:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.02.2001 – Dziedziniec osiedlowy – S. Fenrisson & Bezimienny: I. Engberg
2 posters
Safír Fenrisson
02.02.2001 – Dziedziniec osiedlowy – S. Fenrisson & Bezimienny: I. Engberg Pon 27 Lis - 22:24
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
02.02.2001
Styczeń przymarzł do osierdzia cienką warstwą szronu, zamykając rzeczywistość w uporczywej stagnacji – czas upływał powoli, bezbarwnie i płasko, a on niekiedy sięgał dłonią do szyi, próbując odnaleźć pod opuszkami melodię własnego tętna, jakby obawiał się, że cisza, jaka go otaczała, mogła być spowodowana jego nieobecnością; wyobrażał sobie puls wyzierający tchórzliwie spod skóry, podobnie jak zwierzęta uciekają przed pożarem, ilekroć odnajdywał jednak palcami wybrzuszenie tętnicy, wyczuwał jego nienachalną obecność, znajomy riff układający się posłusznie wewnątrz krwiobiegu. Nie patrzył na zegarek – budził się wczesnym popołudniem, wypalał cztery tanie papierosy przy rdzewiejącym oknie, tak nieszczelnym, że nie musiał go nawet uchylać, by mroźny wiatr wyciągnął na zewnątrz smugi szarego dymu, a wraz z nim smugi szarych myśli, po czym w milczeniu przyglądał się, jak iluzja jasności powoli blednie, na nowo pogrążając miasto w kirze wszechobecnego mroku. Bandaże wciąż nasiąkały czasem wybroczynami sączącej się spomiędzy żeber czerwieni, a Otso, jak gdyby wyczuwając zapach jego bólu, kładł się wtedy obok, przepychając kudłaty łeb pod ramię i dociskając zimny nos do spąsowiałej rumieńcem twarzy – przynosił mu pokrzepienie, choć relacja ta oparta była przede wszystkim na karmieniu i głaskaniu po karku; był w stanie przysiąc, że miał już takie wcześniej, nie tylko ze zwierzętami. Bezczynność krzepła mu w żyłach, wypełniając organizm ociężałym uczuciem przygnębienia, świat za szybą przypominał tymczasem wnętrze śnieżnej kuli, którą otrzymał od matki na siódme urodziny – nieruchome budynki pokryte grubą warstwą bieli, pusty chodnik i wygięte, spadziste gałęzie jodły, rosnącej pod tylną fasadą kamienicy; wydawało mu się, że mógłby ująć rzeczywistość między palcami i potrząsnąć nią energicznie, zmuszając płatki śniegu do nerwowego wirowania, sceneria pozostawała jednak nieruchoma, podobnie jak nieruchome pozostawało jego życie. Kiedy miał dziewięć lat, Ragnar rozbił szklaną kulę o podłogę, śmiejąc się z jego dziecinnego przywiązania do bibelotów – zastanawiał się, jak wyglądałby krajobraz za oknem, gdyby stłuc go w ten sam sposób; zastanawiał się, czy ktoś przypadkiem już tego nie zrobił.
Początek lutego przyszedł niepostrzeżenie – ślady po wilczych pazurach zabliźniły się pod grubą warstwą ligniny, płuca rozchyliły się pierwszym głębokim oddechem, a jemu coraz rzadziej kręciło się w głowie; w krótkich, porannych przebłyskach nadziei dopuszczał do siebie przekonanie, że życie powoli wracało do normalności, bo chociaż nie potrafił zapomnieć urażonej twarzy Dahlii i dłoń wciąż mu drżała, kiedy odpisywał na listy wysyłane przez Lasse, serce coraz częściej biło mu spokojnie, a noce nie skraplały czoła wilgocią uciążliwej maligny – spacerował wzdłuż ciasnego holu, choć szybko się męczył i pierś kurczyła się niekiedy pod żebrami bolesnym atakiem duszności, który sprowadzał go na kolana, krztuszącego się własnym oddechem; w zeszłym tygodniu spędził dwie godziny w pozycji embrionalnej, kuląc się na zakurzonym linoleum jak małe dziecko, jak wtedy, kiedy matka przyprowadziła go do domu z siniakiem w miejscu, gdzie zaciskała palce na jego barku, a ojciec pobił go tak dotkliwie, że przez kolejną dobę bał się poruszyć z miejsca – oczy miał załzawione strachem, gdy Abigel chwyciła go pod pachami, zmuszając, by podniósł się z podłogi; wciąż mamrotał pod nosem słowa, których żadne z nich nie rozumiało. Był pewien, że tylko Lasse potrafiłby go zrozumieć, lecz nie umiał wyjaśnić mu swych emocji na piśmie i gniótł zapisane piórem kartki, nim zdążyłby dotrzeć do końca strony, do czułego i zobowiązującego na zawsze Twój – tęsknił za jego obecnością, uśmiechem, jaki posyłał mu z progu sypialni i łagodnym dotykiem dłoni, które przesuwały się po szpulkach jego kręgosłupa, nadając imię każdemu z wystających spod skóry kręgów; czuł, że zdradzał Sohvi, gdy o nim myślał, choć był przekonany, że oboje od zawsze widzieli, że miłość, jaką się darzyli, nie była wystarczająca. Zaczynał wierzyć, że można było umrzeć z głodu, jedząc z ręki kogoś, kogo się kochało – gołębie nieustannie objadały się chlebem, lecz umierały głodne.
Siedział na brzegu łóżka, kiedy jego uwagę zwrócił cichy stukot, na dźwięk którego odruchowo zwrócił się w stronę okna – lico miał rozjaśnione subtelnym uśmiechem, zamiast Tyv, którego czarne futro lśniło pośród śniegu, dostrzegł jednak tylko fragment rudego ogona i cienką, białą kopertę, pozbawioną danych nadawcy. Podniósł się ostrożnie, zaciskając palce na brzegu tajemniczego listu, kiedy przesunął wzrokiem po jego zawartości, poczuł jednak, jak kark sztywnieje mu nagłym ciężarem zgrozy, a kolana uginają się lekko, zmuszając, by cofnął się na pryczę – odwrócił kartkę na drugą stronę, doszukując się podpisu, choć treść pozostawała dość wymowna, by nie pozostawić miejsca na domysły; dziecinnym odruchem wepchnął list pod materac, słowa zastygły mu jednak przed oczami, zbyt wyraźne, by potrafił wyrzucić je spod świadomości. Nie chcesz, by Twoje poczynania rozpoczęły przedwczesny Ragnarök.
