:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman
2 posters
Funi Hilmirson
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Czw 19 Sie - 22:54
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
03.11.2000
Bezchmurne niebo rozpinało się ponad początkiem listopada jak przewrócona do góry dnem misa, po której błękitnej wklęsłości zlewała się ku ziemi nieoczekiwana struga upałów, w sercu miasta przybierających natężenie niemożliwe do zniesienia, poza nim jednak przesypywana przez sito roślinności i otwartych przestrzeni przybierała odcień wiosennej arkadii, dającej Funiemu poczucie beztroskiej błogości. Wczoraj jeszcze wisiało nad nim widmo nadchodzącej siarczystości zimy, wgryzało się w skórę pierwszymi dreszczami wyziębienia – okno w suterenie okazywało się nieszczelne, a piwniczne powietrze szybko przesiąkało zimnem przeciskającym się przez bezskutecznie obkładane szmatą szczeliny w ramie – teraz jednak podobne zmartwienie wydawało mu się odległe i nieważne, zwietrzałe w promieniach dzisiejszego poranka, który spędził wyłożony na brudnej podłodze, z głową wsuniętą w mały prostokąt światła wpadającego przez wąskie okno, skołtunionymi przez noc kędziorami rozsypanymi wokół śniącej jeszcze głowy na podobieństwo złotej aureoli. Leżał tak, obserwując swobodną kaskadę własnych myśli kołujących niczym zgłodniałe sokoły nad świetlistym horyzontem przyszłości, na jakim poszukiwał kształtów przeznaczonych mu rzeczy, wierząc prostodusznie, że prędzej czy później Odyn pochyli się nad nim, by objawić przed nim dalszy kierunek jego kroków; oddawał się tym auspicjom, dopóki słońce nie schowało się za górną krawędzią ościeżnicy, pozostawiając go na pastwę chronicznego chłodu posadzki, odpornego nawet na upalną parność ostatnich dni.
Potrzebował pieniędzy, potrzebował więc pracy – ale nie była to jedyna przyczyna, jaka przywiodła go tego dnia ku pracowni Bergmana; jego obecność w chaosie niepoukładanego życia jawiła mu się na podobieństwo przystani stawionej na solidnych fundamentach, w gruncie rzeczy zupełnie wyimaginowanych w rozpędzie ufnego usposobienia lgnącego do wszystkiego, co dawało mu chociaż pozór stabilności, jakiej mógłby się chwycić. Anomalna pożoga aury zachwycała go za dnia, w nocy wyciskała jednak z niego poty silnego rozgorączkowania i przywodziła pod powieki gorejące cienie koszmarów, z jakich wybudzał się w trudem, a szkwał tego wewnętrznego rozedrgania zupełnie podświadomie kierował go ku osobie, w której w gruncie rzeczy nie miał powodów wypatrywać oparcia – a jednak stanąwszy w progu drzwi jego warsztatu, podnosząc spojrzenie ku dojrzałej twarzy mężczyzny, przypominał sobie mimowolnie rękę wyciągniętą ku niemu w pomocnym geście i wyobrażał sobie, ze spsiałą lojalnością, że pomimo braku jakichkolwiek innych powiązań, wciąż mógłby jeszcze za nią w razie potrzeby chwycić, jak wtedy, albo – jeszcze lepiej – odpłacić się jej z równą życzliwością.
Choć Bergman w żadnym wypadku nie wyglądał, jakby potrzebował od niego jakiejkolwiek pomocy, jakimś sposobem Funiemu udało się z przymilnym uśmiechem wcisnąć się między stłoczone wszędzie warstwy wrzącej pracy, zadomowić między nimi z wdzięczną swobodnością, jakby w istocie pasował tam doskonale, choć kiedy tylko złapał w dłoń wskazany mu hebel, okazywało się zawstydzająco ewidentnie, że podobne narzędzie trzyma w ręku po raz pierwszy, a w otoczeniu warsztatowej scenerii był bardziej jak upuszczony przypadkiem talar obijający się nieporadnie o trybiki mechanizmu niż wpasowany w niego element. Skwapliwym zacięciem nadrabiał jednak pierwsze niezgulstwo, pochylając gorliwie czoło, by zirytowane spojrzenie przypadkiem nie wygoniło go z powrotem za drzwi; i choć nieprzyzwyczajone do wysiłku ramiona sztywniały mu z bolesnego naprężenia, wytrwale przesuwał heblem po drewnie, raz po raz ocierając szorstkim grzbietem rękawicy zaczerwienione czoło z perlącego się na skórze potu. Tłuste smugi parafiny lśniły mu na przedramionach w słońcu, wióry kłębiły się pośród trawy, a przyjemne, czysto fizyczne zmęczenie przejmowało mu ciało, działając paradoksalnie paliatywnie na nerwową zesztywniałość, męczącą go przez cięższe noce.
– Panie Bergman – zaczepił w pewnym momencie z serdeczną wylewnością, zauważając jego sylwetkę wychylającą się z wnętrza warsztatu; potrząsnął nieznacznie głową, by strącić skręcone kosmyki sprzed oczu. Uśmiechając się pogodnie, wypuścił z ręki hebel i podniósł ramiona, wyprężając je ostentacyjnie, pusząc się przed nim jak paw: – Widział pan kiedyś tak wspaniałą formę? W Grecji postawiliby mnie na cokole obok Adonisa, przed nim nawet, nie uważa pan? Chociaż czuję, że bliżej mi w sercu Aresowi, kiedyś byłbym wikingiem, wie pan, zawsze tak czułem, za dzieciaka udawaliśmy ciągle, że nasze łóżka to drakkary i okładaliśmy się linijkami, złamałem sobie nawet mały palec podczas podboju Anglii – mówił wesoło, ponosząc ku niemu rozpromienione, błękitne spojrzenie, z teatralną zuchwałością komicznie kontrastującą z wątłością jego sylwetki, z prezentowanymi dumnie wychudłymi ramionami o delikatnej muskulaturze nieopierzonego jeszcze, rozleniwionego atlety. – Na pana miejscu nie stawałbym obok mnie, byłoby mi głupio po prostu; bez obrazy, ale licho pan wygląda.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Isak Bergman
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Sob 21 Sie - 22:06
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Lepkość upału wkradała się do niewielkiego mieszkania przez uchylone okiennice, firanka niemrawo poruszana leniwymi podmuchami wiatru wystawała smętnie oblepiona drobnymi, pobudzonymi nagłą zmianą pogody, muszkami. Opiłki kurzu wisiały w powietrzu migocąc jakby od niechcenia. Poranna rześkość szybko przechodziła w duchotę nietypową dla listopadowej aury przesyconej zwykle zapachem dżdżu i przegniłych liści zalegających pod pobliskimi krzewami i drzewami. Jedynie ogromny hangar oferował upragniony chłód w powietrzu przesyconym żywiczną wonią. Dni przesuwały się nader leniwie, stale, nawet gdy pogoda pogubiła się nieco, zmieniając kroki w tańcu, wciąż wybijały miarowo kolejne godziny pracy wskazówkami zegara.
Cisza w Njörðr wprawiła go w przedziwny trans. Nieobecność Arthura przeplatana dniami spędzanymi w towarzystwie Frei, powoli przechodziła w stan rutyny i normalności; odnalazł się w niej nad wyraz szybko, odmierzając czas chwilami wyczekiwania na wieczory skąpane w wysycaniu duszy obecnością ekscytujących podrygów serca i momentami, gdy zastanawiał się nad powodem przeciągającej się wyprawy przemytnika. Gdzieniegdzie wplatające się w tkany obraz codzienności koszmary zdawały się trzymać go jeszcze paradoksalnie w rzeczywistości, twardo uderzając głową szkutnika o zeschłe deski, ilekroć pogrążał się w nieznośnej idylli.
Rozpoczął dzień podobnie do poprzedniego – wstając niezwykle szybko z przepoconego posłania, odklejając bawełniany podkoszulek od rozgrzanej skóry, by schłodzić ją w końcu strumieniem lodowatej wody. Skromny posiłek, krótki moment na przeczytanie trzech stronnic książki i w końcu chrzęst klucza w zamku drzwi prowadzących do warsztatu. Sen wymiótł spod powiek niezwykle szybko. Półmrok pomieszczenia przesycał się żółcią promieni słonecznych wdzierających się przez drobne szpary w drewnianych ścianach. Odetchnął pełną piersią, czerpiąc pokaźny haust powietrza stanowiącego zawiesinę drobin drewna poruszonych dłonią przecierającą blat małego stołu. Milcząc przyszykował wszystkie potrzebne narzędzia, zamierzał wyjść przed budynek i korzystając z niezwykłej pogody, zając się obróbką drewna ułożonego pedantycznie pod konstrukcją sporej altany. Przyzwyczajony do samotnej pracy, nie zamierzał marnować czasu, nawet gdy nie było przy nim Arthura – ten zwykle starał się pomagać starszemu mężczyźnie w części prac, co Isak cenił, jednak druga okazja do korzystania z przychylności aury mogła się nie zdarzyć.
Zwykle nie licząc godzin płynących na pracy, zupełnie pogrążył się w miarowych ruchach hebla ścinającego powierzchnię okorowanych desek. Nim spostrzegł, że nie jest na podwórzu zupełnie sam, upłynęły kolejne minuty cichego oddawania się monotonnej czynności. Błękit spojrzenia spoczął jednak w końcu na noszącej wspomnienie dzieciństwa twarzy. Początkowo nie zamierzał przeciągać tej chwili, stroniąc raczej od zbędnego towarzystwa, jednak szybko wyperswadowana konieczność pomocy, rozlewająca się potokiem słów i zapewnień, przychyliła go ku decyzji o zaangażowaniu Hilmirsona do najprostszej z możliwych do wykonywania prac.
W swym życiu miał niewyjaśnione szczęście do napotykania na postaci, którym nie potrafił odmówić pomocy – zwykle tyczyło się to dzieci i litości, jaka spływała na jego osobę, gdy widział ile niesprawiedliwości spotyka niewinne istoty z rąk dorosłych ludzi. Prawdopodobnie skaza ta wypływała z faktu, iż w takich sytuacjach zwykle odnajdywał odbicie siebie samego sprzed dekad – zupełnie zagubionego i porzuconego przez rodzinę, skazanego na podążanie drogą występków właśnie przez brak czułości i bezwzględność. Wina zawsze spoczywała na barkach innych, nigdy nie potrafił odnaleźć jej w sobie łudząc się, że gdyby ktoś wyciągnął ku niemu dłoń nie z wyrachowania, a ze szczerego pragnienia pomocy, być może żyłby zupełnie inaczej.
Dał się przekonać. Udzielając podstawowych wskazówek, powierzył zadanie młodzikowi i sam udał się do swojego warsztatu, by przejrzeć ponownie kawałki przeznaczone na wzmocnienia wręg oraz same wręgi. Ocenie podlegał głównie kąt pod jakim rosły drzewa w stosunku do ich korzeni. Skryty przed ciekawskim spojrzeniem pomagał sobie zaklęciami w obróbce dębowych kawałków.
– Gøra – słowo przesiąkało strukturę, każde włókno przyszłego magicznego langskipu. Dłonie sunęły po chropowatości kory, powoli odsłaniając głębsze warstwy przybierające kształt wręg. Miarowe dźwięki wydawane przez strug na zewnątrz zdawały się melodią, w której mógł tonąć do samego wieczora, jednak zdrowy rozsądek nakazywał sprawdzić, co działo się u nieopierzonego pomocnika. Odsunął się z westchnieniem od stołu i podążył ku podwórzu, wychwytując poruszenie przy kupce drewna. Zmrużył oczy czułe na sączący się z nieba żar. Beztroski głos otarł się o uszy, przeszył je dźwięczną melodią. Bergman omiótł dłonią twarz i podszedł nieco bliżej. Zaśmiał się pod nosem, taksując chłopaka pobłażliwy spojrzeniem, gdy dumnie stawał przeciwko greckim bogom. Z ukosa spojrzał na wygładzaną deskę i na strug, który opadł bezwładnie na jej powierzchnię.
– Nawet bym nie śmiał – odparł wznosząc ręce nieco wyżej w geście wyrażającym, że nie zamierza ryzykować ośmieszenia w porównywaniu formy. Ominął Hilmirsona i przyłożył policzek do deski, przejeżdżając po niej dłonią, badając, czy jest dobrze obrobiona. – Nieźle – stwierdził; jak na pierwszy raz poradził sobie całkiem dobrze. – Nie potrzebujesz złapać oddechu? Jest jeszcze sporo do zrobienia, ale nie musisz się aż tak spieszyć. – Skapujący po ciele pot wskazywał na to, iż boska rzeźba ma prawdopodobnie na chwilę obecną dosyć.
Cisza w Njörðr wprawiła go w przedziwny trans. Nieobecność Arthura przeplatana dniami spędzanymi w towarzystwie Frei, powoli przechodziła w stan rutyny i normalności; odnalazł się w niej nad wyraz szybko, odmierzając czas chwilami wyczekiwania na wieczory skąpane w wysycaniu duszy obecnością ekscytujących podrygów serca i momentami, gdy zastanawiał się nad powodem przeciągającej się wyprawy przemytnika. Gdzieniegdzie wplatające się w tkany obraz codzienności koszmary zdawały się trzymać go jeszcze paradoksalnie w rzeczywistości, twardo uderzając głową szkutnika o zeschłe deski, ilekroć pogrążał się w nieznośnej idylli.
Rozpoczął dzień podobnie do poprzedniego – wstając niezwykle szybko z przepoconego posłania, odklejając bawełniany podkoszulek od rozgrzanej skóry, by schłodzić ją w końcu strumieniem lodowatej wody. Skromny posiłek, krótki moment na przeczytanie trzech stronnic książki i w końcu chrzęst klucza w zamku drzwi prowadzących do warsztatu. Sen wymiótł spod powiek niezwykle szybko. Półmrok pomieszczenia przesycał się żółcią promieni słonecznych wdzierających się przez drobne szpary w drewnianych ścianach. Odetchnął pełną piersią, czerpiąc pokaźny haust powietrza stanowiącego zawiesinę drobin drewna poruszonych dłonią przecierającą blat małego stołu. Milcząc przyszykował wszystkie potrzebne narzędzia, zamierzał wyjść przed budynek i korzystając z niezwykłej pogody, zając się obróbką drewna ułożonego pedantycznie pod konstrukcją sporej altany. Przyzwyczajony do samotnej pracy, nie zamierzał marnować czasu, nawet gdy nie było przy nim Arthura – ten zwykle starał się pomagać starszemu mężczyźnie w części prac, co Isak cenił, jednak druga okazja do korzystania z przychylności aury mogła się nie zdarzyć.
Zwykle nie licząc godzin płynących na pracy, zupełnie pogrążył się w miarowych ruchach hebla ścinającego powierzchnię okorowanych desek. Nim spostrzegł, że nie jest na podwórzu zupełnie sam, upłynęły kolejne minuty cichego oddawania się monotonnej czynności. Błękit spojrzenia spoczął jednak w końcu na noszącej wspomnienie dzieciństwa twarzy. Początkowo nie zamierzał przeciągać tej chwili, stroniąc raczej od zbędnego towarzystwa, jednak szybko wyperswadowana konieczność pomocy, rozlewająca się potokiem słów i zapewnień, przychyliła go ku decyzji o zaangażowaniu Hilmirsona do najprostszej z możliwych do wykonywania prac.
W swym życiu miał niewyjaśnione szczęście do napotykania na postaci, którym nie potrafił odmówić pomocy – zwykle tyczyło się to dzieci i litości, jaka spływała na jego osobę, gdy widział ile niesprawiedliwości spotyka niewinne istoty z rąk dorosłych ludzi. Prawdopodobnie skaza ta wypływała z faktu, iż w takich sytuacjach zwykle odnajdywał odbicie siebie samego sprzed dekad – zupełnie zagubionego i porzuconego przez rodzinę, skazanego na podążanie drogą występków właśnie przez brak czułości i bezwzględność. Wina zawsze spoczywała na barkach innych, nigdy nie potrafił odnaleźć jej w sobie łudząc się, że gdyby ktoś wyciągnął ku niemu dłoń nie z wyrachowania, a ze szczerego pragnienia pomocy, być może żyłby zupełnie inaczej.
Dał się przekonać. Udzielając podstawowych wskazówek, powierzył zadanie młodzikowi i sam udał się do swojego warsztatu, by przejrzeć ponownie kawałki przeznaczone na wzmocnienia wręg oraz same wręgi. Ocenie podlegał głównie kąt pod jakim rosły drzewa w stosunku do ich korzeni. Skryty przed ciekawskim spojrzeniem pomagał sobie zaklęciami w obróbce dębowych kawałków.
– Gøra – słowo przesiąkało strukturę, każde włókno przyszłego magicznego langskipu. Dłonie sunęły po chropowatości kory, powoli odsłaniając głębsze warstwy przybierające kształt wręg. Miarowe dźwięki wydawane przez strug na zewnątrz zdawały się melodią, w której mógł tonąć do samego wieczora, jednak zdrowy rozsądek nakazywał sprawdzić, co działo się u nieopierzonego pomocnika. Odsunął się z westchnieniem od stołu i podążył ku podwórzu, wychwytując poruszenie przy kupce drewna. Zmrużył oczy czułe na sączący się z nieba żar. Beztroski głos otarł się o uszy, przeszył je dźwięczną melodią. Bergman omiótł dłonią twarz i podszedł nieco bliżej. Zaśmiał się pod nosem, taksując chłopaka pobłażliwy spojrzeniem, gdy dumnie stawał przeciwko greckim bogom. Z ukosa spojrzał na wygładzaną deskę i na strug, który opadł bezwładnie na jej powierzchnię.
