wyżynała złudzeniem w skancerowaną fakturę umysłu. Ivar nie potwierdził, ale również mu nie zaprzeczył i to wystarczyło.
– Mówią mi, że jestem charyzmatyczny. – odparł z drwiącym rozbawieniem, chociaż głos miał ochrypły, jak gdyby ktoś zerwał struny w wysłużonym instrumencie jego krtani – wciąż przylegał plecami do mokrej, chłodnej ziemi, czując jak obrus śniegu wsiąka w cienki materiał jego kurtki, jak oddech nachylonego nad nim Wysłannika chwilowo ogrzewa mroźne, zimowe powietrze, na tyłach gardła kołysało się natomiast widmo cierpkiego, metalicznego smaku posoki, krwi, która zdawała się przesiąknąć go od wewnątrz i ulatniać się teraz, jak pot, przez skórę. – Polubiłbyś mnie. – wycharczał zaraz, zdeterminowany, by go podjudzić, lecz uśmiechający się z tak egzaltowaną filuterią, jak gdyby faktycznie wierzył we własne słowa. – W innych okolicznościach. – kącik jego ust drgnął, kiedy zabarwiona czerwienią ślina napłynęła mu do ust, wymierzona celnie w nachyloną nad nim twarz Soelberga, nim ten zdołałby się odsunąć – zmieszana z juchą plwocina ugodziła go w policzek śluzem swej gorszącej konsystencji, na co Egon wyszczerzył się krzywo, czując jak trujące widmo zawieszonego nad ich głowami zaklęcia materializuje się żrącą, ciemną mgłą, nawet w tym aspekcie przeliczył jednak swoje możliwości, ugodzony puginałem niepowodzenia, drwiącym, ponurym pytaniem napastnika, które rozpaliło w piersi świeży ogień narastającej wściekłości.
Zatrute zaklęciem spojrzenie, wciąż przysłonięte kurtyną bieli, utkwił wśród lineatury twarzy inspektora – ból wcześniejszych obrażeń, choć pulsujący w drżących kończynach, rozlewający się widmem oślepiającej czerwieni aż po oczodoły, nie zatrzymywał go przed podjęciem dalszej szarży, gwałtownej, pozbawionej rozsądku scysji, w której rzucał się i gryzł jak spuszczony ze smyczy owczarek.
– Brjóta rifbein. – przekleństwo kolejnego czaru wysączyło się spomiędzy zakrwawionych ust, niemal jak w torsjach wyszarpywane z głębi obolałej piersi – żyły, uwydatnione narkotykiem magii zakazanej, pociemniały, przypominając zatrute, czarne rozlewisko na bladym płótnie jego skóry, opasłe, śliskie w dotyku węże wijące się wzdłuż krętych meandrów krwioobiegu, syczące złowrogo i odsłaniające swe ostre, skapujące jadem kły. Skoro Ivar chciał rzucać mu wyzwanie, nie pozostawało nic innego, jak poddać się jego dyktaturze, zignorować krew, zignorować ból, zignorować wspomnienia – chwycić za to, co rzeczywiste, pokaleczyć dłonie o brzytwę rzuconą pośród wzburzone odmęty oceanu, szarpnąć się do przodu w błahej próbie zadania kolejnego ciosu, przewartościowania równowagi sił, jaka dotychczas przyszpilała go do gruntu.
