:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein
2 posters
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Nie 19 Wrz - 21:08
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
15.11.2000
W dole rozciągał się pejzaż wybrzeża, jego nierówna, poszarpana linia brzegowa, piach czarny jak smoła, przykrywany przez zwierzęcą paszczę oceanu, fale, które z głośnym szumem spieniały się u podstawy skał, po czym półkolem zalewały plażę, pozostawiając po sobie mokre ślady, żwir szeleszczący cicho, gdy macki żywiołu cofały się z powrotem ku bezkresnej otchłani Atlantyku. Dzika surowość Islandii przypominała mu rodzinne Miðvágur, którego wspomnienia, wyciągane z pamięci jak ciężkie wiadro z głębi zapomnianej studni, próbował wypierać, w obawie, że kiedy zajrzy do ich wnętrza, woda w kuble okaże się ciemna i gęsta jak melasa – nie chciał przewiązywać ich warkoczem przez obrazy rzeczywistości, mimo to, niezależnie, jak wiele różnic starał się odnaleźć, poszarpane skały i strome, zielone zbocza odruchowo przywodziły na myśl nostalgiczny krajobraz, rozległe, ciągnące się aż pod szczyty wyżyn polany i ich soczyste, zielone sukno, skroplone białymi kierdelami owiec. Żałował, że nie spotkali się wcześniej, zanim przez jego ciało przetoczyła się ciężka lokomotywa choroby, a jęzory płomieni rozerwały gładkie płótno skóry, żałował, że w dziecięcej dumie nie mógł pokazać mu, jak daleko i jak szybko potrafił biec, jak nogi niosły go przez nierówne pagórki, skaliste pochyłości i miękkie wydmy piachu, nie mógł klepnąć go w bark i rzucić się galopem do przodu, niesiony figlarnymi podmuchami wiatru, wdzierającymi się w rozwichrzone kosmyki włosów i rozciągającymi szeroki uśmiech na upstrzonej piegami twarzy. Ta dawna wesołość wydawała mu się teraz obca i zardzewiała, jak gdyby należała do kogoś innego – kogoś, kto potrafił ugościć ją w swojej piersi.
Szmaragdowe, zszarzałe chłodem spojrzenie potoczyło się w dół po pożółkłych wiechciach wysokiej trawy, gdzie wąska ścieżka prowadziła ku pustym diunom plaży, a przez jego bladą twarz, jak przez błękitny firmament, przetoczyły się chmury subtelnych cieni myśli, wierne echo melodyjnego kurantu duszy – przez ulotną chwilę, roziskrzoną jak drobinka żaru pośród spopielałych kamieni żużlu, obudziła się w nim płonna, infantylna nadzieja, że mógłby zbiec w dół po wzniesieniu, stoczyć się z niego jak pojedyncze odłamki kamieni, obijające się o kanciaste muldy, że choroba, która dotąd trwała wgryziona w dzianinę jego ciała jak pijawka, odpuściłaby wreszcie, nie goniąc go bardzo długo ani bardzo daleko. Może wystarczyłoby uciec na dół, do wody, do skalistego sklepienia jaskini, do lśniącego w oddali piachu, może odległe echo bólu rozpłynęłoby się w powietrzu, rozwierając zardzewiałe wnyki, w których dotąd trzymało jego kończyny, może stłukłoby się jak lód, twardy, ale równie kruchy, co stearyna – lecz ta myśl była oczywiście jałowa i daremna, bo od dawna nie miał już siły uciekać. Nie wystarczająco szybko, nie wystarczająco daleko.
Frywolny wizg wiatru wdarł się pod poły wełnianego płaszcza, skostniałymi od bryzy rękami sięgając za miękki kołnierz krzywo przewiązanego szala, którego smętny skrawek wystawał bordowym wiechciem zza uchylonej pazuchy. Przeszedł kilka kroków do przodu po niewyraźnej, ledwo przedzierającej się przez wiechlinę ścieżce, po czym odwrócił się w stronę Bertrama, uśmiechając się słabo, gdy kosmyki włosów zakryły mu twarz, gnane rozkapryszonym wichrem, splątane i nieposłuszne wobec grymasów pogody. Od ich ostatniego spotkania dni ciągnęły mu się z powolną opieszałością, skostniałe niedowierzaniem i żalem, potem niepokojem, troską, nadzieją, przygasłe i czerstwe, wdzierające się w kości ponurym zmęczeniem, wraz z ich upływem z twarzy znikały jednak purpurowe bukiety siniaków, które wpierw nabrały zielonkawych odcieni, po czym pożółkły, rozlewając się na kremowym odcieniem skóry, białka oczu znów zasnuły się mgłą, opuchlizna zeszła, a on wyglądał tak, jak zazwyczaj, choć być może trochę bardziej zmęczony, być może trochę szczuplejszy. Były noce, w które nie zasypiał wcale i były takie, w które budził się spocony, czując jak obce dłonie owijają się wokół jego gardła niczym winorośl, jak zakrzywiają się w jastrzębie szpony, pozostawiając na ciele czerwone szramy – wiedział, że koszmary były tylko niewygodną fatamorganą jego wyobraźni, mimo to czasami wydawało mu się, że nie mógł oddychać i wstawał z łóżka, czując, jakby skóra znów była brudna i stężała od zakrzepłej krwi, rzucając rozpaczliwe spojrzenia ku kuchennej szafce, ku nożom, które leżały w środku. Ale nie zawsze było źle – czasami podchodził do łazienkowego zwierciadła, przyglądając się sobie i próbując dostrzec to, co widział on, kiedy obejmował go ciepłem swojego ciała; opuszkami palców dotykał własnych ust, na których wciąż pulsowało echo tamtych pocałunków, łagodnie, z ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że je zetrze.
Teraz byli tu razem, sami, i to przypominało mu sen, bo było równie nierealne i eteryczne, jak niespełnione marzenie z dzieciństwa, mrzonka o lepszym świecie, coś, czego nie śmiał sobie wyobrażać, chociaż w głębi duszy pragnął, by mieszkające w nim zwierzę nareszcie stępiło swoje ostre zęby, zasnęło w hibernacji i pozostawiło go w spokoju, pozwalając, by poszarpane płaty umysłu zrosły się z powrotem w całość, by mógł nareszcie poczuć, że ukarał siebie wystarczająco, odstał odpowiednio długo w kącie, przeleżał swoje lata na madejowym łożu – że teraz mógł nareszcie wstać, strzepnąć z siebie ten kurz i zacząć wszystko od nowa. Odetchnął ciężko, przełykając haust rześkiego, oceanicznego powietrza i pozwalając, by to uderzyło go w rozchybotaną wieżę tchawicy – było późne popołudnie, a pomarańczowy okrąg słońca trzymał się nisko na horyzoncie, rozlewając się ostatnimi, złotymi falami światła po lśniącej w ich blasku plaży. Będzie cieplej, jak się napiją; czerwone wino miało charakterystyczny sposób rozpalania człowieka od środka.
– W końcu nam się udało. – proste stwierdzenie, jakże błahe i niewystarczające w obliczu ich przeszłości, trącające przekorną żartobliwością, która, przez lata zduszona, nie zdołała całkiem wyrwać się w piersi, rozrysowana na licu ledwie uśmiechem, wyrazem wdzięczności, na jaki mógłby wysilić się pies, którego wyrwano z surowego karceru schroniska. Palce swędziały pragnieniem, by wyciągnąć je ku niemu, złapać za spracowane dłonie i zacisnąć lekko, w afirmującym dowodzie swojej obecności, ostatecznie zwisły jednak tylko bezwładnie wzdłuż ciała, niepewne w którą stronę się zwrócić, pełne wątpliwości. Tutaj, wśród piękna dzikiej przyrody, zdawał mu się piękniejszy, jak dzikie zwierzę po latach zniewolenia wypuszczone na wolność – nawet z bliznami smętnej dorosłości przypominał tamtego piętnastoletniego chłopca, który zaciągnął go kiedyś pomiędzy górskie szczyty, nalegając by ominął zajęcia i uśmiechając się przekornie, gdy pytał, dokąd idą. Chyba przez te wszystkie lata zapamiętał go właśnie w ten sposób, dumnego, gdy przez polanę, nad którą dotarli, przecwałowało stado reniferów, pobielała ławica o porożu gęstym jak las. – Skąd wiedziałeś o tym miejscu?
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sro 22 Wrz - 0:00
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Ciemny pas plaży rozpinał się w dole przed nimi jak namalowana pociągnięciem kreacjonistycznego pędzla granica płótna znanego im świata; ponosząc spojrzenie głębiej, ponad tą granicą i ponad wodą rozlewającą się po odległy horyzont, potrafił sobie wyobrazić, że dalej, istotnie, nie ma już nic więcej, nic poza wodospadami oceanu przelewającego się przez grań wieńczącej koniec skarpy, wlewającego się wprost w gardło świętego Yggdrasila, na którego korzeniu wspierała się cała ludzka rzeczywistość, wszystkie jej tragedie i wszystkie szczęścia, wydarzone, wydarzające się, jeszcze niezaszłe, zawieszone na szypułkach kruszejącego nieuchronnie czasu. Posłuszne jego upływowi słońce, odliczające dni jak wskazówka rachująca urywki sekund z zapamiętałym cykotem po okręgu zegara, chyliło się sennie ku zachodowi, rozpalając niższe kondygnacje nieba intensywną, pomarańczową łuną, na grzbietach wzbierających łagodnie fal krzesząc spłachcie świetlistej pożogi. Rozkołysana tafla zdawała się dzięki temu pokryta cienką warstwą misternego złocenia, spękanego grymaśnymi bruzdami w każdym najlżejszym załamaniu wody, podobna do marszczącego się, rumieniejącego czoła nadstawianego ku ostatnim pocałunkom gasnącego dnia, zmęczonym i niespokojnym, ociężałym od pożegnalnego żaru. Nieruchome sylwetki bazaltowych skał wyciągały skamieniałe kręgosłupy ku niemu zazdrośnie i chciwie, jak palce ziemi sięgające po zakazany owoc nieba, po ognisty nektar zachodu, nim nie powlecze go ciemniejący szybko atrament zmierzchania, skute tymczasem chłodnym bazaltem jakby za karę za popełnione bluźnierstwo zuchwałej zachłanności, nigdy go nie osiągając.
Bertram, podążając odkrytą niegdyś ścieżką zagubioną pośród wyschłych wiechci roślinności, dyskretnie odwracał od tego wszystkiego wzrok – od rozpalonego słońca zalewającego horyzont kołyszącym się na wodzie pożarem, muskającego naprędce wodę i ciemne ziarno plaży przelotną pieszczotą przed opuszczeniem sceny firmamentu. Gubił się zamiast tego, z niepewnym przejęciem i w ukradkowych spojrzeniach, pośród subtelnych zachmurzeń przesuwających się po twarzy Folke i pośród mgły refleksji zasnuwającej szmaragdową czystość jego spojrzenia, prześlizgującego się po otwierającej się przed nimi scenerii w cichym skupieniu, z nieobecną uwagą, jakby spoglądał ku czemuś, co pozostawało ukryte poza percepcją Bertrama. Choć więc złoto zachodu rozświetlało zbłąkanym refleksem smołę źrenic, jasność grzęzła w niej płytko, ich zwierciadła pozostawały niezmiennie przed nim zamknięte, a sam Folke wydawał się przez tę krótką chwilę dotkliwie odległy. Miał ochotę chwycić go za rękę tylko po to, by upewnić się, że rzeczywiście tutaj z nim był, tuż obok, na krańcu świata, pod tym samym rozpalonym niebem, ale bliskość, na jaką zdobył się przed kilkoma wieczorami, odtwarzana tak często w pamięci przez dystans opustoszałych dni – czy zawsze były tak nieznośnie puste? – zdawała mu się w tym momencie równie niedostępna i odległa; cała pewność, jaka trawiła go nieznośną niecierpliwością wsuniętą mu w pierś wraz ze srebrnym ostrzem obawy, że więcej go nie zobaczy i że zmarnowali do ostatka wszelką prawdopodobność ich obojga razem, teraz, w jego obecności, cofała się pod przypływem nagłych wymykających mu się wątpliwości.
O czym myślał? Czy podobała mu się wybrana, być może zbyt pochopnie, być może mylnie, destynacja wspólnej ucieczki, ten opustoszały kraniec świata? Czy jego widok wprawiał go w podobne, uśmierzające poczucie spokojności? Czy pamiętał, wciąż tak dojmująco, oszołamiająco wyraźnie? Ciężar skroni wspartej na ramieniu, ciepło drugiego ciała tuż obok, przytulone do siebie przypadkiem grzbiety dłoni, świadomość złapana między przytomnością a snem w wąski przesmyk, w którym szczęście, jak żywe stworzenie, mościło się ufnie między nimi. Czy żałował?
Drgnął zaskoczony, kiedy Folke wyprzedził go niespodziewanie żywszym krokiem, by stanąć przed nim na tle płonącego nieba, wreszcie zwrócić ku niemu czystość swojego spojrzenia, w końcu rozpogodzonego, pojaśniałego od delikatnego uśmiechu podciągającego kąciki jego ust, wobec którego jego własne niepewności natychmiast przygasły, nagle nieistotne, zupełnie nieważne. Przystanął na ułamek chwili, krótką pauzę między poprzednim a kolejnym krokiem, obejmując jego postać ciepłem ciemnych oczu, próbując zapamiętać kliszę tego momentu – ten słaby grymas wspólnej radości, zmierzwione wiatrem kosmyki włosów zsypujące się na skronie i policzki, doskonale już poznany krajobraz, teraz dopiero faktycznie pełny. Po nieszczęściu niedawnej nocy nie było już śladu, jakby nigdy nic złego mu się nie przydarzyło, jakby nigdy nie ścierał krwi z jego bladej skóry, choć nie mógł strząsnąć z siebie jeszcze reminiscencji tamtego rozedrgania; znosił ją jednak pokornie, rozumiejąc, że musiało być nieodłączne wspomnieniom późniejszego spokoju.
Niewinna, swobodnie rzucona uwaga wywołała w nim podobnie przekorną wesołość; rozciągając usta w rozbawionym uśmiechu, wydał z siebie łagodne parsknięcie.
– Z małym poślizgiem – zauważył w odwecie, powracając doń na chwilę spuszczonym wejrzeniem. Niwecząc w końcu narzucony im przez Folke dystans, podszedł do niego nieśpiesznie, zatrzymując się krok przed nim i powściągając w sobie uporczywą ochotę, by odgarnąć mu z czoła targane wiatrem włosy. Wiedział, że byli zupełnie sami; i wiedział, że nawet gdyby nie byli, nie miało to w tym miejscu żadnego znaczenia, ta konfidencjonalna wspólna samotność była jednak wciąż inna od bezpiecznego ustronia mieszkania, za którego oknami rzeczywistość spowijała wybaczająca wiele noc; tutaj, pod gołym niebem, przed wzrokiem gasnącego dnia, czuł się onieśmielająco odsłonięty, nawet kiedy zaledwie krzyżowali spojrzenia.
– Zdaje się, że zapytałem kogoś o pierwsze najbardziej odludne miejsce, jakie przyjdzie mu na myśl – odpowiedział i przysunął się jeszcze, ulegając w końcu pokusie, by wyciągnąć dłonie z ciepłych głębi kieszeni płaszcza i sięgnąć, bez skrępowania, ku niezdarnemu spłachciowi szalika wychylonemu zza czarnej poły, umykając wzrokiem spod jego rozbrajającej, przyjemnej uważności. – Chyba nie zmieniłem się tak bardzo; matka lubi mi zresztą powtarzać, że właściwie staję się tylko coraz gorszy – mówił dalej, bez pośpiechu wtykając zbłąkany koniec szalika na swoje miejsce, umyślnie unikając ponownego spotkania spojrzeń, zadręczając tym samego siebie. Podciągnął wstęgę materiału owiniętą szczelnie wokół jego szyi wyżej w troskliwym odruchu, odkładając zaraz potem dłonie na pochyłości jego ramion. – Za każdym razem, kiedy ją odwiedzam, łapie mnie na musztrę w drzwiach, zawsze stojąc na ostatnim schodku w progu, bo inaczej cierpnie jej kark od patrzenia w górę, ciągle się na to skarży.
Zderzył pojaśniały palisander z zielenią przeciwnych tęczówek, nachylając się delikatnie, by zawiesić twarz na bliższej mu wysokości z wciąż przekornym uśmiechem zastygłym w krzywiźnie ust. Krótkie bolesne drgnięcie przemknęło mu ukradkiem przez ekspresję, cofnął przy tym lewą rękę z jego ramienia, zsuwając ją po jego rękawie, wreszcie chowając w kieszeń, nim ich dłonie zdążyłyby się nieopatrznie odnaleźć.
– W końcu cię przywiało, po Odyn wie ilu modlitwach. Jesteś coraz gorszy, Folke. Na mój pogrzeb też przyszedłbyś pewnie pół wieku spóźniony – parafrazował żartobliwie, jednak luźna wesołość jego głosu zauważalnie pierzchała, przytłumiona roztargnieniem. Zdał sobie sprawę, że przesunął bezwiednie dłoń bliżej jego kołnierza i że wspiera zmarznięty bok kciuka o ciepłą skórę szyi wyzierającą spod krawędzi szalika. Zdał sobie sprawę, że prześlizgnięcie się w przyjemne wrażenie komfortowej wyłączności chwili i przestrzeni tylko dla nich, było nie tylko zaskakująco łatwe, ale zdradliwie mimowiedne.
– Przegapisz zachód słońca – mruknął w końcu nieporęcznie, a kiedy się prostował, na ustach kołysał mu się, znowu, uśmiech przekorny, przełamany dostrzegalną nerwowością.
Bertram, podążając odkrytą niegdyś ścieżką zagubioną pośród wyschłych wiechci roślinności, dyskretnie odwracał od tego wszystkiego wzrok – od rozpalonego słońca zalewającego horyzont kołyszącym się na wodzie pożarem, muskającego naprędce wodę i ciemne ziarno plaży przelotną pieszczotą przed opuszczeniem sceny firmamentu. Gubił się zamiast tego, z niepewnym przejęciem i w ukradkowych spojrzeniach, pośród subtelnych zachmurzeń przesuwających się po twarzy Folke i pośród mgły refleksji zasnuwającej szmaragdową czystość jego spojrzenia, prześlizgującego się po otwierającej się przed nimi scenerii w cichym skupieniu, z nieobecną uwagą, jakby spoglądał ku czemuś, co pozostawało ukryte poza percepcją Bertrama. Choć więc złoto zachodu rozświetlało zbłąkanym refleksem smołę źrenic, jasność grzęzła w niej płytko, ich zwierciadła pozostawały niezmiennie przed nim zamknięte, a sam Folke wydawał się przez tę krótką chwilę dotkliwie odległy. Miał ochotę chwycić go za rękę tylko po to, by upewnić się, że rzeczywiście tutaj z nim był, tuż obok, na krańcu świata, pod tym samym rozpalonym niebem, ale bliskość, na jaką zdobył się przed kilkoma wieczorami, odtwarzana tak często w pamięci przez dystans opustoszałych dni – czy zawsze były tak nieznośnie puste? – zdawała mu się w tym momencie równie niedostępna i odległa; cała pewność, jaka trawiła go nieznośną niecierpliwością wsuniętą mu w pierś wraz ze srebrnym ostrzem obawy, że więcej go nie zobaczy i że zmarnowali do ostatka wszelką prawdopodobność ich obojga razem, teraz, w jego obecności, cofała się pod przypływem nagłych wymykających mu się wątpliwości.
O czym myślał? Czy podobała mu się wybrana, być może zbyt pochopnie, być może mylnie, destynacja wspólnej ucieczki, ten opustoszały kraniec świata? Czy jego widok wprawiał go w podobne, uśmierzające poczucie spokojności? Czy pamiętał, wciąż tak dojmująco, oszołamiająco wyraźnie? Ciężar skroni wspartej na ramieniu, ciepło drugiego ciała tuż obok, przytulone do siebie przypadkiem grzbiety dłoni, świadomość złapana między przytomnością a snem w wąski przesmyk, w którym szczęście, jak żywe stworzenie, mościło się ufnie między nimi. Czy żałował?
Drgnął zaskoczony, kiedy Folke wyprzedził go niespodziewanie żywszym krokiem, by stanąć przed nim na tle płonącego nieba, wreszcie zwrócić ku niemu czystość swojego spojrzenia, w końcu rozpogodzonego, pojaśniałego od delikatnego uśmiechu podciągającego kąciki jego ust, wobec którego jego własne niepewności natychmiast przygasły, nagle nieistotne, zupełnie nieważne. Przystanął na ułamek chwili, krótką pauzę między poprzednim a kolejnym krokiem, obejmując jego postać ciepłem ciemnych oczu, próbując zapamiętać kliszę tego momentu – ten słaby grymas wspólnej radości, zmierzwione wiatrem kosmyki włosów zsypujące się na skronie i policzki, doskonale już poznany krajobraz, teraz dopiero faktycznie pełny. Po nieszczęściu niedawnej nocy nie było już śladu, jakby nigdy nic złego mu się nie przydarzyło, jakby nigdy nie ścierał krwi z jego bladej skóry, choć nie mógł strząsnąć z siebie jeszcze reminiscencji tamtego rozedrgania; znosił ją jednak pokornie, rozumiejąc, że musiało być nieodłączne wspomnieniom późniejszego spokoju.
Niewinna, swobodnie rzucona uwaga wywołała w nim podobnie przekorną wesołość; rozciągając usta w rozbawionym uśmiechu, wydał z siebie łagodne parsknięcie.
– Z małym poślizgiem – zauważył w odwecie, powracając doń na chwilę spuszczonym wejrzeniem. Niwecząc w końcu narzucony im przez Folke dystans, podszedł do niego nieśpiesznie, zatrzymując się krok przed nim i powściągając w sobie uporczywą ochotę, by odgarnąć mu z czoła targane wiatrem włosy. Wiedział, że byli zupełnie sami; i wiedział, że nawet gdyby nie byli, nie miało to w tym miejscu żadnego znaczenia, ta konfidencjonalna wspólna samotność była jednak wciąż inna od bezpiecznego ustronia mieszkania, za którego oknami rzeczywistość spowijała wybaczająca wiele noc; tutaj, pod gołym niebem, przed wzrokiem gasnącego dnia, czuł się onieśmielająco odsłonięty, nawet kiedy zaledwie krzyżowali spojrzenia.
– Zdaje się, że zapytałem kogoś o pierwsze najbardziej odludne miejsce, jakie przyjdzie mu na myśl – odpowiedział i przysunął się jeszcze, ulegając w końcu pokusie, by wyciągnąć dłonie z ciepłych głębi kieszeni płaszcza i sięgnąć, bez skrępowania, ku niezdarnemu spłachciowi szalika wychylonemu zza czarnej poły, umykając wzrokiem spod jego rozbrajającej, przyjemnej uważności. – Chyba nie zmieniłem się tak bardzo; matka lubi mi zresztą powtarzać, że właściwie staję się tylko coraz gorszy – mówił dalej, bez pośpiechu wtykając zbłąkany koniec szalika na swoje miejsce, umyślnie unikając ponownego spotkania spojrzeń, zadręczając tym samego siebie. Podciągnął wstęgę materiału owiniętą szczelnie wokół jego szyi wyżej w troskliwym odruchu, odkładając zaraz potem dłonie na pochyłości jego ramion. – Za każdym razem, kiedy ją odwiedzam, łapie mnie na musztrę w drzwiach, zawsze stojąc na ostatnim schodku w progu, bo inaczej cierpnie jej kark od patrzenia w górę, ciągle się na to skarży.
Zderzył pojaśniały palisander z zielenią przeciwnych tęczówek, nachylając się delikatnie, by zawiesić twarz na bliższej mu wysokości z wciąż przekornym uśmiechem zastygłym w krzywiźnie ust. Krótkie bolesne drgnięcie przemknęło mu ukradkiem przez ekspresję, cofnął przy tym lewą rękę z jego ramienia, zsuwając ją po jego rękawie, wreszcie chowając w kieszeń, nim ich dłonie zdążyłyby się nieopatrznie odnaleźć.
– W końcu cię przywiało, po Odyn wie ilu modlitwach. Jesteś coraz gorszy, Folke. Na mój pogrzeb też przyszedłbyś pewnie pół wieku spóźniony – parafrazował żartobliwie, jednak luźna wesołość jego głosu zauważalnie pierzchała, przytłumiona roztargnieniem. Zdał sobie sprawę, że przesunął bezwiednie dłoń bliżej jego kołnierza i że wspiera zmarznięty bok kciuka o ciepłą skórę szyi wyzierającą spod krawędzi szalika. Zdał sobie sprawę, że prześlizgnięcie się w przyjemne wrażenie komfortowej wyłączności chwili i przestrzeni tylko dla nich, było nie tylko zaskakująco łatwe, ale zdradliwie mimowiedne.
– Przegapisz zachód słońca – mruknął w końcu nieporęcznie, a kiedy się prostował, na ustach kołysał mu się, znowu, uśmiech przekorny, przełamany dostrzegalną nerwowością.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Nie 26 Wrz - 1:42
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Odkąd gładka tektura jego życia spopielała w ogniu dziecięcej naiwności, nosił w sobie kosmate, wiecznie poruszone przezorną ostrożnością przeczucie, że nie zasługiwał – na dobroć Helene, która przyjęła go pod swój dach jak zbłądzonego na mrozie kota, na jej łagodne, kobiece dłonie przesuwające po miękkości jego włosów, gdy chował twarz między kolanami, skulony w kącie pokoju, na wagę filmowej roli, którą mu powierzono i na sławę, która przyszła później, pełna kolorowych plakatów i rozwieszonych w mieście broszur, na troskliwy przejaw bliskości złożony pocałunkiem na jego ustach, na dotyk, który nie sprawiał, że skóra pokrywała się nerwową dropiatością gęsiej skórki, na towarzystwo tak kojąco bliskie i tak odległe jednocześnie. Umysł toczyła owa nieznośna, podżegana dziecięcym przeświadczeniem choroba, nakazująca doszukiwać się własnej winy we wszystkim, co istniało, tyranizować nadwątlone poczucie wartości ciągłymi wątpliwościami – czy aby na pewno świat się nie pomylił? Bogowie nie roztaczali przed nim zwodniczej fatamorgany, za której kurtyną rzeczywistość okaże się płaska i jałowa jak pustynia? – oraz kasandrycznymi wizjami przyszłości, które niekiedy zdawały się iścić samą siłą jego woli, wiarą, z jaką uparcie ich oczekiwał. Podświadomie wierzył, że wszystko okaże się snem, głuchym i iluzorycznym, przy czym nienawidził się za determinację, z jaką własny umysł łechtał słuszność podobnych przewidzeń, stawiając Bertrama w świetle infantylnego atawizmu wspomnień, zaszytej w piwnicy pamięci reminiscencji jego nieporuszonego wzroku, gdy w półcieniu szkolnej sieni przecięli przypadkową nić spojrzenia, zanim czyjaś nakłuta kłykciami pięść zderzyła się z płótnem jego pobladłej twarzy. Rozsądnie nie miałem prawa niczego od niego wymagać, tłumaczył sobie wówczas, w sercu mimowolnie rozpalał się jednak płomień dławiącej rozpaczy, ogień flambirujący ściśnięte strachem wnętrzności.
Dzisiaj było inaczej, pragnął, żeby było inaczej, pozwalając by zachłanne dłonie oceanicznego wiatru wdarły się do jego głowy, przeganiając skondensowane myśli, płosząc zbity kierdel niepokojów, który pierzchł posłusznie, rozlewając się bladym widmem beztroski, osobliwego uczucia, że ten jeden raz wszystko miało skończyć się dobrze, ten jeden raz zwodzone mosty ostrożności przedwcześnie nie uniosą się nad fosę, ten jeden raz nie będzie musiał się obawiać – mimo to, w spokój ozłoconego słońcem popołudnia wdarła się cierpka niepewność, cień poprzedniego spotkania, wpadający jak kropla dziegciu w kubeł pełen miodu, niezręczność osiadająca na końcu języka i niezdolna wymknąć się spomiędzy ust, uwięziona za ciasną ścianą zębów nawet wówczas, gdy się uśmiechał. Chciał powiedzieć mu wszystko, co wzniosło się motylim rojem w jego piersi, kiedy spoglądał mu w oczy, kotwicząc własne spojrzenie pośród cynamonowych odmętów znajomych tęczówek, głoski grzęzły mu jednak w cieśninie gardła, niezdolne splamić beztroskiej wody rzeczywistości gorzkimi słowami artykulacji. Małodusznie sądził, że gdyby tylko poprosił, ofiarowałby mu każdą historię, odpowiedź na dowolne pytanie, jakie mogłoby zawisnąć pomiędzy nimi niby cienka sieć baldachimu, wewnątrz wciąż pozostawał jednak sztywny i skostniały, tchórzliwy i zamknięty w sobie, niezdolny unieść światła spojrzenia na splątane pajęczyny własnego umysłu, ciemne, nakryte dywanem kurzu zakamarki, których tak bardzo się obawiał – być może chciał dać mu wszystko, ale nie potrafił, bo któregoś ranka obudził się z pustymi rękami i okazało się, że w grząskim błocie wspomnień wciąż siedział sam, wyczerpany, upokorzony i żałośnie rozbity.
Odwrócił twarz ku niemu, gdy podszedł bliżej, dłonią odgarniając pojedynczy wiecheć, który opadł mu na czoło, plącząc się figlarnie nad polem widzenia. Podobał mu się ten nowy, intymny spokój, który oplótł ich ciepłym płaszczem bliskości, niezobowiązująca rozmowa, wobec której jego lico rozjaśniło się nieznacznie, a uśmiech wkradł nieufnie w krajobraz melancholijnej fizjonomii, lśniący jak wschód księżyca, rzucający srebrną poświatę na jasną zieleń spojrzenia, w której tlił się nieśmiały dowód jego tęsknoty, echo dawno utraconego szczęścia – radości z faktu, że znów byli razem.
– Chyba nie potrafię w to uwierzyć. – odrzekł, unosząc wzrok na jego twarz, lecz nie naciskając, dostrzegłszy ucieczkę jego spojrzenia, gdy dłońmi sięgnął ku frędzlom szala, przeciągając jeden przez drugi, zawiązując wełnianą wstęgę szczelniej wokół jego szyi, odgradzając ciało od drapieżnych podmuchów wiatru, który wdzierał się dotąd pod pazuchę, zachęcony nierówno przewiązanym odzieniem. Nareszcie, wobec zderzenia własnej zieleni z palisandrem jego tęczówek, uniósł nieznacznie kąciki warg, pozwalając, by ciepło kciuka zastygło na owianej chłodem szyi, dłonie, przyjemnie utwierdzające go w przeświadczeniu, że wciąż stał trzeźwo na ziemi, zawiesiły się afirmacyjnym ciężarem na barkach, na krótką chwilę zmniejszając odległość, jaka ich dzieliła, sprawiając, że poczuł, jak ciepły oddech mężczyzny zatrzymał się na jego twarzy, siłą woli zmuszając się, by odruchowo nie sięgnąć palcami do ust, jak gdyby próbował pochwycić w garść ulotną reminiscencję uczucia, jakie na nich zalegało. – Cóż, w tym jednym aspekcie zapewne bylibyśmy zgodni. Jesteś nieubłaganie za wysoki. – rozciągnął usta w nieśmiałym, nieco żartobliwym uśmiechu, ukrywając rozczarowanie, które rozlało się ociężałym ciepłem na jego barkach, gdy dłonie Bertama zsunęły się pośpiesznie wzdłuż jego ramion, schowane w gawrach kieszeni, jak gdyby zapobiegając okoliczności, w których ich palce złączyłyby się ze sobą w poszukiwaniu znajomego ciepła. Poszerzył grymas rozbawienia w odpowiedzi na jego satyryczną parafrazę, uwaga, z jaką zwykł go wysłuchiwać, wydobyła jednak cienką rysę pęknięcia w pozornej swobodzie tej wypowiedzi, roztargnienie, którego nie rozumiał, które błysnęło również w jego spojrzeniu, częstując go lichą pieszczotą niepokoju – byli sami, a jednak coś zdawało się ich wstrzymywać, otwartość rozciągającej się wokół przestrzeni lub bezchmurne niebo, osobliwa świadomość bycia na widoku, nawet jeśli pojedyncze, przelatujące nad ich głowami mewy nie przekrzywiły nawet dziobu, by spojrzeć w ich stronę. Posłusznie odwrócił głowę ku okrągłej twarzy słońca, które rzucało złoty blask na falującą otchłań morza, rudym bursztynem promieni pochłaniając jednolitą czerń szemrającej w dole plaży.
– Podoba ci się? – spytał nieco przekornie, odginając szyję, by spojrzeć mu w oczy, uśmiechając się wahliwie, choć z niejaką infantylnością. Ja; czy ja ci się podobam?, mógłby doprecyzować, ubierając w rzeczywistość słowa nieopatrznie skradające się ku chropowatości języka, ale serce za mocno drżało mu przed najbardziej prawdopodobną odpowiedzią. Pomyślał, że mogliby nigdy stąd nie wracać, wypełnić setki następujących po sobie dni spacerami po opustoszałym mieście, gdzie nikt ich nie rozpoznawał, snem nadchodzącym jak morska fala wśród miękkiej pościeli cicho skrzypiącego łóżka, bryzą, która osiadała na twarzy, wilgotnym chłodem piasku pod gołymi stopami, intymną samotnością, o jakiej marzył – myśl o powrocie napawała go nerwową obawą, bo zapach pomieszczenia, w którym się przebywało, uderzał zawsze mocniej po jego opuszczeniu, bo wkraczając ponownie w swoją starą, czerstwą i smutną rzeczywistość mógłby nieopatrznie zanurzyć się w nią jeszcze głębiej, ze zdwojoną siła poczuć, że boli, że długie lata opierał swoje postrzeganie na fikcyjnych fundamentach, równie kruchych i zawodnych, co jego własne ciało. Tymczasem bezwiednie znalazł się bliżej, prawie przylegając skronią do jego piersi, spomiędzy huku fal i wizgu szumiącego wiatru wychwytując krzepiący riff bijącego serca. – Chodź. – poruszył się w końcu, spoglądając ku plaży, wpierw sięgając jednak subtelnie ku jego dłoni i zatrzymując się na chwilę, w płochliwym wahaniu, zanim odważył się przesunąć dalej, zawinąć palce wokół miękkości jego śródręcza. – Nie możemy stać tu na górze cały wieczór.
Dzisiaj było inaczej, pragnął, żeby było inaczej, pozwalając by zachłanne dłonie oceanicznego wiatru wdarły się do jego głowy, przeganiając skondensowane myśli, płosząc zbity kierdel niepokojów, który pierzchł posłusznie, rozlewając się bladym widmem beztroski, osobliwego uczucia, że ten jeden raz wszystko miało skończyć się dobrze, ten jeden raz zwodzone mosty ostrożności przedwcześnie nie uniosą się nad fosę, ten jeden raz nie będzie musiał się obawiać – mimo to, w spokój ozłoconego słońcem popołudnia wdarła się cierpka niepewność, cień poprzedniego spotkania, wpadający jak kropla dziegciu w kubeł pełen miodu, niezręczność osiadająca na końcu języka i niezdolna wymknąć się spomiędzy ust, uwięziona za ciasną ścianą zębów nawet wówczas, gdy się uśmiechał. Chciał powiedzieć mu wszystko, co wzniosło się motylim rojem w jego piersi, kiedy spoglądał mu w oczy, kotwicząc własne spojrzenie pośród cynamonowych odmętów znajomych tęczówek, głoski grzęzły mu jednak w cieśninie gardła, niezdolne splamić beztroskiej wody rzeczywistości gorzkimi słowami artykulacji. Małodusznie sądził, że gdyby tylko poprosił, ofiarowałby mu każdą historię, odpowiedź na dowolne pytanie, jakie mogłoby zawisnąć pomiędzy nimi niby cienka sieć baldachimu, wewnątrz wciąż pozostawał jednak sztywny i skostniały, tchórzliwy i zamknięty w sobie, niezdolny unieść światła spojrzenia na splątane pajęczyny własnego umysłu, ciemne, nakryte dywanem kurzu zakamarki, których tak bardzo się obawiał – być może chciał dać mu wszystko, ale nie potrafił, bo któregoś ranka obudził się z pustymi rękami i okazało się, że w grząskim błocie wspomnień wciąż siedział sam, wyczerpany, upokorzony i żałośnie rozbity.
Odwrócił twarz ku niemu, gdy podszedł bliżej, dłonią odgarniając pojedynczy wiecheć, który opadł mu na czoło, plącząc się figlarnie nad polem widzenia. Podobał mu się ten nowy, intymny spokój, który oplótł ich ciepłym płaszczem bliskości, niezobowiązująca rozmowa, wobec której jego lico rozjaśniło się nieznacznie, a uśmiech wkradł nieufnie w krajobraz melancholijnej fizjonomii, lśniący jak wschód księżyca, rzucający srebrną poświatę na jasną zieleń spojrzenia, w której tlił się nieśmiały dowód jego tęsknoty, echo dawno utraconego szczęścia – radości z faktu, że znów byli razem.
– Chyba nie potrafię w to uwierzyć. – odrzekł, unosząc wzrok na jego twarz, lecz nie naciskając, dostrzegłszy ucieczkę jego spojrzenia, gdy dłońmi sięgnął ku frędzlom szala, przeciągając jeden przez drugi, zawiązując wełnianą wstęgę szczelniej wokół jego szyi, odgradzając ciało od drapieżnych podmuchów wiatru, który wdzierał się dotąd pod pazuchę, zachęcony nierówno przewiązanym odzieniem. Nareszcie, wobec zderzenia własnej zieleni z palisandrem jego tęczówek, uniósł nieznacznie kąciki warg, pozwalając, by ciepło kciuka zastygło na owianej chłodem szyi, dłonie, przyjemnie utwierdzające go w przeświadczeniu, że wciąż stał trzeźwo na ziemi, zawiesiły się afirmacyjnym ciężarem na barkach, na krótką chwilę zmniejszając odległość, jaka ich dzieliła, sprawiając, że poczuł, jak ciepły oddech mężczyzny zatrzymał się na jego twarzy, siłą woli zmuszając się, by odruchowo nie sięgnąć palcami do ust, jak gdyby próbował pochwycić w garść ulotną reminiscencję uczucia, jakie na nich zalegało. – Cóż, w tym jednym aspekcie zapewne bylibyśmy zgodni. Jesteś nieubłaganie za wysoki. – rozciągnął usta w nieśmiałym, nieco żartobliwym uśmiechu, ukrywając rozczarowanie, które rozlało się ociężałym ciepłem na jego barkach, gdy dłonie Bertama zsunęły się pośpiesznie wzdłuż jego ramion, schowane w gawrach kieszeni, jak gdyby zapobiegając okoliczności, w których ich palce złączyłyby się ze sobą w poszukiwaniu znajomego ciepła. Poszerzył grymas rozbawienia w odpowiedzi na jego satyryczną parafrazę, uwaga, z jaką zwykł go wysłuchiwać, wydobyła jednak cienką rysę pęknięcia w pozornej swobodzie tej wypowiedzi, roztargnienie, którego nie rozumiał, które błysnęło również w jego spojrzeniu, częstując go lichą pieszczotą niepokoju – byli sami, a jednak coś zdawało się ich wstrzymywać, otwartość rozciągającej się wokół przestrzeni lub bezchmurne niebo, osobliwa świadomość bycia na widoku, nawet jeśli pojedyncze, przelatujące nad ich głowami mewy nie przekrzywiły nawet dziobu, by spojrzeć w ich stronę. Posłusznie odwrócił głowę ku okrągłej twarzy słońca, które rzucało złoty blask na falującą otchłań morza, rudym bursztynem promieni pochłaniając jednolitą czerń szemrającej w dole plaży.
– Podoba ci się? – spytał nieco przekornie, odginając szyję, by spojrzeć mu w oczy, uśmiechając się wahliwie, choć z niejaką infantylnością. Ja; czy ja ci się podobam?, mógłby doprecyzować, ubierając w rzeczywistość słowa nieopatrznie skradające się ku chropowatości języka, ale serce za mocno drżało mu przed najbardziej prawdopodobną odpowiedzią. Pomyślał, że mogliby nigdy stąd nie wracać, wypełnić setki następujących po sobie dni spacerami po opustoszałym mieście, gdzie nikt ich nie rozpoznawał, snem nadchodzącym jak morska fala wśród miękkiej pościeli cicho skrzypiącego łóżka, bryzą, która osiadała na twarzy, wilgotnym chłodem piasku pod gołymi stopami, intymną samotnością, o jakiej marzył – myśl o powrocie napawała go nerwową obawą, bo zapach pomieszczenia, w którym się przebywało, uderzał zawsze mocniej po jego opuszczeniu, bo wkraczając ponownie w swoją starą, czerstwą i smutną rzeczywistość mógłby nieopatrznie zanurzyć się w nią jeszcze głębiej, ze zdwojoną siła poczuć, że boli, że długie lata opierał swoje postrzeganie na fikcyjnych fundamentach, równie kruchych i zawodnych, co jego własne ciało. Tymczasem bezwiednie znalazł się bliżej, prawie przylegając skronią do jego piersi, spomiędzy huku fal i wizgu szumiącego wiatru wychwytując krzepiący riff bijącego serca. – Chodź. – poruszył się w końcu, spoglądając ku plaży, wpierw sięgając jednak subtelnie ku jego dłoni i zatrzymując się na chwilę, w płochliwym wahaniu, zanim odważył się przesunąć dalej, zawinąć palce wokół miękkości jego śródręcza. – Nie możemy stać tu na górze cały wieczór.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Pon 27 Wrz - 23:58
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Szeptane onieśmieloną myślą ja też osiadło mu ciepłym refleksem lśnienia na dnie źrenic, teraz – w tej komfortowej intymności przychodzącej w jego obecności tak zaskakująco łatwo – bliskim i jawnym, ufnie odsłoniętym pod przeźroczystą taflą spokojnego, ciepłego spojrzenia, choć niespokojnie umykającym przed wzrokiem Folke; zaległo przyjemnym ciężarem na podniebieniu, spływając kształtem słów po języku ku wargom, zza których nie ośmielił się ich jednak wypuścić, zamiast tego unosząc kąciki ust w grymasie zrozumienia, niewypowiedzianego przyznania wspólności tego szczególnego uczucia nierzeczywistości chwili teraźniejszej, mimo że wszystko zdawało się podobnemu podejrzeniu przeczyć. Zmysły wprawdzie wdzięcznie uginały się pod naciskiem bodźców, wobec natłoku subtelnych szmerów otoczenia: szelestu ocierających się o siebie źdźbeł poruszanych wiatrem, szumu wody zalewającej cierpliwym rytmem fal ciemny piach, furkotu piór zrywającego się do lotu ptactwa; wobec słonawego posmaku zalegającego na koniuszku języka i w krawędziach ust; wobec głębokiej barwy nieba powleczonego żarem zachodzącego słońca i płynnego złota unoszącego się na wodzie; wobec chłodu muskającego napastliwie skórę i ciepła jego szyi pod kciukiem; wobec, wreszcie, jego obecności, tak namacalnej, tak bliskiej, tak trudnej do wygłuszenia, tak niemożliwej do zasłonięcia wibrującą kurtyną dostępnych rozproszeń, nawarstwiających się w pełny pejzaż trwającego momentu. Był w tym wszystkim najbardziej dotkliwy i realny – był przede wszystkim on i potem, dopiero, było wszystko inne; a jednak, pomimo to, wciąż w jakiejś fundamentalnej części świadomości trawiło go podobne zdumione niedowierzanie, odruchowa nieufność kierująca grot irracjonalnego zwątpienia przeciw bezsprzecznej rzeczywistości.
Zdawało mu się to zbyt dalekie od dotychczasowego doświadczania – zbyt różne, zbyt odległe od tego, co znał i do czego się przyzwyczaił, zbyt raptowne i przez to oszałamiające, zbyt dobre, by móc zanurzyć się w tym bez cienia wewnętrznego, niepewnego oporu. Było to przytłaczająco więcej niż ośmielałby się sądzić, że uda mu się kiedykolwiek jeszcze pochwycić w swoje niezasługujące dłonie, zarazem w jakiś sposób niewystarczająco: przez tę odruchową, instynktowną powściągliwość, która nie pozwalała mu się pochylić i upewnić, w najbardziej upragniony sposób, że istotnie, łaskawością przewrotnego losu, udało im się – odnaleźć się po tak długim czasie, odzyskać to, co utracili, sięgnąć, wspólnie, jeszcze dalej. Zdumiewała go łatwość, z jaką komfort dawnej przyjaźni podnosił się spośród popiołów odległej przeszłości i strzepywał z siebie pył zapomnienia (choć nigdy nie zapomniał, nigdy nie przestał poszukiwać go w innych miejscach i u innych ludzi, bezskutecznie); miał wrażenie, jakby dystans ponad dekady skurczył się do zaledwie miesięcy, tygodni, zaledwie dni rozłąki, choć ślady czasu odciśnięte w ich fizjonomiach i życiorysach nie pozwalały oddać się temu złudzeniu zupełnie, a poczucie winy, noszone w sobie przez cały ten czas, przyrosło do niego zbyt silnie, by potrafił zrzucić je z ramion przeprosinami, dzisiaj czy jutro, dzisiaj czy za kolejną dekadę, dzisiaj czy kiedykolwiek, w tak prosty sposób, w jaki mógłby to zrobić, gdyby tylko odważył się przeprosić go, nim powstała między nimi przepaść rozrosła się do rozmiarów, jakich nie dało się dłużej przeskoczyć zaledwie skruchą, choćby najszczerszą.