W nocy nie mógł spać – oczy powoli przyzwyczajały mu się do ciemności, aż w końcu był w stanie wodzić wzrokiem wzdłuż pęknięć w sufitowym tynku, jakby pomiędzy nimi spodziewał się odnaleźć rozwiązanie; zagojone rany rwały prawdziwym lub fantomowym bólem, mimo panującego na zewnątrz chłodu powietrze stało się ciężkie i gęste, a jemu znów trudno było oddychać. Pomiędzy trzecią w nocy a czwartą rano nie pamiętał kim był i samotność tej realizacji pozostawiła odcisk zębów na jego sercu – kiedy spędzał czas z Lasse, zawsze wyglądał, jakby próbował go złapać i równie dobrze mógłby chodzić z wiecznie wyciągniętymi ramionami, a teraz, kiedy go nie było, nie wiedział co zrobić z własnymi rękami, gdzie położyć dłonie, by nie stały się szorstkie i sztywne jak te, które należały do ojca. Następnego ranka na dworze było jeszcze chłodniej, a w jego piersi jeszcze ciaśniej – zimny wiatr sięgał oddechem pod rozchylone poły płaszcza, gdy szedł wzdłuż ulicy nienaturalnym, paralitycznym krokiem, bo przebyty uraz wciąż wyraźnie ograniczał jego mobilność, a rozległe sińce bolały przy zbyt gwałtownych ruchach; zagięty na pół list palił go w lewej kieszeni, lecz kiedy zatrzymał się pod znajomą kamienicą, nie miał odwagi znów po niego sięgnąć – nie widział Lasse od połowy stycznia, Irene jeszcze dłużej i choć podczas morowego okresu rekonwalescencji wiele razy żałował, że nie mogli znów śmiać się wspólnie, oparci o stalową balustradę balkonu lub wypalać papierosów w wymiętej ciepłem pościeli, nagle poczuł się upokarzająco nie na miejscu. Nie należał do tego życia – rzeczywistość potrafiąca utrzymać go w ramionach pękła wraz ze śnieżną kulą, którą dostał od matki na siódme urodziny.
Bezimienny
Luty miał być inny.
Luty miał nie wbijać kolejnych dni w miękkość ich skór, nie ranić policzków, nie oślepiać kolejnymi falami nieszczęścia.
Luty miał być prostszy, bardziej znośny, choć skreślając kolejny dzień z papieru kalendarza, coraz dotkliwiej zaczynała powątpiewać w słuszność polegania na dobrotliwości bogów, na łasce skropienia ich odrobiną wytchnienia. Jeśli styczeń malował się na płótnach rzeczywistości czarny jak smoła, to luty miał przeobrazić się w czarną dziurę.
Lasse mało jadł. Stawała nad nim z papierosem w dłoni, drugą ręką opartą na wąskim biodrze, wypatrując z chłodnym wyczekiwaniem aż w końcu przestanie bawić się wyszczerbionym widelcem i włoży do ust mętną, żółtawą papkę. Przewracał oczami jak dziecko, ona tkwiła zawieszona nad jego głową niczym surowa matka, wystawiając ten krótki teatrzyk, dopóki któreś z nich traciło ochoty na dalszy występ. Mało jadł, więc wychodziła o świcie do tej bajońsko drogiej piekarni obok księgarni Mimira, ostatecznie biorąc go na litość: Jedz, bo po drodze prawie skręciłam sobie kostkę. Czasami działało. Któregoś wieczora posadziła go na niewielkim stołku pośrodku własnej łazienki, stwierdzając, że włosy urosły mu do miana niechlujstwa i najwyższy czas coś z tym zrobić. Obrócił się, aby zerknąć na swoje odbicie w niewielkim lustrze, po chwili ociągania ostatecznie przytakując. Stanęła za nim z nożyczkami w ręku, opowiadając o którejś z wyjątkowo kiepskich książek, jakie ostatnio czytała, nieudolnie próbując chwycić kosmyk mysich włosów w palce - nie panowała nad rozedrganiem własnych dłoni, nawet dwa jaśminowe papierosy i trzy szklaneczki ginu później. Najwyraźniej Lasse pochwycił ten widok w odbiciu, bo chwilę później drgnął lekko, stwierdzając, że jednak się rozmyślił - dla niej i dla samego siebie. Czasem role się odwracały i stawał w progu drzwi, milcząco spoglądając na jej przygarbioną sylwetkę przy stole. Siedziała z kubkiem parującej kawy o trzeciej w nocy, prowadząc długie konwersacje o rzeczach zupełnie błahych - nie miała nawet pojęcia, czy ci, którzy jej odpowiadali faktycznie pochodzili z odbicia świata, czy odbicia jej szaleństwa. Zwiastowała przybycie tego niechcianego przybysza od tygodni, miesięcy, lat, od początku własnego istnienia. Wreszcie nadszedł, wbrew pozorom wcale nie niechciany - im dalej gubiła się w krętych ścieżkach własnego umysłu, tym mniej doskwierało jej istnienie; mniej bolało. Podskakiwała gwałtownie, gdy znajoma dłoń dotykała jej ramienia, spokojny głos przedzierał się przez mgłę świadomości. Już późno, chodźmy spać. Kładli się na twardości materaca, choć żadne z nich nie potrafiło zasnąć.
Tak wyglądał rozkład dwójki ludzi; rozkład bólu, strachu i miłości, choć wraz z upływem kolejnych dni Lasse coraz mocniej się mu opierał w oślepiających przebłyskach buntu, podczas gdy ona gniła w samej sobie prawie doszczętnie.
Zatrzymała się, dostrzegając Safíra w przeciwnym rogu ulicy - wracała z bochenkiem świeżego chleba i puszką najpaskudniejszej kawy, jaką udało jej się znaleźć, w plastikowej siateczce szeleszczącej nieznośnie z każdym wykonywanym krokiem. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby go zbagatelizować, przejść obok, udając z wątpliwym wysublimowaniem, że go nie poznała. Nie wiedziała na co mniej zasłużył - na jej niedojrzałą ignorancję, czy działa zdań, które w końcu musiała wycelować w jego stronę. Zawsze go lubiła, tak po prostu. Miał mądre oczy i gładkie policzki, mówił z sensem, który rzadko kiedy znajdowała w kimkolwiek innym. Uśmiechał się do niej, bezbłędnie ukrywał irytację, gdy wdrapywała się na łóżko rozdzielając jego i Lasse własnym ciałem. Podawała im kubki parującej kawy, odpalała papierosa, zaczynała mówić - o wszystkim i o niczym, a Safír wydawał się słuchać, nawet jeśli nie zawsze pamiętał - mało kto potrafił jeszcze słuchać. Lubię go, mówiła do Lasse gdy znikał za drzwiami wyjściowymi, a przyjaciel uśmiechał się lekko, trącając ją ramieniem. I lubiła go. Lubiła go tak długo, dopóki nie musiała odgarniać włosów z czoła Lasse, ścierać jego łez z policzków i szeptać, że jest skończonym złamasem.
Decyzja zapadła w jej głowie zbyt szybko, by zdążyła dobrze oszacować nadchodzące konsekwencje.
Włożyła wolną rękę do przepastnej kieszeni płaszcza stając obok mężczyzny. Nie witała się, nie próbowała nawet ubrać własnej twarzy w uśmiech, bo nie pasował do żadnej z rzeczy, jakie miała mu do powiedzenia. Mieli lata na grzeczności, teraz nie było na nie czasu - przesypał im się przed palce i nie było czego już zbierać. Tkwili ramię w ramię, odwróceni w stronę fasad ceglanych budynków, tak po prostu, po cichu trawiąc kawałki siebie i własnych tragedii.