– Nawet bym nie śmiał – odparł wznosząc ręce nieco wyżej w geście wyrażającym, że nie zamierza ryzykować ośmieszenia w porównywaniu formy. Ominął Hilmirsona i przyłożył policzek do deski, przejeżdżając po niej dłonią, badając, czy jest dobrze obrobiona. – Nieźle – stwierdził; jak na pierwszy raz poradził sobie całkiem dobrze. – Nie potrzebujesz złapać oddechu? Jest jeszcze sporo do zrobienia, ale nie musisz się aż tak spieszyć. – Skapujący po ciele pot wskazywał na to, iż boska rzeźba ma prawdopodobnie na chwilę obecną dosyć.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Funi Hilmirson
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Czw 26 Sie - 20:07
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wyprężona ostentacyjnie lichość młodzieńczej muskulatury pulsowała pod bladą skórą zgłuszonym bólem, a w prężną krzywiznę kręgosłupa wkradła się zmęczona zesztywniałość, jaka teraz, kiedy wreszcie wyprostował pochylony dotąd pałąk sylwetki, wgryzała się w świadomość uzmysłowionym sobie dyskomfortem. Miękka bawełna białego podkoszulka, do którego rozebrał się krótko po rozpoczęciu pracy, zwilgotniała mu na plecach i przywarła do smukłych linii ciała, wyraźnie wychudłego, choć wzmocnionego minionym rokiem dorywczych, najczęściej fizycznych prac. Wyglądał poniekąd niezręcznie, jakby przyłapany w środkowej kliszy zachodzącej metamorfozy: miał mocne, jednak wciąż wąskie, barki i ramiona, przejęte teraz sfatygowanym napięciem, delikatne nadgarstki z niebieskawymi malunkami żył na ich wnętrzach i ładne, gładkie dłonie niedoszłego kapłana, noszące ślady poprzednich zleceń, zaczerwienione otarcia, drobne skaleczenia, szorstkie zgrubienia pozostałe po odciskach u nasady długich palców. Choć wyraźnie nie odżywiał się najlepiej – nierzadko rezygnując z porządnego obiadu na rzecz przyjemności i zasypiając o pustym żołądku, za to z kieszeniami wypchanymi szelestem papierków i bezużytecznych drobiazgów – poza tym zdawał się dbać o siebie, przynajmniej na tyle, na ile mógł; włosy miał miękkie i rozczesane, paznokcie czyste i przycięte, a cień nieładnego, młodzieńczego zarostu wycięty z sumiennością, choć skórę pod żuchwą miał zaczerwienioną od stępiałego ostrza. Zakorzenione w nim nawyki pamiętały jeszcze czasy, gdy co dzień rano i co dzień wieczór zaganiano go i pozostałych chłopców do wspólnej łazienki, pod stopami lśniły im pożółkłe kafelki, smagali się po nagiej skórze wilgotnymi ręcznikami, jeden prysznic krztusił się czasem i wypluwał im na głowy rdzawą wodę, wciskało się wtedy pod strumień sąsiada, by zdążyć się spłukać przed przyjściem opiekuna, wyganiającym ich przed wejściem starszych dzieciaków. Wszyscy pachnieli tak samo, tym samym mydłem, tym samym proszkiem do prania, tym samym domem, choć zauważył, że wielu ludzi krzywiło się z pewną zaskoczoną dezaprobatą, kiedy nazywał tak ich internat.
Przez pojaśniałą radośnie twarz przemknął mu grymas triumfalnego zadowolenia, kiedy Farbauti odpowiedział na jego infantylne zaczepki śmiechem. Opuścił zaraz obolałe ramiona, zahaczając osłoniętymi rękawiczką palcami o głęboko wycięty kołnierz koszulki, by odciągnąć go od spoconej, zgrzanej piersi.
– Rozsądnie – podrzucił wesoło na oddawane mu walkowerem zwycięstwo, odsuwając się o krok od wspartej na kozłach heblowanej deski, kiedy mężczyzna podszedł bliżej w celu przeprowadzenia dokładnej inspekcji. Funi umilkł, obserwując uważnie jego poczynania, poniekąd nerwowo oczekując werdyktu, poniekąd odczuwając pewną zazdrość i onieśmielenie wobec jego wyraźnej eksperiencji. Po opuszczeniu świątyni w dość brutalny sposób musiał zderzyć się z przykrą rzeczywistością i nagle ewidentnym faktem, że nie posiadał żadnych zdolności ani wiedzy użytecznych w swoim nowym, wywróconym do góry nogami życiu. Od dziecka wychowywany był w tej jednej ambicji i dogłębnym przeświadczeniu, że przywdzieje szaty kapłańskie; na tym się znał, na codziennych zajęciach z nużących przedmiotów, na szczegółowych zakamarkach religii w zwykłym życiu nieistotnych, na głębokim przeżywaniu własnej wiary, poszukiwaniu znaczeń w rzeczach pozornie przypadkowych, na znajomości magii runicznej i rytuałów, na zasadach kapłańskiego savoir vivre ważnych wydarzeń religijnych, które czasami łamał z czystej sztubackiej przekory, na wyobrażaniu sobie siebie na miejscu godara przewodzącego modłom czy celebracji, oświetlonego złotym blaskiem rozpalonych wszędzie świec, z misternymi malunkami połyskującymi wokół oczu, mieniącymi się pod spojrzeniami obecnych, przykuwającymi ich uwagę. Wyobrażał sobie, że uczyniłby z tego coś więcej, w pewnym sensie sztukę, w pewnym sensie piękno, uduchowione, patetyczne, nabożne. Tutaj, teraz, nie miał miejsca na ambicje dalsze niż znalezienie wystarczająco opłacalnych prac, by opłacić kruszejący nad niedoszłą świętą głową sufit i obdrapane ściany nędznego lokum; tutaj, teraz, starał się o tym nie myśleć.
Słodycz pochwały rozlała się przyjemnie po jego świadomości; wyprostował się, podnosząc z zadowoleniem czoło ku słońcu, mrużąc oczy, kiedy przypatrywał się czystemu błękitowi nieba. Skrzywił się pysznie, kiedy padła propozycja przerwy, spuszczając wzrok spod wciąż osuniętych na źrenice rzęs na twarz prostującego się Bergmana.
– Renifery Järvelów mogłyby pozazdrościć mi wytrzymałości, mógłbym tak cały dzień – zauważył, ale posłusznie i jakby pośpiesznie ściągnął z dłoni robocze rękawice, odrzucając je na wygładzoną deskę. Potarł o siebie wilgotnymi wnętrzami dłoni, splatając zaraz obolałe palce, by wyciągnąć daleko przed siebie ręce, naciągając ramiona i barki, wznieść je następnie nad głowę, przeciągając się w słońcu jak wybudzony z drzemki kocur. – Ale jeśli pan potrzebuje przerwy, to bardzo chętnie – dodał z nieszkodliwą złośliwością, podpierając dłonie o lędźwie, kiedy odchylał oś ciała ku tyłowi, przymykając powieki i marszcząc łagodnie nos, gdy kręgosłup ciął go igłą krótkiego bólu. – Gdybym znalazł tego całego Bernsena, to ucałowałbym mu chyba rękę za tę pogodę, chociaż powiem panu, że ja nie wierzę, że to jego sprawka. Słyszał pan może, co mówią o Helligsted, zresztą medium też gadają o pobudzonych duchach, to jest coś większego niż jakiś Bernsen, wie pan, co mam na myśli – terkotał z beztroską lekkością, tonem niezobowiązująco wypełniającym ciszę. – Ale dziwi mnie, że jeszcze żaden duch nie rozwalił mi pokoju, bo wie pan, jestem pewien, że znalazłbym w ścianach niejednego trupa. Czekam tylko aż ten stary parch też spróbuje mnie wsadzić pod podłogę, pokażę mu wtedy Aresa, o tego – mruknął, wystawiając z rozbawieniem środkowy palec.
Przez pojaśniałą radośnie twarz przemknął mu grymas triumfalnego zadowolenia, kiedy Farbauti odpowiedział na jego infantylne zaczepki śmiechem. Opuścił zaraz obolałe ramiona, zahaczając osłoniętymi rękawiczką palcami o głęboko wycięty kołnierz koszulki, by odciągnąć go od spoconej, zgrzanej piersi.
– Rozsądnie – podrzucił wesoło na oddawane mu walkowerem zwycięstwo, odsuwając się o krok od wspartej na kozłach heblowanej deski, kiedy mężczyzna podszedł bliżej w celu przeprowadzenia dokładnej inspekcji. Funi umilkł, obserwując uważnie jego poczynania, poniekąd nerwowo oczekując werdyktu, poniekąd odczuwając pewną zazdrość i onieśmielenie wobec jego wyraźnej eksperiencji. Po opuszczeniu świątyni w dość brutalny sposób musiał zderzyć się z przykrą rzeczywistością i nagle ewidentnym faktem, że nie posiadał żadnych zdolności ani wiedzy użytecznych w swoim nowym, wywróconym do góry nogami życiu. Od dziecka wychowywany był w tej jednej ambicji i dogłębnym przeświadczeniu, że przywdzieje szaty kapłańskie; na tym się znał, na codziennych zajęciach z nużących przedmiotów, na szczegółowych zakamarkach religii w zwykłym życiu nieistotnych, na głębokim przeżywaniu własnej wiary, poszukiwaniu znaczeń w rzeczach pozornie przypadkowych, na znajomości magii runicznej i rytuałów, na zasadach kapłańskiego savoir vivre ważnych wydarzeń religijnych, które czasami łamał z czystej sztubackiej przekory, na wyobrażaniu sobie siebie na miejscu godara przewodzącego modłom czy celebracji, oświetlonego złotym blaskiem rozpalonych wszędzie świec, z misternymi malunkami połyskującymi wokół oczu, mieniącymi się pod spojrzeniami obecnych, przykuwającymi ich uwagę. Wyobrażał sobie, że uczyniłby z tego coś więcej, w pewnym sensie sztukę, w pewnym sensie piękno, uduchowione, patetyczne, nabożne. Tutaj, teraz, nie miał miejsca na ambicje dalsze niż znalezienie wystarczająco opłacalnych prac, by opłacić kruszejący nad niedoszłą świętą głową sufit i obdrapane ściany nędznego lokum; tutaj, teraz, starał się o tym nie myśleć.
Słodycz pochwały rozlała się przyjemnie po jego świadomości; wyprostował się, podnosząc z zadowoleniem czoło ku słońcu, mrużąc oczy, kiedy przypatrywał się czystemu błękitowi nieba. Skrzywił się pysznie, kiedy padła propozycja przerwy, spuszczając wzrok spod wciąż osuniętych na źrenice rzęs na twarz prostującego się Bergmana.
– Renifery Järvelów mogłyby pozazdrościć mi wytrzymałości, mógłbym tak cały dzień – zauważył, ale posłusznie i jakby pośpiesznie ściągnął z dłoni robocze rękawice, odrzucając je na wygładzoną deskę. Potarł o siebie wilgotnymi wnętrzami dłoni, splatając zaraz obolałe palce, by wyciągnąć daleko przed siebie ręce, naciągając ramiona i barki, wznieść je następnie nad głowę, przeciągając się w słońcu jak wybudzony z drzemki kocur. – Ale jeśli pan potrzebuje przerwy, to bardzo chętnie – dodał z nieszkodliwą złośliwością, podpierając dłonie o lędźwie, kiedy odchylał oś ciała ku tyłowi, przymykając powieki i marszcząc łagodnie nos, gdy kręgosłup ciął go igłą krótkiego bólu. – Gdybym znalazł tego całego Bernsena, to ucałowałbym mu chyba rękę za tę pogodę, chociaż powiem panu, że ja nie wierzę, że to jego sprawka. Słyszał pan może, co mówią o Helligsted, zresztą medium też gadają o pobudzonych duchach, to jest coś większego niż jakiś Bernsen, wie pan, co mam na myśli – terkotał z beztroską lekkością, tonem niezobowiązująco wypełniającym ciszę. – Ale dziwi mnie, że jeszcze żaden duch nie rozwalił mi pokoju, bo wie pan, jestem pewien, że znalazłbym w ścianach niejednego trupa. Czekam tylko aż ten stary parch też spróbuje mnie wsadzić pod podłogę, pokażę mu wtedy Aresa, o tego – mruknął, wystawiając z rozbawieniem środkowy palec.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Isak Bergman
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Pon 30 Sie - 0:06
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Dzień zdawał się niezwykle łaskawy, zmęczenie zwykle obecne w kościach ślepca odpłynęło wraz z kolejną falą ciepła ogarniającą mięśnie wystawione na działanie promieni słonecznych – niczym kot zbierał energię, absorbując przyjemną aurę, choć obiektywnie nie mogła ona w żaden sposób polepszyć stanu jego zdrowia. Gorycz medykamentów zalegała jeszcze na krańcu języka, a pusta buteleczka leżała w otchłani komody wskazując na moment, w którym powinien uzupełnić swe zapasy. Słońce natomiast nie działało cudów. Chciał jednak korzystać choćby z ułudy siły, która powoli napełniała naprężony kręgosłup, wyginający się w łuk nieco ponad rozstawioną na kozłach deską. Opuszki palców podążały w znanym sobie ruchu po dokładnie wygładzonej powierzchni. Choć na ułamek sekundy zatrzymał się, by wymacać drobny uskok, podarował sobie westchnienie i nie zrzucił z ust powłoki uśmiechu, wciąż dającej do zrozumienia, że nie zamierza niczego zarzucać młodemu pomocnikowi. Przyjemna pogoda, w połączeniu z beztroską wyzierającą z błękitu chłopięcych oczu, zdawała się działać na niego niezwykle kojąco, wprawiając w nastrój błogiego podążania za prozą codziennych wyzwań. Zwykle zbyt spięty i pochłonięty dokładnością pozwolił sobie na rozrzutność niedopatrzeń i raczej stopniowego dawkowania pouczeń, na które jeszcze miał przyjść czas; zaraz, za moment, gdy wplecie je subtelnie pomiędzy kolejne słowa przyjemnie łechcące dumę nowicjusza spragnionego kilku talarów. Zdawało się, że mężczyzna starał się w ostatnich czasach czerpać nieco więcej z sytuacji takich jak ta – wiedziony instynktownie potrzebami korzystania z normalności, oddalając płoche myśli zmartwień i przegniłe knowania na czas zupełnie inny, bardziej mroczny, pozbawiony pozłoty promieni słonecznych. Przysłonił ręką szarobłękitne oczy, gdy spojrzał w stronę bezchmurnego nieba. Ciepło muskało bladą skórę szkutnika wystającą z wysłużonego podkoszulka, który dawno stracił pierwotną biel na rzecz beżu naznaczonego kilkoma plamami farby.
Spojrzał na Funiego. Pozwolił mu triumfować w drobnej chwili uległości, wciąż układając załamania twarzy w grymas łagodnego przyzwolenia na rozpychanie się słowami niczym łokciami wbijanymi w masę tłumu, by zagarnąć dla siebie jak największą przestrzeń. Wesołość i beztroska kołujące w powietrzu nakazywały mu jednak wychwycić w końcu niepokojące oznaki zbytniej ufności mogącej nieść tyleż samo radości, co boleści, gdy ręka wyciągnięta, by poprosić o pomoc, miast napotkać na pewny chwyt, mogła zostać jedynie uwięziona pomiędzy miażdżącymi szczękami rozczarowania i chęci wyrządzenia krzywdy przez bliźniego. W jego życiu nigdy nie było miejsca na podobne ułomności, gdyż wychowanie, które odebrał od swego mistrza, nakazywało podążać drogą surowej nieufności i izolacji. Modyfikując je podług własnej woli od momentu, w którym zacisnął palce na krtani starca i przerwał ją magią, wciąż nie potrafił wyplenić przyzwyczajeń wyrastających na nowo utworzonych rabatkach na wzór uciążliwych chwastów. Tym baczniej przyglądał się młodzieńcowi, wychwytując kolejne niuanse i ewentualności błyskające w głowie niczym lampki, które zapalały się stopniowo i informowały lub ostrzegały, w zależności od zabarwienia. Odszedł o dwa kroki od deski i oparł jedną z dłoni o biodro, drugą wyszukał w kieszeni chusteczkę, by otrzeć z czoła rosę potu wstępującą na skórę, gdy słonce wydusiło z siebie kolejną falę spiekoty.
– Nie wątpię – przytaknął w odpowiedzi na porównanie padające z ust młodzieńca. – Radzisz sobie naprawdę dobrze, choć przyznam ci szczerze, że nie ma potrzeby tak brutalnie testować twojej wytrzymałości. – Zakończył ochocze zapewnienia i złożył chustkę na pół, następnie ponownie, by wsunąć ją na swoje miejsce – do kieszeni w roboczych, luźnych spodniach. Widoczny w mięśniach subtelny dygot i smugi potu ponownie przyprawiły go o pobłażliwość obijającą się w łagodnym uśmiechu. Ciekawość natomiast wzrosła, gdy Hilmirson przystąpił do jakże dogłębnej analizy obecnej sytuacji pogodowej oraz źródeł nietypowych, jak na tę porę roku i miesiąc, anomalii. Podrapał kciukiem dolną wargę i zmarszczył nieco czoło, ściągając brwi ku sobie. Dziwem byłoby, gdyby szepty i pogłoski nie dotarły do jego uszu, ze średnim zaabsorbowaniem śledził obecną sytuację w Midgardzie i sam kształtował swój pogląd tyczący się podłoża wszystkich niespotykanych wydarzeń, jednak oddał chwilowo prym młodzieńcowi, by wyrzucił z siebie wszystko to, co zalegało pod sklepieniem jego czaszki lub na języku, niekoniecznie łącznie. Westchnął i pokiwał głową, spokojnie wskazał werandę i stolik, na którym leżał termos z kawą i talerz pod kloszem, którego zawartości do tej pory jeszcze nie zdradził.