Byli tutaj jednak razem, jakkolwiek nieprawdopodobne się to wydawało – a on bluźnił temu oszałamiającemu szczęściu podskórną, zbierającą się pod powierzchnią myśli frustracją, bo przyswojone mimowolnie niepewności nie pozwalały mu czerpać z tego całkowicie: był niepewny wobec nieistniejących skierowanych ku ich bliskości oczu, był niepewny wobec obawy przed nieuchronnym popełnieniem jakiegoś okropnego błędu, wobec własnej pochopności; i był niepewny wobec tego, jak bardzo przerażała go myśl, że mógłby go znowu stracić, wobec tego, jak bardzo go kochał – miłością noszoną w sercu od dawna, nigdy jednak nie oswojoną, nigdy nie przyzwyczajoną do otwartych gestów romantycznej czułości, do tłoczących się nieustannie myśli o nim, w których nie byli dla siebie tylko bliskimi przyjaciółmi, do myśli, w których nie powściągał pełni swoich uczuć, z taką pewnością trzymanych w sobie, kiedy jednocześnie wahał się zwyczajnie złapać go za dłoń, jakby nie był zdolny przetłumaczyć ich w czyn, przez rezerwę, głęboko zagnieżdżoną przez lata, w których nie pozwalał sobie na podobną słabość, przekonując się, że to niewłaściwe – że nie powinien go chcieć, nie w ten sposób, jego dłoni w swojej, dni spędzanych obok siebie, poranków świtających widokiem jego uśmiechu wychylającego się zza horyzontu snu, zaborczej, zdrożnie upragnionej pewności, że należą do siebie, tylko lub przede wszystkim, tylko i w końcu, tylko i bez wątpliwości.
– Pewnie nie na długo – podchwycił żart, studiując z narastającą afektacją nowy odcień jego ekspresji, szczerą, nieśmiałą jeszcze radość, lśniącą mu w spojrzeniu jak rozsypane po nim złotawe okruchy – w końcu będę musiał na dobre zatrzymać się w pozycji garbatej jak dzwonnik z Notre Dame, przez ciebie; jesteś nieubłaganie za niski.
Widział go wcześniej spokojnie zadowolonego, przez krótką chwilę na łódce, kiedy podnosił twarz do słońca w błogim, dokuczliwie krótkotrwałym zapomnieniu, klisza tego dnia tkwiła mu często jeszcze pod powiekami, wzbudzając w nim zachwyconą dyskretnie czułość, pragnienie, by do tego momentu powrócić i nie pozwolić jej minąć, powstrzymać wzruszające jego beztroskę pytanie przed wybrzmieniem; dzisiaj zdawał się jaśnieć jeszcze bardziej i dzisiaj, jak Bertram zdawał sobie sprawę ze słodkim drżeniem pulsu, mógł czerpać z tego zupełnie niedyskretnie, zawłaszczając sobie ciepłe światło jego uwagi, gdyby tylko zechciał, gdyby tylko potrafił o nią poprosić, gdyby tylko potrafił sięgnąć po jej odurzającą, słoneczną pełnię, w której mógłby się zapaść, skruszeć, zniknąć sprzed napastliwych oczu wewnętrznych obaw, bezpowrotnie. Myśl o tym przyjemnie go rozstrajała, przepełniała inercyjnym podekscytowanym przejęciem – myśl, że Folke mógłby go pocałować, dotknąć, przesłonić, z zawstydzającą łatwością, pożar gorejącego na horyzoncie słońca, niespokojność morza pożerającego czerń plaży, granicę kładącą się przed nimi jak koniec świata.
Rzucone mu spojrzenie, towarzyszące niewinnemu pytaniu, przyprawiło go o odruchowy uśmiech, rozbawiony i jakby ustępliwy, poddający się jego przekornemu tonowi; podniósł wejrzenie na urywek chwili, ostatecznie kotwicząc go z powrotem na jego odwróconej twarzy, na figlarnym błysku w zielonych tęczówkach, podrywającym echo przeszłości, przywracającym mu dawny, infantylny urok.
– Dlatego cię tu zabrałem – odpowiedział, przystając na swobodnie przeciągłym skrzyżowaniu spojrzeń, wymownym i frapującym, nim zgodnie nie podnieśli wzroku z powrotem ku zachodowi, choć Bertram zdawał się nie dostrzegać go wcale. Siłował się sam ze sobą, w tej krótkiej chwili, dotkliwie świadomy jego bliskości, nieopatrznie skróconego dystansu, okazji, która zajmowała go zupełnie i onieśmielała jednocześnie, szansy zastającej go w frustrującym niezdecydowaniu, póki Folke nie przełamał wspólnej ciszy i nie sięgnął, z dostrzegalnym zawahaniem, ku jego dłoni. W pierwszym odruchu – szybszym, rozczarowująco pilniejszym – na delikatny dotyk jego palców coś drgnęło w nim nerwowo, kierując ciemne spojrzenie w bok, w kierunku porzuconej, głównej ścieżki, dopiero w drugim, nieznacznie spóźnionym, odwzajemnił uścisk, wdzięcznie przyjmując jego rękę w swoją.
Jednak kiedy Folke odwrócił się, chcąc podążyć wydeptanym pośród zmierzwionej trawy zejściem, zamiast za nim podążyć, wstrzymał go, łagodnie ściskając rozwibrowane ciepło zamknięte między wnętrzami dłoni, zaraz potem wycofując się z ich chwilowego splotu. Zbliżył się przy tym do niego, przechwytując krótko jego spojrzenie, nie pozwalając mu się jednak całkiem odwrócić – zanim mógłby to zrobić, wsunął ręce na wełnę płaszcza na wysokości jego talii, zatrzymując je tam na moment.
– Jeszcze chwilę – poprosił miękko, wyciągając ręce dalej, przed niego, nadstawiając zachęcająco ich wnętrza obrócone ku górze. – Daj ręce – zachęcił, czując jak rozwiana miękkość jasnych włosów łaskocze go w szyję, kiedy opierał delikatnie brodę o bok jego głowy. Miał wrażenie, że serce tłukące mu o sklepienie mostka niesie swoje drżenie dalej, przez barierę zimowych płaszczy, wprost z jego piersi w przytulone do niej ciało. Pozwolił, by ich dłonie wpasowały się w siebie, delikatne palce Folke wsunęły się między szorstką niezgrabność jego i, zamknąwszy je w lekkim uścisku, oplótł jego szczupłą sylwetkę ramionami, wiodąc ze swoimi jego ramiona, składając je razem na jego piersi.
– Chcę o czymś z tobą pomówić – zaczął złagodniałym tonem, cierpliwie czułym, jakby starał się uprzedzić jego niepokój; nurzając roztargnione spojrzenie w ognistej pozłocie zalewającej niebo i wodę przed nimi, gładził lekko opuszką kciuka ciepłą skórę jego dłoni. – Chciałbym, żebyśmy to tutaj zostawili, zanim zejdziemy, zanim zapomnimy o wszystkim, na te parę naszych dni. I później, nie myśl o tym też później, kiedy już wrócimy – mówił, nachylając się, by zawiesić usta konfidencjonalnie nad jego uchem, starając się ukryć napiętą niepewność w cichszym tonie. – To nic, Folke; pomówmy o tym teraz i zostawmy to tutaj, za sobą. Dobrze?
Zdawało mu się to zbyt dalekie od dotychczasowego doświadczania – zbyt różne, zbyt odległe od tego, co znał i do czego się przyzwyczaił, zbyt raptowne i przez to oszałamiające, zbyt dobre, by móc zanurzyć się w tym bez cienia wewnętrznego, niepewnego oporu. Było to przytłaczająco więcej niż ośmielałby się sądzić, że uda mu się kiedykolwiek jeszcze pochwycić w swoje niezasługujące dłonie, zarazem w jakiś sposób niewystarczająco: przez tę odruchową, instynktowną powściągliwość, która nie pozwalała mu się pochylić i upewnić, w najbardziej upragniony sposób, że istotnie, łaskawością przewrotnego losu, udało im się – odnaleźć się po tak długim czasie, odzyskać to, co utracili, sięgnąć, wspólnie, jeszcze dalej. Zdumiewała go łatwość, z jaką komfort dawnej przyjaźni podnosił się spośród popiołów odległej przeszłości i strzepywał z siebie pył zapomnienia (choć nigdy nie zapomniał, nigdy nie przestał poszukiwać go w innych miejscach i u innych ludzi, bezskutecznie); miał wrażenie, jakby dystans ponad dekady skurczył się do zaledwie miesięcy, tygodni, zaledwie dni rozłąki, choć ślady czasu odciśnięte w ich fizjonomiach i życiorysach nie pozwalały oddać się temu złudzeniu zupełnie, a poczucie winy, noszone w sobie przez cały ten czas, przyrosło do niego zbyt silnie, by potrafił zrzucić je z ramion przeprosinami, dzisiaj czy jutro, dzisiaj czy za kolejną dekadę, dzisiaj czy kiedykolwiek, w tak prosty sposób, w jaki mógłby to zrobić, gdyby tylko odważył się przeprosić go, nim powstała między nimi przepaść rozrosła się do rozmiarów, jakich nie dało się dłużej przeskoczyć zaledwie skruchą, choćby najszczerszą.
Byli tutaj jednak razem, jakkolwiek nieprawdopodobne się to wydawało – a on bluźnił temu oszałamiającemu szczęściu podskórną, zbierającą się pod powierzchnią myśli frustracją, bo przyswojone mimowolnie niepewności nie pozwalały mu czerpać z tego całkowicie: był niepewny wobec nieistniejących skierowanych ku ich bliskości oczu, był niepewny wobec obawy przed nieuchronnym popełnieniem jakiegoś okropnego błędu, wobec własnej pochopności; i był niepewny wobec tego, jak bardzo przerażała go myśl, że mógłby go znowu stracić, wobec tego, jak bardzo go kochał – miłością noszoną w sercu od dawna, nigdy jednak nie oswojoną, nigdy nie przyzwyczajoną do otwartych gestów romantycznej czułości, do tłoczących się nieustannie myśli o nim, w których nie byli dla siebie tylko bliskimi przyjaciółmi, do myśli, w których nie powściągał pełni swoich uczuć, z taką pewnością trzymanych w sobie, kiedy jednocześnie wahał się zwyczajnie złapać go za dłoń, jakby nie był zdolny przetłumaczyć ich w czyn, przez rezerwę, głęboko zagnieżdżoną przez lata, w których nie pozwalał sobie na podobną słabość, przekonując się, że to niewłaściwe – że nie powinien go chcieć, nie w ten sposób, jego dłoni w swojej, dni spędzanych obok siebie, poranków świtających widokiem jego uśmiechu wychylającego się zza horyzontu snu, zaborczej, zdrożnie upragnionej pewności, że należą do siebie, tylko lub przede wszystkim, tylko i w końcu, tylko i bez wątpliwości.
– Pewnie nie na długo – podchwycił żart, studiując z narastającą afektacją nowy odcień jego ekspresji, szczerą, nieśmiałą jeszcze radość, lśniącą mu w spojrzeniu jak rozsypane po nim złotawe okruchy – w końcu będę musiał na dobre zatrzymać się w pozycji garbatej jak dzwonnik z Notre Dame, przez ciebie; jesteś nieubłaganie za niski.
Widział go wcześniej spokojnie zadowolonego, przez krótką chwilę na łódce, kiedy podnosił twarz do słońca w błogim, dokuczliwie krótkotrwałym zapomnieniu, klisza tego dnia tkwiła mu często jeszcze pod powiekami, wzbudzając w nim zachwyconą dyskretnie czułość, pragnienie, by do tego momentu powrócić i nie pozwolić jej minąć, powstrzymać wzruszające jego beztroskę pytanie przed wybrzmieniem; dzisiaj zdawał się jaśnieć jeszcze bardziej i dzisiaj, jak Bertram zdawał sobie sprawę ze słodkim drżeniem pulsu, mógł czerpać z tego zupełnie niedyskretnie, zawłaszczając sobie ciepłe światło jego uwagi, gdyby tylko zechciał, gdyby tylko potrafił o nią poprosić, gdyby tylko potrafił sięgnąć po jej odurzającą, słoneczną pełnię, w której mógłby się zapaść, skruszeć, zniknąć sprzed napastliwych oczu wewnętrznych obaw, bezpowrotnie. Myśl o tym przyjemnie go rozstrajała, przepełniała inercyjnym podekscytowanym przejęciem – myśl, że Folke mógłby go pocałować, dotknąć, przesłonić, z zawstydzającą łatwością, pożar gorejącego na horyzoncie słońca, niespokojność morza pożerającego czerń plaży, granicę kładącą się przed nimi jak koniec świata.
Rzucone mu spojrzenie, towarzyszące niewinnemu pytaniu, przyprawiło go o odruchowy uśmiech, rozbawiony i jakby ustępliwy, poddający się jego przekornemu tonowi; podniósł wejrzenie na urywek chwili, ostatecznie kotwicząc go z powrotem na jego odwróconej twarzy, na figlarnym błysku w zielonych tęczówkach, podrywającym echo przeszłości, przywracającym mu dawny, infantylny urok.
– Dlatego cię tu zabrałem – odpowiedział, przystając na swobodnie przeciągłym skrzyżowaniu spojrzeń, wymownym i frapującym, nim zgodnie nie podnieśli wzroku z powrotem ku zachodowi, choć Bertram zdawał się nie dostrzegać go wcale. Siłował się sam ze sobą, w tej krótkiej chwili, dotkliwie świadomy jego bliskości, nieopatrznie skróconego dystansu, okazji, która zajmowała go zupełnie i onieśmielała jednocześnie, szansy zastającej go w frustrującym niezdecydowaniu, póki Folke nie przełamał wspólnej ciszy i nie sięgnął, z dostrzegalnym zawahaniem, ku jego dłoni. W pierwszym odruchu – szybszym, rozczarowująco pilniejszym – na delikatny dotyk jego palców coś drgnęło w nim nerwowo, kierując ciemne spojrzenie w bok, w kierunku porzuconej, głównej ścieżki, dopiero w drugim, nieznacznie spóźnionym, odwzajemnił uścisk, wdzięcznie przyjmując jego rękę w swoją.
Jednak kiedy Folke odwrócił się, chcąc podążyć wydeptanym pośród zmierzwionej trawy zejściem, zamiast za nim podążyć, wstrzymał go, łagodnie ściskając rozwibrowane ciepło zamknięte między wnętrzami dłoni, zaraz potem wycofując się z ich chwilowego splotu. Zbliżył się przy tym do niego, przechwytując krótko jego spojrzenie, nie pozwalając mu się jednak całkiem odwrócić – zanim mógłby to zrobić, wsunął ręce na wełnę płaszcza na wysokości jego talii, zatrzymując je tam na moment.
– Jeszcze chwilę – poprosił miękko, wyciągając ręce dalej, przed niego, nadstawiając zachęcająco ich wnętrza obrócone ku górze. – Daj ręce – zachęcił, czując jak rozwiana miękkość jasnych włosów łaskocze go w szyję, kiedy opierał delikatnie brodę o bok jego głowy. Miał wrażenie, że serce tłukące mu o sklepienie mostka niesie swoje drżenie dalej, przez barierę zimowych płaszczy, wprost z jego piersi w przytulone do niej ciało. Pozwolił, by ich dłonie wpasowały się w siebie, delikatne palce Folke wsunęły się między szorstką niezgrabność jego i, zamknąwszy je w lekkim uścisku, oplótł jego szczupłą sylwetkę ramionami, wiodąc ze swoimi jego ramiona, składając je razem na jego piersi.
– Chcę o czymś z tobą pomówić – zaczął złagodniałym tonem, cierpliwie czułym, jakby starał się uprzedzić jego niepokój; nurzając roztargnione spojrzenie w ognistej pozłocie zalewającej niebo i wodę przed nimi, gładził lekko opuszką kciuka ciepłą skórę jego dłoni. – Chciałbym, żebyśmy to tutaj zostawili, zanim zejdziemy, zanim zapomnimy o wszystkim, na te parę naszych dni. I później, nie myśl o tym też później, kiedy już wrócimy – mówił, nachylając się, by zawiesić usta konfidencjonalnie nad jego uchem, starając się ukryć napiętą niepewność w cichszym tonie. – To nic, Folke; pomówmy o tym teraz i zostawmy to tutaj, za sobą. Dobrze?
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Nie 3 Paź - 22:40
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pośród przyjemnego kurantu bryzy, wypełnionego nuconym przez fale szemraniem oceanu, przeszywała go osobliwa nieważkość młodości, jak gdyby podróż ku górzystej wyspie, porzuconej na granicy Atlantyku, niby przypadkowa plama atramentu skapująca z kałamarza nieuważnego bóstwa, przeniosła go o kilka lat wstecz, wygładzając żłobienia blizn, rozluźniając ustawiczną sztywność kręgosłupa i sprawiając, że ciało, które tak długo ciążyło mu na barkach, ciągnąc ku ziemi swym ołowianym zdrętwieniem, stało się eteryczne, lekkie jak wówczas, gdy był jeszcze dzieckiem, przeskakującym pochopnie przez zielone pagórki i skaliste wzniesienia rodzinnego wybrzeża. Był w tym odczuciu spokój paliatywnej ulgi, był jednak również niepokojący dygot, słodka pieszczota obawy, oplatająca wrażliwy umysł ciasną opoką zagubienia, którego podskórna panika szarpała się nieśmiało za kostną klatką żeber, batem swej nieuchronności poganiając ogiera cichego dudnienia, który zdawał się na chwilę zwolnić i zawiesić, by zaraz uderzyć dwa razy szybciej, potykając się o własne nogi w rozpaczliwej próbie odzyskania ustawicznego rytmu – kim by był, gdyby rzeczywiście mógł wymazać swoją przeszłość, zetrzeć plamy, które rozlały się po kartce zapisanego kursywą życiorysu? Kim by był bez piętna pożaru rozciągającego się odbitką zbielałego jęzora na nierównym płótnie pleców, bez blizn po cudzej drapieżności i żołądka ściśniętego bolesną pustką rygorystycznej ascezy? Kim by był, gdyby pił więcej wody, niż wina i nie patrzył na swoje ciało, zastanawiając się, czy krew, która płynęła w żyłach, wciąż była czerwona? Kim by był bez żalu, rozpaczy i poczucia winy? Lepszym człowiekiem, to na pewno, bardziej życzliwym, bardziej szczerym, bardziej sumiennym. Gdyby zdołał wyminąć wszystkie koleiny i wklęsłości drogi, o które nieustannie się potykał – szumiące w skroni widmo alkoholu, cudze dłonie, którym przyzwalał na obleczenie własnych nadgarstków w uścisku zdolnym szarpnąć go do klęczek, reminiscencje stłumionych uczuć, podgryzające go jak wygłodniałe ogary – być może potrafiłby kochać go inaczej; wylewniej, gwałtowniej, bez przekonania, że na tę miłość nie zasługiwał.
Uśmiechnął się łagodnie wobec beztroskiej żartobliwości, która ułożyła się w warstwach krajobrazu, tak odmienna od tego, co znali dotychczas, tak nieprzystająca do życia, które dotąd wiódł, tak sennie nierealistyczna, że pod płótno skóry mimowolnie wkradało się skrępowanie, parszywa niezdolność do zapominania i zaczynania od nowa, przeświadczenie, że jego fiaska zawsze lśniły jaśniej niż jego sukcesy, kroplą dziegciu zatruwały słodki miód rzeczywistości. Pragnął umieć rozmawiać o tym, co się wydarzyło bez przywoływania rozżalonej niemocy, jaką wtedy czuł, goić stare rany bez otwierania ich na nowo, by wsypać ziarna soli w rozjątrzoną czerwień własnych wnętrzności, potrafić nazwać źródło swojego bólu bez zapraszania go z powrotem do swojej piersi, mimo to nie był w stanie zupełnie pogrążać się w niepokoju, świadom tej tak długo wyczekiwanej bliskości – zastygłej w dotyku kciuka, przesuwającego czule po wzniesieniu szyi, własnej, przesadnie wąskiej talii przysuniętej bliżej do ciepła jego ciała, dłoni odnajdującej chłód chropowatych palców i zaciskającej się wokół nich, jak gdyby byli dwoma kawałkami od zawsze pasującej do siebie układanki. Pomyślał, że mógłby wyznać mu tutaj wszystko, zanurzyć spąsowiałą wichrem twarz w miękkości ciemnego swetra i słuchać znajomego riffu bijącego w piersi serca, zbliżyć znów usta do jego warg, posmakować czułości pocałunku, autentyczności uczucia, którego podłoże nie było niestabilne i chwiejne jak rozżarzone ognie wszystkich poprzednich, krótkotrwałych relacji, grożących bolesnym smagnięciem sinej farby krwiaka, gdyby popełnił błąd, przestąpił o jeden krok za mało, zachwiał się i upadł, odciskając arabeski gorąca na miękkiej fakturze policzka. Tym razem było bezpiecznie, było tak, jakby mógł zanurzyć się pomiędzy fale i nie utonąć i być może dlatego, wbrew sobie, oczekiwał, że w końcu pojawi się jakaś rysa, słowo, które wbije się w tę rzeczywistość jak zardzewiały gwóźdź, roznosząc sepsę zakażenia aż po samo serce. Chcę o czymś z tobą pomówić.
Drgnął widocznie, gdy powietrze zakrzepło mu w gardle, oblewając ciało gorącem lękliwego niepokoju, a rysy twarzy, dotąd ułożone w delikatności szczęścia rozlanego po fizjonomii niczym skrzący lukier, rozluźniły się, jak gdyby jakaś żyłka, która dotąd podtrzymywała kąciki ust w łagodności niezobowiązującego uśmiechu, pękła, a inkrustowane w licu jadeity tęczówek pojaśniały niespodziewanym błyskiem nieokreślonego wahania, z jakim zaciśnięte dotąd na ciele palce rozluźniły się wyraźnie. Sam nie wiedział, czego bał się tak naprawdę, mimo to uczucie wstydu wypełniło jego żyły jak ołów, wżynając się upokarzającymi oparzeniami pytań, dlaczego znów sobie na to pozwolił? Dlaczego wierzył, że ktoś mógłby rzeczywiście chcieć ofiarować mu coś podobnego? Dlaczego zachowywał się, jakby wizja nagłego rozłamu była czymś, do czego był nieprzyzwyczajony, czego zawsze podświadomie nie oczekiwał, co nie stawało mu ością w gardle, ilekroć zdawało mu się, że Bertram odwraca od niego spojrzenie? Zbyt łatwo przyszło mu wierzyć, że w przeciągu jednego miesiąca byli w stanie odbudować lata rozłąki, nad którą wciąż ciążyła burzowa chmura upokorzenia i poczucia winy, a teraz sam nie potrafił wytłumaczyć sobie nagłego, gwałtownego poczucia pustki, która rozwarła się paszczą w jego piersi, podnosząc żołądek do gardła w fantomowej imitacji spadania – gdzieś głęboko, w jakąś wewnętrzną inercję, przypominającą tę, która zakleszczała na nim swoje szpony, kiedy budził się z nocnych koszmarów lub chował twarz w dłoniach, czując znajome mrowienie nadchodzącego epizodu choroby, sparaliżowany i niezdolny wypowiedzieć słowa, choćby złapano go za ramiona i potrząsano jak skarbonką; były to odruchy dziecięce, co najmniej desperackie, jeśli nie po prostu, po ludzku, przykre.
Obiektywnie wszystkie jego podejrzenia były czcze i irracjonalne, lecz nie potrafił skutecznie ich stłumić, bo cierpliwa łagodność przyjaciela, na przekór rozsądkowi, podsycała w nim tylko skwierczące pogorzelisko obaw i kompleksów – podskórnie wydawało mu się, że jest w ten sposób przygotowywany na rozczarowanie, uśmierzany przed czymś okropnym, traktowany ulgowo, podobnie jak hołubiono i pieszczono ofiary przeznaczone bogom, aby radośnie poszły na kamień i nie obraziły stwórców swoją żałością. To nic, Folke, wybrzmiało gdzieś z tyłu głowy, wyszarpując go z dymiącej spirali refleksji, które swym pesymizmem zatruwały go od środka – uniósł wzrok i zagnił się w myślach, lżąc sobie z pogardliwą nienawiścią, na jaką w gruncie rzeczy zasługiwał, bo chociaż chciał ofiarować mu swoją bezbrzeżną ufność i pozbawione niepokoju oddanie, nie potrafił zmusić się do podobnej uległości, przekonany, że gdyby rozluźnił zesztywniałe mięśnie, te sflaczałyby jak balony i już nigdy nie zdołałby podnieść ich z powrotem do pionu. Kciuk mężczyzny wciąż gładził jednak miękką fakturę jego dłoni, oddech, który wyrwał się spomiędzy ust, gdy Bertram nachylił się do jego ucha, wciąż zalegał przyjemnym, ciepłym mrowieniem na upstrzonej dropiatością szyi, świat wciąż sunął swym powolnym nurtem, zupełnie nieczułym na ludzkie tragedie – tylko on jeden zatrzymał się w miejscu. Nie stój jak marionetka z podciętymi sznurkami, powtórzył w głowie słowa Helene, próbując zmusić się do reakcji, pozwolić, by głos ułożył się w krtani z beztroską ciekawością, zamiast trzaskać i drgać jak wysuszona na słońcu gałąź, bądź tutaj, zrób coś, powiedz coś.
– O czym? – spytał w końcu, przymuszając kąciki ust do słabego uśmiechu, ten wydawał się jednak wątły i nieprzekonujący, zaczepiony pomiędzy wargami tak słabo, że pojedynczy podmuch chłodnego, oceanicznego wiatru zdołał zerwać go z twarzy i rzucić na ziemię jak wiszące na sznurku ubranie, którego zapomniano zdjąć na czas wichury. Kałuża złota rozlewała się tymczasem spokojnie na pomarszczonej powierzchni wody, łapczywe fale szarpały za brzeg, zalewając ciemny piach obszernymi półkolami swej ekspansywności, dzień był piękny i idylliczny, twarz Bertrama pozbawiona oczekiwanego widma żalu, uprzedzenia czy niepokoju – musiał mu zaufać, chciał mu zaufać, uwierzyć, że cokolwiek pragnął mu dzisiaj powiedzieć, nie mogło być gorsze, niż wszystko, co zdołali już razem przeżyć. – Możemy porozmawiać. – zapewnił pogodnie, zagłuszając tymi słowami wewnętrzne zwierzę, które szarpało się w rozpaczliwym proteście, stawiając uszy na sztorc i poruszając nerwowo nosem, jak zając zagoniony w róg przez myśliwskie charty – dawniej nie byłby w stanie zignorować jego zachowania, dzisiaj zdołał znieczulić się jednak na znajomy skowyt ostrzeżenia, ciche skomlenie wydobyte lamentem z nieistniejącej krtani, zacieśniając palce, wciąż obejmujące czule spracowane dłonie przyjaciela.
Uśmiechnął się łagodnie wobec beztroskiej żartobliwości, która ułożyła się w warstwach krajobrazu, tak odmienna od tego, co znali dotychczas, tak nieprzystająca do życia, które dotąd wiódł, tak sennie nierealistyczna, że pod płótno skóry mimowolnie wkradało się skrępowanie, parszywa niezdolność do zapominania i zaczynania od nowa, przeświadczenie, że jego fiaska zawsze lśniły jaśniej niż jego sukcesy, kroplą dziegciu zatruwały słodki miód rzeczywistości. Pragnął umieć rozmawiać o tym, co się wydarzyło bez przywoływania rozżalonej niemocy, jaką wtedy czuł, goić stare rany bez otwierania ich na nowo, by wsypać ziarna soli w rozjątrzoną czerwień własnych wnętrzności, potrafić nazwać źródło swojego bólu bez zapraszania go z powrotem do swojej piersi, mimo to nie był w stanie zupełnie pogrążać się w niepokoju, świadom tej tak długo wyczekiwanej bliskości – zastygłej w dotyku kciuka, przesuwającego czule po wzniesieniu szyi, własnej, przesadnie wąskiej talii przysuniętej bliżej do ciepła jego ciała, dłoni odnajdującej chłód chropowatych palców i zaciskającej się wokół nich, jak gdyby byli dwoma kawałkami od zawsze pasującej do siebie układanki. Pomyślał, że mógłby wyznać mu tutaj wszystko, zanurzyć spąsowiałą wichrem twarz w miękkości ciemnego swetra i słuchać znajomego riffu bijącego w piersi serca, zbliżyć znów usta do jego warg, posmakować czułości pocałunku, autentyczności uczucia, którego podłoże nie było niestabilne i chwiejne jak rozżarzone ognie wszystkich poprzednich, krótkotrwałych relacji, grożących bolesnym smagnięciem sinej farby krwiaka, gdyby popełnił błąd, przestąpił o jeden krok za mało, zachwiał się i upadł, odciskając arabeski gorąca na miękkiej fakturze policzka. Tym razem było bezpiecznie, było tak, jakby mógł zanurzyć się pomiędzy fale i nie utonąć i być może dlatego, wbrew sobie, oczekiwał, że w końcu pojawi się jakaś rysa, słowo, które wbije się w tę rzeczywistość jak zardzewiały gwóźdź, roznosząc sepsę zakażenia aż po samo serce. Chcę o czymś z tobą pomówić.
Drgnął widocznie, gdy powietrze zakrzepło mu w gardle, oblewając ciało gorącem lękliwego niepokoju, a rysy twarzy, dotąd ułożone w delikatności szczęścia rozlanego po fizjonomii niczym skrzący lukier, rozluźniły się, jak gdyby jakaś żyłka, która dotąd podtrzymywała kąciki ust w łagodności niezobowiązującego uśmiechu, pękła, a inkrustowane w licu jadeity tęczówek pojaśniały niespodziewanym błyskiem nieokreślonego wahania, z jakim zaciśnięte dotąd na ciele palce rozluźniły się wyraźnie. Sam nie wiedział, czego bał się tak naprawdę, mimo to uczucie wstydu wypełniło jego żyły jak ołów, wżynając się upokarzającymi oparzeniami pytań, dlaczego znów sobie na to pozwolił? Dlaczego wierzył, że ktoś mógłby rzeczywiście chcieć ofiarować mu coś podobnego? Dlaczego zachowywał się, jakby wizja nagłego rozłamu była czymś, do czego był nieprzyzwyczajony, czego zawsze podświadomie nie oczekiwał, co nie stawało mu ością w gardle, ilekroć zdawało mu się, że Bertram odwraca od niego spojrzenie? Zbyt łatwo przyszło mu wierzyć, że w przeciągu jednego miesiąca byli w stanie odbudować lata rozłąki, nad którą wciąż ciążyła burzowa chmura upokorzenia i poczucia winy, a teraz sam nie potrafił wytłumaczyć sobie nagłego, gwałtownego poczucia pustki, która rozwarła się paszczą w jego piersi, podnosząc żołądek do gardła w fantomowej imitacji spadania – gdzieś głęboko, w jakąś wewnętrzną inercję, przypominającą tę, która zakleszczała na nim swoje szpony, kiedy budził się z nocnych koszmarów lub chował twarz w dłoniach, czując znajome mrowienie nadchodzącego epizodu choroby, sparaliżowany i niezdolny wypowiedzieć słowa, choćby złapano go za ramiona i potrząsano jak skarbonką; były to odruchy dziecięce, co najmniej desperackie, jeśli nie po prostu, po ludzku, przykre.
Obiektywnie wszystkie jego podejrzenia były czcze i irracjonalne, lecz nie potrafił skutecznie ich stłumić, bo cierpliwa łagodność przyjaciela, na przekór rozsądkowi, podsycała w nim tylko skwierczące pogorzelisko obaw i kompleksów – podskórnie wydawało mu się, że jest w ten sposób przygotowywany na rozczarowanie, uśmierzany przed czymś okropnym, traktowany ulgowo, podobnie jak hołubiono i pieszczono ofiary przeznaczone bogom, aby radośnie poszły na kamień i nie obraziły stwórców swoją żałością. To nic, Folke, wybrzmiało gdzieś z tyłu głowy, wyszarpując go z dymiącej spirali refleksji, które swym pesymizmem zatruwały go od środka – uniósł wzrok i zagnił się w myślach, lżąc sobie z pogardliwą nienawiścią, na jaką w gruncie rzeczy zasługiwał, bo chociaż chciał ofiarować mu swoją bezbrzeżną ufność i pozbawione niepokoju oddanie, nie potrafił zmusić się do podobnej uległości, przekonany, że gdyby rozluźnił zesztywniałe mięśnie, te sflaczałyby jak balony i już nigdy nie zdołałby podnieść ich z powrotem do pionu. Kciuk mężczyzny wciąż gładził jednak miękką fakturę jego dłoni, oddech, który wyrwał się spomiędzy ust, gdy Bertram nachylił się do jego ucha, wciąż zalegał przyjemnym, ciepłym mrowieniem na upstrzonej dropiatością szyi, świat wciąż sunął swym powolnym nurtem, zupełnie nieczułym na ludzkie tragedie – tylko on jeden zatrzymał się w miejscu. Nie stój jak marionetka z podciętymi sznurkami, powtórzył w głowie słowa Helene, próbując zmusić się do reakcji, pozwolić, by głos ułożył się w krtani z beztroską ciekawością, zamiast trzaskać i drgać jak wysuszona na słońcu gałąź, bądź tutaj, zrób coś, powiedz coś.
– O czym? – spytał w końcu, przymuszając kąciki ust do słabego uśmiechu, ten wydawał się jednak wątły i nieprzekonujący, zaczepiony pomiędzy wargami tak słabo, że pojedynczy podmuch chłodnego, oceanicznego wiatru zdołał zerwać go z twarzy i rzucić na ziemię jak wiszące na sznurku ubranie, którego zapomniano zdjąć na czas wichury. Kałuża złota rozlewała się tymczasem spokojnie na pomarszczonej powierzchni wody, łapczywe fale szarpały za brzeg, zalewając ciemny piach obszernymi półkolami swej ekspansywności, dzień był piękny i idylliczny, twarz Bertrama pozbawiona oczekiwanego widma żalu, uprzedzenia czy niepokoju – musiał mu zaufać, chciał mu zaufać, uwierzyć, że cokolwiek pragnął mu dzisiaj powiedzieć, nie mogło być gorsze, niż wszystko, co zdołali już razem przeżyć. – Możemy porozmawiać. – zapewnił pogodnie, zagłuszając tymi słowami wewnętrzne zwierzę, które szarpało się w rozpaczliwym proteście, stawiając uszy na sztorc i poruszając nerwowo nosem, jak zając zagoniony w róg przez myśliwskie charty – dawniej nie byłby w stanie zignorować jego zachowania, dzisiaj zdołał znieczulić się jednak na znajomy skowyt ostrzeżenia, ciche skomlenie wydobyte lamentem z nieistniejącej krtani, zacieśniając palce, wciąż obejmujące czule spracowane dłonie przyjaciela.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sro 6 Paź - 12:49
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Trzymał go ciasno w ramionach, zauważając teraz wyraźniej niż dotychczas zaskakującą delikatność jego drobnej sylwetki, spostrzegając warstwy ubrań zapadające się pod jego objęciami, zanim odnalazł oparcie w osłoniętym nimi ciele; zdawał mu się nagle dotkliwie kruchy, jakby szczupłość jego piersi miała zapaść się pod ciężarem ich splecionych dłoni i jakby zbyt mocnym uściskiem mógł go przypadkiem otłuc – czuł tymczasem, w krótkim milczeniu, które nastąpiło po jego słowach i między wierszami lekkiego uśmiechu oraz doskonale opanowanej zachęty, że Folke w jakiś sposób mu się wymyka, wysuwa mu się z tych niezgrabnych rąk, których nie odważyłby się zacisnąć mocniej, wyślizguje się przez szczeliny między palcami, choć wypełniało je ciepło odwzajemnionego uścisku; odsuwa się, mimo że niezmiennie czuł pod własną piersią echo drugiego serca, nagle zmienione, przepłoszone popełnioną gdzieś nieostrożnością, której nie mógł już cofnąć. Ta woalowana pozornym spokojem zmiana rytmu rezonującego w przytulonym do niego ciele, subtelna, skrzętnie ukrywana, działała na niego z siłą raptownego, elektryzującego bodźca – umilkły fale i szeleszczące źdźbła traw, złoto wylewające się na zmarszczone lustro wody zgasło na roztargnionej tafli źrenic, nawet niespokojna czujność, nasłuchująca dotąd zdradliwego alarmu piachu chrzęszczącego na głównej ścieżce pod krokami intruza, zamarła, kierując ognisko zaniepokojonej uwagi ku zmienionej barwie tonu wybijanego pod sklepieniem żeber. Był wprawdzie on i potem, dopiero, wszystko inne – ale przez ułamek tej chwili, kiedy puls Folke potknął się o kierowane ku niemu słowa, przez jego jeden rozwlekły takt, był on i potem nie było nic, był tylko on, kruszejący mu pod palcami, wymykający się mu ukradkiem, z lekkim uśmiechem podciągającym kąciki ust dla zwodniczej niepoznaki.
Przez moment miał ochotę wycofać się ze wszystkiego, co powiedział – wzruszyć ramionami, strząsnąć z siebie to, co zalegało mu na barkach od ich ostatniego spotkania, machnąć lekceważąco ręką, powtórzyć jeszcze raz, z większym przekonaniem, to nic, zmienić zdanie i pociągnąć go w dół, ku ciemnej grząskości plaży, otworzyć wino, pozwolić jego szumowi zakryć to, co się wydarzyło, jak spieniony jęzor fali okrywał czarny piach, wygładzając wszelkie powstałe w nim nierówności. Musiał wiedzieć jednak, że niepokój Folke – odruchowy, jak zdawał sobie sprawę, z bolesną drzazgą zrozumienia drażniącą podświadomość – żłobił ślady trwalsze niż linie rysowane patykiem przed nadejściem fali. Jego ramiona mimowiednie zamknęły się na nim szczelniej; choć sądził wcześniej, że tak będzie mu łatwiej znaleźć właściwe słowa i śmiałość, by je wypowiedzieć, teraz żałował, że nie mógł spojrzeć mu w oczy, nawet jeśli musiałby napotkać w nich tę obawę, którą wyczuwał teraz w subtelnych przesłankach oddechu, tętna, usztywnionej barwy głosu, jakby podtrzymywanej na przezroczystych żyłkach blefu, nawet jeśli musiałby zmierzyć się z nią bezpośrednio, z jej krzywdzącym, niewypowiedzianym wyrzutem.
– Nie mogę przestać myśleć, od tamtej nocy – podjął po udręce tej krótkiej, naładowanej ciszy, uniżając głos do komfortowego półszeptu; w jego przyciszonej konfidencji czuł się bezpieczniej, poruszając wibracją strun głosowych tkliwość toczących go, dojmujących uczuć – nie mogę... cały czas to do mnie wraca, nie daje mi spokoju, co by się mogło wydarzyć, gdyby— gdybyś nie przyszedł, gdyby stało się coś po drodze, gdyby... – musiał się zatrzymać, czując, jak coś chrzęści mu w krtani, emocje zbierające się w niej jak żwir, boleśnie szorujący o ściskające się gardło, przejęte zatroskanie, nawracająca, chroniczna obawa, która przez cały ten czas nadwyrężała mu, ustawicznie, nerwy i spokój; kiedy kładł się wieczorem do łóżka, zamykał oczy, odszukiwał w pamięci jego usta na swoich i z nimi nieuchronnie przejmujący, dotkliwy niepokój, spadającą mu na przytomność lawinę litanii możliwości, które szczęśliwie się nie wydarzyły, ale które nie dawały mu wytchnienia. – Ludzie cały czas znikają, codziennie przeglądam te przeklęte gazety, nazwiska wypisane drobnym drukiem i nie mogę... teraz myślę— myślę, że mieliśmy szczęście, jakieś parszywe... – urwał znowu, rezygnując, tknięty tym razem rażącą podłością swoich słów, stawiających wyrządzoną mu krzywdę pod płachtą głupio rozumianego szczęścia, reflektując się zbyt późno.
– Przepraszam, to okropnie egoistyczne i głupie, nie to chciałem... – szepnął ciszej, w końcu pozwalając, by krótko szarpnięty oddech, jakby zniecierpliwiony własną nieporadnością, otarł się o jego ucho, zanim zamilknął, znowu, próbując przebrnąć przez niespokojne roztargnienie, mieszające mu wszystko, co chciał mu powiedzieć. I choć przepraszał go szczerze, jednocześnie nie mógł powstrzymać poruszonej, czułej myśli, że jeśli to nie było szczęście, ten wyjazd i ten moment, ciepły uścisk ich splecionych dłoni, chłodna gładkość, którą badał wciąż kciukiem, topografia skromnego okręgu na wierzchu jego ręki; jeśli ten okrąg, drobny wycinek ciała poznawany opuszką raz za razem, opieszale, uważnie, czule – jeśli w nim nie tkwiło zamknięte uspokojone, wierne szczęście, to może nie chciał go wcale.
Wydarzenia sprzed ostatnich dni, spowite nocnym półmrokiem opustoszałego parku, przewinęły mu się przed oczami, sekwencja krótkich przebłysków zbierających się w dołku obojczyka smołą nieprzyjemnej mieszanki wrażeń: bólu drążącego pierś (poczuł fantomowe ciepło po lewej stronie torsu, nierzeczywistą strugę krwi przesączającą znów ubranie, spływającą z zaróżowionej, pamiątkowej szramy), ogłuszającego przestrachu, nie przed samą bezradną klęską, ale wiążącą się z nią stratą, moment bezsilnej, kornej rezygnacji, huk przewracanego posągu dosięgający go otrzeźwiającym, zimnym dreszczem, zrzucającym mu z myśli kurtynę oszołomienia; błysk pobrużdżonej bliznami, bladej twarzy, wykrzywiającej się w pogardliwej nienawiści i satysfakcji – twarz zasłużonej, tak długo wyczekiwanej sprawiedliwości, której teraz nie był gotowy dopuścić do opuszczenia obuchu wyroku na swój znędzniały kark.
Nagła, dojmująca świadomość, jak łatwo byłoby zgubić się znowu, nieodwracalnie, nie przed wzrokiem milczących krzeseł pod wysokim sufitem sali, ale pośród wściekłych nurtów rzeczywistości, rwących nimi jak bezwolnymi rozbitkami. Nie miał odwagi powiedzieć mu, ze się boi – nie miał odwagi przyznać, że bał się wtedy, kiedy otworzył przed nim drzwi swojego mieszkania, znajdując go za nimi przemarzniętego i zalanego krwią, i wtedy, kiedy srebrne ostrze wniknęło mu pod obojczyk w milczących trzewiach pustego parku, bo nie zdążył przecież jeszcze powiedzieć mu wszystkiego, nie zdążył pokochać go właściwie, nie zdążył dać temu należytej, nietłumionej idiotycznymi obawami, szansy. Nie miał odwagi przyznać, że w istocie bał się przedtem i bał się później, zawsze; że strach toczył go chroniczną, przewlekłą chorobą, ułomnością serca, z którą nauczył się w końcu żyć – ale przez ostatnie dni gorączka przekraczała granice oswojenia.
– Parę dni temu wpadłem na Gleipnir – powiedział w końcu bladym, usilnie tonowanym półszeptem, chcąc prześlizgnąć się przez to jak najszybciej i jak najlżej, choć znacznie silniej pragnął wsunąć udręczoną głowę w zagłębienie jego szyi, z całym ciężarem tych okropnych myśli, poprosić, żeby przynajmniej na krótką chwilę pozwolił mu schronić się w jego objęciu, żeby przytrzymał go w swoich rękach, odciążył obolały pałąk kręgosłupa, odjął, tylko na moment, część tej ustawicznej niepewności. – Chociaż nie działał chyba dla nich, z pewnością nie zgodnie z nałożonym na nich kodeksem; to było przed pełnią, nie byłem... zdaje się, że nie był to niefortunny przypadek, w każdym razie wydawał się znać mnie dobrze, a ja wlazłem mu pod nóż jak dureń; gdyby nie Soelberg— – urwał, wydał z siebie nerwowy pomruk, podrażniony, znowu, nieostrożnością własnych słów, pośpiesznie cofając się grząskiego gruntu konfrontacji wciąż boleśnie żywej w pamięci. – To nic, Folke.
W kłopotliwej pauzie, jaka nastąpiła potem, rozluźnił uścisk jednej dłoni, wysuwając łagodnie palce spomiędzy jego; cofnąwszy dłoń, sięgnął nerwowo do kieszeni płaszcza, odnajdując na jej dnie granatowe pudełeczko. Zawahał się przy tym, rozchylił usta, jakby chcąc coś jeszcze powiedzieć, w końcu poddał się jednak, sztubacko onieśmielony, ale pewny, kiedy wyciągał je na dłoni przed Folke. Obserwując uważnie jego puls, zagłuszany łomotem własnego rozbijającego się płochliwe o mostek w rozstrojonym trzepocie, poczekał aż uchyli wieczko, odsłaniając szmaragdowe oczka bliźniaczych pierścieni.
– Nie musisz go nosić, ale byłbym spokojniejszy, gdybyś go miał. Nawet jeśli— chcę, żebyś go zatrzymał, nawet jeśli nam nie wyjdzie – półszept opadł mu do miękkiej, cichej prośby, łatwiejszej, po raz kolejny, niż ciążące w kurczących się komorach serca nie zostawię cię, nie znowu, nie jak wtedy.
