:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman
2 posters
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Pon 12 Kwi - 12:54
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
10.10.2000
Praca zawsze dawała mu spokój – pozwalała uciekać od snów, które nawiedzały go od dzieciństwa, a które zupełnie zaburzały możliwość pełnego odpoczynku. I tym razem nie było inaczej – wyrwawszy się z zimnych, kościstych palców drzemki, nie pozostawało mu nic ponad ponowne zatopienie się w obowiązkach. Prosty rytm dnia, pozbawiony wyjątkowych wydarzeń, raczej nudny, choć jemu przynoszący niezwykłą satysfakcję. Gdy wchodził do pracowni, pierwszym co uderzało go w nozdrza, był zapach drewna, świeżo pociętego, pozbawionego kory. Zupełnie odartego z warstwy ochronnej i martwego. Po to jednak, aby zaistniało coś nowego, śmierć była nieodzownym elementem cyklu twórczego. Widział to na każdym korku i doskonale wpasowywał w ramy własnego życia. Poświęcenie… bez niego prawdopodobnie umierałby już tysiąckroć w niezliczonych momentach, gdy choroba dawała popis swej grozy i możliwości. Uciekał. Wciąż jednak przed nią uciekał, wykręcając się niczym piskorz z nieczułego imadła losu zgotowanego mu przez Norny.
Koniec.
Zastanawiał się nad nim zbyt często, pobudzając jedynie zalegające pokłady lęku, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Zamknięte na samym dnie duszy były jedynie iskrą, zapłonem, napędem do podejmowania wszystkich decyzji w jego życiu. Wolał jednak myśleć o tym w sposób, który uwydatniał raczej niewzruszoność charakteru niż obawy towarzyszące mu od dnia narodzin. Był zbyt stary, aby poddawać się tak łatwo uczuciom. Zbyt wiele razy uciekł, aby teraz nie mieć do siebie zaufania i aby martwić się, że tym razem nie podoła. Zawsze potrafił idealnie wyważyć każdy swój krok, by nie dać więcej niż to konieczne, aby nie wychylić się niebezpiecznie, wskutek czego mógł liczyć jedynie na upadek.
Nie był istotą, która upada.
Buty okryły się kurzem, gdy przestąpił próg pracowni. Wciągając w płuca mięsisty zapach drewna oraz spoiwa, którym miał połączyć kolejne elementy langskipu, poczuł że opuszcza go zmęczenie towarzyszące mu tuż po przebudzeniu, gdy nieprzytomnym wzrokiem lustrował kuchnię i gdy otwierał okno, aby przegonić z pomieszczenia gęstą duchotę. Usiadł na małym drewnianym stołku, aby prześledzić w myślach ciąg zadań, które miał jeszcze dzisiaj wykonać. Chociaż chłód docierający z zewnątrz wyraźnie wskazywał na powoli topniejący dzień, pozostało mu jeszcze kilka godzin, wyjątkowo długich i być może męczących – w zależności od tego, jak wiele będzie w stanie zrobić. Nie było to tak oczywiste i jednoznaczne – od przecięcia miękkich tkanek skóry często dzieliły go zaledwie milimetry, a wtedy nie był w stanie kontynuować pracy. Pochylił się lekko, aby sięgnąć dłonią do gładkiego boku łodzi. Nagi szkielet konstrukcji, powoli nabierał kształtu, jednak tuż obok niego znajdowało się kolejne dzieło na swym zupełnie początkowym etapie powstawania. Uniósł ciało ze stołka i przeszedł pod niewielki warsztat rozłożony przy ścianie, obwodząc opuszkami palców obły kształt langskipu. Czas przy pracy nieco przyspieszał, nie kontrolował wtedy wydarzeń, które działy się dookoła. Wprawdzie zachowywał rezerwę czujności, jednak tu nie spodziewał się zagrożenia. Bardziej niechcianej obecności, ciekawości obserwatorów – małych dzieci zakradających się tylko po to, aby przez okna oglądać szkutnika przy pracy. Pomimo oddalenia od samego miasta, Njörðr wciąż znajdował się w miejscu, które o pewnych porach dnia obfitowało liczniej w spacerowiczów. Szarówka robiąca się w pomieszczeniu miała go wkrótce zmusić do włączenia sztucznego oświetlenia – pogoda stawała się kapryśna i pochmurna. Nie umknął jednak jego uwadze snop światła płynący z otwierających się drzwi, zduszony bardzo szybko cieniem ludzkiej postaci. Uniósł głowę znad warsztatu, obracając ją w stronę nieoczekiwanego gościa. W gardle ugrzęzło oczywiste pytanie, którym raczył każdego interesanta. Nim jednak mechanicznie wyrzucił je z siebie, skapitulował, gdyż było ono zupełnie niedorzeczne.
Zwłaszcza, gdy ludzki cień nabrał konkretnego kształtu.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Sro 14 Kwi - 14:37
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Początek.
Na własną odpowiedzialność - dla wybadania gruntu - zniewoliła się wyobrażeniem o dniach, w których bez przeszkód wstaje z chłodnej otuliny pościeli. Wyciągała skostniałe z zimna palce po jedwab szlafroka spoczywającego na fotelu, owijała się nim w gorącu nieokreślonego pragnienia wypalającego rozsądek myśli, aby jedno uderzenie serca później odnaleźć się w swej naturalnej pieczarze, marmurowej wannie wypełnionej niemal parzącą wodą. Należało zrobić wszystko, żeby wprowadzić to w życie, żeby stało się pożądaną rzeczywistością, choć mogło się kłócić z wewnętrzną warstwą świadomości. Osiągając cel kierowała się wyłącznie egoistycznym hedonizmem. Zamiast zbijać pionki przeciwników miażdżyła je bezlitośnie. Przemierzała szachownicę z naturalnym dla swego charakteru pewnym siebie krokiem, uprzednio pozbawiając się strachu.
Należało nakarmić płuca czystym powietrzem. Wdychała je łapczywie, lecz jednocześnie spokojnie, bowiem nie miała w zwyczaju panikować nad czymś tak prozaicznym. Bryza unosząca się znad portu osiadła na czarnym, kończącym się tuż pod kolanami płaszczu wilgotną mgiełką, na który zdecydowała się przez nieszczególnie ciekawą pogodę rozpościerającą się nad miastem. Słońce wstydliwie schowało się za jesienną burzą skłębionych chmur, powściągnęło letnie zapędy w dostarczeniu odpowiedniej dawki ciepła spragnionym tego galdrom. Przemierzając kręte, niebezpieczne wąskie ścieżki prowadzące do pracowni omieszkała odnieść wrażenie, że sama ręka Odyna zachęciła złocisty glob do rozpostarcia daru jeszcze ten jeden, ostatni raz, choć nie trwało to długo. Dmący wiatr szarpiący kosmykami włosów znowu przygnał bure odzienie nieba. I choć zbliżała się do końca wędrówki tak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że temperatura panująca na zewnątrz i wewnątrz pomieszczenia nie przyjmie drastycznej różnicy. Zawsze musiała upominać się o swoje ciepłolubne upodobania.
Jeden, drugi, trzeci krok. Śmiało przekroczyła próg pracowni, bez zastanowienia naruszyła jego przestrzeń osobistą za niemym przyzwoleniem otrzymanym lata temu. Zachłysnęli się w amoku zamierzchłego mroku dusz. Bliźniacze podobieństwo gnieżdżące się w sercach zbliżyło ich do siebie.
— Znając twoje przyzwyczajenia pozwoliłam sobie założyć, że od rana nic nie jadłeś — nawet nie starała się ukryć przebrzmiałego rozczarowania, w końcu wieloletnia znajomość dawała możliwość wyczucia wielu przywar kryjących się za milczącym obliczem mężczyzny. Zapach wiórów i drewna wdarł się do wrażliwych nozdrzy, przypomniał o zobowiązaniach wobec mężczyzny na tyle mocno, że odsunęła od siebie dyskomfort sączący się z przebywania w takim miejscu jak to. Brodziła w przemiale niekonsekwencji, wszak nie dostała nakazu odwiedzin, robiła to długo z nieprzymuszonej, smagniętej ekscytacją woli drgającej na widok langskipu rodzącego się spod stanowczych ruchów ramion przyjaciela. Lekkim krokiem stopniowo zmniejszała dystans. Dawała mu czas na przyzwyczajanie się do jej obecności. Stanęła tuż przy nim, dumna, napuszona chwilową dominacją. Na rozłożonych dłoniach tuż po głośnym pstryknięciu i wypowiedzeniu szeptem kilku słów pojawiły się śnieżnobiałe talerze, na których pysznił się pstrąg w migdałowej pierzynce, jeszcze ciepły, jakby dopiero wyciągnięto go z piecyka. Nie zapomniała również o sztućcach. — Niedługo zaczniesz niknąć w oczach — tembr głosu uległ delikatnej poprawie, choć poruszana kwestia nie należała do błahych. Pilnowała go jak dziecka grymaszącego przy obiedzie. Zawsze szanowała to, co miał do powiedzenia, lecz nie śmiała zapomnieć o swej roli oraz idącej wraz z nią obowiązkach. Pełna nieustępliwej energii sięgnęła ku błękitnym oczom upstrzonym szarymi smugami.
Na własną odpowiedzialność - dla wybadania gruntu - zniewoliła się wyobrażeniem o dniach, w których bez przeszkód wstaje z chłodnej otuliny pościeli. Wyciągała skostniałe z zimna palce po jedwab szlafroka spoczywającego na fotelu, owijała się nim w gorącu nieokreślonego pragnienia wypalającego rozsądek myśli, aby jedno uderzenie serca później odnaleźć się w swej naturalnej pieczarze, marmurowej wannie wypełnionej niemal parzącą wodą. Należało zrobić wszystko, żeby wprowadzić to w życie, żeby stało się pożądaną rzeczywistością, choć mogło się kłócić z wewnętrzną warstwą świadomości. Osiągając cel kierowała się wyłącznie egoistycznym hedonizmem. Zamiast zbijać pionki przeciwników miażdżyła je bezlitośnie. Przemierzała szachownicę z naturalnym dla swego charakteru pewnym siebie krokiem, uprzednio pozbawiając się strachu.
Należało nakarmić płuca czystym powietrzem. Wdychała je łapczywie, lecz jednocześnie spokojnie, bowiem nie miała w zwyczaju panikować nad czymś tak prozaicznym. Bryza unosząca się znad portu osiadła na czarnym, kończącym się tuż pod kolanami płaszczu wilgotną mgiełką, na który zdecydowała się przez nieszczególnie ciekawą pogodę rozpościerającą się nad miastem. Słońce wstydliwie schowało się za jesienną burzą skłębionych chmur, powściągnęło letnie zapędy w dostarczeniu odpowiedniej dawki ciepła spragnionym tego galdrom. Przemierzając kręte, niebezpieczne wąskie ścieżki prowadzące do pracowni omieszkała odnieść wrażenie, że sama ręka Odyna zachęciła złocisty glob do rozpostarcia daru jeszcze ten jeden, ostatni raz, choć nie trwało to długo. Dmący wiatr szarpiący kosmykami włosów znowu przygnał bure odzienie nieba. I choć zbliżała się do końca wędrówki tak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że temperatura panująca na zewnątrz i wewnątrz pomieszczenia nie przyjmie drastycznej różnicy. Zawsze musiała upominać się o swoje ciepłolubne upodobania.
Jeden, drugi, trzeci krok. Śmiało przekroczyła próg pracowni, bez zastanowienia naruszyła jego przestrzeń osobistą za niemym przyzwoleniem otrzymanym lata temu. Zachłysnęli się w amoku zamierzchłego mroku dusz. Bliźniacze podobieństwo gnieżdżące się w sercach zbliżyło ich do siebie.
— Znając twoje przyzwyczajenia pozwoliłam sobie założyć, że od rana nic nie jadłeś — nawet nie starała się ukryć przebrzmiałego rozczarowania, w końcu wieloletnia znajomość dawała możliwość wyczucia wielu przywar kryjących się za milczącym obliczem mężczyzny. Zapach wiórów i drewna wdarł się do wrażliwych nozdrzy, przypomniał o zobowiązaniach wobec mężczyzny na tyle mocno, że odsunęła od siebie dyskomfort sączący się z przebywania w takim miejscu jak to. Brodziła w przemiale niekonsekwencji, wszak nie dostała nakazu odwiedzin, robiła to długo z nieprzymuszonej, smagniętej ekscytacją woli drgającej na widok langskipu rodzącego się spod stanowczych ruchów ramion przyjaciela. Lekkim krokiem stopniowo zmniejszała dystans. Dawała mu czas na przyzwyczajanie się do jej obecności. Stanęła tuż przy nim, dumna, napuszona chwilową dominacją. Na rozłożonych dłoniach tuż po głośnym pstryknięciu i wypowiedzeniu szeptem kilku słów pojawiły się śnieżnobiałe talerze, na których pysznił się pstrąg w migdałowej pierzynce, jeszcze ciepły, jakby dopiero wyciągnięto go z piecyka. Nie zapomniała również o sztućcach. — Niedługo zaczniesz niknąć w oczach — tembr głosu uległ delikatnej poprawie, choć poruszana kwestia nie należała do błahych. Pilnowała go jak dziecka grymaszącego przy obiedzie. Zawsze szanowała to, co miał do powiedzenia, lecz nie śmiała zapomnieć o swej roli oraz idącej wraz z nią obowiązkach. Pełna nieustępliwej energii sięgnęła ku błękitnym oczom upstrzonym szarymi smugami.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Czw 15 Kwi - 16:02
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Początek i koniec.
To, co rozciągało się pomiędzy, rdzeń właściwego istnienia – składający się z pomniejszych początków i końców, płynnie przechodzących z jednych w drugie. Zachowując porządek, którego żadna siła nie była w stanie zmienić. Uciekając przed końcem doświadczał ich wiele, na każdym kroku zamykając pewne rozdziały, które bezpowrotnie odchodziły, by pokryć się kurzem niepamięci. Mając utartą drogę jedynie do niektórych z nich; nie pozwalając aby i one straciły kształt i kolor, choć nie było to tak łatwe. Zwłaszcza, gdy życie tworzyło nadbudowę z nowych doświadczeń – ciągnących ciało ku czemuś, czego pragnęło z zachłannością nieporównywalną do jakiegokolwiek innego uzależnienia.
Wyprostowana sylwetka mężczyzny nie drgnęła ani odrobinę; nie od momentu, w którym skonstatował z kim ma do czynienia.
Freja.
Nie pytając zagarniali to, co im należne. Poruszając się jedynie w pozorach możliwości wyboru i jakiegokolwiek wpływu na kształtującą się sytuację. Satysfakcja wypływająca z oszukiwania samego siebie nakazywała zbliżać się tam, gdzie była już jedynie nicość ziejącej mrokiem pustki. Palce poruszyły się nieznacznie ściskając skrawek drewna, nad którym aktualnie pracował. Skupiając się na jego fakturze, podobnie jak wzrok badający załamania profilu modelowane zduszonym światłem pochmurnego dnia. Chłód przedostał się luką wytworzoną na ułamek sekundy w szczelnie zamkniętych drzwiach. Docierając doń po czasie, zaburzył naturalny chaos rozrzuconych wiór, wprawiając je w nieznaczny podryg. Zakończony wraz z następującym po nim dźwiękiem kroków. Malejący dystans pozwalał na wychwycenie większej ilości szczegółów i mimowolne podążenie uczęszczaną ścieżką wspomnień. Nawet on miewał takie chwile, splątane w niezrozumiałym i przytłaczającym ludzkim odruchu. Brak zapowiedzi podsycał jedynie domysły, zupełnie nieklarowne, mogące być wszystkim i niczym zarazem.
Początek i koniec.
Słowa naznaczone nutą rozczarowania sprawiły, że mięśnie pod prawym okiem zadrżały mu nieznacznie. Podobnie jak kąciki ust, które w pełnym ruchu prawdopodobnie wykrzywiłyby się w niezamierzonym uśmiechu. Tym razem, pozwolił im jedynie na nieznaczne uniesienie się i opadnięcie. Lata znajomości wciąż nie pozwalały uwięzić jej w ramach, choć zdawało się, że wie wystarczająco dużo – otrzymawszy więcej, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać.
Gdy zdawało się, że w naturalnym dla człowieka odruchu powinna zatrzymać swe kroki, postąpiła jeszcze bardziej do przodu, krusząc niewidzialną barierę komfortu. Miażdżyła to, na co miała ochotę. Nie miał nic przeciwko, choć sam chwilę później zręcznie budował fortyfikacje, których nie była świadoma.
Obrócił w dłoniach kawałek trzymanego drewna, po czym odrzucił go w stertę wiór, wzbijając tuman kurzu oraz żywiczny zapach sosny. Ten nie utrzymał się zbyt długo w powietrzu, zastąpiony ciepłem i wonią potrawy, którą wyczarowała po kilku chwilach.
Domysły.
Budowały tę chwilę.
– Zawstydzasz mnie – odrzekł chropowatą fakturą głosu, co wyraźnie dawało do zrozumienia, że tego dnia nie miał jeszcze okazji, aby w jakikolwiek sposób użyć mowy. Pogrążony w samotności i pracy z rzadka miał okazję do prowadzenia pasjonujących konwersacji; poza tymi, które tyczyły się załatwiania interesów. – Tym bardziej, że nie mogę zaprzeczyć. – Polemika z jej słowami była niewskazana. Nie cofnął się, śledząc kolejne ruchy, dokładnie przyglądając się talerzom, by ostatecznie pozwolić jej oczom wychwycić swe spojrzenie. Dając moment na ostateczne okrzepnięcie zaistniałej sytuacji. – Gdybym wiedział, przygotowałbym się. – Nie pozwoliłaby mu jednak na to, aby spodziewał się wizyty. Nie odrywając spojrzenia od Frei, wskazał dłonią na bałagan, który znajdował się tuż za jego plecami. Mały drewniany stół warsztatu i kilka krzeseł nie stanowiło wyjątkowo przyjemnego miejsca.– Być może kuchnia byłaby lepsza. Jeśli jednak to ci nie przeszkadza, możemy zostać. – Zwykle nie przywiązywał wagi do tego, gdzie się znajduje, przyzwyczajony do długich godzin pracy, z warsztatu czynił główne pomieszczenie o przeznaczeniu różnorakim – od jadalni po miejsce dobre na krótkie chwile odpoczynku. Wyciągnął przed siebie dłonie, oferując pomoc z naczyniami. Tym razem jego usta wygięły się w łuk półuśmiechu.
To, co rozciągało się pomiędzy, rdzeń właściwego istnienia – składający się z pomniejszych początków i końców, płynnie przechodzących z jednych w drugie. Zachowując porządek, którego żadna siła nie była w stanie zmienić. Uciekając przed końcem doświadczał ich wiele, na każdym kroku zamykając pewne rozdziały, które bezpowrotnie odchodziły, by pokryć się kurzem niepamięci. Mając utartą drogę jedynie do niektórych z nich; nie pozwalając aby i one straciły kształt i kolor, choć nie było to tak łatwe. Zwłaszcza, gdy życie tworzyło nadbudowę z nowych doświadczeń – ciągnących ciało ku czemuś, czego pragnęło z zachłannością nieporównywalną do jakiegokolwiek innego uzależnienia.
Wyprostowana sylwetka mężczyzny nie drgnęła ani odrobinę; nie od momentu, w którym skonstatował z kim ma do czynienia.
Freja.
Nie pytając zagarniali to, co im należne. Poruszając się jedynie w pozorach możliwości wyboru i jakiegokolwiek wpływu na kształtującą się sytuację. Satysfakcja wypływająca z oszukiwania samego siebie nakazywała zbliżać się tam, gdzie była już jedynie nicość ziejącej mrokiem pustki. Palce poruszyły się nieznacznie ściskając skrawek drewna, nad którym aktualnie pracował. Skupiając się na jego fakturze, podobnie jak wzrok badający załamania profilu modelowane zduszonym światłem pochmurnego dnia. Chłód przedostał się luką wytworzoną na ułamek sekundy w szczelnie zamkniętych drzwiach. Docierając doń po czasie, zaburzył naturalny chaos rozrzuconych wiór, wprawiając je w nieznaczny podryg. Zakończony wraz z następującym po nim dźwiękiem kroków. Malejący dystans pozwalał na wychwycenie większej ilości szczegółów i mimowolne podążenie uczęszczaną ścieżką wspomnień. Nawet on miewał takie chwile, splątane w niezrozumiałym i przytłaczającym ludzkim odruchu. Brak zapowiedzi podsycał jedynie domysły, zupełnie nieklarowne, mogące być wszystkim i niczym zarazem.
Początek i koniec.
Słowa naznaczone nutą rozczarowania sprawiły, że mięśnie pod prawym okiem zadrżały mu nieznacznie. Podobnie jak kąciki ust, które w pełnym ruchu prawdopodobnie wykrzywiłyby się w niezamierzonym uśmiechu. Tym razem, pozwolił im jedynie na nieznaczne uniesienie się i opadnięcie. Lata znajomości wciąż nie pozwalały uwięzić jej w ramach, choć zdawało się, że wie wystarczająco dużo – otrzymawszy więcej, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać.
