Całe ciało rwało go w chorobliwych spazmach, zupełnie jakby dreszcz był żywym stworzeniem, który wpełzł pod skórę przez otwartą ranę, a teraz pełzał wzdłuż żył, usiłując odnaleźć serce; trzęsły mu się również dłonie, pozbawione czegoś, na czym mógłby zacisnąć pięści. Jego życie nie było warte nawet tego, aby je zakończyć – dlatego wszystko drżało w nim nieustannie, kurczyło się i zaciskało, zgrzytało o siebie i wyrywało kości z miękkich panewek stawów; kiedy stał w tym miejscu po raz ostatni, białka żeber łypały mu spomiędzy rozciętej skóry, a nadgarstki, rozkręcone chorobą, sprawiały, że jego dłonie wyglądały jak zwierzęce szpony – głowę wciąż miał wtedy jeszcze wypełnioną lękiem, głosami, których echo niosło się przez wąskie korytarze czaszki, a kiedy Hring rozchylił drzwi, zdołał wypowiedzieć na głos jedynie imię Görana, zanim stracił przytomność, brocząc krwią na wycieraczkę. Teraz, kiedy jej się przyglądał, nie nosiła już śladów czerwieni – mężczyzna musiał pozbyć się rdzy, zanim zdążyła zaschnąć pomiędzy frędzlami.
Uderzył pięścią w drzwi – był jeszcze przytomny, choć miejsce, w którym zaklęcie rozcięło skórę na jego brzuchu, wciąż było ciepłe i wilgotne, a krew ciekła mu po ubraniach, przesiąkając wzdłuż rozdartej nogawki; spoglądał w oczko wizjera jedynym, przekrwionym okiem, które nie opuchło sinizną cudzej pięści, na ustach wciąż majaczył mu jednak ten sam, złowrogi grymas, jakby krew, którą trzymał za zębami, nie należała tylko do niego.
– Otwórz drzwi – warknął, musiał jednak pochylić się nieznacznie i docisnąć dłoń głębiej w ranę, aż brzuch zaczął boleć go drętwiejącym skurczem. – Kurwa – ponownie uderzył pięścią w drewno, choć wyłamane chorobą knykcie już wcześniej sprawiły, że ręce dygotały mu z bólu, który trzymał uparcie z zaciśniętych zębach. – Cokolwiek, okej? Cokolwiek ci dam, kurwa – głos mu stężał; stał się ciężki i ochrypły, choć wciąż brzmiał jak krzyk, a on usłyszał, jak ktoś za jego plecami rozkręca zamek w drzwiach, jeszcze zanim poczuł, jak robi mu się słabo, jak wszystko wokół zaciska się na nim obręczą ciemnej winiety. – Ja pierdolę. Na chuj to wszystko, co? Zrobiłem ci coś złego kiedyś? Na chuj się teraz mścisz?!
Ile razy powiedział mu, żeby się wynosił i nigdy nie wracał? Raz, dwa, pięć? Powodem nie są ciemne żyły odznaczające się na skórze ślepca ani widoczna pieczęć; nawet Hring Hamre nie jest aż takim hipokrytą, gdy jego własne piętno jest teraz w pełni wyeksponowane. Ciężko jest mu żywić jakąkolwiek sympatię do wykrwawiającej się na jego wycieraczce łajzy z niewyparzonym jęzorem wraz z całym zestawem innych przywar, które – da sobie rękę za to uciąć – były pośrednimi i bezpośrednimi przyczynami jego problemów. Jego zapewnienia o daniu mu “czegokolwiek” nie znaczą dla niego wiele, podobnie jak przekleństwa. Wyrzuciłby go stąd na ulicę, wrzucił być może do rowu i pozwolił tam utknąć na zawsze. Wyrzuciłby, ale wszystko to pozostaje w sferze jego dyktowanych przez chorobliwą złość fantazji. W rzeczywistości nie potrafi tego zrobić, bo nie jest sadystą. Jest medykiem, a jego pieprzonym obowiązkiem jest pomagać innym. Nawet takim kanaliom jak Egon.