Przez moment miał ochotę wycofać się ze wszystkiego, co powiedział – wzruszyć ramionami, strząsnąć z siebie to, co zalegało mu na barkach od ich ostatniego spotkania, machnąć lekceważąco ręką, powtórzyć jeszcze raz, z większym przekonaniem, to nic, zmienić zdanie i pociągnąć go w dół, ku ciemnej grząskości plaży, otworzyć wino, pozwolić jego szumowi zakryć to, co się wydarzyło, jak spieniony jęzor fali okrywał czarny piach, wygładzając wszelkie powstałe w nim nierówności. Musiał wiedzieć jednak, że niepokój Folke – odruchowy, jak zdawał sobie sprawę, z bolesną drzazgą zrozumienia drażniącą podświadomość – żłobił ślady trwalsze niż linie rysowane patykiem przed nadejściem fali. Jego ramiona mimowiednie zamknęły się na nim szczelniej; choć sądził wcześniej, że tak będzie mu łatwiej znaleźć właściwe słowa i śmiałość, by je wypowiedzieć, teraz żałował, że nie mógł spojrzeć mu w oczy, nawet jeśli musiałby napotkać w nich tę obawę, którą wyczuwał teraz w subtelnych przesłankach oddechu, tętna, usztywnionej barwy głosu, jakby podtrzymywanej na przezroczystych żyłkach blefu, nawet jeśli musiałby zmierzyć się z nią bezpośrednio, z jej krzywdzącym, niewypowiedzianym wyrzutem.
– Nie mogę przestać myśleć, od tamtej nocy – podjął po udręce tej krótkiej, naładowanej ciszy, uniżając głos do komfortowego półszeptu; w jego przyciszonej konfidencji czuł się bezpieczniej, poruszając wibracją strun głosowych tkliwość toczących go, dojmujących uczuć – nie mogę... cały czas to do mnie wraca, nie daje mi spokoju, co by się mogło wydarzyć, gdyby— gdybyś nie przyszedł, gdyby stało się coś po drodze, gdyby... – musiał się zatrzymać, czując, jak coś chrzęści mu w krtani, emocje zbierające się w niej jak żwir, boleśnie szorujący o ściskające się gardło, przejęte zatroskanie, nawracająca, chroniczna obawa, która przez cały ten czas nadwyrężała mu, ustawicznie, nerwy i spokój; kiedy kładł się wieczorem do łóżka, zamykał oczy, odszukiwał w pamięci jego usta na swoich i z nimi nieuchronnie przejmujący, dotkliwy niepokój, spadającą mu na przytomność lawinę litanii możliwości, które szczęśliwie się nie wydarzyły, ale które nie dawały mu wytchnienia. – Ludzie cały czas znikają, codziennie przeglądam te przeklęte gazety, nazwiska wypisane drobnym drukiem i nie mogę... teraz myślę— myślę, że mieliśmy szczęście, jakieś parszywe... – urwał znowu, rezygnując, tknięty tym razem rażącą podłością swoich słów, stawiających wyrządzoną mu krzywdę pod płachtą głupio rozumianego szczęścia, reflektując się zbyt późno.
– Przepraszam, to okropnie egoistyczne i głupie, nie to chciałem... – szepnął ciszej, w końcu pozwalając, by krótko szarpnięty oddech, jakby zniecierpliwiony własną nieporadnością, otarł się o jego ucho, zanim zamilknął, znowu, próbując przebrnąć przez niespokojne roztargnienie, mieszające mu wszystko, co chciał mu powiedzieć. I choć przepraszał go szczerze, jednocześnie nie mógł powstrzymać poruszonej, czułej myśli, że jeśli to nie było szczęście, ten wyjazd i ten moment, ciepły uścisk ich splecionych dłoni, chłodna gładkość, którą badał wciąż kciukiem, topografia skromnego okręgu na wierzchu jego ręki; jeśli ten okrąg, drobny wycinek ciała poznawany opuszką raz za razem, opieszale, uważnie, czule – jeśli w nim nie tkwiło zamknięte uspokojone, wierne szczęście, to może nie chciał go wcale.
Wydarzenia sprzed ostatnich dni, spowite nocnym półmrokiem opustoszałego parku, przewinęły mu się przed oczami, sekwencja krótkich przebłysków zbierających się w dołku obojczyka smołą nieprzyjemnej mieszanki wrażeń: bólu drążącego pierś (poczuł fantomowe ciepło po lewej stronie torsu, nierzeczywistą strugę krwi przesączającą znów ubranie, spływającą z zaróżowionej, pamiątkowej szramy), ogłuszającego przestrachu, nie przed samą bezradną klęską, ale wiążącą się z nią stratą, moment bezsilnej, kornej rezygnacji, huk przewracanego posągu dosięgający go otrzeźwiającym, zimnym dreszczem, zrzucającym mu z myśli kurtynę oszołomienia; błysk pobrużdżonej bliznami, bladej twarzy, wykrzywiającej się w pogardliwej nienawiści i satysfakcji – twarz zasłużonej, tak długo wyczekiwanej sprawiedliwości, której teraz nie był gotowy dopuścić do opuszczenia obuchu wyroku na swój znędzniały kark.
Nagła, dojmująca świadomość, jak łatwo byłoby zgubić się znowu, nieodwracalnie, nie przed wzrokiem milczących krzeseł pod wysokim sufitem sali, ale pośród wściekłych nurtów rzeczywistości, rwących nimi jak bezwolnymi rozbitkami. Nie miał odwagi powiedzieć mu, ze się boi – nie miał odwagi przyznać, że bał się wtedy, kiedy otworzył przed nim drzwi swojego mieszkania, znajdując go za nimi przemarzniętego i zalanego krwią, i wtedy, kiedy srebrne ostrze wniknęło mu pod obojczyk w milczących trzewiach pustego parku, bo nie zdążył przecież jeszcze powiedzieć mu wszystkiego, nie zdążył pokochać go właściwie, nie zdążył dać temu należytej, nietłumionej idiotycznymi obawami, szansy. Nie miał odwagi przyznać, że w istocie bał się przedtem i bał się później, zawsze; że strach toczył go chroniczną, przewlekłą chorobą, ułomnością serca, z którą nauczył się w końcu żyć – ale przez ostatnie dni gorączka przekraczała granice oswojenia.
– Parę dni temu wpadłem na Gleipnir – powiedział w końcu bladym, usilnie tonowanym półszeptem, chcąc prześlizgnąć się przez to jak najszybciej i jak najlżej, choć znacznie silniej pragnął wsunąć udręczoną głowę w zagłębienie jego szyi, z całym ciężarem tych okropnych myśli, poprosić, żeby przynajmniej na krótką chwilę pozwolił mu schronić się w jego objęciu, żeby przytrzymał go w swoich rękach, odciążył obolały pałąk kręgosłupa, odjął, tylko na moment, część tej ustawicznej niepewności. – Chociaż nie działał chyba dla nich, z pewnością nie zgodnie z nałożonym na nich kodeksem; to było przed pełnią, nie byłem... zdaje się, że nie był to niefortunny przypadek, w każdym razie wydawał się znać mnie dobrze, a ja wlazłem mu pod nóż jak dureń; gdyby nie Soelberg— – urwał, wydał z siebie nerwowy pomruk, podrażniony, znowu, nieostrożnością własnych słów, pośpiesznie cofając się grząskiego gruntu konfrontacji wciąż boleśnie żywej w pamięci. – To nic, Folke.
W kłopotliwej pauzie, jaka nastąpiła potem, rozluźnił uścisk jednej dłoni, wysuwając łagodnie palce spomiędzy jego; cofnąwszy dłoń, sięgnął nerwowo do kieszeni płaszcza, odnajdując na jej dnie granatowe pudełeczko. Zawahał się przy tym, rozchylił usta, jakby chcąc coś jeszcze powiedzieć, w końcu poddał się jednak, sztubacko onieśmielony, ale pewny, kiedy wyciągał je na dłoni przed Folke. Obserwując uważnie jego puls, zagłuszany łomotem własnego rozbijającego się płochliwe o mostek w rozstrojonym trzepocie, poczekał aż uchyli wieczko, odsłaniając szmaragdowe oczka bliźniaczych pierścieni.
– Nie musisz go nosić, ale byłbym spokojniejszy, gdybyś go miał. Nawet jeśli— chcę, żebyś go zatrzymał, nawet jeśli nam nie wyjdzie – półszept opadł mu do miękkiej, cichej prośby, łatwiejszej, po raz kolejny, niż ciążące w kurczących się komorach serca nie zostawię cię, nie znowu, nie jak wtedy.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sro 13 Paź - 0:53
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Kiedy oparł ciepło skroni o miękki materiał jego swetra, spod którego wydobywał się cichy, zagłuszany szumem fal kurant znajomego tętna, przez dłuższą chwilę zdawało mu się, że świat wokół zatrzymał się w bezruchu, skuty inercją nerwowego oczekiwania – usztywnionego ligniną powietrza nie mącił najlżejszy podmuch wiatru, zastygłego spojrzenia nie poruszyło najdelikatniejsze drgnienie źrenic, skostniałego obawą serca do bicia nie skłoniła nawet troskliwa bliskość spracowanej dłoni, palców przesuwających łagodnie po odsłoniętym wzniesieniu szyi. Chciał mu wierzyć, mimo to nie potrafił zmusić się do obłaskawionej ufności, przełknąć napięcia, które stanęło mu w gardle gulą napuchniętego strachu, emocjonalnej tchórzliwości, doświadczenia nakazującego odwracać wzrok, uciekać, zamykać się samotnie w ciemności pokoju, dopóki ból nie minie, a dłonie nie przestaną drżeć – ciasnota jego bliskości zatrzymywała go jednak w miejscu, kładła się ciepłem dawno wyczekiwanej ulgi na zesztywniałych ramionach, sugerowała słowa, których nie odważyłby się powiedzieć, które zastygły jednak na spąsowiałej powierzchni warg: moglibyśmy zostać tu na zawsze, dopóki ta chwila była ich na wyłączność, dopóki nie zmąciły jej słowa, dopóki wszystko było jeszcze proste i niewymagające. Nawet to uczucie było jednak nieodzownie naznaczone piętnem toczącej umysł zarazy, zdolnością do odnajdywania dyskomfortu nawet w miękkości jedwabnego pierza, nawet w objęciu kochających ramion – rozkołysany scenariuszami pesymistycznych przeczuć, odczuł dotkliwe upokorzenie w tej bliskości, bolesne ukłucie onieśmielenia; być może Bertram już wiedział? Widział serpentyny blizn rozciągające się pod materiałem ubrania, żebra rysujące się bruzdami jak zaorane pole? Draśnięty tą myślą, próbował przypomnieć sobie, czy mógł nieumyślnie na to przyzwolić, czy arabeska zabliźnionej faktury ciała prześwitywała przez przemoczoną koszulkę? Czy przebrał się w końcu? Przy nim, w salonie? Nie pamiętał; był pijany i nie pamiętał.
Był pijany i nie pamiętał – do tego sprowadził swoje życie, do tego próbował sprowadzić je zawsze, odkąd przeszło piętnaście lat temu pierwszy raz sięgnął po cierpkość trunku, który posłusznie wypełniał pusty żołądek i szemrał przyjemnie w skroni, zagłuszając kakofonię wspomnień, które pod jego wpływem przymykały powieki, zasypiając snem obłaskawionych ogarów. Nigdy nie pił po to, by dobrze się bawić, wypełnić czas w sposób, w jaki robili to rówieśnicy, śmiejąc się głośno, gdy alkohol wrzał w ich rozbudzonym muzyką krwioobiegu – chciał odsunąć samego siebie w niepamięć, wydostać się z karceru umysłu, który zamykał go w obręczy niemej paniki i z kaftana skóry, która niekiedy rozciągała się na nim jak coś martwego i obrzydliwego, jak brudna wełna, którą ojciec zwykł zdejmować z martwego jagnięcia, by otulić nią to drugie, słabe i dygocące na mrozie. Czasami rzeczywiście zapominał, ale nie na długo, nigdy permanentnie, nie to, co miał nadzieję wyrugować, jedynie nieistotne spłachcie minionej nocy, niekiedy całe dni wyrwane z kalendarza, czas, nad którym rozmyślał, leżąc bezwładnie w łóżku, sparaliżowany świadomością, że coś znów wymknęło się z jego kontroli, czegoś dowie się dopiero z cudzych ust, coś okaże się żałosne i uwłaczające, podczas gdy wspomnienia odległej przeszłości były klarowne zawsze, niezależnie od tego, ile razy pozwolił, by tętent rauszu pozbawił go przytomności, niezależnie od tego, jak często nachylał się w torsjach nad otwartą paszczą sedesu. To nie ja, zaprzeczał potem, ale z roku na rok jakby coraz słabiej, bez przekonania, ja to ktoś inny.
Drgnął wyraźnie na słowa Bertrama, zbyt skutecznie wytrącony z równowagi, by powstrzymać ten nieszczęsny odruch ciała, pojedynczy dreszcz zsuwający się zgrozą po wystających szpulkach kręgosłupa – w pierwszym odruchu chciał mu przerwać, energicznie poruszyć głową na boki, chwycić za materiał płaszcza i spojrzeć mu w oczy, tymczasem trwał jednak nieruchomo, skostniały jak za sprawą zaklęcia, próbując sprawić, by kolejne słowa zlały się w jednolity strumień niestrawnych reminiscencji, te wżynały się jednak uparcie we wrażliwą fakturę umysłu, nagle tak jasne i wyraziste, że miał ochotę płakać; dlaczego mu o tym przypominał? Czy milczenie nie było najszybszą drogą do zapomnienia? Pochylił głowę, ostrożnym, powolnym ruchem przełamując barierę jego objęcia, wychylając się z stagnacji ciepła znajomych ramion ku wizgom oceanicznej bryzy, listopadowemu chłodowi, który smagał policzki, pozostawiając na nich spąsowiałe piętno swych zimnych pocałunków; cofnął się o krok i spojrzał na niego uważnie, z wyrozumiałym zastanowieniem, które rozrysowało się jaśniejszą barwą na tle zielonych okręgów jego tęczówek.
– Nie, masz rację. – przyznał, kiełznając ciche skomlenie wewnętrznego zwierzęcia, które uniosło teraz łeb, rozglądając się nerwowo. – Mieliśmy szczęście. Ja miałem szczęście; że byłeś wtedy w domu, że dotarłem akurat pod tę kamienicę, że pozwolili mi odejść. – trzeszczące w umyśle klisze wspomnień: ból ciemniejących siniaków, barwnych kałuż rozlewających się na brzuchu, gdy w końcu zmusił się, by zdjąć ubrania i spojrzeć w lustrze na rachityczność własnego ciała, blade płótno skóry pełne krwiaków i zadrapań; trzask, z jakim kieliszek rozbił się o podłogę, sącząc po drewnianych panelach strugę złotego trunku; lżące słowa przekleństw, których treść kładła się na barkach ponurym upokorzeniem, o których wbrew rozsądkowi pomyślał, że dobrze, że Bertrama tam nie było, dobrze, że nie słyszał, dobrze, że przynajmniej tę część mógł przed nim zatuszować. – Powinienem był bardziej uważać, to głupie, ale w tamtej chwili w ogóle o tym nie myślałem. Nie wiem, o czym myślałem. – znał oczywiście przyczynę wszystkiego, co się wydarzyło, czuł jarzmo poczucia winy, które sam zarzucił sobie na kark, ciągnięty ku ziemi uzależnieniem, którego się wstydził, o którym nie potrafił jednak mówić głośno, nie tak, jak powinien – z ponurą refleksją, trzeźwą świadomością, jak wiele aspektów jego życia uległo rozkładowi przez ferment zatruwającej umysł substancji. Nawet teraz, dotkliwie uświadomiony, że jeśli nie zależało mu na własnym życiu, powinien zadbać o nie przynajmniej ze względu na Bertrama, podświadomie wiedział, że ten jeden aspekt jego egzystencji przywarł do niego na stałe, wczepił się zębami jak pijawka, zalęgły w sercu pasożyt, którego wciąż karmił, aż stworzenie dorosło wreszcie zbyt wielkie, by się go pozbyć, aż stało się jego integralną częścią, ponurym kurhanem gromadzonych przez lata obaw, kompleksów, smutków i niepewności. Wiedział, że był mu winien choćby wyjaśnienie – ale nie dzisiaj, nie teraz, nie kiedy szczęście, o którym mówił tak gładko, wydawało mu się możliwe do pochwycenia, wierzgające się spazmatycznie w uścisku zaciśniętych palców.
– Co? – wyznanie przyjaciela wyrwało go z kłopotliwego zamyślenia, wdzierając się w ton głosu dźwięcznością rozdrganej obawy, jawnego zaskoczenia, które pochwyciło fizjonomię w karcer niepokoju, strach nakazujący przemknąć wzrokiem po jego twarzy, po jego ciele, jakby w poszukiwaniu objawów, które wcześniej małodusznie przeoczył. Kolejne słowa mężczyzny zlały się w jego umyśle w kurant niewyraźnego dźwięku, nurt zdławionych przejęciem wyjaśnień, które uderzyły go dopiero, gdy Bertram przerwał niespodziewanie, zawieszając głos w sposób, który przypominał szarpnięcie przypadkowo zerwanej struny. – To nic? – powtórzył, a w jego głosie przebrzmiała nuta niedowierzania, pewnej świerzbiącej język cierpkości, której wcześniej tam nie było, która zupełnie do niego nie pasowała, odstając w kontraście z roztrzęsioną zielenią spojrzenia, prawą dłonią sięgającą bezwiednie do lewego nadgarstka, paznokciami przesuwającymi ukradkiem po jego wnętrzu. – Coś ci się stało? Dlaczego… – zawahał się, a jego lico znów się wygładziło, złagodniało, nabierając nut wcześniejszej troski. – Dlaczego nic nie powiedziałeś? – to było niesprawiedliwe oskarżenie, mimo to wierzył w jego słuszność, unosząc wzrok, by odnaleźć własny niepokój w kasztanowym odmęcie jego spojrzenia. Przejmująca cisza mijających sekund. – Bardzo dużo udajemy przed sobą, nie myślisz?
Rozmowa zasiała w jego piersi ziarna lęku, który teraz, w spajającej powietrze ciszy, kiełkował powoli, wysuwając się cienką, zieloną łodyżką z wilgotnej gleby nierówno bijącego serca – nie było sposobu, by osłonić się od wszystkich niebezpieczeństw, uniknąć natarczywości wygłodniałych paszczy, które kłapały łapczywie, chcąc pochwycić choćby spłacheć gorącego ciała, szarpnąć za materiał nogawki i pociągnąć ku ziemi; ku zgubie. Realizacja ta, choć pozornie nie przynosiła niczego nowego, okazała się gwałtowna i przytłaczająca, zwieszająca się ponurym cieniem ponad pięknem plaży, wolnością, która miała pozwolić im oderwać się od kutego żelazem miasta, pozbawionego beztroski i równowagi – świadomość wszystkiego, co się wydarzyło, zdawała się ciążyć mu na piersi jak kamienie włożone zamierzenie w głębokie kieszenie topielca.
Poczuł, jak palce Bertrama rozluźniają się w uścisku jego dłoni i pozwolił, by opuściły ją zupełnie, spojrzeniem podążył tymczasem ostrożnie ku jego kieszeni, z dyskretną powściągliwością, jak gdyby obserwował coś, czego nie powinien był widzieć, w każdej chwili gotowy natychmiast odwrócić wzrok. Dopiero kiedy mężczyzna wyciągnął ku niemu granatowe pudełeczko, Folke zawahał się, zanim w końcu wziął je do ręki, powoli uchylając wieczko i odsłaniając dwa szmaragdowe oczka siostrzanych pierścieni. Zaskoczony, uniósł wzrok, a jego twarz zmieniła się raptownie, jakby światło niespodziewanie przesunęło się nad krajobrazem, wahliwa niepewność ustąpiła miejsca wdzięczności i sztubackiemu onieśmieleniu, te zaś przeszły w ostrożny, słaby uśmiech, z jakim skontrastował jego zakłopotanie, jeszcze nim Bertram się odezwał, a jego słowa zaległy ciężko w przestrzeni, naznaczając chwilę piętnem wątłej trwożliwości.
– Będę go nosił. – szept zapewnienia wyrwał się obietnicą spomiędzy ust, gdy zrobił krok do przodu, niszcząc przestrzeń, którą wcześniej sam pomiędzy nimi wyegzekwował, zwieszając wolną dłoń wzdłuż ciała, by na nowo odnaleźć jego palce, szorstkie i zimne od wiatru. Nawet jeśli nam nie wyjdzie, nie chciał teraz o tym myśleć, nie potrafił teraz o tym myśleć, zbyt przywiązany do uczucia, które mu ofiarowano, zbyt pochłonięty bliskością, która w zetknięciu z jego ciałem pozostawiała na nim dropiatość gęsiej skórki, przyjemny kompres wytęsknionego rozluźnienia; nareszcie wspiął się na palcach, odnajdując ciepło jego oddechu i obejmując wargi w czułym pocałunku, miękkiej pieczęci odwzajemnionej wierności.
Był pijany i nie pamiętał – do tego sprowadził swoje życie, do tego próbował sprowadzić je zawsze, odkąd przeszło piętnaście lat temu pierwszy raz sięgnął po cierpkość trunku, który posłusznie wypełniał pusty żołądek i szemrał przyjemnie w skroni, zagłuszając kakofonię wspomnień, które pod jego wpływem przymykały powieki, zasypiając snem obłaskawionych ogarów. Nigdy nie pił po to, by dobrze się bawić, wypełnić czas w sposób, w jaki robili to rówieśnicy, śmiejąc się głośno, gdy alkohol wrzał w ich rozbudzonym muzyką krwioobiegu – chciał odsunąć samego siebie w niepamięć, wydostać się z karceru umysłu, który zamykał go w obręczy niemej paniki i z kaftana skóry, która niekiedy rozciągała się na nim jak coś martwego i obrzydliwego, jak brudna wełna, którą ojciec zwykł zdejmować z martwego jagnięcia, by otulić nią to drugie, słabe i dygocące na mrozie. Czasami rzeczywiście zapominał, ale nie na długo, nigdy permanentnie, nie to, co miał nadzieję wyrugować, jedynie nieistotne spłachcie minionej nocy, niekiedy całe dni wyrwane z kalendarza, czas, nad którym rozmyślał, leżąc bezwładnie w łóżku, sparaliżowany świadomością, że coś znów wymknęło się z jego kontroli, czegoś dowie się dopiero z cudzych ust, coś okaże się żałosne i uwłaczające, podczas gdy wspomnienia odległej przeszłości były klarowne zawsze, niezależnie od tego, ile razy pozwolił, by tętent rauszu pozbawił go przytomności, niezależnie od tego, jak często nachylał się w torsjach nad otwartą paszczą sedesu. To nie ja, zaprzeczał potem, ale z roku na rok jakby coraz słabiej, bez przekonania, ja to ktoś inny.
Drgnął wyraźnie na słowa Bertrama, zbyt skutecznie wytrącony z równowagi, by powstrzymać ten nieszczęsny odruch ciała, pojedynczy dreszcz zsuwający się zgrozą po wystających szpulkach kręgosłupa – w pierwszym odruchu chciał mu przerwać, energicznie poruszyć głową na boki, chwycić za materiał płaszcza i spojrzeć mu w oczy, tymczasem trwał jednak nieruchomo, skostniały jak za sprawą zaklęcia, próbując sprawić, by kolejne słowa zlały się w jednolity strumień niestrawnych reminiscencji, te wżynały się jednak uparcie we wrażliwą fakturę umysłu, nagle tak jasne i wyraziste, że miał ochotę płakać; dlaczego mu o tym przypominał? Czy milczenie nie było najszybszą drogą do zapomnienia? Pochylił głowę, ostrożnym, powolnym ruchem przełamując barierę jego objęcia, wychylając się z stagnacji ciepła znajomych ramion ku wizgom oceanicznej bryzy, listopadowemu chłodowi, który smagał policzki, pozostawiając na nich spąsowiałe piętno swych zimnych pocałunków; cofnął się o krok i spojrzał na niego uważnie, z wyrozumiałym zastanowieniem, które rozrysowało się jaśniejszą barwą na tle zielonych okręgów jego tęczówek.
– Nie, masz rację. – przyznał, kiełznając ciche skomlenie wewnętrznego zwierzęcia, które uniosło teraz łeb, rozglądając się nerwowo. – Mieliśmy szczęście. Ja miałem szczęście; że byłeś wtedy w domu, że dotarłem akurat pod tę kamienicę, że pozwolili mi odejść. – trzeszczące w umyśle klisze wspomnień: ból ciemniejących siniaków, barwnych kałuż rozlewających się na brzuchu, gdy w końcu zmusił się, by zdjąć ubrania i spojrzeć w lustrze na rachityczność własnego ciała, blade płótno skóry pełne krwiaków i zadrapań; trzask, z jakim kieliszek rozbił się o podłogę, sącząc po drewnianych panelach strugę złotego trunku; lżące słowa przekleństw, których treść kładła się na barkach ponurym upokorzeniem, o których wbrew rozsądkowi pomyślał, że dobrze, że Bertrama tam nie było, dobrze, że nie słyszał, dobrze, że przynajmniej tę część mógł przed nim zatuszować. – Powinienem był bardziej uważać, to głupie, ale w tamtej chwili w ogóle o tym nie myślałem. Nie wiem, o czym myślałem. – znał oczywiście przyczynę wszystkiego, co się wydarzyło, czuł jarzmo poczucia winy, które sam zarzucił sobie na kark, ciągnięty ku ziemi uzależnieniem, którego się wstydził, o którym nie potrafił jednak mówić głośno, nie tak, jak powinien – z ponurą refleksją, trzeźwą świadomością, jak wiele aspektów jego życia uległo rozkładowi przez ferment zatruwającej umysł substancji. Nawet teraz, dotkliwie uświadomiony, że jeśli nie zależało mu na własnym życiu, powinien zadbać o nie przynajmniej ze względu na Bertrama, podświadomie wiedział, że ten jeden aspekt jego egzystencji przywarł do niego na stałe, wczepił się zębami jak pijawka, zalęgły w sercu pasożyt, którego wciąż karmił, aż stworzenie dorosło wreszcie zbyt wielkie, by się go pozbyć, aż stało się jego integralną częścią, ponurym kurhanem gromadzonych przez lata obaw, kompleksów, smutków i niepewności. Wiedział, że był mu winien choćby wyjaśnienie – ale nie dzisiaj, nie teraz, nie kiedy szczęście, o którym mówił tak gładko, wydawało mu się możliwe do pochwycenia, wierzgające się spazmatycznie w uścisku zaciśniętych palców.
– Co? – wyznanie przyjaciela wyrwało go z kłopotliwego zamyślenia, wdzierając się w ton głosu dźwięcznością rozdrganej obawy, jawnego zaskoczenia, które pochwyciło fizjonomię w karcer niepokoju, strach nakazujący przemknąć wzrokiem po jego twarzy, po jego ciele, jakby w poszukiwaniu objawów, które wcześniej małodusznie przeoczył. Kolejne słowa mężczyzny zlały się w jego umyśle w kurant niewyraźnego dźwięku, nurt zdławionych przejęciem wyjaśnień, które uderzyły go dopiero, gdy Bertram przerwał niespodziewanie, zawieszając głos w sposób, który przypominał szarpnięcie przypadkowo zerwanej struny. – To nic? – powtórzył, a w jego głosie przebrzmiała nuta niedowierzania, pewnej świerzbiącej język cierpkości, której wcześniej tam nie było, która zupełnie do niego nie pasowała, odstając w kontraście z roztrzęsioną zielenią spojrzenia, prawą dłonią sięgającą bezwiednie do lewego nadgarstka, paznokciami przesuwającymi ukradkiem po jego wnętrzu. – Coś ci się stało? Dlaczego… – zawahał się, a jego lico znów się wygładziło, złagodniało, nabierając nut wcześniejszej troski. – Dlaczego nic nie powiedziałeś? – to było niesprawiedliwe oskarżenie, mimo to wierzył w jego słuszność, unosząc wzrok, by odnaleźć własny niepokój w kasztanowym odmęcie jego spojrzenia. Przejmująca cisza mijających sekund. – Bardzo dużo udajemy przed sobą, nie myślisz?
Rozmowa zasiała w jego piersi ziarna lęku, który teraz, w spajającej powietrze ciszy, kiełkował powoli, wysuwając się cienką, zieloną łodyżką z wilgotnej gleby nierówno bijącego serca – nie było sposobu, by osłonić się od wszystkich niebezpieczeństw, uniknąć natarczywości wygłodniałych paszczy, które kłapały łapczywie, chcąc pochwycić choćby spłacheć gorącego ciała, szarpnąć za materiał nogawki i pociągnąć ku ziemi; ku zgubie. Realizacja ta, choć pozornie nie przynosiła niczego nowego, okazała się gwałtowna i przytłaczająca, zwieszająca się ponurym cieniem ponad pięknem plaży, wolnością, która miała pozwolić im oderwać się od kutego żelazem miasta, pozbawionego beztroski i równowagi – świadomość wszystkiego, co się wydarzyło, zdawała się ciążyć mu na piersi jak kamienie włożone zamierzenie w głębokie kieszenie topielca.
Poczuł, jak palce Bertrama rozluźniają się w uścisku jego dłoni i pozwolił, by opuściły ją zupełnie, spojrzeniem podążył tymczasem ostrożnie ku jego kieszeni, z dyskretną powściągliwością, jak gdyby obserwował coś, czego nie powinien był widzieć, w każdej chwili gotowy natychmiast odwrócić wzrok. Dopiero kiedy mężczyzna wyciągnął ku niemu granatowe pudełeczko, Folke zawahał się, zanim w końcu wziął je do ręki, powoli uchylając wieczko i odsłaniając dwa szmaragdowe oczka siostrzanych pierścieni. Zaskoczony, uniósł wzrok, a jego twarz zmieniła się raptownie, jakby światło niespodziewanie przesunęło się nad krajobrazem, wahliwa niepewność ustąpiła miejsca wdzięczności i sztubackiemu onieśmieleniu, te zaś przeszły w ostrożny, słaby uśmiech, z jakim skontrastował jego zakłopotanie, jeszcze nim Bertram się odezwał, a jego słowa zaległy ciężko w przestrzeni, naznaczając chwilę piętnem wątłej trwożliwości.
– Będę go nosił. – szept zapewnienia wyrwał się obietnicą spomiędzy ust, gdy zrobił krok do przodu, niszcząc przestrzeń, którą wcześniej sam pomiędzy nimi wyegzekwował, zwieszając wolną dłoń wzdłuż ciała, by na nowo odnaleźć jego palce, szorstkie i zimne od wiatru. Nawet jeśli nam nie wyjdzie, nie chciał teraz o tym myśleć, nie potrafił teraz o tym myśleć, zbyt przywiązany do uczucia, które mu ofiarowano, zbyt pochłonięty bliskością, która w zetknięciu z jego ciałem pozostawiała na nim dropiatość gęsiej skórki, przyjemny kompres wytęsknionego rozluźnienia; nareszcie wspiął się na palcach, odnajdując ciepło jego oddechu i obejmując wargi w czułym pocałunku, miękkiej pieczęci odwzajemnionej wierności.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Nie 17 Paź - 22:56
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Przyzwolenie mu na przełamanie objęcia i odsunięcie się było zaskakująco trudne – choć jego ramiona posłusznie rozchyliły się pod wskazówką ostrożnych gestów, musiał zwalczyć w sobie odruch nalegający cichym niepokojem, by przyciągnąć go do siebie z powrotem; zdawał sobie sprawę, nieoczekiwanie, że w tej bliskości, którą rozdarł teraz narzucony odstęp jednego kroku, próbował schronić nie tylko Folke, ale też siebie – może przede wszystkim siebie – jakby mógł nią okiełznać drążące go czerwie irracjonalnych lęków, ukoić przywoływane w wypowiadaną rzeczywistość obawy namacalnym dowodem, że nie mogły się dłużej ziścić. Odruchowy wewnętrzny protest uciszał jednak szybko, godząc się na ten dystans pomimo dotkliwości chłodu, które osiadło mu na piersi natychmiast, zalęgając się w pustce pozostawionej po ciepłym echu bijącego w przytulonym ciele serca; Baantjer nie zostawiał go wprawdzie z roztrzęsionym naręczem uczuć samego, wbrew irracjonalnemu oczekiwaniu, wciąż trzymał jego dłonie, wciąż trwał tuż obok, podnosząc uważne spojrzenie ku niemu, zgadzając się na tę chwilę niezdarnej poufności, niezgrabną próbę odsłonięcia przed nim tej trudniejszej, spowijanej w szorstką gruboskórność – nieatrakcyjnej, żałosnej, uwłaczającej – prawdy: o chronicznej wrażliwości, nadmiernej, podatnej, łatwo ulegającej wszelkim naciskom strachu, od którego nie potrafił się uwolnić, o lichej miękkości swojego serca, w którym koszmary krzewiły się tak gęsto i łatwo, trudne do wyplenienia jak zachwaszczający żyły perz, o przejmującej, nieomal panicznej, sile myśli, że mógłby go stracić, której piołunu nie potrafił się wyzbyć, odkąd po raz pierwszy jej zasmakował; o tym, że był, w istocie siebie, tkliwy i słaby, choć nie potrafił mówić o tym wprost. Mogłem cię stracić – dwukrotnie – i nie mogę się z tego otrząsnąć; nic się nie stało, ale nie umiem się otrząsnąć, ale właściwe słowa, rozpoznające meritum uczuć, nie przechodziły mu przez gardło. Zamiast tego: nie mogę przestać myśleć (musiałem wychodzić w nocy, szukałem go, wyobrażałem sobie, że po wszystkim zostawię go na chodniku, pod czyimś drzwiami, półprzytomnego; gdybym został w domu sam na sam z tymi koszmarami, wpadłbym w histerię, nie wiem, co bym zrobił, uciekałem od niej w ból, odkąd pamiętam), ludzie znikają (niech znikają, wszyscy, byle nie ty, reszta nazwisk na liście jest mi obojętna, przebiegam ją wzrokiem nieuważnie, nie czytam ich wcale, szukam tylko znajomych imion, oddycham z ulgą, kiedy ich nie ma, oddycham z ulgą nad listą tych wszystkich ofiar, ciesząc się, że padło na cudzych bliskich, nie moich; zostałbyś, wiedząc, że jestem tak podły?), wlazłem pod nóż jak dureń (jak mam cię ochronić? co, jeśli nie jestem w stanie? jestem słaby, ciągle popełniam błędy, piję, ulegam złości, gubię się w ciemnych uliczkach i w sobie, jestem czasami otępiały, jestem zwyczajnie tępy), to nic (nie martw się, nie o mnie, to nic; bolało, nadal boli, kiedy byłem mały i zdzierałem sobie kolana, zabraniano mi rozczulać się nad sobą, denerwowali się, że płaczę, nic się przecież nie stało, to tylko trochę krwi, na co się tak mażesz? zagryź zęby, bądź mężczyzną).
Raptowność jego powleczonego żalem zatroskania go zaskoczyła; musiał przystanąć, przymknąć usta, w pierwszej chwili niezdolny natychmiast zaoponować przeciw cichemu wyrzutowi przebrzmiewającemu w podniesionym głosie Folke czy przekonująco się przed nim wytłumaczyć. Częścią siebie nie chciał mu mówić o tym wcale, częścią siebie do ostatniej chwili ważył ciężar tego incydentu w kuluarach myśli, zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej udawać przed nim, że nic się nie wydarzyło – nie chciał go wprawdzie martwić, nie chciał uświadamiać mu permanentnej obecności zagrożenia, jakie nieustannie nad nim wisiało, nierozerwalnie sprzężone z przekleństwem likantropii, tym gorszego tylko, odkąd został wywołany wraz ze swoją klątwą przed oczy Midgardu wytłuszczonym dla dosadności drukiem. Ludzie w dużej mierze już o tym zapomnieli, krytyczne wzgardliwe szepty przestały podążać za nim krok w krok, spojrzenia przestały śledzić go oceniającymi brzytwami, nie rozpoznawano go już zbyt często, nie obawiał się już wychodzić z mieszkania jak wtedy – ludzie zapominali, ale nie wszyscy, nie łowcy, pośród których być może nie brakowało przypadków równie pobłądzonych jak Cronholm.
Nie chciał mu o tym mówić, ale nie chciał być z tym sam; nie chciał mu o tym mówić, ale docierało do niego, pomimo wszelkich oporności, że był mu winien tę szczerość i że nie mógł wybiórczo zatajać przed nim spraw niewygodnych. W odruchowej opozycji bez przekonania wydobył z siebie próbę wyjaśnienia: nie chciałem cię martwić, choć wyraźnie sam poddawał wątpliwości słuszność tej wymówki, nim zdążyłby jednak dodać coś jeszcze, nabrać więcej zdecydowania, zadane przez Folke pytanie zacisnęło mu się na krtani pętlą zaskoczonego, ciężkiego milczenia, którego nie miał odwagi przełamać odpowiedzią, dojmująco świadomy, że musiałby wtedy przyznać mu rację. Wydawało mu się dotąd, że postąpił właściwie – przecież potrafił poradzić sobie sam, przecież ostatecznie nie stało się nic, z czego nie byłby w stanie wyjść samodzielnie, przecież nie było potrzeby zawracać mu głowy i dokładać mu zmartwień – ale teraz, zmierzony z cierpką, zatroskaną pretensją pytania, czuł się jak skarcony celną reprymendą młokos, mający na swoją obronę szereg argumentów, ale żadnego przekonującego. Nie chciałem cię martwić. Nie umiem prosić o pomoc, choć – mówiąc prawdę – potrzebowałem jej. Byłem roztrzęsiony i nie chciałem, żebyś mnie takiego widział. Nie potrafiłbym przed tobą udawać, że wszystko jest w porządku. Łatwiej było nie mówić nic, poskładać się jak zawsze, w prywatności swojego mieszkania, w zupełnej ciszy uporczywie upychać rozłogi swojego przestrachu w ciasnotę rzekomego uspokojenia, popadając w uśmierzającą apatię. I później, nawet teraz, udawać, że nie wyczuwam wcale, jak pod zasłoną wyparcia wszystko to wciąż niespokojnie drży i kąsa.
Wszystko to nawarstwiało się w cokół niepewności, z którą obserwował jego reakcję na zawartość podanego mu pudełeczka – i wszystko to gasło natychmiast, kiedy pierwsze zaskoczenie ustąpiło wdzięcznej jasności ostrożnego uśmiechu, dosięgając stroskanej zieleni spojrzenia, rozpędzając chmury nagromadzonego w nim zmartwionego przejęcia. Mimowolnie powtórzył grymas jego ust, czując dojmującą ulgę i cichą jeszcze, onieśmieloną radość, nim wyszeptane zapewnienie nie otarło się przyjemnie o jego nieoczekującą tego świadomość, przyprawiając go o wymykające się opanowaniu szczęśliwe uniesienie, podciągające mu krawędzie ust wyżej, zasnuwające pojaśniały palisander spojrzenia czułą, lustrzaną, wdzięcznością. Nie miało to być nic zobowiązującego – nie w taki sposób – przez chwilę jednak, wobec tych słów i bliskości niwelującej wreszcie rozciągnięty między nimi dystans, pozwolił sobie myśleć, że istotnie było – że Folke zgadzał się go nosić nie tylko dla bezpieczeństwa i uspokojenia wszelkich obaw, ale przede wszystkim dla niego, przede wszystkim w symbolicznej deklaracji zupełnego wzajemnego oddania.
Przyjmując jego dłoń w swoją, nachylił się ku niemu, by przycisnąć szczęśliwą łagodność swojego uśmiechu do miękkości jego ust, pozwalając, by czułość pocałunku przewróciła wszystko do góry nogami – by z rzeczywistości wywróconej dnem przesypał się odległy łoskot pomieszanego szelestu fal, trzepotu piór wyschłych traw i szumu źdźbeł na mewich skrzydłach; skalne narośla plaży, zamiast sięgać ku niebu, wgryzały się w nią jak spadłe z niego łzy, jak skrystalizowana sól źrenicy nachylającego się nad nimi sklepienia, tymczasem słońce, rozpalone blaskiem morza, zsuwające okrągłe oblicze za krawędź horyzontu, spijało resztki złota z jego tafli we wspólnym z nimi toaście. Folke był na jego wargach ciepły i zajmujący, rozlewał się w nim przyjemnym, rozgrzewającym dreszczem, jak światło wędrujące po wrażliwych na jego dotyk, nadstawianych karkach wyniesień rozkołysanej wody, przywoływał reminiscencję spędzonej obok siebie nocy, dawno nieodwiedzane echo pierwszej, pijanej bliskości, kiedy w naprężonej ciszy nakrywał pocałunkiem jego grzmiący puls. Wpółprzytomnie wsunął dłoń na jego plecy, jakby chciał go jeszcze bliżej, choć nie było już na to przestrzeni.
– Tego nie udajemy – udało mu się powiedzieć po pierwszym łyku zgrzanych oddechów, wpadających na siebie w cieśninie między ich ustami. Tego nie udawał, już nie, choć wieloletnie odmawianie sobie prawdy nie pozwalało mu jeszcze rozprężyć się zupełnie; tego nie chciał już nigdy więcej udawać ani poszukiwać go desperacko i bezskutecznie w pocałunkach innych ust, niezdolnych sprostać stawianym im oczekiwaniom z tej dojmującej, kluczowej przyczyny, że ich ciepło nie było jego ciepłem, że ich zachęta nie mogła dorównać jego wdzięcznej odpowiedzi na składaną mu na wargach czułość. Uśmiechnął się, podnosząc dłoń, by odgarnąć mu zwiany na skroń kosmyk jasnych włosów, objąć później lekko jego policzek, pochylając się jeszcze raz, tym razem racząc się nim krótko i oszczędnie.
– Mówiłem, że przegapisz – zauważył przekornie, wyprostowawszy się, by poprowadzić go za rękę w dół ścieżki ku ciemnej plaży, spoglądając na wąski spłacheć światła znikający szybko za pasem horyzontu. Piach zachrzęścił im pod butami, Bertram sięgnął tymczasem do wciśniętej niezgrabnie w głęboką kieszeń butelki, by cichym zaklęciem wyperswadować korek wetknięty w wąską szyjkę.
Raptowność jego powleczonego żalem zatroskania go zaskoczyła; musiał przystanąć, przymknąć usta, w pierwszej chwili niezdolny natychmiast zaoponować przeciw cichemu wyrzutowi przebrzmiewającemu w podniesionym głosie Folke czy przekonująco się przed nim wytłumaczyć. Częścią siebie nie chciał mu mówić o tym wcale, częścią siebie do ostatniej chwili ważył ciężar tego incydentu w kuluarach myśli, zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej udawać przed nim, że nic się nie wydarzyło – nie chciał go wprawdzie martwić, nie chciał uświadamiać mu permanentnej obecności zagrożenia, jakie nieustannie nad nim wisiało, nierozerwalnie sprzężone z przekleństwem likantropii, tym gorszego tylko, odkąd został wywołany wraz ze swoją klątwą przed oczy Midgardu wytłuszczonym dla dosadności drukiem. Ludzie w dużej mierze już o tym zapomnieli, krytyczne wzgardliwe szepty przestały podążać za nim krok w krok, spojrzenia przestały śledzić go oceniającymi brzytwami, nie rozpoznawano go już zbyt często, nie obawiał się już wychodzić z mieszkania jak wtedy – ludzie zapominali, ale nie wszyscy, nie łowcy, pośród których być może nie brakowało przypadków równie pobłądzonych jak Cronholm.
Nie chciał mu o tym mówić, ale nie chciał być z tym sam; nie chciał mu o tym mówić, ale docierało do niego, pomimo wszelkich oporności, że był mu winien tę szczerość i że nie mógł wybiórczo zatajać przed nim spraw niewygodnych. W odruchowej opozycji bez przekonania wydobył z siebie próbę wyjaśnienia: nie chciałem cię martwić, choć wyraźnie sam poddawał wątpliwości słuszność tej wymówki, nim zdążyłby jednak dodać coś jeszcze, nabrać więcej zdecydowania, zadane przez Folke pytanie zacisnęło mu się na krtani pętlą zaskoczonego, ciężkiego milczenia, którego nie miał odwagi przełamać odpowiedzią, dojmująco świadomy, że musiałby wtedy przyznać mu rację. Wydawało mu się dotąd, że postąpił właściwie – przecież potrafił poradzić sobie sam, przecież ostatecznie nie stało się nic, z czego nie byłby w stanie wyjść samodzielnie, przecież nie było potrzeby zawracać mu głowy i dokładać mu zmartwień – ale teraz, zmierzony z cierpką, zatroskaną pretensją pytania, czuł się jak skarcony celną reprymendą młokos, mający na swoją obronę szereg argumentów, ale żadnego przekonującego. Nie chciałem cię martwić. Nie umiem prosić o pomoc, choć – mówiąc prawdę – potrzebowałem jej. Byłem roztrzęsiony i nie chciałem, żebyś mnie takiego widział. Nie potrafiłbym przed tobą udawać, że wszystko jest w porządku. Łatwiej było nie mówić nic, poskładać się jak zawsze, w prywatności swojego mieszkania, w zupełnej ciszy uporczywie upychać rozłogi swojego przestrachu w ciasnotę rzekomego uspokojenia, popadając w uśmierzającą apatię. I później, nawet teraz, udawać, że nie wyczuwam wcale, jak pod zasłoną wyparcia wszystko to wciąż niespokojnie drży i kąsa.