– Słyszałem. Bernsen zdaje się być rozsądnym tropem, ale aktywność duchów zastanawia. Nie uczyli was o takich sytuacjach? Działo się cokolwiek podobnego już wcześniej? Kapłani chyba są za pan brat z duszami, prawda? Wybacz, chyba nie należę do najpilniejszych boskich sług i stąd wynika moja, być może nieco zuchwała, ignorancja. – Westchnął, gdy w końcu zdołał wydobyć dla siebie wystarczającą ilość przestrzeni. Pozwolił sobie podążyć we wskazanym przez siebie kierunku. Zamierzał zrobić sobie krótką przerwę, jednak po niej chciał jeszcze pokazać Funiemu kilka drobnostek, którymi ten mógłby się zająć. Krótkie parsknięcie było akompaniamentem dla ostatnich słów pomocnika. Obiło się o pobliskie drzewka i powróciło cichym echem stłumionym miękkością resztek liści i trawy. – Z twoją ciekawością, jestem pełen podziwu, że jeszcze nie sprawdziłeś swych tez własnoręcznie. Nie korciło cię, żeby wybić dziurę w ścianie lub oderwać klepkę z podłogi? – Nie powstrzymał się od złośliwości komentarza, wyzierając zadziornie szarobłękitnością spod opuszczonych lekko powiek na rozochocone snuciem opowieści lico młodzieńca. Wyrównując do linii werandy, podszedł do wykrzywionego wiadra napełnionego już nieco rozgrzaną wodą, zanurzył w nim dłonie i obmył je ochlapując przy okazji twarz i kark. Letnia woda i tak dawała dużo przyjemności oraz błogą ulgę. Cień zadaszenia kładł się niczym kompres na trawione upałem ciało. – A z tym Aresem tak się nie rozpędzaj, chyba, że masz coś przyszykowane w zanadrzu poza nim. – Stwierdził wymownie. Drewno skrzypnęło pod stopami.
Spojrzał na Funiego. Pozwolił mu triumfować w drobnej chwili uległości, wciąż układając załamania twarzy w grymas łagodnego przyzwolenia na rozpychanie się słowami niczym łokciami wbijanymi w masę tłumu, by zagarnąć dla siebie jak największą przestrzeń. Wesołość i beztroska kołujące w powietrzu nakazywały mu jednak wychwycić w końcu niepokojące oznaki zbytniej ufności mogącej nieść tyleż samo radości, co boleści, gdy ręka wyciągnięta, by poprosić o pomoc, miast napotkać na pewny chwyt, mogła zostać jedynie uwięziona pomiędzy miażdżącymi szczękami rozczarowania i chęci wyrządzenia krzywdy przez bliźniego. W jego życiu nigdy nie było miejsca na podobne ułomności, gdyż wychowanie, które odebrał od swego mistrza, nakazywało podążać drogą surowej nieufności i izolacji. Modyfikując je podług własnej woli od momentu, w którym zacisnął palce na krtani starca i przerwał ją magią, wciąż nie potrafił wyplenić przyzwyczajeń wyrastających na nowo utworzonych rabatkach na wzór uciążliwych chwastów. Tym baczniej przyglądał się młodzieńcowi, wychwytując kolejne niuanse i ewentualności błyskające w głowie niczym lampki, które zapalały się stopniowo i informowały lub ostrzegały, w zależności od zabarwienia. Odszedł o dwa kroki od deski i oparł jedną z dłoni o biodro, drugą wyszukał w kieszeni chusteczkę, by otrzeć z czoła rosę potu wstępującą na skórę, gdy słonce wydusiło z siebie kolejną falę spiekoty.
– Nie wątpię – przytaknął w odpowiedzi na porównanie padające z ust młodzieńca. – Radzisz sobie naprawdę dobrze, choć przyznam ci szczerze, że nie ma potrzeby tak brutalnie testować twojej wytrzymałości. – Zakończył ochocze zapewnienia i złożył chustkę na pół, następnie ponownie, by wsunąć ją na swoje miejsce – do kieszeni w roboczych, luźnych spodniach. Widoczny w mięśniach subtelny dygot i smugi potu ponownie przyprawiły go o pobłażliwość obijającą się w łagodnym uśmiechu. Ciekawość natomiast wzrosła, gdy Hilmirson przystąpił do jakże dogłębnej analizy obecnej sytuacji pogodowej oraz źródeł nietypowych, jak na tę porę roku i miesiąc, anomalii. Podrapał kciukiem dolną wargę i zmarszczył nieco czoło, ściągając brwi ku sobie. Dziwem byłoby, gdyby szepty i pogłoski nie dotarły do jego uszu, ze średnim zaabsorbowaniem śledził obecną sytuację w Midgardzie i sam kształtował swój pogląd tyczący się podłoża wszystkich niespotykanych wydarzeń, jednak oddał chwilowo prym młodzieńcowi, by wyrzucił z siebie wszystko to, co zalegało pod sklepieniem jego czaszki lub na języku, niekoniecznie łącznie. Westchnął i pokiwał głową, spokojnie wskazał werandę i stolik, na którym leżał termos z kawą i talerz pod kloszem, którego zawartości do tej pory jeszcze nie zdradził.
– Słyszałem. Bernsen zdaje się być rozsądnym tropem, ale aktywność duchów zastanawia. Nie uczyli was o takich sytuacjach? Działo się cokolwiek podobnego już wcześniej? Kapłani chyba są za pan brat z duszami, prawda? Wybacz, chyba nie należę do najpilniejszych boskich sług i stąd wynika moja, być może nieco zuchwała, ignorancja. – Westchnął, gdy w końcu zdołał wydobyć dla siebie wystarczającą ilość przestrzeni. Pozwolił sobie podążyć we wskazanym przez siebie kierunku. Zamierzał zrobić sobie krótką przerwę, jednak po niej chciał jeszcze pokazać Funiemu kilka drobnostek, którymi ten mógłby się zająć. Krótkie parsknięcie było akompaniamentem dla ostatnich słów pomocnika. Obiło się o pobliskie drzewka i powróciło cichym echem stłumionym miękkością resztek liści i trawy. – Z twoją ciekawością, jestem pełen podziwu, że jeszcze nie sprawdziłeś swych tez własnoręcznie. Nie korciło cię, żeby wybić dziurę w ścianie lub oderwać klepkę z podłogi? – Nie powstrzymał się od złośliwości komentarza, wyzierając zadziornie szarobłękitnością spod opuszczonych lekko powiek na rozochocone snuciem opowieści lico młodzieńca. Wyrównując do linii werandy, podszedł do wykrzywionego wiadra napełnionego już nieco rozgrzaną wodą, zanurzył w nim dłonie i obmył je ochlapując przy okazji twarz i kark. Letnia woda i tak dawała dużo przyjemności oraz błogą ulgę. Cień zadaszenia kładł się niczym kompres na trawione upałem ciało. – A z tym Aresem tak się nie rozpędzaj, chyba, że masz coś przyszykowane w zanadrzu poza nim. – Stwierdził wymownie. Drewno skrzypnęło pod stopami.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Funi Hilmirson
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Czw 9 Wrz - 21:11
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Błękit poweselałego spojrzenia wiernie podążył za wskazówką gestu ku werandzie i ustawionemu tam stolikowi, na którym dostrzegł przygotowany termos i przykryty talerz, na ten widok dopiero zdając sobie sprawę z głodu zakleszczającego się na skurczonej nędzną dietą komorze żołądka. Uczucie to było mu już tak dobrze znajome, że nauczył się z nim czy pomimo niego funkcjonować bez wzruszenia, póki nie przerzucało się w końcu złośliwie po ciele podprogową omdlałością, tępym bólem głowy, zawrotami pojawiającymi się przy większym wysiłku, w końcu nieznośną marudnością i odruchowym podrażnieniem, skrajnymi objawami wyczerpywania się roznoszącej go do ostatka energii. Obecnie szczęśliwie nie zdarzało mu się już tak często dychać na oparach, jednak pamięć początkowych tygodni pędzonych w nowej roli wygnańca pozostawała w nim dokuczliwie żywa, niezabliźniona, pomimo ostatecznego podźwignięcia się z mulistego dna swojej niedoli. Nie miał wtedy wprawdzie dokąd pójść ani nikogo zaufanego, do kogo mógłby się zwrócić, nie miał żadnych oszczędności ani nawet własności, jakie mógłby spieniężyć czy wymienić, miał za to rozpaloną, świeżą ranę na wnętrzu dłoni, na której widok twarze z początku przejawiające – bardziej czy mniej bezinteresownie – miłosierne tendencje tężały nagle, wykrzywiały się w grymasie wstrętu lub niepewności, pośpiesznie odwracały się od niego, strząsały z ramion wszelkie jego próby zatrzymania ich i wyżebrania choćby strzępu litości jak ohydny kurz, przeganiano go nagle jak natrętnego owada lub wycofywano się pośpiesznie, jak gdyby był wściekłą osą mającą ukąsić ich w odpowiedzi na okazaną życzliwość. Ostatecznie pierwsza dłoń, która złapała go za znoszony, wygnieciony kołnierz i pomogła wywlec się z rynsztoku parszywej nędzy nosiła to samo, przeklęte piętno, powszechnie uznany symbol najgorszych intencji. Przesmyk przygarnął go jak zbłądzonego kundla, podtrzymując go w pionie ręką surową, nieraz niesprawiedliwą i skorą do razów, ale to w gruncie rzeczy nie było dla niego żadną nowością.
Czoło zachmurzyło mu się niepocieszoną zadumą pod wpływem zadanego mu pytania; każdy kolejny dzień oddzielający go od murów świątyni kładł się kolejną warstwą kurzu na niegdyś pielęgnowanej skrzętnie pod okiem kapłanów wiedzy, nauki wpajane w niego od najmłodszych lat, które nauczył się uważać za integralną część swojej osoby, istotny jej fragment, powlekały się pajęczyną i zacierały, coraz częściej napotykał w sobie uszczerbki pogłębiane upływem czasu, jakie w chwilach nocnego zwątpienia wzruszały w nim irracjonalny przestrach przed utratą czegoś ważnego, przed zapomnieniem jakiejś newralgicznej cząstki pozostawiającej w nim lukę nie do wypełnienia. Teraz jednak, w pieszczącym skórę i nerwy cieple pogodnego dnia i w towarzystwie dającym mu cień poczucia bezpieczeństwa, po powstałych w nim ustępach prześlizgiwał się beztrosko i bez wahania, w końcu radośnie rezygnując z wysiłku rozgrzebywania wyrytych w kości czaszki lekcji.
– Oczywiście, naszym obowiązkiem jest służyć im pomocą tak samo jak żywym, w miarę naszych możliwości, w dużym stopniu niestety ograniczonych własną przyziemnością – odpowiedział, nie zauważając nawet zachowywanego wciąż nawyku wypowiadania się jak jeden z nich; w mowie pozostawali zawsze jego braćmi i siostrami, opiekunami, najbliższą rodziną, jednością. – Dzieciaki przejawiające zdolności medium były przyuczane do tego od samego początku, kapłani zawsze traktowali ich inaczej, głaskali ich po tych zadartych delikatnych główkach z byle powodu, potem wyrastały z nich aroganckie sukinsyny patrzące na nas z góry – miał wyraźnie ciągnąć dalej, opowiedzieć o tym jednym razie, kiedy nieomal rozbił jednemu z nich głowę, bo ten wmawiał mu, że widzi jego zmarłych rodziców, opowiadał przed grupką słuchaczy, że zapili się na śmierć i choć Funi sam nieraz podobną historię powtarzał, w cudzych ustach brzmiała ona rozsierdzająco, w ustach, które być może, w przeciwieństwie do jego, niosły faktyczną prawdę, której nie chciał wtedy jeszcze słyszeć, a jaką dzisiaj przyjąłby z ulgą. Zamiast kontynuować, zawiesił głos, łapiąc się ten jeden z rzadkich razy przed wykolejeniem rozmowy z pierwotnego tematu. Ruszył za Bergmanem w kierunku werandy, kontynuując zaraz: – Nas uczyli o tym raczej ogólnie, tylko teoretycznie, mówili, że jesteśmy jeszcze za młodzi, zbyt niedojrzali i niewystarczająco ukształtowani duchowo, mentalnie i cieleśnie, niewystarczająco zakorzenieni, tak mówił godar Borge. Jak byłem mały, nastraszył mnie, że gdybym wszedł w kontakt z wolną duszą za wcześnie, mogłaby mnie przeciągnąć do siebie i nie wróciłbym już, w każdym razie nie cały. – Oczywiście, groźba przez długi czas trawiąca chłopięcy umysł lękiem, ostatecznie wygasła zapomniana w późniejszym wieku nastoletnim, kiedy roznosiła go rozbudzona w sercu buntowniczość; był to pierwszy i ostatni raz, kiedy odważył się odurzyć narkotykiem, nigdy później nie próbował tego powtórzyć, nigdy później nie miał śmiałości przyłączyć się do delirycznych uciech szemranych przyjaciół. – Chyba akurat ominęło mnie bliższe wtajemniczenie w te sprawy, trochę szkoda. Ale wiem na pewno tyle, że jeśli medium biją w dzwony, to należy się przysłuchiwać, nawet jeśli to rozpieszczone pustostany umysłowe. Przestrzeń między naszym światem a pozostałymi jest przestrzenią martwą, rozumie pan? Wszelkie fluktuacje energii nie wychodzą od niej, ale poruszają nią jak membraną zbierającą wibracje tego, co dzieje się głębiej, tak bym powiedział.
Czuł się przyjemnie doceniony, kiedy jego żarty owocowały rozbawieniem rozmówcy; może nawet w jakiś sposób bardziej osobiście niż w przypadku pochwały jego pracy, choć ta oczywiście była w gruncie rzeczy istotniejsza. Nie mówił o tym wprawdzie na głos, nie miał w sobie jeszcze wobec niego wystarczająco śmiałości, liczył jednak, że będzie mógł wrócić tutaj jeszcze, że może nauczy się więcej i istotnie znajdzie sobie choć trochę stałości w życiu, zamiast nieustannie przeskakiwać spod buta jednego pracodawcy pod obcas drugiego, nigdy nie mając pewności, czy dostanie uczciwą zapłatę i czy w ogóle będzie miał możliwość takowej żądać, bo jeśli miał wybierać między zapłatą znikomą a głodem i eksmisją, w istocie nie miał wyboru w ogóle.
– Żeby wszystkie szczury wybiły mi w pokoju jak szambo? – żachnął się rozbawiony, podrzucając mu rozweselone spojrzenie, kiedy wsuwali się w cień werandy. – Wolę nie myśleć, jaki emblemacik odcisnęliby mi na dupsku za zapoczątkowanie epidemii zmutowanej dżumy – mruknął żartobliwie, zupełnie bezwstydnie machając ręką z piętnem, obnosząc się z nim bez cienia zakłopotania. Ta sama dłoń wylądowała zaraz łakomie na uchwycie klosza zakrywającego zawartość talerza, powstrzymał się jeszcze jednak, zanim go podniósł. – Ares to jeszcze nic – mruknął, chociaż już bez wcześniejszego ognia, wyraźnie rozkojarzony wizją posiłku, kiedy uchylał pokrywę nadwyrężając resztki swojej cierpliwości. – Oto jest, godna boskich żołądków ambrozja.
Czoło zachmurzyło mu się niepocieszoną zadumą pod wpływem zadanego mu pytania; każdy kolejny dzień oddzielający go od murów świątyni kładł się kolejną warstwą kurzu na niegdyś pielęgnowanej skrzętnie pod okiem kapłanów wiedzy, nauki wpajane w niego od najmłodszych lat, które nauczył się uważać za integralną część swojej osoby, istotny jej fragment, powlekały się pajęczyną i zacierały, coraz częściej napotykał w sobie uszczerbki pogłębiane upływem czasu, jakie w chwilach nocnego zwątpienia wzruszały w nim irracjonalny przestrach przed utratą czegoś ważnego, przed zapomnieniem jakiejś newralgicznej cząstki pozostawiającej w nim lukę nie do wypełnienia. Teraz jednak, w pieszczącym skórę i nerwy cieple pogodnego dnia i w towarzystwie dającym mu cień poczucia bezpieczeństwa, po powstałych w nim ustępach prześlizgiwał się beztrosko i bez wahania, w końcu radośnie rezygnując z wysiłku rozgrzebywania wyrytych w kości czaszki lekcji.