— O nie, mój drogi. Mścić to ja się dopiero mogę zacząć i nie chciałbyś dożyć tego momentu — burczy, kiedy otwiera szerzej drzwi, a blade światło z sypialni ledwo dostające się do przedpokoju rozproszone zostaje w ciemności. Jest przekonany, że sąsiadka z mieszkania naprzeciw właśnie zagląda przez wizjer, obserwując tę przedziwną scenę jaka rozgrywała się w zabytkowej kamienicy. Kolejny z powodów by na każde jego “Dzień dobry” reagowała nagłym wzdrygnięciem, prawie jakby Hamre był zjawą. — Nie drzyj się na klatce schodowej. Tutaj mieszkają porządni ludzie — mówi tak jakby miało to być oczywiste, bo przecież on tutaj mieszka.
Ciekawe jak wielu z tych porządnych przyjmowało do swojego domu takie elementy jak ten, który teraz podnosił z posadzki? Wpuszczało ich do siebie i pomagało, próbując nie myśleć o tym, co właściwie się wydarzyło, że zdołał doprowadzić się do takiego stanu? Do medyka nie pierwszy raz przychodzili ludzie odrzuceni, wyrzuceni na śmietnik przez społeczeństwo i chociaż odgrażał im się, że nigdy więcej nie wyświadczy im żadnej przysługi spoglądając na nich pełnym niechęci wzrokiem, to tak jak teraz – robi to.
— Coś ty odjebał, Munch? — pyta bezpardonowo, łapiąc go pod ramię i próbując ustabilizować słaniające się ciało możliwie najbardziej nim dorwie się do drzwi gabinetu. Nie jest to łatwe, gdy pacjent przewyższa go o pół głowy, a elastyczne kończyny nie zachowują się ani trochę tak jak zakładałyby zasady ludzkiej anatomii. Dobrze wie, czym jest to spowodowane, ale to nie ułatwia w tej chwili niczego, gdy ledwo przytomny chłopak potrzebuje czegokolwiek, by usiąść, a Hamre mógł przyjrzeć mu się lepiej. Nogą odchyla wejście do gabinetu, robi miejsce sobie i rannemu zanim dociąga go do kozetki. Zgrabny lekarski mebel, niedawno wyczyszczony, prędko zostaje naznaczony szkarłatem posoki. Ubranie nie jest dłużej w stanie chłonąć krwi, musiał długo tutaj iść. W pewien sposób podziwia tę wolę walki i wytrzymałość. Odsuwa koszulkę, by w świetle lampy zobaczyć ranę w pełni; jest uodporniony na podobne widoki, powieka nie drgnęła mu o milimetr. Nie może jednak kłamać, wygląda to paskudnie.
— Poczekaj, najpierw… — wzdycha głośno, przeczesując dłonią ciemne włosy. Odkaża ranę nim przywoła z pamięci drugą inkantacje, przykładając dłoń blisko rozcięcia: — Dreyri létta.
Najpierw postara się zatamować krwawienie zewnętrzne, krew płynęła zbyt szybko; nic dziwnego, że Egon odpływał coraz dalej, tracił kontakt z otoczeniem. Potem Hamre będzie liczył, że wewnętrznie jego pacjent nie ucierpiał.
| Rzut na magię leczniczą + 25 modyfikatory / 50
'k100' : 37
Knykcie przeskakiwały mu pod cienką skórą na powierzchni dłoni, kiedy uderzył nimi o drzwi do mieszkania, całe podbrzusze, aż po wgłębienie miednicy, wydawało mu się tymczasem zdrętwiałe i ciepłe, krew przesiąkała przez materiał koszuli, którą uporczywie dociskał do brzucha, zgięty wpół nad wycieraczką, gdy zawias przełamał się w końcu szarpnięciem dłoni, a pojedyncze, nieruchome oko wizjera przeobraziło się w błękitne spojrzenie Hringa.