Gdy zdawało się, że w naturalnym dla człowieka odruchu powinna zatrzymać swe kroki, postąpiła jeszcze bardziej do przodu, krusząc niewidzialną barierę komfortu. Miażdżyła to, na co miała ochotę. Nie miał nic przeciwko, choć sam chwilę później zręcznie budował fortyfikacje, których nie była świadoma.
Obrócił w dłoniach kawałek trzymanego drewna, po czym odrzucił go w stertę wiór, wzbijając tuman kurzu oraz żywiczny zapach sosny. Ten nie utrzymał się zbyt długo w powietrzu, zastąpiony ciepłem i wonią potrawy, którą wyczarowała po kilku chwilach.
Domysły.
Budowały tę chwilę.
– Zawstydzasz mnie – odrzekł chropowatą fakturą głosu, co wyraźnie dawało do zrozumienia, że tego dnia nie miał jeszcze okazji, aby w jakikolwiek sposób użyć mowy. Pogrążony w samotności i pracy z rzadka miał okazję do prowadzenia pasjonujących konwersacji; poza tymi, które tyczyły się załatwiania interesów. – Tym bardziej, że nie mogę zaprzeczyć. – Polemika z jej słowami była niewskazana. Nie cofnął się, śledząc kolejne ruchy, dokładnie przyglądając się talerzom, by ostatecznie pozwolić jej oczom wychwycić swe spojrzenie. Dając moment na ostateczne okrzepnięcie zaistniałej sytuacji. – Gdybym wiedział, przygotowałbym się. – Nie pozwoliłaby mu jednak na to, aby spodziewał się wizyty. Nie odrywając spojrzenia od Frei, wskazał dłonią na bałagan, który znajdował się tuż za jego plecami. Mały drewniany stół warsztatu i kilka krzeseł nie stanowiło wyjątkowo przyjemnego miejsca.– Być może kuchnia byłaby lepsza. Jeśli jednak to ci nie przeszkadza, możemy zostać. – Zwykle nie przywiązywał wagi do tego, gdzie się znajduje, przyzwyczajony do długich godzin pracy, z warsztatu czynił główne pomieszczenie o przeznaczeniu różnorakim – od jadalni po miejsce dobre na krótkie chwile odpoczynku. Wyciągnął przed siebie dłonie, oferując pomoc z naczyniami. Tym razem jego usta wygięły się w łuk półuśmiechu.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Czw 22 Kwi - 21:07
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Próbowała znaleźć oparcie, lecz czas nieubłaganie przeciekał przez rozpaczliwie rozczapierzone palce. Na nic poszukiwania ratunku w gładkiej tafli przypominającej szkło. Nie walczyła, wszak w godności chodziło właśnie o przyjęcie prawdy z wysoko uniesioną głową, jakby nic więcej nie miało choćby najmniejszego znaczenia. Runęła w przepaść. Otaczająca ją ciemność niemal pieszczotliwie objęła wątłe ciało. Owinięta w czarny całun nicości oczekiwała gwałtownego zderzenia z dnem, kiedy to uszy miał wychwycić odgłos roztrzaskujących się kości, a później wyjątkowo nieprzyjemne plaśnięcie rozrywającej się skóry. Nie znała strachu, dlatego z dziką satysfakcją zastanawiała się nad tym, jakie duchy spotka tuż po przekroczeniu mglistej bariery zaświatów. Niestety, wbrew gorączkowym oczekiwaniom, nic takiego nie miało miejsca. Czyjeś myśli zgarnęły ją tuż przed upadkiem.
To właśnie koniec sprawił, że poznała smak błogosławieństwa. Dotyk dłoni naznaczonych pracą odczuwała jednocześnie jako obcy i znajomy, choć przez lata zdołała dobrze poznać ich właściciela. Być może to szczątki tajemnic wszczepione w umysł nie pozwalały im zedrzeć ostatniej powłoki poznania. Tak było najlepiej. Wolała zostawić je w spokoju, bowiem niektóre sprawki zdecydowanie lepiej czuły się w ciemności niż w świetle dnia.
Nie bała się podejść bliżej. Śmiało stawiała krok za krokiem, delektowała się chwilowym poczuciem władzy roztaczanym choćby poprzez dumnie wyprostowaną sylwetkę, a mimo to potrafiła zdobyć się na uśmiech pełen ciepła okraszony niebywałą pobłażliwością. Zbyt dobrze znała przyzwyczajenia zrodzone w trudach pracy, żeby nie wiedzieć, że gdyby nie potrzeba posiadania głowy na karku tego również zdołałby zapomnieć. Wywalczone pośród spotkań wolne popołudnie chciała spędzić z nim, w warsztacie, umęczona pogawędkami w wytwornym otoczeniu potrzebowała oddechu w towarzystwie surowego piękna.
Zdusiła rodzącą się w piersi potrzebę zamknięcia mężczyzny w uścisku. Już od dawna wiedział, że niezmiernie lubi się o niego troszczyć, lecz tym gestem mogła wyjść poza starannie pielęgnowaną granicę kontroli nad odruchami pchającymi się na czoło świadomości. Szarpała za ich smycze, przecież nie potrzebowali w swych żywotach nadmiernych dawek przesady - niekiedy nie mogła się powstrzymać targając się na to, czego nie powinna zrobić.
O dziwo wszystko zostawało wybaczone.
Z na pozór kokieteryjnym trzepotem rzęs przewróciła oczami. Ten rodzaj ludzki ciągała za sznurki tak, jak wprawiane są w ruch lalki w teatrze kukiełkowym, wedle własnego uznania wytyczając im ścieżki. Sterowanie ruchami innych przychodziło z dziecinną łatwością, przez co nader często zapominała się i parła aż do bólu, żeby w najmniej spodziewanym do tego momencie zostać przywołaną do porządku znajomym tembrem głosu.
— Opanowałam tę umiejętność do perfekcji, mój drogi. Podobnie sprawnie przyszło mi domyślić się, że wraz z rozpoczęciem budowy nowego langskipu zdołasz zapomnieć o calutkim świecie — głośne westchnięcie wzburzyło ocean zaskoczenia, natomiast białe grzywy fal zamiast chaosu przyniosły spokój. Bryza tchnąca upajającym zapachem drewna osiadła na płaszczu, po czym przesiąknął do reszty ubrań, tym samym stając się drugą skórą. Gdzieś w międzyczasie rozkładała się niepozorna woń doskonale uprażonych migdałów oraz równie wprawnie upieczonej ryby. Specjalnie dla niego odkrywała dawno zapomnianą talię pasji do gotowania, która - jak wiele innych - umarła blisko dwadzieścia lat temu. — Nonsens. Po co i na co miałbyś się przygotować? — rozbawienie tlące się w tembrze głosu wypleniło roszczące się rozczarowanie. Zamiast wdawać się w dyskusję pokręciła głową i z ochotą oddała mu jeden z talerzy. Wbrew pozorom nie potrzebowała szczególnego otoczenia do spożycia posiłku. Wystarczyła pracownia, a nawet pasowała bardziej niż kuchnia, bowiem miała niepowtarzalną okazję spoglądania na wytwór zręcznych dłoni przyjaciela. Niby przypadkiem opuszki palców musnęły zewnętrzną część jego dłoni, jednak zapytana o celowość tego gestu uśmiechnęłaby się tajemniczo i powiedziała prawdę. Z egoistycznym hedonizmem jątrzącym się w sercu przyznałaby, że uzależniła się od ciepła bijącego z jego ciała.
— Czyżbyś ostatnio był na tyle zapracowany, że zapomniałeś również i o mnie? — pytanie zostało wymierzone w głąb oczu Bergmana tuż po tym, jak zajęła wskazane miejsce przy stole uprzednio pozbywszy się płaszcza. W gruncie rzeczy żartowała, lecz nie byłaby sobą, gdyby nie wyraziła się w poważny sposób. — Milczenie trwające aż tydzień więzi moje myśli w niezwykle makabrycznych pozach — wygięła wargi w parodii uśmiechu. Iskierki tlące się w oczach były jedyną oznaką na to, że nie do końca traktuje swoje zarzuty równie mocno.
To właśnie koniec sprawił, że poznała smak błogosławieństwa. Dotyk dłoni naznaczonych pracą odczuwała jednocześnie jako obcy i znajomy, choć przez lata zdołała dobrze poznać ich właściciela. Być może to szczątki tajemnic wszczepione w umysł nie pozwalały im zedrzeć ostatniej powłoki poznania. Tak było najlepiej. Wolała zostawić je w spokoju, bowiem niektóre sprawki zdecydowanie lepiej czuły się w ciemności niż w świetle dnia.
Nie bała się podejść bliżej. Śmiało stawiała krok za krokiem, delektowała się chwilowym poczuciem władzy roztaczanym choćby poprzez dumnie wyprostowaną sylwetkę, a mimo to potrafiła zdobyć się na uśmiech pełen ciepła okraszony niebywałą pobłażliwością. Zbyt dobrze znała przyzwyczajenia zrodzone w trudach pracy, żeby nie wiedzieć, że gdyby nie potrzeba posiadania głowy na karku tego również zdołałby zapomnieć. Wywalczone pośród spotkań wolne popołudnie chciała spędzić z nim, w warsztacie, umęczona pogawędkami w wytwornym otoczeniu potrzebowała oddechu w towarzystwie surowego piękna.
Zdusiła rodzącą się w piersi potrzebę zamknięcia mężczyzny w uścisku. Już od dawna wiedział, że niezmiernie lubi się o niego troszczyć, lecz tym gestem mogła wyjść poza starannie pielęgnowaną granicę kontroli nad odruchami pchającymi się na czoło świadomości. Szarpała za ich smycze, przecież nie potrzebowali w swych żywotach nadmiernych dawek przesady - niekiedy nie mogła się powstrzymać targając się na to, czego nie powinna zrobić.
O dziwo wszystko zostawało wybaczone.
Z na pozór kokieteryjnym trzepotem rzęs przewróciła oczami. Ten rodzaj ludzki ciągała za sznurki tak, jak wprawiane są w ruch lalki w teatrze kukiełkowym, wedle własnego uznania wytyczając im ścieżki. Sterowanie ruchami innych przychodziło z dziecinną łatwością, przez co nader często zapominała się i parła aż do bólu, żeby w najmniej spodziewanym do tego momencie zostać przywołaną do porządku znajomym tembrem głosu.
— Opanowałam tę umiejętność do perfekcji, mój drogi. Podobnie sprawnie przyszło mi domyślić się, że wraz z rozpoczęciem budowy nowego langskipu zdołasz zapomnieć o calutkim świecie — głośne westchnięcie wzburzyło ocean zaskoczenia, natomiast białe grzywy fal zamiast chaosu przyniosły spokój. Bryza tchnąca upajającym zapachem drewna osiadła na płaszczu, po czym przesiąknął do reszty ubrań, tym samym stając się drugą skórą. Gdzieś w międzyczasie rozkładała się niepozorna woń doskonale uprażonych migdałów oraz równie wprawnie upieczonej ryby. Specjalnie dla niego odkrywała dawno zapomnianą talię pasji do gotowania, która - jak wiele innych - umarła blisko dwadzieścia lat temu. — Nonsens. Po co i na co miałbyś się przygotować? — rozbawienie tlące się w tembrze głosu wypleniło roszczące się rozczarowanie. Zamiast wdawać się w dyskusję pokręciła głową i z ochotą oddała mu jeden z talerzy. Wbrew pozorom nie potrzebowała szczególnego otoczenia do spożycia posiłku. Wystarczyła pracownia, a nawet pasowała bardziej niż kuchnia, bowiem miała niepowtarzalną okazję spoglądania na wytwór zręcznych dłoni przyjaciela. Niby przypadkiem opuszki palców musnęły zewnętrzną część jego dłoni, jednak zapytana o celowość tego gestu uśmiechnęłaby się tajemniczo i powiedziała prawdę. Z egoistycznym hedonizmem jątrzącym się w sercu przyznałaby, że uzależniła się od ciepła bijącego z jego ciała.
— Czyżbyś ostatnio był na tyle zapracowany, że zapomniałeś również i o mnie? — pytanie zostało wymierzone w głąb oczu Bergmana tuż po tym, jak zajęła wskazane miejsce przy stole uprzednio pozbywszy się płaszcza. W gruncie rzeczy żartowała, lecz nie byłaby sobą, gdyby nie wyraziła się w poważny sposób. — Milczenie trwające aż tydzień więzi moje myśli w niezwykle makabrycznych pozach — wygięła wargi w parodii uśmiechu. Iskierki tlące się w oczach były jedyną oznaką na to, że nie do końca traktuje swoje zarzuty równie mocno.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Pon 26 Kwi - 14:22
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Z premedytacją pozwalał na każdą kolejną sekundę toczącą się pod dyktando obecności wkradającej się w zastałe powietrze pracowni. Naciągając jeszcze mocniej struny natury nienawidzącej czegokolwiek, co pochodziło ze świata zewnętrznego, odczuwając w bólu przedziwną satysfakcję i słodycz istnienia kształtowanego podług własnej woli. Podług woli roszczącej sobie prawo do dumnego kroczenia przez prostotę warsztatu i surowość drewna. Wciąż dalekiego od ostatecznej wizji twórcy: finalnie układając się w szybkie, magiczne cielsko langskipu.
Odrywając gładkim cięciem to, co się wydarzyło, a co nie miało pozornie obecnie żadnego znaczenia – przeszedł z procesu śmierci w coś, co było nowym… początkiem
Natrafiając nań w sytuacji idealniej, jeszcze mocniej łączącej i jakże usidlającej. Poddając się odczuciu z marszu, nie pamiętając dokładnie skąd przebłysk szaleństwa w żywocie przesiąkniętym na wskroś precyzyjnie skrojonym chłodem i czystą kalkulacją. Zastygł w uśmiechu, sunąc wzrokiem po doskonale znanej ostrości grzbietu nosa, wypukłości policzka i bladości skroni okalanej jasnymi włosami.
Odnalazł w prostym geście ofiarowanym przez Freję zaspokojenie niewypowiedzianej podstawowej potrzeby – wykręcającej w tym momencie żołądek i wyostrzającej jeszcze bardziej zapach unoszący się ponad talerze. Znakomita część życia Bergmana przebiegała podług schematu ułożonego latami pracy, upstrzonego przyzwyczajeniami starego człowieka, zatracającego się w pracy fizycznej. Czyniącego to ilekroć zimna pustka gorzkich przemyśleń oraz coraz mocniej tlący się płomień nienawiści i uzależnienia wkradał się w spokój egzystencji nakazujący nie wychylać się zbytnio, by nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi. Faktycznie, w takich sytuacjach zupełnie zapominał o tym, co działo się dookoła oraz o tym, czego domagał się organizm. Prosty gest – zbyt skomplikowana relacja. Kolejny raz pozwalał; nie mając sobie nic do zarzucenia, smakując w zależności, której nie potrafił ubrać w słowa i podporządkować prostym określeniom zwykle stosowanym przez galdrów.
– Istotnie – musiał przyznać jej racje. Nawet, gdyby próbował się wykręcić w jakikolwiek sposób, nie zdołałby tego uczynić. Być może w innej materii potrafiłby nieco naciągnąć rzeczywistość, jednak nie w odniesieniu do sposobu pracy, który uskuteczniał od dekad. Pozwolił jej poznać się na tyle, by mogła z wysokim prawdopodobieństwem określać jego możliwe reakcje i poczynania. Uniósł lekko brwi niejako zdziwiony kolejnymi słowami. – Cóż… to moja natarczywa potrzeba stwarzania pozorów bycia nienagannym gospodarzem – zawiesił na chwilę głos rozważając słowa, które właśnie wypowiedział. Przyzwyczajony do choćby minimalnej, być może nieco staromodnej kurtuazji, nie mógł nie rozważyć stworzenia nieco lepszej scenerii dla wspólnego posiłku, noszącej choćby znamiona porządku. Dał jednak za wygraną. – Uznam jednak faktycznie, że wióra, pył i zapach kleju to najlepsze okoliczności do spożycia posiłku. Nie odmówię ci tej przyjemności. – Wyciągnięta w oczekiwaniu na przejęcie jednego z talerzy ręka zetknęła się z gładkością naczynia, przyjemnie ciepłą od spoczywającego nań dania. Czując znajomą miękkość opuszków podążających wzdłuż jego dłoni mimowolnie rozluźnił ściągnięte do tej pory czoło, które zdradzało, iż wciąż niezupełnie jest przekonany do goszczenia Frei w warsztacie. Kciuk drgnął minimalnie zamierając w ostatniej chwili, nim pozwolił sobie na gest mający przedłużyć o choćby ułamek sekundy przyjemny bodziec. Powoli skierował się w stronę stołu i drewnianego krzesła, które przesunął tak, by dobrze widzieć swoją towarzyszkę. Ułożył na blacie talerz z rybą. Musiał przyznać, że nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł coś, co choćby nosiło pozory normalnego posiłku. Zaśmiał się, gdy usłyszał pytanie, nie uciekał przed odpowiedzią, konfrontując bez cienia wstydu szary błękit oczu z lodowatym odcieniem tęczówek kobiety.
– Być może pracuję, po to właśnie by zbytnio nie myśleć. – Chrzęst migdałów ustępujących pod naciskiem noża nie ułagodził butności wypowiadanych słów. Niebezpieczna bliskość wprawiała głowę w snucie nie mniej niebezpiecznych podszeptów. – Uwaga dzielona na dwa, to w ostatecznym rozrachunku niebywały komfort – Nie musiał kończyć, by pochwyciła sens słów. Nie musiała obawiać się o to, że straci z pamięci jej rys – rzeczywiście langskipy pochłaniały ogrom jego czasu, poza nimi jednak, w meandrach świadomości jedną z niewielu stałych wyłaniających się struktur była posągowa postać Frei. Wbił widelec w miękkość ryby. – Rozumiem, że wielu zabiega o ten drobny skrawek twojego spojrzenia i choćby słowa. Wiesz, że nie przepadam za narzuceniem się – Chyba, że powinienem? Niewypowiedziane pytanie zawisło w postaci przytrzymanego jeszcze przez chwilę spojrzenia. Pochylił się w końcu, by skosztować przyniesionej potrawy. Delikatny posmak prażonych migdałów rozszedł się po języku wraz z wtórującym słodkawym akordem. – Nie zastałaś zerwanej tabliczki z magazynu i pustego echa w hangarze. Jestem… Gdybym zapomniał, odszedłbym bez słowa. – Pozwalał na kolejne niebezpieczne uzależnienie, pojawiające się w bezkrwawych dniach i tygodniach... Ofiarowywał coś, na co inny galdr nie mógłby liczyć. Opuszkiem kciuka starł okruchy migdałów przywierające do kącika ust. Na twarzy Bergmana widoczne było zadowolenie.
Odrywając gładkim cięciem to, co się wydarzyło, a co nie miało pozornie obecnie żadnego znaczenia – przeszedł z procesu śmierci w coś, co było nowym… początkiem
Natrafiając nań w sytuacji idealniej, jeszcze mocniej łączącej i jakże usidlającej. Poddając się odczuciu z marszu, nie pamiętając dokładnie skąd przebłysk szaleństwa w żywocie przesiąkniętym na wskroś precyzyjnie skrojonym chłodem i czystą kalkulacją. Zastygł w uśmiechu, sunąc wzrokiem po doskonale znanej ostrości grzbietu nosa, wypukłości policzka i bladości skroni okalanej jasnymi włosami.
Odnalazł w prostym geście ofiarowanym przez Freję zaspokojenie niewypowiedzianej podstawowej potrzeby – wykręcającej w tym momencie żołądek i wyostrzającej jeszcze bardziej zapach unoszący się ponad talerze. Znakomita część życia Bergmana przebiegała podług schematu ułożonego latami pracy, upstrzonego przyzwyczajeniami starego człowieka, zatracającego się w pracy fizycznej. Czyniącego to ilekroć zimna pustka gorzkich przemyśleń oraz coraz mocniej tlący się płomień nienawiści i uzależnienia wkradał się w spokój egzystencji nakazujący nie wychylać się zbytnio, by nie ściągnąć niepotrzebnej uwagi. Faktycznie, w takich sytuacjach zupełnie zapominał o tym, co działo się dookoła oraz o tym, czego domagał się organizm. Prosty gest – zbyt skomplikowana relacja. Kolejny raz pozwalał; nie mając sobie nic do zarzucenia, smakując w zależności, której nie potrafił ubrać w słowa i podporządkować prostym określeniom zwykle stosowanym przez galdrów.