Wyglądasz na zmęczonego.
- Kochasz go? - zapytała po chwili milczenia, balansując na piętach i wpatrując się w puste okno własnej sypialni. Miała do Safíra nieskrywany wyrzut, wisiał nad ich sylwetkami uginając się pod ciężarem oczywistości, nasiąknięty przewijająca się gdzieniegdzie zazdrością - bo nigdy nie umiałaby oczekiwać podobnego poświęcenia od bliźniaczej figury o dłuższych włosach i cieplejszych oczach; bo chciała móc żywić podobne nadzieje do miłości, ale ta zawsze kończyła na przestrzeni jej wyobraźni dojmująco obumarła. To nie była jej sprawa - ich uczucie nie powinno Irene interesować, ale nie potrafiła tak po prostu odpuścić. Lasse stał przed mrowiskiem wijących się decyzji. Decyzji, od których miała zależeć jego przyszłość, decyzji do których - w jej mniemaniu - popchnął go Safír.
Luty miał nie wbijać kolejnych dni w miękkość ich skór, nie ranić policzków, nie oślepiać kolejnymi falami nieszczęścia.
Luty miał być prostszy, bardziej znośny, choć skreślając kolejny dzień z papieru kalendarza, coraz dotkliwiej zaczynała powątpiewać w słuszność polegania na dobrotliwości bogów, na łasce skropienia ich odrobiną wytchnienia. Jeśli styczeń malował się na płótnach rzeczywistości czarny jak smoła, to luty miał przeobrazić się w czarną dziurę.
Lasse mało jadł. Stawała nad nim z papierosem w dłoni, drugą ręką opartą na wąskim biodrze, wypatrując z chłodnym wyczekiwaniem aż w końcu przestanie bawić się wyszczerbionym widelcem i włoży do ust mętną, żółtawą papkę. Przewracał oczami jak dziecko, ona tkwiła zawieszona nad jego głową niczym surowa matka, wystawiając ten krótki teatrzyk, dopóki któreś z nich traciło ochoty na dalszy występ. Mało jadł, więc wychodziła o świcie do tej bajońsko drogiej piekarni obok księgarni Mimira, ostatecznie biorąc go na litość: Jedz, bo po drodze prawie skręciłam sobie kostkę. Czasami działało. Któregoś wieczora posadziła go na niewielkim stołku pośrodku własnej łazienki, stwierdzając, że włosy urosły mu do miana niechlujstwa i najwyższy czas coś z tym zrobić. Obrócił się, aby zerknąć na swoje odbicie w niewielkim lustrze, po chwili ociągania ostatecznie przytakując. Stanęła za nim z nożyczkami w ręku, opowiadając o którejś z wyjątkowo kiepskich książek, jakie ostatnio czytała, nieudolnie próbując chwycić kosmyk mysich włosów w palce - nie panowała nad rozedrganiem własnych dłoni, nawet dwa jaśminowe papierosy i trzy szklaneczki ginu później. Najwyraźniej Lasse pochwycił ten widok w odbiciu, bo chwilę później drgnął lekko, stwierdzając, że jednak się rozmyślił - dla niej i dla samego siebie. Czasem role się odwracały i stawał w progu drzwi, milcząco spoglądając na jej przygarbioną sylwetkę przy stole. Siedziała z kubkiem parującej kawy o trzeciej w nocy, prowadząc długie konwersacje o rzeczach zupełnie błahych - nie miała nawet pojęcia, czy ci, którzy jej odpowiadali faktycznie pochodzili z odbicia świata, czy odbicia jej szaleństwa. Zwiastowała przybycie tego niechcianego przybysza od tygodni, miesięcy, lat, od początku własnego istnienia. Wreszcie nadszedł, wbrew pozorom wcale nie niechciany - im dalej gubiła się w krętych ścieżkach własnego umysłu, tym mniej doskwierało jej istnienie; mniej bolało. Podskakiwała gwałtownie, gdy znajoma dłoń dotykała jej ramienia, spokojny głos przedzierał się przez mgłę świadomości. Już późno, chodźmy spać. Kładli się na twardości materaca, choć żadne z nich nie potrafiło zasnąć.
Tak wyglądał rozkład dwójki ludzi; rozkład bólu, strachu i miłości, choć wraz z upływem kolejnych dni Lasse coraz mocniej się mu opierał w oślepiających przebłyskach buntu, podczas gdy ona gniła w samej sobie prawie doszczętnie.
Zatrzymała się, dostrzegając Safíra w przeciwnym rogu ulicy - wracała z bochenkiem świeżego chleba i puszką najpaskudniejszej kawy, jaką udało jej się znaleźć, w plastikowej siateczce szeleszczącej nieznośnie z każdym wykonywanym krokiem. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby go zbagatelizować, przejść obok, udając z wątpliwym wysublimowaniem, że go nie poznała. Nie wiedziała na co mniej zasłużył - na jej niedojrzałą ignorancję, czy działa zdań, które w końcu musiała wycelować w jego stronę. Zawsze go lubiła, tak po prostu. Miał mądre oczy i gładkie policzki, mówił z sensem, który rzadko kiedy znajdowała w kimkolwiek innym. Uśmiechał się do niej, bezbłędnie ukrywał irytację, gdy wdrapywała się na łóżko rozdzielając jego i Lasse własnym ciałem. Podawała im kubki parującej kawy, odpalała papierosa, zaczynała mówić - o wszystkim i o niczym, a Safír wydawał się słuchać, nawet jeśli nie zawsze pamiętał - mało kto potrafił jeszcze słuchać. Lubię go, mówiła do Lasse gdy znikał za drzwiami wyjściowymi, a przyjaciel uśmiechał się lekko, trącając ją ramieniem. I lubiła go. Lubiła go tak długo, dopóki nie musiała odgarniać włosów z czoła Lasse, ścierać jego łez z policzków i szeptać, że jest skończonym złamasem.
Decyzja zapadła w jej głowie zbyt szybko, by zdążyła dobrze oszacować nadchodzące konsekwencje.
Włożyła wolną rękę do przepastnej kieszeni płaszcza stając obok mężczyzny. Nie witała się, nie próbowała nawet ubrać własnej twarzy w uśmiech, bo nie pasował do żadnej z rzeczy, jakie miała mu do powiedzenia. Mieli lata na grzeczności, teraz nie było na nie czasu - przesypał im się przed palce i nie było czego już zbierać. Tkwili ramię w ramię, odwróceni w stronę fasad ceglanych budynków, tak po prostu, po cichu trawiąc kawałki siebie i własnych tragedii.
Wyglądasz na zmęczonego.