– Nie jestem pewien, czy to zależne od moich chęci... – odburknął pod nosem, bardziej do siebie niż do pochylonego nad nim mężczyzny, którego twarz, wykrzywiona paroksyzmem gniewu, przypominała oblicze złowrogiego demiurga (do nordyckich bogów nigdy nie powinno się kierować modlitw). – Nie składałeś przypadkiem... prz-p- przypadkiem przysięgi... musisz mi pomóc. – mówił coraz bardziej niewyraźnie, choć w jego głosie wciąż przebrzmiewała szorstka złośliwość, a wzniesione spojrzenie zalśniło krótkim przebłyskiem jaźni. – Tacy jak ty? – odparł, marszcząc czoło, lecz nawet ten gest sprawił mu ból, więc docisnął dłoń mocniej do rozerwanej tkanki i oparł lewe ramię o brzeg futryny, czując, jak głos zaczyna grzęznąć mu w gardle, a podłoga rozsuwać się pod stopami. Zacisnął powieki, w tej samej chwili Hring złapał go jednak za ramię i pociągnął w głąb mieszkania, a on czuł, jak krew wypływa mu spomiędzy palców i cieknie po brzuchu, nasiąka w materiał bielizny i osuwa się strumieniem po szczupłym udzie – wszystkie kości chybotały mu się pod skórą, stawy ocierały się o siebie, skrząc słabo, jakby stanowiły białe krzemienie o obłych kształtach, ścięgna naciągały się w kończynach, które nagle nie mogły odnaleźć oparcia w świadomości, obce i nieprzynależące do jego ciała, zdrętwiałe na oparciu drewnianego krzesła.
– Miałem kiepski dzień – warknął, wykrzywiając usta w paroksyzmie bólu, kiedy zaklęcie przewiązało się ściegiem przez rozerwaną tkankę – jego brzuch wyglądał, jakby pod skórę wpełzło coś obrzydliwego, poruszał się w gwałtownych, nerwowych spazmach, falując na stelażu prześwitujących kości i choć krew przestała sączyć się z rany, ból wciąż pulsował w miejscu, gdzie tkanka jątrzyła się pozostałością zaklęcia, czarem wgniecionym w trzewia jak odłamek szkła. – Myślałeś kiedyś, że odchodzisz od zmysłów? – jego głos stał się niewyraźny i odległy, tym razem nie było w nim gniewu, jedynie żal, jakby wypowiadał na głos własne myśli, nieświadomy, że opuszczały rozchylone usta.
Munch jawi mu się jako karaluch; nieważne jak bardzo próbowano pozbyć się go i ukrócić jego żałosne życie, zawsze wracał. Wylizywał się z każdym odniesionych obrażeń, stawał na swoje koślawe nogi i szedł dalej przed siebie, póki nie potrzebował ponownie pomocy. Żaden inny medyk o tej godzinie nie wpuściłby go do swojego domu, a w szpitalu zmuszony byłby do mierzenia się z podejrzliwymi spojrzeniami i pytania, na które odpowiedzi nie udziela nawet Hringowi. Nic się nie zmieniło od momentu pierwszego zetknięcia z chodzącym nieszczęściem, od pierwszego usłyszenia czegoś, co miało być prawdopodobnie prośbą, a brzmiało jak rozkaz. Prawie jakby Hamre był mu cokolwiek winien, a on bez najmniejszych oporów wtargnął celem odebrania dawnej przysługi. Chciałby mieć w sobie więcej zacięcia, mniej skrupułów. Przybliżającą się do jego progu dłoń czołgającego się szkodnika. Do tej nic podobnego się nie wydarzyło. Prawdopodobnie nigdy się nie stanie.