– Istotnie – musiał przyznać jej racje. Nawet, gdyby próbował się wykręcić w jakikolwiek sposób, nie zdołałby tego uczynić. Być może w innej materii potrafiłby nieco naciągnąć rzeczywistość, jednak nie w odniesieniu do sposobu pracy, który uskuteczniał od dekad. Pozwolił jej poznać się na tyle, by mogła z wysokim prawdopodobieństwem określać jego możliwe reakcje i poczynania. Uniósł lekko brwi niejako zdziwiony kolejnymi słowami. – Cóż… to moja natarczywa potrzeba stwarzania pozorów bycia nienagannym gospodarzem – zawiesił na chwilę głos rozważając słowa, które właśnie wypowiedział. Przyzwyczajony do choćby minimalnej, być może nieco staromodnej kurtuazji, nie mógł nie rozważyć stworzenia nieco lepszej scenerii dla wspólnego posiłku, noszącej choćby znamiona porządku. Dał jednak za wygraną. – Uznam jednak faktycznie, że wióra, pył i zapach kleju to najlepsze okoliczności do spożycia posiłku. Nie odmówię ci tej przyjemności. – Wyciągnięta w oczekiwaniu na przejęcie jednego z talerzy ręka zetknęła się z gładkością naczynia, przyjemnie ciepłą od spoczywającego nań dania. Czując znajomą miękkość opuszków podążających wzdłuż jego dłoni mimowolnie rozluźnił ściągnięte do tej pory czoło, które zdradzało, iż wciąż niezupełnie jest przekonany do goszczenia Frei w warsztacie. Kciuk drgnął minimalnie zamierając w ostatniej chwili, nim pozwolił sobie na gest mający przedłużyć o choćby ułamek sekundy przyjemny bodziec. Powoli skierował się w stronę stołu i drewnianego krzesła, które przesunął tak, by dobrze widzieć swoją towarzyszkę. Ułożył na blacie talerz z rybą. Musiał przyznać, że nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł coś, co choćby nosiło pozory normalnego posiłku. Zaśmiał się, gdy usłyszał pytanie, nie uciekał przed odpowiedzią, konfrontując bez cienia wstydu szary błękit oczu z lodowatym odcieniem tęczówek kobiety.
– Być może pracuję, po to właśnie by zbytnio nie myśleć. – Chrzęst migdałów ustępujących pod naciskiem noża nie ułagodził butności wypowiadanych słów. Niebezpieczna bliskość wprawiała głowę w snucie nie mniej niebezpiecznych podszeptów. – Uwaga dzielona na dwa, to w ostatecznym rozrachunku niebywały komfort – Nie musiał kończyć, by pochwyciła sens słów. Nie musiała obawiać się o to, że straci z pamięci jej rys – rzeczywiście langskipy pochłaniały ogrom jego czasu, poza nimi jednak, w meandrach świadomości jedną z niewielu stałych wyłaniających się struktur była posągowa postać Frei. Wbił widelec w miękkość ryby. – Rozumiem, że wielu zabiega o ten drobny skrawek twojego spojrzenia i choćby słowa. Wiesz, że nie przepadam za narzuceniem się – Chyba, że powinienem? Niewypowiedziane pytanie zawisło w postaci przytrzymanego jeszcze przez chwilę spojrzenia. Pochylił się w końcu, by skosztować przyniesionej potrawy. Delikatny posmak prażonych migdałów rozszedł się po języku wraz z wtórującym słodkawym akordem. – Nie zastałaś zerwanej tabliczki z magazynu i pustego echa w hangarze. Jestem… Gdybym zapomniał, odszedłbym bez słowa. – Pozwalał na kolejne niebezpieczne uzależnienie, pojawiające się w bezkrwawych dniach i tygodniach... Ofiarowywał coś, na co inny galdr nie mógłby liczyć. Opuszkiem kciuka starł okruchy migdałów przywierające do kącika ust. Na twarzy Bergmana widoczne było zadowolenie.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Nie 2 Maj - 21:13
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Serce zlęknione podszeptami trwało w nieustannym poczuciu przynależności do tego, co ulotne. Starała się nie kierować błahostkami, odnajdywała przyjemność w zjawiskach o pełnym bukiecie smaków, lecz wprawdzie wyłącznie obecność Bergmana potrafiła sprowadzić myśli na właściwą ścieżkę. Nigdy nie sądziła, że dwoje tak bardzo różnych od siebie galdrów potrafi znaleźć płaszczyznę porozumienia. I choć z uwielbieniem lśniącym w burzliwym spojrzeniu bystrych oczu nader często chwiała piedestałem świadomości przyjaciela, tak mogła - i chciała - uspokoić rwący charakter swej natury, wszak nie miała sumienia testować naprężonych postronków cierpliwości. Za każdym razem pragnęła wynagrodzić mu te drobne niedogodności. Dzisiejsza wizyta nie wynikała z tego typu okazji, lecz troski płynącej z braku możliwości nawiązania kontaktu. Domyśliła się stojących za tym powodów, przy czym nie miała najmniejszego zamiaru owijać to całunem milczenia, skoro rezygnując z drobnych uszczypliwości postąpiłaby wbrew sobie.
Lubiła, kiedy się z nią zgadzano. Triumf bezwstydnie przetaczało się przez ciało, a plecy momentalnie prostowały się w rozpierającej klatkę piersiową dumie. W jego towarzystwie miała to poniekąd na własne życzenie, bowiem zdołała stosunkowo dobrze poznać przetarte szlaki myśli i idących tuż za nimi przyzwyczajeń. Nie czekała ani chwili przed wskoczeniem za uchylone drzwi.
— Nie powinieneś ich stwarzać. Cenię sobie szczerość, a ty nie musisz udowadniać niczego na siłę. Nigdy nie będę tego wymagać — wyrzuciła w eter z umiarkowaną czułością, choć już od momentu przekroczenia progu warsztatu wydawała się delikatnie emanować emocjami dryfującymi na powierzchni duszy. Na początku znajomości zgrzytała zębami ze złości, wszak nie była przyzwyczajona nawet do tak niepozornej formy okazywania uczuć - z biegiem czasu przestała zwracać na to uwagę, pozwoliła wszystkiemu działać wedle naturalnego rytmu. Nauczyła się rozumieć, że przy nim nie potrafiła zamknąć się na tyle, na ile chciałaby naprawdę. — Wydaje mi się, że jadałam w gorszych warunkach. Miewałam wyjątkowo paskudne towarzystwo, przy którym ty wydajesz się całkiem znośny — z dziecinną łatwością wplotła pomiędzy pasma powagi iskrzące się rozbawienie. Z tchem gnieżdżącym się w gardle obrzuciła lico przyjaciela czujnym wzrokiem, jednak nie dopatrzyła się na nim niemego przyzwolenia na powtórzenie pozornie niewinnego gestu. Rozluźnił się, ale to nie wystarczyło. Zrobiła to odruchowo, bez rozmysłu, a teraz zadziałałaby w pełni świadomie. Część świadomości nie chciała się na to zgodzić, rwała się ku temu, co zakazane, lecz druga połowa wołała o rozsądek i spokój. Rozbita wewnętrznym pragnieniem porwania się ku granicy przyzwoitości ostatecznie zdusiła je w zarodku, niestety dłonie podkuszone ciepłem drugiego ciała rwały się naprzód.
Uśmiechnęła się ostrożnie. Niektóre z prawd okazywały się zbyt bolesne.
Skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Oznaczało to, że skupiał się wyłącznie na tworzeniu langskipu, że nie znajdował tam miejsca dla niej. Szczątki buntu pozostałe po latach młodości wierzgnęły gwałtownie w odpowiedzi na dyskomfort nadający skórze lepką, nieprzyjemną w dotyku fakturę. I choć domyślała się, że pozbycie się wspomnień wypiętrzonych od słodkiej woni perfum, blasku włosów o kolorze przypominającym dojrzałe zboże czy toni błękitnych tęczówek nie jest łatwe, tak nagle została zdana na łaskę wyjątkowo nieprzyjemnych ukłuć koncentrujących się wzdłuż żeber. Nie bała się zapomnienia w oczach innych, ale w jego? Zamiast wyrazić się jasno wyjątkowo zacisnęła usta.
Nie zamierzała milczeć w nieskończoność.
— Znów mam Ci tłumaczyć, Fárbauti, że nie jesteś jednym z wielu? — niezadowolenie w swym niezdecydowaniu ocierało się o tembr głosu. — Nie narzucasz mi się. Dobrze wiesz, jak bardzo doceniam... Ciebie. W przeciwieństwie do niektórych swoją obecnością dajesz mi przestrzeń i tym samym pozwalasz oddychać. A ja bardzo to doceniam — nie siląc się na zaszczycenie go spojrzeniem strzepnęła wióry osiadłe na rękawie koszuli, po czym zabrała się za skosztowanie dzisiejszego dania. Cisza rozciągająca się po warsztacie pozwoliła na rozsmakowanie się w idealnie wypieczonej rybie otulonej migdałową pierzyną. Musiała przyznać, że mimo lat zastoju nie wyszła z wprawy i nadal potrafiła wytworzyć coś idealnego bez udziału magii. — Miło słyszeć, że uprzedziłbyś mnie o swoim odejściu. O ile dałabym Ci to zrobić bez względu na to, jakie powody zdecydowałbyś się przedstawić — parsknęła zduszonym śmiechem pomiędzy jednym kęsem a drugim. Mogło się wydawać, jakby zdołała z powrotem przywrócić harmonię, lecz w rzeczywistości karmiła niezwykle silne poczucie przynależności do Bergmana. Nie dopuszczała do siebie ewentualności polegającej na konieczności wyrzeczenia słów pożegnania.
Lubiła, kiedy się z nią zgadzano. Triumf bezwstydnie przetaczało się przez ciało, a plecy momentalnie prostowały się w rozpierającej klatkę piersiową dumie. W jego towarzystwie miała to poniekąd na własne życzenie, bowiem zdołała stosunkowo dobrze poznać przetarte szlaki myśli i idących tuż za nimi przyzwyczajeń. Nie czekała ani chwili przed wskoczeniem za uchylone drzwi.
— Nie powinieneś ich stwarzać. Cenię sobie szczerość, a ty nie musisz udowadniać niczego na siłę. Nigdy nie będę tego wymagać — wyrzuciła w eter z umiarkowaną czułością, choć już od momentu przekroczenia progu warsztatu wydawała się delikatnie emanować emocjami dryfującymi na powierzchni duszy. Na początku znajomości zgrzytała zębami ze złości, wszak nie była przyzwyczajona nawet do tak niepozornej formy okazywania uczuć - z biegiem czasu przestała zwracać na to uwagę, pozwoliła wszystkiemu działać wedle naturalnego rytmu. Nauczyła się rozumieć, że przy nim nie potrafiła zamknąć się na tyle, na ile chciałaby naprawdę. — Wydaje mi się, że jadałam w gorszych warunkach. Miewałam wyjątkowo paskudne towarzystwo, przy którym ty wydajesz się całkiem znośny — z dziecinną łatwością wplotła pomiędzy pasma powagi iskrzące się rozbawienie. Z tchem gnieżdżącym się w gardle obrzuciła lico przyjaciela czujnym wzrokiem, jednak nie dopatrzyła się na nim niemego przyzwolenia na powtórzenie pozornie niewinnego gestu. Rozluźnił się, ale to nie wystarczyło. Zrobiła to odruchowo, bez rozmysłu, a teraz zadziałałaby w pełni świadomie. Część świadomości nie chciała się na to zgodzić, rwała się ku temu, co zakazane, lecz druga połowa wołała o rozsądek i spokój. Rozbita wewnętrznym pragnieniem porwania się ku granicy przyzwoitości ostatecznie zdusiła je w zarodku, niestety dłonie podkuszone ciepłem drugiego ciała rwały się naprzód.
Uśmiechnęła się ostrożnie. Niektóre z prawd okazywały się zbyt bolesne.
Skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Oznaczało to, że skupiał się wyłącznie na tworzeniu langskipu, że nie znajdował tam miejsca dla niej. Szczątki buntu pozostałe po latach młodości wierzgnęły gwałtownie w odpowiedzi na dyskomfort nadający skórze lepką, nieprzyjemną w dotyku fakturę. I choć domyślała się, że pozbycie się wspomnień wypiętrzonych od słodkiej woni perfum, blasku włosów o kolorze przypominającym dojrzałe zboże czy toni błękitnych tęczówek nie jest łatwe, tak nagle została zdana na łaskę wyjątkowo nieprzyjemnych ukłuć koncentrujących się wzdłuż żeber. Nie bała się zapomnienia w oczach innych, ale w jego? Zamiast wyrazić się jasno wyjątkowo zacisnęła usta.
Nie zamierzała milczeć w nieskończoność.
— Znów mam Ci tłumaczyć, Fárbauti, że nie jesteś jednym z wielu? — niezadowolenie w swym niezdecydowaniu ocierało się o tembr głosu. — Nie narzucasz mi się. Dobrze wiesz, jak bardzo doceniam... Ciebie. W przeciwieństwie do niektórych swoją obecnością dajesz mi przestrzeń i tym samym pozwalasz oddychać. A ja bardzo to doceniam — nie siląc się na zaszczycenie go spojrzeniem strzepnęła wióry osiadłe na rękawie koszuli, po czym zabrała się za skosztowanie dzisiejszego dania. Cisza rozciągająca się po warsztacie pozwoliła na rozsmakowanie się w idealnie wypieczonej rybie otulonej migdałową pierzyną. Musiała przyznać, że mimo lat zastoju nie wyszła z wprawy i nadal potrafiła wytworzyć coś idealnego bez udziału magii. — Miło słyszeć, że uprzedziłbyś mnie o swoim odejściu. O ile dałabym Ci to zrobić bez względu na to, jakie powody zdecydowałbyś się przedstawić — parsknęła zduszonym śmiechem pomiędzy jednym kęsem a drugim. Mogło się wydawać, jakby zdołała z powrotem przywrócić harmonię, lecz w rzeczywistości karmiła niezwykle silne poczucie przynależności do Bergmana. Nie dopuszczała do siebie ewentualności polegającej na konieczności wyrzeczenia słów pożegnania.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Pon 3 Maj - 14:15
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Odpuścić.
Czasami trzeba było uczynić tylko tyle, nie siląc się nawet na ponowne stwarzanie pozorów i dawanie upustu nieprzemożonej potrzebie odgrywania nienaturalnej roli, w której zwykł się dusić. Nie posiadał rysu człowieka pochodzącego z klanu, choć we krwi pobrzmiewało echo protoplasty. Część istoty, której nie potrafił wydłubać, siląc się na kolejne czyny, które miały go jeszcze bardziej oderwać od znienawidzonego nazwiska ukrytego pod warstwą z dwóch innych – równie obcych, jednak o wiele lepszych i w ostatecznym rozrachunku bardziej „swoich”. Nie potrafił zrobić tego wprost, zupełnie odrzucając pozór trzymania się jakiegoś utartego, powszechnie przyjętego schematu, wcale niekoniecznie najlepszego i gwarantującego bezpieczne przebrnięcie przez meandry dobrego tonu i odpowiednio wyważonych zachowań. Ulga osiadająca na obliczu była niemal niezauważalna, jednak mężczyzna poczuł jej niezwykłą lekkość ogarniającą powoli wszystkie mięśnie i kości. Słowa skierowane do niego przez Freję były jedynie dodatkowym przyzwoleniem na zaniechanie kolejnych prób odgrywania obcej sobie roli. Pokiwał głową, a słowa tyczące się jego „znośności” potraktował jako coś w gruncie rzeczy przyjemnego.
Naginali się obydwoje – do granic własnych możliwości, skłaniając się do wyczynów, których zwykle nie wykorzystywali zatapiając się w dżungli ludzkich istnień. Znając się, a jednak wciąż czyniąc zbyteczne wysiłki, które w rzeczywistości nie były w stanie zmienić rdzenia niekreślonej masy emocji i odczuć pojawiających się w zwarciu dwóch charakterów.
Z błogością wciąż goszczącą na obliczu, oddał się chwili; zachłannie i zupełnie samolubnie, zapominając o tym, co było poza gestem unoszenia i opuszczania widelca, poza płynnymi ruchami noża oddzielającego kolejne kęsy potrawy – doskonale wpisującej się, pomimo swej delikatności, w scenerię warsztatu. Osładzającej trud dnia i pracy, którą zdołał wykonać pomimo niemocy ciała roszczącej sobie prawo do kolejnych skrawków ramion i dłoni. Oddając swemu gościowi uznanie dla stworzonego posiłku, powstrzymał się od zbędnych słów; w szybkości kolejnych kęsów i pomrukach zadowolenia ukazując ostateczną ocenę kulinarnego dzieła.
Było doskonałe.
Nie zwykł drażnić się z ludźmi, nie testował tak delikatnych struktur charakteru w obawie, że uczyni coś, co odsłoniłoby prawdę o nim – czarne myśli, brudne uczynki, wypaczone postrzeganie świata, wyzute z resztek ludzkiej przyzwoitości, nienawiść przyklejającą się do czystych, świetlistych twarzy galdrów.
W tym miejscu…
Nie było żadnych obaw, nie było pozoru miękkich, niczym nie skalanych dłoni – dotykających jedynie majestatycznych cielsk langskipów.
Wiedza o brudzie, o podszytej brakiem sumienia egzystencji, rozwadnianej jedynie uprzejmymi słowami i chęcią pomocy, którą wywlekał ilekroć spotykał się ze zwykłymi ludźmi. Wiedza była czymś o czym zdecydowanie zbyt często zapominał – starając się budować coś, czego w rzeczywistości nie musiał. Oszukując i siebie i Freję, wystawiając wydmuszkę powściągliwości, pięknie zdobioną i wysadzaną obojętnością.
Nie był jednak obojętny.
Ryzykował samą myślą o tym, że mógłby uczynić to, co przedstawiały mu podszepty obecnego w klatce piersiowej organu – poczerniałego, dawno pozbawionego młodzieńczej miękkości, lecz wciąż wtrącającego ostatnie słowo do racjonalnego osądu sytuacji. Cichy śmiech uniósł się znad bieli talerza, która coraz bardziej odsłaniała się w miarę ubywania posiłku. Pochłonął kolejne słowa o cierpkiej nucie, zesłane na jego własne życzenie. Skupienie na dotychczasowej czynności stopniało wraz z ponownym uniesieniem oczu; odłożył sztućce w szyku, który nie podpowiadał ani odrobinę, czy powróci jeszcze do przerwanego posiłku. Opierając łokcie na stole, splótł razem palce i podpał brodę, zupełnie zasłaniając usta.
– Nie musisz, Frejo – przyznał zupełnie spokojnie, choć w prostej melodyce słów czaił się pająk zachłanności. Przyzwyczajając go do obecności, która przeplatała się przez te wszystkie lata ich znajomości, dała nieme przyzwolenie kształtowania się misternej siateczki powiązań, zależności, w których chociażby jeden drobny ruch poruszał emocje zwykle spychane na dalszy plan, eskalujące wtedy, gdy miały choć odrobinę przestrzeni. – Cieszą mnie twoje słowa. Nie zwykłem działać na przekór dobremu taktowi. Tym bardziej, że znamy się nie od dzisiaj i że rozumiem… – Ciebie... Wiedział doskonale i nie zamierzał niszczyć dotychczasowego ładu, wskakując z butami tam, gdzie jego obecność była zbyteczna. Starczało, że pomimo przeróżnych wydarzeń, które gotował los, ta jedna rzecz nigdy się nie zmieniała i prędzej, czy później ponownie napotykał swymi oczami na dobrze znany obraz twarzy; że sięgał i czuł pod opuszkami palców tę samą gładkość. Choć niecierpliwość nie była mu obca. – To groźba? Czy obietnica? – Spijał pewność goszczącą w jej głosie z satysfakcją – kolejny z uzależniających elementów. Sam nie pozostawał dłużny; rzucając kobiecie spojrzenie, które mogło oznaczać chęć przystąpienia do zawodów o to, kto jest bardziej nieustępliwy i łapczywy.
Odsunął stołek z lekkim zgrzytem, rysując na wysłużonej posadzce kolejną rysę. Niechętnie oddalał się od talerza, jednak w głowie zagościła myśl, której nie potrafił dłużej odwlekać. Postąpił kilka kroków do przodu, zataczając łuk i zatrzymując się dokładnie za plecami Frei. Nachylił się delikatnie, przełamując sztucznie utworzoną barierę, swobodnie opierając palce na zarysowanym kształcie ramion kobiety, nieznacznie naciskając na nie siłą opuszek.
– Chodź, pokażę ci, co tak mocno trzymało moje myśli w pracowni – Ukazywanie niekompletnego dzieła nie należało do zwyczajów Bergmana, jednak sytuacja ta była wyjątkowa. Nieco opieszale wyprostował się i oderwał ręce od materiału koszuli. Podążył ku zakrytej kremowym płótnem dziobnicy i jednym pewnym ruchem odsłonił rzeźbiony łeb smoka – gdyby na dłużej zawiesić wzrok na jego łuskach, można było przysiąc, że poruszają się one tworząc jeszcze bardziej przerażający i fascynujący efekt. Oprócz kunsztu rzemiosła, emanował znikomym śladem specjalnego czaru utkanego przez szkutnika.
– Nidhhöggr – wyjaśnił z zadowoleniem, wyciągając dłoń w kierunku Frei.