Brjóta rifbein 104/35
Mistrz Gry
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 15 Sie - 16:06
The member 'Egon Munch' has done the following action : kości
'k100' : 94
'k100' : 94
Ivar Soelberg
Re: 06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 15 Sie - 19:16
Ivar SoelbergWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 31 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : zamożny
Zawód : starszy oficer Kruczej Straży (Wysłannicy Forsetiego)
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : borsuk
Atuty : miłośnik pojedynków (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 36 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 27 / charyzma: 12 / wiedza ogólna: 10
Mroźne powietrze wypełniło płuca, nieznośnie kłując tysiącem niewidocznych igieł wrażliwą fakturę tkanki. Z zewnątrz twardy, wewnątrz miękki, jakież to było złudne myślenie, jakby nigdy nie widział ludzkiej czaszki pękającej jak dorodny melon pod wpływem zaklęcia, jak kawałki mózgu, krwi i kości rozpryskują się, na miliony cząstek obryzgując, a raczej dekorując okolicę. Ludzkie ciało, to wypełniony bebechami worek, który przebity wypuszcza soki, czasem rozgnieciony tworzy plamę, a czasem nadgniły, niby stary owoc zatruwa powietrze swym smrodem. Widział je wszystkie, i każde z osobna, część z nich była jego autorstwa, a część, ta znaczna, przeważająca, ludzi podobnych Egonowi; mściwych, nieustępliwych, fanatycznie oddanych jednej magii, co działała jak narkotyk, na ich pogrążone w mroku umysły i mamiła, kusiła, niszczyła wszystko, co dobre. Żal mu było, tych ludzi, lecz wiedzieli, jaką drogę obierają i prędzej, czy później miecz sprawiedliwości ich dosięgnie, tym mieczem, jak to lubili powtarzać, jego starsi koledzy i przełożeni, byli właśnie „oni” Wysłannicy, wściekłe i wytresowane ogary, psy gończe, które spuszczone ze smyczy, miały tropić, oznaczyć i zabić. Bez zbędnego analizowania i rozterek moralnych. Stąd, tak wiele utajnionych spraw, akta spalono, lub zakopano tak, aby nikt, nigdy ich nie znalazł. Czy byli wysłannikami wcześniej wspomnianej sprawiedliwości, czy byli zepchnięci do roli kata, na tym boskim igrzysku? Czasem łapał się na myślach, iż byli tylko marionetkami, nikim więcej, a ich sprawa, sprawa dobra, była warta tyle, co kupka popiołu, tyle ile ta ślina zmieszana z krwią, co spływała niespiesznie po szorstkim, od cienia zarostu policzku Soelberga.
Szare tęczówki spoczęły na linii ust, na grymasie, będącym jawną drwiną z tego spotkania, z toczonej walki i ze świata. Widział to, w jego oczach, tak wściekle bursztynowych, że niemal pięknych. Zachwyt ten nie zaćmił jednak umysłu, nie pozwolił, aby lata ćwiczeń poszły na marne, a ciało reagowało, niemal samo. Dostosowując się, do warunków walki, terenu jak i rzucanych klątw i czarów. Mógłby go ośmieszyć, zbłaźnić i poniżyć. A plotki o pojedynku, tu toczonym rozejdą się w ciągu kilku dni po całym mieście. Wiedział, o tym. Wyczuwał na sobie spojrzenia skryte pod zasłoną podziurawionych, poczerniałych od dymu i sadzy zasłon, oczy pragnące krwi i widowiska, niemal jak szczury czekające, aż któryś z kocurów przegra walkę o terytorium, by móc zatopić żółtawe zębiska w jeszcze ciepłym futrze przegranego. Błyski w oczach, które znikały za rogiem, dawały mu tę pewność, tę świadomość, iż gdyby pokusił się, o zwolnienie z hamulców swego pragnienia krwi i mściwości, gdyby pokora i opanowanie przegrały walkę, z chęcią odwetu, za plugawe słowa i ataki, byłby niewiele lepszy od tych, których tropił, ścigał i łapał, stawiając, przed surowym obliczem prawa.
– Być może. Jesteśmy tylko ludźmi, wolno nam popełniać błędy. – rzucił, głosem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, ot tak bezbarwnym i obcym, jakby to narrator tego pojedynku wygłosił komentarz, a nie on, uczestnik.
Zaatakowany bronił się: – Bughr Mikill – rzucając wpierw czar na tarczę, która osłoniła przed czarno magicznym zaklęciem, by następnie z automatu, wręcz wystosować kontrę: – Ríða! – siła głosu przebrzmiała echem, wzmogła szorstki, nieprzyjemny, lecz pewny swego głos, jakby potęgując, tym samym samą postać wysłannika.