— Niczego nie muszę. Myślisz, że ktoś wstawiłby się za nieudzielenie pomocy tobie? — nie chodzi o wytknięcie Egonowi jak niewiele znaczyło jego życie. Jego własne nie jest wycenione dużo wyżej. Poczucie wyższości na wykrwiajającym się ślepcem jest pozorne, istniało wyłącznie w jego głowie. Dla większości galdrów jest powodem do obaw, symbolem ostatnich nieszczęść jakie nawiedziły Midgard, jego śmierć nie obeszłaby nikogo poza bratanicą. Dla niej jest czymś więcej niż sumą złych decyzji sprowadzoną do stania się społecznym wyrzutkiem. — A jaki porządny człowiek wciąga do swojego mieszkania zarżniętego jak świnia kundla? — na to pytanie niech odpowie sobie sam.
Skazał się na to sam. Na kozetce w jasnym gabinecie zasiadali nie tylko ślepcy obawiający się zatrzaśnięcia im drzwi przed nosem. Czasem trafiali się przedstawiciele klanów, których pojawienie się w szpitalu z wyjątkowo paskudnymi przypadłościami mogłoby przyciągnąć niechcianą atencję. Dopłacali mu za milczenie, bojąc się plotek, pozostając przy tym hojnymi, a on pozbawiony dylematów wyciągał po zapłatę dłoń. Teraz nie zastanawia się nad wynagrodzeniem, jakie może mu zapewnić Munch. Najważniejsze okazuje się spowolnienie krwawienia, by śmierć wyciągająca swoje zimne palce ku gardle rannego wycofała się na kilka kroków. Efekt rzuconego zaklęcia staje się widoczny niemal od razu, Hring widzi jak tkanka zawiązuje się na nowo. Gęsta krew nie zalewa już podbrzusza, ale bez czaru diagnozującego medyk widzi, że to nie jest koniec.
— Raz, gdy mój organizm uznał, że koniec tego dobrego i zmieniłem się w to, czym jestem teraz. Drugi, jak sobie uświadomiłem, jakie będą tego konsekwencje — zęby ukazują się w pełnym kąśliwości uśmiechu. Nie ma nic gorszego niż uczucie klatki piersiowej miażdżonej siłą imadła, kiedy każdy oddech jest walką. Mało co pozbawiało siły tak mocno jak gorączka osiągająca nowe wyżyny i torsje wstrząsające całym ciałem. Wciąż świeże wspomnienie także teraz wywołuje mdłości, ucisk na żołądku jest tym silniejszy, gdy wraca do niego przerażone spojrzenie jasnych oczu i krzyk. Rozdzierający bardziej niż uczucie puchnących w całym ciele żył. — Więc tak oceniasz to, czy dzień jest kiepski, czy nie? Po tym, czy ktoś nie próbował ci wepchnąć nóż pod żebra?
Jedyną możliwością było posiłkowanie się magią. Jest zwodnicza, zależna od wielu czynników, przy najmniejszym rozproszeniu bywała nieposłuszna. A jednak, zna innej metody tak szybkiej i skutecznej, która zdoła postawić na nogi Muncha i uwierzyć w to, że cała ta noc była wyłącznie koszmarem.
— Hjartablóð — wypowiada, dłoń trzymając na napiętym brzuchu. Brak efektu kwituje pełnym frustracji prychnięciem. Dlaczego akurat teraz? — Jasna cholera. Munch, przysięgam, że jak mi w tej chwili stracisz przytomność, to dostaniesz ode mnie w twarz. Nie waż się nawet — groźby nie mają żadnej siły w starciu ze słabością własnego organizmu. Dlatego musi zmusić go do skupienia, póki ten trzyma się kurczowo rzeczywistości. — Opowiedz o czymś miłym. Czymkolwiek. Nawet o satysfakcji z przyłożenia w czyjąś twarz.
| rzut na magię lecznicą, próg: 75, +25 modyfikatory
Egon i Hring z tematu