Czasami trzeba było uczynić tylko tyle, nie siląc się nawet na ponowne stwarzanie pozorów i dawanie upustu nieprzemożonej potrzebie odgrywania nienaturalnej roli, w której zwykł się dusić. Nie posiadał rysu człowieka pochodzącego z klanu, choć we krwi pobrzmiewało echo protoplasty. Część istoty, której nie potrafił wydłubać, siląc się na kolejne czyny, które miały go jeszcze bardziej oderwać od znienawidzonego nazwiska ukrytego pod warstwą z dwóch innych – równie obcych, jednak o wiele lepszych i w ostatecznym rozrachunku bardziej „swoich”. Nie potrafił zrobić tego wprost, zupełnie odrzucając pozór trzymania się jakiegoś utartego, powszechnie przyjętego schematu, wcale niekoniecznie najlepszego i gwarantującego bezpieczne przebrnięcie przez meandry dobrego tonu i odpowiednio wyważonych zachowań. Ulga osiadająca na obliczu była niemal niezauważalna, jednak mężczyzna poczuł jej niezwykłą lekkość ogarniającą powoli wszystkie mięśnie i kości. Słowa skierowane do niego przez Freję były jedynie dodatkowym przyzwoleniem na zaniechanie kolejnych prób odgrywania obcej sobie roli. Pokiwał głową, a słowa tyczące się jego „znośności” potraktował jako coś w gruncie rzeczy przyjemnego.
Naginali się obydwoje – do granic własnych możliwości, skłaniając się do wyczynów, których zwykle nie wykorzystywali zatapiając się w dżungli ludzkich istnień. Znając się, a jednak wciąż czyniąc zbyteczne wysiłki, które w rzeczywistości nie były w stanie zmienić rdzenia niekreślonej masy emocji i odczuć pojawiających się w zwarciu dwóch charakterów.
Z błogością wciąż goszczącą na obliczu, oddał się chwili; zachłannie i zupełnie samolubnie, zapominając o tym, co było poza gestem unoszenia i opuszczania widelca, poza płynnymi ruchami noża oddzielającego kolejne kęsy potrawy – doskonale wpisującej się, pomimo swej delikatności, w scenerię warsztatu. Osładzającej trud dnia i pracy, którą zdołał wykonać pomimo niemocy ciała roszczącej sobie prawo do kolejnych skrawków ramion i dłoni. Oddając swemu gościowi uznanie dla stworzonego posiłku, powstrzymał się od zbędnych słów; w szybkości kolejnych kęsów i pomrukach zadowolenia ukazując ostateczną ocenę kulinarnego dzieła.
Było doskonałe.
Nie zwykł drażnić się z ludźmi, nie testował tak delikatnych struktur charakteru w obawie, że uczyni coś, co odsłoniłoby prawdę o nim – czarne myśli, brudne uczynki, wypaczone postrzeganie świata, wyzute z resztek ludzkiej przyzwoitości, nienawiść przyklejającą się do czystych, świetlistych twarzy galdrów.
W tym miejscu…
Nie było żadnych obaw, nie było pozoru miękkich, niczym nie skalanych dłoni – dotykających jedynie majestatycznych cielsk langskipów.
Wiedza o brudzie, o podszytej brakiem sumienia egzystencji, rozwadnianej jedynie uprzejmymi słowami i chęcią pomocy, którą wywlekał ilekroć spotykał się ze zwykłymi ludźmi. Wiedza była czymś o czym zdecydowanie zbyt często zapominał – starając się budować coś, czego w rzeczywistości nie musiał. Oszukując i siebie i Freję, wystawiając wydmuszkę powściągliwości, pięknie zdobioną i wysadzaną obojętnością.
Nie był jednak obojętny.
Ryzykował samą myślą o tym, że mógłby uczynić to, co przedstawiały mu podszepty obecnego w klatce piersiowej organu – poczerniałego, dawno pozbawionego młodzieńczej miękkości, lecz wciąż wtrącającego ostatnie słowo do racjonalnego osądu sytuacji. Cichy śmiech uniósł się znad bieli talerza, która coraz bardziej odsłaniała się w miarę ubywania posiłku. Pochłonął kolejne słowa o cierpkiej nucie, zesłane na jego własne życzenie. Skupienie na dotychczasowej czynności stopniało wraz z ponownym uniesieniem oczu; odłożył sztućce w szyku, który nie podpowiadał ani odrobinę, czy powróci jeszcze do przerwanego posiłku. Opierając łokcie na stole, splótł razem palce i podpał brodę, zupełnie zasłaniając usta.
– Nie musisz, Frejo – przyznał zupełnie spokojnie, choć w prostej melodyce słów czaił się pająk zachłanności. Przyzwyczajając go do obecności, która przeplatała się przez te wszystkie lata ich znajomości, dała nieme przyzwolenie kształtowania się misternej siateczki powiązań, zależności, w których chociażby jeden drobny ruch poruszał emocje zwykle spychane na dalszy plan, eskalujące wtedy, gdy miały choć odrobinę przestrzeni. – Cieszą mnie twoje słowa. Nie zwykłem działać na przekór dobremu taktowi. Tym bardziej, że znamy się nie od dzisiaj i że rozumiem… – Ciebie... Wiedział doskonale i nie zamierzał niszczyć dotychczasowego ładu, wskakując z butami tam, gdzie jego obecność była zbyteczna. Starczało, że pomimo przeróżnych wydarzeń, które gotował los, ta jedna rzecz nigdy się nie zmieniała i prędzej, czy później ponownie napotykał swymi oczami na dobrze znany obraz twarzy; że sięgał i czuł pod opuszkami palców tę samą gładkość. Choć niecierpliwość nie była mu obca. – To groźba? Czy obietnica? – Spijał pewność goszczącą w jej głosie z satysfakcją – kolejny z uzależniających elementów. Sam nie pozostawał dłużny; rzucając kobiecie spojrzenie, które mogło oznaczać chęć przystąpienia do zawodów o to, kto jest bardziej nieustępliwy i łapczywy.
Odsunął stołek z lekkim zgrzytem, rysując na wysłużonej posadzce kolejną rysę. Niechętnie oddalał się od talerza, jednak w głowie zagościła myśl, której nie potrafił dłużej odwlekać. Postąpił kilka kroków do przodu, zataczając łuk i zatrzymując się dokładnie za plecami Frei. Nachylił się delikatnie, przełamując sztucznie utworzoną barierę, swobodnie opierając palce na zarysowanym kształcie ramion kobiety, nieznacznie naciskając na nie siłą opuszek.
– Chodź, pokażę ci, co tak mocno trzymało moje myśli w pracowni – Ukazywanie niekompletnego dzieła nie należało do zwyczajów Bergmana, jednak sytuacja ta była wyjątkowa. Nieco opieszale wyprostował się i oderwał ręce od materiału koszuli. Podążył ku zakrytej kremowym płótnem dziobnicy i jednym pewnym ruchem odsłonił rzeźbiony łeb smoka – gdyby na dłużej zawiesić wzrok na jego łuskach, można było przysiąc, że poruszają się one tworząc jeszcze bardziej przerażający i fascynujący efekt. Oprócz kunsztu rzemiosła, emanował znikomym śladem specjalnego czaru utkanego przez szkutnika.
– Nidhhöggr – wyjaśnił z zadowoleniem, wyciągając dłoń w kierunku Frei.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Sob 8 Maj - 17:29
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Krzyk rozdarł duszę na dwoje. Sięgnęła ku niemu dłonią, lecz z jakiegoś powodu wydawał się odległy, niedostępny, jakby naprawdę zdecydował się zapomnieć i zostawić wszystko za plecami. Gardło zacisnęło się jak w imadle. W walce o rozpaczliwy oddech próbowała wydostać się na powierzchnię, niestety ciemność zachłannie obdarowała każdy skrawek skóry niewyobrażalnym cierpieniem rozchodzącym się wzdłuż i wszerz, wkrótce docierając również do wnętrza. Obdarzając przyjaciela niepewnym, zamglonym od dyskomfortu wzrokiem zbyt mocno oddaliła się w wierzenia polegające na bólu, robiąc to jednocześnie na tyle dyskretnie, żeby powstrzymał się od zadawania niepotrzebnych pytań. Już raz pozwoliła mu na to i o ile miała dobrą pamięć, tak nie skończyło się to dobrze.
Powierzchnia rzeczywistości niespokojnie falowała wokół zajmowanego przez nią miejsca. W głębokiej mierze mechaniczne ruchy unoszenia i opadania sztućców przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bowiem smak potrawy docierał z opóźnieniem, zwłaszcza, że apetyt ustąpił miejsca trosce. Starała się myśleć, że warsztat w istocie stanowi jego integralną cząstkę, lecz umieścił w sobie również wspomnienie o złocistej łunie słońca odbijające się we włosach koloru dojrzałego zboża czy bystrym spojrzeniu obdarzonym kobiecą kokieterią.
Wolała przestać zastanawiać się nad tym, dlaczego tak bardzo przejmuje się pozornie błahą kwestią, dlaczego wciąż zawraca sobie tym oszalałe od niezdecydowania myśli. Zdecydowanie odsuwała od siebie najprostsze i jednocześnie najgorsze rozwiązanie, bowiem nie przyjmowała do świadomości faktu, iż mogłaby tak łatwo przywiązać się do kogoś. Ten jeden raz szarpała się z prawdą, niezwykle rzadko pozwalając jej podnieść głos - zazwyczaj były to chwile słabości albo uniesienia, jakby stan pośredni przytwierdzał maskę pragnieniom skrytym w głębi ciała. Czasami miała dosyć walki, lecz nie mogła ulec. Nie przeciw niemu.
Westchnęła. Mgliste rozczarowanie osiadło na szafirowym blasku tęczówek.
— Nadal czuję się, jakbym musiała — wyjaśniła tonem głosu sugerującym brak sprzeciwu. Zbyt często miała do czynienia z zbytecznymi pochlebcami oraz jałowością rozmów, żeby nie docenić nieumyślnie oferowanego daru. Wzajemnie ratowali się przed bezdenną głupotą umysłów niektórych galdrów. Nic więc dziwnego, że odczuwała palącą potrzebę przebywania w jego towarzystwie bądź wiedzy dotyczącej tego, co obecnie się z nim dzieje. Nie zniosłaby rozlewającej się po umyśle bezradności. — W takim razie masz za zadanie mnie odwiedzić. Jakiś tydzień temu kupiłam butelki wybornego wina, a nie miałam serca przynieść ich ze sobą. To najlepsza okazja na odpoczynek — wbrew pewności siebie emanującej z postawy nie chciała wywołać w nim poczucia stłamszenia, dlatego propozycja spędzenia razem czasu na przestrzeni najbliższych dni została przedstawiona w nienachalny, wyważony sposób. Nie chciała mu niczego narzucać, zwłaszcza jeśli pracował nad czymś wyjątkowo ważnym i wymagającym nieustannego skupienia. Tylko w ramach takich warunków mogła chwilowo powściągnąć zapędy. Mimo to, narażając się na rozczarowanie, wyobraziła sobie ich sylwetki nachylone nad kieliszkami szkarłatnego trunku, skąpane w granatowym blasku wieczoru przesączającego się przez grube zasłony. Uśmiechnęła się ostrożnie, dość niepewnie, jakby same wargi nie były w stanie prawidłowo odczytać intencji. — To zależy. Może to być obietnica lub groźba, a nawet jedno i drugie jednocześnie — w pełni rozbawiona mrugnęła porozumiewawczo. Nie potraktowała mówienia o odejściu poważnie, wszak wtedy musiałaby przyjąć to do wiadomości. Ponad to nie sądziła, że byłby w stanie zdobyć się na egoizm i odejść bez słowa, choć... Nie była nim. Nie miała takiego prawa.
Nieznacznie uniosła jedną z brwi na widok przyjaciela odsuwającego się od stołu. Z rozbawieniem muskającym krańce umysłu pomyślała, że być może nie potraktowała ryby zbyt dokładnie i musi odejść, żeby dyskretnie pozbyć się ości zatopionej w delikatnej powłoce gardła. Na szczęście jego ruchy zasugerowały coś innego, choć nadal nie miała pojęcia o tym, co zamierza. I to wyjaśniło się równie szybko - chętnie podążyła za nim. Spoglądanie na każdy wytwór dłoni Bergmana był swego rodzaju hołdem dla wykonanej pracy.
Materiał z cichym szelestem opadł na pokrytą wiórami podłogę. Nie spodziewała się ujrzeć tego, co znajdowało się pod nim, mimo że widziała już wiele wykonanych przez niego elementów i ostatecznie całych langskipów. Staranność z jaką przyłożył się do detali smoka przechodziła wszelkie oczekiwania. Gdyby nie resztki drewna ścielące cały warsztat mogłaby przyznać, że nieruchoma głowa bestii ożyje i zaryczy, oznajmiając światu swoją obecność. Z łatwością mógł dostrzec zachwyt malujący się na jej licu, które dodatkowo zaczęło oblewać się ledwo widocznym rumieńcem.
— Na Odyna, jest... — szepnęła, opuszkami palców ostrożnie dotykając jednej z łusek — przepiękny. Teraz nie dziwię się, że nie wyściubiałeś nosa poza warsztat — dokończyła delikatnie ochrypniętym głosem, nadal nie mogąc wyjść z podziwu nad kunsztem rzeźby. Odsunęła się od dziobnicy chcąc jeszcze lepiej przyjrzeć się całości, teraz mogąc chwycić wyciągniętą dłoń Fárbautiego. Nieumyślnie pozwoliła mu na poczucie ciepła emanującego z jej ciała. Wpatrzona w łeb smoka raz za razem przekonywała się, że dawno nie widziała czegoś równie pięknego, czegoś stworzonego z tak nabożną czcią.
Powierzchnia rzeczywistości niespokojnie falowała wokół zajmowanego przez nią miejsca. W głębokiej mierze mechaniczne ruchy unoszenia i opadania sztućców przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bowiem smak potrawy docierał z opóźnieniem, zwłaszcza, że apetyt ustąpił miejsca trosce. Starała się myśleć, że warsztat w istocie stanowi jego integralną cząstkę, lecz umieścił w sobie również wspomnienie o złocistej łunie słońca odbijające się we włosach koloru dojrzałego zboża czy bystrym spojrzeniu obdarzonym kobiecą kokieterią.
Wolała przestać zastanawiać się nad tym, dlaczego tak bardzo przejmuje się pozornie błahą kwestią, dlaczego wciąż zawraca sobie tym oszalałe od niezdecydowania myśli. Zdecydowanie odsuwała od siebie najprostsze i jednocześnie najgorsze rozwiązanie, bowiem nie przyjmowała do świadomości faktu, iż mogłaby tak łatwo przywiązać się do kogoś. Ten jeden raz szarpała się z prawdą, niezwykle rzadko pozwalając jej podnieść głos - zazwyczaj były to chwile słabości albo uniesienia, jakby stan pośredni przytwierdzał maskę pragnieniom skrytym w głębi ciała. Czasami miała dosyć walki, lecz nie mogła ulec. Nie przeciw niemu.
Westchnęła. Mgliste rozczarowanie osiadło na szafirowym blasku tęczówek.
— Nadal czuję się, jakbym musiała — wyjaśniła tonem głosu sugerującym brak sprzeciwu. Zbyt często miała do czynienia z zbytecznymi pochlebcami oraz jałowością rozmów, żeby nie docenić nieumyślnie oferowanego daru. Wzajemnie ratowali się przed bezdenną głupotą umysłów niektórych galdrów. Nic więc dziwnego, że odczuwała palącą potrzebę przebywania w jego towarzystwie bądź wiedzy dotyczącej tego, co obecnie się z nim dzieje. Nie zniosłaby rozlewającej się po umyśle bezradności. — W takim razie masz za zadanie mnie odwiedzić. Jakiś tydzień temu kupiłam butelki wybornego wina, a nie miałam serca przynieść ich ze sobą. To najlepsza okazja na odpoczynek — wbrew pewności siebie emanującej z postawy nie chciała wywołać w nim poczucia stłamszenia, dlatego propozycja spędzenia razem czasu na przestrzeni najbliższych dni została przedstawiona w nienachalny, wyważony sposób. Nie chciała mu niczego narzucać, zwłaszcza jeśli pracował nad czymś wyjątkowo ważnym i wymagającym nieustannego skupienia. Tylko w ramach takich warunków mogła chwilowo powściągnąć zapędy. Mimo to, narażając się na rozczarowanie, wyobraziła sobie ich sylwetki nachylone nad kieliszkami szkarłatnego trunku, skąpane w granatowym blasku wieczoru przesączającego się przez grube zasłony. Uśmiechnęła się ostrożnie, dość niepewnie, jakby same wargi nie były w stanie prawidłowo odczytać intencji. — To zależy. Może to być obietnica lub groźba, a nawet jedno i drugie jednocześnie — w pełni rozbawiona mrugnęła porozumiewawczo. Nie potraktowała mówienia o odejściu poważnie, wszak wtedy musiałaby przyjąć to do wiadomości. Ponad to nie sądziła, że byłby w stanie zdobyć się na egoizm i odejść bez słowa, choć... Nie była nim. Nie miała takiego prawa.
Nieznacznie uniosła jedną z brwi na widok przyjaciela odsuwającego się od stołu. Z rozbawieniem muskającym krańce umysłu pomyślała, że być może nie potraktowała ryby zbyt dokładnie i musi odejść, żeby dyskretnie pozbyć się ości zatopionej w delikatnej powłoce gardła. Na szczęście jego ruchy zasugerowały coś innego, choć nadal nie miała pojęcia o tym, co zamierza. I to wyjaśniło się równie szybko - chętnie podążyła za nim. Spoglądanie na każdy wytwór dłoni Bergmana był swego rodzaju hołdem dla wykonanej pracy.
Materiał z cichym szelestem opadł na pokrytą wiórami podłogę. Nie spodziewała się ujrzeć tego, co znajdowało się pod nim, mimo że widziała już wiele wykonanych przez niego elementów i ostatecznie całych langskipów. Staranność z jaką przyłożył się do detali smoka przechodziła wszelkie oczekiwania. Gdyby nie resztki drewna ścielące cały warsztat mogłaby przyznać, że nieruchoma głowa bestii ożyje i zaryczy, oznajmiając światu swoją obecność. Z łatwością mógł dostrzec zachwyt malujący się na jej licu, które dodatkowo zaczęło oblewać się ledwo widocznym rumieńcem.
— Na Odyna, jest... — szepnęła, opuszkami palców ostrożnie dotykając jednej z łusek — przepiękny. Teraz nie dziwię się, że nie wyściubiałeś nosa poza warsztat — dokończyła delikatnie ochrypniętym głosem, nadal nie mogąc wyjść z podziwu nad kunsztem rzeźby. Odsunęła się od dziobnicy chcąc jeszcze lepiej przyjrzeć się całości, teraz mogąc chwycić wyciągniętą dłoń Fárbautiego. Nieumyślnie pozwoliła mu na poczucie ciepła emanującego z jej ciała. Wpatrzona w łeb smoka raz za razem przekonywała się, że dawno nie widziała czegoś równie pięknego, czegoś stworzonego z tak nabożną czcią.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Wto 11 Maj - 16:11
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Spotkał na swej drodze ogromną liczbę różnorodnych istnień – w większości nie wartych więcej, niż pył i wymagających niemal natychmiastowego zapomnienia. W łaskawości losu, zmieniających się ostatecznie w coś istotnego dopiero na ostatnim etapie swego bytowania na Ziemi – kończąc jako ofiara starożytnego, zapomnianego niemal w zupełności procederu. Tego, o którym przyzwoici galdrowie woleliby nigdy nie musieć mówić. Część istnień jednak, z niezwykłą zawziętością wżynała się w te miejsca umysłu, z których ciężko było je wypędzić jakimkolwiek sposobem – rzutowały one przez lata na jego żywot, dyktowały podejmowane decyzje i rościły sobie prawo do miana znaczących. Mógłby je zliczyć na palcach jednej ręki, choć niezwykle rzadko przystępował do takiego ruchu; nienawykły do sentymentów. Za takiego pragnął uchodzić i takim przedstawiał się sam sobie – uciekając przed tlącą się w ciele prawdą, urzeczywistniającą się w momentach takich jak ten.
Cisza warsztatu z radością przyjęła obecność kobiety, wtapiając ją w swą scenerię – zatrzymując się na chwile przy tej myśli, poczuł trzask pękającego kręgosłupa pielęgnowanego od lat założenia o niezależności i niechęci poddawania się czyjejkolwiek woli, pozoru braku zachłanności. Próbował odratować je w sposób chaotyczny, panicznie łapiąc się kolejnej wizji szybko odbijającej w stronę szkieletu langskipu, pogrążającego palące pragnienie w bezpiecznej strefie przyzwyczajeń. Skapitulował chwilę później pod wpływem jej słów, pokręcił lekko głową i westchnął.
– Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć to do wiadomości – przyznał jedynie pozornie cierpko, w rzeczywistości nie mając nic przeciwko. Pozwolił na ostateczne pogruchotanie kości i przerwanie rdzenia przyzwoitości – będącego iluzorycznym od dekad.