- Kochasz go? - zapytała po chwili milczenia, balansując na piętach i wpatrując się w puste okno własnej sypialni. Miała do Safíra nieskrywany wyrzut, wisiał nad ich sylwetkami uginając się pod ciężarem oczywistości, nasiąknięty przewijająca się gdzieniegdzie zazdrością - bo nigdy nie umiałaby oczekiwać podobnego poświęcenia od bliźniaczej figury o dłuższych włosach i cieplejszych oczach; bo chciała móc żywić podobne nadzieje do miłości, ale ta zawsze kończyła na przestrzeni jej wyobraźni dojmująco obumarła. To nie była jej sprawa - ich uczucie nie powinno Irene interesować, ale nie potrafiła tak po prostu odpuścić. Lasse stał przed mrowiskiem wijących się decyzji. Decyzji, od których miała zależeć jego przyszłość, decyzji do których - w jej mniemaniu - popchnął go Safír.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Zawsze miał zbyt miękką skórę i zbyt miękkie sumienie – oba wybarwiały się purpurowym sińcem pod uciskiem dłoni, odkształcając się wzorem cudzych linii papilarnych; miłość puchła mu pod osierdziem, a on nie potrafił sięgnąć dość głęboko we własne serce, by ją z niego wyjąć, bo za każdym razem, kiedy próbował, pierś zaciskała się spazmem rwącego bólu; pozwolił jej wrosnąć zbyt głęboko, opleść się ciasno wokół aorty i przerosnąć korzeniami tkankę, czerpiąc z niej jak rozkrzewiona wśród gałęzi jemioła. Dawniej chował się przed ojcem w szopie na narzędzia i z kolanami podciągniętymi pod dygocącą brodę, wyobrażał sobie, że nie było na świecie osoby, która umiałaby go pokochać, bo nawet matka nigdy nie pocieszała go w czyjejś obecności, jakby we własnym domu była jedynie postacią drugoplanową, zatrzymaną w bezruchu, dopóki ktoś nie zwracał się do niej po imieniu – później chował się w ten sam sposób w ramionach Sohvi, krztusząc się płaczem, który podchodził mu do gardła falą duszących mdłości, bo po śmierci Rasmusa czuł się, jakby ktoś siłą wyrwał mu miłość spod żeber, wykarczował ją, zaciskając pięść na kiści nerwów, które splątały się w lewym przedsionku. Bał się tego, jak konwulsyjne były jego emocje, kiedy odkształcały się spod ojcowskiego rygoru, na chwilę ośmielone, by wznieść okaleczone karki i szarpnąć się ku krtani, więc starał się wyjałowić glebę własnego serca – uciekać, zanim korzenie miłości mogłyby wrosnąć w miękką tkankę, wychodzić przed wschodem słońca, by nie rozpleniły się pod wpływem światła, zmywać z siebie dotyk cudzych dłoni, nie pozwalając skórze przyzwyczaić się do ciepła, jakie po sobie pozostawiały; samotność była jednak chorobą bardziej bolesną niż miłość, a on nawet nie zauważył, kiedy obecność Lassego wypuściła świeże pąki, kwitnąc za mostkiem i oplatając się wokół niego winoroślą uczucia, którego nie potrafił świadomie odciąć u nasady grubej łodygi ani wyplewić wzrastającego pnącza – czasem zastanawiał się, czy Dahlia nie miała racji, czy nie trzymał go przy sobie jedynie przez wzgląd na własną interesowność.
Irene wyglądała na zmęczoną – wszyscy w mieście byli zmęczeni, lecz przygasła szarość w oczach, które zazwyczaj łyskały psotliwą zielenią, uświadomił go, że w odbiciu jej źrenic musiał wyglądać równie smutno; z bladą twarzą o lekko zapadłych policzkach i dłońmi, które w obawie przed uciążliwym drżeniem schował do kieszeni płaszcza. Miał ochotę ją przytulić i był pewien, że gdyby to zrobił, zacząłby ją błagać, choć sam nie wiedział o co – może o to, żeby go nie nienawidziła, może żeby chociaż na chwilę nakryła świat dłońmi w taki sam sposób, w jaki zrobiła to któregoś ciepłego, sierpniowego wieczoru, ujmując jego twarz między smukłe palce i śmiejąc się z czułym rozweseleniem, od którego wilgoć zbierała się w kącikach oczu, choć nie czuł obręczy zbierającego się pod grdyką ucisku; wiedział, że nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy, więc oboje stali obok siebie, pozwalając ciszy wypełnić dzielącą ich przestrzeń, aż poczuł się, jakby milczenie stało się trzecią postacią, dotrzymującą im towarzystwa na opustoszałym dziedzińcu. Podejrzewał, co chciała mu powiedzieć – wiedział, że jej troska o Lassego zawsze była silniejsza niż cienka nić sympatii, z jaką podziwiał riff jej dziewczęcego śmiechu, bo przypominała mu czasy, kiedy sam oddawał się podobnej swobodzie, zanim jego kręgosłup zastąpiła sztywna struna, a wszystkie mięśnie zabliźniły się śladami wilczych kłów; nie potrafił zaufać stworzeniu, które mieszkało w jego wnętrzu, a w efekcie nie potrafił zaufać także samemu sobie.
– Tak – słowa rozerwały milczenie, jakby oboje kroili powietrze nożem – było za późno, by mógł zapomnieć, jak delikatne było ciało Lasse w objęciu jego ramion, jak szpulki kręgosłupa uwypuklały się pod opuszkami palców, gdy sięgał dłonią na jego plecy, jakie odcienie przyjmowały atramentowe obręcze jego tęczówek, jak uśmiech rozchylał się na lekko spąsowiałej twarzy, gdy obejmował go wokół talii i pozostawiał miękki pocałunek na lekko odgiętej szyi, jak brzmiało bicie serca, które wypełniało ciszę bezsennych nocy, podczas których śledził zmysłami jego tętno, błądzące w splątanym labiryncie żył, jak szczera była jego nadzieja, kiedy rozmawiali o swoich marzeniach, jak łatwe byłoby życie, gdyby mogli je spełnić. – Nie powinienem – dodał w końcu, wciąż nie zwracając głowy w stronę Irene, jakby obawiał się wyrazu, jaki mogłaby dostrzec w jego oczach. – Wiem, że się o niego martwisz. Kochasz go. – głos miał cichy i lekko schrypły, a kiedy wyciągnął papierosa, dłoń drżała mu wyraźnie, zaczerwieniona od mroźnego powietrza. – Powiedział ci o wszystkim? – przez chwilę znów pomyślał o Dahlii – o tym, jak bardzo przypominała w tamtej chwili jego matkę, gniewna i zrozpaczona; wygłosiła tego dnia wiele lżących słów, lecz zaklęcie wybrzmiało najgorszym z nich, trafiając bezpośrednio w czuły punkt jego serca – bezsilność. Nie powiedział nikomu, że płakał później przez szum rozkręconego kranu, bo wydawało mu się, że inkantacja zatrzymała się w jego ciele jak odłamek ostrego szrapnela; nie był w stanie obronić Lassego przed niczym, bo miał zbyt miękką skórę i zbyt miękkie sumienie, pozwalał, by poczucie winy przybrało kształt zamieszkałej w nim bestii i pożerało go od środka, kęs po kęsie, aż nie pozostanie nic, co można by jeszcze obdarzyć szczerym uczuciem; pod tym względem ufał Irene – wiedział, że była dla niego oparciem, potrafiłaby utrzymać go przy życiu.