Wszystko to nawarstwiało się w cokół niepewności, z którą obserwował jego reakcję na zawartość podanego mu pudełeczka – i wszystko to gasło natychmiast, kiedy pierwsze zaskoczenie ustąpiło wdzięcznej jasności ostrożnego uśmiechu, dosięgając stroskanej zieleni spojrzenia, rozpędzając chmury nagromadzonego w nim zmartwionego przejęcia. Mimowolnie powtórzył grymas jego ust, czując dojmującą ulgę i cichą jeszcze, onieśmieloną radość, nim wyszeptane zapewnienie nie otarło się przyjemnie o jego nieoczekującą tego świadomość, przyprawiając go o wymykające się opanowaniu szczęśliwe uniesienie, podciągające mu krawędzie ust wyżej, zasnuwające pojaśniały palisander spojrzenia czułą, lustrzaną, wdzięcznością. Nie miało to być nic zobowiązującego – nie w taki sposób – przez chwilę jednak, wobec tych słów i bliskości niwelującej wreszcie rozciągnięty między nimi dystans, pozwolił sobie myśleć, że istotnie było – że Folke zgadzał się go nosić nie tylko dla bezpieczeństwa i uspokojenia wszelkich obaw, ale przede wszystkim dla niego, przede wszystkim w symbolicznej deklaracji zupełnego wzajemnego oddania.
Przyjmując jego dłoń w swoją, nachylił się ku niemu, by przycisnąć szczęśliwą łagodność swojego uśmiechu do miękkości jego ust, pozwalając, by czułość pocałunku przewróciła wszystko do góry nogami – by z rzeczywistości wywróconej dnem przesypał się odległy łoskot pomieszanego szelestu fal, trzepotu piór wyschłych traw i szumu źdźbeł na mewich skrzydłach; skalne narośla plaży, zamiast sięgać ku niebu, wgryzały się w nią jak spadłe z niego łzy, jak skrystalizowana sól źrenicy nachylającego się nad nimi sklepienia, tymczasem słońce, rozpalone blaskiem morza, zsuwające okrągłe oblicze za krawędź horyzontu, spijało resztki złota z jego tafli we wspólnym z nimi toaście. Folke był na jego wargach ciepły i zajmujący, rozlewał się w nim przyjemnym, rozgrzewającym dreszczem, jak światło wędrujące po wrażliwych na jego dotyk, nadstawianych karkach wyniesień rozkołysanej wody, przywoływał reminiscencję spędzonej obok siebie nocy, dawno nieodwiedzane echo pierwszej, pijanej bliskości, kiedy w naprężonej ciszy nakrywał pocałunkiem jego grzmiący puls. Wpółprzytomnie wsunął dłoń na jego plecy, jakby chciał go jeszcze bliżej, choć nie było już na to przestrzeni.
– Tego nie udajemy – udało mu się powiedzieć po pierwszym łyku zgrzanych oddechów, wpadających na siebie w cieśninie między ich ustami. Tego nie udawał, już nie, choć wieloletnie odmawianie sobie prawdy nie pozwalało mu jeszcze rozprężyć się zupełnie; tego nie chciał już nigdy więcej udawać ani poszukiwać go desperacko i bezskutecznie w pocałunkach innych ust, niezdolnych sprostać stawianym im oczekiwaniom z tej dojmującej, kluczowej przyczyny, że ich ciepło nie było jego ciepłem, że ich zachęta nie mogła dorównać jego wdzięcznej odpowiedzi na składaną mu na wargach czułość. Uśmiechnął się, podnosząc dłoń, by odgarnąć mu zwiany na skroń kosmyk jasnych włosów, objąć później lekko jego policzek, pochylając się jeszcze raz, tym razem racząc się nim krótko i oszczędnie.
– Mówiłem, że przegapisz – zauważył przekornie, wyprostowawszy się, by poprowadzić go za rękę w dół ścieżki ku ciemnej plaży, spoglądając na wąski spłacheć światła znikający szybko za pasem horyzontu. Piach zachrzęścił im pod butami, Bertram sięgnął tymczasem do wciśniętej niezgrabnie w głęboką kieszeń butelki, by cichym zaklęciem wyperswadować korek wetknięty w wąską szyjkę.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Czw 21 Paź - 1:31
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Pozwolił sobie ulec infantylnej, złudnej nadziei, że przez jakiś czas wszystko było w porządku, że kiedykolwiek mogło być w porządku, podczas gdy to, co małodusznie przyzwyczaił się nazywać spokojem, było w istocie bezsilnością i skostniałym lękiem, ponurą refleksją ciągnącą go do dołu jak zawieszony u szyi kamień. Stał w milczeniu, poszukując odpowiedzi, która nie nadeszła, z każdą kolejną, rozciągniętą w czasie sekundą czując, jak myśli wymykają się z karceru jego kontroli, oplatają się wokół zaaferowanej świadomości jak ekspansywne ramiona bluszczu pochłaniające ściany betonowych budynków, zaglądające wścibskimi oczami liści za przezroczyste szkło uchylonych okien; wszedłem pod nóż jak dureń rezonujące cichym buczeniem z tyłu głowy, dosłowne lub metaforyczne, napełniające ciało żalem, którego znosić nie chciał ani nie potrafił. Pamiętał swój własny, tętniący w żyłach strach, wpierw rozlewający się w kotlinie piersi ukłuciem znajomego niepokoju, zaraz szarpiący jednak spazmatycznie w rozpaczliwej, naiwnej próbie ucieczki przed brutalnością cudzych dłoni, knykciami wżynającymi się boleśnie pomiędzy wyraziste bruzdy żeber, lepkimi palcami sunącymi po filigranowym płótnie skóry, by z rzężącą triumfem uciechą zacisnąć się na subtelnym uwypukleniu grdyki. Pamiętał strach, kiedy dostrzegł karminowe plamy własnej krwi na jasnym obrusie śniegu, pamiętał strach, kiedy szedł bokiem chodnika, a otaczające go budynki chwiały się delirycznie, grożąc zawaleniem, pamiętał strach, kiedy osunął się po fasadzie jednej z kamienic, a na powieki, wbrew woli, opadła chorobliwa senność, omdlenie w ostatniej chwili przezwyciężone przez gwałtowny zryw nerwowej desperacji. Pamiętał strach – że jeśli znów upadnie, już nigdy się nie podniesie, że alkohol znów przytępił mu zmysły, że zrobili mu coś, czego nie powinien był przeoczyć, że Bertrama nie było w domu, że nie otworzy mu drzwi, że nie dotrze stąd do własnego mieszkania – i zastanawiał się, czy w obliczu Gleipniru on również się bał, czy podświadomie pragnął, by ktoś obłaskawił w nim zwierzę wewnętrznego przerażenia; patrzył na niego teraz i odczuwał dolegliwą ułomność własnej egzystencji, ostrzegawcze ugryzienie sumienia, skomlącego cicho w głębi falującej powoli piersi.
Wiatr musnął pozłacane słońcem kosmyki jego włosów, gdy uniósł ostrożnie głowę, spoglądając na niego ufnie, bez pretensji, która, uszczypnięta zaskoczeniem, przebiła się wcześniej słabą nutą przez sens zadawanych pytań – zauważył drobną zmianę na jego fizjonomii, przesunięcie światła, pojedynczy cień smagający lico, jakby nisko ponad ich głowami przeleciał ptak, na krótką chwilę odbijając kalkę swego kształtu na jego oblanej światłem twarzy.
– Przepraszam. – nerwowo skontrastował butność ostatniej inklinacji, uprzedzając odpowiedź, która – jeżeli miała wydostać się z instrumentu krtani – została stłumiona w środku, pochłonięta riffem refleksyjnej emocjonalności. – Chodziło mi o to, że… – zaczął, oplatając palce ciaśniej wokół jego dłoni, lecz milknąc, gdy Bertram nachylił się do przodu, odwzajemniając ciepło wcześniejszego pocałunku, pozostawiając czułą łagodność własnych warg na jego lekko rozchylonych ustach, miękką słodycz zgodnego oddania – wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do tej bliskości, dotąd tak rzadko przyjemnej, nadwątlonym cięgnem krzywdzących doświadczeń powstrzymując się przed oparciem rozgrzanego czoła o wklęsłą niszę jego obojczyka, wsunięcie się w kołyskę ramion, bezpieczne, asekuracyjne objęcie, od którego na karku pojawiała się dropiatość gęsiej skórki; czuł się jak pustelnik wśród suchych wydm Sahary, któremu ktoś po latach tułaczki podał szklankę zimnej wody. Kiedy muśnięcie pocałunku zsunęło się z pąsowości jego warg, przypieczętowane przekorną, zgrabnie wysuniętą spomiędzy ust odpowiedzią, uśmiechnął się słabo, na nowo odnajdując nitkę podjętego wcześniej tematu, słów, które, ułożone w niecierpliwy korowód, pchały mu się na język siłą podjętej powinności. – Chciałbym, żebyś mógł mi powiedzieć, jeśli coś się stało. – zaczął ostrożnie, prawie szeptem. – Wiem, że to trudne, że to niesprawiedliwe z mojej strony, bo sam mówię ci tak niewiele. Naprawdę wolałbym, żeby było inaczej, żebym mógł ci wszystko opisać, wszystko wyjaśnić, ale nie chcę… nie potrafię się spowiadać, nie w ten sposób i czasami… czasami martwię się, że nigdy nie będę potrafił. – w pewnym momencie, pomiędzy kolejnymi zgłoskami, urwał kontakt wzrokowy, subtelnie spoglądając w prawo, gdzieś ponad jego ramieniem, zanim w końcu zmusił się, żeby na nowo zakotwiczyć źrenice w hebanowej otchłani jego tęczówek, niepewnie, z tchórzliwym wahaniem. – Umiałbyś to zaakceptować? Zostałbyś ze mną... mimo wszystko?
Wizg oceanicznej bryzy wdarł się silniejszym podmuchem w dzielącą ich przestrzeń, przeczesując włosy grzebieniem chłodu, pozostawiając na policzkach pąsowe kałuże zimna; pozwolił, by dłoń Bertrama wkradła się półprzytomnie na jego plecy, zalegając przyjemnym ciężarem na warstwach ubrania, zachęcając, by zmniejszyć wyegzekwowany wcześniej dystans, docisnąć skroń do jego piersi, gdzie, pod grubym materiałem swetra, pulsował rytmiczny kurant bijącego serca. Pomyślał, że mógłby pozostać w ten sposób na zawsze, w milczącej przestrzeni niewypowiedzianego przeczenia, w bezpieczeństwie jego bliskości, obejmującego go z czułością, której dawno oduczył się spodziewać po kimkolwiek, uparcie uchylając się od fizyczności dotyku, nauczony odruchem, że ten był zazwyczaj bolesny i nieprzyjemny, wdzierający się pod ubranie jak nieproszony wicher, owad lądujący przypadkiem na odsłoniętej skórze. Oddany tej realizacji, czuł nacisk łez stających gulą w gardle, lecz nie napływających do oczu, dziecinną wdzięczność, z jaką byłby gotów dziękować mu za tę składaną na wargach czułość, za ochronną tarczę ręki zastygającej łagodnie na jego karku, za intymność pozbawionej wymagań bliskości, za wszystko, na co nigdy wprawdzie nie zasługiwał. Odwzajemnił uśmiech, kiedy mężczyzna odgarnął mu z czoła splątany figlarnie kosmyk włosów, składając przelotność kolejnego pocałunku na spierzchniętych chłodem wargach – pragnął mieć go tylko dla siebie, uparcie spychając ku piwnicy świadomości wszystko, co przed nim ukrywał, wszystko, co niebawem wysunie swe macki ku ich relacji, stanie w gardle ością jego rozczarowania. Nie wiedział, jak mógłby przekazać mu te obawy, jak mógłby uzasadnić, bez sięgania dłońmi w głęboką studnię przeszłości, jak mógłby wytłumaczyć, że niekiedy czuł się, jakby w jego piersi mieszkało obce zwierzę, dzikie i kosmate, że serce miał potłuczone i przypominające zepsuty owoc nakrapiany ciemnymi, miękkimi plamami, gdzie, pod ostrożnym nawet naciskiem palca, wypływał gęsty, lepki sok, cierpki i niemożliwy do spożycia.
Westchnął cicho, spoglądając w dół niewysokiego zbocza, z przekornym uśmiechem chyboczącym się niestabilnie pomiędzy przeciwnymi kącikami warg, pozwalając, by asekuracja cudzej dłoni poprowadziła go w dół ścieżki, ku ciemnemu piaskowi plaży, którego łagodne karbowanie uginało się ze skrzypieniem pod naciskiem ich butów. Przez szemranie fal przebiło się charakterystyczne szczeknięcie odskakującego korka, siłą zaklęcia wyrzuconego w powietrze – cierpkość wina o intensywnym, alkoholowym zapachu porzeczki i dymu spłynęła ku pustej debrze żołądka, który wpierw ścisnął się w spazmatycznym odruchu, by zaraz, wraz z rozgrzewającym ukojeniem kolejnych, wymienianych pomiędzy sobą haustów, rozlać się znajomym rozluźnieniem wzdłuż wydeptanych trunkiem korytarzy organizmu. W ten sposób łechtanie przyjemnej ulgi szybciej krążyło arabeską krwioobiegu, przedzierając się przez ściany żołądka i odzywając echem znajomego szemrania w obłaskawionych komorach skroni, szansą, by rozerwać sznurki ciasnego gorsetu rzeczywistości – tym razem było jednak inaczej, tym razem alkohol nie miał być ucieczką ani paliatywnym remedium na obezwładniający ucisk bólu, tym razem miał intensywnie osadzić go w teraźniejszości, pozwolić, by sztywność wcześniejszych wyznań rozpłynęła się wśród fal burzących się gniewnie o poszarpane skały.
Nie zauważył, że odchylił się do tyłu, dopóki jego głowa nie legła wśród miękkich wzniesień piasku, których pojedyncze, czarne drobiny wplątały się we włosy, skrząc się swym charakterystycznym, onyksowym połyskiem pośród cynamonowych wiechci. Przymrużył oczy wobec niespodziewanej jasności nieba, które, choć zasnute kierdelem chmur, zdawało się razić w porównaniu z ciemną tonacją plaży, po czym uśmiechnął się nieprzytomnie – do firmamentu, do Bertrama, do siebie samego. Przyszło mu do głowy, że mógłby umrzeć tutaj szczęśliwy – i tak przeżył więcej, niż kiedykolwiek sądził, że było możliwe; mógłby umrzeć tutaj szczęśliwy, teraz albo za pięćdziesiąt lat, być może to nie miało znaczenia, być może nie musiał odchodzić w tej chwili, być może mógł zostać jeszcze kilka minut, kilka lat, poczekać i odkryć, dokąd prowadziła go nieśmiało wysunięta spomiędzy gęstwiny ścieżka. Przekrzywił głowę, opierając policzek o szorstką wydmę piasku, spoglądając na Bertrama z opieszałym rozbawieniem, dziecięcą czułością, która lśniła jasno w szmaragdzie tęczówek.
– Jesteś piękny, wiesz o tym? – uśmiechnął się z niezdarną przekornością, rozchwiany na cienkiej granicy pomiędzy trzeźwością, a ułudnym delirium alkoholu, którego ostatni łyk zdawał się rozpalić w piersi żarem chruścianego ogniska. – Nigdy ci nie mówiłem, a powinieneś wiedzieć.
Wiatr musnął pozłacane słońcem kosmyki jego włosów, gdy uniósł ostrożnie głowę, spoglądając na niego ufnie, bez pretensji, która, uszczypnięta zaskoczeniem, przebiła się wcześniej słabą nutą przez sens zadawanych pytań – zauważył drobną zmianę na jego fizjonomii, przesunięcie światła, pojedynczy cień smagający lico, jakby nisko ponad ich głowami przeleciał ptak, na krótką chwilę odbijając kalkę swego kształtu na jego oblanej światłem twarzy.
– Przepraszam. – nerwowo skontrastował butność ostatniej inklinacji, uprzedzając odpowiedź, która – jeżeli miała wydostać się z instrumentu krtani – została stłumiona w środku, pochłonięta riffem refleksyjnej emocjonalności. – Chodziło mi o to, że… – zaczął, oplatając palce ciaśniej wokół jego dłoni, lecz milknąc, gdy Bertram nachylił się do przodu, odwzajemniając ciepło wcześniejszego pocałunku, pozostawiając czułą łagodność własnych warg na jego lekko rozchylonych ustach, miękką słodycz zgodnego oddania – wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do tej bliskości, dotąd tak rzadko przyjemnej, nadwątlonym cięgnem krzywdzących doświadczeń powstrzymując się przed oparciem rozgrzanego czoła o wklęsłą niszę jego obojczyka, wsunięcie się w kołyskę ramion, bezpieczne, asekuracyjne objęcie, od którego na karku pojawiała się dropiatość gęsiej skórki; czuł się jak pustelnik wśród suchych wydm Sahary, któremu ktoś po latach tułaczki podał szklankę zimnej wody. Kiedy muśnięcie pocałunku zsunęło się z pąsowości jego warg, przypieczętowane przekorną, zgrabnie wysuniętą spomiędzy ust odpowiedzią, uśmiechnął się słabo, na nowo odnajdując nitkę podjętego wcześniej tematu, słów, które, ułożone w niecierpliwy korowód, pchały mu się na język siłą podjętej powinności. – Chciałbym, żebyś mógł mi powiedzieć, jeśli coś się stało. – zaczął ostrożnie, prawie szeptem. – Wiem, że to trudne, że to niesprawiedliwe z mojej strony, bo sam mówię ci tak niewiele. Naprawdę wolałbym, żeby było inaczej, żebym mógł ci wszystko opisać, wszystko wyjaśnić, ale nie chcę… nie potrafię się spowiadać, nie w ten sposób i czasami… czasami martwię się, że nigdy nie będę potrafił. – w pewnym momencie, pomiędzy kolejnymi zgłoskami, urwał kontakt wzrokowy, subtelnie spoglądając w prawo, gdzieś ponad jego ramieniem, zanim w końcu zmusił się, żeby na nowo zakotwiczyć źrenice w hebanowej otchłani jego tęczówek, niepewnie, z tchórzliwym wahaniem. – Umiałbyś to zaakceptować? Zostałbyś ze mną... mimo wszystko?
Wizg oceanicznej bryzy wdarł się silniejszym podmuchem w dzielącą ich przestrzeń, przeczesując włosy grzebieniem chłodu, pozostawiając na policzkach pąsowe kałuże zimna; pozwolił, by dłoń Bertrama wkradła się półprzytomnie na jego plecy, zalegając przyjemnym ciężarem na warstwach ubrania, zachęcając, by zmniejszyć wyegzekwowany wcześniej dystans, docisnąć skroń do jego piersi, gdzie, pod grubym materiałem swetra, pulsował rytmiczny kurant bijącego serca. Pomyślał, że mógłby pozostać w ten sposób na zawsze, w milczącej przestrzeni niewypowiedzianego przeczenia, w bezpieczeństwie jego bliskości, obejmującego go z czułością, której dawno oduczył się spodziewać po kimkolwiek, uparcie uchylając się od fizyczności dotyku, nauczony odruchem, że ten był zazwyczaj bolesny i nieprzyjemny, wdzierający się pod ubranie jak nieproszony wicher, owad lądujący przypadkiem na odsłoniętej skórze. Oddany tej realizacji, czuł nacisk łez stających gulą w gardle, lecz nie napływających do oczu, dziecinną wdzięczność, z jaką byłby gotów dziękować mu za tę składaną na wargach czułość, za ochronną tarczę ręki zastygającej łagodnie na jego karku, za intymność pozbawionej wymagań bliskości, za wszystko, na co nigdy wprawdzie nie zasługiwał. Odwzajemnił uśmiech, kiedy mężczyzna odgarnął mu z czoła splątany figlarnie kosmyk włosów, składając przelotność kolejnego pocałunku na spierzchniętych chłodem wargach – pragnął mieć go tylko dla siebie, uparcie spychając ku piwnicy świadomości wszystko, co przed nim ukrywał, wszystko, co niebawem wysunie swe macki ku ich relacji, stanie w gardle ością jego rozczarowania. Nie wiedział, jak mógłby przekazać mu te obawy, jak mógłby uzasadnić, bez sięgania dłońmi w głęboką studnię przeszłości, jak mógłby wytłumaczyć, że niekiedy czuł się, jakby w jego piersi mieszkało obce zwierzę, dzikie i kosmate, że serce miał potłuczone i przypominające zepsuty owoc nakrapiany ciemnymi, miękkimi plamami, gdzie, pod ostrożnym nawet naciskiem palca, wypływał gęsty, lepki sok, cierpki i niemożliwy do spożycia.
Westchnął cicho, spoglądając w dół niewysokiego zbocza, z przekornym uśmiechem chyboczącym się niestabilnie pomiędzy przeciwnymi kącikami warg, pozwalając, by asekuracja cudzej dłoni poprowadziła go w dół ścieżki, ku ciemnemu piaskowi plaży, którego łagodne karbowanie uginało się ze skrzypieniem pod naciskiem ich butów. Przez szemranie fal przebiło się charakterystyczne szczeknięcie odskakującego korka, siłą zaklęcia wyrzuconego w powietrze – cierpkość wina o intensywnym, alkoholowym zapachu porzeczki i dymu spłynęła ku pustej debrze żołądka, który wpierw ścisnął się w spazmatycznym odruchu, by zaraz, wraz z rozgrzewającym ukojeniem kolejnych, wymienianych pomiędzy sobą haustów, rozlać się znajomym rozluźnieniem wzdłuż wydeptanych trunkiem korytarzy organizmu. W ten sposób łechtanie przyjemnej ulgi szybciej krążyło arabeską krwioobiegu, przedzierając się przez ściany żołądka i odzywając echem znajomego szemrania w obłaskawionych komorach skroni, szansą, by rozerwać sznurki ciasnego gorsetu rzeczywistości – tym razem było jednak inaczej, tym razem alkohol nie miał być ucieczką ani paliatywnym remedium na obezwładniający ucisk bólu, tym razem miał intensywnie osadzić go w teraźniejszości, pozwolić, by sztywność wcześniejszych wyznań rozpłynęła się wśród fal burzących się gniewnie o poszarpane skały.
Nie zauważył, że odchylił się do tyłu, dopóki jego głowa nie legła wśród miękkich wzniesień piasku, których pojedyncze, czarne drobiny wplątały się we włosy, skrząc się swym charakterystycznym, onyksowym połyskiem pośród cynamonowych wiechci. Przymrużył oczy wobec niespodziewanej jasności nieba, które, choć zasnute kierdelem chmur, zdawało się razić w porównaniu z ciemną tonacją plaży, po czym uśmiechnął się nieprzytomnie – do firmamentu, do Bertrama, do siebie samego. Przyszło mu do głowy, że mógłby umrzeć tutaj szczęśliwy – i tak przeżył więcej, niż kiedykolwiek sądził, że było możliwe; mógłby umrzeć tutaj szczęśliwy, teraz albo za pięćdziesiąt lat, być może to nie miało znaczenia, być może nie musiał odchodzić w tej chwili, być może mógł zostać jeszcze kilka minut, kilka lat, poczekać i odkryć, dokąd prowadziła go nieśmiało wysunięta spomiędzy gęstwiny ścieżka. Przekrzywił głowę, opierając policzek o szorstką wydmę piasku, spoglądając na Bertrama z opieszałym rozbawieniem, dziecięcą czułością, która lśniła jasno w szmaragdzie tęczówek.
– Jesteś piękny, wiesz o tym? – uśmiechnął się z niezdarną przekornością, rozchwiany na cienkiej granicy pomiędzy trzeźwością, a ułudnym delirium alkoholu, którego ostatni łyk zdawał się rozpalić w piersi żarem chruścianego ogniska. – Nigdy ci nie mówiłem, a powinieneś wiedzieć.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Czw 28 Paź - 16:42
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Słaby uśmiech wykwitły na twarzy Folke uspokajał go przedwcześnie – spolegliwie dał mu się zwieść, na błogi urywek sekundy, zanim jeszcze ciepło jego ust odciśnięte na ustawicznie stęsknionych wargach zdążyło ostygnąć, prostodusznie i niecierpliwie sądząc, że wobec już wyznanych lęków, uspokojonych anestezją skorego zapewnienia, nie zostawało im nic więcej poza błogością zapomnienia: nic poza zanurzeniem się w paliatywie wspólnej ucieczki, nic poza ostrożnym kosztowaniem tak nieoczekiwanej i obcej jeszcze nowalii, jakim było pochwycone szczęście (choć instynktownie obawiał się jeszcze obuchu realizacji, że w istocie zdołał wyrwać zaledwie efemeryczne strzępy z jego ogona i że pogoń za nim wkrótce rozpocznie się na nowo, jeszcze bardziej desperacka, jeszcze bardziej dotkliwa); nic więcej poza oswajaniem drżącej im wciąż w dłoniach bliskości, nic poza poznawaniem siebie ponownie, tych zakamarków i nisz powstałych przez lata rozłąki, póki wzajemna obecność nie odzyska dawnego wrażenia uspokajającej familiarności, niezachwianego jak kiedyś wobec żadnego cienia przemykającego w odmęcie spojrzenia, podszytego balsamiczną pewnością, że cokolwiek się w tym cieniu kryło, nie mogło wzruszyć rudymentu niewygasłych nigdy uczuć; i nic więcej poza pocałunkami, których pokusa wzburzała w nim niespokojny dreszcz, ilekroć omsknęło mu się spojrzenie bądź roztargniona, zdezorientowana tą nową rzeczywistością, myśl – rzeczywistością, w której mógł swoim pragnieniom ulegać, w której pozwalał sobie je zauważać i uznawać. Czułość była w niej wdzięczna i zdumiewająco przyjemna, nie rozczarowywała niezrozumiałym chłodem, nie była sprzężona z poczuciem winy ani nie brukała się intencjami dotkliwie prymitywnymi, do jakich ją sprowadzał przez zbyt długi czas aż nie dało się rozpoznać w niej więcej czułości i jaką musiał zmywać z siebie później z palącym obrzydzeniem wobec siebie samego, bo tak naprawdę nigdy tego nie chciał, nigdy w ten sposób, ale nie potrafił odmawiać mamiącym go obietnicom i, najczęściej pijany, nie miał siły ściągać z siebie objęć kłamliwie przysięgających ukojenie.
Ostrożny półszept nie pozwolił tymczasem czujnemu zatroskaniu ostatecznie przymknąć sennych powiek; był jednak tym razem daleki od niepokoju zbrylającego się lodem w żołądku czy jakiejkolwiek wahliwej niepewności wobec tego, co Folke chciał mu jeszcze w konfidencji tej rozmowy powiedzieć – choć więc cynamon spojrzenia zaszedł odruchową chmurnością, była to wyłącznie opiekuńcza troskliwość, zaalarmowana przezorną, płochliwą cichością słów, sondująca łagodnie okręgi podniesionych ku niemu źrenic. W pewnym momencie wyślizgnął mu się, gdzieś pośród niełatwej szczerości wyznania, ostatecznie wsuwając się z powrotem w intymność wzajemnej uwagi z zauważalnym zawahaniem, którego nie potrafił mieć mu za złe; z zawahaniem, pomimo którego – lub wprawdzie przez które – dojmowała go nagła świadomość, że nie umiałby mu odmówić niczego, o cokolwiek by go teraz poprosił. Nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią: wobec końca świata i złota powleczonego zachodem nieba niczego nie był pewien bardziej niż tego, że kochałby go istotnie mimo wszystko. Wiedział, że kochałby go nawet, gdyby oboje tego nie chcieli, że kochałby go wbrew niemu i wbrew sobie, że kochałby go niezmiennie i niezależnie, miłością niewrażliwą na zadawane jej warunki, uporczywą, obojętną na wszystko tak, jak serce trzymane w dłoni – paradoksalnie bezsprzeczny tron wszelkich uczuć – pozostaje nieczułe i nieświadome wobec ściskających je palców, bijące na przekór, pomimo wszystko.
Zostałby, chociaż byłoby to niesprawiedliwe. Zostałby, dopóki Folke nie przepędziłby go sam i zostałby, choć świadomość nierównowagi powstającej przez tę zgodę przygnębiała go nieomal boleśnie. Chcę cię całego – pragnął mu odpowiedzieć, zamiast tego jednak przyciągnął go w milczeniu do siebie, z trudem przełykając bolesny gruzeł zaborczego żądania, wiedząc, że nie zdobyłby się, by wypowiedzieć je do końca – albo wcale.
– Mimo wszystko – obiecał, usilnie ukrócając kordony pragnień do spokorniałego chcę ciebie, czując ciepły ciężar jego skroni na żarliwym tętnie swojego serca.
Zielonkawe szkło butelki wkrótce nagrzało się od ciepła ich palców pozostawiających na wąskiej szyjce nakrywające się odciski, kiedy przekazywali ją sobie pomiędzy przebłyskami coraz śmielszych uśmiechów, spojrzeń rozwierających instynktowne kurcze przed jasnością rozmywającej się łagodnie rzeczywistości, słów upuszczanych coraz bardziej rozwiąźle z poluzowanych strun głosów, jak zsuwające się nieuważnie koraliki, rykoszetujących miękko w przyjemnie rozchwianych kołyskach rozgorączkowanych skroni. Upojna sedacja łagodziła chłód listopadowego wieczoru, rozcierała gruzłowaty chrzęst piasku w przyjemny szmer, ociężałe kończyny zdawały się tymczasem coraz wyraźniej w jego czarnej wilgoci grzęznąć, pogłębiając arytmiczność rozleniwionego kroku. Pozwolił rozprężającemu uspokojeniu osiąść mu na ramionach, rozplątać naprężone węzły zastygłe na włóknach mięśni; krzywizna barków, nieświadomie podtrzymywana w pozorze równowagi, przechyliła się dostrzegalnie, odciążona spod rygoru kompleksów wpijających się w linię kręgosłupa jak wpięte w ubranie szpilki, w bacznym szpalerze drobnych ukłuć pilnujące poprawniejszej, choć coraz dotkliwiej dlań niekomfortowej, postawy. Czuł ciepłą bolesność na karku, intrygująco przyjemną tkliwość rozluźnionego ciała; zdawało mu się przy tym, że żar przełykanego wina zawiesza mu się pod obojczykiem, jak okład kładziony na pamiątkowej rysie w kości obojczyka, później dopiero zlewając się powoli przez wertepy żeber ku żołądkowi, skąd przesączał się sugestywną melodią szumu w przytomność. Miał wrażenie, że ilekroć przechwytywali rzucane sobie spojrzenia, zapadał się pośród migotliwej szklistości jego oczu głębiej – obserwował, jak krawędzie świata nabierają wybaczającej, pobłażliwej miękkości wobec ich niezdarności, choć nie w rzeczywistej jego namacalności, ale w skompresowanym odbiciu rysującym się na czarnych taflach: świat zamykający się wokół rysu jego własnej sylwetki ciepłym objęciem szmaragdowych okręgów. Kiedy odrywał od niego wzrok, zaskakiwało go zimno i spłowiała matowość otoczenia; szorstkość piachu zapadająca się pod podeszwami zdawała się w pierwszej chwili nieznośnie ostra.
Chyba próbował niezdarnie go złapać, widząc jak rozchybotana oś jego sylwetki przechyla się niebezpiecznie, przeciążona chlupoczącym w trzewiach ciepłem wina, błędnikiem zbyt ogłuszonym, by zdołał sam odzyskać równowagę, ale materiał wełnianego rękawa otarł mu się zaledwie o wyciąganą asekuracyjnie rękę, a w następnej chwili zdał sobie sprawę, że pochyla się nad nim bezradnie wstrząsany mimowolnym śmiechem, drżeniem wesołości, od której myśli rozkołysały mu się pod opoką rozgrzanego czoła, a gładka szyjka butelki nieomal wyślizgnęła spomiędzy palców, pochwycona w opóźnionym odruchu. Wyciągnął ku niemu dłoń zachęcająco, ale ledwo wyczuł na nim nieprzekonany uścisk, zamiast pociągnąć go w górę, pozwolił by beztroska ociężałość i niewypowiedziana przez Folke zachęta osunęła jego niezdarne ciało na zimny piach obok niego. Musiał zamknąć oczy przed jasnością nieba; na ślepo rozpoznawał drobne łby ziaren piachu pod badawczą uwagą palców wolnej dłoni.
Uwaga Baantjera wyłoniła się spomiędzy hipnotyzującego szumu fal nieoczekiwanie, przyprawiając go o kolejne szarpnięcie rozbawienia; śmiejąc się krótko pod nosem, ze wzrokiem zamkniętym przed teraźniejszością, potrafił wyobrazić sobie, że są znowu niedojrzałymi chłystkami, doświadczającymi wszystko przez pryzmat entuzjastycznej naiwności; że zanurzał palce w odzyskanym piasku minionego czasu.
– Jesteś już tak pijany? – zaoponował przekornie, uśmiechając się koślawo do ciemniejącej szarości nieba, czując jednak przy tym sztubackie, żałosne zawstydzenie. Jego słowa zdawały się tym bardziej absurdalne, bo nie dostrzegał w ich brzmieniu cienia zrozumiałej żartobliwości, którą mógłby usprawiedliwić ich niedorzeczność. Nie pamiętał, by kiedykolwiek słyszał coś podobnego – nie pamiętał, by kiedykolwiek miał śmiałość uważać, że w ogóle można go w ten sposób postrzegać.
– Twoje spojrzenie – rzucił, zanim powstrzymałoby go rozbrojone alkoholem onieśmielenie, powściągając kornie niedowierzające rozweselenie. – Zawsze podobało mi się twoje spojrzenie. Lubiłem pokazywać ci nowe rzeczy, patrzeć, jak cię to zajmuje, szczerze, nie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność. Czasami patrzyłeś na mnie, jakbyś chciał się tym ze mną podzielić, tym swoim przejęciem – zauważył, rozciągając wargi nieco bardziej, z czułością przełamaną kąśliwością, konieczną, by powstrzymać głos przed uwiązaniem. Czuł jak wypełnia go chłód promieniujący od piasku; miał wrażenie, że przesiąka go albo on sam wsiąka między ciemne ziarna – bezcielesne, rozkołysane ciepło jego świadomości. – Czasami patrzyłeś na mnie tak, jakbym się mógł z tym mierzyć, z tymi dziwactwami, które wynajdywałem; jakbym zajmował cię tak samo. I pieprzyk, ten na brodzie, zawsze go zasłaniasz, kiedy się śmiejesz, pewnie dlatego tak mi zapadł w pamięć.
Przyjemna, rozczulona cisza zaległa między nimi na krótki urywek czasu, niewystarczający, zarazem tak intensywny, że musiał ją zaraz przerwać, poniekąd wbrew sobie, przekrzywiając zaraz głowę, by unieść jedną powiekę i spojrzeć na niego ze śmiałym, przekornym rozbawieniem.
– Założę się, że uwiódł cię mój wielki nos. Legenda głosi, że rośnie, kiedy kłamię; możemy to sprawdzić. Zapytaj mnie o coś.
Ostrożny półszept nie pozwolił tymczasem czujnemu zatroskaniu ostatecznie przymknąć sennych powiek; był jednak tym razem daleki od niepokoju zbrylającego się lodem w żołądku czy jakiejkolwiek wahliwej niepewności wobec tego, co Folke chciał mu jeszcze w konfidencji tej rozmowy powiedzieć – choć więc cynamon spojrzenia zaszedł odruchową chmurnością, była to wyłącznie opiekuńcza troskliwość, zaalarmowana przezorną, płochliwą cichością słów, sondująca łagodnie okręgi podniesionych ku niemu źrenic. W pewnym momencie wyślizgnął mu się, gdzieś pośród niełatwej szczerości wyznania, ostatecznie wsuwając się z powrotem w intymność wzajemnej uwagi z zauważalnym zawahaniem, którego nie potrafił mieć mu za złe; z zawahaniem, pomimo którego – lub wprawdzie przez które – dojmowała go nagła świadomość, że nie umiałby mu odmówić niczego, o cokolwiek by go teraz poprosił. Nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią: wobec końca świata i złota powleczonego zachodem nieba niczego nie był pewien bardziej niż tego, że kochałby go istotnie mimo wszystko. Wiedział, że kochałby go nawet, gdyby oboje tego nie chcieli, że kochałby go wbrew niemu i wbrew sobie, że kochałby go niezmiennie i niezależnie, miłością niewrażliwą na zadawane jej warunki, uporczywą, obojętną na wszystko tak, jak serce trzymane w dłoni – paradoksalnie bezsprzeczny tron wszelkich uczuć – pozostaje nieczułe i nieświadome wobec ściskających je palców, bijące na przekór, pomimo wszystko.
Zostałby, chociaż byłoby to niesprawiedliwe. Zostałby, dopóki Folke nie przepędziłby go sam i zostałby, choć świadomość nierównowagi powstającej przez tę zgodę przygnębiała go nieomal boleśnie. Chcę cię całego – pragnął mu odpowiedzieć, zamiast tego jednak przyciągnął go w milczeniu do siebie, z trudem przełykając bolesny gruzeł zaborczego żądania, wiedząc, że nie zdobyłby się, by wypowiedzieć je do końca – albo wcale.
– Mimo wszystko – obiecał, usilnie ukrócając kordony pragnień do spokorniałego chcę ciebie, czując ciepły ciężar jego skroni na żarliwym tętnie swojego serca.
Zielonkawe szkło butelki wkrótce nagrzało się od ciepła ich palców pozostawiających na wąskiej szyjce nakrywające się odciski, kiedy przekazywali ją sobie pomiędzy przebłyskami coraz śmielszych uśmiechów, spojrzeń rozwierających instynktowne kurcze przed jasnością rozmywającej się łagodnie rzeczywistości, słów upuszczanych coraz bardziej rozwiąźle z poluzowanych strun głosów, jak zsuwające się nieuważnie koraliki, rykoszetujących miękko w przyjemnie rozchwianych kołyskach rozgorączkowanych skroni. Upojna sedacja łagodziła chłód listopadowego wieczoru, rozcierała gruzłowaty chrzęst piasku w przyjemny szmer, ociężałe kończyny zdawały się tymczasem coraz wyraźniej w jego czarnej wilgoci grzęznąć, pogłębiając arytmiczność rozleniwionego kroku. Pozwolił rozprężającemu uspokojeniu osiąść mu na ramionach, rozplątać naprężone węzły zastygłe na włóknach mięśni; krzywizna barków, nieświadomie podtrzymywana w pozorze równowagi, przechyliła się dostrzegalnie, odciążona spod rygoru kompleksów wpijających się w linię kręgosłupa jak wpięte w ubranie szpilki, w bacznym szpalerze drobnych ukłuć pilnujące poprawniejszej, choć coraz dotkliwiej dlań niekomfortowej, postawy. Czuł ciepłą bolesność na karku, intrygująco przyjemną tkliwość rozluźnionego ciała; zdawało mu się przy tym, że żar przełykanego wina zawiesza mu się pod obojczykiem, jak okład kładziony na pamiątkowej rysie w kości obojczyka, później dopiero zlewając się powoli przez wertepy żeber ku żołądkowi, skąd przesączał się sugestywną melodią szumu w przytomność. Miał wrażenie, że ilekroć przechwytywali rzucane sobie spojrzenia, zapadał się pośród migotliwej szklistości jego oczu głębiej – obserwował, jak krawędzie świata nabierają wybaczającej, pobłażliwej miękkości wobec ich niezdarności, choć nie w rzeczywistej jego namacalności, ale w skompresowanym odbiciu rysującym się na czarnych taflach: świat zamykający się wokół rysu jego własnej sylwetki ciepłym objęciem szmaragdowych okręgów. Kiedy odrywał od niego wzrok, zaskakiwało go zimno i spłowiała matowość otoczenia; szorstkość piachu zapadająca się pod podeszwami zdawała się w pierwszej chwili nieznośnie ostra.
Chyba próbował niezdarnie go złapać, widząc jak rozchybotana oś jego sylwetki przechyla się niebezpiecznie, przeciążona chlupoczącym w trzewiach ciepłem wina, błędnikiem zbyt ogłuszonym, by zdołał sam odzyskać równowagę, ale materiał wełnianego rękawa otarł mu się zaledwie o wyciąganą asekuracyjnie rękę, a w następnej chwili zdał sobie sprawę, że pochyla się nad nim bezradnie wstrząsany mimowolnym śmiechem, drżeniem wesołości, od której myśli rozkołysały mu się pod opoką rozgrzanego czoła, a gładka szyjka butelki nieomal wyślizgnęła spomiędzy palców, pochwycona w opóźnionym odruchu. Wyciągnął ku niemu dłoń zachęcająco, ale ledwo wyczuł na nim nieprzekonany uścisk, zamiast pociągnąć go w górę, pozwolił by beztroska ociężałość i niewypowiedziana przez Folke zachęta osunęła jego niezdarne ciało na zimny piach obok niego. Musiał zamknąć oczy przed jasnością nieba; na ślepo rozpoznawał drobne łby ziaren piachu pod badawczą uwagą palców wolnej dłoni.
Uwaga Baantjera wyłoniła się spomiędzy hipnotyzującego szumu fal nieoczekiwanie, przyprawiając go o kolejne szarpnięcie rozbawienia; śmiejąc się krótko pod nosem, ze wzrokiem zamkniętym przed teraźniejszością, potrafił wyobrazić sobie, że są znowu niedojrzałymi chłystkami, doświadczającymi wszystko przez pryzmat entuzjastycznej naiwności; że zanurzał palce w odzyskanym piasku minionego czasu.
– Jesteś już tak pijany? – zaoponował przekornie, uśmiechając się koślawo do ciemniejącej szarości nieba, czując jednak przy tym sztubackie, żałosne zawstydzenie. Jego słowa zdawały się tym bardziej absurdalne, bo nie dostrzegał w ich brzmieniu cienia zrozumiałej żartobliwości, którą mógłby usprawiedliwić ich niedorzeczność. Nie pamiętał, by kiedykolwiek słyszał coś podobnego – nie pamiętał, by kiedykolwiek miał śmiałość uważać, że w ogóle można go w ten sposób postrzegać.
– Twoje spojrzenie – rzucił, zanim powstrzymałoby go rozbrojone alkoholem onieśmielenie, powściągając kornie niedowierzające rozweselenie. – Zawsze podobało mi się twoje spojrzenie. Lubiłem pokazywać ci nowe rzeczy, patrzeć, jak cię to zajmuje, szczerze, nie tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność. Czasami patrzyłeś na mnie, jakbyś chciał się tym ze mną podzielić, tym swoim przejęciem – zauważył, rozciągając wargi nieco bardziej, z czułością przełamaną kąśliwością, konieczną, by powstrzymać głos przed uwiązaniem. Czuł jak wypełnia go chłód promieniujący od piasku; miał wrażenie, że przesiąka go albo on sam wsiąka między ciemne ziarna – bezcielesne, rozkołysane ciepło jego świadomości. – Czasami patrzyłeś na mnie tak, jakbym się mógł z tym mierzyć, z tymi dziwactwami, które wynajdywałem; jakbym zajmował cię tak samo. I pieprzyk, ten na brodzie, zawsze go zasłaniasz, kiedy się śmiejesz, pewnie dlatego tak mi zapadł w pamięć.
Przyjemna, rozczulona cisza zaległa między nimi na krótki urywek czasu, niewystarczający, zarazem tak intensywny, że musiał ją zaraz przerwać, poniekąd wbrew sobie, przekrzywiając zaraz głowę, by unieść jedną powiekę i spojrzeć na niego ze śmiałym, przekornym rozbawieniem.
– Założę się, że uwiódł cię mój wielki nos. Legenda głosi, że rośnie, kiedy kłamię; możemy to sprawdzić. Zapytaj mnie o coś.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Szczęście zawsze było czymś kruchym i nietrwałym, jętką o przezroczystych, filigranowych skrzydłach, pustynną efemerydą, znikającą jeszcze zanim zdążyłaby w pełni unieść swoje pędy ponad piaszczyste wydmy krajobrazu, kamforą ulatniającą się w powietrzu, nie pozostawiwszy po sobie żadnego śladu – szczęście było teraz, w znajomym riffie przyjemnie szumiących skroni, w leniwym uśmiechu, rozciągającym się opieszale po płótnie oświetlonej złotem twarzy, w jego spojrzeniu, kiedy próbował pochwycić go wzrokiem i kiedy po chwili legł posłusznie obok, na miękkim karbowaniu czarnego piasku; nawet w tej idylli tkwiła jednak drzazga niepokoju, drobne pęknięcie rozsuwające się po szkle jego świadomości, iskra obawy szarpiąca draskę tekturowego pudełka strapionego umysłu, dolegliwe, wyostrzone kontrastem zrozumienie jak skostniały i smutny był wcześniej, jak głęboko pogrążony we własnym żalu, strachu i rozpaczy, jak brutalnie wyrugowany ze świata, który go otaczał. W obliczu tej paliatywnej radości, wewnętrzne zwierzę zgnębionego sentymentu powoli rozciągało w głębi piersi swe zdrętwiałe kończyny – jak wiele lat zmarnował, kąsany przez widma własnych niepewności? Jak wiele lat mógłby odzyskać, gdyby jego dzieciństwo nie spopielało w ogniu infantylnej beztroski, gdyby nie został naznaczony piętnem choroby, gdyby nigdy nie zaszczepiono nim przekonania, że powinien wstydzić się wszystkiego, co sobą reprezentował, że jego życie było w jakiś sposób uwłaczające, haniebne i niekonsekrowane?