– Oczywiście, naszym obowiązkiem jest służyć im pomocą tak samo jak żywym, w miarę naszych możliwości, w dużym stopniu niestety ograniczonych własną przyziemnością – odpowiedział, nie zauważając nawet zachowywanego wciąż nawyku wypowiadania się jak jeden z nich; w mowie pozostawali zawsze jego braćmi i siostrami, opiekunami, najbliższą rodziną, jednością. – Dzieciaki przejawiające zdolności medium były przyuczane do tego od samego początku, kapłani zawsze traktowali ich inaczej, głaskali ich po tych zadartych delikatnych główkach z byle powodu, potem wyrastały z nich aroganckie sukinsyny patrzące na nas z góry – miał wyraźnie ciągnąć dalej, opowiedzieć o tym jednym razie, kiedy nieomal rozbił jednemu z nich głowę, bo ten wmawiał mu, że widzi jego zmarłych rodziców, opowiadał przed grupką słuchaczy, że zapili się na śmierć i choć Funi sam nieraz podobną historię powtarzał, w cudzych ustach brzmiała ona rozsierdzająco, w ustach, które być może, w przeciwieństwie do jego, niosły faktyczną prawdę, której nie chciał wtedy jeszcze słyszeć, a jaką dzisiaj przyjąłby z ulgą. Zamiast kontynuować, zawiesił głos, łapiąc się ten jeden z rzadkich razy przed wykolejeniem rozmowy z pierwotnego tematu. Ruszył za Bergmanem w kierunku werandy, kontynuując zaraz: – Nas uczyli o tym raczej ogólnie, tylko teoretycznie, mówili, że jesteśmy jeszcze za młodzi, zbyt niedojrzali i niewystarczająco ukształtowani duchowo, mentalnie i cieleśnie, niewystarczająco zakorzenieni, tak mówił godar Borge. Jak byłem mały, nastraszył mnie, że gdybym wszedł w kontakt z wolną duszą za wcześnie, mogłaby mnie przeciągnąć do siebie i nie wróciłbym już, w każdym razie nie cały. – Oczywiście, groźba przez długi czas trawiąca chłopięcy umysł lękiem, ostatecznie wygasła zapomniana w późniejszym wieku nastoletnim, kiedy roznosiła go rozbudzona w sercu buntowniczość; był to pierwszy i ostatni raz, kiedy odważył się odurzyć narkotykiem, nigdy później nie próbował tego powtórzyć, nigdy później nie miał śmiałości przyłączyć się do delirycznych uciech szemranych przyjaciół. – Chyba akurat ominęło mnie bliższe wtajemniczenie w te sprawy, trochę szkoda. Ale wiem na pewno tyle, że jeśli medium biją w dzwony, to należy się przysłuchiwać, nawet jeśli to rozpieszczone pustostany umysłowe. Przestrzeń między naszym światem a pozostałymi jest przestrzenią martwą, rozumie pan? Wszelkie fluktuacje energii nie wychodzą od niej, ale poruszają nią jak membraną zbierającą wibracje tego, co dzieje się głębiej, tak bym powiedział.
Czuł się przyjemnie doceniony, kiedy jego żarty owocowały rozbawieniem rozmówcy; może nawet w jakiś sposób bardziej osobiście niż w przypadku pochwały jego pracy, choć ta oczywiście była w gruncie rzeczy istotniejsza. Nie mówił o tym wprawdzie na głos, nie miał w sobie jeszcze wobec niego wystarczająco śmiałości, liczył jednak, że będzie mógł wrócić tutaj jeszcze, że może nauczy się więcej i istotnie znajdzie sobie choć trochę stałości w życiu, zamiast nieustannie przeskakiwać spod buta jednego pracodawcy pod obcas drugiego, nigdy nie mając pewności, czy dostanie uczciwą zapłatę i czy w ogóle będzie miał możliwość takowej żądać, bo jeśli miał wybierać między zapłatą znikomą a głodem i eksmisją, w istocie nie miał wyboru w ogóle.
– Żeby wszystkie szczury wybiły mi w pokoju jak szambo? – żachnął się rozbawiony, podrzucając mu rozweselone spojrzenie, kiedy wsuwali się w cień werandy. – Wolę nie myśleć, jaki emblemacik odcisnęliby mi na dupsku za zapoczątkowanie epidemii zmutowanej dżumy – mruknął żartobliwie, zupełnie bezwstydnie machając ręką z piętnem, obnosząc się z nim bez cienia zakłopotania. Ta sama dłoń wylądowała zaraz łakomie na uchwycie klosza zakrywającego zawartość talerza, powstrzymał się jeszcze jednak, zanim go podniósł. – Ares to jeszcze nic – mruknął, chociaż już bez wcześniejszego ognia, wyraźnie rozkojarzony wizją posiłku, kiedy uchylał pokrywę nadwyrężając resztki swojej cierpliwości. – Oto jest, godna boskich żołądków ambrozja.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Isak Bergman
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Wto 14 Wrz - 20:39
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Słuchał go z niewymuszoną uwagą, odnajdując w prostocie rozmowy przyjemność, której nie zaznawał od pewnego czasu, stroniąc raczej od ludzi kręcących się dookoła pracowni szkutniczej. Owszem, przystawał, by wymienić kilka zdań na temat pogody, czy obecnej sytuacji, jednak bardzo rzadko zadawał pytania osobiste, mające na celu drążyć nieco głębiej i wchodzić w jakiekolwiek zażyłości. Niedoszły kapłan wydawał mu się jednak na tyle tworem ciekawym i pozbawionym właściwych zahamowań, że z radością ciągnął go za język i mimochodem wydobywał kolejne zdania płynące wartko niczym górski strumień. Był daleki od pacyfikowania jego zapędów i surowego nakazu milczenia, raczej z wdzięcznością traktował przyjemny szmer głosu i niezobowiązującą obecność pomocnika. Szarobłękitne oczy wodziły po jego twarzy i zdawały się bacznie obserwować wszystkie drgnienia mięśni na skutek wypowiadanych słów. Czuł wewnętrznie, że powracanie myślami do nie tak odległych – bo Funi nie był wiekowym człowiekiem – wydarzeń, musiało sprawiać mu pewnego rodzaju trudność, choć tę pokonał niezwykle szybko. Szkutnik potrząsnął czupryną, zaczesując do tyłu opadające na czoło kosmyki przydługich włosów.
– Z jednej strony to przywilej, z drugiej zaś chyba dość spory ciężar. Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z żadnym medium, a tym bardziej duchem. Może to i lepiej, chyba wolę, gdy zmarli milczą – zrobił kwaśną minę, znaczącą twarz kilkoma głębokimi bruzdami biegnącymi przez gładkość czoła. Obrazowe tłumaczenie zależności pomiędzy światami zdołało przykuć jego uwagę jeszcze mocniej, z rzadka miał okazję otrzymywać podobne wyjaśnienia, przylegając raczej do prostej materii codzienności, więc pokiwał z uznaniem. – Chyba rozumiem. Hm. To całkiem ciekawe. Choć stronię od kapłańskiego gadania, niezwykle ujęło mnie twoje tłumaczenie. Aż żal człowieka bierze, że mogli wyrzucić ze swoich szeregów kogoś tak niezwykłego – powiedział to zupełnie rozmyślnie, nie kłamiąc wprawdzie całkowicie, nieco jednak naginając sytuację, by jeszcze odrobina dumy spłynęła słodyczą na wątłe ciało Hilmirsona. W pewnym stopniu jego dziecinna ufność zaczynała go bawić, choć nie mógł odmówić mu niewinnego uroku: pierwiastka, którego nie zdołało jeszcze zupełnie zepsuć życie na skraju nędzy i postrzeganie przez społeczeństwo jako wyrzutka, naznaczonego czarnym piętnem bycia ślepcem. Być może w tym właśnie tkwiła jego siła, której sam w sobie nie potrafił odnaleźć – traktując wszystko z chłodnym wyrachowaniem i złością, która prędzej, czy później ujawniała się w postaci wykalkulowanej zemsty. – Cóż. W niezwykłych czasach przyszło nam żyć, choć jestem skłonny wyobrazić sobie, że nasi przodkowie wypowiadali podobne zdania. To trochę puste gadanie. – Stwierdził z rozbawieniem, wchodząc w ton starego wujka rzucającego frazesami. Czasami zastanawiał się nad tym, z jaką łatwością przychodziło mu prowadzenie miałkich rozmów, kamuflujących rzeczywistość. Lata balansowania na granicy nauczyły go, że lepiej nie wychodzić poza ramy średnio wykształconego, prostego człowieka, niewiele mającego do powiedzenia o świecie. Bo ileż mógł wiedzieć o nim mężczyzna mieszkający przez lata na odciętej od reszty lądu wyspie? Obrabiający jedynie drewno i zajmujący się tym, by łódź po zwodowaniu nie utonęła natychmiastowo? Czasami oczekiwał jednak więcej, a ciągła gra zdawała się go nużyć, męczyć i tak utrudzone chorobą ciało oraz umysł trawiony nałogiem. Przebranie dobroduszności przywarło do niego jednak tak mocno, że nie potrafił zetrzeć tego mdłego wyrazu z twarzy opuszczając kąciki ust w grymasie niezadowolenia. Miast tego, pogłębił uśmiech pochylając się jeszcze nad taflą drgającej wody: tym właśnie był dla nieświadomych mieszkańców Midgardu – człowiekiem bez polotu, czasami zbytecznie miłym, naiwnie dającym się naciągać na pomoc. Włosy na karku zjeżyły się na ułamek sekundy, nim na dobre znalazł się przy stoliku i odsunął drewniane krzesło, które wzbiło w powietrze drobne okruchy pyłu. Zaśmiał się głośno, wychwytując kolejne zdanie towarzysza.
– Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Sądziłem, że jednak ciekawość wzięłaby w tobie górę. – Był może nieco rozczarowany, jednak w pełni rozumiał Hilmirsona. Zmrużył lekko oczy, gdy młodzieniec pomachał mu otwartą ręką przed nosem. Widział pieczęć wiele razy w swoim życiu i wciąż z ulgą spoglądał na swoje gładkie dłonie, które nie zaznały podobnej skazy. Powinien skrzywić się i nakazać mu, by schował ręce i nie ujawniał się z piętnem, jednak zamiast tego, pokiwał jedynie pobłażliwie głową. – Masz szczęście, że niewiele mi do tego, co siedzi na twojej dłoni i daleki jestem od pochwalania podobnego znakowania kogokolwiek. – Stwierdził zgodnie z prawdą i usiadł na skrzypiącym krześle. – Nawet, jeśli byłbyś przyczynkiem epidemii zmutowanej dżumy – dodał z niezwykłą beztroską widząc, że jego pomocnik pali się do klosza z sekretną zawartością. Pozwolił mu, by uchylił rąbka tajemnicy, podnosząc naczynie ku górze. Wpierw nie poczuł nic, jednak z czasem słodkawy zapach ciasta drożdżowego załaskotał czule nos. Drobne smużki w miejscu nałożenia nadzienia zdradzały, że wewnątrz znajdą ciemne jagody, a grubo położona na wierzchu kruszonka świadczyła o szczodrości piekarza. – Co więc, poza Aresem? – Zapytał nagląco, jakby jakoś bardzo zajmowała go myśl o tym, do czego jeszcze zdolny był niedoszły kapłan. Zanim sięgnął po wypiek, ujął w dłonie termos, z którego rozlał do metalowych kubków kawę. – Częstuj się, śmiało. – Dodał w odpowiedzi na zasłyszane słowa o ambrozji, sam w końcu postanowił zatopić zęby w miękkim cieście, popijając ostrożnie w międzyczasie napój.
– Z jednej strony to przywilej, z drugiej zaś chyba dość spory ciężar. Nigdy nie miałem okazji rozmawiać z żadnym medium, a tym bardziej duchem. Może to i lepiej, chyba wolę, gdy zmarli milczą – zrobił kwaśną minę, znaczącą twarz kilkoma głębokimi bruzdami biegnącymi przez gładkość czoła. Obrazowe tłumaczenie zależności pomiędzy światami zdołało przykuć jego uwagę jeszcze mocniej, z rzadka miał okazję otrzymywać podobne wyjaśnienia, przylegając raczej do prostej materii codzienności, więc pokiwał z uznaniem. – Chyba rozumiem. Hm. To całkiem ciekawe. Choć stronię od kapłańskiego gadania, niezwykle ujęło mnie twoje tłumaczenie. Aż żal człowieka bierze, że mogli wyrzucić ze swoich szeregów kogoś tak niezwykłego – powiedział to zupełnie rozmyślnie, nie kłamiąc wprawdzie całkowicie, nieco jednak naginając sytuację, by jeszcze odrobina dumy spłynęła słodyczą na wątłe ciało Hilmirsona. W pewnym stopniu jego dziecinna ufność zaczynała go bawić, choć nie mógł odmówić mu niewinnego uroku: pierwiastka, którego nie zdołało jeszcze zupełnie zepsuć życie na skraju nędzy i postrzeganie przez społeczeństwo jako wyrzutka, naznaczonego czarnym piętnem bycia ślepcem. Być może w tym właśnie tkwiła jego siła, której sam w sobie nie potrafił odnaleźć – traktując wszystko z chłodnym wyrachowaniem i złością, która prędzej, czy później ujawniała się w postaci wykalkulowanej zemsty. – Cóż. W niezwykłych czasach przyszło nam żyć, choć jestem skłonny wyobrazić sobie, że nasi przodkowie wypowiadali podobne zdania. To trochę puste gadanie. – Stwierdził z rozbawieniem, wchodząc w ton starego wujka rzucającego frazesami. Czasami zastanawiał się nad tym, z jaką łatwością przychodziło mu prowadzenie miałkich rozmów, kamuflujących rzeczywistość. Lata balansowania na granicy nauczyły go, że lepiej nie wychodzić poza ramy średnio wykształconego, prostego człowieka, niewiele mającego do powiedzenia o świecie. Bo ileż mógł wiedzieć o nim mężczyzna mieszkający przez lata na odciętej od reszty lądu wyspie? Obrabiający jedynie drewno i zajmujący się tym, by łódź po zwodowaniu nie utonęła natychmiastowo? Czasami oczekiwał jednak więcej, a ciągła gra zdawała się go nużyć, męczyć i tak utrudzone chorobą ciało oraz umysł trawiony nałogiem. Przebranie dobroduszności przywarło do niego jednak tak mocno, że nie potrafił zetrzeć tego mdłego wyrazu z twarzy opuszczając kąciki ust w grymasie niezadowolenia. Miast tego, pogłębił uśmiech pochylając się jeszcze nad taflą drgającej wody: tym właśnie był dla nieświadomych mieszkańców Midgardu – człowiekiem bez polotu, czasami zbytecznie miłym, naiwnie dającym się naciągać na pomoc. Włosy na karku zjeżyły się na ułamek sekundy, nim na dobre znalazł się przy stoliku i odsunął drewniane krzesło, które wzbiło w powietrze drobne okruchy pyłu. Zaśmiał się głośno, wychwytując kolejne zdanie towarzysza.
– Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Sądziłem, że jednak ciekawość wzięłaby w tobie górę. – Był może nieco rozczarowany, jednak w pełni rozumiał Hilmirsona. Zmrużył lekko oczy, gdy młodzieniec pomachał mu otwartą ręką przed nosem. Widział pieczęć wiele razy w swoim życiu i wciąż z ulgą spoglądał na swoje gładkie dłonie, które nie zaznały podobnej skazy. Powinien skrzywić się i nakazać mu, by schował ręce i nie ujawniał się z piętnem, jednak zamiast tego, pokiwał jedynie pobłażliwie głową. – Masz szczęście, że niewiele mi do tego, co siedzi na twojej dłoni i daleki jestem od pochwalania podobnego znakowania kogokolwiek. – Stwierdził zgodnie z prawdą i usiadł na skrzypiącym krześle. – Nawet, jeśli byłbyś przyczynkiem epidemii zmutowanej dżumy – dodał z niezwykłą beztroską widząc, że jego pomocnik pali się do klosza z sekretną zawartością. Pozwolił mu, by uchylił rąbka tajemnicy, podnosząc naczynie ku górze. Wpierw nie poczuł nic, jednak z czasem słodkawy zapach ciasta drożdżowego załaskotał czule nos. Drobne smużki w miejscu nałożenia nadzienia zdradzały, że wewnątrz znajdą ciemne jagody, a grubo położona na wierzchu kruszonka świadczyła o szczodrości piekarza. – Co więc, poza Aresem? – Zapytał nagląco, jakby jakoś bardzo zajmowała go myśl o tym, do czego jeszcze zdolny był niedoszły kapłan. Zanim sięgnął po wypiek, ujął w dłonie termos, z którego rozlał do metalowych kubków kawę. – Częstuj się, śmiało. – Dodał w odpowiedzi na zasłyszane słowa o ambrozji, sam w końcu postanowił zatopić zęby w miękkim cieście, popijając ostrożnie w międzyczasie napój.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Funi Hilmirson
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Pon 20 Wrz - 23:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie był nigdy człowiekiem szczególnie empatycznym – w innych ludziach od zawsze widział zaledwie tyle, ile prezentowała mu najbardziej powierzchowna rzeczywistość albo to, co zwyczajnie i naiwnie chciał w nich widzieć; dzieciaki obdarzone genetyką medium oceniał więc niezmiennie przez pryzmat ich częstej arogancji i szczególnie czułej uwagi opiekunów, której zwyczajnie im zazdrościł, jakby w jakiś sposób to, co dostawało się im (każde pogłaskanie po głowie, każda pochwała i słowo troski, każde aprobujące spojrzenie) było równoznaczne z odejmowaniem tych samych pieszczot od jego stęsknionej czyjejś uwagi osoby. Nie zastanawiał się więc nad ciężarem, jaki niósł ze sobą tak szczególny talent komunikowania się z duszami zmarłych, a ponieważ prędko powziął tak silne uprzedzenia przeciw podobnie uzdolnionym rówieśnikom, nie dopuszczał nigdy do zaistnienia okazji na poznanie w nich pełnej głębi, jaka stała za tą pierwszą fasadą – za zuchwałością, która w istocie mogłaby przy bliższej inspekcji okazać się mylnie rozumianym poczuciem wyobcowania i niedopasowania względem zwykłych dzieciaków. W odpowiedzi na uwagę Farbautiego mógł się więc nachmurzyć jedynie ze złośliwym lekceważeniem, niechętny oddawać medium choć grama z tego uznania, jakim obdarzył go Bergman.