Irene wyglądała na zmęczoną – wszyscy w mieście byli zmęczeni, lecz przygasła szarość w oczach, które zazwyczaj łyskały psotliwą zielenią, uświadomił go, że w odbiciu jej źrenic musiał wyglądać równie smutno; z bladą twarzą o lekko zapadłych policzkach i dłońmi, które w obawie przed uciążliwym drżeniem schował do kieszeni płaszcza. Miał ochotę ją przytulić i był pewien, że gdyby to zrobił, zacząłby ją błagać, choć sam nie wiedział o co – może o to, żeby go nie nienawidziła, może żeby chociaż na chwilę nakryła świat dłońmi w taki sam sposób, w jaki zrobiła to któregoś ciepłego, sierpniowego wieczoru, ujmując jego twarz między smukłe palce i śmiejąc się z czułym rozweseleniem, od którego wilgoć zbierała się w kącikach oczu, choć nie czuł obręczy zbierającego się pod grdyką ucisku; wiedział, że nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy, więc oboje stali obok siebie, pozwalając ciszy wypełnić dzielącą ich przestrzeń, aż poczuł się, jakby milczenie stało się trzecią postacią, dotrzymującą im towarzystwa na opustoszałym dziedzińcu. Podejrzewał, co chciała mu powiedzieć – wiedział, że jej troska o Lassego zawsze była silniejsza niż cienka nić sympatii, z jaką podziwiał riff jej dziewczęcego śmiechu, bo przypominała mu czasy, kiedy sam oddawał się podobnej swobodzie, zanim jego kręgosłup zastąpiła sztywna struna, a wszystkie mięśnie zabliźniły się śladami wilczych kłów; nie potrafił zaufać stworzeniu, które mieszkało w jego wnętrzu, a w efekcie nie potrafił zaufać także samemu sobie.
– Tak – słowa rozerwały milczenie, jakby oboje kroili powietrze nożem – było za późno, by mógł zapomnieć, jak delikatne było ciało Lasse w objęciu jego ramion, jak szpulki kręgosłupa uwypuklały się pod opuszkami palców, gdy sięgał dłonią na jego plecy, jakie odcienie przyjmowały atramentowe obręcze jego tęczówek, jak uśmiech rozchylał się na lekko spąsowiałej twarzy, gdy obejmował go wokół talii i pozostawiał miękki pocałunek na lekko odgiętej szyi, jak brzmiało bicie serca, które wypełniało ciszę bezsennych nocy, podczas których śledził zmysłami jego tętno, błądzące w splątanym labiryncie żył, jak szczera była jego nadzieja, kiedy rozmawiali o swoich marzeniach, jak łatwe byłoby życie, gdyby mogli je spełnić. – Nie powinienem – dodał w końcu, wciąż nie zwracając głowy w stronę Irene, jakby obawiał się wyrazu, jaki mogłaby dostrzec w jego oczach. – Wiem, że się o niego martwisz. Kochasz go. – głos miał cichy i lekko schrypły, a kiedy wyciągnął papierosa, dłoń drżała mu wyraźnie, zaczerwieniona od mroźnego powietrza. – Powiedział ci o wszystkim? – przez chwilę znów pomyślał o Dahlii – o tym, jak bardzo przypominała w tamtej chwili jego matkę, gniewna i zrozpaczona; wygłosiła tego dnia wiele lżących słów, lecz zaklęcie wybrzmiało najgorszym z nich, trafiając bezpośrednio w czuły punkt jego serca – bezsilność. Nie powiedział nikomu, że płakał później przez szum rozkręconego kranu, bo wydawało mu się, że inkantacja zatrzymała się w jego ciele jak odłamek ostrego szrapnela; nie był w stanie obronić Lassego przed niczym, bo miał zbyt miękką skórę i zbyt miękkie sumienie, pozwalał, by poczucie winy przybrało kształt zamieszkałej w nim bestii i pożerało go od środka, kęs po kęsie, aż nie pozostanie nic, co można by jeszcze obdarzyć szczerym uczuciem; pod tym względem ufał Irene – wiedział, że była dla niego oparciem, potrafiłaby utrzymać go przy życiu.
Bezimienny
Latami łudziła się, że nie jest własnym ojcem.
Miała jego oczy, ale przecież nie była temu winna - jej były jeszcze czyste, niesplamione ognikami chaosu, szaleństwa spoconego w barwie tęczówek. Oszukiwała się tak, rok w rok, głupotę w głupotę, że przecież człowiek najlepiej uczy się na błędach, nie tylko własnych, ale i cudzych. Obrała sobie więc za cel, powędrowanie inną drogą, skręcenie w uliczkę, odnogę, która poprowadzi Irene inną ścieżką, prowadzona przez mapę ojcowskich tułaczek.
Zabłądziła.
Zgubiła mapę, straciła sprzed oczu właściwą ścieżkę i stała się - stała się własnym ojcem, równie obłąkana i zagubioną istotą, rzucającą się w ramach niespełnionych marzeń oraz błędów, zdających się motywem przewodnim każdej nuty, która płynęła w Irene.
Oszalała.
Nigdy do końca zrozumiała Lasse - tych momentów, w których alabastrową skórę okalał rumieniec zdenerwowania, gdy zaciskał ręce w pięści i wyrzucał z siebie ładunki jadu na wspomnienie o chorej nodze. Jego oblicze zmieniało się drastycznie, gdy dostrzegał w cudzym spojrzeniu współczucie. Walczył z nim. Drapał i gryzł, szarpał i kopał, dopóki nie wyzwolił się spod buta litości, podczas gdy Irene latami nie marzyła o niczym innym niż słowami kondolencji, ciepłymi ramionami pobłażliwie otaczającymi rozedrgane ciało. Chciała, by wreszcie zauważono jej ból, cicho rozbijający szklaną taflę wytrzymałości.
W końcu pojęła bunt, wrzący w Lasse. Zrozumiała złość, doświadczyła jej ognistych języków na własnych knykciach. Tamtej nocy znalazł skuloną, półnagą, w lodowatej wodzie, która kilka godzin wcześniej zdążyła już wystygnąć. Najpierw zrobił krok do tyłu, odwracając głowę z dozą zażenowania, wymamrotał jakąś kąśliwość, ale nie wyszedł. Usiadł na wilgotnych kafelkach, odgarniając jej włosy z czoła, pytając co się dzieje.
Powiedziała mu to, co przez ostatnie tygodnie wydawało się oczywistością.
Że oszalała.
Straciła rozum.
Umarła.
Spojrzał na nią wtedy tak, jak spoglądać na niego samego nie było wolno. Jakaś część jej duszy ukruszyła się w tamtym momencie, w niemym geście dopuszczenia tych domysłów do rzeczywistości zatopionym w morskiej toni jego oczu.