Został przyuczony pamięci o swoich kompromitacjach i niepowodzeniach, rozpaczliwie próbując uczyć się na popełnionych błędach, postępować inaczej, mówić inaczej, uśmiechać się inaczej, żyć inaczej – byle nie powtarzać schematów, które odcisnęły na nim bolesność swego nieśmiertelnego znaku; nawet ulotność szczęścia zatruta została przez dziegieć minionych doświadczeń, jadowitego węża obawy, nakazującego pamiętać prześmiewczość dziecięcego dyszkantu i sposób, w jaki, wśród szerokich sieni akademii, parodiowano nierówność jego chodu, teatralnie ciągnąc jedną nogę po ziemi, krzywiąc się i rechocząc, kiedy na twarzy, zawsze tak podatnej na rzeczywiste prześwity myśli, rysowało się skrępowanie i bolesne zgnębienie, upokarzająca świadomość, że w ich oczach tak właśnie wyglądał. W przyszłości wiele razy próbował odgrodzić się od kostyczności tych dziecięcych drwin i złośliwych inwektyw, drobnych szyderstw, które z czasem przeobraziły się w barwne motyle rówieśniczej podłości, ostre puginały wbijane z wprawą w obolałe okolice odsłoniętej wrażliwości, podsuwające się wyciągniętymi nogami pod chromość niestabilnego kroku, zderzające knykcie z delikatnością lica, szarpiące za wiechcie zwisające miękką kaskadą po szczupłych ramionach, zanim ktoś nareszcie nie odciął ich nożyczkami, siłą przyciskając jego twarz do rdzewiejącej krwią misy szkolnej umywalki. Dorosłość, kiełkująca ostrożnie z jałowej gleby podobnych turbacji, zawsze była chwiejna, wbrew sobie przyciągająca niechciany dotyk cudzych dłoni, brukana korowodem lżących uniżeń, po których spoglądał na swoje odbicie w lustrze, myśląc już tylko o tym, by ukryć się pod warstwami ubrań, jeść mniej, nie opuszczać bezpiecznego karceru mieszkania – wówczas dopiero obejmował go dojmujący paraliż strachu, ciężar zalegający na piersi topielczym kamieniem, tchórzliwy lęk, że kiedy to, co dzisiaj zdawało mu się prawdziwe, pęknie, jego świat odzyska swe rzeczywiste barwy, mdły koloryt w odcieniach szarości; że jeśli Bertram kiedykolwiek zobaczy go jako człowieka, którym był w rzeczywistości, bez murów wznoszonej wokół siebie ostrożności, na jego fizjonomii rozrysuje się rozczarowanie i ta myśl bolała poniekąd bardziej, niż wszystkie obelżywe słowa pogardy, jakie mógł sobie wyobrazić.
Dźgnięty cierniem swych chmurnych wahliwości, przez krótką chwilę spoglądał w niebo, skurczonymi światłem źrenicami wodząc za kierdelami chmur przesuwającymi się po zszarzałym krajobrazie firmamentu, zaraz dopiero na nowo tknięty pragnieniem odnalezienia się z powrotem w rozprzęgająco kojącej teraźniejszości, odwracając głowę w jego stronę, z policzkiem naznaczonym dropiatością ciemnego piasku, który odcisnął swa kalkę na płótnie miękkiej skóry. Kąciki warg drgnęły łagodnie, rozciągając usta w szabli szczerego uśmiechu, innego niż wszystkie poprzednie; pomyślał, że mógłby zostać tu na noc, nakryty kołdrą oceanicznej bryzy, uspokojony wiedzą, że Bertram był niedaleko, że wstanie rano, zobaczy go, pójdzie do niego.
– Nie. – miękkie przeczenie, lukrowane nutą pretensji, lecz wciąż pochwycone we wnyki opieszałego rozbawienia, czułości, która rezonowała w jego piersi nieznanym wcześniej spokojem, tak długo wyczekiwanym uczuciem, rozlewającym się teraz po ciele jak haust gorącej herbaty po skostniałym mrozem żołądku; gdyby potrafił zawsze być pijany w ten sposób, beztroski i żartobliwy, być może miano by do niego mniej żalu, być może sam nie byłby sobą tak dogłębnie zdegustowany. – Nie, mówię serio. – i rzeczywiście świadomość, że ktokolwiek mógłby postrzegać go inaczej, wydawała mu się obca, drastyczna i bezzasadna, że za wilczymi kłami nie widziano jego opiekuńczej czułości, że kłamano we wszystkim, co obiegło wyczernione drukiem nagłówki prasy, kiedy poprzednia rzeczywistość spełzła boleśnie, jak siłą zdzierane z owada egzuwium (czy tęsknił za tamtym życiem? nie potrafił powiedzieć). Piach rozsuwający się powoli pod jego ciałem, pomimo łuny znikającego za horyzontem ciepła, przedzierał się tymczasem przez ubrania, przenikając organizm chłodem, niespodziewanie przyjemnym, trzeźwiącym zimnem natury, wciąż dzikiej, pozbawionej na stałe wyegzekwowanych w niej odcisków ludzkiej obecności – wprawdzie nie zauważył, kiedy przysunął się bliżej, odwracając się wpierw z powrotem na plecy, a następnie na przeciwny bok, odnajdując kordialność jego bliskości.
Nigdy wcześniej nie był świadom, jak chciwe było w istocie jego serce – kiedy leżał w ten sposób, czuł jak biło w rytmie wypowiadanych przez niego słów, a mówił głosem spokojnym, lekko zachrypniętym, łagodnie płynnym, lecz drżącym u swej genezy od czułej namiętności. Odsłonięty kark nakrył się nierównością gęsiej skórki – czy to smagnięty podmuchem islandzkiego wichru, czy też raczej znaczeniem wypowiedzi, która wydała mu się zrazu tak niemożliwa, że przez jakiś czas nie mógł przekonać się, że była skierowana do niego, że ktokolwiek mógłby postrzegać go w ten sposób, tak abstrakcyjnie oderwany od wszystkiego, w czym go utwierdzano, od pryzmatu, przez który sam się postrzegał, zawsze niepewnie, zawsze z chwiejącą się u progu niechęcią; tymczasem na krótką chwilę rzeczywiście udało mu się pomyśleć, że nic poza tym, że byli tu razem, obok siebie, nie miało dziś większego znaczenia – nie pobielałe ślady po łapczywych jęzorach pożaru, zakrywające plecy i wdzierające się na kościstość prześwitujących przez skórę żeber, nie wszystkie blizny, które nosił na ciele i na umyśle, nie cudze dłonie sięgające za daleko pod materiał koszuli, nie pieprzyk, który odezwał się słabym swędzeniem, wywołany słowami Bertrama przed publikę świadomości, nie alkohol i nie wszystkie wyrzeczenia, do których w ascetycznym rygorze przymuszał własne ciało. Dlatego też usta pozostawały blisko skóry, blisko uszu, policzka, szyi, dlatego stykały się ze spąsowiałą linią warg trochę nerwowo, jednak wciąż wylewnie, jakby coś rzeczywiście stało mu na przeszkodzie tej bliskości, jakby miało ją zaraz przerwać i zdeptać.
– Nie boisz się, że urośnie jeszcze dłuższy? Jak skłamiesz, to będziesz o krok w złą stronę przed staniem się zwykłym chłopcem. – odchylił głowę do tyłu, by odwzajemnić jego spojrzenie, odpowiedzieć z nieco pijaną przekornością, zanim zastygł w cichym pomruku zastanowienia, teatralnie postawiony przed decyzją znacznie większą, niż on sam, nawet w tej udawanej powadze nie potrafił jednak powstrzymać słabego drżenia warg, kącika ust zdradzającego ukryte wewnątrz rozbawienie, tak obce i rzadkie w scenerii jego twarzy. – W porządku… ale musisz dobrze się zastanowić, to trudne pytanie, nie odpowiadaj za szybko. Płakałeś na końcówce Czy ja Śnię? – ledwie zadał pytanie, siła fali wdarła się głębiej w ląd, pochłaniając suchość plaży, sięgając do nogawek chłodem spienionej wody, na dotyk której podniósł się odruchowo, w zaskoczeniu rozbawiony tym zimnym objęciem oceanu, jego bezbrzeżną otchłanią, która mogłaby pochłonąć go jak pojedyncze ziarno piasku na nieskalanej cywilizacją równinie, mikroskopijną część czegoś ogromnego, niewzruszonego i wiecznego. Przypływ, odpływ, wschód i zachód słońca; nic nie szarpie, nic nie boli, świat usuwa się spod stóp i ginie pod zbielałymi bałwanami Atlantyku.
Został przyuczony pamięci o swoich kompromitacjach i niepowodzeniach, rozpaczliwie próbując uczyć się na popełnionych błędach, postępować inaczej, mówić inaczej, uśmiechać się inaczej, żyć inaczej – byle nie powtarzać schematów, które odcisnęły na nim bolesność swego nieśmiertelnego znaku; nawet ulotność szczęścia zatruta została przez dziegieć minionych doświadczeń, jadowitego węża obawy, nakazującego pamiętać prześmiewczość dziecięcego dyszkantu i sposób, w jaki, wśród szerokich sieni akademii, parodiowano nierówność jego chodu, teatralnie ciągnąc jedną nogę po ziemi, krzywiąc się i rechocząc, kiedy na twarzy, zawsze tak podatnej na rzeczywiste prześwity myśli, rysowało się skrępowanie i bolesne zgnębienie, upokarzająca świadomość, że w ich oczach tak właśnie wyglądał. W przyszłości wiele razy próbował odgrodzić się od kostyczności tych dziecięcych drwin i złośliwych inwektyw, drobnych szyderstw, które z czasem przeobraziły się w barwne motyle rówieśniczej podłości, ostre puginały wbijane z wprawą w obolałe okolice odsłoniętej wrażliwości, podsuwające się wyciągniętymi nogami pod chromość niestabilnego kroku, zderzające knykcie z delikatnością lica, szarpiące za wiechcie zwisające miękką kaskadą po szczupłych ramionach, zanim ktoś nareszcie nie odciął ich nożyczkami, siłą przyciskając jego twarz do rdzewiejącej krwią misy szkolnej umywalki. Dorosłość, kiełkująca ostrożnie z jałowej gleby podobnych turbacji, zawsze była chwiejna, wbrew sobie przyciągająca niechciany dotyk cudzych dłoni, brukana korowodem lżących uniżeń, po których spoglądał na swoje odbicie w lustrze, myśląc już tylko o tym, by ukryć się pod warstwami ubrań, jeść mniej, nie opuszczać bezpiecznego karceru mieszkania – wówczas dopiero obejmował go dojmujący paraliż strachu, ciężar zalegający na piersi topielczym kamieniem, tchórzliwy lęk, że kiedy to, co dzisiaj zdawało mu się prawdziwe, pęknie, jego świat odzyska swe rzeczywiste barwy, mdły koloryt w odcieniach szarości; że jeśli Bertram kiedykolwiek zobaczy go jako człowieka, którym był w rzeczywistości, bez murów wznoszonej wokół siebie ostrożności, na jego fizjonomii rozrysuje się rozczarowanie i ta myśl bolała poniekąd bardziej, niż wszystkie obelżywe słowa pogardy, jakie mógł sobie wyobrazić.
Dźgnięty cierniem swych chmurnych wahliwości, przez krótką chwilę spoglądał w niebo, skurczonymi światłem źrenicami wodząc za kierdelami chmur przesuwającymi się po zszarzałym krajobrazie firmamentu, zaraz dopiero na nowo tknięty pragnieniem odnalezienia się z powrotem w rozprzęgająco kojącej teraźniejszości, odwracając głowę w jego stronę, z policzkiem naznaczonym dropiatością ciemnego piasku, który odcisnął swa kalkę na płótnie miękkiej skóry. Kąciki warg drgnęły łagodnie, rozciągając usta w szabli szczerego uśmiechu, innego niż wszystkie poprzednie; pomyślał, że mógłby zostać tu na noc, nakryty kołdrą oceanicznej bryzy, uspokojony wiedzą, że Bertram był niedaleko, że wstanie rano, zobaczy go, pójdzie do niego.
– Nie. – miękkie przeczenie, lukrowane nutą pretensji, lecz wciąż pochwycone we wnyki opieszałego rozbawienia, czułości, która rezonowała w jego piersi nieznanym wcześniej spokojem, tak długo wyczekiwanym uczuciem, rozlewającym się teraz po ciele jak haust gorącej herbaty po skostniałym mrozem żołądku; gdyby potrafił zawsze być pijany w ten sposób, beztroski i żartobliwy, być może miano by do niego mniej żalu, być może sam nie byłby sobą tak dogłębnie zdegustowany. – Nie, mówię serio. – i rzeczywiście świadomość, że ktokolwiek mógłby postrzegać go inaczej, wydawała mu się obca, drastyczna i bezzasadna, że za wilczymi kłami nie widziano jego opiekuńczej czułości, że kłamano we wszystkim, co obiegło wyczernione drukiem nagłówki prasy, kiedy poprzednia rzeczywistość spełzła boleśnie, jak siłą zdzierane z owada egzuwium (czy tęsknił za tamtym życiem? nie potrafił powiedzieć). Piach rozsuwający się powoli pod jego ciałem, pomimo łuny znikającego za horyzontem ciepła, przedzierał się tymczasem przez ubrania, przenikając organizm chłodem, niespodziewanie przyjemnym, trzeźwiącym zimnem natury, wciąż dzikiej, pozbawionej na stałe wyegzekwowanych w niej odcisków ludzkiej obecności – wprawdzie nie zauważył, kiedy przysunął się bliżej, odwracając się wpierw z powrotem na plecy, a następnie na przeciwny bok, odnajdując kordialność jego bliskości.
Nigdy wcześniej nie był świadom, jak chciwe było w istocie jego serce – kiedy leżał w ten sposób, czuł jak biło w rytmie wypowiadanych przez niego słów, a mówił głosem spokojnym, lekko zachrypniętym, łagodnie płynnym, lecz drżącym u swej genezy od czułej namiętności. Odsłonięty kark nakrył się nierównością gęsiej skórki – czy to smagnięty podmuchem islandzkiego wichru, czy też raczej znaczeniem wypowiedzi, która wydała mu się zrazu tak niemożliwa, że przez jakiś czas nie mógł przekonać się, że była skierowana do niego, że ktokolwiek mógłby postrzegać go w ten sposób, tak abstrakcyjnie oderwany od wszystkiego, w czym go utwierdzano, od pryzmatu, przez który sam się postrzegał, zawsze niepewnie, zawsze z chwiejącą się u progu niechęcią; tymczasem na krótką chwilę rzeczywiście udało mu się pomyśleć, że nic poza tym, że byli tu razem, obok siebie, nie miało dziś większego znaczenia – nie pobielałe ślady po łapczywych jęzorach pożaru, zakrywające plecy i wdzierające się na kościstość prześwitujących przez skórę żeber, nie wszystkie blizny, które nosił na ciele i na umyśle, nie cudze dłonie sięgające za daleko pod materiał koszuli, nie pieprzyk, który odezwał się słabym swędzeniem, wywołany słowami Bertrama przed publikę świadomości, nie alkohol i nie wszystkie wyrzeczenia, do których w ascetycznym rygorze przymuszał własne ciało. Dlatego też usta pozostawały blisko skóry, blisko uszu, policzka, szyi, dlatego stykały się ze spąsowiałą linią warg trochę nerwowo, jednak wciąż wylewnie, jakby coś rzeczywiście stało mu na przeszkodzie tej bliskości, jakby miało ją zaraz przerwać i zdeptać.
– Nie boisz się, że urośnie jeszcze dłuższy? Jak skłamiesz, to będziesz o krok w złą stronę przed staniem się zwykłym chłopcem. – odchylił głowę do tyłu, by odwzajemnić jego spojrzenie, odpowiedzieć z nieco pijaną przekornością, zanim zastygł w cichym pomruku zastanowienia, teatralnie postawiony przed decyzją znacznie większą, niż on sam, nawet w tej udawanej powadze nie potrafił jednak powstrzymać słabego drżenia warg, kącika ust zdradzającego ukryte wewnątrz rozbawienie, tak obce i rzadkie w scenerii jego twarzy. – W porządku… ale musisz dobrze się zastanowić, to trudne pytanie, nie odpowiadaj za szybko. Płakałeś na końcówce Czy ja Śnię? – ledwie zadał pytanie, siła fali wdarła się głębiej w ląd, pochłaniając suchość plaży, sięgając do nogawek chłodem spienionej wody, na dotyk której podniósł się odruchowo, w zaskoczeniu rozbawiony tym zimnym objęciem oceanu, jego bezbrzeżną otchłanią, która mogłaby pochłonąć go jak pojedyncze ziarno piasku na nieskalanej cywilizacją równinie, mikroskopijną część czegoś ogromnego, niewzruszonego i wiecznego. Przypływ, odpływ, wschód i zachód słońca; nic nie szarpie, nic nie boli, świat usuwa się spod stóp i ginie pod zbielałymi bałwanami Atlantyku.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Wto 2 Lis - 21:22
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Powinien być może spodziewać się spoważniałej, bezdyskusyjnie pewnej odpowiedzi, ta wciąż powodowała w nim jednak odruchowe zaskoczenie, za którym zaraz nadchodziła skryta onieśmielona wdzięczność, ciche i roztkliwiające się u podnóża poczucia własnej bezwartościowości zdumienie, którego pędy czule wschodziły w świetle nieoczekiwanie odsłoniętej przed nim perspektywy, oplatając go ciepłą asekuracją rewelacji, że mógł być dla kogoś kimś innym niż zawsze sobie krytycznie wyobrażał – że mógł być dla kogoś piękny, że mógł być dla kogoś istotny, że mógł być czymś więcej niż wielość wad i słabości, odstręczająca niezgrabność nadwyrężonego przejściami ciała i odruchowa szorstkość usposobienia, kąciki warg opadające w naturalnym przygnębieniu, chmurny odmęt spojrzenia, od którego odwracano często wzrok, toporność niezdarnych dłoni niezmiennie spragnionych ciepła, zbyt pożądliwie i zbyt niecierpliwie, zarazem dotkliwie niezasługujących i przeświadczonych o własnej niezdolności, by je trzymać z właściwą ostrożnością; że mógł być czymś więcej niż potworność werżnięta w niego ostrymi zębami monstrum szarpiącego mu bark w bolesnych wspomnieniach comiesięcznie, więcej niż niezrozumiałe nieprzystosowanie, ustawiczne poczucie nieadekwatności i oderwania, nawracająca potrzeba ucieczki przed wszystkim, szczególnie przed tym, co dobre, zwłaszcza przed tym, co czyniło rzeczywistość bardziej znośną, jakby instynktownie wzbraniał sobie przyjemności, w nieustającej, chronicznej ekspiacji.
Uderzała go przede wszystkim raptowna, otumaniająco drastyczna myśl, że mógł być przez kogoś rzeczywiście kochany – myśl, której instynktownie wciąż obawiał się oddać pełną pewność, bo był przecież już wcześniej pewny; przynajmniej zdawało mu się, że jest, usilnie starał się być, przymykać oko na wszelkie odstąpienia od ułudy, w którą usilnie pragnął wierzyć, której oddawał się nieomal fanatycznie, poniekąd sądząc, że podobną ślepą ofiarnością nadrabia swoje dotkliwe niedostatki. Mogła się przecież przez nie wahać, rozumiał to, rozumiał, że mogła go kochać tylko połowicznie, że musiał na jej miłość zasłużyć odpowiednim oddaniem, spolegliwością, wspaniałomyślną protekcją, wybaczaniem wszelkich krzywdzących niedociągnięć, potknięć, słów, gestów, uczynków. Rozumiał, że miłość nigdy nie mogła być dla niego prosta, nie mogła być zupełnie szczęśliwa, pozbawiona krzywdy, wymierzanej mu ukochaną dłonią bądź swoim własnym poświęceniem; musiał o nią zabiegać, korzyć się, ustępować, starać się o najdrobniejszy okruch z jej stołu, zaborczo bronić każdego jej strzępu, żyć w nieustającej nigdy czujności przed obcymi rękami sięgającymi po nią, odwracając jednocześnie spojrzenie, kiedy sama wlewała się w ich kołyski ochoczo, jemu pozostawiając nędzne popłuczyny upuszczone przypadkiem, dopuszczane mu z litości, często chłodne i pozbawione smaku, czasem przełamane cieplejszą słodkością, by zaostrzyć nużony ochłapami apetyt, przytrzymać go złudną nadzieją przy kobiecie, która dobrotliwie pozwalała się kochać, przypomnieć, że jeśli będzie starał się bardziej, jeśli będzie oferował więcej, jeśli będzie przejawiał odpowiednią hojność, powściągliwość, cierpliwość, jeśli będzie trochę inny, mniej zazdrosny, bardziej układny, bardziej towarzyski, poukładany, jeśli podniesie biznes jej ojca z bankructwa, pomoże mu po raz kolejny, jeśli sprawi jej rodzicom odpowiednio drogi prezent, jej odpowiednio dużo swobody, odpowiednio duże mieszkanie, odpowiednio wyszukany pierścionek – miłość była dla niego obwarowana niekończącymi się, koniecznymi wymaganiami, które należało spełniać, by na nią zasłużyć; to rozumiał doskonale, to było dorzeczne, irracjonalnie zdawało mu się sprawiedliwe i słuszne, skoro sam nie mógł być nigdy wystarczający, skoro jego serce nie mogło nigdy równoważyć wartości drugiego serca.
Zdawało mu się, że znał miłość tylko taką – trudną i wymagającą, trudną i w dużej mierze jednostronną, trudną i połowiczną, nieustannie żądającą, biorącą, biorącą, biorącą do szczętu, nigdy usatysfakcjonowaną, nigdy dla niej i nigdy dla niego; była transakcją, zrozumiałą, nie mógł być wprawdzie kochany bezinteresownie. Miłość, której echo odnajdywał we wspomnieniach z akademii – miłość, której zbyt późno odważył się nadać prawdziwe imię – była dotąd czymś nieosiągalnym, wyniesioną z dziecięcej naiwności mrzonką, beztroską niedoświadczonych jeszcze chłopięcych serc, bajką opowiadaną sobie do snu, niedostępną już rzeczywistości – przez długi czas tak mu się zdawało, przez długi czas to sobie wmawiał, próbując ułatwić sobie wieczne uczucie straty i niespełnienia, przewlekły uczuciowy niedosyt, niegasnący, pomimo zadawanych mu nieskutecznych remediów wmawianego sobie szczęścia. Kares ciepłego oddechu ocierającego się o jego skórę niespodziewanie koił w nim tymczasem uporczywość tej dolegliwości, do której tak długo i bezowocnie się przyzwyczajał, którą uważał za nieodzowną część swojego życia, nierozerwalnie związaną z potrzebami zbyt chciwymi wobec tego, co istotnie mógł z rzeczywistości dla siebie wydrzeć żałosnym żebraniem u drzwi rzekomej miłości, nie podejrzewając, że być może desperacko szarpał za złą klamkę.
Nie był dłużej pewien, czy otumaniało go wypite wino, czy miękkość ust przykładana czułym kompresem do jego policzków, warg, bezceremonialnie wsuwająca winny żar oddechu za rozluźniony zwój szalika, by rozpieścić nerwową pieszczotą wrażliwą skórę szyi, przelotnością tego gestu wytrącając mu nagle składność myśli z resztek trzeźwej jasności – czuł się, jakby Folke odkrył na jego ciele nowy nerwy, tkliwe i wzajemnie lgnące do jego ust pożarem niespokojnego dreszczu, jakby nieuważnie tknął skrawek skóry nieznający jeszcze doznania czyjegoś dotyku, mimo że nosił wcześniej niejednokrotnie rozmazane wybroczyny rozwiązłej szminki; czuł się, jakby niewinność tego uczynku wywołała do głosu dawno lęgnący się w nim głód, nie za zbliżeniem drugiego ciała, ale za upajającą intymnością tego, co się między nimi elektryzowało – nieszkodliwa, niewymagająca bliskość, miłość, zaskakująco łatwa, zaskakująco mimowiedna, zaskakująco wzajemna, którą zapragnął się zachłysnąć, nim przed nim pierzchnie. Folke tymczasem się odsunął, spojrzał na niego przepastnymi studniami roziskrzonych źrenic, rozkosznie rozbawiony, promienny, spokojny; na ustach kołysał mu się uśmiech, kiedy zadawał mu cierpliwie wyczekiwane pytanie. Jego brzmienie musnęło mu wargi, impulsywnie ku niemu nachylone, zanim jednak zdołałby zamknąć je między nimi, lodowate zimno przypływu dosięgło ich nogawek, a Folke uniósł się zaskoczony, pozostawiając go z dotkliwym, choć rozbawionym, niepocieszeniem.
Miał mu odpowiedzieć, ale kiedy otworzył usta wyrwała się z nich zamiast tego ochrypła, błagalna prośba, miękki, pijany protest przeciwko otrzeźwieniu, które próbowało wedrzeć się w nich na zimnej fali zagarniającej piasek plaży coraz łapczywiej.
– Nie przestawaj jeszcze – Uniósł się za nim, wsuwając mu oprószoną wilgotnym piaskiem dłoń na ciepły kark, żeby przyciągnąć go pod złaknioną prośbę swoich ust i przechylić rozkołysany kadłub własnego ciała nad nim, niespokojnością pocałunku wygłuszając nerwową niezdarność, z jaką układał go na szorstkiej poduszce plaży, podpierając się na jednej ręce, kiedy drugą poszukiwał jego dłoni. – Nie – odpowiedział w krótkim oddechu; – to znaczy tak, rzewnymi łzami – poprawił się z roztargnieniem w drugim, muskając jego wargi rozweseloną gorączką swojego uśmiechu. – Spłakałem się jak dziecko – szepnął w uniesiony kącik ust, zanim nie skosztował osiadłej w nim winności. – Nie widziałem większości twoich filmów, ale bywałem czasem na spektaklach, chociaż nigdy nie umiałem się na nich skupić – słowa układał nierówno i niezdarnie na linii jego żuchwy obok krótkich, skwapliwych czułości, w jej zagłębieniu, na jasności policzka, na odnalezionej na brodzie urokliwej plamce pigmentu, traktowanej ze szczególnie pilną uwagą. Myśli zmącone spragnioną niecierpliwością z oporem odnajdywały prawidłowy szyk, wprawiając go w jeszcze większe niespokojne rozgorączkowanie; ścisnął zazdrośnie jego rękę, czując chłód kolejnej fali targający się na ich nietrzeźwość, jakby chciał go zatrzymać przed wynurzeniem się ze wspólnego delirium. – Prześladowałeś mnie wszędzie, gdziekolwiek bym nie wyjechał, zawsze – odcisnął, przesuwając się za margines jego szalika, w ciepłe zagłębienie szyi. – Ja siebie prześladowałem; może teraz dasz mi wreszcie spokój – mruknął, wygłuszając przebrzmiewający przez głos uśmiech o miękką niszę jego ciała; – oszaleję, jeśli przestaniesz – wyznaczające pośpieszny, niecierpliwy szlak z powrotem do jego ust, ponad którymi przystanął wbrew sobie, odnajdując jego spojrzenie. – To oczywiście wierutne kłamstwa, musiałem się zepsuć. Nos powinien sięgać mi już Midgardu – rozgorączkowaną ciężkość oddechu zamykał w wąskim przesmyku między nimi, wstrzemięźliwie, drażniąc z nim, ze sobą samym. Woda, wspinająca się znów wyżej, wyrwała mu zaskoczone, szarpnięte westchnienie.
– Nie przestawaj, jeszcze nie – powtórzył, gubiąc brzmienie tych słów niecierpliwie w niknącej przestrzeni.
Uderzała go przede wszystkim raptowna, otumaniająco drastyczna myśl, że mógł być przez kogoś rzeczywiście kochany – myśl, której instynktownie wciąż obawiał się oddać pełną pewność, bo był przecież już wcześniej pewny; przynajmniej zdawało mu się, że jest, usilnie starał się być, przymykać oko na wszelkie odstąpienia od ułudy, w którą usilnie pragnął wierzyć, której oddawał się nieomal fanatycznie, poniekąd sądząc, że podobną ślepą ofiarnością nadrabia swoje dotkliwe niedostatki. Mogła się przecież przez nie wahać, rozumiał to, rozumiał, że mogła go kochać tylko połowicznie, że musiał na jej miłość zasłużyć odpowiednim oddaniem, spolegliwością, wspaniałomyślną protekcją, wybaczaniem wszelkich krzywdzących niedociągnięć, potknięć, słów, gestów, uczynków. Rozumiał, że miłość nigdy nie mogła być dla niego prosta, nie mogła być zupełnie szczęśliwa, pozbawiona krzywdy, wymierzanej mu ukochaną dłonią bądź swoim własnym poświęceniem; musiał o nią zabiegać, korzyć się, ustępować, starać się o najdrobniejszy okruch z jej stołu, zaborczo bronić każdego jej strzępu, żyć w nieustającej nigdy czujności przed obcymi rękami sięgającymi po nią, odwracając jednocześnie spojrzenie, kiedy sama wlewała się w ich kołyski ochoczo, jemu pozostawiając nędzne popłuczyny upuszczone przypadkiem, dopuszczane mu z litości, często chłodne i pozbawione smaku, czasem przełamane cieplejszą słodkością, by zaostrzyć nużony ochłapami apetyt, przytrzymać go złudną nadzieją przy kobiecie, która dobrotliwie pozwalała się kochać, przypomnieć, że jeśli będzie starał się bardziej, jeśli będzie oferował więcej, jeśli będzie przejawiał odpowiednią hojność, powściągliwość, cierpliwość, jeśli będzie trochę inny, mniej zazdrosny, bardziej układny, bardziej towarzyski, poukładany, jeśli podniesie biznes jej ojca z bankructwa, pomoże mu po raz kolejny, jeśli sprawi jej rodzicom odpowiednio drogi prezent, jej odpowiednio dużo swobody, odpowiednio duże mieszkanie, odpowiednio wyszukany pierścionek – miłość była dla niego obwarowana niekończącymi się, koniecznymi wymaganiami, które należało spełniać, by na nią zasłużyć; to rozumiał doskonale, to było dorzeczne, irracjonalnie zdawało mu się sprawiedliwe i słuszne, skoro sam nie mógł być nigdy wystarczający, skoro jego serce nie mogło nigdy równoważyć wartości drugiego serca.
Zdawało mu się, że znał miłość tylko taką – trudną i wymagającą, trudną i w dużej mierze jednostronną, trudną i połowiczną, nieustannie żądającą, biorącą, biorącą, biorącą do szczętu, nigdy usatysfakcjonowaną, nigdy dla niej i nigdy dla niego; była transakcją, zrozumiałą, nie mógł być wprawdzie kochany bezinteresownie. Miłość, której echo odnajdywał we wspomnieniach z akademii – miłość, której zbyt późno odważył się nadać prawdziwe imię – była dotąd czymś nieosiągalnym, wyniesioną z dziecięcej naiwności mrzonką, beztroską niedoświadczonych jeszcze chłopięcych serc, bajką opowiadaną sobie do snu, niedostępną już rzeczywistości – przez długi czas tak mu się zdawało, przez długi czas to sobie wmawiał, próbując ułatwić sobie wieczne uczucie straty i niespełnienia, przewlekły uczuciowy niedosyt, niegasnący, pomimo zadawanych mu nieskutecznych remediów wmawianego sobie szczęścia. Kares ciepłego oddechu ocierającego się o jego skórę niespodziewanie koił w nim tymczasem uporczywość tej dolegliwości, do której tak długo i bezowocnie się przyzwyczajał, którą uważał za nieodzowną część swojego życia, nierozerwalnie związaną z potrzebami zbyt chciwymi wobec tego, co istotnie mógł z rzeczywistości dla siebie wydrzeć żałosnym żebraniem u drzwi rzekomej miłości, nie podejrzewając, że być może desperacko szarpał za złą klamkę.
Nie był dłużej pewien, czy otumaniało go wypite wino, czy miękkość ust przykładana czułym kompresem do jego policzków, warg, bezceremonialnie wsuwająca winny żar oddechu za rozluźniony zwój szalika, by rozpieścić nerwową pieszczotą wrażliwą skórę szyi, przelotnością tego gestu wytrącając mu nagle składność myśli z resztek trzeźwej jasności – czuł się, jakby Folke odkrył na jego ciele nowy nerwy, tkliwe i wzajemnie lgnące do jego ust pożarem niespokojnego dreszczu, jakby nieuważnie tknął skrawek skóry nieznający jeszcze doznania czyjegoś dotyku, mimo że nosił wcześniej niejednokrotnie rozmazane wybroczyny rozwiązłej szminki; czuł się, jakby niewinność tego uczynku wywołała do głosu dawno lęgnący się w nim głód, nie za zbliżeniem drugiego ciała, ale za upajającą intymnością tego, co się między nimi elektryzowało – nieszkodliwa, niewymagająca bliskość, miłość, zaskakująco łatwa, zaskakująco mimowiedna, zaskakująco wzajemna, którą zapragnął się zachłysnąć, nim przed nim pierzchnie. Folke tymczasem się odsunął, spojrzał na niego przepastnymi studniami roziskrzonych źrenic, rozkosznie rozbawiony, promienny, spokojny; na ustach kołysał mu się uśmiech, kiedy zadawał mu cierpliwie wyczekiwane pytanie. Jego brzmienie musnęło mu wargi, impulsywnie ku niemu nachylone, zanim jednak zdołałby zamknąć je między nimi, lodowate zimno przypływu dosięgło ich nogawek, a Folke uniósł się zaskoczony, pozostawiając go z dotkliwym, choć rozbawionym, niepocieszeniem.
Miał mu odpowiedzieć, ale kiedy otworzył usta wyrwała się z nich zamiast tego ochrypła, błagalna prośba, miękki, pijany protest przeciwko otrzeźwieniu, które próbowało wedrzeć się w nich na zimnej fali zagarniającej piasek plaży coraz łapczywiej.
– Nie przestawaj jeszcze – Uniósł się za nim, wsuwając mu oprószoną wilgotnym piaskiem dłoń na ciepły kark, żeby przyciągnąć go pod złaknioną prośbę swoich ust i przechylić rozkołysany kadłub własnego ciała nad nim, niespokojnością pocałunku wygłuszając nerwową niezdarność, z jaką układał go na szorstkiej poduszce plaży, podpierając się na jednej ręce, kiedy drugą poszukiwał jego dłoni. – Nie – odpowiedział w krótkim oddechu; – to znaczy tak, rzewnymi łzami – poprawił się z roztargnieniem w drugim, muskając jego wargi rozweseloną gorączką swojego uśmiechu. – Spłakałem się jak dziecko – szepnął w uniesiony kącik ust, zanim nie skosztował osiadłej w nim winności. – Nie widziałem większości twoich filmów, ale bywałem czasem na spektaklach, chociaż nigdy nie umiałem się na nich skupić – słowa układał nierówno i niezdarnie na linii jego żuchwy obok krótkich, skwapliwych czułości, w jej zagłębieniu, na jasności policzka, na odnalezionej na brodzie urokliwej plamce pigmentu, traktowanej ze szczególnie pilną uwagą. Myśli zmącone spragnioną niecierpliwością z oporem odnajdywały prawidłowy szyk, wprawiając go w jeszcze większe niespokojne rozgorączkowanie; ścisnął zazdrośnie jego rękę, czując chłód kolejnej fali targający się na ich nietrzeźwość, jakby chciał go zatrzymać przed wynurzeniem się ze wspólnego delirium. – Prześladowałeś mnie wszędzie, gdziekolwiek bym nie wyjechał, zawsze – odcisnął, przesuwając się za margines jego szalika, w ciepłe zagłębienie szyi. – Ja siebie prześladowałem; może teraz dasz mi wreszcie spokój – mruknął, wygłuszając przebrzmiewający przez głos uśmiech o miękką niszę jego ciała; – oszaleję, jeśli przestaniesz – wyznaczające pośpieszny, niecierpliwy szlak z powrotem do jego ust, ponad którymi przystanął wbrew sobie, odnajdując jego spojrzenie. – To oczywiście wierutne kłamstwa, musiałem się zepsuć. Nos powinien sięgać mi już Midgardu – rozgorączkowaną ciężkość oddechu zamykał w wąskim przesmyku między nimi, wstrzemięźliwie, drażniąc z nim, ze sobą samym. Woda, wspinająca się znów wyżej, wyrwała mu zaskoczone, szarpnięte westchnienie.
– Nie przestawaj, jeszcze nie – powtórzył, gubiąc brzmienie tych słów niecierpliwie w niknącej przestrzeni.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Nikt nigdy nie dotykał go w ten sposób, nikomu nigdy nie pozwalał. Uchylał się uparcie przed dłońmi Helene, spoglądając przepraszająco, gdy jej ręce zawisały bezwładnie w powietrzu, a oczy napełniały się łzami, smutne i rozczarowane; kark zwykł sztywnieć mu odruchowo w odpowiedzi na dłonie belfrów, zaciskających palce na jego ramieniu, skóra tężeć ilekroć ktoś przesuwał po niej palcami, najpierw ostrożnie, przypadkowo, potem już bez uprzejmego wyczucia, w sposób, który sprawiał, że pod jej cienkim, filigranowym płótnem pojawiały się wrzosowe bukiety krwiaków. Nigdy nie nauczył się prosić o tę bliskość, z obawy przed jej nieuniknioną zwodniczością, ze strachu, że upomni się o zbyt wiele, stanie się uciążliwy i niedogodny, okaże się gorzkim zawodem, bo prosił tylko o tyle – objęcie ciepłych ramion, skroń przyciśniętą do dudniącej piersi, dłonie splecione ze sobą w paliatywnym uścisku, słodycz pocałunków na drżących, spąsowiałych wargach – bo nie pragnął ponad to niczego więcej; bał się cudzego niezadowolenia i być może dlatego nigdy nie żebrał o skrawki niczyjej czułości, chociaż niekiedy, wbrew sobie, pozwalał, by chwytano go za nadgarstek, ciągnięto w przeciwną stronę, nawet jeśli dotyk cudzej dłoni palił go dotkliwie, a on szedł posłusznie, dobrze wiedząc po co.
Z Bertramem było inaczej – tylekroć się od niego odsuwał, z paraliżem rwącego bólu przedzierającym się ostrzem przez lędźwie, aż po kolana, przymuszając szarpane spazmem ciało, by osunęło się po kafelkowej ścianie szkolnej łazienki, chorobliwie blade i drżące od mdłości; pamiętał, że nie chciał, by go wtedy dotykał, pamiętał, że tego nie zrobił. Za którymś razem pochylił się lekko, prawie mimowolnie, wspierając wątłą, trawioną chorobą sylwetkę o barczystość jego ramienia – wówczas zdawało mu się, że to proste, niewymuszone muśnięcie bliskości, siedzenie obok siebie w nienachalnym milczeniu wzajemnego ciepła to było więcej, niż kiedykolwiek mu się należało i odczuwał dyskomfort w świadomości, że taka błahość potrafiła wywołać w nim podobne doznania; było mu głupio, że pragnął tego prostego kontaktu tak intensywnie, że nigdy nie potrafił o niego poprosić. Chcę być blisko ciebie, tak wyraźnie rozjątrzone teraz pod kopułą czaszki pragnienie, zaklęte w miękkich wargach dotykających czule jego ust, drżących oddechach, które rozdzielały ich na chwilę, by dłonie mogły przesunąć się bliżej, zalegając palcami na rozgrzanym karku, zawsze chciałem.
Przechylił się lekko, ignorując bałwany spienionej soli, podpływające coraz bliżej do ich rozdygotanych gorączką ciał, pozwalając, by Bertram wsparł się jedną dłonią o miękkość plaży, zmniejszył przestrzeń, jaka ich dzieliła – pocałunki zdawały mu się coraz cieplejsze, chociaż chłodna bryza wdzierała się za kołnierz, zimna woda szarpała za nogawki, przesiąkając przez buty i sprawiając, że piasek stał się lepki i jeszcze ciemniejszy; podsunął się w jego stronę, odciskając swój uśmiech na jego ustach, na policzku, na szczęce, potem zsuwając się z powrotem, by odnaleźć w tym wszystkim kasztanową otchłań jego tęczówek, zatrzymać skroń w miękkości nakrapianego czarnymi ziarenkami swetra. W odpowiedzi na jego słowa zaśmiał się całkiem nieskrępowanie, a zieleń jego oczu zalśniła jasno, odkrywając spojrzenie człowieka, który niegdyś śmiał się często i teraz musiał na nowo się tego nauczyć.
– Tak myślałem. – na policzki wstąpiły mu pąsowe plamy wypieków; we frenezji uczuć trudniej było złapać oddech, ciepłe, wydzierane z piersi powietrze, które drżało pomiędzy łagodną tkliwością uchylonych ust, wzrokiem skrzącym się od radosnej nietrzeźwości. Poczuł, jak palce mężczyzny zamykają się na jego śródręczu, jak sięgają do odkrytego fragmentu skóry na szyi, odciskając się chłodem delikatnych opuszków i w łapczywym zaaferowaniu zdał sobie sprawę, jak dawno nie czuł się w ten sposób, jak nigdy nie czuł się w ten sposób – od bliskości zawsze oczekiwał czegoś bolesnego, jak gdyby podświadomie przeczuwał, że te dłonie, które przeczesywały miękkie kosmyki jego włosów mogłyby zaraz zacisnąć się na nich i szarpnąć do tyłu, te powlekające kościstość ramion wedrzeć się paznokciami w skórę, siłą zmusić, by nadwyrężone chromością kolana ugięły się pod nim, zalegając boleśnie na panelach podłogi, te przyciągające go ochoczo za ubranie zedrzeć je zaraz, byle mieć go przed sobą nagiego i bezbronnego. Tym razem było inaczej, tym razem winne ciepło cudzego oddechu muskało jego szyję z tak ujmującą tkliwością, że poczuł, jak wstrząsa nim pojedynczy dreszcz, świadomość czegoś, co dotąd wydawało mu się nieosiągalne, co teraz zakołysało się jednak pojedynczą wilgotnością łez na ciemnych rzęsach, naparło na grdykę ciężarem nagłego wzruszenia; być może na tym właśnie polegało szczęście, żeby choć raz w życiu znaleźć się w punkcie, który nie wymagał już podjęcia żadnego ryzyka, żeby chociaż raz w życiu poczuć się bezpiecznie.
Przechylił się powoli, flegmatycznie, prawie niechętnie, bo nie chciał się odsuwać, więc oddech zawisł w powietrzu, szarpnięty rześkością bryzy, w niecierpliwym oczekiwaniu, aż Bertram ugnie się bliżej, pozwoli, by usta znów odnalazły miękkość jego skóry, przylegając nerwowym, dygocącym ciepłem ponad kołnierzem koszuli; w końcu przycisnął plecy do nierównego karbowania plaży, delikatnie zahaczając palcami o jego bezładne włosy, po czym odginając brodę, gdy ocean w oddali zagrzmiał, wzburzony podmuchem silniejszego wiatru. Nie chciał przestawać – własna skóra, pozbawiona jego dotyku, wydawała mu się zimna i szorstka, jak gdyby piękny mógł być tylko w jego objęciach, tylko kiedy czuł rytmiczność dudniącego pod skronią pulsu, tylko kiedy słowa pieczętowały na jego ciele tkliwość ust, które je wypowiadały. Zignorował szemranie kolejnej, rozbijającej się o klify fali, wody, która obejmowała dropiatość plaży, sięgając jeszcze dalej w głąb lądu, tym razem niespodziewanie zalewając go całego, przesiąkając przez sweter i gruby, wełniany materiał płaszcza, mocząc rozwichrzone na piasku włosy, których jasna, cynamonowa barwa nabrała ciemniejszej, brązowej tonacji, pojedynczymi kosmykami przylegając do twarzy. Roześmiał się – znowu, szczerze i melodyjnie, a dźwięk ten wydał się naraz równie nienaturalny, co autentyczny, nareszcie niewymuszony, niewyrzucany z piersi jak w torsjach, ale rozlewający się przyjemnym, łagodnym kurantem pośród przenikliwego szemrania oceanu. Nie przestawaj, nie zamierzał, chociaż powieki opadły mu na chwilę, przysłaniając szmaragd tęczówek. Westchnął cicho, prawie niecierpliwie, zaczepiając kotwicę spojrzenia pośród jego fizjonomii, ześlizgując się po krawędziach nosa, zatrzymując się na ustach, z których wcale nie chciał spuszczać wzroku, ale coś było nie w porządku i teraz dopiero zdał sobie sprawę, co takiego – przetarł rękawem twarz; śmiał się tak, że łzy pociekły mu po policzkach.
– Chodź. – bliżej, bliżej, bliżej; to nieważne, że był mokry, że kolejny pocałunek smakował solą i winem, że trząsł się wyraźnie, chociaż ciepło intymnej bliskości sprawiało, że nie było mu zimno wcale i nawet piach, który, niesiony odpływem, przesuwał mu się pod plecami nie przenikał swym chłodem przez ubrania. Płaszcz, którego poły rozsunęły się niezdarnie, wysuwając krągłość guzików spomiędzy cienkich, wełnianych pętelek, zaszeleścił cicho, rozluźniając uścisk szala, którego zakończone frędzlami końcówki ubrudziły się od lepkich, czarnych ziaren, migocących w blednącej, intensywnej pozłocie znikającego za horyzontem słońca, niebawem gotowego pochłonąć powierzchnię wyspy cieniem błękitnego światła zachodu, na chwilę przed tym, jak jej piękno zupełnie pogrąży się w ciemności nocy. Jeżeli wcześniej kochał go z zawstydzoną skrytością, to teraz kochał go całym sobą, pochwycony w intensywność emocjonalnej żarliwości, zadośćuczynienia za wszystkie te ponure, bezsenne wieczory, w które wspominał go samotnie; mógłby wprawdzie zapomnieć o wszystkim, tylko nie o bezmiarze tego miłosnego pożądania, tylko nie o riffie nierówno bijącego serca, jego nerwowym, rozradowanym galopie, tylko nie o sposobie, w jaki patrzyli na siebie w tym momencie, jakby nie był to sekret, z którym należałoby się ukrywać.