– Z dwojga złego wolałbym duchy – mruknął z przekąsem, zabarwiając dotychczasowe pogodne rozbawienie nieco cięższą nutą, szczęśliwie nie pozwolił jej umościć się w kącikach ust na dłużej niż tę krótką chwilę, tym bardziej, kiedy Bergman wygłosił zaraz kolejne słowa dedykowanej mu aprobaty. Przez lapidarne mrugnięcie można było odnieść wrażenie, że Funi obrósł w papuzie piórka niemej dumy; gdyby je miał, zapewne nastroszyłby je teraz ostentacyjnie, pławiąc się w blasku dnia i świetle słodkiego uczucia pysznej satysfakcji, ufnie nie podejrzewając rozmówcy o nic więcej poza autentyczną szczerością. Był, w gruncie rzeczy, zdumiewająco prosty – w obejściu i w obsłudze. Delikatny rumieniec pąsowiał na policzkach i z fałszywą skromnością uciekł pojaśniałym spojrzeniem w bok, odwracając twarz ku rozlanej nieopodal linii wody, jakby starał się niezbyt dyskretnie zasłonić zadowolony, pełen mimowolnej dziecięcej radości uśmiech. Ciepłe refleksy blasku słonecznego rozlewały się świetlistymi łatami na delikatnie poruszanej tafli, rażąc źrenice, odruchowo przymrużył powieki przed złotym łyskaniem, marszcząc grymaśnie oprószony bladymi piegami nos.
Wspomnienie jego wydalenia ze świątyni rozciągało się w nim wciąż tkliwą szramą, odczuł więc przy słowach mężczyzny odruchowe ciągnięcie obolałej tkanki, lecz idąca z tym pochwała działała natychmiast jak balsamiczny okład, dodając mu zarazem pewności, co do oczywistej omylności kapłanów, którzy tak pochopnie postanowili się go pozbyć. Z powodu, jak sam uważał, zupełnie niewłaściwego – dlatego tylko, że miał więcej odwagi niż oni, że potrafił dostrzec więcej, że umiał po to sięgnąć, bez cienia zwątpienia zrzucając z siebie wpajane mu przywiązanie do tchórzliwej wstrzemięźliwości wobec potencjału zamkniętego w wersach magii zakazanej. Była dla nich zbyt brzydka, zbyt surowa, zbyt okrutna, bali się smoły piołunu, który wtłaczała w żyły i bali się białej mgły zaślepiającej źrenice, nie potrafiąc dostrzec, że w istocie w tej mgle kryło się tylko więcej, więcej, obiecujące więcej. Udawali wstręt przed nią, podczas gdy przejmował ich zwykły, obmierzły strach; była tymczasem bożym darem, takim samym, jak powszednia magia widzących, być może w ostatecznym rozrachunku cenniejszym, dostępnym tylko tym, którzy gotowi byli zrzucić z siebie pęta ludzkiej bojaźliwości. Przeznaczona tylko takim, jak on – niezwykłym, jak stwierdził Farbauti, nieświadomie dolewając oliwy do ognia jego herezji.
– Może będzie miał pan szczęście i tym razem nie okażą się tylko pustym gadaniem. Pochłonie nas wszystkich Ragnarök, ale przynajmniej będzie pan mógł skoczyć mu w paszczę z dumnym: a nie mówiłem? Przodkowie zatłuką pana po śmierci po raz drugi z zazdrości, że z nich wszystkich pan miał akurat rację – pociągnął, powracając do niego spojrzeniem zasnutym infantylną figlarnością, przez którą niedojrzały, niezręczny żart nabierał rozprężającej pozorną nieporadność naturalności.
Odsuwane krzesło zaszurało nóżkami o podłogę werandy, małe drobiny pyłu zawirowały w powietrzu nad nim, złocąc się w promieniach słońca jak lotne drobiny złota; swobodny śmiech Bergmana zawibrował w przestrzeni razem z nimi, przetaczając się przez łasą na ten dźwięk świadomość Funiego. Podobało mu się jego obojętne podejście do eksponowanej ostentacyjnie pieczęci, była to w pewien sposób odświeżające po reakcjach, jakie zazwyczaj udawało mu się za jej pomocą w ludziach wzbudzać, sprawiało też, że czuł się przy nim tym bardziej komfortowo. Bergman zdawał się łączyć w sobie najlepsze przymioty odrębnych od siebie światów, w jakich Funi lawirował: przejawiał ciepłą życzliwość prostego mieszkańca lepszej części Midgardu i tolerancyjną obojętność, na jaką można było liczyć w szemranym Przesmyku, gdzie widok czarnych żył czy znaków wypalonych na dłoni nie był niczym szczególnym. Krótki śmiech wyrwał mu się z wąskiej piersi na odniesienie do żartobliwej dżumy, tak sprawnie łagodzącego subtelnie wymierzoną mu reprymendę, do której – oczywiście – nie zamierzał się stosować. Nie zamierzał usilnie chować ręki w kieszeni czy rękawiczkach, jak niektórzy czynili – podobny wstyd wydawał mu się zawsze godny pożałowania.
Słodki zapach ożywił go, zanim jeszcze spod opieszale uchylanego klosza wyłoniło się hojnie obsypane kruszonką ciasto, a kiedy wreszcie je ujrzał, wydał z siebie efektowny pomruk zadowolenia, z pośpiesznym brzękiem odkładając pokrywę na bok. Pochwycił zaraz w dłoń największy kawałek, opadając swobodnie na drugie krzesło, którego nóżki zazgrzytały nieprzyjemnie pod impetem jego nonszalancko usadzanego ciężaru. Zanim jednak podniósł ciasto do ust, z wyraźnie przekornym uśmieszkiem spojrzał na Bergmana, w odpowiedzi na jego pytanie podnosząc drugą dłoń, by zwinąć palce, prezentując mu środkowy palec przeciwnej ręki.
– Jego rzymski bliźniak, Mars – powiedziawszy to, poruszył bezwstydnie wystawionym wulgarnie palcem, zanim nie parsknął radosnym śmiechem, odchylając na chwilę głowę z beztroską manierą, jakby zupełnie niepomny wcześniejszej przestrogi Bergamana, choć dłoń zaraz przezornie odłożył na stół. Nie potrzebując więcej zachęt, wsunął między roześmiane wargi drożdżówkę, by wznieść z rozkoszą oczy ku niebu, kiedy zanurzył w niej wreszcie zęby.
– Z dwojga złego wolałbym duchy – mruknął z przekąsem, zabarwiając dotychczasowe pogodne rozbawienie nieco cięższą nutą, szczęśliwie nie pozwolił jej umościć się w kącikach ust na dłużej niż tę krótką chwilę, tym bardziej, kiedy Bergman wygłosił zaraz kolejne słowa dedykowanej mu aprobaty. Przez lapidarne mrugnięcie można było odnieść wrażenie, że Funi obrósł w papuzie piórka niemej dumy; gdyby je miał, zapewne nastroszyłby je teraz ostentacyjnie, pławiąc się w blasku dnia i świetle słodkiego uczucia pysznej satysfakcji, ufnie nie podejrzewając rozmówcy o nic więcej poza autentyczną szczerością. Był, w gruncie rzeczy, zdumiewająco prosty – w obejściu i w obsłudze. Delikatny rumieniec pąsowiał na policzkach i z fałszywą skromnością uciekł pojaśniałym spojrzeniem w bok, odwracając twarz ku rozlanej nieopodal linii wody, jakby starał się niezbyt dyskretnie zasłonić zadowolony, pełen mimowolnej dziecięcej radości uśmiech. Ciepłe refleksy blasku słonecznego rozlewały się świetlistymi łatami na delikatnie poruszanej tafli, rażąc źrenice, odruchowo przymrużył powieki przed złotym łyskaniem, marszcząc grymaśnie oprószony bladymi piegami nos.
Wspomnienie jego wydalenia ze świątyni rozciągało się w nim wciąż tkliwą szramą, odczuł więc przy słowach mężczyzny odruchowe ciągnięcie obolałej tkanki, lecz idąca z tym pochwała działała natychmiast jak balsamiczny okład, dodając mu zarazem pewności, co do oczywistej omylności kapłanów, którzy tak pochopnie postanowili się go pozbyć. Z powodu, jak sam uważał, zupełnie niewłaściwego – dlatego tylko, że miał więcej odwagi niż oni, że potrafił dostrzec więcej, że umiał po to sięgnąć, bez cienia zwątpienia zrzucając z siebie wpajane mu przywiązanie do tchórzliwej wstrzemięźliwości wobec potencjału zamkniętego w wersach magii zakazanej. Była dla nich zbyt brzydka, zbyt surowa, zbyt okrutna, bali się smoły piołunu, który wtłaczała w żyły i bali się białej mgły zaślepiającej źrenice, nie potrafiąc dostrzec, że w istocie w tej mgle kryło się tylko więcej, więcej, obiecujące więcej. Udawali wstręt przed nią, podczas gdy przejmował ich zwykły, obmierzły strach; była tymczasem bożym darem, takim samym, jak powszednia magia widzących, być może w ostatecznym rozrachunku cenniejszym, dostępnym tylko tym, którzy gotowi byli zrzucić z siebie pęta ludzkiej bojaźliwości. Przeznaczona tylko takim, jak on – niezwykłym, jak stwierdził Farbauti, nieświadomie dolewając oliwy do ognia jego herezji.
– Może będzie miał pan szczęście i tym razem nie okażą się tylko pustym gadaniem. Pochłonie nas wszystkich Ragnarök, ale przynajmniej będzie pan mógł skoczyć mu w paszczę z dumnym: a nie mówiłem? Przodkowie zatłuką pana po śmierci po raz drugi z zazdrości, że z nich wszystkich pan miał akurat rację – pociągnął, powracając do niego spojrzeniem zasnutym infantylną figlarnością, przez którą niedojrzały, niezręczny żart nabierał rozprężającej pozorną nieporadność naturalności.
Odsuwane krzesło zaszurało nóżkami o podłogę werandy, małe drobiny pyłu zawirowały w powietrzu nad nim, złocąc się w promieniach słońca jak lotne drobiny złota; swobodny śmiech Bergmana zawibrował w przestrzeni razem z nimi, przetaczając się przez łasą na ten dźwięk świadomość Funiego. Podobało mu się jego obojętne podejście do eksponowanej ostentacyjnie pieczęci, była to w pewien sposób odświeżające po reakcjach, jakie zazwyczaj udawało mu się za jej pomocą w ludziach wzbudzać, sprawiało też, że czuł się przy nim tym bardziej komfortowo. Bergman zdawał się łączyć w sobie najlepsze przymioty odrębnych od siebie światów, w jakich Funi lawirował: przejawiał ciepłą życzliwość prostego mieszkańca lepszej części Midgardu i tolerancyjną obojętność, na jaką można było liczyć w szemranym Przesmyku, gdzie widok czarnych żył czy znaków wypalonych na dłoni nie był niczym szczególnym. Krótki śmiech wyrwał mu się z wąskiej piersi na odniesienie do żartobliwej dżumy, tak sprawnie łagodzącego subtelnie wymierzoną mu reprymendę, do której – oczywiście – nie zamierzał się stosować. Nie zamierzał usilnie chować ręki w kieszeni czy rękawiczkach, jak niektórzy czynili – podobny wstyd wydawał mu się zawsze godny pożałowania.
Słodki zapach ożywił go, zanim jeszcze spod opieszale uchylanego klosza wyłoniło się hojnie obsypane kruszonką ciasto, a kiedy wreszcie je ujrzał, wydał z siebie efektowny pomruk zadowolenia, z pośpiesznym brzękiem odkładając pokrywę na bok. Pochwycił zaraz w dłoń największy kawałek, opadając swobodnie na drugie krzesło, którego nóżki zazgrzytały nieprzyjemnie pod impetem jego nonszalancko usadzanego ciężaru. Zanim jednak podniósł ciasto do ust, z wyraźnie przekornym uśmieszkiem spojrzał na Bergmana, w odpowiedzi na jego pytanie podnosząc drugą dłoń, by zwinąć palce, prezentując mu środkowy palec przeciwnej ręki.
– Jego rzymski bliźniak, Mars – powiedziawszy to, poruszył bezwstydnie wystawionym wulgarnie palcem, zanim nie parsknął radosnym śmiechem, odchylając na chwilę głowę z beztroską manierą, jakby zupełnie niepomny wcześniejszej przestrogi Bergamana, choć dłoń zaraz przezornie odłożył na stół. Nie potrzebując więcej zachęt, wsunął między roześmiane wargi drożdżówkę, by wznieść z rozkoszą oczy ku niebu, kiedy zanurzył w niej wreszcie zęby.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Isak Bergman
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Nie 26 Wrz - 22:25
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zdziwił się, gdy spostrzegł nagłe nachmurzenie dotychczasowo przejrzystego lica młodego ślepca. Niechęć wywodząca się z przeszłości odcięła się wyraźnie również w tonie, którym wypowiadał osąd. Szkutnik nie zamierzał walczyć o zmianę jego zdania, przyjął więc jedynie do wiadomości i wzruszył lekko ramionami, jednak ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że nieprzyjemny afekt niezbyt łapczywie rozgościł się w jego rozmówcy i wyparował równie szybko, co kropla wody upuszczona na rozgrzaną blachę. Spoglądał na mizerną sylwetkę Hilmirsona, coraz chętniej zawłaszczającą sobie milimetry świata dookoła siebie: niczym gąbka chłonąca wodę, tak on przyjmował kolejne słowa pęczniejąc z zadowolenia i wyrazu najszczerszej satysfakcji, jaką przynosiły mu zapewnienia starszego mężczyzny. Było w tym obrazie coś niezwykle ujmującego i skłaniającego człowieka, który trafił na podatną glebę beztroskiego umysłu, by spróbować pójść jeszcze o krok dalej. Wszak nie miał całkiem złych intencji, raczej bawił się chwilą i odnajdywał sposobności, by po cichu wplatać w swe niepozornie niewinne słowa poukładane w głowie myśli, tyczące się prawdziwego postrzegania ludzi będących przerażonych zakazaną magią. Kąciki ust wciąż drgały mu w łagodnym uśmiechu, jednak na ułamek sekundy uniosły się jeszcze bardziej, żłobiąc na twarzy dwie głębsze zmarszczki mimiczne stykające się ze skrzydełkami nosa. Funi przekroczył granicę, nie miał już możliwości odwrotu i ponownego wtopienia się w społeczeństwo bez widma pieczęci ściągającej wszystkie nieszczęścia i ostracyzm.
Odwrócił twarz w stronę pomocnika, który w sztucznej wstydliwości i skromności, łapczywie pochłaniał spływające nań komplementy. Przeczuwał jak bardzo poharatana musiała być duma niedoszłego kapłana, gdy wypędzono go i uniemożliwiono kontynuowanie życia pod pieczą godarów – może innego nie znał, lub też nie planował, jak więc miał odnaleźć się i uporządkować swój los? Bezsprzecznie wszystko to składało się na sytuację, w której się znalazł i fakt, że wciąż poszukiwał miejsca, gdzie pozwolono by mu zarobić kilka monet, by dotrwać do kolejnego dnia. W większości tak właśnie kończyli – na marginesie, nie mogąc nawet zaprotestować i prosić o jakąkolwiek pomoc, czy obronę. Zdawało się, że nic innego nie miał dla nich ten świat. Wewnętrzna groza wstrząsnęła Bergmanem i przyprawiła o mdłości – czy nie przed tym uciekał? Czy nie dlatego poświęcał większość swej energii, by przypadkiem nikt nie dowiedział się, co tak naprawdę skrywa nędzna skorupa jego ciała? Nienawidził ich wszystkich, jako masy i każdego z osobna, nienawidził, gdyż nie chcieli zrozumieć i byli przyczyną wszystkich nieszczęść. To oni wyzwalali krwiożercze instynkty i odpowiadali za całe zło, nie on czy Hilmirson. Nie on, nawet nie Munch. Jedynie ludzka podłość, obojętność i poczucie, że ktoś z nich mianować może się czystszym i bardziej wartościowym.
– Ludzie mają paskudną przypadłość, odtrącają w większości to, czego nie rozumieją, lub gdy się panicznie czegoś boją. Tak wiele tracą… Pozostaje więc pytanie, kto tu jest prawdziwym głupcem i pomyleńcem? – Sugestywne pytanie zawisło w wibrującym od upału powietrze. Sam był ofiarą klanowych lęków i niezrozumienia. Wyimaginowanej klątwy i obyczajowości nie pozwalającej, aby wychowywał się wśród swoich. Skazany na wieczną tułaczkę, odnalazł pocieszenie u kogoś, kogo powinien uważać za największego wroga. Być może jego pobudki, które odkrył po latach, nie były najczystsze, zraniły go dogłębnie i nakazały mord na ostatniej bliskiej mu osobie, jednak Hrym ofiarował mu równocześnie zupełnie nowe życie.
Spojrzał na młodzieńca przenikliwością niekoniecznie wpisującą się w harmonijny obraz rzemieślnika, nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż bardzo szybko powrócił do zwyczajowej neutralności i wpił się uwagą w kolejne słowa, które zdołał wyrzec Hilmirson w przypływie dziecięcego rozbawienia. Isak nigdy nie miłował bogów, gardził nimi i tym, jak bardzo nieczuli byli względem ludzi. Nie przyznał jednak tego na głos z wiadomych przyczyn, rzucając młodzieńcowi badawcze spojrzenie. Westchnął i przywołał melodię, której nie potrafił zapomnieć. Sam nie wiedział, czy w tych słowach matka odtwarzała jedynie bezmyślnie wyuczoną formułę, czy też modliła się w jakiś wyrachowany sposób, wzywając zagładę nad cały znany sobie świat.