- Tak - odparła, po krótkiej pauzie na szarpany oddech. - Tak, wiem o wszystkim. - Zawsze darzyła rodzinę Lasse odrobiną odrazy. Wspomnienie świąt wbiło się grubym gwoździem w fałdy pamięci, wiedziała, że nigdy nie zdoła zdjąć tamtej obłudy sprzed oczu. Nienawidziła ich za klatkę, w jaką go wpędzili, w ostre brzegi złota, które raniły jego dłonie, gdy próbował się wydostać.
Choć jeszcze wtedy wierzyła, że miłość potrafi zasiać w człowieku coś dobrego, zakwitnąć pięknem, pnączem wijącym się ku słońcu, nigdy niezdolnym do obumarcia.
Teraz już sama nie była pewna.
- Ja… Ostatnio dużo o tym myślałam, wiesz? O miłości. - Spotkali się w niewłaściwym czasie. Było dla niej jeszcze za wcześnie.
O kilka dni.
Może tygodni.
Miesięcy.
Powinni porozmawiać przy lampce czerwonego wina, gdy wydostanie się sideł, które sama na siebie zastawiła, gdy zasklepi się w niej powstała zardzewiałą brzytwą oczekiwań rana, gdy będzie umiała patrzeć na świat przez pryzmat obiektywizmu. Powinni zapalić jaśminowego papierosa na spółkę, pochylając się nad ewentualnymi wyjściami, konstelacją mieniących się możliwości rozwiązań. Teraz, jedyne co w sobie miała to gorycz - niesprawiedliwa wobec Safíra, okrutna w stosunku do Lasse. Gorycz do świata, do siebie, do naiwności jaka przeplatała się w słowie miłość, owijała wokół koślawych liter swoje pnącza, przeobrażając jej znaczenie.
Przestała wierzyć, że jest w niej cokolwiek dobrego - że należało kochać, bo każda miłość podtruwała jeszcze dotkliwiej, niż leczyła.
- Zawsze wydawało mi się, że to ile jesteśmy zdolni ofiarować drugiej osobie świadczy o tym, jak mocno ją kochamy, jak szczere jest nasze uczucie. W końcu miłość opiera się na poświęceniu. - Uśmiechnęła się lekko pod nosem, bo im dłużej zacietrzewione w niej przekonanie broniło się przed rozsądkiem, tym mniej wydawało się poprawne. - Ale wiesz, im dłużej o tym myślę, tym dotkliwiej zaczynam zdawać sobie sprawę z istnienia granicy, momentu, w którym przesadzimy, oddamy za wiele i żadne uczucie nie będzie wystarczające, żeby zalepić ubytki, jakie w sobie spowodowaliśmy. Nawet w poświęceniu trzeba znać umiar. - Było w tym coś niemoralnego - w fakcie, że te słowa płynęły akurat z ust Irene. Uwielbiała cierpieć za innych w jakiejś masochistycznej abominacji deklaracji uczuć, które chciała udowodnić. Zbyt późno pojęła, jak dojmująco się myliła, jak nisko ją to sprowadziło w nieodwrotnej destrukcji. - Bo miłość, która wyrządziła w nas samych zbyt wiele szkód, obraca się w nienawiść. - Obróciła głowę, spoglądając na Safíra. Odłożyła reklamówkę, ta zaszeleściła nieprzyjemne otulając bruk niebieskawym woalem. Chwyciła Safíra pod ramię, owijając ciasno rękę włók jego, w mdłym wyrazie jakiekolwiek współczucia. - Nie chcę, żeby zrujnował sobie życie, zaprzepaścił szanse, jakie dał mu los. Nie chcę, by obudził się za kilka lat, zostając z niczym. Nie chcę, by cię znienawidził.
Miała jego oczy, ale przecież nie była temu winna - jej były jeszcze czyste, niesplamione ognikami chaosu, szaleństwa spoconego w barwie tęczówek. Oszukiwała się tak, rok w rok, głupotę w głupotę, że przecież człowiek najlepiej uczy się na błędach, nie tylko własnych, ale i cudzych. Obrała sobie więc za cel, powędrowanie inną drogą, skręcenie w uliczkę, odnogę, która poprowadzi Irene inną ścieżką, prowadzona przez mapę ojcowskich tułaczek.
Zabłądziła.
Zgubiła mapę, straciła sprzed oczu właściwą ścieżkę i stała się - stała się własnym ojcem, równie obłąkana i zagubioną istotą, rzucającą się w ramach niespełnionych marzeń oraz błędów, zdających się motywem przewodnim każdej nuty, która płynęła w Irene.
Oszalała.
Nigdy do końca zrozumiała Lasse - tych momentów, w których alabastrową skórę okalał rumieniec zdenerwowania, gdy zaciskał ręce w pięści i wyrzucał z siebie ładunki jadu na wspomnienie o chorej nodze. Jego oblicze zmieniało się drastycznie, gdy dostrzegał w cudzym spojrzeniu współczucie. Walczył z nim. Drapał i gryzł, szarpał i kopał, dopóki nie wyzwolił się spod buta litości, podczas gdy Irene latami nie marzyła o niczym innym niż słowami kondolencji, ciepłymi ramionami pobłażliwie otaczającymi rozedrgane ciało. Chciała, by wreszcie zauważono jej ból, cicho rozbijający szklaną taflę wytrzymałości.
W końcu pojęła bunt, wrzący w Lasse. Zrozumiała złość, doświadczyła jej ognistych języków na własnych knykciach. Tamtej nocy znalazł skuloną, półnagą, w lodowatej wodzie, która kilka godzin wcześniej zdążyła już wystygnąć. Najpierw zrobił krok do tyłu, odwracając głowę z dozą zażenowania, wymamrotał jakąś kąśliwość, ale nie wyszedł. Usiadł na wilgotnych kafelkach, odgarniając jej włosy z czoła, pytając co się dzieje.
Powiedziała mu to, co przez ostatnie tygodnie wydawało się oczywistością.
Że oszalała.
Straciła rozum.
Umarła.
Spojrzał na nią wtedy tak, jak spoglądać na niego samego nie było wolno. Jakaś część jej duszy ukruszyła się w tamtym momencie, w niemym geście dopuszczenia tych domysłów do rzeczywistości zatopionym w morskiej toni jego oczu.
- Tak - odparła, po krótkiej pauzie na szarpany oddech. - Tak, wiem o wszystkim. - Zawsze darzyła rodzinę Lasse odrobiną odrazy. Wspomnienie świąt wbiło się grubym gwoździem w fałdy pamięci, wiedziała, że nigdy nie zdoła zdjąć tamtej obłudy sprzed oczu. Nienawidziła ich za klatkę, w jaką go wpędzili, w ostre brzegi złota, które raniły jego dłonie, gdy próbował się wydostać.
Choć jeszcze wtedy wierzyła, że miłość potrafi zasiać w człowieku coś dobrego, zakwitnąć pięknem, pnączem wijącym się ku słońcu, nigdy niezdolnym do obumarcia.