Z Bertramem było inaczej – tylekroć się od niego odsuwał, z paraliżem rwącego bólu przedzierającym się ostrzem przez lędźwie, aż po kolana, przymuszając szarpane spazmem ciało, by osunęło się po kafelkowej ścianie szkolnej łazienki, chorobliwie blade i drżące od mdłości; pamiętał, że nie chciał, by go wtedy dotykał, pamiętał, że tego nie zrobił. Za którymś razem pochylił się lekko, prawie mimowolnie, wspierając wątłą, trawioną chorobą sylwetkę o barczystość jego ramienia – wówczas zdawało mu się, że to proste, niewymuszone muśnięcie bliskości, siedzenie obok siebie w nienachalnym milczeniu wzajemnego ciepła to było więcej, niż kiedykolwiek mu się należało i odczuwał dyskomfort w świadomości, że taka błahość potrafiła wywołać w nim podobne doznania; było mu głupio, że pragnął tego prostego kontaktu tak intensywnie, że nigdy nie potrafił o niego poprosić. Chcę być blisko ciebie, tak wyraźnie rozjątrzone teraz pod kopułą czaszki pragnienie, zaklęte w miękkich wargach dotykających czule jego ust, drżących oddechach, które rozdzielały ich na chwilę, by dłonie mogły przesunąć się bliżej, zalegając palcami na rozgrzanym karku, zawsze chciałem.
Przechylił się lekko, ignorując bałwany spienionej soli, podpływające coraz bliżej do ich rozdygotanych gorączką ciał, pozwalając, by Bertram wsparł się jedną dłonią o miękkość plaży, zmniejszył przestrzeń, jaka ich dzieliła – pocałunki zdawały mu się coraz cieplejsze, chociaż chłodna bryza wdzierała się za kołnierz, zimna woda szarpała za nogawki, przesiąkając przez buty i sprawiając, że piasek stał się lepki i jeszcze ciemniejszy; podsunął się w jego stronę, odciskając swój uśmiech na jego ustach, na policzku, na szczęce, potem zsuwając się z powrotem, by odnaleźć w tym wszystkim kasztanową otchłań jego tęczówek, zatrzymać skroń w miękkości nakrapianego czarnymi ziarenkami swetra. W odpowiedzi na jego słowa zaśmiał się całkiem nieskrępowanie, a zieleń jego oczu zalśniła jasno, odkrywając spojrzenie człowieka, który niegdyś śmiał się często i teraz musiał na nowo się tego nauczyć.
– Tak myślałem. – na policzki wstąpiły mu pąsowe plamy wypieków; we frenezji uczuć trudniej było złapać oddech, ciepłe, wydzierane z piersi powietrze, które drżało pomiędzy łagodną tkliwością uchylonych ust, wzrokiem skrzącym się od radosnej nietrzeźwości. Poczuł, jak palce mężczyzny zamykają się na jego śródręczu, jak sięgają do odkrytego fragmentu skóry na szyi, odciskając się chłodem delikatnych opuszków i w łapczywym zaaferowaniu zdał sobie sprawę, jak dawno nie czuł się w ten sposób, jak nigdy nie czuł się w ten sposób – od bliskości zawsze oczekiwał czegoś bolesnego, jak gdyby podświadomie przeczuwał, że te dłonie, które przeczesywały miękkie kosmyki jego włosów mogłyby zaraz zacisnąć się na nich i szarpnąć do tyłu, te powlekające kościstość ramion wedrzeć się paznokciami w skórę, siłą zmusić, by nadwyrężone chromością kolana ugięły się pod nim, zalegając boleśnie na panelach podłogi, te przyciągające go ochoczo za ubranie zedrzeć je zaraz, byle mieć go przed sobą nagiego i bezbronnego. Tym razem było inaczej, tym razem winne ciepło cudzego oddechu muskało jego szyję z tak ujmującą tkliwością, że poczuł, jak wstrząsa nim pojedynczy dreszcz, świadomość czegoś, co dotąd wydawało mu się nieosiągalne, co teraz zakołysało się jednak pojedynczą wilgotnością łez na ciemnych rzęsach, naparło na grdykę ciężarem nagłego wzruszenia; być może na tym właśnie polegało szczęście, żeby choć raz w życiu znaleźć się w punkcie, który nie wymagał już podjęcia żadnego ryzyka, żeby chociaż raz w życiu poczuć się bezpiecznie.
Przechylił się powoli, flegmatycznie, prawie niechętnie, bo nie chciał się odsuwać, więc oddech zawisł w powietrzu, szarpnięty rześkością bryzy, w niecierpliwym oczekiwaniu, aż Bertram ugnie się bliżej, pozwoli, by usta znów odnalazły miękkość jego skóry, przylegając nerwowym, dygocącym ciepłem ponad kołnierzem koszuli; w końcu przycisnął plecy do nierównego karbowania plaży, delikatnie zahaczając palcami o jego bezładne włosy, po czym odginając brodę, gdy ocean w oddali zagrzmiał, wzburzony podmuchem silniejszego wiatru. Nie chciał przestawać – własna skóra, pozbawiona jego dotyku, wydawała mu się zimna i szorstka, jak gdyby piękny mógł być tylko w jego objęciach, tylko kiedy czuł rytmiczność dudniącego pod skronią pulsu, tylko kiedy słowa pieczętowały na jego ciele tkliwość ust, które je wypowiadały. Zignorował szemranie kolejnej, rozbijającej się o klify fali, wody, która obejmowała dropiatość plaży, sięgając jeszcze dalej w głąb lądu, tym razem niespodziewanie zalewając go całego, przesiąkając przez sweter i gruby, wełniany materiał płaszcza, mocząc rozwichrzone na piasku włosy, których jasna, cynamonowa barwa nabrała ciemniejszej, brązowej tonacji, pojedynczymi kosmykami przylegając do twarzy. Roześmiał się – znowu, szczerze i melodyjnie, a dźwięk ten wydał się naraz równie nienaturalny, co autentyczny, nareszcie niewymuszony, niewyrzucany z piersi jak w torsjach, ale rozlewający się przyjemnym, łagodnym kurantem pośród przenikliwego szemrania oceanu. Nie przestawaj, nie zamierzał, chociaż powieki opadły mu na chwilę, przysłaniając szmaragd tęczówek. Westchnął cicho, prawie niecierpliwie, zaczepiając kotwicę spojrzenia pośród jego fizjonomii, ześlizgując się po krawędziach nosa, zatrzymując się na ustach, z których wcale nie chciał spuszczać wzroku, ale coś było nie w porządku i teraz dopiero zdał sobie sprawę, co takiego – przetarł rękawem twarz; śmiał się tak, że łzy pociekły mu po policzkach.
– Chodź. – bliżej, bliżej, bliżej; to nieważne, że był mokry, że kolejny pocałunek smakował solą i winem, że trząsł się wyraźnie, chociaż ciepło intymnej bliskości sprawiało, że nie było mu zimno wcale i nawet piach, który, niesiony odpływem, przesuwał mu się pod plecami nie przenikał swym chłodem przez ubrania. Płaszcz, którego poły rozsunęły się niezdarnie, wysuwając krągłość guzików spomiędzy cienkich, wełnianych pętelek, zaszeleścił cicho, rozluźniając uścisk szala, którego zakończone frędzlami końcówki ubrudziły się od lepkich, czarnych ziaren, migocących w blednącej, intensywnej pozłocie znikającego za horyzontem słońca, niebawem gotowego pochłonąć powierzchnię wyspy cieniem błękitnego światła zachodu, na chwilę przed tym, jak jej piękno zupełnie pogrąży się w ciemności nocy. Jeżeli wcześniej kochał go z zawstydzoną skrytością, to teraz kochał go całym sobą, pochwycony w intensywność emocjonalnej żarliwości, zadośćuczynienia za wszystkie te ponure, bezsenne wieczory, w które wspominał go samotnie; mógłby wprawdzie zapomnieć o wszystkim, tylko nie o bezmiarze tego miłosnego pożądania, tylko nie o riffie nierówno bijącego serca, jego nerwowym, rozradowanym galopie, tylko nie o sposobie, w jaki patrzyli na siebie w tym momencie, jakby nie był to sekret, z którym należałoby się ukrywać.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Nie 7 Lis - 17:13
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Mógłby zagubić się na dobre pośród jego śmiechu, tak szczerego i rozkosznego, rozjaśniającego teraźniejszość jak zbłąkana pręga światła wpadająca przez wąską szczelinę zasłon, rozszczepiająca zalegającą w mieszkaniu ciemność na poły z niewymuszonym nieprzejednaniem, czyniąca z wyściełającego przestrzeń półmroku materię o zupełnie nowych właściwościach – nie duszący karcer ciemnego, uporczywego milczenia, w którym najmniejszy dźwięk brzmiał jak gwałtowny wystrzał, wściekła kaskada smagająca ogłuszająco przytomność, bolesne trzeszczenie płyt tektonicznych własnej czaszki, ale objęcia otwierające się czule przed tą światłością, z utęsknieniem i spolegliwością, wykładające swoje zgęstniałe przez ustawiczną samotność ciało pod ciepłe ostrze wsuwającego się w nie świetlistego złota, w których wszystko wygładzało się, nabierało wyrozumiałości, szczególnej, uśmierzającej miękkości; nie tyle mógłby, co chciałby móc – zagubić się w tym śmiechu, któremu wtórował grzmieniem przepastny ocean, pochmurny i napastliwy, wylewający się na plażę coraz łapczywiej, jakby próbował doścignąć nieznającą nasycenia, wzbierającą wciąż pożądliwość ust, składających na zmarzniętej skórze rozgorączkowaną czułość, pazerną, wygłodniałą, niecierpliwą. Przeciw żarowi pocałunków pozostawał tymczasem jednak bezsilny; nie potrafił go ugasić przeraźliwym zimnem nacierających fal ani, tym bardziej, rywalizować z ich nieomal desperacką namiętnością, w której Bertram tracił nagle, coraz wyraźniej, wszelką powściągliwą trzeźwość myśli – tracił ją przez niego, dla niego, w cieple jego bladej skóry smakującej morską solą i upojeniem zdolnym uczynić wszystko inne zaledwie deszczem nieistotności krążącym uporczywie po orbicie pożogi lęgnącej się w bliskości przylegających do siebie ciał, rozdzielonych drażniącymi warstwami ubrań, poszukujących nerwowo sposobu bliższej spójności: w otarciu warg o zaróżowioną, rozpaloną miękkość roześmianej miłości, w mlecznych kłębach zgrzanych oddechów upuszczanych w płytkich łykach i westchnieniach między rozchyloną skwapliwość drugich ust, w dłoniach schwyconych w desperacki splot na zimnym, szorstkim piasku, pomimo wody wdzierającej się uporczywie w szczelinę między nimi, kąsającej pobielałe palce przenikliwym chłodem.
Wzajemnie żarliwa odpowiedź Folke na jego prośbę, tę nieostrożnie wypowiedzianą i tę zaklętą w niespokojnym błaganiu poszukujących jego ciepła ust, rozkiełznywała w nim wezbraną afektację, poruszająco skorym przyzwoleniem ściągała mu przezorne wędzidło odruchowej powściągliwości – pragnienie, by się w nim bezpowrotnie zgubić ogłuszało go gwałtownie i niespodziewanie, choć rozpoznawał wcześniej w sobie jej rozpłomieniony nurt, nie wyobrażał sobie nigdy, że mógłby pożądać kogoś tak bardzo, że mógłby pożądać tak dojmująco silnie zwyczajnej bliskości, nie dla rozkoszy zmysłów, ale dla uspokojenia rwącej się w piersi maligny uczuć, nieomal bolesnej, kiedy zanurzał rozkołysaną przytomność w debrze jego szyi, uchylającej się przed nim z rozczulającą kordialną ufnością; maligny szargającej się w nim z rozkoszną dotkliwością, gdy poczuł ciężar dłoni Folke wygładzającej czule zmierzwione pasma włosów, pociemniałych i skręconych od wilgoci – i pod tym ciężarem pragnął się zagubić, poddać się mu zupełnie, pozwolić mu zalegnąć na sobie na dobre, schronić się pod pieszczotą tego gestu bezpowrotnie, uczynić z niego nową północ przyciągającą iglicę kompasu jego spokorniałego nagle jestestwa, dojmująco bezbronnego wobec tkliwości tak subtelnej pieszczoty.
Morze zakrywało ich szumem wygłuszającym wszystko wokół – szemrało wokół nich, dosięgając łapczywie ich butów i nogawek, sięgając dalej, wyżej, w coraz wścieklejszych próbach ugaszenia płomienia rozpalającego się ostentacyjnie u jego progu, niepomnego zupełnie jego lodowatej chciwości, zamkniętego w szczelnej intymności falujących płytko piersi, jednej nachylającej się ku drugiej, przyciskającej się przez wełniane warstwy płaszczy, które pragnął zerwać, z siebie i z niego, pomimo tężejącego w zapadającym wieczorze zimna, pomimo wizgu wiatru, który obmywał skaliste wyniesienia plaży coraz zapalczywiej, wdzierał się za kołnierz i we włosy coraz zuchwalej, jakby gwałtownością żywiołu próbował przywołać ich w powściągliwe, pokorne wobec patrzącego świata, otrzeźwienie. Folke tymczasem śmiał się w jego ramionach, śmiał się pod jego czułością, śmiał się wobec tego wszystkiego czysto i beztrosko, choć drżał pod nim z zimna, choć woda przesiąkła mu ubrania, osiadła na skórze warstwą soli, od której piekły go podrażnione usta, śmiał się błogo i radośnie, jakby nic w żarliwości tych pocałunków go nie przerażało, jakby w szorstkości dłoni nie dostrzegał wcale zagrożenia, o które Bertram nauczył się je wiecznie oskarżać, odmawiając im, nawet teraz, złagodniałej czułości, z jaką ostrożnie poskramiał własną niecierpliwość mrowiącą w zmarzniętych opuszkach palców. Jego wesołość rezonowała w przyciśniętym do niego ciele, odbijała się echem w pijanej świadomości, bezwiednie jej wtórującej, z równą prostoduszną radością, kiedy nachylał się nad jego uśmiechem, nad szczęśliwymi łzami gubiącymi się na policzkach pośród soli nieprzejednanego morza; złota aureola włosów przywarła mu do jasnej skóry, przybierając ciemniejszy rdzawy odcień, odgarniany mu tkliwie z mokrego policzka i skroni, zanim ciepło warg nie przywarło do niej, całując gorączkowy rumieniec, cętki delikatnych piegów, przetarte dłonią ślady przypadkowych łez, wciąż lśniących na zakrzywieniu ciemnych rzęs i szerokich jamach źrenic.
Posłuszny miękkiej zachęcie, skwapliwie odnalazł jego usta, oswobadzając ich dłonie z uścisku, by pomóc mu na oślep przy śliskich guzikach, spolegliwie wysuwających się z przemoczonych pętelek płaszcza; ich palce wpadały na siebie niespokojnie, gorączkowo, zimne i przewrażliwione na wzajemne ciepło. Uniósł się na krótką, popędliwą chwilę, z ociąganiem odsuwając wargi od rozgrzanego wina wymienianej namiętności, by z febrycznym pośpiechem rozpiąć szpaler lśniących na zmokniętej wełnie czarnych oczek własnego okrycia, nachylić się ku niemu znowu, ku odsłoniętej jasności wnęki pod żuchwą, pulsowi grzmiącemu pod miękką skórą, kiedy przyciskał się do niej niespokojnie, dłonią odnajdując przemoczony zupełnie materiał jego spodni, pod chłodem przywartej do skóry wilgoci wyczuwając tętniące, drżące ciepło ciała. Łagodną wskazówką przyciskającej się do uda dłoni rozchylił je, by wsunąć się nad niego, przyklęknąć, przesuwając asekuracyjny, pilny dotyk dłoni na jego biodra, przyciągając go do siebie, na swoje ugięte kolana, których kościstość zapadała się w miękkim, rozsuwającym się pod jego ciężarem piasku, wymywanym przez wzbierające wciąż fale.
– Obejmij mnie – poprosił, pochylając czuły uśmiech ku jego ustom, wsuwając drżące z zimna i spragnienia dłonie pod poły jego rozchylającego się płaszcza, pod jego plecy, zamykając ciepłe objęcie wokół zaskakująco wąskiej talii, by podnieść rachityczne drżenie jego ciała z grząskiego zimna wyziębionego piasku, sprzed fal sięgających coraz wyżej, moczących mu włosy i jasną, bladą twarz. Wargi miał spąsowiałe od pocałunków, ale w ich krawędziach lęgła się przemarznięta siność, do której przycisnął swój oddech, unosząc go ponad wodę, na swoje kolana, z ciężarem jego ramion owiniętych wokół szyi, splecionych mu ufnie na karku. Przycisnął go do siebie, nieskrępowany dłużej rozdzielającą ich, drażniącą wełną okryć, czując pod piersią najpierw chłód jego przemoczonej koszuli, potem przenikający przezeń falujący żar drugiej piersi. Rozluźniona wstęga wcześniej tak skrzętnie poprawianego mu szalika wpuściła go w miękkość oblanej morzem szyi, ale było to wciąż za mało, za mało, niewystarczająco, dlatego rozpiął guziki kołnierza koszuli, odsłaniając przed wezbraną czułością jej miękką nasadę, u której odnalazł ustami delikatne wgłębienie obojczyka, później bladą pochyłość ramienia, jasną dropiatość gęsiej skórki u rękojeści delikatnego mostka, drżącej wraz z każdym oddechem upuszczanym spomiędzy ust nachylonych nad jego czołem, ocierającym mu się poruszonym gorącem o skroń. Unosząc się niecierpliwie do jego ust, przez odsłoniętą delikatność gardła, nadstawioną wypukłość grdyki, pieprzyk niepozwalający się przeoczyć rozczulonej uwadze warg, przyciskając go wciąż do siebie nieustępliwym objęciem ręki, drugą przesunął po krzywiźnie jego pleców, sięgając do rozgrzanego karku, do mokrych włosów, w których zatknęły się szorstkie, lśniące ziarna piasku; tkliwość warg otarła się o siebie jakby przypadkiem, krótko, nim ich rozgrzane czoła nie wsparły się o siebie, jakby w nagłej, przejmującej kapitulacji – nie mógł mieć go dość, choć usta drętwiały mu od zimna, soli, nieugaszonego pragnienia, które wciąż w nim szarpało, bolesne, nieprzemożone, nienasycone.
Obawiał się, że się na to nie zdobędzie, że słowa zatkną mu się w krtani niemożliwym do odkrztuszenia złogiem, dlatego zwlekał przez pauzę kilku niespokojnych oddechów, w końcu przesuwając zmęczone usta po rumieńcu policzka do zmarzniętego płatka ucha, nie chcąc, by ciche, miękkie wyznanie – kocham cię, zawsze kochałem – zgubiło się gdzieś pośród szumu morza, przelewającego się wokół nich, przelewającego się w ich skroniach, przelewającego się w naczynie siniejącego od chłodu wieczoru, zamykającego się na nich zapadającym nieśpiesznie zamroczeniem. Tylko ciebie.
Wzajemnie żarliwa odpowiedź Folke na jego prośbę, tę nieostrożnie wypowiedzianą i tę zaklętą w niespokojnym błaganiu poszukujących jego ciepła ust, rozkiełznywała w nim wezbraną afektację, poruszająco skorym przyzwoleniem ściągała mu przezorne wędzidło odruchowej powściągliwości – pragnienie, by się w nim bezpowrotnie zgubić ogłuszało go gwałtownie i niespodziewanie, choć rozpoznawał wcześniej w sobie jej rozpłomieniony nurt, nie wyobrażał sobie nigdy, że mógłby pożądać kogoś tak bardzo, że mógłby pożądać tak dojmująco silnie zwyczajnej bliskości, nie dla rozkoszy zmysłów, ale dla uspokojenia rwącej się w piersi maligny uczuć, nieomal bolesnej, kiedy zanurzał rozkołysaną przytomność w debrze jego szyi, uchylającej się przed nim z rozczulającą kordialną ufnością; maligny szargającej się w nim z rozkoszną dotkliwością, gdy poczuł ciężar dłoni Folke wygładzającej czule zmierzwione pasma włosów, pociemniałych i skręconych od wilgoci – i pod tym ciężarem pragnął się zagubić, poddać się mu zupełnie, pozwolić mu zalegnąć na sobie na dobre, schronić się pod pieszczotą tego gestu bezpowrotnie, uczynić z niego nową północ przyciągającą iglicę kompasu jego spokorniałego nagle jestestwa, dojmująco bezbronnego wobec tkliwości tak subtelnej pieszczoty.
Morze zakrywało ich szumem wygłuszającym wszystko wokół – szemrało wokół nich, dosięgając łapczywie ich butów i nogawek, sięgając dalej, wyżej, w coraz wścieklejszych próbach ugaszenia płomienia rozpalającego się ostentacyjnie u jego progu, niepomnego zupełnie jego lodowatej chciwości, zamkniętego w szczelnej intymności falujących płytko piersi, jednej nachylającej się ku drugiej, przyciskającej się przez wełniane warstwy płaszczy, które pragnął zerwać, z siebie i z niego, pomimo tężejącego w zapadającym wieczorze zimna, pomimo wizgu wiatru, który obmywał skaliste wyniesienia plaży coraz zapalczywiej, wdzierał się za kołnierz i we włosy coraz zuchwalej, jakby gwałtownością żywiołu próbował przywołać ich w powściągliwe, pokorne wobec patrzącego świata, otrzeźwienie. Folke tymczasem śmiał się w jego ramionach, śmiał się pod jego czułością, śmiał się wobec tego wszystkiego czysto i beztrosko, choć drżał pod nim z zimna, choć woda przesiąkła mu ubrania, osiadła na skórze warstwą soli, od której piekły go podrażnione usta, śmiał się błogo i radośnie, jakby nic w żarliwości tych pocałunków go nie przerażało, jakby w szorstkości dłoni nie dostrzegał wcale zagrożenia, o które Bertram nauczył się je wiecznie oskarżać, odmawiając im, nawet teraz, złagodniałej czułości, z jaką ostrożnie poskramiał własną niecierpliwość mrowiącą w zmarzniętych opuszkach palców. Jego wesołość rezonowała w przyciśniętym do niego ciele, odbijała się echem w pijanej świadomości, bezwiednie jej wtórującej, z równą prostoduszną radością, kiedy nachylał się nad jego uśmiechem, nad szczęśliwymi łzami gubiącymi się na policzkach pośród soli nieprzejednanego morza; złota aureola włosów przywarła mu do jasnej skóry, przybierając ciemniejszy rdzawy odcień, odgarniany mu tkliwie z mokrego policzka i skroni, zanim ciepło warg nie przywarło do niej, całując gorączkowy rumieniec, cętki delikatnych piegów, przetarte dłonią ślady przypadkowych łez, wciąż lśniących na zakrzywieniu ciemnych rzęs i szerokich jamach źrenic.
Posłuszny miękkiej zachęcie, skwapliwie odnalazł jego usta, oswobadzając ich dłonie z uścisku, by pomóc mu na oślep przy śliskich guzikach, spolegliwie wysuwających się z przemoczonych pętelek płaszcza; ich palce wpadały na siebie niespokojnie, gorączkowo, zimne i przewrażliwione na wzajemne ciepło. Uniósł się na krótką, popędliwą chwilę, z ociąganiem odsuwając wargi od rozgrzanego wina wymienianej namiętności, by z febrycznym pośpiechem rozpiąć szpaler lśniących na zmokniętej wełnie czarnych oczek własnego okrycia, nachylić się ku niemu znowu, ku odsłoniętej jasności wnęki pod żuchwą, pulsowi grzmiącemu pod miękką skórą, kiedy przyciskał się do niej niespokojnie, dłonią odnajdując przemoczony zupełnie materiał jego spodni, pod chłodem przywartej do skóry wilgoci wyczuwając tętniące, drżące ciepło ciała. Łagodną wskazówką przyciskającej się do uda dłoni rozchylił je, by wsunąć się nad niego, przyklęknąć, przesuwając asekuracyjny, pilny dotyk dłoni na jego biodra, przyciągając go do siebie, na swoje ugięte kolana, których kościstość zapadała się w miękkim, rozsuwającym się pod jego ciężarem piasku, wymywanym przez wzbierające wciąż fale.
– Obejmij mnie – poprosił, pochylając czuły uśmiech ku jego ustom, wsuwając drżące z zimna i spragnienia dłonie pod poły jego rozchylającego się płaszcza, pod jego plecy, zamykając ciepłe objęcie wokół zaskakująco wąskiej talii, by podnieść rachityczne drżenie jego ciała z grząskiego zimna wyziębionego piasku, sprzed fal sięgających coraz wyżej, moczących mu włosy i jasną, bladą twarz. Wargi miał spąsowiałe od pocałunków, ale w ich krawędziach lęgła się przemarznięta siność, do której przycisnął swój oddech, unosząc go ponad wodę, na swoje kolana, z ciężarem jego ramion owiniętych wokół szyi, splecionych mu ufnie na karku. Przycisnął go do siebie, nieskrępowany dłużej rozdzielającą ich, drażniącą wełną okryć, czując pod piersią najpierw chłód jego przemoczonej koszuli, potem przenikający przezeń falujący żar drugiej piersi. Rozluźniona wstęga wcześniej tak skrzętnie poprawianego mu szalika wpuściła go w miękkość oblanej morzem szyi, ale było to wciąż za mało, za mało, niewystarczająco, dlatego rozpiął guziki kołnierza koszuli, odsłaniając przed wezbraną czułością jej miękką nasadę, u której odnalazł ustami delikatne wgłębienie obojczyka, później bladą pochyłość ramienia, jasną dropiatość gęsiej skórki u rękojeści delikatnego mostka, drżącej wraz z każdym oddechem upuszczanym spomiędzy ust nachylonych nad jego czołem, ocierającym mu się poruszonym gorącem o skroń. Unosząc się niecierpliwie do jego ust, przez odsłoniętą delikatność gardła, nadstawioną wypukłość grdyki, pieprzyk niepozwalający się przeoczyć rozczulonej uwadze warg, przyciskając go wciąż do siebie nieustępliwym objęciem ręki, drugą przesunął po krzywiźnie jego pleców, sięgając do rozgrzanego karku, do mokrych włosów, w których zatknęły się szorstkie, lśniące ziarna piasku; tkliwość warg otarła się o siebie jakby przypadkiem, krótko, nim ich rozgrzane czoła nie wsparły się o siebie, jakby w nagłej, przejmującej kapitulacji – nie mógł mieć go dość, choć usta drętwiały mu od zimna, soli, nieugaszonego pragnienia, które wciąż w nim szarpało, bolesne, nieprzemożone, nienasycone.
Obawiał się, że się na to nie zdobędzie, że słowa zatkną mu się w krtani niemożliwym do odkrztuszenia złogiem, dlatego zwlekał przez pauzę kilku niespokojnych oddechów, w końcu przesuwając zmęczone usta po rumieńcu policzka do zmarzniętego płatka ucha, nie chcąc, by ciche, miękkie wyznanie – kocham cię, zawsze kochałem – zgubiło się gdzieś pośród szumu morza, przelewającego się wokół nich, przelewającego się w ich skroniach, przelewającego się w naczynie siniejącego od chłodu wieczoru, zamykającego się na nich zapadającym nieśpiesznie zamroczeniem. Tylko ciebie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Wto 9 Lis - 20:19
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Ciepło wibrowało łagodnie, rozchodząc się po całym ciele falami uczuciowego przypływu, zsuwając się pojedynczym dreszczem wzdłuż kończyn i kręgosłupa, jego wypukłych korali prześwitujących przez cienkie płótno skóry, gdy nachylał się do przodu. Czuł jego żarliwy dotyk, opuszki palców błądzące po odsłoniętej szyi, talii, biodrach, wargi muskające kąciki ust, zsuwające się nerwowo ku zagłębieniom obojczyka, gładkości klatki piersiowej, odsłoniętej zza powstrzymywanej guzikami fortyfikacji płaszcza, wełnianego szalika, który zsunął się z karku, lądując wśród dropiatości mokrego piachu – kochał go zawsze, naiwnym, dziecinnym zauroczeniem, sentymentem, z jakim, wbrew sobie, powracał do przeszłości, żalem, że odsłonił mu się wówczas tak bezmyślnie, długie lata małodusznie przekonany, że mógłby trwać u jego boku z przyjacielskim oddaniem, nawet jeśli miałby patrzeć, jak szuka szczęścia w pąsowości cudzych ust, obejmuje bezpieczeństwem swych barczystych ramion kobiecą kibić, nie odwzajemnia pragnień, które tak wyraziście skrzyły się teraz wokół ciemnych talarów źrenic, dotąd nie sądził jednak, że przeświadczenia te mogłyby wykruszyć się z niego tak szybko, że mógłby pożądać go z takim oddaniem, bolesną nieomal intensywnością, która rozpalała się w piersi ogniskiem podżeganej na nowo miłości, warem gorąca, które ogarniało go od środka, chociaż przemoczone ciało dygotało wyraźnie, gdy rumianość warg nabierała pobladłego, sinego odcienia.
Nie śmiałby dotknąć własnego ciała, chociaż jemu oddawał się z tak rozpaczliwym zaaferowaniem, dogłębnie wypełniony obcym, kiełkującym w piersi uczuciem, jakie dawała bliskość kogoś, na kogo czekał przez tyle lat, kogo kochał samotnie przez tyle bezsennych nocy, kogo oczekiwał przy każdym zderzeniu knykci z ciężką, drewnianą fakturą drzwi; był pewien, że mógłby pozwolić mu na wszystko – teraz, jeśli tylko by zechciał, utwierdzając go w swoich pragnieniach ledwie skinieniem głowy, uśmiechem przywierającym do warg, dłonią wkradającą się pod materiał ubrania, tam, gdzie skóra sztywniała odruchowo w obliczu tej niespodziewanej, choć przyjemnej przecież więzi. Nachylił się znowu, przywierając ciasno do jego piersi, pozwalając, by mokre włosy pozostawiły na swetrze odcisk słonej wilgoci, chłód oceanu, który przesiąknął go całego, wżynając się aż do szpiku kości – pragnął mieć go dla siebie już na zawsze, pochwycić w dłonie scenariusz, w którym leżeliby razem, spleceni czym się da, a wokół wzbierałoby tylko szemranie fal i równomierny riff bijącego serca, emocji pozostawiających ciepło warg na policzku, winność oddechu wydzierającego się z piersi z malarycznym pośpiechem. Wiatr zacinał tymczasem ostro, wdzierając się pod szeleszczące poły płaszczy, zaglądając za rozpięte kołnierze, szarpiąc mokrymi włosami, które opadały mu bezładnie na czoło, przywierając do ciała arabeskami pojedynczych, pociemniałych kosmyków – dyskomfort pogody znaczył teraz tak niewiele, wcinający się świstem pomiędzy chwiejność kolejnych oddechów, westchnień wydobytych z falującej piersi, drżenie rozgorączkowanego dotyku, usta lgnące stanowczo do jego ciała, nareszcie zagarniając dla siebie rozchylone w uśmiechu wargi, tak szybko i łapczywie, że spowolniony alkoholowym odurzeniem umysł pozostał gdzieś w tyle, nie panując już nad dłońmi, które uniósł ku górze, wyciągnięte ku jego szyi, niepewnie splatające się na karku, gdy palce Bertrama przesunęły się powoli po materiale jego spodni, zatrzymując się na kościstości wąskich bioder.
W pierwszym odruchu drgnął widocznie, pozostawiając widmo cichego westchnienia na jego skórze, tam, gdzie skostniałe od zimna palce splotły się asekuracyjnie – wymierzony pamięcią mięśniową impuls nierozmyślnego wahania, wkradający się niepewnie w odpowiedzi na dłonie wsuwające się pod okrywę grubego płaszcza, pod plecy, przywierając objęciem do jego talii, tak blisko żeber, gdzie wstęgi starych blizn odezwały się subtelnym pieczeniem; nie chciał wciąż się przed nim ukrywać, a jednak, nawet teraz, w swym tkliwym nienasyceniu, bał się, że wszystko zaraz się skończy, że jeśli Bertram się dowie, będzie zmuszony patrzeć na niego inaczej. Mimowolnie natrafił wzrokiem na kasztanową otchłań jego tęczówek, ciepły, roześmiany pożądaniem cynamon spojrzenia, za którym podążyła miękkość ust, przywierająca słodyczą troski do jego warg – jakże niewiele wystarczyło, by zmazać chwilowo wszystkie ślady wzbierających w piersi wątpliwości, obaw odciskających się niewyraźnym wzorem na fakturze umysłu, by zapomnieć nagle o każdym niepokoju, którego omen zdążył wykiełkować w myślach młodym i wiotkim pędem.
Zimne krople wody wciąż spływały mu po karku, skapywały na piach z przemoczonego ubrania, które przylegało ciasno do dygocącego ciała, uniesionego w pewnym objęciu przyjaciela ponad chłód rozbijających im się o kolana fal – przez tę krótką chwilę, zanim wsparł się o jego uda, poczuł się zaskakująco lekki, mimo ciężaru nasiąkniętej wodą wełny, mimo żalu, który zwykł z taką determinacją ciągnąć go do ziemi. Czuł chłód jego palców, szarpiących niecierpliwie za guziki koszuli, która rozchyliła się posłusznie, odsłaniając czułości drogę wzdłuż ramion, pod kotlinę obojczyka, aż ku rękojeści mostka, płótna nakrywającego się gęsią skórką, gdy tylko odrywał od niej miękkość warg, odsuwał się oddechem – bliskim, ciepłym i urywanym, sprawiającym, że wewnętrzne zwierzę w jego piersi budziło się do życia, układając się pomiędzy kratami żeber, unosząc łeb wyżej, ku fiali tchawicy, tkliwie napierając na grdykę, wikłając powietrze w ściśniętym instrumencie krtani. Folgował rozluźnionym mięśniom, próbując wpisać się w swobodny nurt intensywnej bliskości, nie rozpieszczać myślowych odruchów, wrodzonych lęków, nienawistnych kompleksów żłobiących swe koleiny w fakturze jego jaźni, gdy dłonie Bertrama odsłaniały bladość jego ciała, skóry tak długo odgradzanej od cudzego wzroku; pragnął oddać się bezwolnie w jego objęcia – niech nada mu kształt, niech uczyni go doskonałym. Synkopa uczucia tężała pomiędzy tercją kolejnych oddechów, frenetycznych, zastygających na spąsowiałej od zimna skórze – zmarzłe palce z trudem wysuwały okręgi guzików z materiału jego koszuli, kurczowo ściskając sztywność kołnierza, zatrzymując się dopiero, gdy rozemocjonowany wzrok natrafił na cień blizny pod jego obojczykiem, rysę dawnego bólu, zaróżowioną biel historii, która powróciła niespodziewanie na tory jego refleksji, stając w gardle roztrzęsionym przejęciem, ukłuciem wzbierającego żalu, który zatrzymał go w krótkotrwałym stuporze, zanim nie pochylił się do przodu, aż ich rozgrzane czoła nie zetknęły się ze sobą, oddechy nie zastygły amalgamatem soli i wina, duszną ciepłotą wydzierającą się z falującej piersi, obolałej od chłodu powietrza, nagle jakby bardziej przenikliwego, gdy złoty okrąg słońca schował się za horyzontem.
Owinięci niebieską łuną wieczoru, przez chwilę trwali w ten sposób, nieruchomi na tle spienionego oceanu, czarnego piasku poruszanego przez wiatr, frędzli mokrego szala, który spełzł z szyi, zalegając leniwie na ziemi, jak jakieś smętne, zmęczone zwierzę. Zdawało mu się, że czuł ciężar swojego serca, kiedy Bertram nareszcie nachylił się do przodu, przykładając wargi do zaczerwienionego zimnem policzka, kielich ust równie ciepłych i rozgrzewających, co wino – nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo dotąd był zmęczony, jak bardzo potrzebował osunąć się w ten sposób w czułość czyiś ramion, intymność namiętnych pocałunków, szept wyznania, które rozlało się po karku charakterystycznym uczuciem wdzięczności, dreszczem czegoś niewypowiedzianego, co wydarło się ze stęchłej, zakurzonej piwnicy świadomości, świeże i nieoczekiwane, na swój sposób bolesne, lecz tylko dlatego, że utwierdzony w jego istnieniu, zaczął nagle obawiać się, że je straci. Zachłanność tęsknego zaangażowania stygła powoli, otwierając drogę dla wiatru, którego przeciągły wizg wyziębienia wdzierał się w przemoczone ciało intensywniej, rozdzierał delirium emocji dygotem szczupłej sylwetki, jej rachitycznością odsłoniętą przez wysunięte z materiału oczka guzików. Nachylił się do przodu, ostrożnie przylegając wargami do debry jego szyi, skóry, która wydawała mu się tak kojąco gorąca, jakby trawiona gorączką – kochał go, oczywiście; kochał go z jego czujnym wyczuciem, z troskliwym zaaferowaniem, z odwagą i z czułością, kochał go łagodnego, zapobiegliwego, wylewnego w pożądaniu równie mocno, co zdystansowanego, wymagającego i niecierpliwego, kochał go z jego zrozumieniem i szlachetnością, z bezsennością, gniewem i porywczością. Kochał go, jak sądził, ze wszystkimi wadami, wszystkimi skazami przeszłości, wszystkimi listopadami i grudniami, całą tą sierścią ostrzegawczo zmierzwioną na karku. W ciszy, słowa podobnego wyznania zawsze czuły się zresztą bezpieczniej, w innym wypadku zbyt podatne na uniesienie się motylim rojem, doprowadzenie wnętrzności do obłędu – zawsze kochałem, echo myśli wykwitłe pod kopułą czaszki, dłoń przylegająca do skóry, usta składające najcieplejszy pocałunek na cudzych wargach, zatrzymując się drżeniem w kąciku, przesuwając ku żuchwie, ku szyi, ku kości obojczyka, byle móc zapewnić go równie żarliwie, że to w istocie już na zawsze, do końca świata.
Nie śmiałby dotknąć własnego ciała, chociaż jemu oddawał się z tak rozpaczliwym zaaferowaniem, dogłębnie wypełniony obcym, kiełkującym w piersi uczuciem, jakie dawała bliskość kogoś, na kogo czekał przez tyle lat, kogo kochał samotnie przez tyle bezsennych nocy, kogo oczekiwał przy każdym zderzeniu knykci z ciężką, drewnianą fakturą drzwi; był pewien, że mógłby pozwolić mu na wszystko – teraz, jeśli tylko by zechciał, utwierdzając go w swoich pragnieniach ledwie skinieniem głowy, uśmiechem przywierającym do warg, dłonią wkradającą się pod materiał ubrania, tam, gdzie skóra sztywniała odruchowo w obliczu tej niespodziewanej, choć przyjemnej przecież więzi. Nachylił się znowu, przywierając ciasno do jego piersi, pozwalając, by mokre włosy pozostawiły na swetrze odcisk słonej wilgoci, chłód oceanu, który przesiąknął go całego, wżynając się aż do szpiku kości – pragnął mieć go dla siebie już na zawsze, pochwycić w dłonie scenariusz, w którym leżeliby razem, spleceni czym się da, a wokół wzbierałoby tylko szemranie fal i równomierny riff bijącego serca, emocji pozostawiających ciepło warg na policzku, winność oddechu wydzierającego się z piersi z malarycznym pośpiechem. Wiatr zacinał tymczasem ostro, wdzierając się pod szeleszczące poły płaszczy, zaglądając za rozpięte kołnierze, szarpiąc mokrymi włosami, które opadały mu bezładnie na czoło, przywierając do ciała arabeskami pojedynczych, pociemniałych kosmyków – dyskomfort pogody znaczył teraz tak niewiele, wcinający się świstem pomiędzy chwiejność kolejnych oddechów, westchnień wydobytych z falującej piersi, drżenie rozgorączkowanego dotyku, usta lgnące stanowczo do jego ciała, nareszcie zagarniając dla siebie rozchylone w uśmiechu wargi, tak szybko i łapczywie, że spowolniony alkoholowym odurzeniem umysł pozostał gdzieś w tyle, nie panując już nad dłońmi, które uniósł ku górze, wyciągnięte ku jego szyi, niepewnie splatające się na karku, gdy palce Bertrama przesunęły się powoli po materiale jego spodni, zatrzymując się na kościstości wąskich bioder.
W pierwszym odruchu drgnął widocznie, pozostawiając widmo cichego westchnienia na jego skórze, tam, gdzie skostniałe od zimna palce splotły się asekuracyjnie – wymierzony pamięcią mięśniową impuls nierozmyślnego wahania, wkradający się niepewnie w odpowiedzi na dłonie wsuwające się pod okrywę grubego płaszcza, pod plecy, przywierając objęciem do jego talii, tak blisko żeber, gdzie wstęgi starych blizn odezwały się subtelnym pieczeniem; nie chciał wciąż się przed nim ukrywać, a jednak, nawet teraz, w swym tkliwym nienasyceniu, bał się, że wszystko zaraz się skończy, że jeśli Bertram się dowie, będzie zmuszony patrzeć na niego inaczej. Mimowolnie natrafił wzrokiem na kasztanową otchłań jego tęczówek, ciepły, roześmiany pożądaniem cynamon spojrzenia, za którym podążyła miękkość ust, przywierająca słodyczą troski do jego warg – jakże niewiele wystarczyło, by zmazać chwilowo wszystkie ślady wzbierających w piersi wątpliwości, obaw odciskających się niewyraźnym wzorem na fakturze umysłu, by zapomnieć nagle o każdym niepokoju, którego omen zdążył wykiełkować w myślach młodym i wiotkim pędem.
Zimne krople wody wciąż spływały mu po karku, skapywały na piach z przemoczonego ubrania, które przylegało ciasno do dygocącego ciała, uniesionego w pewnym objęciu przyjaciela ponad chłód rozbijających im się o kolana fal – przez tę krótką chwilę, zanim wsparł się o jego uda, poczuł się zaskakująco lekki, mimo ciężaru nasiąkniętej wodą wełny, mimo żalu, który zwykł z taką determinacją ciągnąć go do ziemi. Czuł chłód jego palców, szarpiących niecierpliwie za guziki koszuli, która rozchyliła się posłusznie, odsłaniając czułości drogę wzdłuż ramion, pod kotlinę obojczyka, aż ku rękojeści mostka, płótna nakrywającego się gęsią skórką, gdy tylko odrywał od niej miękkość warg, odsuwał się oddechem – bliskim, ciepłym i urywanym, sprawiającym, że wewnętrzne zwierzę w jego piersi budziło się do życia, układając się pomiędzy kratami żeber, unosząc łeb wyżej, ku fiali tchawicy, tkliwie napierając na grdykę, wikłając powietrze w ściśniętym instrumencie krtani. Folgował rozluźnionym mięśniom, próbując wpisać się w swobodny nurt intensywnej bliskości, nie rozpieszczać myślowych odruchów, wrodzonych lęków, nienawistnych kompleksów żłobiących swe koleiny w fakturze jego jaźni, gdy dłonie Bertrama odsłaniały bladość jego ciała, skóry tak długo odgradzanej od cudzego wzroku; pragnął oddać się bezwolnie w jego objęcia – niech nada mu kształt, niech uczyni go doskonałym. Synkopa uczucia tężała pomiędzy tercją kolejnych oddechów, frenetycznych, zastygających na spąsowiałej od zimna skórze – zmarzłe palce z trudem wysuwały okręgi guzików z materiału jego koszuli, kurczowo ściskając sztywność kołnierza, zatrzymując się dopiero, gdy rozemocjonowany wzrok natrafił na cień blizny pod jego obojczykiem, rysę dawnego bólu, zaróżowioną biel historii, która powróciła niespodziewanie na tory jego refleksji, stając w gardle roztrzęsionym przejęciem, ukłuciem wzbierającego żalu, który zatrzymał go w krótkotrwałym stuporze, zanim nie pochylił się do przodu, aż ich rozgrzane czoła nie zetknęły się ze sobą, oddechy nie zastygły amalgamatem soli i wina, duszną ciepłotą wydzierającą się z falującej piersi, obolałej od chłodu powietrza, nagle jakby bardziej przenikliwego, gdy złoty okrąg słońca schował się za horyzontem.