Próbował izolować swe myśli od świata zewnętrznego przynajmniej od kilku dni – pogrążony w planach, które poczynił i w postawionym pierwszym kroku. Wciąż odczuwając na krańcu języka gorycz słów potwierdzających znaną od lat prawdę o klanie Lundqvist. Zdawało mu się, że praca zlewająca dni w jedną, obłą masę, przyniesie ukojenie dla rozkołatanych nerwów, których do tej pory nie dał po sobie poznać – przyodziewając szatę spokoju i pogrążenia w rutynie. Propozycja złożona przez Freję dała jednak odczuć, że wciąż balansował na cienkiej linii własnej wytrzymałości – otrzymanej okazji nie potrafił odpuścić i zbyć frazesem wskazującym na natłok obowiązków. Poczuł, że mięśnie karku rozluźniają się przyjemnie z kolejnymi wypowiedzianymi słowami, wymierzonymi pewnie i bez cienia niepotrzebnie udawanej skromności
– Odwiedzę cię z przyjemnością. – Przywiązał się do kobiety jednym, zbyt długim spojrzeniem, które zdradzało, że nie zamierza nadwyrężać tym razem jej cierpliwości. Ostatnią rzeczą jakiej pragnął, było rozerwanie na strzępy misternej nici oplatającej nadgarstki, ramiona, szyję, klatkę piersiową i resztę ciała. Ponownie pozwolił sobie na to, by z jego ust uleciał krótki śmiech, gdy wychwycił porozumiewawcze mrugnięcie. – Nie chciałbym zabrzmieć źle mówiąc, że z chęcią bym tego doświadczył… – Zdusił rozbawienie zagryzając fragment dolnej wargi. Nie sposób było wywnioskować, o czym dokładnie mówił, jednak dał odczuć, że zadziornie i zupełnie celowo porusza te aspekty natury przyjaciółki, których nie zwykł oglądać podczas wspólnych rozmów.
Przyjrzał się dziełu przed sobą, studiując wszystkie wyrzeźbione łuski – machinalnie poruszając palcami dłoni, jakby ślady wykonywanych jeszcze przed kilkoma dniami ruchów dłuta były wpisane weń naturalnie i odtwarzane z niezwykłą precyzją. Nieco samolubnie wybierał zwykle sposób w jaki przyozdobi daną łódź, pozwalając ingerować w zamysł swym pracodawcom jedynie w zakresie minimalnym – nie chcąc by duch langskipu został nieodpowiednio ukształtowany i wypaczony. Czarny, połyskujący Nidhhöggr prezentował się pysznie, w co Bergman nie wątpił ani przez chwilę, a potwierdzenie które odnalazł w reakcji Frei tylko i wyłącznie dodatkowo go w tym utwierdziło. W swe dzieło przelał niemal wszystkie emocje, które kłębiły się w jego ciele od ostatnich tygodni, nie do końca jednak miał ostateczną wizję tego, czy pozbędzie się smoka, sprzedając go interesantowi, czy też uczyni z niego inny pożytek. Bystre spojrzenie przeskoczyło na sylwetkę kobiety, wciąż przyglądającej się Nidhhöggrowi.
– Wiedziałem, że docenisz… – przyznał bez ogródek, zaciskając palce na chętnie wyciągniętej w jego stronę dłoni. Miękkość jasnej skóry kontrastującej z typową szorstkością dłoni rzemieślnika w pierwszej chwili wywołała w nim dreszcz; potrzebował momentu aby oswoić się z myślą o wciąż ujawniających się pomiędzy nim różnicach. Nie był to pierwszy raz, nie było to nic obcego, a wręcz odnajdywał w tym geście coś wyczekiwanego i właściwego. Kciukiem ogarnął cały fragment grzbietu dłoni kobiety chłonąc ciepło delikatnie unoszące się aurą ponad jej skórą. Grymas nieznacznego uśmiechu opadł bezwładnie na ściągniętą w zadziorności twarz. Postąpił o krok, tym samym zmniejszając dystans pomiędzy sobą i Freją.
– Potrzebuje jeszcze ostatnich szlifów, detali… – przyznał, choć rzeźba zdawała się być już zupełnie kompletna. Podniósł lewą dłoń i nakrył kobiece palce, delikatnie przesuwając po nich opuszkami. Kierując twarz w stronę Frei skupionej do tej pory na drewnianym smoku. – Masz jakieś sugestie? – zapytał wyczekująco, zupełnie oddając pod jej niezwykle wyczulony osąd ewentualne dodatkowe prace nad dziełem, w rzeczywistości jednak chcąc zagarnąć zupełnie jej uwagę. Nie skupiając się zbytnio nad sztywno przestrzeganymi granicami, podążając za prostotą rodzącej się w duszy nachalnej potrzeby.
Cisza warsztatu z radością przyjęła obecność kobiety, wtapiając ją w swą scenerię – zatrzymując się na chwile przy tej myśli, poczuł trzask pękającego kręgosłupa pielęgnowanego od lat założenia o niezależności i niechęci poddawania się czyjejkolwiek woli, pozoru braku zachłanności. Próbował odratować je w sposób chaotyczny, panicznie łapiąc się kolejnej wizji szybko odbijającej w stronę szkieletu langskipu, pogrążającego palące pragnienie w bezpiecznej strefie przyzwyczajeń. Skapitulował chwilę później pod wpływem jej słów, pokręcił lekko głową i westchnął.
– Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć to do wiadomości – przyznał jedynie pozornie cierpko, w rzeczywistości nie mając nic przeciwko. Pozwolił na ostateczne pogruchotanie kości i przerwanie rdzenia przyzwoitości – będącego iluzorycznym od dekad.
Próbował izolować swe myśli od świata zewnętrznego przynajmniej od kilku dni – pogrążony w planach, które poczynił i w postawionym pierwszym kroku. Wciąż odczuwając na krańcu języka gorycz słów potwierdzających znaną od lat prawdę o klanie Lundqvist. Zdawało mu się, że praca zlewająca dni w jedną, obłą masę, przyniesie ukojenie dla rozkołatanych nerwów, których do tej pory nie dał po sobie poznać – przyodziewając szatę spokoju i pogrążenia w rutynie. Propozycja złożona przez Freję dała jednak odczuć, że wciąż balansował na cienkiej linii własnej wytrzymałości – otrzymanej okazji nie potrafił odpuścić i zbyć frazesem wskazującym na natłok obowiązków. Poczuł, że mięśnie karku rozluźniają się przyjemnie z kolejnymi wypowiedzianymi słowami, wymierzonymi pewnie i bez cienia niepotrzebnie udawanej skromności
– Odwiedzę cię z przyjemnością. – Przywiązał się do kobiety jednym, zbyt długim spojrzeniem, które zdradzało, że nie zamierza nadwyrężać tym razem jej cierpliwości. Ostatnią rzeczą jakiej pragnął, było rozerwanie na strzępy misternej nici oplatającej nadgarstki, ramiona, szyję, klatkę piersiową i resztę ciała. Ponownie pozwolił sobie na to, by z jego ust uleciał krótki śmiech, gdy wychwycił porozumiewawcze mrugnięcie. – Nie chciałbym zabrzmieć źle mówiąc, że z chęcią bym tego doświadczył… – Zdusił rozbawienie zagryzając fragment dolnej wargi. Nie sposób było wywnioskować, o czym dokładnie mówił, jednak dał odczuć, że zadziornie i zupełnie celowo porusza te aspekty natury przyjaciółki, których nie zwykł oglądać podczas wspólnych rozmów.
Przyjrzał się dziełu przed sobą, studiując wszystkie wyrzeźbione łuski – machinalnie poruszając palcami dłoni, jakby ślady wykonywanych jeszcze przed kilkoma dniami ruchów dłuta były wpisane weń naturalnie i odtwarzane z niezwykłą precyzją. Nieco samolubnie wybierał zwykle sposób w jaki przyozdobi daną łódź, pozwalając ingerować w zamysł swym pracodawcom jedynie w zakresie minimalnym – nie chcąc by duch langskipu został nieodpowiednio ukształtowany i wypaczony. Czarny, połyskujący Nidhhöggr prezentował się pysznie, w co Bergman nie wątpił ani przez chwilę, a potwierdzenie które odnalazł w reakcji Frei tylko i wyłącznie dodatkowo go w tym utwierdziło. W swe dzieło przelał niemal wszystkie emocje, które kłębiły się w jego ciele od ostatnich tygodni, nie do końca jednak miał ostateczną wizję tego, czy pozbędzie się smoka, sprzedając go interesantowi, czy też uczyni z niego inny pożytek. Bystre spojrzenie przeskoczyło na sylwetkę kobiety, wciąż przyglądającej się Nidhhöggrowi.
– Wiedziałem, że docenisz… – przyznał bez ogródek, zaciskając palce na chętnie wyciągniętej w jego stronę dłoni. Miękkość jasnej skóry kontrastującej z typową szorstkością dłoni rzemieślnika w pierwszej chwili wywołała w nim dreszcz; potrzebował momentu aby oswoić się z myślą o wciąż ujawniających się pomiędzy nim różnicach. Nie był to pierwszy raz, nie było to nic obcego, a wręcz odnajdywał w tym geście coś wyczekiwanego i właściwego. Kciukiem ogarnął cały fragment grzbietu dłoni kobiety chłonąc ciepło delikatnie unoszące się aurą ponad jej skórą. Grymas nieznacznego uśmiechu opadł bezwładnie na ściągniętą w zadziorności twarz. Postąpił o krok, tym samym zmniejszając dystans pomiędzy sobą i Freją.
– Potrzebuje jeszcze ostatnich szlifów, detali… – przyznał, choć rzeźba zdawała się być już zupełnie kompletna. Podniósł lewą dłoń i nakrył kobiece palce, delikatnie przesuwając po nich opuszkami. Kierując twarz w stronę Frei skupionej do tej pory na drewnianym smoku. – Masz jakieś sugestie? – zapytał wyczekująco, zupełnie oddając pod jej niezwykle wyczulony osąd ewentualne dodatkowe prace nad dziełem, w rzeczywistości jednak chcąc zagarnąć zupełnie jej uwagę. Nie skupiając się zbytnio nad sztywno przestrzeganymi granicami, podążając za prostotą rodzącej się w duszy nachalnej potrzeby.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Wto 18 Maj - 13:21
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Nie uznawała sprzeciwu. Delektowała się pychą związaną z triumfem, choć powinna obić się w skromność i przestać epatować tak donośną pewnością siebie, wszak prędko mogła boleśnie przekonać się o nieuchronnym ryzyku popełnienia błędu. Na szczęście wieloletnia znajomość połączona z wręcz chorobliwą troską pozwoliła na poznanie natury przyjaciela na tyle dobrze, aby wyczuć punkty pozbawione chropowatej, opornej w dotyku materii, dzięki czemu mogła pozwolić sobie na więcej.
Gorzka trucizna toczyła się przez tętnice aż do serca napęczniałego od niepewności. Mógł odmówić, miał ku temu pełne prawo - obawiała się, że jeszcze nie posiada siły gotowej oderwać go od pracy będącej motywem wyrzeczenia się mglistej powłoki rzeczywistości. W milczeniu pełnym pokory schyliłaby głowę niczym koźlę przeznaczone na rzeź. To, co działoby się pomiędzy zwierconymi z niepokoju myślami zachowałaby dla siebie, mając odwagę pokazać prawdę dopiero samemu Odynowi w trakcie wielkiej uczty. Prawdę pełnej wstydu, bowiem od lat nie pozwoliła duszy tak zdecydowanie przywiązać się do innej, będącej spoza rodzinnego grona. Często zbyt mocno zanurzała się w odmętach własnej miałkości i dumy. Tworzyła z nich zbędną, ograniczoną pod wieloma względami mieszaninę wprawiającą umysł w bezradność i zakłopotanie.
Przez ledwo rozchylone usta odetchnęła z ulgą. Wyraził swą aprobatę.
— W takim razie musisz mi wkrótce wskazać jeden z tych niezwykle cennych, owianych wolnością wieczorów, żebym mogła wszystko odpowiednio przygotować — wyjaśniła pokrótce, na razie nie chcąc zdradzać asów trzymanych w rękawie. Zadowolenie przemieszczające się wraz z delikatnym łaskotaniem w opuszkach palców osiągnęło swoje apogeum po dostrzeżeniu w jego oczach czegoś, co obrała za chwilową oznakę uległości. Istniało ryzyko, że zrobił to wyłącznie dla własnego spokoju, lecz przez okrucieństwo wizji została prędko zepchnięta w czeluść świadomości. — Nie jestem pewna, czy jesteś na gotowy. Powinieneś to przemyśleć, zanim popchniesz nas do możliwości skosztowania tego doświadczenia. — Dobry humor wybrzmiewający z głosu mężczyzny powoli obejmował to pozornie wątlejsze, bardziej kruche istnienie, o czym świadczyła choćby forma udzielonej odpowiedzi. Ponad to pamiętała, że sama zainicjowała te przekomarzania i odbicie się od nich rykoszetem byłoby całkowicie nie na miejscu. Niczym harda wilczyca kłapała zębami wokół łba roślejszego wilka, próbując znaleźć granicę cierpliwości.
Rzeźba zapierała dech w piersi. Widziała już wiele piękna wychodzącego spod dłuta artysty, ale dłonie Fárbautiego zawsze potrafiły przyjemnie zaskoczyć - nawet magia nie miała z tym nic wspólnego. Była zadania, że i bez niej osiągnąłby taki sam efekt. Nie znała wielu szkutników, ale nie sądziła, żeby którykolwiek zdołałby zrobić coś podobnego. Smok dość brutalnie chwytał za spojrzenia i usadzał je mocno, nie pozwalając przesunąć się choćby o milimetr. Nie dbała o to, że przez lata znajomości mogła pozbyć się obiektywizmu, wszak dzieło mówiło za siebie.
— Tylko głupiec nie doceniłby czegoś tak doskonałego — rzekła zduszonym głosem, choć teraz nie miała pewności, czy za ucisk zakleszczający serce był wyłącznie efektem podziwu nad efektem pracy przyjaciela. Chorobliwa zachłanność wijąca się na krańcach świadomości z niebywałym zachwytem przyjęło ciepło sączące się z splecionych ze sobą dłoni. Dostała to, czego chciała, czego oczekiwała po dniach rozłąki okraszonej niepewnością. Poza tym czuła spokój. Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest na właściwym miejscu, tu, w warsztacie, z Bergmanem u boku zachwycając się dzikością rzeźby. Mogłaby skłamać, lecz nie przyniosłoby to żadnego pożytku, wyłącznie nalot goryczy pokrywający każde z wspólnych wspomnień.
— Nie chciałabym zakłócać twojej wizji, kiedy prace są już na tak zaawansowanym stadium. — Delikatny dotyk męskich, lekko chropowatych opuszków palców przesuwający się po gładkiej skórze sprawił, że nieznacznie spłyciła oddech i pozwoliła dreszczom wbić się w mięśnie pleców. Zamroczona głębią odczuć w pierwszej chwili nawet nie zauważyła zmniejszenia dystansu. — Nie jestem pewna, czy zdołałabym dokonać trafnej decyzji względem tego, co powinieneś z nim zrobić, bo już teraz wydaje mi się idealny — szepnęła z ostrożnym uśmiechem malującym się na licu. Rzadko miewała podobne sytuacje. Zazwyczaj nie powstrzymywała się przed wypowiedzeniem kilku, jak nie kilkunastu uwag, ale w tym przypadku naprawdę nie widziała takiej potrzeby. Być może udzielenie takiej odpowiedzi sprawi, że poczuje się rozczarowany, jednak nie pragnęła mówić niczego na siłę.
Gorzka trucizna toczyła się przez tętnice aż do serca napęczniałego od niepewności. Mógł odmówić, miał ku temu pełne prawo - obawiała się, że jeszcze nie posiada siły gotowej oderwać go od pracy będącej motywem wyrzeczenia się mglistej powłoki rzeczywistości. W milczeniu pełnym pokory schyliłaby głowę niczym koźlę przeznaczone na rzeź. To, co działoby się pomiędzy zwierconymi z niepokoju myślami zachowałaby dla siebie, mając odwagę pokazać prawdę dopiero samemu Odynowi w trakcie wielkiej uczty. Prawdę pełnej wstydu, bowiem od lat nie pozwoliła duszy tak zdecydowanie przywiązać się do innej, będącej spoza rodzinnego grona. Często zbyt mocno zanurzała się w odmętach własnej miałkości i dumy. Tworzyła z nich zbędną, ograniczoną pod wieloma względami mieszaninę wprawiającą umysł w bezradność i zakłopotanie.
Przez ledwo rozchylone usta odetchnęła z ulgą. Wyraził swą aprobatę.
— W takim razie musisz mi wkrótce wskazać jeden z tych niezwykle cennych, owianych wolnością wieczorów, żebym mogła wszystko odpowiednio przygotować — wyjaśniła pokrótce, na razie nie chcąc zdradzać asów trzymanych w rękawie. Zadowolenie przemieszczające się wraz z delikatnym łaskotaniem w opuszkach palców osiągnęło swoje apogeum po dostrzeżeniu w jego oczach czegoś, co obrała za chwilową oznakę uległości. Istniało ryzyko, że zrobił to wyłącznie dla własnego spokoju, lecz przez okrucieństwo wizji została prędko zepchnięta w czeluść świadomości. — Nie jestem pewna, czy jesteś na gotowy. Powinieneś to przemyśleć, zanim popchniesz nas do możliwości skosztowania tego doświadczenia. — Dobry humor wybrzmiewający z głosu mężczyzny powoli obejmował to pozornie wątlejsze, bardziej kruche istnienie, o czym świadczyła choćby forma udzielonej odpowiedzi. Ponad to pamiętała, że sama zainicjowała te przekomarzania i odbicie się od nich rykoszetem byłoby całkowicie nie na miejscu. Niczym harda wilczyca kłapała zębami wokół łba roślejszego wilka, próbując znaleźć granicę cierpliwości.
Rzeźba zapierała dech w piersi. Widziała już wiele piękna wychodzącego spod dłuta artysty, ale dłonie Fárbautiego zawsze potrafiły przyjemnie zaskoczyć - nawet magia nie miała z tym nic wspólnego. Była zadania, że i bez niej osiągnąłby taki sam efekt. Nie znała wielu szkutników, ale nie sądziła, żeby którykolwiek zdołałby zrobić coś podobnego. Smok dość brutalnie chwytał za spojrzenia i usadzał je mocno, nie pozwalając przesunąć się choćby o milimetr. Nie dbała o to, że przez lata znajomości mogła pozbyć się obiektywizmu, wszak dzieło mówiło za siebie.
— Tylko głupiec nie doceniłby czegoś tak doskonałego — rzekła zduszonym głosem, choć teraz nie miała pewności, czy za ucisk zakleszczający serce był wyłącznie efektem podziwu nad efektem pracy przyjaciela. Chorobliwa zachłanność wijąca się na krańcach świadomości z niebywałym zachwytem przyjęło ciepło sączące się z splecionych ze sobą dłoni. Dostała to, czego chciała, czego oczekiwała po dniach rozłąki okraszonej niepewnością. Poza tym czuła spokój. Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest na właściwym miejscu, tu, w warsztacie, z Bergmanem u boku zachwycając się dzikością rzeźby. Mogłaby skłamać, lecz nie przyniosłoby to żadnego pożytku, wyłącznie nalot goryczy pokrywający każde z wspólnych wspomnień.
— Nie chciałabym zakłócać twojej wizji, kiedy prace są już na tak zaawansowanym stadium. — Delikatny dotyk męskich, lekko chropowatych opuszków palców przesuwający się po gładkiej skórze sprawił, że nieznacznie spłyciła oddech i pozwoliła dreszczom wbić się w mięśnie pleców. Zamroczona głębią odczuć w pierwszej chwili nawet nie zauważyła zmniejszenia dystansu. — Nie jestem pewna, czy zdołałabym dokonać trafnej decyzji względem tego, co powinieneś z nim zrobić, bo już teraz wydaje mi się idealny — szepnęła z ostrożnym uśmiechem malującym się na licu. Rzadko miewała podobne sytuacje. Zazwyczaj nie powstrzymywała się przed wypowiedzeniem kilku, jak nie kilkunastu uwag, ale w tym przypadku naprawdę nie widziała takiej potrzeby. Być może udzielenie takiej odpowiedzi sprawi, że poczuje się rozczarowany, jednak nie pragnęła mówić niczego na siłę.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Wto 25 Maj - 18:07
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pozwolił jej na pełnię triumfu; wdarcie się w każdy zakamarek warsztatu, łącznie z własnym myślami przesycanymi obecnie zupełnie czymś innym, niż prostą, szkutniczą robotą. Wywalczył kilka tygodni pogrążonych w monotonii dźwięków dłuta obijanego knyplem, jednak teraz wszystko to zdawało się jedynie marnym puchem, rozgonionym ludzką obecnością. Z całą pewnością dopatrzyła się tych wszystkich niuansów zachowania, zupełnie odmienionych w stosunku do tego, co zdołał zaprezentować w pierwszych chwilach spotkania.