Ragnarök..
– Hrymr ekr austan, hefisk lind fyrir, snýsk Jörmungandr í jötunmóði; ormr knýr unnir, en ari hlakkar, slítr nái niðfölr, Naglfar losnar. – Siedząc na skrzypiącym leniwie krześle, wyrecytował przeciągle upiorną wieszczbę. – Gdy zobaczę Nagelfar podczas Ragnaröku na własne oczy, będę mógł umrzeć. – Choć widywał go już wielokrotnie w snach. Ostre cielsko statku sunęło zawsze wpierw bezszelestnie, następnie rozpoczynało kakofonię suchego trzasku ocierających się o siebie ludzkich paznokci. Upiorny zwiastun dowodzony przez olbrzyma Hryma przywoływał gęsią skórkę przeradzającą się w rozkosz napinającą mięśnie w ciele. Jeśli miał umrzeć, to właśnie tego dnia – w trakcie Ragnaröku. Nie wcześniej. Zmrużył oczy, układając dłonie na stoliku, okalając palcami żółtawy miąższ drożdżówki, której centrum czerniło się od owoców. Zaśmiał się następnie w sposób zupełnie nieprzystający do wcześniej wyrzeczonych słów. Przodkowie próbowali go zabić wielokrotnie, za żadnym razem im się nie dało. Funi nie miał pojęcia, jak przerażające i jak nietrafione słowa wyrzekł w swej nierozwadze. Radość błąkała się po twarzy Bergmana, gdy przysunął do ust kubek z kawą i upił spory łyk, przegryzając słodkim wypiekiem. Jak do tej pory, bawił się całkiem dobrze.
Tym razem, wywleczenie na wierzch Marsa spotkało się jedynie z płynnym ruchem głowy wykręcającej się, to na prawo, to na lewo. Westchnął i odstawił metalowy kubek na blat stołu.
– Jedz, ile chcesz. Mamy jeszcze trochę pracy do wykonania. Chciałbym, abyś pomógł mi przenieść kilka kawałków drewna spod altany do warsztatu. – Wskazał dłonią na stosik, po czym chwycił za termos i nalał Hilmirsonowi porcję kawy, przesuwając napój w jego stronę. – Jak w ogóle z zajęciem w Midgardzie? Łatwo ci coś podłapać? Nie chcę być wścibski. Po prostu podoba mi się jak pracujesz, więc chętnie zatrudnię cię jeszcze do jakichś robót – stwierdził i począł bacznie się mu przyglądać. – Zwykle mam pomocnika, ale niestety, na co dzień zajmuje się czymś innym i nie zawsze może mnie wesprzeć. Tak jak teraz – wyjaśnił pospiesznie, podpierając brodę na dłoni. Głód pieniądza był niemalże nie do zaspokojenia, a znalezienie osoby, która z chęcią przyjmowała ślepca, graniczyło z cudem.
Odwrócił twarz w stronę pomocnika, który w sztucznej wstydliwości i skromności, łapczywie pochłaniał spływające nań komplementy. Przeczuwał jak bardzo poharatana musiała być duma niedoszłego kapłana, gdy wypędzono go i uniemożliwiono kontynuowanie życia pod pieczą godarów – może innego nie znał, lub też nie planował, jak więc miał odnaleźć się i uporządkować swój los? Bezsprzecznie wszystko to składało się na sytuację, w której się znalazł i fakt, że wciąż poszukiwał miejsca, gdzie pozwolono by mu zarobić kilka monet, by dotrwać do kolejnego dnia. W większości tak właśnie kończyli – na marginesie, nie mogąc nawet zaprotestować i prosić o jakąkolwiek pomoc, czy obronę. Zdawało się, że nic innego nie miał dla nich ten świat. Wewnętrzna groza wstrząsnęła Bergmanem i przyprawiła o mdłości – czy nie przed tym uciekał? Czy nie dlatego poświęcał większość swej energii, by przypadkiem nikt nie dowiedział się, co tak naprawdę skrywa nędzna skorupa jego ciała? Nienawidził ich wszystkich, jako masy i każdego z osobna, nienawidził, gdyż nie chcieli zrozumieć i byli przyczyną wszystkich nieszczęść. To oni wyzwalali krwiożercze instynkty i odpowiadali za całe zło, nie on czy Hilmirson. Nie on, nawet nie Munch. Jedynie ludzka podłość, obojętność i poczucie, że ktoś z nich mianować może się czystszym i bardziej wartościowym.
– Ludzie mają paskudną przypadłość, odtrącają w większości to, czego nie rozumieją, lub gdy się panicznie czegoś boją. Tak wiele tracą… Pozostaje więc pytanie, kto tu jest prawdziwym głupcem i pomyleńcem? – Sugestywne pytanie zawisło w wibrującym od upału powietrze. Sam był ofiarą klanowych lęków i niezrozumienia. Wyimaginowanej klątwy i obyczajowości nie pozwalającej, aby wychowywał się wśród swoich. Skazany na wieczną tułaczkę, odnalazł pocieszenie u kogoś, kogo powinien uważać za największego wroga. Być może jego pobudki, które odkrył po latach, nie były najczystsze, zraniły go dogłębnie i nakazały mord na ostatniej bliskiej mu osobie, jednak Hrym ofiarował mu równocześnie zupełnie nowe życie.
Spojrzał na młodzieńca przenikliwością niekoniecznie wpisującą się w harmonijny obraz rzemieślnika, nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż bardzo szybko powrócił do zwyczajowej neutralności i wpił się uwagą w kolejne słowa, które zdołał wyrzec Hilmirson w przypływie dziecięcego rozbawienia. Isak nigdy nie miłował bogów, gardził nimi i tym, jak bardzo nieczuli byli względem ludzi. Nie przyznał jednak tego na głos z wiadomych przyczyn, rzucając młodzieńcowi badawcze spojrzenie. Westchnął i przywołał melodię, której nie potrafił zapomnieć. Sam nie wiedział, czy w tych słowach matka odtwarzała jedynie bezmyślnie wyuczoną formułę, czy też modliła się w jakiś wyrachowany sposób, wzywając zagładę nad cały znany sobie świat.
Ragnarök..
– Hrymr ekr austan, hefisk lind fyrir, snýsk Jörmungandr í jötunmóði; ormr knýr unnir, en ari hlakkar, slítr nái niðfölr, Naglfar losnar. – Siedząc na skrzypiącym leniwie krześle, wyrecytował przeciągle upiorną wieszczbę. – Gdy zobaczę Nagelfar podczas Ragnaröku na własne oczy, będę mógł umrzeć. – Choć widywał go już wielokrotnie w snach. Ostre cielsko statku sunęło zawsze wpierw bezszelestnie, następnie rozpoczynało kakofonię suchego trzasku ocierających się o siebie ludzkich paznokci. Upiorny zwiastun dowodzony przez olbrzyma Hryma przywoływał gęsią skórkę przeradzającą się w rozkosz napinającą mięśnie w ciele. Jeśli miał umrzeć, to właśnie tego dnia – w trakcie Ragnaröku. Nie wcześniej. Zmrużył oczy, układając dłonie na stoliku, okalając palcami żółtawy miąższ drożdżówki, której centrum czerniło się od owoców. Zaśmiał się następnie w sposób zupełnie nieprzystający do wcześniej wyrzeczonych słów. Przodkowie próbowali go zabić wielokrotnie, za żadnym razem im się nie dało. Funi nie miał pojęcia, jak przerażające i jak nietrafione słowa wyrzekł w swej nierozwadze. Radość błąkała się po twarzy Bergmana, gdy przysunął do ust kubek z kawą i upił spory łyk, przegryzając słodkim wypiekiem. Jak do tej pory, bawił się całkiem dobrze.
Tym razem, wywleczenie na wierzch Marsa spotkało się jedynie z płynnym ruchem głowy wykręcającej się, to na prawo, to na lewo. Westchnął i odstawił metalowy kubek na blat stołu.
– Jedz, ile chcesz. Mamy jeszcze trochę pracy do wykonania. Chciałbym, abyś pomógł mi przenieść kilka kawałków drewna spod altany do warsztatu. – Wskazał dłonią na stosik, po czym chwycił za termos i nalał Hilmirsonowi porcję kawy, przesuwając napój w jego stronę. – Jak w ogóle z zajęciem w Midgardzie? Łatwo ci coś podłapać? Nie chcę być wścibski. Po prostu podoba mi się jak pracujesz, więc chętnie zatrudnię cię jeszcze do jakichś robót – stwierdził i począł bacznie się mu przyglądać. – Zwykle mam pomocnika, ale niestety, na co dzień zajmuje się czymś innym i nie zawsze może mnie wesprzeć. Tak jak teraz – wyjaśnił pospiesznie, podpierając brodę na dłoni. Głód pieniądza był niemalże nie do zaspokojenia, a znalezienie osoby, która z chęcią przyjmowała ślepca, graniczyło z cudem.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Funi Hilmirson
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Czw 30 Wrz - 21:50
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Subtelny cień spoważnienia wychynął zza kotary beztroskiej promienności, powlekając skierowane ku Bergmanowi niby przelotnie spojrzenie chwilową czujną bystrością – wygłaszany przez niego pogląd podjudzał w Funim niezmiennie pogodną satysfakcję, lecz w tych słowach, odważnych i kontrowersyjnych, dopatrywał się również, mimowiednie, przyjemnego poczucia solidarności, w słowach tak rozkosznie odpowiadających jego własnej perspektywie, w której krytycznie zarzucał porządniejszej części społeczeństwa ograniczające tchórzostwo i krótkowzroczność. Tkwiło w tym wszystkim delikatne ukłucie zaskoczenia, podskórny sztych intuicji, rozbudzającej w nim raptowną skupioną pilność, prędko rozmywającą się jednak na powrót pod nonszalancką wesołością – urywkowe podejrzenie węszące pośród głosu rozmówcy zdradliwej nuty, konfidencjonalnej, przeznaczonej tylko uszom wiedzącym, czego szukać, ale nim zdążyłoby ją pochwycić, powściągane przez rozleniwioną ociężałość młodocianego umysłu. Wystarczało mu w istocie, że Bergman go rozumiał, że ich percepcje zbiegały się ze sobą zgodnie w tak istotnym punkcie – nie interesowało go więcej, nie dzisiaj; czuł zresztą, że byłoby coś zdrożnego i nieodpowiedniego w rozgrzebywaniu tego tematu pod jasnym światłem słonecznego dnia, przy talerzu słodkich drożdżówek, pomiędzy infantylnymi żartami, jakich nie miał ochoty dzisiaj wcale porzucać na rzecz spraw ciężkostrawnych (choć w gruncie rzeczy wszystkie sprawy trawił lekko, niekiedy niestosownie, często bezczelnie). Ziarno zuchwałego przypuszczenia, jakkolwiek wątłe i niechętne do kiełkowania, wpadło jednak w chaotyczny labirynt grządek roztargnionego umysłu, dyskretne, niegotowe jeszcze rozłupać miękkiej skorupki, ale odtąd obecne jak kamyczek wpadły przypadkiem za cholewę buta, by prędzej czy później nagląco o sobie przypomnieć ustawicznym uwieraniem, w okolicznościach mniej rozpraszających, mniej skłaniających do przymknięcia oczu wobec podsuniętego mu tropu.
Prychnął więc w odpowiedzi lekko, z kpiarskim rozbawieniem, nie pozwalając powadze przejąć prymu w jego postawie, choć wciąż przezierała delikatnie przez prezentowaną znacznie bardziej ostentacyjnie pogardliwą żartobliwość, kiedy ochoczo podejmował, dając się ciągnąć za język bez najmniejszych oporów czy cienia ostrożności:
– Ludziom poślednim jeszcze można taką głupotę wybaczyć, ostatecznie rozumiem, że dla zwykłego człowieka może się to wydawać trochę okropne czy straszne; zresztą sam uważam, że to jednak czasem paskudztwo, pamiętam, że przy którymś z pierwszych razów musiałem pójść w krzaki z nerwów, Ragnar właściwie zaniósł mnie potem z powrotem do domu, miał pan kiedyś atak paniki? – przerwał po tym pytaniu na moment, choć wyraźnie nie w oczekiwaniu na faktyczną odpowiedź, a raczej dla krótkiego rozmysłu, jaki rozegrał się na jego czole delikatnym ściągnięciem jasnych brwi. – Chociaż może to bardziej wina tych szczyn, którymi nas wtedy non stop raczyli, wie pan, mieli jazdę na jakąś paskudną mieszankę, od której samego zapachu drętwiała mi twarz, nie wiem do tej pory, co w tym było, może nawet wolałbym się nie dowiadywać. Rzecz w tym, że mi też wpajano ten sam strach, opowiadano mi te odczłowieczające historie, straszono za dzieciaka, że przyjdzie straszny pan z białymi oczami i mnie zabierze, ale nie mogłem zignorować woli Odyna, rozumie pan? Nie jestem tchórzem – zadeklarował pysznie, ani na chwilę nie tracąc dotychczasowej lekkości tonu, w którym równie dobrze mógłby rozprawiać dalej o dzisiejszej doskonałej pogodzie. – Ale kapłani, panie Bergman? Nie spodziewałem się w sumie medalu za to, co zrobiłem, ale to więcej niż tylko wydalenie mnie ze świątyni, wie pan, oni wszyscy są cykorami pozbawionymi ambicji, głuchymi ślepcami zniedołężniałymi na duszach. Bali się mnie, oczywiście, dlatego musieli mnie wyrzucić, zasłaniając się głupimi zasadami.
Okruch goryczy wpadł mu między słowa i pękł, wypuszczając w głos nutę cierpkiego rozżalenia, pozbawioną jednak objętości, która mogłaby przytłoczyć entuzjastyczne podrygi zadowolenia migające pośród ekspresji i swobodnie noszonej postawy. Przypominał sobie tymczasem jak w tym pierwszym, najgorszym, tygodniu, kiedy zakazana magia zalęgała się na stałe w jego ciele, moszcząc sobie ciemne legowisko w fantomowej narośli na sercu, trzymali go jeszcze w świątyni – jak jego krzyki odbijały się od zimnych ścian, kiedy rzucał się na twardym łóżku w śmierdzącej ziołami infirmerii, z której w końcu go zabrali, bo pilnujący chorych opiekun nie potrafił wytrzymać jego wijącej się w bólu obecności, nie mógł znieść oparów skażonego potu przesączającego się z porów rozgorączkowanej skóry w powietrze, jakim sam oddychał. Przytrzymali go tam dla przestrogi, ale pozbyli się go nie ze względu na wychowanków, ale przez własny strach – ten sam, który zaciskał rękę jego opiekuna na osłabłym ramieniu, gdy odciskano mu na dłoni przeklętą pieczątkę.
Treść przytaczanej przepowiedni dźwięczała tymczasem w uszach jak melodia wrośniętej w pamięć kołysanki, dawno niesłyszana, pomimo upływu czasu wciąż niezmiennie tak samo bliska. Uśmiechnął się z subtelnym uznaniem na dalsze słowa mężczyzny, tak pasujące do jego ogólnego wizerunku; z tego nie zamierzał już czynić sobie żadnych żartów, skutecznie uciszony rytmem wieszczby, tembrem męskiego głosu recytującego ją z należytą uważnością. Słodycz miąższu ciasta rozlała mu się zaraz potem na języku, podrażniając skurcz zgłodniałego żołądka, odpuszczający powoli po każdym łapczywym kęsie, podczas gdy na froncie koszulki rozsypywały mu się upuszczone drobiny kruszonki, na które nie zwracał jednak żadnej uwagi. Nie znajdował w sobie na tyle wstrzemięźliwości, żeby przestać jeść na wystarczająco długą chwilę, by móc wyrazić swój zachwyt w stosownym komplemencie, wydawał z siebie jednakże pomruki wyrażające jego zadowolenie wystarczająco wymownie, a słysząc zachętę pośpiesznie sięgnął po następny kawałek, choć jeszcze w zupełności nie zdążył przełknąć ostatniego kęsa poprzedniego. Krzyna owocowego miąższu zatrzymała mu się w lewym kąciku ust, wciąż wiernie uniesionym wraz z bliźniaczą krawędzią rozradowanego grymasu. Pokiwał dziarsko głową, słysząc, że czeka go jeszcze jakieś zadanie, a kiedy w końcu padło pytanie poprzedzające tak obiecujące dalsze słowa, w końcu sięgnął po kubek z ciepłą kawą, omal nie zakrztuszając się kawałkiem drożdżówki z powodu zbyt entuzjastycznej, wcale niedyskretnej reakcji na podobną propozycję. Ciepły, pobudzający smak kawy pomógł mu przecisnąć większy strzęp nieprzeżutego wystarczająco ciasta, ale radosny błękit spojrzenia zdążył przesłonić się łzawością.
– Bywa różnie – odpowiedział wreszcie, odstawiając kubek, z jednym policzkiem wciąż zapchanym resztką drożdżówki. – Jest łatwiej coś znaleźć przy takiej pogodzie, ale nie wiem, czy mogę liczyć, że słońce się utrzyma przez resztę zimy. Zresztą, byłbym wdzięczny za cokolwiek bardziej stałego, wie pan, może dałbym radę latem, ale teraz wolałbym jednak nie lądować na ulicy – przyznał, dostrzegając teraz dopiero osiadłe mu na piersi okruszki, które zaczął strzepywać z siebie pośpiesznie, by następnie wierzchem dłoni przetrzeć też usta. Podnosząc znów spojrzenie na siedzącego naprzeciw mężczyznę, pozwolił sobie tym razem na zupełnie jawną, wdzięczną powagę: – Dziękuję, panie Bergman, naprawdę.