Teraz już sama nie była pewna.
- Ja… Ostatnio dużo o tym myślałam, wiesz? O miłości. - Spotkali się w niewłaściwym czasie. Było dla niej jeszcze za wcześnie.
O kilka dni.
Może tygodni.
Miesięcy.
Powinni porozmawiać przy lampce czerwonego wina, gdy wydostanie się sideł, które sama na siebie zastawiła, gdy zasklepi się w niej powstała zardzewiałą brzytwą oczekiwań rana, gdy będzie umiała patrzeć na świat przez pryzmat obiektywizmu. Powinni zapalić jaśminowego papierosa na spółkę, pochylając się nad ewentualnymi wyjściami, konstelacją mieniących się możliwości rozwiązań. Teraz, jedyne co w sobie miała to gorycz - niesprawiedliwa wobec Safíra, okrutna w stosunku do Lasse. Gorycz do świata, do siebie, do naiwności jaka przeplatała się w słowie miłość, owijała wokół koślawych liter swoje pnącza, przeobrażając jej znaczenie.
Przestała wierzyć, że jest w niej cokolwiek dobrego - że należało kochać, bo każda miłość podtruwała jeszcze dotkliwiej, niż leczyła.
- Zawsze wydawało mi się, że to ile jesteśmy zdolni ofiarować drugiej osobie świadczy o tym, jak mocno ją kochamy, jak szczere jest nasze uczucie. W końcu miłość opiera się na poświęceniu. - Uśmiechnęła się lekko pod nosem, bo im dłużej zacietrzewione w niej przekonanie broniło się przed rozsądkiem, tym mniej wydawało się poprawne. - Ale wiesz, im dłużej o tym myślę, tym dotkliwiej zaczynam zdawać sobie sprawę z istnienia granicy, momentu, w którym przesadzimy, oddamy za wiele i żadne uczucie nie będzie wystarczające, żeby zalepić ubytki, jakie w sobie spowodowaliśmy. Nawet w poświęceniu trzeba znać umiar. - Było w tym coś niemoralnego - w fakcie, że te słowa płynęły akurat z ust Irene. Uwielbiała cierpieć za innych w jakiejś masochistycznej abominacji deklaracji uczuć, które chciała udowodnić. Zbyt późno pojęła, jak dojmująco się myliła, jak nisko ją to sprowadziło w nieodwrotnej destrukcji. - Bo miłość, która wyrządziła w nas samych zbyt wiele szkód, obraca się w nienawiść. - Obróciła głowę, spoglądając na Safíra. Odłożyła reklamówkę, ta zaszeleściła nieprzyjemne otulając bruk niebieskawym woalem. Chwyciła Safíra pod ramię, owijając ciasno rękę włók jego, w mdłym wyrazie jakiekolwiek współczucia. - Nie chcę, żeby zrujnował sobie życie, zaprzepaścił szanse, jakie dał mu los. Nie chcę, by obudził się za kilka lat, zostając z niczym. Nie chcę, by cię znienawidził.
Safír Fenrisson
Safír FenrissonŚniący
Gif :
Grupa : śniący
Miejsce urodzenia : Húsavík, Islandia
Wiek : 34 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : warg
Zawód : opiekun w sierocińcu Toivoa
Wykształcenie : wyższe niepełne
Totem : kozioł
Atuty : lider (I), pomocnik (II), wilczy instynkt
Statystyki : charyzma: 25 / flora i fauna: 5 / medycyna: 10 / kreatywność: 15 / sprawność fizyczna: 16 / wiedza ogólna: 15
Latami łudził się, że nie jest własnym ojcem – odwracał wzrok od lustra i wydrapywał Fenrisa spod paznokci, aż lunula cienkiej płytki nie naciekała krwią, sięgając fantomowym bólem aż po zgięcie palców; nigdy nie rozumiał miłości, która wyściełała wnętrze rodzinnego domu, bo jej ślady przypominały symptomy ciężkiej choroby – wyrywała oddech z spomiędzy trzewi i wybarwiała skórę pąsowymi śladami, była czymś, co pragnął w sobie uleczyć, zabandażować ciasnym splotem ligniny i pozwolić, by się zagoiło. Przeszłość jątrzyła się tymczasem coraz intensywniejszym odcieniem czerwieni, prześwitując w miejscach, gdzie pamięć wciąż odgniatała się na żebrach fantomowym bólem – zastanawiał się, czy uciekając przed ojcem, nie wpadł z powrotem w rozstawiane pod lasem sidła, których Fenris doglądał co drugi dzień, zaciągając bezwładne truchła schwyconych łani i zajęcy z powrotem pod drewnianą werandę, gdzie dogorywały pod ostrzem noża, zanim w kuchence nie zapłonął ogień. Wyrywał sobie spod świadomości wszystkie podobieństwa, które sprawiały, że jego cień czasem wciąż przypominał przygarbioną sylwetkę ojca, lecz nie dostrzegał atawizmów własnej miłości, sposobu, w jaki ukrywał ból za wyćwiczonym grymasem – tym, który na ustach Fenrisa przypominał paroksyzm nagłego gniewu, a na jego układał się ledwie czułym uśmiechem, oba przysłaniały jednak uczucia równie skutecznie; podświadomie wciąż obawiał się, że Lasse nigdy by go nie pokochał, gdyby wiedział, co kryło się pod cienkim osierdziem, jak wyglądały kły wyżynające się spomiędzy dziąseł i jakie melodie potrafiło rozegrać tętno, gdy strach znów zaciskał się kurczowo wokół rękojeści mostka. Kiedy spotkał Idę po raz pierwszy, powiedział jej, że uczyni Lassemu krzywdę, jeśli pozostanie u jego boku, a później przez cztery lata gryzł się z samym sobą, nie potrafiąc dość długo trzymać się na odległość; bał się, że przypominał ojca w barwie, jaką przybierał jego głos, kiedy się złościł, tiku nerwowo podrygującej wargi i łatwości do czynienia wszystkim na przekór, podobieństwo leżało jednak dużo głębiej, zakopane w grobie, który nigdy nie ugościł ciała – nie potrafił spojrzeć w oczy własnej miłości i przyznać się, że naprawdę istniała.