Nie pastwił się, nie znęcał, podszedł niemal z troską do leżącego na lodowym posłaniu młodzieńca. Z tej perspektywy, gdyby nie krew i sińce powoli znaczące swą obecność na bladej twarzy dostrzec można w nim było prawdziwie ludzkie oblicze, człowieka tragicznego. W takich momentach wierzył ponownie w dobro drzemiące, być może bardzo głęboko, w każdym nawet najpodlejszym, a jeśli takowe istniało, to pozostawiała nadzieja na odkupienie. Lecz nie był głupcem, nie wierzył w bajki, stracił wiarę w ideały, z jakimi wstępował w szeregi Kruczej Straży, był tylko Wysłannikiem, ogarem spuszczonym ze smyczy, który napiętnuje młodzieńca i tym samym spotęguje, w nim nienawiść do swojej osoby, jak i innych prezentujących jego barwy.
1. Bughr Mikill 127/ próg ustalony na: 94.
2. Ríða 117/85.
Ivar i Egon z tematu
Szare tęczówki spoczęły na linii ust, na grymasie, będącym jawną drwiną z tego spotkania, z toczonej walki i ze świata. Widział to, w jego oczach, tak wściekle bursztynowych, że niemal pięknych. Zachwyt ten nie zaćmił jednak umysłu, nie pozwolił, aby lata ćwiczeń poszły na marne, a ciało reagowało, niemal samo. Dostosowując się, do warunków walki, terenu jak i rzucanych klątw i czarów. Mógłby go ośmieszyć, zbłaźnić i poniżyć. A plotki o pojedynku, tu toczonym rozejdą się w ciągu kilku dni po całym mieście. Wiedział, o tym. Wyczuwał na sobie spojrzenia skryte pod zasłoną podziurawionych, poczerniałych od dymu i sadzy zasłon, oczy pragnące krwi i widowiska, niemal jak szczury czekające, aż któryś z kocurów przegra walkę o terytorium, by móc zatopić żółtawe zębiska w jeszcze ciepłym futrze przegranego. Błyski w oczach, które znikały za rogiem, dawały mu tę pewność, tę świadomość, iż gdyby pokusił się, o zwolnienie z hamulców swego pragnienia krwi i mściwości, gdyby pokora i opanowanie przegrały walkę, z chęcią odwetu, za plugawe słowa i ataki, byłby niewiele lepszy od tych, których tropił, ścigał i łapał, stawiając, przed surowym obliczem prawa.
– Być może. Jesteśmy tylko ludźmi, wolno nam popełniać błędy. – rzucił, głosem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, ot tak bezbarwnym i obcym, jakby to narrator tego pojedynku wygłosił komentarz, a nie on, uczestnik.
Zaatakowany bronił się: – Bughr Mikill – rzucając wpierw czar na tarczę, która osłoniła przed czarno magicznym zaklęciem, by następnie z automatu, wręcz wystosować kontrę: – Ríða! – siła głosu przebrzmiała echem, wzmogła szorstki, nieprzyjemny, lecz pewny swego głos, jakby potęgując, tym samym samą postać wysłannika.
Nie pastwił się, nie znęcał, podszedł niemal z troską do leżącego na lodowym posłaniu młodzieńca. Z tej perspektywy, gdyby nie krew i sińce powoli znaczące swą obecność na bladej twarzy dostrzec można w nim było prawdziwie ludzkie oblicze, człowieka tragicznego. W takich momentach wierzył ponownie w dobro drzemiące, być może bardzo głęboko, w każdym nawet najpodlejszym, a jeśli takowe istniało, to pozostawiała nadzieja na odkupienie. Lecz nie był głupcem, nie wierzył w bajki, stracił wiarę w ideały, z jakimi wstępował w szeregi Kruczej Straży, był tylko Wysłannikiem, ogarem spuszczonym ze smyczy, który napiętnuje młodzieńca i tym samym spotęguje, w nim nienawiść do swojej osoby, jak i innych prezentujących jego barwy.
1. Bughr Mikill 127/ próg ustalony na: 94.
2. Ríða 117/85.
Ivar i Egon z tematu
Mistrz Gry
06.11.2000 – Kamienica Kärkkäinenów – E. Munch & I. Soelberg Nie 15 Sie - 19:16
The member 'Ivar Soelberg' has done the following action : kości
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 87
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 87