Owinięci niebieską łuną wieczoru, przez chwilę trwali w ten sposób, nieruchomi na tle spienionego oceanu, czarnego piasku poruszanego przez wiatr, frędzli mokrego szala, który spełzł z szyi, zalegając leniwie na ziemi, jak jakieś smętne, zmęczone zwierzę. Zdawało mu się, że czuł ciężar swojego serca, kiedy Bertram nareszcie nachylił się do przodu, przykładając wargi do zaczerwienionego zimnem policzka, kielich ust równie ciepłych i rozgrzewających, co wino – nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo dotąd był zmęczony, jak bardzo potrzebował osunąć się w ten sposób w czułość czyiś ramion, intymność namiętnych pocałunków, szept wyznania, które rozlało się po karku charakterystycznym uczuciem wdzięczności, dreszczem czegoś niewypowiedzianego, co wydarło się ze stęchłej, zakurzonej piwnicy świadomości, świeże i nieoczekiwane, na swój sposób bolesne, lecz tylko dlatego, że utwierdzony w jego istnieniu, zaczął nagle obawiać się, że je straci. Zachłanność tęsknego zaangażowania stygła powoli, otwierając drogę dla wiatru, którego przeciągły wizg wyziębienia wdzierał się w przemoczone ciało intensywniej, rozdzierał delirium emocji dygotem szczupłej sylwetki, jej rachitycznością odsłoniętą przez wysunięte z materiału oczka guzików. Nachylił się do przodu, ostrożnie przylegając wargami do debry jego szyi, skóry, która wydawała mu się tak kojąco gorąca, jakby trawiona gorączką – kochał go, oczywiście; kochał go z jego czujnym wyczuciem, z troskliwym zaaferowaniem, z odwagą i z czułością, kochał go łagodnego, zapobiegliwego, wylewnego w pożądaniu równie mocno, co zdystansowanego, wymagającego i niecierpliwego, kochał go z jego zrozumieniem i szlachetnością, z bezsennością, gniewem i porywczością. Kochał go, jak sądził, ze wszystkimi wadami, wszystkimi skazami przeszłości, wszystkimi listopadami i grudniami, całą tą sierścią ostrzegawczo zmierzwioną na karku. W ciszy, słowa podobnego wyznania zawsze czuły się zresztą bezpieczniej, w innym wypadku zbyt podatne na uniesienie się motylim rojem, doprowadzenie wnętrzności do obłędu – zawsze kochałem, echo myśli wykwitłe pod kopułą czaszki, dłoń przylegająca do skóry, usta składające najcieplejszy pocałunek na cudzych wargach, zatrzymując się drżeniem w kąciku, przesuwając ku żuchwie, ku szyi, ku kości obojczyka, byle móc zapewnić go równie żarliwie, że to w istocie już na zawsze, do końca świata.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sob 13 Lis - 23:38
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Dostrzeżone drgnięcie przyciąganego do siebie pożądliwie ciała prowokowało w nim migawkowy przebłysk odruchowej czujności, uwagi podobnej do tej, z jaką obchodził się ze spłoszonym zwierzęciem, wyczulony na często dyskretne ostrzeżenia przemycane w mowie ciała – blady świt białka oka wychylającego się zza horyzontu ciemnej ramy oka, wzbierająca raptownie pełnia przerażonej źrenicy, łagodne zafalowanie wznoszącej się na karku sierści, nerwowy zgrzyt ścierających się zębów, kiedy sięgał dłonią ponad uchylającą się głową, niespokojne kurcze zdradliwego dreszczu wzruszającego gładkość skóry, kiedy przesuwał badawczo palcami w okolicy przeszłych ran, mimowiedne i nieumyślne, nawet gdy przezornie odwracał nastroszoną uwagę przyjemnością innego bodźca, nawet gdy poddawał zbyt uwrażliwiony poprzednią krzywdą instynkt sedacji półsennego letargu, jakby pamięć doświadczonego bólu tkwiła wciąż w tkance ciała uporczywym, niemożliwym do usunięcia cierniem łatwo podrażnianej reminiscencji. Jego własne ręce reagowały wobec tego synonimicznym zawahaniem, chwilową wątpliwością spowalniającą ich niespokojność poszukującą ciepła jego skóry pod zmokłą wełną płaszcza przez cienki, przesiąknięty materiał koszuli przywierający ciasno do rachitycznych linii lekkiej sylwetki – skwapliwość pocałunków jednak nie wygasała, gorliwa dążność do dotkliwszej bliskości trawiła ich wciąż, wylewając się w gesty, w cieśniny przestrzeni między nimi skwapliwie zamykane zbliżeniem, na odnajdujące się z pilną uważnością wargi, w drżenie lgnących do siebie namiętności, uwrażliwiających nieomal nieznośnie rozbudzone nerwy, dlatego lapidarna niepewność uspokajała się szybko, znikając pod spienioną taflą afektacji. Pragnął czuć go wszędzie, pragnął jego dłoni sunących po tkliwości skóry, opuszek przyciskających niecierpliwie jej spragnioną dotyku miękkość, pragnął stanąć przed nim w całej przyziemnej marności siebie, otumanić się własnym najprostszym człowieczeństwem, pragnął jego rąk przypominających mu, że to niezgrabne ciało, od którego czuł się czasem dezorientująco odseparowany, należało istotnie do niego, zaklinających czułym ciepłem wybrzuszenia blizn, rysy niedoskonałości, jego porywczą niezdarność; pragnął jego dłoni wskazujących mu zapomnianą wrażliwość własnej, traktowanej dotąd z wyrachowaną nienawiścią, fizyczności, odkrywających przed nim na nowo jej przyrodzoną zdolność czerpania z intymności nie tylko prozaicznej satysfakcji, ale przyjemności, utęsknionej ulgi, jaką musiałoby przynieść przypomnienie, że był jeszcze człowiekiem – czułym, pragnącym, ciepłym ciałem nieobawiającym się swoich pragnień wobec drugiego ciała, umiejącym odczuwać jeszcze emocjonalną i zmysłową pociechę z bliskości bez poczucia winy, bez obrzydzenia samym sobą, bez dotkliwej nieufności wobec samego siebie, bez ustawicznej myśli, że nie powinien dotykać w ten sposób nikogo, ze nikt nie mógł tego szczerze od niego chcieć.
Chciał mu wierzyć, usilnie chciał wierzyć jego żarliwości, z jaką ku niemu sięgał, szczęśliwej pewności, z którą odnajdywał jego spojrzenie ponad zamieszaniem palców zmagających się z guzikami, między rozkosznością nieoszczędnych poufałości, łamiących wszelkie stawiane sobie dotąd granice, czyniących Bertrama zupełnie bezsilnego wobec tego, co tak długo próbował wypierać. Chciał najsilniej wierzyć wdzięczności, z jaką odpowiadał na jego popełnioną w impulsywnej gorączkowości konfesję, zanim zdążyłby pomyśleć, że nie powinien jeszcze wymawiać tego na głos, nie powinien się przyznawać, nie powinien stawiać go w obliczu tej prawdy zbyt wcześnie, choć jednocześnie między nimi wczesność paradoksalnie była zarazem zbyt późna i czas zawsze wydawał się osobliwie niesłuszny, zawsze za wcześnie i zawsze za późno, zawsze ze skruchą za opieszałość i za popędliwość. Teraz nie miało to jednak znaczenia – wobec wzruszającego ciepła afektywnego pocałunku nic nie miało znaczenia: nie niewłaściwość czasu, nie przenikliwy chłód kąsający odsłoniętą przez rozchylony kołnierz skórę, nie znienawidzone niedostatki swojej osoby, nie dotkliwość poczucia, że wykradając mu z miękkości zgrzanych warg tak oddaną, ofiarną miłość, dopuszczał się profanacyjnej rubieży, grzesznie chciwej i zaborczej, okrutnie niesprawiedliwej. Słodycz czułości zsunęła się z jego ust, pozostawiając go z wciąż nieugaszonym wygłodnieniem i chciał sięgnąć ku nim znowu, wstrzymany jednak dreszczem kwitnącym pod ucałowaną skórą szyi i troskliwą pieszczotą nachylającą się ku pochyłości linii obojczyka, pod którą lśniło zaróżowione zabliźnienie, niewygasła jeszcze pamięć ostrza rozdzierającego pierś, osłupiałego popłochu, kiedy srebro wgryzało się w kość, zatruwało piołunem bólu i lęku każdy płytki oddech; nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo żywe było w nim jeszcze to wspomnienie, jak bardzo nieopatrzone i nieuśmierzone, dopóki krtań nie ścisnęła mu się boleśnie, w bezwiednym urwanym tchnieniu upuszczając drżący szmer, poszept powściągniętej w sobie, poruszonej ulgi.
Nie przestawaj, znowu, dźwięczące w szumie oceanu, niewypowiedziane, choć poruszył mimowolnie wargami, zakrywając pociemniały, szklisty palisander spojrzenia pod kurtyną odruchowego onieśmielenia; zrobię wszystko, tylko nie przestawaj mnie kochać. Wszystko, żeby sobie na to zasłużyć, wszystko, żeby wynagrodzić nieszczęsność tej miłości, wszystko, żeby zatrzymać cię przy sobie, ciepło ust, szmaragd spojrzenia, wyrozumiałą miękkość, odnajdującą cierpliwie miejsca, które zasłaniałem dotąd nawet przed samym sobą: tkliwe, różowe blizny nieugaszonych nigdy właściwie emocji, zgrubiałe szramy przeżyć, o których nie potrafię mówić nawet z samym sobą, nie przestawaj. Wysunął dłoń z ciepłego wnętrza poły jego płaszcza, wspinając ją po szczupłości drżącego coraz wyraźniej torsu, wyciągając krawędź koszuli zza krawędzi paska spodni; musnął skostniałymi palcami ciepłej gładkości odsłoniętej skóry nad biodrem, nim nie sięgnął niecierpliwie ku jego brodzie, zarumienionemu, rozgrzanemu policzkowi, układającemu się miękko na zimnym śródręczu, podnosząc łagodnie jego twarz pod przejęte spojrzenie roziskrzonych źrenic.
– Nie mogę– nie dam rady się skupić, poczekaj – zauważył poruszonym zachrypnięciem wkradającym w miękkość głosu, nie kwapiąc się do dalszych wyjaśnień. Pochylił czoło, by wesprzeć je o rozgorączkowaną skroń Folke, próbując pozbierać myśli przynajmniej na chwilę, podczas gdy drżenie jego sylwetki, wciąż do niego przyciśniętej, zdawało się dotkliwie rezonować w roztargnionej przytomności, jego zapach, obmyty słoną, rześką wonią wody, przyjemnie drażnił wyczulony węch, wargi pulsowały wciąż echem gorączkowych pocałunków, a w biodrach obejmował go ciepły ciężar jego ud, nagle dotkliwie sobie uświadomiony. Musiał zamknąć oczy, chmurząc linię brwi w usilnej próbie wydostania się spod wzburzenia uczuć, pozwalając, by świadomość wypełnił mu rozkołysany szmer zalewających ich wciąż fal, obmywający ich, jakby stali się jednym ze skalnych pomników wetkniętych w czerń plaży.
Szorstkość piasku rozsunęła się pod jego kolanami nagle, odsłaniając uginającą się pod ich ciężarem z pełnym pretensji jękiem miękkość materaca, ogłuszający szum morza ustał raptownie, ginąc w rozdzwonionej w uszach ciszy, w której szelest poruszonej pościeli zdawał się osobliwie konfidencjonalny, a ich oddechy, nagle w niej samotne i nagie, zaskakująco ciężkie i głośne. Szarpnięcie teleportacji, uspokojone łagodną nietrzeźwością, zachwiało nim, przechylając go naprzód, nad opadającego na poduszki przyjaciela, wysuwając mu jednocześnie spomiędzy palców na oślep pochwycony gwint butelki i szczęk szkła upadającego na drewnianą podłogę sprawił, że wzdrygnął się zaskoczony. Instynktownie zamarł, zawieszony nad Folke w czujnym napięciu, nieuważnie zsuwając zmarznięty kciuk z jego policzka ku ciepłym wargom, przez chwilę nasłuchując, nieobecne spojrzenie zawieszając w połyskliwych, czarnych dnach jego źrenic. Między płytkimi, wstrzymywanymi oddechami coś cicho skrzypnęło, jednak w posłusznym milczeniu kolejnych upływających powolnie sekund zdawało mu się, że dosięga tylko miarowego, cichego szmeru w bezpiecznie oddalonej części domu. Zdając sobie z tego sprawę, rozluźnił się wreszcie, pozwalając, by na usta wpłynął mu rozbawiony, ciepły uśmiech, kiedy cofał zmarzniętą opuszkę z jego warg, gotowy się roześmiać, gdyby nie nagła, dojmująca świadomość bliskości, tym bardziej wyłuszczona przed uwagą wyczulonych zmysłów pośród ciepłej ciszy pogrążonego w zapadającym półmroku pokoju.
– Możemy przestać – zauważył łagodnie, zgarniając z jasnej połaci jego policzka ciemne, zbłąkane ziarna piachu. – Ale nadal musimy zrzucić z siebie ubrania – dodał, pochylając rozbawiony uśmiech ku otartemu opuszką policzkowi, by ogrzać go pieszczotliwym muśnięciem warg – zanim przemoknie mi całe łóżko i będę zmuszony spać na dywanie.
Chciał mu wierzyć, usilnie chciał wierzyć jego żarliwości, z jaką ku niemu sięgał, szczęśliwej pewności, z którą odnajdywał jego spojrzenie ponad zamieszaniem palców zmagających się z guzikami, między rozkosznością nieoszczędnych poufałości, łamiących wszelkie stawiane sobie dotąd granice, czyniących Bertrama zupełnie bezsilnego wobec tego, co tak długo próbował wypierać. Chciał najsilniej wierzyć wdzięczności, z jaką odpowiadał na jego popełnioną w impulsywnej gorączkowości konfesję, zanim zdążyłby pomyśleć, że nie powinien jeszcze wymawiać tego na głos, nie powinien się przyznawać, nie powinien stawiać go w obliczu tej prawdy zbyt wcześnie, choć jednocześnie między nimi wczesność paradoksalnie była zarazem zbyt późna i czas zawsze wydawał się osobliwie niesłuszny, zawsze za wcześnie i zawsze za późno, zawsze ze skruchą za opieszałość i za popędliwość. Teraz nie miało to jednak znaczenia – wobec wzruszającego ciepła afektywnego pocałunku nic nie miało znaczenia: nie niewłaściwość czasu, nie przenikliwy chłód kąsający odsłoniętą przez rozchylony kołnierz skórę, nie znienawidzone niedostatki swojej osoby, nie dotkliwość poczucia, że wykradając mu z miękkości zgrzanych warg tak oddaną, ofiarną miłość, dopuszczał się profanacyjnej rubieży, grzesznie chciwej i zaborczej, okrutnie niesprawiedliwej. Słodycz czułości zsunęła się z jego ust, pozostawiając go z wciąż nieugaszonym wygłodnieniem i chciał sięgnąć ku nim znowu, wstrzymany jednak dreszczem kwitnącym pod ucałowaną skórą szyi i troskliwą pieszczotą nachylającą się ku pochyłości linii obojczyka, pod którą lśniło zaróżowione zabliźnienie, niewygasła jeszcze pamięć ostrza rozdzierającego pierś, osłupiałego popłochu, kiedy srebro wgryzało się w kość, zatruwało piołunem bólu i lęku każdy płytki oddech; nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo żywe było w nim jeszcze to wspomnienie, jak bardzo nieopatrzone i nieuśmierzone, dopóki krtań nie ścisnęła mu się boleśnie, w bezwiednym urwanym tchnieniu upuszczając drżący szmer, poszept powściągniętej w sobie, poruszonej ulgi.
Nie przestawaj, znowu, dźwięczące w szumie oceanu, niewypowiedziane, choć poruszył mimowolnie wargami, zakrywając pociemniały, szklisty palisander spojrzenia pod kurtyną odruchowego onieśmielenia; zrobię wszystko, tylko nie przestawaj mnie kochać. Wszystko, żeby sobie na to zasłużyć, wszystko, żeby wynagrodzić nieszczęsność tej miłości, wszystko, żeby zatrzymać cię przy sobie, ciepło ust, szmaragd spojrzenia, wyrozumiałą miękkość, odnajdującą cierpliwie miejsca, które zasłaniałem dotąd nawet przed samym sobą: tkliwe, różowe blizny nieugaszonych nigdy właściwie emocji, zgrubiałe szramy przeżyć, o których nie potrafię mówić nawet z samym sobą, nie przestawaj. Wysunął dłoń z ciepłego wnętrza poły jego płaszcza, wspinając ją po szczupłości drżącego coraz wyraźniej torsu, wyciągając krawędź koszuli zza krawędzi paska spodni; musnął skostniałymi palcami ciepłej gładkości odsłoniętej skóry nad biodrem, nim nie sięgnął niecierpliwie ku jego brodzie, zarumienionemu, rozgrzanemu policzkowi, układającemu się miękko na zimnym śródręczu, podnosząc łagodnie jego twarz pod przejęte spojrzenie roziskrzonych źrenic.
– Nie mogę– nie dam rady się skupić, poczekaj – zauważył poruszonym zachrypnięciem wkradającym w miękkość głosu, nie kwapiąc się do dalszych wyjaśnień. Pochylił czoło, by wesprzeć je o rozgorączkowaną skroń Folke, próbując pozbierać myśli przynajmniej na chwilę, podczas gdy drżenie jego sylwetki, wciąż do niego przyciśniętej, zdawało się dotkliwie rezonować w roztargnionej przytomności, jego zapach, obmyty słoną, rześką wonią wody, przyjemnie drażnił wyczulony węch, wargi pulsowały wciąż echem gorączkowych pocałunków, a w biodrach obejmował go ciepły ciężar jego ud, nagle dotkliwie sobie uświadomiony. Musiał zamknąć oczy, chmurząc linię brwi w usilnej próbie wydostania się spod wzburzenia uczuć, pozwalając, by świadomość wypełnił mu rozkołysany szmer zalewających ich wciąż fal, obmywający ich, jakby stali się jednym ze skalnych pomników wetkniętych w czerń plaży.
Szorstkość piasku rozsunęła się pod jego kolanami nagle, odsłaniając uginającą się pod ich ciężarem z pełnym pretensji jękiem miękkość materaca, ogłuszający szum morza ustał raptownie, ginąc w rozdzwonionej w uszach ciszy, w której szelest poruszonej pościeli zdawał się osobliwie konfidencjonalny, a ich oddechy, nagle w niej samotne i nagie, zaskakująco ciężkie i głośne. Szarpnięcie teleportacji, uspokojone łagodną nietrzeźwością, zachwiało nim, przechylając go naprzód, nad opadającego na poduszki przyjaciela, wysuwając mu jednocześnie spomiędzy palców na oślep pochwycony gwint butelki i szczęk szkła upadającego na drewnianą podłogę sprawił, że wzdrygnął się zaskoczony. Instynktownie zamarł, zawieszony nad Folke w czujnym napięciu, nieuważnie zsuwając zmarznięty kciuk z jego policzka ku ciepłym wargom, przez chwilę nasłuchując, nieobecne spojrzenie zawieszając w połyskliwych, czarnych dnach jego źrenic. Między płytkimi, wstrzymywanymi oddechami coś cicho skrzypnęło, jednak w posłusznym milczeniu kolejnych upływających powolnie sekund zdawało mu się, że dosięga tylko miarowego, cichego szmeru w bezpiecznie oddalonej części domu. Zdając sobie z tego sprawę, rozluźnił się wreszcie, pozwalając, by na usta wpłynął mu rozbawiony, ciepły uśmiech, kiedy cofał zmarzniętą opuszkę z jego warg, gotowy się roześmiać, gdyby nie nagła, dojmująca świadomość bliskości, tym bardziej wyłuszczona przed uwagą wyczulonych zmysłów pośród ciepłej ciszy pogrążonego w zapadającym półmroku pokoju.
– Możemy przestać – zauważył łagodnie, zgarniając z jasnej połaci jego policzka ciemne, zbłąkane ziarna piachu. – Ale nadal musimy zrzucić z siebie ubrania – dodał, pochylając rozbawiony uśmiech ku otartemu opuszką policzkowi, by ogrzać go pieszczotliwym muśnięciem warg – zanim przemoknie mi całe łóżko i będę zmuszony spać na dywanie.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Pią 19 Lis - 1:39
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Czuł, jak klatka piersiowa unosi się nerwowo, jak powietrze więźnie gdzieś w głębi gardła, wydzierając się spomiędzy uchylonych warg ledwie cichym westchnieniem, ciepłem oddechu, który zatrzymał się gdzieś w ciasnocie dzielącej ich przestrzeni, rozlał na cudzych wargach jak na szybie, bladym obłokiem jego obecności. Łagodne, skostniałe chłodem palce przesuwały się po powierzchni skóry, sięgały za fortyfikacje odgiętego kołnierza, przewodziły ustom, których spąsowiałe wargi przylegały do płótna jego ciała; gdyby mógł, trwałby przy nim już na zawsze, przeobrażony w skamielinę wzajemnego oddania, schematem zeskorupiałych zaklęciem trolli, wznoszącym teraz swe zgarbiałe, poszarpane wiatrem plecy ponad czernią skrzącej się plaży, jej przestronną, obmywaną falami przestrzenią, krajobrazem aglomeratu nienasyconej miłości, uczuć tak długo tłumionych w piersi, że teraz, czując zapach przełamującej karcer wolności, rwały się bólem do uchylonych drzwi, rozpaczliwie próbując wydostać się na zewnątrz, wszystkie na raz, swą zachłanną popędliwością wprawiając organizm w roztrzęsiony dygot, pozostawiający na odsłoniętym ciele dropiatość gęsiej skórki, kalkę odciśniętych ziaren piasku. Uniósł wzrok, zatrzymując szmaragd ufnego spojrzenia w cynamonowej toni jego tęczówek, a do świadomości znów wdarło się zaaferowanie dziecięcej bezbronności, wrażliwość zmęczonego galopem serca, nakrytego węzłami bliznowatej tkanki, wypranego z żarliwej czerwieni, zmiętego w dłoniach jak kawałek zbytecznego papieru, bezkształtnego i słabego, z trudem obłaskawionego kostną klatką rachitycznie wygiętych żeber – mimo to, nie wyobrażał sobie, by mógł w tej chwili kochać kogoś bardziej niż jego, nie jego troskliwe wyczucie, nie czułą łagodność, nie ręce zapobiegliwie podtrzymujące go za łokieć, ale samego mężczyznę i te wszystkie lata, które sprawiły, że dłonie miał suche i spracowane, że stał się jednocześnie wytrzymały i kruchy.
Pragnął ufać jemu i pragnął, przede wszystkim, ufać sobie; wszystkim myślom, które z rozpaczliwą łapczywością domagały się, by dzisiejszy wieczór rozciągnął się na długie lata kojącej paliatywności, ulgi, która zdawała się rozprostowywać podkurczone kończyny, kłaść się na zesztywniałym karku kompresem uśmierzającego rozluźnienia, tak obcego od tego, co znał, że łzy rozpościerały się szklistym zwierciadłem na zielonkawej tafli spojrzenia. Drgnął, czując jak rąbek koszuli wychynął zza ciasnej zagrody paska, odsłaniając bladość skóry, w pierwszym odruchu stężałej pod dotykiem cudzych palców, miękkich opuszków wdzierających się w nagość odkrytej talii, zaraz odetchnął jednak, nakazując sobie spokój, z jakim przyzwolił, by twarz osunęła się w asekuracyjność jego dłoni, oblana pąsowym gorącem rumieńca, wypieków, które rozlały się kałużą po nakrytych rdzą piegów, lekko zapadniętych policzkach. Czuł, jak pieszczota podenerwowania znów próbuje odnaleźć sobie miejsce w jego ściśniętej piersi, jak napiera gniewnie na grdykę, chcąc rozpaczliwie przedostać się do umysłu, zmącić przyjemność bliskości, która teraz, w bezczynnym milczeniu, rozsunęła jego wargi słabym grymasem uśmiechu – nie sposób było powstrzymać zębów, które stukały o siebie cicho, rozedrgane mrozem wżynającym się usilnie w przemoczone ubranie, obejmujące wątłość rachitycznego ciała kaftanem paraliżującego bezruchu, zimna rozpościerającego się wzdłuż kończyn i zamykającego je w stelażu milczącego oczekiwania, bliskości, której nie czuł już prawie pod czerwonymi od mrozu palcami, a która mimo to wypełniała w każdy mięsień wytchnieniem rozprężonej szczęśliwości. Przyglądał się, jak hebanowy odcień tęczówek przyjaciela nakrywa się w zamyśleniu kotarą powiek, zanim zdążył odpowiedzieć, nierówność gruntu wysunęła mu się jednak spod stóp, a umysł przeszył wizg znajomego czaru, teleportacji szarpiącej nieprzyjemnie za żołądek, którego zawartość zakołysała się niebezpiecznie, unosząc się ku gardłu tchnieniem krótkotrwałych mdłości, chwilowego osłabienia, które sprawiło, że zakręciło mu się w głowie, zanim ciało nie opadło nieporadnie na miękkość rozpostartej na łóżku pościeli.
Przez jednostajny szum wzburzonego oceanu przedarł się huk wysuniętej z dłoni butelki, trzask szkła rozbitego na skrzypiących deskach podłogi, tak nienaturalnie głośny, wybrzmiały w ciszy pomieszczenia jak wystrzał z pistoletu; Folke zamarł na chwilę, zaraz rozciągnął jednak wargi w śmielszym grymasie, pozwalając by z głębi krtani dobył się stłumiony kurant śmiechu, gest wyszarpnięty nietrzeźwością alkoholu, którego przyjemne łachotanie sunęło z pośpiechem po skomplikowanym labiryncie krwioobiegu. W tym skromnym ułamku, kiedy plecy przyległy do kołdry, a Bertram pochylił się nad nim, opierając kolano o materac łóżka, które w odpowiedzi wydało z siebie skrzypiący jęk przyciśniętych do drewna sprężyn, nieważne było już przemarznięte ciało, mimo powietrza falującego żarem grzejnika wciąż skostniałe, z trudem chwytające się połów jego ubrania, nieważny przesiąknięty wodą płaszcz, którego wilgoć wdzierała się w materiał świeżej pościeli, nieważne zlepione solą kosmyki włosów, które opadały mu niechlujnie na czoło, nieważne nic poza tym jednym, naczelnym pragnieniem, żeby przyciągnąć go do siebie, spić z ust słodycz kolejnych pocałunków, położyć mu głowę na piersi i czuć, jak ta unosi się miarowo, ożywiana charakterystycznym riffem bijącego pod spodem serca. Nie liczyły się rodzicielskie słowa przestrogi, zaniepokojone spojrzenia i brwi ściągnięte podejrzliwie, gdy znów wymykał się pytaniom stawianym zaniepokojonym głosem Helene i indagacjom pełnego wyrzutu tonu Jørgen, wiecznie przypierany do ściany nie tylko troskliwością (obawą?) rodziny, lecz również niezaspokojoną ciekawością mediów, których wścibskie nosy szturchały go z natarczywością psa bezwstydnie upominającego się o pieszczoty; nigdy nie odpowiadał, zazwyczaj nawet się nie uśmiechał – ale to nic, że był taki, że budził się z jego imieniem na ustach, że tyle lat był zmuszony kochać go w odosobnieniu. Dziecko moje, nie bądź aż taki smutny, aż taki samotny. Nie jestem.
A potem, nagle, coś w nim zaskoczyło, jakieś mięśnie spięły się odruchowo, jakaś żarówka w potylicy rozbłysła ostrzegawczym światłem, sprawiając, że wyraz twarzy się zmienił, chociaż usilnie próbował jeszcze podtrzymać fizjonomię w swobodzie dotychczasowego entuzjazmu – w głębi piersi obudziły się wszystkie lęki przed powrotem do tego, co było; przychodziły w triumfalnym pochodzie, gubiąc gwoździe ze swych ciężkich, oficerskich butów, żeby zawiązać się raptem ciasno wokół krtani i wypełnić sobą płuca. Chociaż jego wargi wciąż pozostały rozciągnięte w uśmiechu, w oczach błysnęła iskra przestrogi, a on przestraszył się, że Bertram mógłby ją zauważyć – tę niepewność, która sprawiła, że poczuł się uwięziony pomiędzy bliskością jego ciała, a nasiąkającym wodą łóżkiem, chcąc tej bliskości i jednocześnie wzbraniając się przed nieuniknionym, próbując usidlić popłoch świadomości, że nie będzie mógł chować się pod ubraniami na zawsze, nie, jeśli kochał go rzeczywiście; a może wcale nie o to chodziło? Może chciał wycofać się przedwcześnie, zorientowany, że zepsuł coś wartościowego i to trwało tak krótko – jak wówczas, lata temu, w jego domu, recytujący korowód przeprosin dopóki słowa nie zlały się w pojedynczy nurt niezrozumiałej artykulacji, a krtań nie ścisnęła się płaczem, jak wówczas, gdy Helene po raz pierwszy próbowała go objąć, a on szarpnął się tak gwałtownie, że przypadkowo uderzył ją w twarz, jak wówczas, gdy sądził, że był w czyiś ramionach bezpiecznych i gdy te same ramiona zacisnęły się na nim zbyt mocno, odbierając dech, dopóki nie zrobiło mu się słabo; bo to nigdy nie było tylko jedno potknięcie, ale sam szpik jego jestestwa, płochliwe zwierzę nerwowo rzucające się w piersi. Przepraszam, zawieszone w milczeniu uchylonych warg, skrucha wobec momentu stagnacji, zanim dobył słów, które utwierdziły go na ponów w rozmiękłej fakturze rzeczywistości.
– To nic, nieważne. – szept zapewnienia, zanim uniósł się wyżej, pozwalając, by wełniany płaszcz zsunął się z ramion, osuwając się na brzeg łóżka i upadając smętnie na podłogę po jego prawej stronie, pozostawiając go w samej koszuli, niechlujnie wystającej po jednej stronie zza obręczy paska, rozpiętej do linii mostka, miejscowo przylepionej wilgocią do drżącego ciała. – Możesz spać na moim. – zęby szczękały o siebie wciąż, nawet, gdy wargi rozsunęły się do uśmiechu; siedząc, zaplótł mu dłonie na karku, zawłaszczając sobie nerwowy pocałunek na rozchylonych ustach, chociaż czuł, jak serce bije mu w piersi, słyszał jego nierówne, przyspieszone dudnienie tak wyraźnie, że był pewien, że Bertram mógłby usłyszeć je również. Alkohol szumiał w skroniach, przywodząc na myśl spienione, morskie fale, rozbijające się z hukiem o brzeg świadomości; był pewien, choć wprawdzie niespełna – nie powinien pić na pusty żołądek – że mógłby ustąpić, opuścić uniesione przęsła zwodzonego mostu swej skrupulatnej prywatności, zsunąć dłonie niżej, do metalowej sprzączki, ale kiedy je rozluźnił, zatrzymały się wysoko, na wypukłości obojczyków, a on nie potrafił poruszyć ich na nowo, więc pochylił się tylko ostrożnie do przodu, przyciskając czoło do jego odsłoniętej piersi, wsuwając mokre włosy pod zarys pokrytej zarostem żuchwy, ukrywając twarz przed wnikliwością pytającego spojrzenia.
Pragnął ufać jemu i pragnął, przede wszystkim, ufać sobie; wszystkim myślom, które z rozpaczliwą łapczywością domagały się, by dzisiejszy wieczór rozciągnął się na długie lata kojącej paliatywności, ulgi, która zdawała się rozprostowywać podkurczone kończyny, kłaść się na zesztywniałym karku kompresem uśmierzającego rozluźnienia, tak obcego od tego, co znał, że łzy rozpościerały się szklistym zwierciadłem na zielonkawej tafli spojrzenia. Drgnął, czując jak rąbek koszuli wychynął zza ciasnej zagrody paska, odsłaniając bladość skóry, w pierwszym odruchu stężałej pod dotykiem cudzych palców, miękkich opuszków wdzierających się w nagość odkrytej talii, zaraz odetchnął jednak, nakazując sobie spokój, z jakim przyzwolił, by twarz osunęła się w asekuracyjność jego dłoni, oblana pąsowym gorącem rumieńca, wypieków, które rozlały się kałużą po nakrytych rdzą piegów, lekko zapadniętych policzkach. Czuł, jak pieszczota podenerwowania znów próbuje odnaleźć sobie miejsce w jego ściśniętej piersi, jak napiera gniewnie na grdykę, chcąc rozpaczliwie przedostać się do umysłu, zmącić przyjemność bliskości, która teraz, w bezczynnym milczeniu, rozsunęła jego wargi słabym grymasem uśmiechu – nie sposób było powstrzymać zębów, które stukały o siebie cicho, rozedrgane mrozem wżynającym się usilnie w przemoczone ubranie, obejmujące wątłość rachitycznego ciała kaftanem paraliżującego bezruchu, zimna rozpościerającego się wzdłuż kończyn i zamykającego je w stelażu milczącego oczekiwania, bliskości, której nie czuł już prawie pod czerwonymi od mrozu palcami, a która mimo to wypełniała w każdy mięsień wytchnieniem rozprężonej szczęśliwości. Przyglądał się, jak hebanowy odcień tęczówek przyjaciela nakrywa się w zamyśleniu kotarą powiek, zanim zdążył odpowiedzieć, nierówność gruntu wysunęła mu się jednak spod stóp, a umysł przeszył wizg znajomego czaru, teleportacji szarpiącej nieprzyjemnie za żołądek, którego zawartość zakołysała się niebezpiecznie, unosząc się ku gardłu tchnieniem krótkotrwałych mdłości, chwilowego osłabienia, które sprawiło, że zakręciło mu się w głowie, zanim ciało nie opadło nieporadnie na miękkość rozpostartej na łóżku pościeli.
Przez jednostajny szum wzburzonego oceanu przedarł się huk wysuniętej z dłoni butelki, trzask szkła rozbitego na skrzypiących deskach podłogi, tak nienaturalnie głośny, wybrzmiały w ciszy pomieszczenia jak wystrzał z pistoletu; Folke zamarł na chwilę, zaraz rozciągnął jednak wargi w śmielszym grymasie, pozwalając by z głębi krtani dobył się stłumiony kurant śmiechu, gest wyszarpnięty nietrzeźwością alkoholu, którego przyjemne łachotanie sunęło z pośpiechem po skomplikowanym labiryncie krwioobiegu. W tym skromnym ułamku, kiedy plecy przyległy do kołdry, a Bertram pochylił się nad nim, opierając kolano o materac łóżka, które w odpowiedzi wydało z siebie skrzypiący jęk przyciśniętych do drewna sprężyn, nieważne było już przemarznięte ciało, mimo powietrza falującego żarem grzejnika wciąż skostniałe, z trudem chwytające się połów jego ubrania, nieważny przesiąknięty wodą płaszcz, którego wilgoć wdzierała się w materiał świeżej pościeli, nieważne zlepione solą kosmyki włosów, które opadały mu niechlujnie na czoło, nieważne nic poza tym jednym, naczelnym pragnieniem, żeby przyciągnąć go do siebie, spić z ust słodycz kolejnych pocałunków, położyć mu głowę na piersi i czuć, jak ta unosi się miarowo, ożywiana charakterystycznym riffem bijącego pod spodem serca. Nie liczyły się rodzicielskie słowa przestrogi, zaniepokojone spojrzenia i brwi ściągnięte podejrzliwie, gdy znów wymykał się pytaniom stawianym zaniepokojonym głosem Helene i indagacjom pełnego wyrzutu tonu Jørgen, wiecznie przypierany do ściany nie tylko troskliwością (obawą?) rodziny, lecz również niezaspokojoną ciekawością mediów, których wścibskie nosy szturchały go z natarczywością psa bezwstydnie upominającego się o pieszczoty; nigdy nie odpowiadał, zazwyczaj nawet się nie uśmiechał – ale to nic, że był taki, że budził się z jego imieniem na ustach, że tyle lat był zmuszony kochać go w odosobnieniu. Dziecko moje, nie bądź aż taki smutny, aż taki samotny. Nie jestem.
A potem, nagle, coś w nim zaskoczyło, jakieś mięśnie spięły się odruchowo, jakaś żarówka w potylicy rozbłysła ostrzegawczym światłem, sprawiając, że wyraz twarzy się zmienił, chociaż usilnie próbował jeszcze podtrzymać fizjonomię w swobodzie dotychczasowego entuzjazmu – w głębi piersi obudziły się wszystkie lęki przed powrotem do tego, co było; przychodziły w triumfalnym pochodzie, gubiąc gwoździe ze swych ciężkich, oficerskich butów, żeby zawiązać się raptem ciasno wokół krtani i wypełnić sobą płuca. Chociaż jego wargi wciąż pozostały rozciągnięte w uśmiechu, w oczach błysnęła iskra przestrogi, a on przestraszył się, że Bertram mógłby ją zauważyć – tę niepewność, która sprawiła, że poczuł się uwięziony pomiędzy bliskością jego ciała, a nasiąkającym wodą łóżkiem, chcąc tej bliskości i jednocześnie wzbraniając się przed nieuniknionym, próbując usidlić popłoch świadomości, że nie będzie mógł chować się pod ubraniami na zawsze, nie, jeśli kochał go rzeczywiście; a może wcale nie o to chodziło? Może chciał wycofać się przedwcześnie, zorientowany, że zepsuł coś wartościowego i to trwało tak krótko – jak wówczas, lata temu, w jego domu, recytujący korowód przeprosin dopóki słowa nie zlały się w pojedynczy nurt niezrozumiałej artykulacji, a krtań nie ścisnęła się płaczem, jak wówczas, gdy Helene po raz pierwszy próbowała go objąć, a on szarpnął się tak gwałtownie, że przypadkowo uderzył ją w twarz, jak wówczas, gdy sądził, że był w czyiś ramionach bezpiecznych i gdy te same ramiona zacisnęły się na nim zbyt mocno, odbierając dech, dopóki nie zrobiło mu się słabo; bo to nigdy nie było tylko jedno potknięcie, ale sam szpik jego jestestwa, płochliwe zwierzę nerwowo rzucające się w piersi. Przepraszam, zawieszone w milczeniu uchylonych warg, skrucha wobec momentu stagnacji, zanim dobył słów, które utwierdziły go na ponów w rozmiękłej fakturze rzeczywistości.
– To nic, nieważne. – szept zapewnienia, zanim uniósł się wyżej, pozwalając, by wełniany płaszcz zsunął się z ramion, osuwając się na brzeg łóżka i upadając smętnie na podłogę po jego prawej stronie, pozostawiając go w samej koszuli, niechlujnie wystającej po jednej stronie zza obręczy paska, rozpiętej do linii mostka, miejscowo przylepionej wilgocią do drżącego ciała. – Możesz spać na moim. – zęby szczękały o siebie wciąż, nawet, gdy wargi rozsunęły się do uśmiechu; siedząc, zaplótł mu dłonie na karku, zawłaszczając sobie nerwowy pocałunek na rozchylonych ustach, chociaż czuł, jak serce bije mu w piersi, słyszał jego nierówne, przyspieszone dudnienie tak wyraźnie, że był pewien, że Bertram mógłby usłyszeć je również. Alkohol szumiał w skroniach, przywodząc na myśl spienione, morskie fale, rozbijające się z hukiem o brzeg świadomości; był pewien, choć wprawdzie niespełna – nie powinien pić na pusty żołądek – że mógłby ustąpić, opuścić uniesione przęsła zwodzonego mostu swej skrupulatnej prywatności, zsunąć dłonie niżej, do metalowej sprzączki, ale kiedy je rozluźnił, zatrzymały się wysoko, na wypukłości obojczyków, a on nie potrafił poruszyć ich na nowo, więc pochylił się tylko ostrożnie do przodu, przyciskając czoło do jego odsłoniętej piersi, wsuwając mokre włosy pod zarys pokrytej zarostem żuchwy, ukrywając twarz przed wnikliwością pytającego spojrzenia.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
Re: 15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sob 27 Lis - 1:34
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Pośród spienionych fal obmywających ciemny piasek plaży płytkie oddechy, zdyszane przez nagłą intensywność rozkiełznanego afektu, przetykały ogłuszającą jednostajność szumu morza dyskretnym, nieregularnym szwem sunącym po marginesie świadomości; cisza, jaka objęła ich niespodziewanie w zamroczonym pokoju, dzwoniąc w uszach, wyszarpywała tymczasem ociężałą nić nierównych, rozgorączkowanych tchnień z peryferyjnego podszycia, wyłuskując krótko urywane dratwy przed pilną uwagę rozpalonych zmysłów – powietrze upuszczane spomiędzy rozchylonych warg drżało w niej wyraźnie, dygotało w ustach, niespokojnie, drażniąc spragnione podniebienie, dygotało w krtani wspomnieniem wibracji wypowiedzianych słów, dygotało w piersi wraz z rozedrganym euforycznie sercem. Te, spłoszone własną frenetyczną pasją, tak wyraźną w intymnej spokojności sypialni, próbowało się nagle miarkować, bezskutecznie; spojrzenie wciąż wymykało mu się ku rozpalonemu pąsowi niewstrzymywanego uśmiechu, jakiego nie chciał tracić z oczu już nigdy, jednocześnie pragnąc zazdrośnie zamknąć go pod swoim, zaborczo zawłaszczyć go tylko dla siebie – jasny przebłysk szczerej, rozbawionej radości, promienną szczęśliwość złocącą się w szmaragdzie tęczówek, kiedy Folke podnosił ku niemu zeszklone spojrzenie, to ściskające się pod mostkiem, ciepłe uczucie, gdy uświadamiał sobie bliskość jego ciała, swobodną i oszołamiającą, utęsknioną, choć dotąd nie zdawał sobie z tej tęsknoty sprawy, nie dostrzegał jej, nie nazywał, nie rozumiał, dopóki dotyk zmarzniętych dłoni i ciężar drugiego – jego – ciała zamkniętego w objęciach nie przejął go nagłym uśmierzeniem, uświadamiając mu spragnienie, które dotychczas uznawał za powszednią właściwość swojej osoby, jak blizna po ugryzieniu na barku czasem odzywająca się pulsującym, fantomowym bólem, nierówność linii ramion, ciemne znamię na wyniesieniu kości biodra, nawracająca potrzeba odosobnienia – ucieczki w miejsca, gdzie nikt go nie rozpoznawał, gdzie nikt o nim nie słyszał, gdzie mógł poczuć się otumaniająco wolny od własnej tożsamości, zapaść się w uliczki miasta, snuć między ludźmi niczym pozbawiony imienia duch, póki nie zmorzy go zmęczenie, upijać się w barach, w których nie wiedziano jeszcze, po ilu kieliszkach należy mu odmówić, włóczyć się po pejzażach nieruszonych wpływem ludzkiej ekspansywności, leżeć pośród zroszonych traw podczas bladego świtu, nurzając znużony wzrok w szarości jaśniejącego powoli nieba, obserwując kordony własnych myśli, wspomnienia wilczych łap zapadających się w zwilgłej ściółce lasu, stado jeleni unoszące czujnie łby na odsłoniętej łacie polany, urywki błogiej spokojności po golgocie przemiany, kiedy na chwilę sumienie ginęło pod szmerem bodźców, przemienione ciało na chwilę zbaczało z ekspiacyjnego szlaku, bezwiedne wobec pokusy, by zapomnieć zupełnie o człowieczeństwie. Czasami, w tych krótkich momentach, myślał, że mógłby już nigdy nie wracać – do pustego mieszkania, do swojego życia, do przyrodzonego mu ciała i ludzkiej duszy toczonej marami niepewności i lęków; czasami nie chciał wracać. Nie wiedział nigdy, czy była to jego własna drążąca przytomność myśl, czy podświadomość zaskakująco spolegliwego wobec jego świadomości potwora – proszącego głosem jego własnej jaźni o tę wolność, nieograniczoną, pełną, niekiełznaną. I nie wiedział, w tych lapidarnych chwilach cichego rozejmu, kto więził kogo: czy klątwa trzymała jego w sidłach bolesnych dolegliwości, czy on zamykał w klaustrofobicznej pułapce swojego ciała bezbronne, spłoszone zwierzę, agresywne tylko przez strach, bezsilność i frustrację. Choć być może było to jedno i to samo; być może był jednym i drugim.
Chciał mu to wszystko pokazać; chciał wpuścić go w mętlik własnych doświadczeń, podłożyć świadomość pod obiektyw jego percepcji, pokazać tylko tę część, łagodną, senną, nieagresywną; odsłonić przed nim najbardziej intymne, tkliwe nerwy siebie, ofiarować mu nagą kruchość podobnych chwil – zimną wilgoć rosy na policzku, białe plamy zajęczych osmyków łyskających w ciemności, bezdźwięczny lot polującej sowy, pozorną stagnację nocy, pod której zamroczoną kołdrą tętniło życie. Tak, jak we wspólnych wspomnieniach pokazywał mu opuszczone nory skvaderów, ślady łap odbite w miękkiej ziemi, znalezione pośród źdźbeł iryzujące pióro, które wsuwał mu za ucho, swoje ulubione ścieżki pośród drzew, odkrytą przypadkiem polanę, gdzie udało im się ujrzeć spięte w rywalizacyjnym impasie jelenie, podczas gdy stukot zderzających się poroży rezonował w powietrzu z odbijającym się od drzew osobliwym podźwiękiem, rezonował w nim samym, gdy Folke przysuwał się, żeby widzieć więcej przez prześwit między konarami i zaroślami. Mógłby leżeć z nim o świcie na zroszonej trawie, snuć się uliczkami obcych miast, trzymając jego rękę, badać nowe skrawki nieudeptanej jeszcze natury, odmawiać sobie kolejnego kieliszka w barze, by móc odprowadzić go do mieszkania, obudzić się następnego ranka obok w pomiętej koszuli, tym razem bez pamiątek po pijackiej burdzie, której nawet nie pamiętał. Mógłby nie marzyć więcej o ucieczce tak silnie, że gotów był pozwolić klątwie rozedrzeć jego przytomność na strzępy niemożliwe do posklejania w całość. Mógłby wracać do niego, zawsze.
Odsunąwszy tymczasem ciepło ust od jego chłodnego policzka, dostrzegł nagłą zmianę w jego ekspresji, zdradliwą rysę przełamującą dotychczasową beztroską szczęśliwość, tężejące w linii szczęki zesztywnienie, niepewność obciążającą dotąd uniesione kąciki ust, wygaszającą wesoły, pijany uśmiech, wątpliwość czyniącą zeszklenie źrenic dotkliwie otrzeźwiającym. Musiał odruchowo sam się cofnąć, zastygnąć w instynktownej odpowiedzi, niespodziewanie przygnębiająco oprzytomniony, poruszony myślą, że nieuważne coś zrobił źle – zapędził się, bezmyślnie i impulsywnie, odstraszył go swoją pochopnością, pośpieszył się ze wszystkim; smak wypowiedzianej konfesji, dotąd rozlewający się wciąż drżącą słodyczą w ustach, skrzepnął na języku odruchowym niepokojem, obawą i pretensją do samego siebie. Zieleń spojrzenia usilnie próbująca przekonać go, że wszystko jest w porządku, kiedy stawał się nieprzyjemnie świadomy swoich dłoni zapędzonych popędliwie ku drżeniu jego ciała, bliskość, w którą go pochwycił jak w sidła – podświadomie nie wierzył jemu, nie wierzył sobie. To nic, to nieważne, próbował zaufać temu zapewnieniu, próbował jeszcze przekonać siebie, że przyczyną nerwowości kolejnego pocałunku było coś innego niż zrozumiała niechęć wobec tej bliskości, wobec jego dotyku; próbował oddać się gorącemu dreszczowi spływającemu po karku pod słowami zachęty, uznać je za szczere przyzwolenie na to, by zsunąć mu z ramion płaszcz, spojrzeć na niego inaczej, bez powściągliwości, na smukłą sylwetkę obleczoną w mokry materiał rozpiętej koszuli, odsłoniętą bladość skóry na piersi, którą zapragnął znów ucałować, wsunąć palce pod wypuszczoną zza paska krawędź materiału, rozpiąć pozostałe guziki, pod oczkiem każdego z nich odciskając pieczątkę swoich ust, przyciągnąć jego biodra, poczuć na własnych, znów, objęcie jego ud.