Niemalże siedem lat. Wzajemność okazała się zgubna i być może, gdyby wtedy napotkał na zupełną obcość, przesycona trucizną dusza zupełnie oderwałaby się od ludzkich odruchów. Tymczasem odnalazł wybawienie w zupełnie nieoczekiwanym spotkaniu, mającym zdolność kształtowania przyszłych poczynań. Nie umiał jednak przyznać przed sobą, że chodzi o coś daleko wykraczającego poza pragnienie otrzymania wymiernych korzyści. Łatwiej było ubrać się w skorupę wyrachowania, tak chętnie obwieszczanego wszystkim dookoła – odgrywanego nawet przed nią. Dla zachowania względnej równowagi i odepchnięcia niepokoju związanego ze świadomością posiadania jakichkolwiek ludzkich odruchów. Przecież nie mógł ich mieć. Nie po tym, czego się dopuszczał i miał wciąż kontynuować, nie dając pergaminowym żyłom pogrążonym w chorobie, dokonać swego żywota wraz z resztą kruchego ciała. Zbyt zachłannie trzymał się życia, zbyt mocno bał się śmierci, aby odpuścić i pozwolić sobie na chwilę słabości i bycia bardziej uczłowieczonym, litościwym… Freja wiedziała o nim wiele, zdecydowanie więcej, niż ktokolwiek z najbliższych mu osób. Nie wydając jednak wyroku, skazała siebie na jego obecność, a Bergman odnajdywał w tej relacji rzecz, której należało się trzymać równie kurczowo, co samego istnienia.
Uniósł lekko brew, kolejny raz tego popołudnia wyrażając zdziwienie, znamienne w kontekście wcześniej przeprowadzonej rozmowy tyczącej się tego, czy warto znać z wyprzedzeniem datę złożenia wizyty.
– Nie pozwolę ci czekać w niepewności. – Sam z rzadka posuwał się do stosowania w relacjach zaskoczenia, zwłaszcza w materii takich spotkań, ceniąc sobie ogólny plan i przewidywalność działania. Być może zwyczajnie nie należał do osób najbardziej spontanicznych, co wypływało z lat doświadczenia i nauki cierpliwości tak chętnie wygłaszanej przez Hryma. – Początek przyszłego tygodnia będzie dobry. – Nie potrzebował, by sięgać po notes czy kalendarz. Nie chciał zwlekać ze spotkaniem, a kierowała nim faktyczna potrzeba złapania oddechu. Gdy mógł odpocząć w towarzystwie Frei, nie potrafił się ociągać.
– Szesnasty? Chciałbym dokończyć to, co konieczne i pojawić się z czystą głową. – Wiedział, że kilka spraw wymaga poświęcenia paru dodatkowych dni uwagi, a nie chciał przyjść w pędzie codzienności, wyrywając jedynie kilka ochłapów czasu, którymi byłby w stanie się podzielić. – Mam nadzieję, że wybaczysz mi jeszcze tych kilka dni zwłoki. – Ogarniając spojrzeniem pracownię, szybko ocenił, czym powinien zając się w pierwszej kolejności, choć myśli tyczące się pracy były obecnie nieco chaotyczne.
Wzajemne utarczki słowne, choć niezwykle subtelne, przynosiły mu satysfakcję, co początkowo spotkało się z niemałym zaskoczeniem. Nie był przyzwyczajony do takich sytuacji, a smakowanie w dobieraniu odpowiednich słów, stało się dlań niezwykle kuszące wraz z momentem, w którym musiał pierwszy raz stanąć oko w oko z Freją. Wcześniej zupełnie nie był tego nauczony; skory do milczenia, pamiętający jeszcze o trudnościach, które posiadał będąc dzieckiem – każde ze słów przychodziło mu z niezwykłą trudnością, a gdy tylko w końcu wychylało się z ust, było niezgrabne i nienaturalne. Obecnie jednak, zdawał się być całkiem dobrym kompanem do rozmów.
Tym razem pozwolił sobie na spojrzenie, które ogarniało kobietę zatroskaniem.
– Zupełnie niepotrzebnie się wahasz. Jedynie z twoich ust jestem gotów przyjąć jakiekolwiek sugestie, czy krytykę – przyznał, mając na celu uspokoić myśl błądzącą w głowie Frei. Jej słowa był gotów przetrawić, nawet gdyby przesyciła je najcięższym osądem, jadowicie kąsającym dumę rzemieślnika. Nie miał w sobie buty młodych artystów, ciągnących do niej za konstruktywną krytyką, w rzeczywistości jednak oczekujących pogłaskania po głowie i zachwytu nad dziełami, w które wierzyli całością swej przepełnionej pychą duszy. Nie zdających sobie sprawy, że za chwilę czeka ich sromotna porażka i rozbicie o nagość twardego gruntu.
Widział wciąż zachwyt, który wyzierał z błękitu oczu, nie zawahała się i nie oderwała dłoni w akcie panicznej ucieczki. Dając czuły gest, sam otrzymał kolejną porcję uwagi. Ofiarowana gratyfikacja, wepchnęła go jeszcze głębiej w pułapkę, w której i tak siedział niemalże po same uszy. – Ale dziękuję. – Nie był rozczarowany. Nie mógł znaleźć w sobie choćby odrobiny takiego odczucia, zbytnio pochłonięty chwilą. Przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w oblicze mecenas, towarzyszki, przyjaciółki… zbyt wiele określeń dalece niedoskonałych. Po ludzku nie przystających. – Przez taką ocenę, mam coraz większe pragnienie, aby zachować rzeźbę przy sobie – pozwolił na kolejną oznakę słabości i determinacji. Tak, jakby chciał przywłaszczyć każdy przedmiot, którego Freja dotknęłaby choć spojrzeniem. – To niedorzeczne. – Zupełnie jak kolejny krok w przód i uścisk na dłoni, którego nie rozluźnił. Był gotów przysiąc, że w ciszy warsztatu, słyszy szmer płynącej żyłami krwi, nie tylko tej pulsującej we własnym ciele. Poza wykonaniem ruchu, nie odważył się na podjęcie bardziej radykalnej decyzji, szukając odpowiedzi na powierzchni tęczówek barwy czystego nieba.
Niemalże siedem lat. Wzajemność okazała się zgubna i być może, gdyby wtedy napotkał na zupełną obcość, przesycona trucizną dusza zupełnie oderwałaby się od ludzkich odruchów. Tymczasem odnalazł wybawienie w zupełnie nieoczekiwanym spotkaniu, mającym zdolność kształtowania przyszłych poczynań. Nie umiał jednak przyznać przed sobą, że chodzi o coś daleko wykraczającego poza pragnienie otrzymania wymiernych korzyści. Łatwiej było ubrać się w skorupę wyrachowania, tak chętnie obwieszczanego wszystkim dookoła – odgrywanego nawet przed nią. Dla zachowania względnej równowagi i odepchnięcia niepokoju związanego ze świadomością posiadania jakichkolwiek ludzkich odruchów. Przecież nie mógł ich mieć. Nie po tym, czego się dopuszczał i miał wciąż kontynuować, nie dając pergaminowym żyłom pogrążonym w chorobie, dokonać swego żywota wraz z resztą kruchego ciała. Zbyt zachłannie trzymał się życia, zbyt mocno bał się śmierci, aby odpuścić i pozwolić sobie na chwilę słabości i bycia bardziej uczłowieczonym, litościwym… Freja wiedziała o nim wiele, zdecydowanie więcej, niż ktokolwiek z najbliższych mu osób. Nie wydając jednak wyroku, skazała siebie na jego obecność, a Bergman odnajdywał w tej relacji rzecz, której należało się trzymać równie kurczowo, co samego istnienia.
Uniósł lekko brew, kolejny raz tego popołudnia wyrażając zdziwienie, znamienne w kontekście wcześniej przeprowadzonej rozmowy tyczącej się tego, czy warto znać z wyprzedzeniem datę złożenia wizyty.
– Nie pozwolę ci czekać w niepewności. – Sam z rzadka posuwał się do stosowania w relacjach zaskoczenia, zwłaszcza w materii takich spotkań, ceniąc sobie ogólny plan i przewidywalność działania. Być może zwyczajnie nie należał do osób najbardziej spontanicznych, co wypływało z lat doświadczenia i nauki cierpliwości tak chętnie wygłaszanej przez Hryma. – Początek przyszłego tygodnia będzie dobry. – Nie potrzebował, by sięgać po notes czy kalendarz. Nie chciał zwlekać ze spotkaniem, a kierowała nim faktyczna potrzeba złapania oddechu. Gdy mógł odpocząć w towarzystwie Frei, nie potrafił się ociągać.
– Szesnasty? Chciałbym dokończyć to, co konieczne i pojawić się z czystą głową. – Wiedział, że kilka spraw wymaga poświęcenia paru dodatkowych dni uwagi, a nie chciał przyjść w pędzie codzienności, wyrywając jedynie kilka ochłapów czasu, którymi byłby w stanie się podzielić. – Mam nadzieję, że wybaczysz mi jeszcze tych kilka dni zwłoki. – Ogarniając spojrzeniem pracownię, szybko ocenił, czym powinien zając się w pierwszej kolejności, choć myśli tyczące się pracy były obecnie nieco chaotyczne.
Wzajemne utarczki słowne, choć niezwykle subtelne, przynosiły mu satysfakcję, co początkowo spotkało się z niemałym zaskoczeniem. Nie był przyzwyczajony do takich sytuacji, a smakowanie w dobieraniu odpowiednich słów, stało się dlań niezwykle kuszące wraz z momentem, w którym musiał pierwszy raz stanąć oko w oko z Freją. Wcześniej zupełnie nie był tego nauczony; skory do milczenia, pamiętający jeszcze o trudnościach, które posiadał będąc dzieckiem – każde ze słów przychodziło mu z niezwykłą trudnością, a gdy tylko w końcu wychylało się z ust, było niezgrabne i nienaturalne. Obecnie jednak, zdawał się być całkiem dobrym kompanem do rozmów.
Tym razem pozwolił sobie na spojrzenie, które ogarniało kobietę zatroskaniem.
– Zupełnie niepotrzebnie się wahasz. Jedynie z twoich ust jestem gotów przyjąć jakiekolwiek sugestie, czy krytykę – przyznał, mając na celu uspokoić myśl błądzącą w głowie Frei. Jej słowa był gotów przetrawić, nawet gdyby przesyciła je najcięższym osądem, jadowicie kąsającym dumę rzemieślnika. Nie miał w sobie buty młodych artystów, ciągnących do niej za konstruktywną krytyką, w rzeczywistości jednak oczekujących pogłaskania po głowie i zachwytu nad dziełami, w które wierzyli całością swej przepełnionej pychą duszy. Nie zdających sobie sprawy, że za chwilę czeka ich sromotna porażka i rozbicie o nagość twardego gruntu.
Widział wciąż zachwyt, który wyzierał z błękitu oczu, nie zawahała się i nie oderwała dłoni w akcie panicznej ucieczki. Dając czuły gest, sam otrzymał kolejną porcję uwagi. Ofiarowana gratyfikacja, wepchnęła go jeszcze głębiej w pułapkę, w której i tak siedział niemalże po same uszy. – Ale dziękuję. – Nie był rozczarowany. Nie mógł znaleźć w sobie choćby odrobiny takiego odczucia, zbytnio pochłonięty chwilą. Przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w oblicze mecenas, towarzyszki, przyjaciółki… zbyt wiele określeń dalece niedoskonałych. Po ludzku nie przystających. – Przez taką ocenę, mam coraz większe pragnienie, aby zachować rzeźbę przy sobie – pozwolił na kolejną oznakę słabości i determinacji. Tak, jakby chciał przywłaszczyć każdy przedmiot, którego Freja dotknęłaby choć spojrzeniem. – To niedorzeczne. – Zupełnie jak kolejny krok w przód i uścisk na dłoni, którego nie rozluźnił. Był gotów przysiąc, że w ciszy warsztatu, słyszy szmer płynącej żyłami krwi, nie tylko tej pulsującej we własnym ciele. Poza wykonaniem ruchu, nie odważył się na podjęcie bardziej radykalnej decyzji, szukając odpowiedzi na powierzchni tęczówek barwy czystego nieba.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Nie 13 Cze - 21:01
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Bawiła się. Upiornie bladymi palcami sięgała po pionki na szachownicy i przestawiała je wedle upodobania, nie bacząc na upiornie głośne krzyki sprzeciwu. Traktowała ich jak podrzędne istoty, które wedle odwróconego kodeksu moralnego nie miały prawo do oddychania, jakby samą swą obecnością truły rześkie powietrze. Tymczasem on postawił się przed nią, nie pozwolił na wybrzmiewające pogardą ruchy, stanął do pojedynku jak równy z równym. I choć nieprzyjemnie mglista powłoka okrywała ich ciała, tak nieświadomie zaczynali spędzać w swym towarzystwie coraz więcej czasu. Miesiące zamieniały się w lata, a mimo uciążliwego tykania zegara nadal nie miała go dość. Utwierdzała się w przekonaniu, że musi się o niego troszczyć, że powinna sprawować nad nim pieczę.
Był dorosłym mężczyzną, lecz to nie dyskwalifikowało go z podejmowania lekkomyślnych decyzji. A przynajmniej tak wolała myśleć - miała wtedy idealny pretekst do odwiedzin, zwłaszcza tych niezapowiedzianych.
Dokładnie tak, jak teraz.
— Szesnasty będzie idealny. W sam raz, żeby nie umrzeć z tęsknoty, a jednocześnie nie trzymać mnie w niepewności — wargi delikatnie zadrżały na samą myśl o skosztowaniu wybornego wina w równie doborowym towarzystwie. Chciała dodać coś pyszałkowatym, zgryźliwym tonem o powstrzymaniu się przed żalem wyczekiwania na pojawienie się go przed drzwiami mieszkania, lecz musiałaby skłamać. To zaledwie sześć dni. Sześć dni niecierpliwego zastanawia się, jaką muzykę powinna wybrać, jaki kolor sukni pasowałby do szkarłatnego blasku wina... — Dobrze wiesz, że tobie zawsze wszystko wybaczę. Prawie wszystko.
Mrugnęła zawadiacko. Nie zamierzała przywoływać kwestii zakończonej przed momentem, w której to omawiali jego ewentualny wyjazd z Midgardu bez pożegnania. Zapewne i tak nie wiedziałaby, gdzie powinna go szukać, jednak i tak żywiłaby urazę. Na szczęście wychodziło na to, że nie musiała się martwić.
Uwielbiała z nim rozmawiać. Sprowadzał na ziemię, pokazywał przyziemne ścieżki konwersacji mogące przynieść tyle samo przyjemności co dyskusje związane z lekkością muzyki czy żywotnością barw mieszczących się na obrazach. Odwdzięczyła się nauką pociągania za odpowiednie sznurki, wychwytania niuansów kołaczących się na brzegach słów, gibkości idącej w parze z wzajemnym przekomarzaniem się. Uzupełniali się w niezwykle harmonijny sposób. Oboje nie uznawali jałmużny, dlatego zawsze starała się dać mu coś z głębi duszy, po czym Bergman rekompensował się dokładnie tak samo.
Tym razem pozwoliła sobie na niezrozumienie emocji kotłujących się w ciemnych tęczówkach.
— Naprawdę miło mi to słyszeć — zapewniła gorąco — jednak przed chwilą powiedziałam Ci, że twoje dzieło jest doskonałe. Obawiam się, że moje uwagi i sugestie mogłyby okazać się zbędne.
Nie śmiałaby choćby szeptem powiedzieć czegokolwiek złego na wytwór przyjaciela. Niech Asowie mają ją w opiece, ale od dawna nie widziała czegoś równie tak pięknego. To, co do tej pory widziała z rąk swoich wychowanków, umierało w porównaniu z pyszniącym się przed nią smokiem. Tylko czekała na to, aż drewno zamieni się w prawdziwą łuskę, a z paszczy wydobędzie się strumień gorejącego ognia. Przymrużone ślepia mitycznego zwierzęcia obrzuciłyby ją łapczywym, przepełnionym płynną groźbą spojrzeniem, lecz ostatecznie wybrałoby wzbicie się w powietrze niż uraczenie się ludzkim mięsem.
Ciepło coraz intensywniej przesuwało się pod gładką skórą. Koncentrowało się w splocie ich dłoni, tam, gdzie dwa jestestwa odnajdowały się po długiej podróży. Z pragnieniem tlącym się w opuszkach palców chłonęła jego czujne spojrzenie. Spijała uwagę tak żarliwie jak człowiek po tygodniu spędzonym na pustyni.
— To wcale nie jest... niedorzeczne. — Nerwowość tchnięta w blask tęczówek była czymś zupełnie nowym. Nie do końca wiedziała, co powinna z nim zrobić, lecz instynktownie przysunęła się nieco bliżej, pchana wykonanym przez niego krokiem. — Nie musiałbyś wykłócać się o coś, co i tak już zawsze będzie twoje.
Na Odyna. Nie rozumiała tego, co robi, ani wypowiedzianych przez siebie słów. Mogła mówić o rzeźbie, ale - znowu - nie zamierzała się oszukiwać. Błękit porannego, rześkiego nieba oddawał mu się w pełni, oddawał wszystkie chciane odpowiedzi. Bo tylko takie dla niego miała.
Był dorosłym mężczyzną, lecz to nie dyskwalifikowało go z podejmowania lekkomyślnych decyzji. A przynajmniej tak wolała myśleć - miała wtedy idealny pretekst do odwiedzin, zwłaszcza tych niezapowiedzianych.
Dokładnie tak, jak teraz.
— Szesnasty będzie idealny. W sam raz, żeby nie umrzeć z tęsknoty, a jednocześnie nie trzymać mnie w niepewności — wargi delikatnie zadrżały na samą myśl o skosztowaniu wybornego wina w równie doborowym towarzystwie. Chciała dodać coś pyszałkowatym, zgryźliwym tonem o powstrzymaniu się przed żalem wyczekiwania na pojawienie się go przed drzwiami mieszkania, lecz musiałaby skłamać. To zaledwie sześć dni. Sześć dni niecierpliwego zastanawia się, jaką muzykę powinna wybrać, jaki kolor sukni pasowałby do szkarłatnego blasku wina... — Dobrze wiesz, że tobie zawsze wszystko wybaczę. Prawie wszystko.
Mrugnęła zawadiacko. Nie zamierzała przywoływać kwestii zakończonej przed momentem, w której to omawiali jego ewentualny wyjazd z Midgardu bez pożegnania. Zapewne i tak nie wiedziałaby, gdzie powinna go szukać, jednak i tak żywiłaby urazę. Na szczęście wychodziło na to, że nie musiała się martwić.
Uwielbiała z nim rozmawiać. Sprowadzał na ziemię, pokazywał przyziemne ścieżki konwersacji mogące przynieść tyle samo przyjemności co dyskusje związane z lekkością muzyki czy żywotnością barw mieszczących się na obrazach. Odwdzięczyła się nauką pociągania za odpowiednie sznurki, wychwytania niuansów kołaczących się na brzegach słów, gibkości idącej w parze z wzajemnym przekomarzaniem się. Uzupełniali się w niezwykle harmonijny sposób. Oboje nie uznawali jałmużny, dlatego zawsze starała się dać mu coś z głębi duszy, po czym Bergman rekompensował się dokładnie tak samo.
Tym razem pozwoliła sobie na niezrozumienie emocji kotłujących się w ciemnych tęczówkach.
— Naprawdę miło mi to słyszeć — zapewniła gorąco — jednak przed chwilą powiedziałam Ci, że twoje dzieło jest doskonałe. Obawiam się, że moje uwagi i sugestie mogłyby okazać się zbędne.
Nie śmiałaby choćby szeptem powiedzieć czegokolwiek złego na wytwór przyjaciela. Niech Asowie mają ją w opiece, ale od dawna nie widziała czegoś równie tak pięknego. To, co do tej pory widziała z rąk swoich wychowanków, umierało w porównaniu z pyszniącym się przed nią smokiem. Tylko czekała na to, aż drewno zamieni się w prawdziwą łuskę, a z paszczy wydobędzie się strumień gorejącego ognia. Przymrużone ślepia mitycznego zwierzęcia obrzuciłyby ją łapczywym, przepełnionym płynną groźbą spojrzeniem, lecz ostatecznie wybrałoby wzbicie się w powietrze niż uraczenie się ludzkim mięsem.
Ciepło coraz intensywniej przesuwało się pod gładką skórą. Koncentrowało się w splocie ich dłoni, tam, gdzie dwa jestestwa odnajdowały się po długiej podróży. Z pragnieniem tlącym się w opuszkach palców chłonęła jego czujne spojrzenie. Spijała uwagę tak żarliwie jak człowiek po tygodniu spędzonym na pustyni.
— To wcale nie jest... niedorzeczne. — Nerwowość tchnięta w blask tęczówek była czymś zupełnie nowym. Nie do końca wiedziała, co powinna z nim zrobić, lecz instynktownie przysunęła się nieco bliżej, pchana wykonanym przez niego krokiem. — Nie musiałbyś wykłócać się o coś, co i tak już zawsze będzie twoje.