– Ja starałem się o niej nie myśleć – odparł lekko żartobliwie, lecz w ton jego głosu wkradła się słabość, jakby coś wewnątrz krtani wygłuszało wszystko, co nie było tym pustym, ociężałym smutkiem, który ostatnio ciążył mu na sercu. – Nie potrafię. Ona zaszyła się już we mnie na stałe, zuchwała, wadliwa i nieznośna... a jednak wciąż miłość. – kącik jego ust drgnął lekko, po czym opadł w wyrazie przygnębionego zmęczenia – zimny, lutowy wiatr kąsał go w twarz i wkradał się pod rozchylone poły płaszcza, a on czuł się, jakby kolejny podmuch mógł przewrócić go na ziemię, wedrzeć się pomiędzy żebra i złamać je na nowo, by już nigdy nie podniósł się z nasiąkłego śniegiem trawnika. Irene schwyciła go pod ramię, prawie w ten sam sposób, w jaki robiła to dawniej, kiedy oboje potrafili jeszcze uśmiechać się szerzej i wypalać wspólnie jednego papierosa, z dymem układającym się jaśminowym obłokiem ponad wymiętą pościelą – teraz podobna wizja wydawała mu się całkiem odległa, jakby spoglądał kilkanaście lat w przeszłość i nie poznawał samego siebie na przesiąkłych sepią fotografiach. Lasse opowiedział przyjaciółce o wszystkim, a on wyobrażał sobie, jak krucho musiał wyglądać teraz w jej oczach – odrzuciłaby go w tył pojedynczym zaklęciem, jeszcze zanim zdążyłby rozchylić usta, by prosić ją o litość; nie był w stanie nikogo obronić, bo nigdy nie obronił nawet samego siebie i nosił na ciele zbyt wiele blizn, by to udowodnić. Miał ochotę oprzeć głowę o jej ramię, ale stał sztywno, tłumiąc ciche westchnienie, które zastygło mu pomiędzy żebrami, gdy łokieć kobiety przypadkiem otarł się o jego lewy bok, podrażniając tkliwość posiniaczonej skóry, niechętnie odzyskującej bladą barwę spod rozlewiska żółto-zielonej kałuży na zrośniętych kościach.
– Uważasz, że z kimś innym byłby szczęśliwszy – zaczął, lecz jego intonacja była płaska i wygłuszona, pozbawiając zdanie podrygu przełkniętego w dół gardła pytania. – Jakie szanse? Dar, który sprawia, że znajduję go w nocy, wykrwawiającego się na podłodze? Rodzinę, która go nie kocha? – poczuł, jak struny krtani napinają mu się pod grdyką, zieleń spojrzenia, zwróconego butnie na twarz Irene, wybarwiła się tymczasem pierwotnym, butelkowym odcieniem. – Może mnie znienawidzić – serce biło mu nerwowo w piersi i nie był właściwie pewien, czy powinien mu zaufać, mimo to cofnął się o krok, wyciągając ostrożnie dłoń z kobiecego uścisku. – Jestem w stanie żyć z jego nienawiścią, ale nie zostawię go samego. – nie tym razem, miał ochotę dopowiedzieć, ale przełknął wspomnienia w dół gardła, nie pozwalając, by wsunęły się na mieliznę jego fizjonomii. Sięgnął wzrokiem ku leżącej na ławce siatce z zakupami i uśmiechnął się słabo, powoli zwracając spojrzenie w stronę okna górującej nad nimi kamienicy. – Cieszę się, że zawsze przy nim jesteś – jego twarz znów sprawiała wrażenie zmęczonej, tęczówki pobladły. – W końcu musisz mu zaufać, że podejmie właściwe decyzje, takie, które sprawią, że będzie szczęśliwy, nie takie, które podarował mu los. – oboje byli jeszcze tacy młodzi – mieli przed sobą zbyt wiele życia, by pozbawiać się go w ten sam sposób.
Irene i Safír z tematu
– Ja starałem się o niej nie myśleć – odparł lekko żartobliwie, lecz w ton jego głosu wkradła się słabość, jakby coś wewnątrz krtani wygłuszało wszystko, co nie było tym pustym, ociężałym smutkiem, który ostatnio ciążył mu na sercu. – Nie potrafię. Ona zaszyła się już we mnie na stałe, zuchwała, wadliwa i nieznośna... a jednak wciąż miłość. – kącik jego ust drgnął lekko, po czym opadł w wyrazie przygnębionego zmęczenia – zimny, lutowy wiatr kąsał go w twarz i wkradał się pod rozchylone poły płaszcza, a on czuł się, jakby kolejny podmuch mógł przewrócić go na ziemię, wedrzeć się pomiędzy żebra i złamać je na nowo, by już nigdy nie podniósł się z nasiąkłego śniegiem trawnika. Irene schwyciła go pod ramię, prawie w ten sam sposób, w jaki robiła to dawniej, kiedy oboje potrafili jeszcze uśmiechać się szerzej i wypalać wspólnie jednego papierosa, z dymem układającym się jaśminowym obłokiem ponad wymiętą pościelą – teraz podobna wizja wydawała mu się całkiem odległa, jakby spoglądał kilkanaście lat w przeszłość i nie poznawał samego siebie na przesiąkłych sepią fotografiach. Lasse opowiedział przyjaciółce o wszystkim, a on wyobrażał sobie, jak krucho musiał wyglądać teraz w jej oczach – odrzuciłaby go w tył pojedynczym zaklęciem, jeszcze zanim zdążyłby rozchylić usta, by prosić ją o litość; nie był w stanie nikogo obronić, bo nigdy nie obronił nawet samego siebie i nosił na ciele zbyt wiele blizn, by to udowodnić. Miał ochotę oprzeć głowę o jej ramię, ale stał sztywno, tłumiąc ciche westchnienie, które zastygło mu pomiędzy żebrami, gdy łokieć kobiety przypadkiem otarł się o jego lewy bok, podrażniając tkliwość posiniaczonej skóry, niechętnie odzyskującej bladą barwę spod rozlewiska żółto-zielonej kałuży na zrośniętych kościach.
– Uważasz, że z kimś innym byłby szczęśliwszy – zaczął, lecz jego intonacja była płaska i wygłuszona, pozbawiając zdanie podrygu przełkniętego w dół gardła pytania. – Jakie szanse? Dar, który sprawia, że znajduję go w nocy, wykrwawiającego się na podłodze? Rodzinę, która go nie kocha? – poczuł, jak struny krtani napinają mu się pod grdyką, zieleń spojrzenia, zwróconego butnie na twarz Irene, wybarwiła się tymczasem pierwotnym, butelkowym odcieniem. – Może mnie znienawidzić – serce biło mu nerwowo w piersi i nie był właściwie pewien, czy powinien mu zaufać, mimo to cofnął się o krok, wyciągając ostrożnie dłoń z kobiecego uścisku. – Jestem w stanie żyć z jego nienawiścią, ale nie zostawię go samego. – nie tym razem, miał ochotę dopowiedzieć, ale przełknął wspomnienia w dół gardła, nie pozwalając, by wsunęły się na mieliznę jego fizjonomii. Sięgnął wzrokiem ku leżącej na ławce siatce z zakupami i uśmiechnął się słabo, powoli zwracając spojrzenie w stronę okna górującej nad nimi kamienicy. – Cieszę się, że zawsze przy nim jesteś – jego twarz znów sprawiała wrażenie zmęczonej, tęczówki pobladły. – W końcu musisz mu zaufać, że podejmie właściwe decyzje, takie, które sprawią, że będzie szczęśliwy, nie takie, które podarował mu los. – oboje byli jeszcze tacy młodzi – mieli przed sobą zbyt wiele życia, by pozbawiać się go w ten sam sposób.
Irene i Safír z tematu