Prychnął więc w odpowiedzi lekko, z kpiarskim rozbawieniem, nie pozwalając powadze przejąć prymu w jego postawie, choć wciąż przezierała delikatnie przez prezentowaną znacznie bardziej ostentacyjnie pogardliwą żartobliwość, kiedy ochoczo podejmował, dając się ciągnąć za język bez najmniejszych oporów czy cienia ostrożności:
– Ludziom poślednim jeszcze można taką głupotę wybaczyć, ostatecznie rozumiem, że dla zwykłego człowieka może się to wydawać trochę okropne czy straszne; zresztą sam uważam, że to jednak czasem paskudztwo, pamiętam, że przy którymś z pierwszych razów musiałem pójść w krzaki z nerwów, Ragnar właściwie zaniósł mnie potem z powrotem do domu, miał pan kiedyś atak paniki? – przerwał po tym pytaniu na moment, choć wyraźnie nie w oczekiwaniu na faktyczną odpowiedź, a raczej dla krótkiego rozmysłu, jaki rozegrał się na jego czole delikatnym ściągnięciem jasnych brwi. – Chociaż może to bardziej wina tych szczyn, którymi nas wtedy non stop raczyli, wie pan, mieli jazdę na jakąś paskudną mieszankę, od której samego zapachu drętwiała mi twarz, nie wiem do tej pory, co w tym było, może nawet wolałbym się nie dowiadywać. Rzecz w tym, że mi też wpajano ten sam strach, opowiadano mi te odczłowieczające historie, straszono za dzieciaka, że przyjdzie straszny pan z białymi oczami i mnie zabierze, ale nie mogłem zignorować woli Odyna, rozumie pan? Nie jestem tchórzem – zadeklarował pysznie, ani na chwilę nie tracąc dotychczasowej lekkości tonu, w którym równie dobrze mógłby rozprawiać dalej o dzisiejszej doskonałej pogodzie. – Ale kapłani, panie Bergman? Nie spodziewałem się w sumie medalu za to, co zrobiłem, ale to więcej niż tylko wydalenie mnie ze świątyni, wie pan, oni wszyscy są cykorami pozbawionymi ambicji, głuchymi ślepcami zniedołężniałymi na duszach. Bali się mnie, oczywiście, dlatego musieli mnie wyrzucić, zasłaniając się głupimi zasadami.
Okruch goryczy wpadł mu między słowa i pękł, wypuszczając w głos nutę cierpkiego rozżalenia, pozbawioną jednak objętości, która mogłaby przytłoczyć entuzjastyczne podrygi zadowolenia migające pośród ekspresji i swobodnie noszonej postawy. Przypominał sobie tymczasem jak w tym pierwszym, najgorszym, tygodniu, kiedy zakazana magia zalęgała się na stałe w jego ciele, moszcząc sobie ciemne legowisko w fantomowej narośli na sercu, trzymali go jeszcze w świątyni – jak jego krzyki odbijały się od zimnych ścian, kiedy rzucał się na twardym łóżku w śmierdzącej ziołami infirmerii, z której w końcu go zabrali, bo pilnujący chorych opiekun nie potrafił wytrzymać jego wijącej się w bólu obecności, nie mógł znieść oparów skażonego potu przesączającego się z porów rozgorączkowanej skóry w powietrze, jakim sam oddychał. Przytrzymali go tam dla przestrogi, ale pozbyli się go nie ze względu na wychowanków, ale przez własny strach – ten sam, który zaciskał rękę jego opiekuna na osłabłym ramieniu, gdy odciskano mu na dłoni przeklętą pieczątkę.
Treść przytaczanej przepowiedni dźwięczała tymczasem w uszach jak melodia wrośniętej w pamięć kołysanki, dawno niesłyszana, pomimo upływu czasu wciąż niezmiennie tak samo bliska. Uśmiechnął się z subtelnym uznaniem na dalsze słowa mężczyzny, tak pasujące do jego ogólnego wizerunku; z tego nie zamierzał już czynić sobie żadnych żartów, skutecznie uciszony rytmem wieszczby, tembrem męskiego głosu recytującego ją z należytą uważnością. Słodycz miąższu ciasta rozlała mu się zaraz potem na języku, podrażniając skurcz zgłodniałego żołądka, odpuszczający powoli po każdym łapczywym kęsie, podczas gdy na froncie koszulki rozsypywały mu się upuszczone drobiny kruszonki, na które nie zwracał jednak żadnej uwagi. Nie znajdował w sobie na tyle wstrzemięźliwości, żeby przestać jeść na wystarczająco długą chwilę, by móc wyrazić swój zachwyt w stosownym komplemencie, wydawał z siebie jednakże pomruki wyrażające jego zadowolenie wystarczająco wymownie, a słysząc zachętę pośpiesznie sięgnął po następny kawałek, choć jeszcze w zupełności nie zdążył przełknąć ostatniego kęsa poprzedniego. Krzyna owocowego miąższu zatrzymała mu się w lewym kąciku ust, wciąż wiernie uniesionym wraz z bliźniaczą krawędzią rozradowanego grymasu. Pokiwał dziarsko głową, słysząc, że czeka go jeszcze jakieś zadanie, a kiedy w końcu padło pytanie poprzedzające tak obiecujące dalsze słowa, w końcu sięgnął po kubek z ciepłą kawą, omal nie zakrztuszając się kawałkiem drożdżówki z powodu zbyt entuzjastycznej, wcale niedyskretnej reakcji na podobną propozycję. Ciepły, pobudzający smak kawy pomógł mu przecisnąć większy strzęp nieprzeżutego wystarczająco ciasta, ale radosny błękit spojrzenia zdążył przesłonić się łzawością.
– Bywa różnie – odpowiedział wreszcie, odstawiając kubek, z jednym policzkiem wciąż zapchanym resztką drożdżówki. – Jest łatwiej coś znaleźć przy takiej pogodzie, ale nie wiem, czy mogę liczyć, że słońce się utrzyma przez resztę zimy. Zresztą, byłbym wdzięczny za cokolwiek bardziej stałego, wie pan, może dałbym radę latem, ale teraz wolałbym jednak nie lądować na ulicy – przyznał, dostrzegając teraz dopiero osiadłe mu na piersi okruszki, które zaczął strzepywać z siebie pośpiesznie, by następnie wierzchem dłoni przetrzeć też usta. Podnosząc znów spojrzenie na siedzącego naprzeciw mężczyznę, pozwolił sobie tym razem na zupełnie jawną, wdzięczną powagę: – Dziękuję, panie Bergman, naprawdę.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Isak Bergman
Re: 03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Nie 3 Paź - 20:01
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Zastygł z kubkiem w dłoni, przymykając oczy i wystawiając twarz ku słońcu, które przesunęło się na tyle, by cień stopniał i ciepłe promienie padały ukosem na stolik ukryty pod daszkiem werandy. Refleksja wywołana słowami Hilmirsona przeniknęła przez łagodny nurt myśli kreśląc przed starym ślepcem pejzaż historii, która zdarzyła się wiele lat temu, wyznaczając rytm jego przyszłego życia. Nikt nigdy nie uderzył go za to, że zgłębiał arkany zakazanej magii, wszystkie informacje dostawał wprost, przyswajając wiedzę pod pieczą swego mistrza. Pamiętał oczy Hryma i bez wątpienia czaiła się w nich jakaś nieopisana furia, ciskająca piorunami w świat, który ich otaczał. Było jednak jeszcze coś – mądrość, świadomość podejmowanych kroków i pewność, która onieśmielała Isaka ilekroć miał odwagę, by patrzeć weń zbyt długo. Wtedy jeszcze nie rozumiał w pełni, nie wiedział, że za każdym słowem i gestem czaiła się chirurgiczna precyzja i bezwzględna kalkulacja. Jednak nawet pod tak czujnym okiem, nic nie przychodziło z łatwością, bez stosownych kosztów. Nie posiadał bystrego umysłu: nie na tyle, by spamiętywać słowa, wyszukane formuły, bez pomyłki, bez zająknienia, pewnie i płynnie. Choć omamiony obietnicami, że później już zostanie tylko poznanie ostatecznego wybawienia, gałęzi magii, która pomoże mu w chorobie i zapewni życie długie i pozbawione cierpienia, wciąż nie umiał, płacząc bezsilnie nocami, daleko od chaty, w której mieszkali. Czuł się paskudnie głupi, niedołężny, z ociężałym intelektem, tak sztywnym, że nie potrafił chłonąć niczym gąbka potrzebnej wiedzy. Mając siedemnaście la trząsł się jak galareta przed każdym wypowiadanym zaklęciem, wtedy jednak patrzył w oczy Bergmana – reflektując się i półszeptem wyrzucając z siebie to, co mu nakazywał. Nie mógł odmówić swemu nauczycielowi cierpliwości oraz tego, że zapoznał go z każdą, najdrobniejszą konsekwencją, która mogła go później spotkać z powodu dopuszczania się podobnych plugastw. Godził się świadomie, wciąż z rozmysłem podsycany w nienawiści do tych, którzy go odtrącili – bo przecież został wyklęty przez rodzinę, skazany na śmierć, podobnie jak jego matka, której nie było już z nim od kilku lat. Zaciskając zęby do granic swych możliwości, dusząc łzy bezradności, powtarzał każde słowo zaklęcia tysiąckroć, czerpiąc ze swej wściekłości siłę przekształcającą się z czasem w talent, którego objawienia nie mógł przewidzieć.
Gdy jego oczy w końcu zasłoniły się mgłą pożerającą szarobłękitne tęczówki, gdy zwykle fiołkowe żyły przybrały złowieszczy kolor atramentu gęstniejącego w czerń smoły, pierwszy raz tak poważnie myślał o śmierci. Choć Hrym ostrzegał go przed przemianą, w akcie paniki był gotów stwierdzić, że starzec go oszukał i z premedytacją posłał ku zupełnemu zatraceniu, gdzie kostucha trzaskając suchymi kośćmi, wyciągała po niego dłoń. Szarpiąc rogi posłania, wpijając paznokcie w drewno wezgłowia, spotkał się jednak z łagodnością swego nauczyciela, wytrwale pełniącego wartę w małym pokoiku oświetlanym lampą naftową. Dłoń pod potylicą, chłód wody na spierzchniętych wargach, szmer słów zapewniających, że później wszystko się ułoży i będzie łatwiejsze – pamiętał dokładnie każdy element, przechowując go pieczołowicie w pamięci: ku przestrodze, ku własnemu samobiczowaniu się za naiwność i dziecięcą ufność. Mimo tego – nie potrafił stwierdzić, że żałował wszystkich swych wyborów. Nie, z całą pewnością nie.
Leniwie odsłonił źrenice pogrążone do tej pry w półtransie rozważań, otwierając oczy, zerknął na Funiego. Historie ludzi, których spotykał, ukazywały prawdziwe okrucieństwo świata, szczęścia, które dozowało się kapryśnie, podług niezrozumiałych zasad. Pokiwał łagodnie głową, dając mu przyzwolenie na otwarte wyrzucenie z siebie żalu i goryczy zebranej w fałdach duszy przez lata doświadczania ludzkiej niechęci i przemocy. Za poruszeniem jednego kamyczka nastąpiła niekontrolowana lawina, jednak i taką sytuację potrafił obrócić na swoją korzyść – dając odrobinę zrozumienia spragnionej duszy. Pełne wyrozumiałości spojrzenie ułożyło się lekko na ostrych obramowaniach niemal dziecięcego oblicza.
– Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoją historią. Cóż, zdaję sobie sprawę, że odczytanie własnego przeznaczenia i podążanie z nim, zwłaszcza, gdy jest ono niezgodne z wyobrażeniami otoczenia, nie jest łatwe. Że nie musi spotykać się z akceptacja i tym bardziej, jakimiś fanfarami. – Uniósł kubek do ust. – Nie rozumiem jednak tej całej otoczki, jakby już sam ból nie starczał. Dla mnie to znęcanie się. Nie trzeba parać się zakazaną magią, by być zepsutym, złym człowiekiem. Może zbyt powierzchownie na to wszystko patrzę, ale prosty ze mnie człowiek. Żaden uczony, ba… ledwo skończyłem jakąkolwiek szkołę i nigdy we własnym zakresie nie zgłębiałem nic szczególnego, poza moim rzemiosłem. – Wyjaśnił oględnie źródło swych myśli, podając półprawdy w całkiem lekkostrawnej formie. Przerzucając z nagła dość głęboko idące rozważania na pierwotny, zupełnie niezobowiązujący poziom. – Chodzi mi o to, że w porządku z ciebie chłopak, pracowity i uprzejmy – zaśmiał się, wspominając mimowolnie Marsa i Aresa. – Nic mi więcej nie potrzeba, możesz być i ślepcem. To nie zmienia istoty. – Posłał mu uśmiech i odstawił kubek na blat stolika, dokończył swoją porcję ciasta i wyciągnął nogi daleko przed siebie, łapiąc oddech przed powrotem do dalszej pracy. Obserwował jak Hilmirson wciska w siebie kolejne kawałki drożdżówki z zapałem prawie przyprawiającym go o śmierć od zadławienia. Osobiście, wolał nie być zmuszonym do ratowania go, zwłaszcza z uwagi na swe wątpliwe umiejętności w tym zakresie. Uniósł się z krzesła, które skrzypnęło, choć zrobił to niepotrzebnie, bo sytuacja zdawała się opanowana.
– To raczej pewne, że nie będzie zimą łatwo. U mnie wtedy też mniej pracy, siedzę głównie w warsztacie, ale może pokuszę się o jakieś porządki, a wtedy jedna para rąk, to zdecydowanie za mało. Pewnie nie zbijesz u mnie fortuny, sam żyję dość skromnie, ale nawet jeśli nie pieniądz, to znajdzie się dodatkowa porcja zupy. – Wstał odsuwając stołek i przechodząc dwa kroki wzdłuż werandy. Rozciągnął zastałe kości. Widząc wdzięczność rodząca się na twarzy Hilmirsona, poczuł satysfakcję, choć nie pozwolił sobie, by ta wypłynęła tak jawnie na zewnątrz. – Nie ma o czym mówić – stwierdził i podszedł do krzesła, na którym siedział Funi. Ułożył dłoń na niego ramieniu. – A nie myślałeś nigdy, żeby przyuczyć się czegoś dokładniej? Zdobyć jakiś konkretny fach? Wyobrażam sobie, że czasami takie przeskakiwanie pomiędzy różnymi branżami może nie być najwygodniejsze. – Wychodząc na kamienie ułożone nieopodal, zadarł głowę w stronę czystego, błękitnego nieba.
Gdy jego oczy w końcu zasłoniły się mgłą pożerającą szarobłękitne tęczówki, gdy zwykle fiołkowe żyły przybrały złowieszczy kolor atramentu gęstniejącego w czerń smoły, pierwszy raz tak poważnie myślał o śmierci. Choć Hrym ostrzegał go przed przemianą, w akcie paniki był gotów stwierdzić, że starzec go oszukał i z premedytacją posłał ku zupełnemu zatraceniu, gdzie kostucha trzaskając suchymi kośćmi, wyciągała po niego dłoń. Szarpiąc rogi posłania, wpijając paznokcie w drewno wezgłowia, spotkał się jednak z łagodnością swego nauczyciela, wytrwale pełniącego wartę w małym pokoiku oświetlanym lampą naftową. Dłoń pod potylicą, chłód wody na spierzchniętych wargach, szmer słów zapewniających, że później wszystko się ułoży i będzie łatwiejsze – pamiętał dokładnie każdy element, przechowując go pieczołowicie w pamięci: ku przestrodze, ku własnemu samobiczowaniu się za naiwność i dziecięcą ufność. Mimo tego – nie potrafił stwierdzić, że żałował wszystkich swych wyborów. Nie, z całą pewnością nie.
Leniwie odsłonił źrenice pogrążone do tej pry w półtransie rozważań, otwierając oczy, zerknął na Funiego. Historie ludzi, których spotykał, ukazywały prawdziwe okrucieństwo świata, szczęścia, które dozowało się kapryśnie, podług niezrozumiałych zasad. Pokiwał łagodnie głową, dając mu przyzwolenie na otwarte wyrzucenie z siebie żalu i goryczy zebranej w fałdach duszy przez lata doświadczania ludzkiej niechęci i przemocy. Za poruszeniem jednego kamyczka nastąpiła niekontrolowana lawina, jednak i taką sytuację potrafił obrócić na swoją korzyść – dając odrobinę zrozumienia spragnionej duszy. Pełne wyrozumiałości spojrzenie ułożyło się lekko na ostrych obramowaniach niemal dziecięcego oblicza.
– Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoją historią. Cóż, zdaję sobie sprawę, że odczytanie własnego przeznaczenia i podążanie z nim, zwłaszcza, gdy jest ono niezgodne z wyobrażeniami otoczenia, nie jest łatwe. Że nie musi spotykać się z akceptacja i tym bardziej, jakimiś fanfarami. – Uniósł kubek do ust. – Nie rozumiem jednak tej całej otoczki, jakby już sam ból nie starczał. Dla mnie to znęcanie się. Nie trzeba parać się zakazaną magią, by być zepsutym, złym człowiekiem. Może zbyt powierzchownie na to wszystko patrzę, ale prosty ze mnie człowiek. Żaden uczony, ba… ledwo skończyłem jakąkolwiek szkołę i nigdy we własnym zakresie nie zgłębiałem nic szczególnego, poza moim rzemiosłem. – Wyjaśnił oględnie źródło swych myśli, podając półprawdy w całkiem lekkostrawnej formie. Przerzucając z nagła dość głęboko idące rozważania na pierwotny, zupełnie niezobowiązujący poziom. – Chodzi mi o to, że w porządku z ciebie chłopak, pracowity i uprzejmy – zaśmiał się, wspominając mimowolnie Marsa i Aresa. – Nic mi więcej nie potrzeba, możesz być i ślepcem. To nie zmienia istoty. – Posłał mu uśmiech i odstawił kubek na blat stolika, dokończył swoją porcję ciasta i wyciągnął nogi daleko przed siebie, łapiąc oddech przed powrotem do dalszej pracy. Obserwował jak Hilmirson wciska w siebie kolejne kawałki drożdżówki z zapałem prawie przyprawiającym go o śmierć od zadławienia. Osobiście, wolał nie być zmuszonym do ratowania go, zwłaszcza z uwagi na swe wątpliwe umiejętności w tym zakresie. Uniósł się z krzesła, które skrzypnęło, choć zrobił to niepotrzebnie, bo sytuacja zdawała się opanowana.
– To raczej pewne, że nie będzie zimą łatwo. U mnie wtedy też mniej pracy, siedzę głównie w warsztacie, ale może pokuszę się o jakieś porządki, a wtedy jedna para rąk, to zdecydowanie za mało. Pewnie nie zbijesz u mnie fortuny, sam żyję dość skromnie, ale nawet jeśli nie pieniądz, to znajdzie się dodatkowa porcja zupy. – Wstał odsuwając stołek i przechodząc dwa kroki wzdłuż werandy. Rozciągnął zastałe kości. Widząc wdzięczność rodząca się na twarzy Hilmirsona, poczuł satysfakcję, choć nie pozwolił sobie, by ta wypłynęła tak jawnie na zewnątrz. – Nie ma o czym mówić – stwierdził i podszedł do krzesła, na którym siedział Funi. Ułożył dłoń na niego ramieniu. – A nie myślałeś nigdy, żeby przyuczyć się czegoś dokładniej? Zdobyć jakiś konkretny fach? Wyobrażam sobie, że czasami takie przeskakiwanie pomiędzy różnymi branżami może nie być najwygodniejsze. – Wychodząc na kamienie ułożone nieopodal, zadarł głowę w stronę czystego, błękitnego nieba.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Funi Hilmirson
03.11.2000 – Podwórze – F. Hilmirson & F. Bergman Pon 11 Paź - 21:06
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Rozkoszne uczucie bycia nie tylko słuchanym, ale wysłuchanym, działało na niego poniekąd otumaniająco, choć w infantylnej naiwności nie potrafiłby samodzielnie świadomie wskazać źródła nagłej komfortowej błogości, jaka obejmowała pieszczotliwie jego przytomność. Wobec tak hojnie darowanej mu przez mężczyznę uwagi nawet słońce zdawało się zaprawiać swoją światłość łagodniejszym ciepłem sięgającym pod fizyczną powłokę ciała, w głąb falującej spokojnie piersi, w której tętniło serce chronicznie złaknione zauważenia, jakie przydawało jego wyjątkowości uspokajających dowodów autentyczności. A czuł, niezmiennie, zawsze, że musi udowadniać jej ustawicznie – udowadniać, w jakiś często nieskonkretyzowany sposób, że jego dusza, wybrana przez Odyna spośród tak wielu innych, nie była falsyfikatem podszywającym się pod wartościowy kruszec. Ostrze kapłańskich nauk stępiło się i przełamało, nie zdoławszy oszlifować go do ostatecznej, uznawanej powszechnie przez godarów, formy; był więc wciąż jeszcze nieukształtowany, chwytał w siebie światłe wiązki doświadczeń oraz poglądów i zakrzywiał je niewłaściwie, nie tak, jak powinien według wszelkich wzorców. Wierzył jednakże wciąż uporczywie, że był diamentem – nawet jeśli niezdolnym dłużej przedzierzgnąć się w jedyny honorowany szlif brylantu (uzyskanie święceń kapłańskich przepadło z horyzontu jego perspektyw na dobre); nawet jeśli miał być jednym z diamentów krwawych, wydobytych na drodze koniecznych okropności, niejednej krzywdy, niejednej podłości, niejednego poświęcenia, od którego nie mógł i nie zamierzał się uchylać, wierząc, że jego dłoniom instruowała zawsze wola siły wyższej.
Z zaskoczoną przyjemnością czuł, że jego zapalczywa determinacja i ufność we właściwość popełnionych czynów, jego heretyckie, jak mu mówiono, koncepcje czy idee, po raz pierwszy od bardzo dawna, natrafiają na upajającą otwartość i wyrozumiałość, zamiast ścierać się z odruchowym oporem, jakie stawiały mu zawsze zamknięte, ograniczone umysły. Co więcej, Fárbauti podchwycał jego myśli i pociągał ją dalej, przejmował podaną mu fajkę solidarności, wypuszczał z ust kłąb słów, który w przestrzeni między nimi mieszał się z jego własnymi w harmonijną zgodność. Jak beznadziejnie zauroczony sztubak, chwytał się desperacko tego uczucia, wystawiając połyskujące ofiarną wdzięcznością spojrzenie pod pieszczotę łagodnego, rozumiejącego wzroku, nie próbując doszukiwać się w tym niczego ponad to, czym mu się wydawało – przekonywał się, w popędliwości uczuć, że w tej krótkiej wymianie zdań zawierali ze sobą cichy pakt solidarności.
Zamknąwszy pośpiesznie usta na ostatnim kawałku jedzonego ciasta, uderzył raptownie dłonią w stół, akcentując swoją aprobatę dla wyrażanych przez mężczyznę poglądów – nie trzeba parać się zakazaną magią, by być złym człowiekiem – tak silnie i nieostrożnie, że kawa w jego kubku zachlupotała i przelała się przez krawędź, spływając po ceramice, by zbroczyć malowane drewno ciemnym obrysem okrągłego denka. Wyglądał, jakby chciał mu przy tym zawtórować, z przekonaniem dodać entuzjastyczne, gorliwe otóż to!, ale przeżuwana drożdżówka skutecznie mu w tym przeszkodziła, zaraz więc opadł plecami z powrotem na oparcie, wysłuchując reszty jego słów już znacznie spokojniej, choć zapalczywa aprobata i rosnąca sympatia wciąż lśniły mu w źrenicach iskrami jakby gotowymi z nich wyskoczyć i rozpalić płomień rewolucji na deskach stojącego między nimi stołu. Pochwała, tak przyjemna, ułagodziła go nieznacznie, odwracając uwagę od porywczych zapędów ku buntowniczym zrywom, choć rozpalona myśl wciąż tętniła mu w skroni: dziś znakują nas jak bydło, ale jutro, pojutrze, w dzień końca będą jeszcze błagać, bym podał im tę splugawioną przez nich dłoń; dlatego dzisiaj się tego nie wstydzę, dlatego pozwalam ją widzieć wszystkim i zapamiętuję, pilnie zapamiętuję ich twarze.
Odwzajemnił posłany uśmiech bez zawahania, bez wcześniejszego onieśmielenia, mając wrażenie, że przekroczyli w tej znajomości jakąś niewidzialną granicę; choć nie rozumiał jeszcze w ogóle, co rozciągało się za nią. Był jednak pełen ślepej ufności, pełen słodkich drożdżówek i ciepłej kawy, pełen pociechy z poświęconej mu uwagi i wdzięczności za wszelką okazywaną mu w tak szczodrej ilości dobroci – był wprawdzie usposobieniem niesfornym, nie miał jednak nigdy w zwyczaju kąsać ręki, która obchodziła się z nim łaskawością, choćby w połowie tak hojną, predysponowany z natury prędzej, by nie widzieć poza nią nic więcej: ani wszelkich ostrzeżeń intuicji, ani szpil kłów wysuwających się spomiędzy przyjemnych uśmiechów, choćby kłapnięto mu niby tuż nad oczarowaną czułym gestem głową. Bergman tymczasem, spacerując opieszale po deskach werandy, ciągnął obiecujący temat pracy tonem przyprawiającym Funiego o rozpłomieniającą się nadzieję, a w końcu spracowana, męska dłoń osiadła mu na ramieniu ciężarem, pod którym poczuł się w pierwszej chwili nerwowo przyszpilony do krzesła, zarazem przepełniony nagłą, błogą lekkością.
– Jest – zaprotestował, choć bez typowej dla siebie wojowniczości, jakby ta dłoń na jego ramieniu wyhamowywała w nim wszelką pochopność i nadmierną zdolność stawania w opozycji; brzmiał nieoczekiwanie spokojnie i układnie, podnosząc błękitne spojrzeniu ku twarzy Bergmana. – I odwdzięczę się panu, za teraz i za wtedy, kiedy tylko będę miał sposobność. Jeśli by pan czegoś potrzebował… – urwał wymownie, pozostawiając coś w dogodnym nieokreśleniu, otwartym na wszelakość możliwości, jakie mogłyby przyjść na myśl, jemu czy Fárbautiemu. Wyciągnął dłoń po kawę, by zwilżyć jej ciepłem wyschłe nagle podniebienie, robiąc to jednak w sposób niezwykły dla niego, flegmatyczny, jakby nie chciał przypadkiem wysunąć się spod ręki ślepca; ta jedna cofnęła się, mimo to, pozostawiając mu ramieniu ciepłe, szybko stygnące wspomnienie poufałej przychylności.
Wyłożona mu propozycja zaskoczyła go, zanim więc zdążył upić łyk, zatrzymał się w pół ruchu, drażniąc węch przyjemnym zapachem kawy, ale w roztargnieniu zapominając, że miał się jej napić. On – szkutnikiem? Pomysł ten wydawał mu się tak obcy, daleki i niemożliwy, że w pierwszej chwili był gotów popaść w niewygodne w tej sytuacji rozbawienie; zaraz potem zdał sobie sprawę, że teraz wprawdzie jedyną faktyczną niemożliwością było osiągnąć rzeczywiście kapłaństwo, które pozostawiło go z niczym, z pustą luką przed imieniem, bezużytecznością, którą mógł wprawdzie wypełnić na nowo czymś innym, czymś przydatnym, czymś przyjemnym, czymkolwiek. Zaklinaniem, którego miał nauczyć go Haakon; ale dlaczego zatrzymywać się na tym?
– Od małego byłem przekonany, że zostanę godarem, chyba nawet, kiedy mnie wyrzucono, nie potrafiłem zastanawiać się nad inną możliwością. Nie wiem, w czym jestem dobry ani co lubię, nie wiem, czy mam jakieś użyteczne talenty, wie pan, myślałem o tym czasem na pewno, ale chyba nie wiedziałem, czego mógłbym w ogóle spróbować i jak zacząć – odpowiedział wylewnie, robiąc pauzę, by wreszcie przełknąć ciepły łyk.
– Będę pilny – obiecał, choć Bergman nie zdążył otwarcie zapytać, kotwicząc na nim wdzięczny, łasy jego dalszej aprobaty wzrok.
Funi i Fárbauti z tematu
Z zaskoczoną przyjemnością czuł, że jego zapalczywa determinacja i ufność we właściwość popełnionych czynów, jego heretyckie, jak mu mówiono, koncepcje czy idee, po raz pierwszy od bardzo dawna, natrafiają na upajającą otwartość i wyrozumiałość, zamiast ścierać się z odruchowym oporem, jakie stawiały mu zawsze zamknięte, ograniczone umysły. Co więcej, Fárbauti podchwycał jego myśli i pociągał ją dalej, przejmował podaną mu fajkę solidarności, wypuszczał z ust kłąb słów, który w przestrzeni między nimi mieszał się z jego własnymi w harmonijną zgodność. Jak beznadziejnie zauroczony sztubak, chwytał się desperacko tego uczucia, wystawiając połyskujące ofiarną wdzięcznością spojrzenie pod pieszczotę łagodnego, rozumiejącego wzroku, nie próbując doszukiwać się w tym niczego ponad to, czym mu się wydawało – przekonywał się, w popędliwości uczuć, że w tej krótkiej wymianie zdań zawierali ze sobą cichy pakt solidarności.
Zamknąwszy pośpiesznie usta na ostatnim kawałku jedzonego ciasta, uderzył raptownie dłonią w stół, akcentując swoją aprobatę dla wyrażanych przez mężczyznę poglądów – nie trzeba parać się zakazaną magią, by być złym człowiekiem – tak silnie i nieostrożnie, że kawa w jego kubku zachlupotała i przelała się przez krawędź, spływając po ceramice, by zbroczyć malowane drewno ciemnym obrysem okrągłego denka. Wyglądał, jakby chciał mu przy tym zawtórować, z przekonaniem dodać entuzjastyczne, gorliwe otóż to!, ale przeżuwana drożdżówka skutecznie mu w tym przeszkodziła, zaraz więc opadł plecami z powrotem na oparcie, wysłuchując reszty jego słów już znacznie spokojniej, choć zapalczywa aprobata i rosnąca sympatia wciąż lśniły mu w źrenicach iskrami jakby gotowymi z nich wyskoczyć i rozpalić płomień rewolucji na deskach stojącego między nimi stołu. Pochwała, tak przyjemna, ułagodziła go nieznacznie, odwracając uwagę od porywczych zapędów ku buntowniczym zrywom, choć rozpalona myśl wciąż tętniła mu w skroni: dziś znakują nas jak bydło, ale jutro, pojutrze, w dzień końca będą jeszcze błagać, bym podał im tę splugawioną przez nich dłoń; dlatego dzisiaj się tego nie wstydzę, dlatego pozwalam ją widzieć wszystkim i zapamiętuję, pilnie zapamiętuję ich twarze.
Odwzajemnił posłany uśmiech bez zawahania, bez wcześniejszego onieśmielenia, mając wrażenie, że przekroczyli w tej znajomości jakąś niewidzialną granicę; choć nie rozumiał jeszcze w ogóle, co rozciągało się za nią. Był jednak pełen ślepej ufności, pełen słodkich drożdżówek i ciepłej kawy, pełen pociechy z poświęconej mu uwagi i wdzięczności za wszelką okazywaną mu w tak szczodrej ilości dobroci – był wprawdzie usposobieniem niesfornym, nie miał jednak nigdy w zwyczaju kąsać ręki, która obchodziła się z nim łaskawością, choćby w połowie tak hojną, predysponowany z natury prędzej, by nie widzieć poza nią nic więcej: ani wszelkich ostrzeżeń intuicji, ani szpil kłów wysuwających się spomiędzy przyjemnych uśmiechów, choćby kłapnięto mu niby tuż nad oczarowaną czułym gestem głową. Bergman tymczasem, spacerując opieszale po deskach werandy, ciągnął obiecujący temat pracy tonem przyprawiającym Funiego o rozpłomieniającą się nadzieję, a w końcu spracowana, męska dłoń osiadła mu na ramieniu ciężarem, pod którym poczuł się w pierwszej chwili nerwowo przyszpilony do krzesła, zarazem przepełniony nagłą, błogą lekkością.
– Jest – zaprotestował, choć bez typowej dla siebie wojowniczości, jakby ta dłoń na jego ramieniu wyhamowywała w nim wszelką pochopność i nadmierną zdolność stawania w opozycji; brzmiał nieoczekiwanie spokojnie i układnie, podnosząc błękitne spojrzeniu ku twarzy Bergmana. – I odwdzięczę się panu, za teraz i za wtedy, kiedy tylko będę miał sposobność. Jeśli by pan czegoś potrzebował… – urwał wymownie, pozostawiając coś w dogodnym nieokreśleniu, otwartym na wszelakość możliwości, jakie mogłyby przyjść na myśl, jemu czy Fárbautiemu. Wyciągnął dłoń po kawę, by zwilżyć jej ciepłem wyschłe nagle podniebienie, robiąc to jednak w sposób niezwykły dla niego, flegmatyczny, jakby nie chciał przypadkiem wysunąć się spod ręki ślepca; ta jedna cofnęła się, mimo to, pozostawiając mu ramieniu ciepłe, szybko stygnące wspomnienie poufałej przychylności.
Wyłożona mu propozycja zaskoczyła go, zanim więc zdążył upić łyk, zatrzymał się w pół ruchu, drażniąc węch przyjemnym zapachem kawy, ale w roztargnieniu zapominając, że miał się jej napić. On – szkutnikiem? Pomysł ten wydawał mu się tak obcy, daleki i niemożliwy, że w pierwszej chwili był gotów popaść w niewygodne w tej sytuacji rozbawienie; zaraz potem zdał sobie sprawę, że teraz wprawdzie jedyną faktyczną niemożliwością było osiągnąć rzeczywiście kapłaństwo, które pozostawiło go z niczym, z pustą luką przed imieniem, bezużytecznością, którą mógł wprawdzie wypełnić na nowo czymś innym, czymś przydatnym, czymś przyjemnym, czymkolwiek. Zaklinaniem, którego miał nauczyć go Haakon; ale dlaczego zatrzymywać się na tym?
– Od małego byłem przekonany, że zostanę godarem, chyba nawet, kiedy mnie wyrzucono, nie potrafiłem zastanawiać się nad inną możliwością. Nie wiem, w czym jestem dobry ani co lubię, nie wiem, czy mam jakieś użyteczne talenty, wie pan, myślałem o tym czasem na pewno, ale chyba nie wiedziałem, czego mógłbym w ogóle spróbować i jak zacząć – odpowiedział wylewnie, robiąc pauzę, by wreszcie przełknąć ciepły łyk.
– Będę pilny – obiecał, choć Bergman nie zdążył otwarcie zapytać, kotwicząc na nim wdzięczny, łasy jego dalszej aprobaty wzrok.
Funi i Fárbauti z tematu
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back