Na Odyna. Nie rozumiała tego, co robi, ani wypowiedzianych przez siebie słów. Mogła mówić o rzeźbie, ale - znowu - nie zamierzała się oszukiwać. Błękit porannego, rześkiego nieba oddawał mu się w pełni, oddawał wszystkie chciane odpowiedzi. Bo tylko takie dla niego miała.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Pią 18 Cze - 11:06
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Iluzja pokrywała niczym kurzem rozciągające się lata, wydzierane nienaturalnie z pierwotnego zamysłu Norn, tkających niemal jednako odmierzane sekundy ludzkiego życia. Każdemu inny los, choć upływ czasu tak samo miarowy, odznaczany kolejnymi drgnięciami wskazówki zegara, odciskającej piętnem wyrazistych zmarszczek degenerację ludzkich tkanek. Bywały chwile, w których chciał być zupełnie poza czasem, nie dotykając go własnym jestestwem ani odrobinę, płacąc cenę, spadającą niewyobrażalnym ciężarem na przemęczone i spracowane plecy, przeżerającą duszę i pozostawiającą jedynie jej marne strzępy. Przebłyskami próbował doszukiwać się w otaczającym świecie ostatków własnego zatraconego człowieczeństwa. Nie rozumiał, dlaczego wciąż z uporem maniaka powraca do tego samego schematu, choć lata temu obiecywał, że skończył z tym na dobre. Że teraz jedynie śmierć i pożoga będą mu towarzyszem i ostatecznym przeznaczeniem. Nienawidził tej planety, nie potrafił odnaleźć w tym, co wypływające z zamysłów ludzkich, nic pięknego. Złość i zgorzknienie, napompowane rozczarowanie, powiększające się ilekroć ktoś dał mu powód, by utwierdzić się w przekonaniu o człowieczej parszywości.
Jasne oczy, szczere spojrzenie, uczciwie pracujące dłonie – czarne serce. Miraż naciągany pod przejrzystym niebem na załamania starych kości, byle wyglądały inaczej niż w rzeczywistości. Budując oszustwo, sam padał jego ofiarą, łudząc się jedynie, że ma jeszcze jakikolwiek wpływ na to, co robi. Przesiąknięty uzależnieniem, dokładał kolejną cegiełkę do ponownego usidlenia.
Mruknął z satysfakcją, przyjmując zgodę na odwiedziny w wyznaczonym czasie. Nie wiedzieć czemu, poczuł uszczypnięcie niepewności, powoli rozpływające się w kolejnych partiach ciała doznaniem już praktycznie zapomnianym, pobrzmiewającym echem utraconej młodzieńczej pasji.
– Wspaniale. Postanowione – odrzekł zupełnie spokojnym tonem, wygładzając niepotrzebną zmarszczkę świadczącą o przejęciu ponownym spotkaniem, już w nieco innej, całkiem zaplanowanej formie; daleko poza murami bezpiecznej pracowni. Z rzadka bywał w świecie owładniętym przez osoby podobne Frei, choć dzięki niej miał do niego całkiem dobry dostęp. Wiedział więcej, zyskiwał wiele z każdą rozmową, którą prowadzili. Czuł niezrozumiałą satysfakcję, choć nigdy nie pomyślałby, że tak płynnie postanowi zamienić samotnię Hesteyrii na gwar Midgardu, pogrążając się w świecie ludzi, którymi tak właściwie od zawsze gardził. Pogrążając się w świecie ludzi, od których już na samym początku otrzymał jedynie odtrącenie i niezrozumienie. Mimo szarpania się na samej granicy własnej wytrzymałości, chciał tego. Powracać do JEJ środowiska naturalnego, choćby po to tylko, by obserwować, słyszeć głos i czuć namiastkę jakiejkolwiek przynależności. Choć wiedział, że za każdym razem, gdy otrzymywał coś podobnego, całkiem szybko bogowie mu to odbierali.
Zafrasował się na krótką chwilę, ściągając w końcu brwi w geście rezygnacji.
– Dobrze. W takim razie, zostanie tak jak jest. – Być może nie należało ulepszać czegoś, co już prezentowało się tak wspaniale, nawet w jego odczuciu. Znał wartość swych wytworów i nie potrafił zdobyć się na sztuczną skromność, którą brzydził się przecież jego mistrz. Nigdy nie zapominaj o swych niebywałych zdolnościach. Choć teraz miał jedynie blaknące wspomnienia jego głosu, to wpojone przyzwyczajenia miały być z nim już do samego końca. Przerzucił spojrzenie na cielsko smoka, oddając mu resztki uwagi, jakie dziś dla niego miał. Tonąc w szale tworzenia, pozwolił drewnianemu stworzeniu na wysączanie ostatków energii, na zaabsorbowanie tak dalekie, iż nie wychodził prawie z warsztatu i nie potrafił skupić się na czymkolwiek innym. Teraz jednak, otrzymał niewyobrażalną zapłatę za swe starania. Nie potrzebował nic więcej, do czego przyznał się śmiało, pozwalając zadowoleniu zagościć już na dobre w rysach twarzy, które zbyt często wyrażały obojętność bądź surowość.
Podjął decyzję słysząc słowa, które jedynie dały upust zachłanności. Oswojony z miękkim ciepłem, nie odnajdując gwałtowności w gestach, podążył jeszcze o krok – niczym obłaskawiona bestia. To nie Nidhhöggr był prawdziwym zagrożeniem, w rzeczywistości sączyło się ono z każdego kolejnego czynu. Nie chciał jednak i nie potrafił uciec całkowicie, zwłaszcza gdy na jego szyję zarzucono subtelnie sidła błękitnego, wyczekującego spojrzenia. Błądzenie po omacku, stopniowe przesuwanie zadbanych granic w celu sprawdzenia, na ile jeszcze można sobie pozwolić. Na ile wypada, choć i niepotrzebna pruderia powoli dała się zepchnąć gdzieś na dalszy plan wespół z gadzią sylwetką smoka.
Moje. Zawsze.
Chyba przez chwilę chciał ją ostrzec, by podobnych słów nie wypowiadała w chwilach takich jak ta, gdy zmęczenie i niepewność miotały nim od kilku dni, wyczekując jedynie momentu, by w końcu zakotwiczyć się na dobre i odetchnąć – czując pierwszy raz, od tak długiego czasu, ułudę swobody. Nie ostrzegł, potrzebując odpowiedzi, jakkolwiek by ona nie brzmiała.
Odsłoniętą niepewność kobiecego spojrzenia, skrzyżował z blaknącym błękitem własnych tęczówek, pragnących nasycić na powrót utraconą barwę. Pierwszy raz obdarł swoje gesty z całej otoczki pozorów, próby przeciągania sytuacji na własną korzyść. Zmęczona rzemieślniczą pracą ręka uniosła się delikatnie, rozluźniając w końcu uścisk, a opuszki znalazły drogę do szyi, emanującej jeszcze większym ciepłem niż splot ludzkich dłoni. Nachylił się lekko, jednak już tyle wystarczało, by poczuł kosmyki złocistych włosów łaskoczących skórę twarzy. Pozwolił, by szorstka broda otarła się o gładą wypukłość kości policzkowej. Przyjemna iskierka przeskoczyła po żuchwie i znalazła drogę w głąb ciała. Przekroczył granicę, wciąż gotów na to, by w razie potrzeby przyjąć siarczyste uderzenie.
– Nie musiałbym… – wyszeptał na skraju słyszalności wciąż rezonujące słowa Frei, tuż przy jej ustach. Chciał wierzyć, że wszystko było tak proste i zaledwie jeden kaprys mógł ukształtować upragnioną przyszłość.
Jasne oczy, szczere spojrzenie, uczciwie pracujące dłonie – czarne serce. Miraż naciągany pod przejrzystym niebem na załamania starych kości, byle wyglądały inaczej niż w rzeczywistości. Budując oszustwo, sam padał jego ofiarą, łudząc się jedynie, że ma jeszcze jakikolwiek wpływ na to, co robi. Przesiąknięty uzależnieniem, dokładał kolejną cegiełkę do ponownego usidlenia.
Mruknął z satysfakcją, przyjmując zgodę na odwiedziny w wyznaczonym czasie. Nie wiedzieć czemu, poczuł uszczypnięcie niepewności, powoli rozpływające się w kolejnych partiach ciała doznaniem już praktycznie zapomnianym, pobrzmiewającym echem utraconej młodzieńczej pasji.
– Wspaniale. Postanowione – odrzekł zupełnie spokojnym tonem, wygładzając niepotrzebną zmarszczkę świadczącą o przejęciu ponownym spotkaniem, już w nieco innej, całkiem zaplanowanej formie; daleko poza murami bezpiecznej pracowni. Z rzadka bywał w świecie owładniętym przez osoby podobne Frei, choć dzięki niej miał do niego całkiem dobry dostęp. Wiedział więcej, zyskiwał wiele z każdą rozmową, którą prowadzili. Czuł niezrozumiałą satysfakcję, choć nigdy nie pomyślałby, że tak płynnie postanowi zamienić samotnię Hesteyrii na gwar Midgardu, pogrążając się w świecie ludzi, którymi tak właściwie od zawsze gardził. Pogrążając się w świecie ludzi, od których już na samym początku otrzymał jedynie odtrącenie i niezrozumienie. Mimo szarpania się na samej granicy własnej wytrzymałości, chciał tego. Powracać do JEJ środowiska naturalnego, choćby po to tylko, by obserwować, słyszeć głos i czuć namiastkę jakiejkolwiek przynależności. Choć wiedział, że za każdym razem, gdy otrzymywał coś podobnego, całkiem szybko bogowie mu to odbierali.
Zafrasował się na krótką chwilę, ściągając w końcu brwi w geście rezygnacji.
– Dobrze. W takim razie, zostanie tak jak jest. – Być może nie należało ulepszać czegoś, co już prezentowało się tak wspaniale, nawet w jego odczuciu. Znał wartość swych wytworów i nie potrafił zdobyć się na sztuczną skromność, którą brzydził się przecież jego mistrz. Nigdy nie zapominaj o swych niebywałych zdolnościach. Choć teraz miał jedynie blaknące wspomnienia jego głosu, to wpojone przyzwyczajenia miały być z nim już do samego końca. Przerzucił spojrzenie na cielsko smoka, oddając mu resztki uwagi, jakie dziś dla niego miał. Tonąc w szale tworzenia, pozwolił drewnianemu stworzeniu na wysączanie ostatków energii, na zaabsorbowanie tak dalekie, iż nie wychodził prawie z warsztatu i nie potrafił skupić się na czymkolwiek innym. Teraz jednak, otrzymał niewyobrażalną zapłatę za swe starania. Nie potrzebował nic więcej, do czego przyznał się śmiało, pozwalając zadowoleniu zagościć już na dobre w rysach twarzy, które zbyt często wyrażały obojętność bądź surowość.
Podjął decyzję słysząc słowa, które jedynie dały upust zachłanności. Oswojony z miękkim ciepłem, nie odnajdując gwałtowności w gestach, podążył jeszcze o krok – niczym obłaskawiona bestia. To nie Nidhhöggr był prawdziwym zagrożeniem, w rzeczywistości sączyło się ono z każdego kolejnego czynu. Nie chciał jednak i nie potrafił uciec całkowicie, zwłaszcza gdy na jego szyję zarzucono subtelnie sidła błękitnego, wyczekującego spojrzenia. Błądzenie po omacku, stopniowe przesuwanie zadbanych granic w celu sprawdzenia, na ile jeszcze można sobie pozwolić. Na ile wypada, choć i niepotrzebna pruderia powoli dała się zepchnąć gdzieś na dalszy plan wespół z gadzią sylwetką smoka.
Moje. Zawsze.
Chyba przez chwilę chciał ją ostrzec, by podobnych słów nie wypowiadała w chwilach takich jak ta, gdy zmęczenie i niepewność miotały nim od kilku dni, wyczekując jedynie momentu, by w końcu zakotwiczyć się na dobre i odetchnąć – czując pierwszy raz, od tak długiego czasu, ułudę swobody. Nie ostrzegł, potrzebując odpowiedzi, jakkolwiek by ona nie brzmiała.
Odsłoniętą niepewność kobiecego spojrzenia, skrzyżował z blaknącym błękitem własnych tęczówek, pragnących nasycić na powrót utraconą barwę. Pierwszy raz obdarł swoje gesty z całej otoczki pozorów, próby przeciągania sytuacji na własną korzyść. Zmęczona rzemieślniczą pracą ręka uniosła się delikatnie, rozluźniając w końcu uścisk, a opuszki znalazły drogę do szyi, emanującej jeszcze większym ciepłem niż splot ludzkich dłoni. Nachylił się lekko, jednak już tyle wystarczało, by poczuł kosmyki złocistych włosów łaskoczących skórę twarzy. Pozwolił, by szorstka broda otarła się o gładą wypukłość kości policzkowej. Przyjemna iskierka przeskoczyła po żuchwie i znalazła drogę w głąb ciała. Przekroczył granicę, wciąż gotów na to, by w razie potrzeby przyjąć siarczyste uderzenie.
– Nie musiałbym… – wyszeptał na skraju słyszalności wciąż rezonujące słowa Frei, tuż przy jej ustach. Chciał wierzyć, że wszystko było tak proste i zaledwie jeden kaprys mógł ukształtować upragnioną przyszłość.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Nie 20 Cze - 19:47
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Aksamit opuszków palców przesuwał się po starannie tkanych niciach. Krosno pracowało od brzasku do pierwszych cieni wieczora, niestrudzenie odmierzało istnienie żyć. Dusze ocierały się o ich kruche ciała. Oczyma ogarniętymi znużeniem spoglądała to na niego, to na swoje blade odbicie w mętnym lustrze Norn, jak gdyby próbowała odszukać w nim rozwiązań wszystkich swych wątpliwości. Nie dostrzegała szczytu - było ich zbyt dużo, dodatkowo przykryte chorobliwym poczuciem zapewnienia mu bezpieczeństwa. Strach tłumił potrzebę zaczerpnięcia wdechu. Zanurzał swe chłodne dłonie w drżącej piersi tak głęboko, aż sięgał do skrytego za woalem milczenia serca. Wyrywał wszystko to, co dawało szczęście, a zostawiał samo cierpienie i niepewność.
Po ostatecznym potwierdzeniu przez niego odwiedzin ulga musnęła napięte poliki. Powieki zatrzepotały w naśladownictwie motylich skrzydeł podrywających się do lotu, wszak musiała w jakiś sposób zatuszować zadowolenie skrzące się na granicach przepastnego błękitu tęczówek. Nie mógł być świadomy tego, jak bardzo cieszy się na samą myśl o wizycie w przepastnych kuluarach mieszkania. A przynajmniej nie teraz. Zapewne po sześciu dniach nieustannej udręki naznaczonej oczekiwaniem nie będzie w stanie zamieść uczuć sunących po gładkiej powłoce ciała, a choć miewali już dłuższe rozłąki i nie byłoby to nic niebywałego, tak z bliżej nieokreślonego powodu nie mogła się go doczekać. Wizyty w jej przepastnej oazie spokoju mogła policzyć na palcach obydwu rąk, na szczęście wkrótce mogąc doliczyć kolejną - tym razem mieli rozkoszować się smakiem wina oraz powabem własnego towarzystwa.
Być może chodziło o zmianę otoczenia. Dotąd stosunkowo często znajdowała ukojenie pośród charakterystycznego zapachu trocin, rytmicznych odgłosach drewna ustępującego pod używanymi przez niego narzędziami oraz smakowi gorzkiej herbaty wygrzebanej z odmętów kuchennej szuflady. Dbał wyłącznie o warsztat, kiedy to reszta domu nienachalnie prosiła się o większą troskę, lecz nie miała mu tego za złe. Zewsząd dało się czuć jego obecność. Wychodząc czuła szczątkowe resztki woni wypełniającej to miejsce na swoich ubraniach. Nie była w stanie policzyć, ile razy przykłada nos do materiału biorąc do płuc głęboki wdech.
Warkot wydobywający się z gardzieli pochłoniętego dzikością smoka ucichł. Wycofał się, pozostawiając po sobie smugi dymu otulające zbliżające się do siebie ciała, które przez nieświadomie dzieloną niepewność lgnęły ku sobie mocniej niż miałoby to zazwyczaj miejsce. Spoglądając na oblicze Fárbautiego starała się oddać mu resztki posiadanego spokoju, choć zdawało się, że oboje potrzebowali go aż nadto. Wszystko wokół nich stało się miałkie, bezbarwne, a ich oddechy jako jedyne tłoczyły do spragnionych płuc hausty powietrza. Wszechświat milczał w napiętym oczekiwaniu serc gotowych rzucić się w pogoń.
Zadrżała pod napływem ciepła sunącego wzdłuż szyi. Na zawsze, aż po kraniec czasu sięgającego ośnieżonych szczytów Walhalli, miała pamięć to cudowne podekscytowanie napinające skórę. Prawda, najsłodsza i zarazem wypełniona posmakiem goryczy, wtłoczyła się w rzeczywistość.
Łudziła się, że nie rozumie. Pozostawiała umysłowi pełno niedopowiedzeń, odsuwała prawdę daleko od siebie, próbowała chronić wątłość swej wiary. Wiary w samą siebie, bowiem pomimo pewności siebie tlącej w piersi nadal potrafiła wątpić w swoje czyny. Być może wyłącznie dzięki nielicznym przebłyskom ułudy nie straciła rozumu. Czuła sie zagubiona w najgorszym tego słowa znaczeniu, jakby nie potrafiła odnaleźć właściwej ścieżki. Kiedy już wydawało się, że podciąga się pewnym chwytem i stoi o własnych siłach, uderzenie o ogłuszającej mocy trzaskało kości w drobny mak.
Nie musiałbyś, Fárbauti. Oczy wypełnione blaskiem tysiąca gwiazd po raz ostatni sięgnęły ku niemu, po czym delikatnie opadające powieki ukryły skarb. W rozpaczliwym pragnieniu dania mu ostatecznej odpowiedzi pozwoliło ustom odnaleźć te jego, wpierw nie będąc zbyt zachłanną. Ostrożnie smakowała nową przestrzeń, wszak nie mogła być do końca pewną, że nie odwróci się od niej w przestrachu. Paradoksalnie ta myśl, zamiast zadecydować o odsunięciu się, zaprowadziła do ułożenia dłoni na jego szyi i przygarnięciu jeszcze bliżej siebie. Nie zniosłaby, jeśli przez własną głupotę zaprzepaściłaby szansę na przyszłość. Błądząc po omacku sięgnęła po osnowę ich istnień, splatając je jeszcze ciaśniej niż do tej pory, przez zapalczywość tego działania próbując przekazać żywioną przez lata troskę. Pocałunek mimo to wciąż opiewał w niepewność, jakby nadal obawiała się o odebranie tak śmiałego ruchu.
Nie mogła dopuścić, żeby tym razem choć na moment oddalił się dalej niż to potrzebne. Dusza rozpadłaby się na dwoje.
Po ostatecznym potwierdzeniu przez niego odwiedzin ulga musnęła napięte poliki. Powieki zatrzepotały w naśladownictwie motylich skrzydeł podrywających się do lotu, wszak musiała w jakiś sposób zatuszować zadowolenie skrzące się na granicach przepastnego błękitu tęczówek. Nie mógł być świadomy tego, jak bardzo cieszy się na samą myśl o wizycie w przepastnych kuluarach mieszkania. A przynajmniej nie teraz. Zapewne po sześciu dniach nieustannej udręki naznaczonej oczekiwaniem nie będzie w stanie zamieść uczuć sunących po gładkiej powłoce ciała, a choć miewali już dłuższe rozłąki i nie byłoby to nic niebywałego, tak z bliżej nieokreślonego powodu nie mogła się go doczekać. Wizyty w jej przepastnej oazie spokoju mogła policzyć na palcach obydwu rąk, na szczęście wkrótce mogąc doliczyć kolejną - tym razem mieli rozkoszować się smakiem wina oraz powabem własnego towarzystwa.
Być może chodziło o zmianę otoczenia. Dotąd stosunkowo często znajdowała ukojenie pośród charakterystycznego zapachu trocin, rytmicznych odgłosach drewna ustępującego pod używanymi przez niego narzędziami oraz smakowi gorzkiej herbaty wygrzebanej z odmętów kuchennej szuflady. Dbał wyłącznie o warsztat, kiedy to reszta domu nienachalnie prosiła się o większą troskę, lecz nie miała mu tego za złe. Zewsząd dało się czuć jego obecność. Wychodząc czuła szczątkowe resztki woni wypełniającej to miejsce na swoich ubraniach. Nie była w stanie policzyć, ile razy przykłada nos do materiału biorąc do płuc głęboki wdech.
Warkot wydobywający się z gardzieli pochłoniętego dzikością smoka ucichł. Wycofał się, pozostawiając po sobie smugi dymu otulające zbliżające się do siebie ciała, które przez nieświadomie dzieloną niepewność lgnęły ku sobie mocniej niż miałoby to zazwyczaj miejsce. Spoglądając na oblicze Fárbautiego starała się oddać mu resztki posiadanego spokoju, choć zdawało się, że oboje potrzebowali go aż nadto. Wszystko wokół nich stało się miałkie, bezbarwne, a ich oddechy jako jedyne tłoczyły do spragnionych płuc hausty powietrza. Wszechświat milczał w napiętym oczekiwaniu serc gotowych rzucić się w pogoń.
Zadrżała pod napływem ciepła sunącego wzdłuż szyi. Na zawsze, aż po kraniec czasu sięgającego ośnieżonych szczytów Walhalli, miała pamięć to cudowne podekscytowanie napinające skórę. Prawda, najsłodsza i zarazem wypełniona posmakiem goryczy, wtłoczyła się w rzeczywistość.
Łudziła się, że nie rozumie. Pozostawiała umysłowi pełno niedopowiedzeń, odsuwała prawdę daleko od siebie, próbowała chronić wątłość swej wiary. Wiary w samą siebie, bowiem pomimo pewności siebie tlącej w piersi nadal potrafiła wątpić w swoje czyny. Być może wyłącznie dzięki nielicznym przebłyskom ułudy nie straciła rozumu. Czuła sie zagubiona w najgorszym tego słowa znaczeniu, jakby nie potrafiła odnaleźć właściwej ścieżki. Kiedy już wydawało się, że podciąga się pewnym chwytem i stoi o własnych siłach, uderzenie o ogłuszającej mocy trzaskało kości w drobny mak.
Nie musiałbyś, Fárbauti. Oczy wypełnione blaskiem tysiąca gwiazd po raz ostatni sięgnęły ku niemu, po czym delikatnie opadające powieki ukryły skarb. W rozpaczliwym pragnieniu dania mu ostatecznej odpowiedzi pozwoliło ustom odnaleźć te jego, wpierw nie będąc zbyt zachłanną. Ostrożnie smakowała nową przestrzeń, wszak nie mogła być do końca pewną, że nie odwróci się od niej w przestrachu. Paradoksalnie ta myśl, zamiast zadecydować o odsunięciu się, zaprowadziła do ułożenia dłoni na jego szyi i przygarnięciu jeszcze bliżej siebie. Nie zniosłaby, jeśli przez własną głupotę zaprzepaściłaby szansę na przyszłość. Błądząc po omacku sięgnęła po osnowę ich istnień, splatając je jeszcze ciaśniej niż do tej pory, przez zapalczywość tego działania próbując przekazać żywioną przez lata troskę. Pocałunek mimo to wciąż opiewał w niepewność, jakby nadal obawiała się o odebranie tak śmiałego ruchu.
Nie mogła dopuścić, żeby tym razem choć na moment oddalił się dalej niż to potrzebne. Dusza rozpadłaby się na dwoje.
Isak Bergman
Re: 10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Wto 22 Cze - 20:51
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zapach trocin zagęszczał rześkie jesienne powietrze, wżerał się w jego strukturę przesycając każdy element warsztatu stanowiącego niezaprzeczalną oazę dla ciała pragnącego oderwać się od obrzydliwości niesionych przez świat. Tak wiele wysiłku wkładał w to, aby nic i nikt nie mógł przedrzeć się tutaj, by poznać istotę jego osoby i to, co pragnął ukrywać przez lata swojej marnej egzystencji. Nie dopuszczając kogokolwiek bardziej, niż nakazywałby tego zdrowy rozsądek. Wiecznie mierząc każdy ze swych kroków, nie wybijając się nadto, nie pozwalając sobie nigdy na zbędne uniesienia. Jeśli te natomiast pojawiały się, zwykle kończyły marnie, wskazując na nieodpowiedzialność czynów. Był jednak głupcem pochłoniętym myślą o swej przebiegłości uniemożliwiającej ewentualny upadek. Przeceniał swe siły, kolejny raz dając upust wizji roztaczanej przez pochłonięty koszmarami umysł – złudnie marząc o tym, że w końcu znajdzie remedium na swoje troski i dolegliwości. Nie potrafił przyznać, że takie nie istnieje, jednak chętnie oddawał się poszukiwaniom i ciągnął za wątki, które obiecywały przełom.
Czy i tym razem miał nadzieję? Poczuł ulgę ogarniającą jego osobę. Nie mógł pozbyć się katastroficznych wizji ani zaprzeczyć temu, jak został ukształtowany przez świat, a jednak zmierzał ku złocistej łunie kojącej zmęczone dekadami tułaczki ciało.
Konstrukcja hangaru doskonale maskowała scenę rozgrywającą się w jego wnętrzu, skrytą dodatkowo pomiędzy szkieletami langskipów, wibrującą od niewypowiedzianych myśli, pragnień i emocji. Nie potrafił być obojętny, chwytając się tego, co zesłał mu dzisiejszy dzień i pragnąc, by nie umknęło zbyt płoche; będąc świeżo wykrojone z relacji, którą przecież zdawało się, że zna na wylot. Oczekując protestu wyrzuconego z ostatków zdrowego rozsądku, przeliczył się. Nie otrzymał odtrącenia, nie poczuł odpychających go dłoni, ani wymierzonego policzka.
Serce zadygotało wprawione w dziwne zakłopotanie.
Nie brał pod uwagę podobnego zakończenia, choć podświadomie chciał, aby taki obrót przybrała podjęta spontanicznie decyzja. Trzymanie na wodzy umęczonych emocji było okrutną torturą, której nie potrafił dłużej się poddawać. Ciepło bijące od ciała rozgrzewało chłodne powietrze o zapachu żywicy. Opuszki palców wędrujące wzdłuż szyi natrafiły w końcu na zarys żuchwy, niemalże w tym samym momencie, w którym poczuł jej dłonie i zobaczył ostanie drganie na powierzchni błękitnych tęczówek. Kurtyna rzęs okryła je bardzo szybko, choć pragnął jeszcze przez chwilę studiować tę barwę, odbijając w pamięci kliszę niecodziennego zjawiska. Odetchnął płytko, nim poczuł delikatność warg niepewnie sięgających do jego własnych. Przyjął tę ostrożność, pozwalając Frei oraz sobie oswoić się z nowym doświadczeniem, niespiesznie, dając czas na ewentualne wycofanie się, choć bardzo go nie chciał. Nie było już żadnej przestrzeni, która w dalszym ciągu oddzielałaby ich ciała od siebie – połączeni lata temu, obecnie jeszcze mocniej ściągali dookoła siebie plątaninę niezliczonych nici, tworząc organizm zależności.
Szukając nawzajem swojej obecności, sięgając po to, czego wcześniej unikali, określając dokładnie granicę znajomości pielęgnowanej na każdym kroku, byle tylko nie uszkodzić kruchego zaufania; podjęli decyzję radykalną i niezwykle odważną, wiedzioną gwałtownością narastających emocji.
Odnajdywał w niej upragniony punkt odniesienia i pod żadnym pozorem nie chciał go stracić, obawiając się zupełnego zatonięcia i zatracenia duszy, którą wszak już kiedyś zaprzedał.
Freja.
Przebłysk rozsądku. Pragnął tej bliskości.
Objęcie kobiecej talii przyszło w naturalnym odruchu. Nie musiała obawiać się kolejnej pieszczoty – nie zamierzał odejść.
Odwzajemnił pocałunek, nieco odważniej, choć wciąż delikatnie studiując zarys miękkości ust, do tej pory znanych mu jedynie od strony słów, które zwykły wypowiadać w jego kierunku. Choć uwielbiał rozsmakowywać się we wspólnych konwersacjach, nowe doświadczenie napełniało całe ciało niezwykłą ekscytacją, niepewnością i dotykiem nieznanego. Subtelny zapach unoszący się ponad rozgrzaną skórą uderzał nozdrza, które chłonęły go z przyjemnością.
Kiedy rozpoczął się ten proces? Kiedy pojawiła się tęsknota i niebezpieczna myśl o konieczności przekroczenia granic? Czy i ona czuła to samo?
Zarysował kciukiem dłoni, wciąż spoczywającej na szyi Frei, kształt policzka; sycąc się jego strukturą, alabastrowym kolorem widzianym spod przymkniętych powiek. Dotyk ciała był kojący, spływający kaskadą słodkiego zapomnienia na znużenie pracą i utarczkami z codziennością. Wewnętrzny gniew, który pielęgnował od lat, pobladł na drobną chwilę, dając przestrzeń na stworzenie czegoś nowego. Zdziwił się, że potrafi odczuwać jeszcze w taki sposób. Zatracał się. Nie odnajdywał słów, którymi wypadało wedrzeć się w intymność chwili splatającej ich ze sobą.
Wizja kilkudniowej rozłąki powoli urastała do nieskończoności.
Czy i tym razem miał nadzieję? Poczuł ulgę ogarniającą jego osobę. Nie mógł pozbyć się katastroficznych wizji ani zaprzeczyć temu, jak został ukształtowany przez świat, a jednak zmierzał ku złocistej łunie kojącej zmęczone dekadami tułaczki ciało.
Konstrukcja hangaru doskonale maskowała scenę rozgrywającą się w jego wnętrzu, skrytą dodatkowo pomiędzy szkieletami langskipów, wibrującą od niewypowiedzianych myśli, pragnień i emocji. Nie potrafił być obojętny, chwytając się tego, co zesłał mu dzisiejszy dzień i pragnąc, by nie umknęło zbyt płoche; będąc świeżo wykrojone z relacji, którą przecież zdawało się, że zna na wylot. Oczekując protestu wyrzuconego z ostatków zdrowego rozsądku, przeliczył się. Nie otrzymał odtrącenia, nie poczuł odpychających go dłoni, ani wymierzonego policzka.
Serce zadygotało wprawione w dziwne zakłopotanie.
Nie brał pod uwagę podobnego zakończenia, choć podświadomie chciał, aby taki obrót przybrała podjęta spontanicznie decyzja. Trzymanie na wodzy umęczonych emocji było okrutną torturą, której nie potrafił dłużej się poddawać. Ciepło bijące od ciała rozgrzewało chłodne powietrze o zapachu żywicy. Opuszki palców wędrujące wzdłuż szyi natrafiły w końcu na zarys żuchwy, niemalże w tym samym momencie, w którym poczuł jej dłonie i zobaczył ostanie drganie na powierzchni błękitnych tęczówek. Kurtyna rzęs okryła je bardzo szybko, choć pragnął jeszcze przez chwilę studiować tę barwę, odbijając w pamięci kliszę niecodziennego zjawiska. Odetchnął płytko, nim poczuł delikatność warg niepewnie sięgających do jego własnych. Przyjął tę ostrożność, pozwalając Frei oraz sobie oswoić się z nowym doświadczeniem, niespiesznie, dając czas na ewentualne wycofanie się, choć bardzo go nie chciał. Nie było już żadnej przestrzeni, która w dalszym ciągu oddzielałaby ich ciała od siebie – połączeni lata temu, obecnie jeszcze mocniej ściągali dookoła siebie plątaninę niezliczonych nici, tworząc organizm zależności.
Szukając nawzajem swojej obecności, sięgając po to, czego wcześniej unikali, określając dokładnie granicę znajomości pielęgnowanej na każdym kroku, byle tylko nie uszkodzić kruchego zaufania; podjęli decyzję radykalną i niezwykle odważną, wiedzioną gwałtownością narastających emocji.
Odnajdywał w niej upragniony punkt odniesienia i pod żadnym pozorem nie chciał go stracić, obawiając się zupełnego zatonięcia i zatracenia duszy, którą wszak już kiedyś zaprzedał.
Freja.
Przebłysk rozsądku. Pragnął tej bliskości.
Objęcie kobiecej talii przyszło w naturalnym odruchu. Nie musiała obawiać się kolejnej pieszczoty – nie zamierzał odejść.
Odwzajemnił pocałunek, nieco odważniej, choć wciąż delikatnie studiując zarys miękkości ust, do tej pory znanych mu jedynie od strony słów, które zwykły wypowiadać w jego kierunku. Choć uwielbiał rozsmakowywać się we wspólnych konwersacjach, nowe doświadczenie napełniało całe ciało niezwykłą ekscytacją, niepewnością i dotykiem nieznanego. Subtelny zapach unoszący się ponad rozgrzaną skórą uderzał nozdrza, które chłonęły go z przyjemnością.
Kiedy rozpoczął się ten proces? Kiedy pojawiła się tęsknota i niebezpieczna myśl o konieczności przekroczenia granic? Czy i ona czuła to samo?
Zarysował kciukiem dłoni, wciąż spoczywającej na szyi Frei, kształt policzka; sycąc się jego strukturą, alabastrowym kolorem widzianym spod przymkniętych powiek. Dotyk ciała był kojący, spływający kaskadą słodkiego zapomnienia na znużenie pracą i utarczkami z codziennością. Wewnętrzny gniew, który pielęgnował od lat, pobladł na drobną chwilę, dając przestrzeń na stworzenie czegoś nowego. Zdziwił się, że potrafi odczuwać jeszcze w taki sposób. Zatracał się. Nie odnajdywał słów, którymi wypadało wedrzeć się w intymność chwili splatającej ich ze sobą.
Wizja kilkudniowej rozłąki powoli urastała do nieskończoności.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Freja Ahlström
10.10.2000 – Warsztat – F. Ahlström & F. Bergman Sob 3 Lip - 14:12
Freja AhlströmWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Malmö, Szwecja
Wiek : 44 lata
Stan cywilny : wdowa
Status majątkowy : bogaty
Zawód : mecenas
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : kot
Atuty : złotousty (II), artysta: malarstwo (I), agresor (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 20 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 25 / wiedza ogólna: 15
Ciągnęła ku niemu z coraz to bardziej wszechobecnym poczuciem przynależności. Aż do tej pory niewinnie zaglądała mu przez ramię, spoglądała na złociste ziarenka czasu przesypujące się w klepsydrze, aż wątła chuć przylgnięcia do drugiego ciała urosła do chorobliwie ogromnego rozmiaru. Nawet teraz, kiedy byli siebie tak blisko, głód wżerający się w oddech nie milkł i w swej dzikości próbował odnaleźć przyczynę swego istnienia. Uczucie to stawało się równie dotkliwe co strach ściskający płuca w imadle. Jak żywo w pamięci stawały pomiędzy nimi słowa odnośnie pożegnania, tego, że nie dałaby mu odejść bez słowa wyjaśnienia. Przeszukałaby każdą, nawet najbardziej lichą uliczkę Midgardu, byle tylko znaleźć jego ślad i w ognistym powiewie wściekłości wyjawić gorzkie rozżalenie.
Niepewność zrównała się w szaleńczym tańcu razem z boleścią przed odtrąceniem. Obserwowała go na tyle, na ile mogła, nie chcąc naruszać świętości nakreślonej granicy. Nie chciała, żeby odszedł. W dziecinnej naiwności strzępków nadziei odsuwała od siebie widmo samotności. Przecież straciła zbyt wiele, bogowie drwili z każdego postawionego kroku, a nigdy nie odzyskała w pełni zdrowia. Błąkała się jak ślepiec.
Położyła wszystko na szalę wspomnień z lat spędzonych w swoim towarzystwie. Z nieznaną sobie nieśmiałością ukazywała to, co dotąd kryło się głęboko wewnątrz niepokornych śpiewów duszy. Prawda zerwała trzymające ją postronki z donośnym trzaskiem. Nie pragnęła tego zawsze, nie od momentu pierwszego zetknięcia się ulotnych spojrzeń, lecz narastało wraz z miesiącami zamieniającymi się w lata. Świetliste pasma czasu rytmicznie rozluźniały i zaciskały się wokół ciał lgnących w stronę ciepła. Mimo tego nie potrafiła - na razie - pozbyć się czającej z tyłu głowy gotowości uskoczenie, gdyby cokolwiek poszło nie tak, jak powinno. Ku wychylającemu się zadowoleniu, które niczym płatki kwiecia wyciągało się po pierwszy promień jutrzenki, poczuła cichutkie wibracje zadowolenia.
Euforia płynąca z obcowania opuszków palców z aksamitem skóry wzięła górę nad szczątkami zdrowego rozsądku. Również i strach zaczął wycofywać się na tyle daleko, aż zniknął, nie pozostawiając po sobie choćby nikłej smugi ciemności na powłoce świadomości. Tęsknota przebijała się przez kocioł różnorakich emocji, zostawiała w tyle wszystko, odsuwała pozostałe emocje na dalszy plan.
Każdy potrzebował punktu zaczepienia. Ostoi od nieustannej wędrówki usianej rojem gwiazd na świetlistym granacie nieba. Poczucia znalezienia się we właściwym miejscu o właściwej porze. Zgodnego rytmu dwóch dusz muskających błękit pełni życia.
Fárbauti.
Ramiona układające się na talii wraz z szczyptą odwagi w jedwabistym dotyku warg wystarczyły, żeby na moment porzucić tlące się wątpliwości. Strach również zdawał się nie być równie pewny. Ekscytacja wypełniła każdą, nawet najmniejszą komórkę ciała, dzięki czemu mogła skupić się na nim w pełni, tak jak na to zasługiwał. Dłonie z delikatnością równą tej płynącej z pocałunku wywierały nacisk na szyję, jakby pomiędzy nimi nie miał pozostać choćby milimetr wolnej przestrzeni - gorąc drugiego ciała roztapiał pajęczą sieć lodu, która okrywała zbolałe serce. Niepostrzeżenie pozbyła się swojej nieśmiałości, w podobieństwie ku niemu decydując się na większą śmiałość. Pozwalając koić swe odwieczne pragnienie jednocześnie oddawała pocałunkowi posmak miodu otulonego popołudniowymi promieniami słońca. Zadrżała z przyjemności rozlewającej się po ciele.
Była z nim. Chciała być tą, do której wraca po męczącym dniu wypełnionym pracą, tą, która ukoiłaby jego myśli.
Wkrótce ostatkiem siły woli oderwała się od Fárbautiego. Musnęła jego usta raz, potem drugi, aż przyłożyła ich czoła do siebie, a w niemym geście poprosiła go o to, aby nie odsuwał swej dłoni od policzka. Niespodziewanie zadygotała raz jeszcze, ponieważ zrozumiała, dlaczego kolejne dni miały zostać naznaczone udręką oczekiwania. Ciasno splecione nici ich istnień niemal krzykiem domagały się bliskości.
Nie zamierzała pozwolić mu odejść.
Freja i Fárbauti z tematu
Niepewność zrównała się w szaleńczym tańcu razem z boleścią przed odtrąceniem. Obserwowała go na tyle, na ile mogła, nie chcąc naruszać świętości nakreślonej granicy. Nie chciała, żeby odszedł. W dziecinnej naiwności strzępków nadziei odsuwała od siebie widmo samotności. Przecież straciła zbyt wiele, bogowie drwili z każdego postawionego kroku, a nigdy nie odzyskała w pełni zdrowia. Błąkała się jak ślepiec.
Położyła wszystko na szalę wspomnień z lat spędzonych w swoim towarzystwie. Z nieznaną sobie nieśmiałością ukazywała to, co dotąd kryło się głęboko wewnątrz niepokornych śpiewów duszy. Prawda zerwała trzymające ją postronki z donośnym trzaskiem. Nie pragnęła tego zawsze, nie od momentu pierwszego zetknięcia się ulotnych spojrzeń, lecz narastało wraz z miesiącami zamieniającymi się w lata. Świetliste pasma czasu rytmicznie rozluźniały i zaciskały się wokół ciał lgnących w stronę ciepła. Mimo tego nie potrafiła - na razie - pozbyć się czającej z tyłu głowy gotowości uskoczenie, gdyby cokolwiek poszło nie tak, jak powinno. Ku wychylającemu się zadowoleniu, które niczym płatki kwiecia wyciągało się po pierwszy promień jutrzenki, poczuła cichutkie wibracje zadowolenia.
Euforia płynąca z obcowania opuszków palców z aksamitem skóry wzięła górę nad szczątkami zdrowego rozsądku. Również i strach zaczął wycofywać się na tyle daleko, aż zniknął, nie pozostawiając po sobie choćby nikłej smugi ciemności na powłoce świadomości. Tęsknota przebijała się przez kocioł różnorakich emocji, zostawiała w tyle wszystko, odsuwała pozostałe emocje na dalszy plan.
Każdy potrzebował punktu zaczepienia. Ostoi od nieustannej wędrówki usianej rojem gwiazd na świetlistym granacie nieba. Poczucia znalezienia się we właściwym miejscu o właściwej porze. Zgodnego rytmu dwóch dusz muskających błękit pełni życia.
Fárbauti.
Ramiona układające się na talii wraz z szczyptą odwagi w jedwabistym dotyku warg wystarczyły, żeby na moment porzucić tlące się wątpliwości. Strach również zdawał się nie być równie pewny. Ekscytacja wypełniła każdą, nawet najmniejszą komórkę ciała, dzięki czemu mogła skupić się na nim w pełni, tak jak na to zasługiwał. Dłonie z delikatnością równą tej płynącej z pocałunku wywierały nacisk na szyję, jakby pomiędzy nimi nie miał pozostać choćby milimetr wolnej przestrzeni - gorąc drugiego ciała roztapiał pajęczą sieć lodu, która okrywała zbolałe serce. Niepostrzeżenie pozbyła się swojej nieśmiałości, w podobieństwie ku niemu decydując się na większą śmiałość. Pozwalając koić swe odwieczne pragnienie jednocześnie oddawała pocałunkowi posmak miodu otulonego popołudniowymi promieniami słońca. Zadrżała z przyjemności rozlewającej się po ciele.
Była z nim. Chciała być tą, do której wraca po męczącym dniu wypełnionym pracą, tą, która ukoiłaby jego myśli.
Wkrótce ostatkiem siły woli oderwała się od Fárbautiego. Musnęła jego usta raz, potem drugi, aż przyłożyła ich czoła do siebie, a w niemym geście poprosiła go o to, aby nie odsuwał swej dłoni od policzka. Niespodziewanie zadygotała raz jeszcze, ponieważ zrozumiała, dlaczego kolejne dni miały zostać naznaczone udręką oczekiwania. Ciasno splecione nici ich istnień niemal krzykiem domagały się bliskości.
Nie zamierzała pozwolić mu odejść.
Freja i Fárbauti z tematu