Chciał, ale nie potrafił – roztargniony nowym, nerwowym rytmem pulsu, zdezorientowany popłochem drugiego serca, na który jego własne reagowało podobnie; i kiedy Folke przystanął, pochylając czoło ku jego piersi, obok niepokoju poczuł też sztych ulgi zaprawionej cierpkością pochopnego zrozumienia: rozumiał, że go nie chciał; rozumiał, że się pospieszył; rozumiał, bo sam – jak sobie uświadamiał – nie mógłby, nie potrafiłby sobie na więcej pozwolić, nie dzisiaj, nie z nim, nie bez zupełnej pewności, że chcą tego oboje. Wilgotne kosmyki łaskotały go w szyję, czuł gorączkę czoła na swojej piersi, tętno rezonujące w drżącym ciele; coś chwyciło go za krtań, sprawiając, że w pierwszej chwili zesztywniał, chciał się odsunąć, wycofać, wyjść, usunąć się i ze sobą ten nagły dyskomfort, za który się impulsywnie winił. Zamiast tego w końcu objął jednak jego nachyloną sylwetkę, przytulając policzek do zmierzwionego, rdzawego złota włosów, przesuwając dłonią po pałąku skulonych, dygoczących pleców.
– Nie musimy – zaszemrał łagodnie, kiedy zdołał wreszcie opanować mimowolną obawę, że to jego wina, że to przez niego, że musiał zrobić coś źle; że Folke go nie chciał, tak jak nie chciała go wcześniej Felicia, tak samo, jak nie chciał go nikt, jak mógłby? Nieprzerwana bliskość przynosiła mu uśmierzenie tej niepewności, choć nie potrafił już przyciągnąć go do siebie jak wcześniej, nie miał odwagi. – Możemy przestać.
Jego opuszki, sunące po mokrym materiale, przywierającym do nagiej skóry, natknęły się na znajome już nieregularne zgrubienia rozlewające się na łopatkach, przezierające przez przesiąkniętą morzem koszulę pająkami ciemniejszych wypukłości. Nie przestając gładzić uspokajająco jego pleców, przymknął oczy, przechylając głowę, by przyłożyć usta do jego skroni; pod powiekami feerią pulsujących barw rozkwitały mu wspomnienia: Folke zawsze w luźnych koszulkach, rękawach dłuższych nawet w upalne dni, Folke znikający zawsze, kiedy należało się przebrać na zajęcia, wzdrygający się, gdy zahaczał nieuważnie dłonią o jego plecy lub łapał za ramię, Folke odwracający wzrok, gdy zrzucali z siebie koszulki, wystawiając nagą skórę pod pieszczotę słońca, zawsze obserwujący ich z molo, kiedy latem kąpali się w orzeźwiających wodach Golddajávri, nie dający się namówić do przyłączenia. Pamiętał wyraźnie brzmienie płochego pytania grzmiącego w ciszy jego mieszkania, pamiętał je tak dobrze, że zdawało mu się, że wybrzmiewa znowu; ciche, przestraszone nie brzydzisz się?, spojrzenie, pod którego prośbą gotów byłby uczynić wszystko; wszystko, by je uspokoić. Nie. Nie mógłbym, nie ciebie.
– Jeśli zamknę oczy – szepnął, nachylając usta bliżej jego ucha, owiewając je drżącym oddechem, kiedy zawahał się w krótkiej pauzie, wyraźnie niepewny. Odnalazł jego dłoń, by wsunąć w nią ciężar swojej. – Pozwolisz mi? – mówił cicho, łagodnie, ze spokorniałą, ustępliwą prośbą, wiedząc, że prosi o wiele; że prosi być może o za dużo. – Poprowadzisz mnie? Tylko tak daleko, jak będziesz chciał. Nie musimy wcale.
Chciał mu to wszystko pokazać; chciał wpuścić go w mętlik własnych doświadczeń, podłożyć świadomość pod obiektyw jego percepcji, pokazać tylko tę część, łagodną, senną, nieagresywną; odsłonić przed nim najbardziej intymne, tkliwe nerwy siebie, ofiarować mu nagą kruchość podobnych chwil – zimną wilgoć rosy na policzku, białe plamy zajęczych osmyków łyskających w ciemności, bezdźwięczny lot polującej sowy, pozorną stagnację nocy, pod której zamroczoną kołdrą tętniło życie. Tak, jak we wspólnych wspomnieniach pokazywał mu opuszczone nory skvaderów, ślady łap odbite w miękkiej ziemi, znalezione pośród źdźbeł iryzujące pióro, które wsuwał mu za ucho, swoje ulubione ścieżki pośród drzew, odkrytą przypadkiem polanę, gdzie udało im się ujrzeć spięte w rywalizacyjnym impasie jelenie, podczas gdy stukot zderzających się poroży rezonował w powietrzu z odbijającym się od drzew osobliwym podźwiękiem, rezonował w nim samym, gdy Folke przysuwał się, żeby widzieć więcej przez prześwit między konarami i zaroślami. Mógłby leżeć z nim o świcie na zroszonej trawie, snuć się uliczkami obcych miast, trzymając jego rękę, badać nowe skrawki nieudeptanej jeszcze natury, odmawiać sobie kolejnego kieliszka w barze, by móc odprowadzić go do mieszkania, obudzić się następnego ranka obok w pomiętej koszuli, tym razem bez pamiątek po pijackiej burdzie, której nawet nie pamiętał. Mógłby nie marzyć więcej o ucieczce tak silnie, że gotów był pozwolić klątwie rozedrzeć jego przytomność na strzępy niemożliwe do posklejania w całość. Mógłby wracać do niego, zawsze.
Odsunąwszy tymczasem ciepło ust od jego chłodnego policzka, dostrzegł nagłą zmianę w jego ekspresji, zdradliwą rysę przełamującą dotychczasową beztroską szczęśliwość, tężejące w linii szczęki zesztywnienie, niepewność obciążającą dotąd uniesione kąciki ust, wygaszającą wesoły, pijany uśmiech, wątpliwość czyniącą zeszklenie źrenic dotkliwie otrzeźwiającym. Musiał odruchowo sam się cofnąć, zastygnąć w instynktownej odpowiedzi, niespodziewanie przygnębiająco oprzytomniony, poruszony myślą, że nieuważne coś zrobił źle – zapędził się, bezmyślnie i impulsywnie, odstraszył go swoją pochopnością, pośpieszył się ze wszystkim; smak wypowiedzianej konfesji, dotąd rozlewający się wciąż drżącą słodyczą w ustach, skrzepnął na języku odruchowym niepokojem, obawą i pretensją do samego siebie. Zieleń spojrzenia usilnie próbująca przekonać go, że wszystko jest w porządku, kiedy stawał się nieprzyjemnie świadomy swoich dłoni zapędzonych popędliwie ku drżeniu jego ciała, bliskość, w którą go pochwycił jak w sidła – podświadomie nie wierzył jemu, nie wierzył sobie. To nic, to nieważne, próbował zaufać temu zapewnieniu, próbował jeszcze przekonać siebie, że przyczyną nerwowości kolejnego pocałunku było coś innego niż zrozumiała niechęć wobec tej bliskości, wobec jego dotyku; próbował oddać się gorącemu dreszczowi spływającemu po karku pod słowami zachęty, uznać je za szczere przyzwolenie na to, by zsunąć mu z ramion płaszcz, spojrzeć na niego inaczej, bez powściągliwości, na smukłą sylwetkę obleczoną w mokry materiał rozpiętej koszuli, odsłoniętą bladość skóry na piersi, którą zapragnął znów ucałować, wsunąć palce pod wypuszczoną zza paska krawędź materiału, rozpiąć pozostałe guziki, pod oczkiem każdego z nich odciskając pieczątkę swoich ust, przyciągnąć jego biodra, poczuć na własnych, znów, objęcie jego ud.
Chciał, ale nie potrafił – roztargniony nowym, nerwowym rytmem pulsu, zdezorientowany popłochem drugiego serca, na który jego własne reagowało podobnie; i kiedy Folke przystanął, pochylając czoło ku jego piersi, obok niepokoju poczuł też sztych ulgi zaprawionej cierpkością pochopnego zrozumienia: rozumiał, że go nie chciał; rozumiał, że się pospieszył; rozumiał, bo sam – jak sobie uświadamiał – nie mógłby, nie potrafiłby sobie na więcej pozwolić, nie dzisiaj, nie z nim, nie bez zupełnej pewności, że chcą tego oboje. Wilgotne kosmyki łaskotały go w szyję, czuł gorączkę czoła na swojej piersi, tętno rezonujące w drżącym ciele; coś chwyciło go za krtań, sprawiając, że w pierwszej chwili zesztywniał, chciał się odsunąć, wycofać, wyjść, usunąć się i ze sobą ten nagły dyskomfort, za który się impulsywnie winił. Zamiast tego w końcu objął jednak jego nachyloną sylwetkę, przytulając policzek do zmierzwionego, rdzawego złota włosów, przesuwając dłonią po pałąku skulonych, dygoczących pleców.
– Nie musimy – zaszemrał łagodnie, kiedy zdołał wreszcie opanować mimowolną obawę, że to jego wina, że to przez niego, że musiał zrobić coś źle; że Folke go nie chciał, tak jak nie chciała go wcześniej Felicia, tak samo, jak nie chciał go nikt, jak mógłby? Nieprzerwana bliskość przynosiła mu uśmierzenie tej niepewności, choć nie potrafił już przyciągnąć go do siebie jak wcześniej, nie miał odwagi. – Możemy przestać.
Jego opuszki, sunące po mokrym materiale, przywierającym do nagiej skóry, natknęły się na znajome już nieregularne zgrubienia rozlewające się na łopatkach, przezierające przez przesiąkniętą morzem koszulę pająkami ciemniejszych wypukłości. Nie przestając gładzić uspokajająco jego pleców, przymknął oczy, przechylając głowę, by przyłożyć usta do jego skroni; pod powiekami feerią pulsujących barw rozkwitały mu wspomnienia: Folke zawsze w luźnych koszulkach, rękawach dłuższych nawet w upalne dni, Folke znikający zawsze, kiedy należało się przebrać na zajęcia, wzdrygający się, gdy zahaczał nieuważnie dłonią o jego plecy lub łapał za ramię, Folke odwracający wzrok, gdy zrzucali z siebie koszulki, wystawiając nagą skórę pod pieszczotę słońca, zawsze obserwujący ich z molo, kiedy latem kąpali się w orzeźwiających wodach Golddajávri, nie dający się namówić do przyłączenia. Pamiętał wyraźnie brzmienie płochego pytania grzmiącego w ciszy jego mieszkania, pamiętał je tak dobrze, że zdawało mu się, że wybrzmiewa znowu; ciche, przestraszone nie brzydzisz się?, spojrzenie, pod którego prośbą gotów byłby uczynić wszystko; wszystko, by je uspokoić. Nie. Nie mógłbym, nie ciebie.
– Jeśli zamknę oczy – szepnął, nachylając usta bliżej jego ucha, owiewając je drżącym oddechem, kiedy zawahał się w krótkiej pauzie, wyraźnie niepewny. Odnalazł jego dłoń, by wsunąć w nią ciężar swojej. – Pozwolisz mi? – mówił cicho, łagodnie, ze spokorniałą, ustępliwą prośbą, wiedząc, że prosi o wiele; że prosi być może o za dużo. – Poprowadzisz mnie? Tylko tak daleko, jak będziesz chciał. Nie musimy wcale.
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat
Folke Baantjer
Folke BaantjerWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Miðvágur, Wyspy Owcze
Wiek : 30 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : była gwiazda filmowa
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : zając
Atuty : artysta: aktorstwo (I), odporny (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 20 / magia natury: 16 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 5 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 15
Zniszczenie zawsze przychodziło mu najłatwiej – zakradło się w drobnych gestach, nad którymi, nawet lata później, nigdy nie potrafił w pełni zapanować, w słowach, które wypowiadał zbyt szybko, niezdolny pochwycić ich palcami, gdy, podsycone alkoholem, opuszczały karcer uchylonych warg, tkwiło głęboko w tym, kim był, chociaż z taką determinacją pragnął stać się kimś innym; kimś pięknym lub nikim zupełnie. Miał wprawę we wżynaniu się drzazgą w gładką powierzchnię czyjejś skóry, miał wprawę we wżynaniu się w swoją własną – najpierw pieszymi powrotami ze szkoły zimą, bez kurtki za karę, bo któregoś razu zostawił ją w szatni i po zajęciach już jej nie było, spolegliwym przyzwalaniem na przemoc, której nigdy nie potrafił zaradzić, potem alkoholem zalegającym na dnie pustego żołądka i obłędem myśli mielonych bezustannie w kotle sumienia, nigdy nie potrafiącym rozstać się z błędami przeszłości. Psuł wszystko – jak wówczas, gdy wypuścił przypadkiem ojcowskie psy z przystającej do domostwa stodoły, przewracając się na mokrą trawę, gdy jeden z nich wpadł na niego, forsując uchylone drzwi; przyglądał się bezradnie, jak zwierzęce sylwetki znikały w mroku wieczoru, szczekając głośno, gdy ich łapy obijały się o szorstkie wiechcie pagórków okrywających wyspy jak ciężka, pomarszczona kołdra i pamiętał gniew ojca, który wyszedł ich szukać, pozostawiając go drżącego ze skruchy i przerażenia na podeście drewnianej werandy, gdzie spędził resztę nocy, budząc się dopiero, gdy Hensar nad ranem szarpnął go za ramię, sadzając siłą przy kuchennym stole. Jak wówczas, gdy Linda kończyła szesnaście lat, a on dostał tak silnego ataku, że ciało zgięło się spazmatycznie w pół, jeszcze zanim zdołał dotrzeć do stołu; podciągał kolana do piersi, kiedy Helene wzywała medyków, ale nie pamiętał tamtego bólu – jedynie wzrok młodszej siostry, szorstki i gromiący, rozjątrzony gniewem, który z trudem tłumiła za zagrodą zaciśniętych zębów. Jak wówczas, kilka sekund temu, gdy pozwolił, by w fizjonomię jego lica wdarło się wahanie, błysk wrodzonej, stawianej sobie przestrogi, zwierzęcej obawy, która nakazywała się wycofać, jeszcze zanim mógłby w pełni rozważyć sytuację, w jakiej się odnalazł.
Próbował ukryć się za niepewnym uśmiechem, za dłońmi wodzącymi po miękkości odsłoniętego ciała i słodyczą przylegającego do warg pocałunku, dostrzegł jednak instynktowną odpowiedź Bertrama, nagłe zdystansowanie, oprzytomnienie, w którym – był tego pewien – dostrzegłby rozczarowaną urazę, więc zapobiegliwie odwracał wzrok, przylegając rozgrzanym czołem do jego gołej piersi, zawieszając dłonie na zesztywniałych barkach, zastygając w jałowym oczekiwaniu na reakcję, swoją lub jego, odliczając kolejne, nierówne oddechy, z trudem przywoływane do wcześniejszego spokoju. Własne serce wydawało mu się w tej półnagiej bliskości boleśnie odsłonięte, płytko zasadzone, niczym ziarno ledwie nakryte ziemią, wyrywane z jej objęć pojedynczym podmuchem wiatru. Własne serce podchodziło mu do gardła, a on nie był pewien, czy powinien je połknąć, czy wypluć – obawiał się, że czegokolwiek by nie zrobił, Bertram nie chciałby, ani nawet nie byłby w stanie po raz kolejny spojrzeć mu w twarz, jej nierówne płótno, nakryte pąsowymi kałużami rumieńców, przecięte srebrzącymi się wstęgami łez, których piętno wciąż kryło się gdzieś w niepewności spojrzenia, przesiąkając zmętniały szmaragd obręczy rozjaśnionych emocjami tęczówek. Czuł, jak chłód na nowo wdziera się pod cienki materiał koszuli, zanim dłonie przyjaciela nie zaległy na jego plecach, barczyste ramiona nie objęły lekko zgarbionej sylwetki, pozwalając mu przylgnąć bliżej do rozgrzanej piersi, za membraną której wybrzmiewał riff znajomego dudnienia; pod czaszką rezonowały mu jego zapewnienia, pozornie troskliwe, a jednak rozcinające duszę jak brzytwą, utwierdzające ciało w bezsilności, którą dotąd sobie wmawiał, a która teraz rozlała się po zdrewniałych kończynach – chciał mu zaprzeczyć, udowodnić, że się mylił, ale nie potrafił, nie był w stanie ruszyć się z miejsca, ściągnąć dłoni niżej, uśmiechnąć się w ten sam sposób, co wcześniej, gdy zostawiał odcisk wesołego grymasu w kącikach jego warg, prosząc bogów, by pozwolili mu trwać we wnykach tej miłości już na zawsze. Naiwnie wierzył, że tym razem mogło być inaczej, chociaż rozdygotane zwierzę jego rozsądku zawsze wiedziało przecież, że iluzje i złudzenia nigdy do niczego nie prowadziły – przeciwnie, od wszystkiego odprowadzały.
Mógłby go przeprosić (który to już raz? Ile razy jeszcze, zanim jego skrucha stanie się zupełnie wyjałowiona ze znaczenia?) mógłby zapewnić, że to nie jego wina (to nigdy nie była jego wina, wszystko ściągnął na siebie sam), mógłby spróbować wytłumaczyć (czy zdołałby wyjaśnić mu tę jedną rzecz, nie wyjaśniając wszystkiego innego?), nie sprostał jednak zrobić żadnej z tych rzeczy, przekonany, że gdyby się odezwał, wyjawiłby mu wszystko i nie przestał mówić już nigdy, pozwalając, by zwilgotniała tafla spojrzenia skropliła się na policzkach, znów czyniąc go słabym i infantylnym. Nic nie powiedział – nie dlatego, że nie zamierzał, ale ponieważ dłoń Bertrama zastygła niepokojącą bliskością na napiętym płótnie jego łopatek, oddzielonych ledwie cienkim materiałem mokrej koszuli, sprawiając, że drgnął wyraźnie, nagle uwłaczająco świadomy swej nieostrożności, wzrokiem odruchowo zbaczając ku podłodze, gdzie na wykładzinie leżał ciężki, wełniany płaszcz. Nie mógł dłużej się przed nim ukrywać, naciągać długich rękawów swetra, chować się w cieniu drzewa, gdy pozostali chłopcy pozwalali słońcu składać cynamonowe pocałunki na swych odsłoniętych torsach, wycofywać z sytuacji, które wymagałyby od niego obnażającej szczerości, do której przez tyle lat w żaden sposób nie potrafił się zmusić; tymczasem uczucie, które rozpaliło się w piersi – amalgamat dziecięcego strachu i oswojonego dorosłością żalu – przysłoniło wszystkie poprzednie, sprawiając, że kark nakrył się dropiatością gęsiej skórki, gdy usta Bertrama nachyliły się do jego skroni, wybrzmiewając szeptem pytania, które zastygło na jego ciele ciepłem krótkiego oddechu. Pamiętał wyraz twarzy Helene, gdy dostrzegła je przypadkowo – strach przemieszany z obrzydzeniem do wypukłych linii blizn, sprawiających, że jego plecy były sztywne i napięte uwypukleniem bieli, jakby ktoś rozlał na nich wosk; kto ci to zrobił?, usłyszał pod kopułą czaszki szmer dociekliwości, której nigdy nie obłaskawił (nikt mi tego nie zrobił, to wszystko ja).
Był lekko pijany i pod naporem pytania, tym silniej uświadamiając sobie swoją słabość, nie chciał dłużej się przed nią bronić, zapragnął się jej poddać, choćby najlepsze, co go w życiu spotkało miało już nigdy nie wychynąć poza ciasne obramowania przeszłości – odwzajemnił ostrożnie uścisk jego dłoni, w tej niemej zgodzie, zaklętej w pojedynczym skinieniu głową, przyzwalając, by sięgnął palcami pod materiał koszuli, przycisnął szorstkość linii papilarnych do gołej skóry, tam, gdzie zaorane pole prześwitujących żeber nakrywały pojedyncze zgrubienia stwardniałych jęzorów płomieni.
– Zrozumiem, jeśli… – zawahał się, niezdolny spojrzeć mu w oczy, powietrze wdarło się tymczasem do płuc z cichym świstem, rwanym, rzewliwym oddechem. – Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał już… – dotykać mnie w ten sposób?, nie potrafił powiedzieć tego na głos. Zatrzymał własne palce na jego dłoniach, dopiero teraz cofając je ostrożnie, po czym nachylając się do przodu, powoli, jakby zanurzał się w zimnej wodzie, pozwalając, by ręce Bertrama same mimowolnie przesunęły się po jego skórze, sięgając ku plecom, gdzie arabeski zasklepionych czasem poparzeń nabierały gęstości, były bardziej wypukłe, bardziej naciągnięte, przymuszając plecy do ustawicznej, napiętej sztywności. – Nie mówiłem ci. – o tym, jak bolesne było odrzucenie, gdy sądził, że mógłby pokazać się komuś po raz pierwszy, jak niekiedy, gdy patrzył na tańczący płomyk świecy, odnosił wrażenie, że ten wzburzy się zaraz, pochłaniając gorącem swego żaru cały pokój, połykając woalki firanek, szarpiąc za jego ciało, tym razem nie szczędząc go wcale, tym razem pozwalając, by spopieliło się w ogniu napierających na sumienie wspomnień. – Bałem się, że nabierzesz do mnie obrzydzenia. – odparł, czując ciężar, który niespodziewanie opadł mu na barki – zmęczenie, senność lub tylko bezsilność, pragnienie zapadnięcie się w jego ramiona, w tę pościel, w tę noc, chociaż nie odważył się przechylić podkurczonego ciała na bok, jakby lękał się, że w obliczu jego dotyku, palców przesuwających się tam, gdzie obawiał się sięgać nawet własnymi rękami, mógłby zareagować odruchowo, folgując stetryczałym impulsom pamięci mięśniowej. – Powinieneś wiedzieć… o wszystkim, ale ja nie mogę… nie mogę ci powiedzieć. Nie pytaj mnie, proszę. – Helene mawiała niekiedy, że w życiu wybacza się niemal wszystko, tylko nie samemu sobie.
Próbował ukryć się za niepewnym uśmiechem, za dłońmi wodzącymi po miękkości odsłoniętego ciała i słodyczą przylegającego do warg pocałunku, dostrzegł jednak instynktowną odpowiedź Bertrama, nagłe zdystansowanie, oprzytomnienie, w którym – był tego pewien – dostrzegłby rozczarowaną urazę, więc zapobiegliwie odwracał wzrok, przylegając rozgrzanym czołem do jego gołej piersi, zawieszając dłonie na zesztywniałych barkach, zastygając w jałowym oczekiwaniu na reakcję, swoją lub jego, odliczając kolejne, nierówne oddechy, z trudem przywoływane do wcześniejszego spokoju. Własne serce wydawało mu się w tej półnagiej bliskości boleśnie odsłonięte, płytko zasadzone, niczym ziarno ledwie nakryte ziemią, wyrywane z jej objęć pojedynczym podmuchem wiatru. Własne serce podchodziło mu do gardła, a on nie był pewien, czy powinien je połknąć, czy wypluć – obawiał się, że czegokolwiek by nie zrobił, Bertram nie chciałby, ani nawet nie byłby w stanie po raz kolejny spojrzeć mu w twarz, jej nierówne płótno, nakryte pąsowymi kałużami rumieńców, przecięte srebrzącymi się wstęgami łez, których piętno wciąż kryło się gdzieś w niepewności spojrzenia, przesiąkając zmętniały szmaragd obręczy rozjaśnionych emocjami tęczówek. Czuł, jak chłód na nowo wdziera się pod cienki materiał koszuli, zanim dłonie przyjaciela nie zaległy na jego plecach, barczyste ramiona nie objęły lekko zgarbionej sylwetki, pozwalając mu przylgnąć bliżej do rozgrzanej piersi, za membraną której wybrzmiewał riff znajomego dudnienia; pod czaszką rezonowały mu jego zapewnienia, pozornie troskliwe, a jednak rozcinające duszę jak brzytwą, utwierdzające ciało w bezsilności, którą dotąd sobie wmawiał, a która teraz rozlała się po zdrewniałych kończynach – chciał mu zaprzeczyć, udowodnić, że się mylił, ale nie potrafił, nie był w stanie ruszyć się z miejsca, ściągnąć dłoni niżej, uśmiechnąć się w ten sam sposób, co wcześniej, gdy zostawiał odcisk wesołego grymasu w kącikach jego warg, prosząc bogów, by pozwolili mu trwać we wnykach tej miłości już na zawsze. Naiwnie wierzył, że tym razem mogło być inaczej, chociaż rozdygotane zwierzę jego rozsądku zawsze wiedziało przecież, że iluzje i złudzenia nigdy do niczego nie prowadziły – przeciwnie, od wszystkiego odprowadzały.
Mógłby go przeprosić (który to już raz? Ile razy jeszcze, zanim jego skrucha stanie się zupełnie wyjałowiona ze znaczenia?) mógłby zapewnić, że to nie jego wina (to nigdy nie była jego wina, wszystko ściągnął na siebie sam), mógłby spróbować wytłumaczyć (czy zdołałby wyjaśnić mu tę jedną rzecz, nie wyjaśniając wszystkiego innego?), nie sprostał jednak zrobić żadnej z tych rzeczy, przekonany, że gdyby się odezwał, wyjawiłby mu wszystko i nie przestał mówić już nigdy, pozwalając, by zwilgotniała tafla spojrzenia skropliła się na policzkach, znów czyniąc go słabym i infantylnym. Nic nie powiedział – nie dlatego, że nie zamierzał, ale ponieważ dłoń Bertrama zastygła niepokojącą bliskością na napiętym płótnie jego łopatek, oddzielonych ledwie cienkim materiałem mokrej koszuli, sprawiając, że drgnął wyraźnie, nagle uwłaczająco świadomy swej nieostrożności, wzrokiem odruchowo zbaczając ku podłodze, gdzie na wykładzinie leżał ciężki, wełniany płaszcz. Nie mógł dłużej się przed nim ukrywać, naciągać długich rękawów swetra, chować się w cieniu drzewa, gdy pozostali chłopcy pozwalali słońcu składać cynamonowe pocałunki na swych odsłoniętych torsach, wycofywać z sytuacji, które wymagałyby od niego obnażającej szczerości, do której przez tyle lat w żaden sposób nie potrafił się zmusić; tymczasem uczucie, które rozpaliło się w piersi – amalgamat dziecięcego strachu i oswojonego dorosłością żalu – przysłoniło wszystkie poprzednie, sprawiając, że kark nakrył się dropiatością gęsiej skórki, gdy usta Bertrama nachyliły się do jego skroni, wybrzmiewając szeptem pytania, które zastygło na jego ciele ciepłem krótkiego oddechu. Pamiętał wyraz twarzy Helene, gdy dostrzegła je przypadkowo – strach przemieszany z obrzydzeniem do wypukłych linii blizn, sprawiających, że jego plecy były sztywne i napięte uwypukleniem bieli, jakby ktoś rozlał na nich wosk; kto ci to zrobił?, usłyszał pod kopułą czaszki szmer dociekliwości, której nigdy nie obłaskawił (nikt mi tego nie zrobił, to wszystko ja).
Był lekko pijany i pod naporem pytania, tym silniej uświadamiając sobie swoją słabość, nie chciał dłużej się przed nią bronić, zapragnął się jej poddać, choćby najlepsze, co go w życiu spotkało miało już nigdy nie wychynąć poza ciasne obramowania przeszłości – odwzajemnił ostrożnie uścisk jego dłoni, w tej niemej zgodzie, zaklętej w pojedynczym skinieniu głową, przyzwalając, by sięgnął palcami pod materiał koszuli, przycisnął szorstkość linii papilarnych do gołej skóry, tam, gdzie zaorane pole prześwitujących żeber nakrywały pojedyncze zgrubienia stwardniałych jęzorów płomieni.
– Zrozumiem, jeśli… – zawahał się, niezdolny spojrzeć mu w oczy, powietrze wdarło się tymczasem do płuc z cichym świstem, rwanym, rzewliwym oddechem. – Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał już… – dotykać mnie w ten sposób?, nie potrafił powiedzieć tego na głos. Zatrzymał własne palce na jego dłoniach, dopiero teraz cofając je ostrożnie, po czym nachylając się do przodu, powoli, jakby zanurzał się w zimnej wodzie, pozwalając, by ręce Bertrama same mimowolnie przesunęły się po jego skórze, sięgając ku plecom, gdzie arabeski zasklepionych czasem poparzeń nabierały gęstości, były bardziej wypukłe, bardziej naciągnięte, przymuszając plecy do ustawicznej, napiętej sztywności. – Nie mówiłem ci. – o tym, jak bolesne było odrzucenie, gdy sądził, że mógłby pokazać się komuś po raz pierwszy, jak niekiedy, gdy patrzył na tańczący płomyk świecy, odnosił wrażenie, że ten wzburzy się zaraz, pochłaniając gorącem swego żaru cały pokój, połykając woalki firanek, szarpiąc za jego ciało, tym razem nie szczędząc go wcale, tym razem pozwalając, by spopieliło się w ogniu napierających na sumienie wspomnień. – Bałem się, że nabierzesz do mnie obrzydzenia. – odparł, czując ciężar, który niespodziewanie opadł mu na barki – zmęczenie, senność lub tylko bezsilność, pragnienie zapadnięcie się w jego ramiona, w tę pościel, w tę noc, chociaż nie odważył się przechylić podkurczonego ciała na bok, jakby lękał się, że w obliczu jego dotyku, palców przesuwających się tam, gdzie obawiał się sięgać nawet własnymi rękami, mógłby zareagować odruchowo, folgując stetryczałym impulsom pamięci mięśniowej. – Powinieneś wiedzieć… o wszystkim, ale ja nie mogę… nie mogę ci powiedzieć. Nie pytaj mnie, proszę. – Helene mawiała niekiedy, że w życiu wybacza się niemal wszystko, tylko nie samemu sobie.
YOU'RE GROWING TIRED OF ME
you love me so hard and I still can't sleep
sorry, l don't want your touch
It's not that I don't want you, It's just that
I fell in love with a war and it left a scar
nobody told me it ended
Bertram Holstein
15.11.2000 – Czarna plaża, Reynisfjara – F. Baantjer & B. Holstein Sro 8 Gru - 16:42
Bertram HolsteinWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Midgard, Norwegia
Wiek : 29 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : bogaty
Genetyka : warg
Zawód : zoolog, opiekun storsjöodjuretów w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Magicznych
Wykształcenie : III stopień wtajemniczenia
Totem : wilk
Atuty : twardziel (I), miłośnik zwierząt (II), wilczy instynkt
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 31 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 21 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 10 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W spokorniałym, wyrozumiale nienaglącym milczeniu jego własne myśli, rozpychające się w przesmyku nachylonej skroni, złowrogo gęstniały, przepełniając się piołunem wątpliwości i zadawanych sobie mimowiednie wyrzutów, odruchowego poczucia winy wobec słów, na których nie zdołał zagryźć wstrzemięźliwe zębów – wobec zuchwałej prośby, której nie potrafił powściągnąć, zamknąć szczelnie w skrzyni krtani, pod której wiekiem tkwiły wszystkie te niewypowiedziane nigdy konfesje, oskarżenia, skłębione, toczone zgnilizną zaniedbania uczucia, gotowe w każdej chwili przesypać się przez krawędź, roztrzaskać skrzypiące pod ich naporem deski rozumu, poprzecinane już ranami przypadkowych pęknięć: tych powstałych pod wpływem alkoholu, tych wydrążonych nieustępliwym zębem impulsywnego gniewu, w końcu tych najświeższych, najbardziej nadwątlających usilną wytrzymałość stawianych sobie granic, tych wyłamanych pod uśmierzającym dotykiem Folke, pod paliatywną świadomością jego obecności. Czuł się winny przez tę prośbę, której nie zdążył tym razem wstrzymać, przełknąć tak samo, jak w cichym porozumieniu przełykał dotąd zawsze niedogodne pytania, pochopną dociekliwość, której kiedyś wspólnie bronili wstępu w przestrzeń wiążącej ich przyjaźni, czyniąc ją tym sposobem dla siebie wzajemnie bezpieczną; jakby ustawiczne, zgodne milczenie sprawiało, że wybroczyny siniaków i skaleczenia natychmiast znikały przed niewidzącym spojrzeniem drugiej pary oczu, łzy, zawisłe na ciemnych rzęsach, wysychały niezauważone, a wszelkie nieszczęścia blakły niczym błona fotograficzna wystawiona pod oślepiający wzrok słońca – pod jego jasność, przebłyskującą w darowanych sobie uśmiechach, ufnych spojrzeniach, wspólnie tkanych urywkach czasu, konfidencjonalnych gestach ofiarowywanego sobie pocieszenia przykrywanych wygodną ciszą, w jakiej mogli udawać, że nic się nie wydarzyło: ani odciśnięta na ciele farbą sińców krzywda, ani bliskość poufnie przykładana do niej jak uśmierzający kompres, kiedy przyjaciel ścierał mu krew z brody, kiedy sam przysuwał się do niego bliżej na łazienkowych kafelkach, pozwalając mu wesprzeć się o swoje ramię, kiedy obejmował go, odwracając wzrok od zaszklonych źrenic i kiedy sam, tak jak teraz, wspierał skroń o rdzawe złoto jego włosów, poszukując wytchnienia od wzbierającego w niej ciężaru.
Odpowiedź zamknięta w odwzajemnionym uścisku dłoni przyniosła ze sobą niespodziewaną ulgę, ciepły żar wdzięczności rozlewający się po ciele i szkłach źrenic, których wezbrany w wąskich obręczach cynamonu zachód zniknął za horyzontem posłusznie opuszczonych powiek. Ulegając sugestiom prowadzących go delikatnych, wciąż zmarzniętych, dłoni, z cierpliwą ostrożnością zebrał w palcach mokry materiał koszuli, wysuwając jego krawędź zza paska spodni, odsłaniając zapadłą połać jasnego brzucha, skórę pokrywającą się dreszczem gęsiej skórki, kiedy z baczną spokojnością przykładał do niej uwagę opuszek szorstkich palców. Nieuważnie nachylił głowę niżej, drżenie uspokajanego skupieniem oddechu przykładając do jego policzka, podążając za jego wskazówką wyżej, przez miękkość talii wzruszoną niespokojnym dygotem, odruchową nerwowością wobec impertynencji jego – cudzej i alarmującej, nawet jeśli przyzwolonej – dociekliwości podkasującej koszulę wyżej, zbierając marszczący się materiał na oparciu unoszonych nadgarstków. Palce drgnęły wahliwie, kiedy natknął się na wyczuwalne wertepy żeber rysujących się pod pergaminem skóry; przyłożył do ciepłego ciała śródręcza, obejmując ich unoszące się w płytszym oddechu łuki łagodnie, wpadając uważnością myśli w koleiny prześwitów między wyniesieniami kości, teraz, na oślep, mając wrażenie, że są jeszcze silniej wyciosane niż były w rzeczywistości. Przystając, przesunął po regularnych nierównościach kciukami, tracąc na moment rezon wobec poznawanej tak bezpośrednio wątłości jego ciała, układającego się w zagłębieniach jego rąk nerwowym drżeniem, ufnym, wyczekującym, z trudem przełamującym niepewność; tracił rezon wobec jego zapachu, gorączki skroni i policzka, oddechu zdradzającego poruszenie – starał się być uważny i ostrożny, pewny w asekuracyjnej odpowiedzi na jego niepokój, obawiając się, że mógłby przepłoszyć przejaw tak intymnego, dojmującego zaufania nieopatrznym ruchem, być może nie odzyskać już go nigdy później. Nie zdołał powstrzymać w tym wszystkim cierpkiej, kiełkującej na pograniczu przytomności, myśli o innych, obcych rękach sunących po jego ciele w ten sam sposób przed nim, poznających go tak samo blisko i dotkliwie, wpuszczanych pod zasłonę ubrania z podobnym zaufaniem; chciał zakryć pozostawione po nim ślady swoimi, zetrzeć je, przesłonić, wyrugować je z pamięci jego skóry, by pamiętała tylko jego dotyk, gorączkowała się reminiscencją tylko jego uwagi.
Przesunął wreszcie palcami po wypukłości blizn, zgrubiałych rysach pozostawionych na skórze przez kąsające jęzory pożaru; powiódł po nich badawczo, ostrożnie, nie sięgając dalej niż przyzwalała mu asekuracja prowadzących go dłoni, wodząc po gładkiej zabliźnionej tkance, nieregularnych brzegach pajęczyny rozpinającej się na żebrach zastygłą naroślą namacalnej przeszłości. Rozkwitały pod jego powiekami połyskującą bladością zwietrzałych śladów dawnego bólu – zaraz później powlekając się rozpalonym pąsem gorączki inkrustowanej trwale w miękką tkankę ciała; odcinające się od jego wiecznie ukrywanej jasności jak różane żyłkowania zastygłe w skrzącej się bieli marmuru. Czuł, jak pod powiekami wzbiera mu poruszenie, wdzięczne, ale też bezsilne, bezradnie przygnębione, częściowo rozgniewane, choć zdawał sobie sprawę, że nie mógł przecież temu zapobiec: agresywne zęby ognia wdarły się w tkliwość skóry na długo przed tym, jak się poznali. Choć pytanie nieraz kołysało mu się na podniebieniu, nie zapytał go nigdy, co się stało z jego rodzicami, dlaczego mieszka u Aamodtów, od jak dawna, czy nie miał żadnej rodziny noszącej to samo, przyrodzone mu nazwisko; z subtelnym uciskiem w gardle zdawał sobie sprawę, że musiał być wtedy tylko dzieckiem – jeszcze młodszym niż ten, którego poznał w chłodnej enklawie łazienki, skulonego kurczem bólu na białej, zdeptanej posadzce.
Chciał mu zaprzeczyć, zaoponować, mając wrażenie, że krótki, urwany lękliwie oddech rwie również jego własny, stający w gardle w płochliwym, bezsilnym drżeniu; chciał zaprzeczyć, ale nie był w stanie przełamać milczenia, wydobyć z siebie zapewnienia, które tętniło mu pod opoką mostka, bolesne, dojmujące, uspokajająco pewne, rewoltujące przeciwko zadawanej mu wątpliwości. Jeśli nie będzie chciał już czego? Kochać go, pomimo że kochał przez rozjątrzoną wyrwę straconych lat, wciąż tak samo, tym silniej, przez empirycznie utwierdzoną pewność, że nie potrafił podobnie pokochać nikogo innego? Wybiórczo dostrzegane cząstki innych ludzi, które mu o nim przypominały, substytuty, wystarczające tylko na chwilę, wyobrażenie niebezpiecznie balansujące między desperacką idealizacją drugiej osoby a nieświadomym nakładaniem nań kalki wspomnienia o nim; kochał, ale tylko przez pryzmat tego, co należało do nich. Jeśli nie będzie chciał już go dotykać, choć nawet teraz, szczególnie teraz, w obnażającej intymności dalekiej od przyziemnego erotyzmu, pragnął stracić się zupełnie, wniknąć w miękkość skory, inkrustować ją sobą, utknąć mu pod pręgami żeber, jak szrapnel wgryzający się w ciało, w serce, w duszę, niemożliwy do usunięcia, nie w zupełności, tkwiący w najgłębszej materii jestestwa uporczywym odłamkiem niepozwalającym zapomnieć, że kochał, kiedyś, teraz, później, zawsze.
Znieruchomiał, kiedy Folke cofnął swoje dłonie, pozostawiając go bez dalszej wskazówki wyznaczającej granice, czekając ledwie chwilę, nim rachityczność ciała nie nachyliła się ku niemu silniej, sprawiając, że przyłożone do niego dłonie przesunęły się dalej, przez dygoczące boki ku plecom, rozpoznając pod sobą gęstniejące pająki blizn, arabeskową kipiel doznanego bólu stężałą na powierzchni jego tożsamości w nierówne zgrubienia, mozaikę dysharmonijnych pociągnięć żarliwego pędzla płomienia, skupiającego swą łapczywość szczególnie na łopatkach, które nakrył rękoma ostrożnie, wodząc opuszkami wzdłuż zastygłych wstęg, bruzd, utrwalonych śladów pokąsania przez rozkiełznany żywioł. Czuł podskórną, winną ulgę, że Folke nie pozwolił mu spojrzeć; nie dlatego, że obawiał się go widzieć, nie dlatego, że się brzydził, ale przez to, że nie byłby gotowy zmierzyć się tak jawnie z odciśniętymi nań dowodami tego, co mu się przydarzyło, namacalnym wspomnieniem cierpienia i straty, które wżęło się w niego lata temu i zakrzepło, niemożliwe do wyparcia, zdarcia ze skóry i z pamięci.
Bałem się, że nabierzesz do mnie obrzydzenia, któremu wtórowało wciąż dźwięczące w opoce skroni pytanie (nie brzydzisz się?), sprawiało, że musiał w końcu otrząsnąć się, ocucony nagłym poruszeniem, sprzeciwem rozpalającym się w przełyku i pod opuszczonymi powiekami, skraplającym się w kącikach oczu zdradliwym lśnieniem. Uniósł ramiona, przesuwając dłońmi w poprzek jego pleców, obejmując go silniej, wciągając w bliższe objęcie, przyciągając jego tors do siebie, pozwalając mu wsunąć głowę w zagłębienie szyi, schować twarz, przyciskając skroń do odsłoniętej piersi. Wsparł brodę o zmierzwioną, wciąż wilgotną rdzę jego włosów, w końcu nachylając twarz, by przycisnąć do nich usta, czując wzbierające w nim rozedrganie – nie zdołał już powstrzymać pojedynczych, ukradkowych łez kreślących ciche ścieżki na policzkach, spływających w debry kącików ust i pomiędzy rozczochrane wiechcie złotych kosmyków.
Nie pytaj, proszę. Nie pytaj o nic, nie dociekaj, nic się nie stało. Nie było siniaków, nie było skaleczeń, nie było rozciętych warg ani skrwawionych skroni, nie było napadów bólu, duszonego w sobie płaczu, nie było zadawania sobie pokutniczej udręki, zakrywania nią frustracji, nie było prześladowań, butów wbijających się we wnękę brzucha, krzywdzących słów; niewypowiedziane nieszczęście nie wydarzało się wcale, tak długo, jak się o nim nie mówiło. Rozkładało się pod kożuchem milczenia, zapomniane, dopóki nie obnażała go samotność; nie musiał być tymczasem sam, nie musiał jej już więcej ulegać.
– Chcę – szepnął w końcu, chrypiąc łagodnie przez nieustępujący kurcz krtani, poprawiając ramiona, odsuwając je na chwilę, by pozwolić materiałowi koszuli osunąć się, zakryć znów nagość skóry, odsłonięte przed nim blizny. – Chcę, w każdy możliwy sposób. To nic nie zmienia. Nikogo nie chciałem bardziej – szemrał, przystając na moment, by przecinkiem odruchowego zaklęcia osuszyć przemokły materiał ubrań, łóżko naciągające wilgoci, gładząc palcami jego włosy, wczesując w nie działanie rozgrzewającego zaklęcia. – Nie musisz mi mówić; ani tego, ani niczego innego, dopóki nie będziesz pewny. – Jego wyznanie, choć odwzajemnione w niemej czułości pocałunku, zgubiło się pośród szumu samotne; wierzył mu, wierzył zapewnieniom skwapliwych ust, był jednak wciąż tego przezornie świadomy. – Mogę poczekać, nieważne jak długo, nie musimy się z niczym spieszyć – przystanął, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie nie zdobył się, by dokończyć, milczenie wyściełało przeciągającą się pauzę zbyt gęsto, by mógł znów je przerwać, zamiast tego pozwolił więc, by zaszeleściła w nim pościel, zaskrzypiał wzruszony materac, gdy pociągał go za sobą delikatną zachętą objęć na poduszki, rozchylając czarną szklistość oczu przed milczącym półmrokiem pokoju, zmęczoną, kryjącą na dnie przebłysk obnażonej wrażliwości. Tylko nie udawaj, nie przede mną; nie kłam, nie o tym.
Długo nie mógł zasnąć, obserwując jego uspokajający się powoli oddech, ustępujący stopniowo dygot leżącego przy nim ciała, płytkie drżenie piersi przyłożonej do jego torsu; przeczesując kosmyki rdzawych włosów opadających na spąsowiały policzek, zbierając je ostrożnie z bladej szyi na kark, odnajdując w końcu jego dłoń, ciepłą i delikatną, przez płyciznę snu odpowiadającą niemrawym uściskiem na jego dotyk – długo nie mógł zasnąć, obawiając się wypuścić go z objęć przytomności, osunąć się w sen, przed którego granicą musiałby go zostawić.
Bertram i Folke z tematu
Odpowiedź zamknięta w odwzajemnionym uścisku dłoni przyniosła ze sobą niespodziewaną ulgę, ciepły żar wdzięczności rozlewający się po ciele i szkłach źrenic, których wezbrany w wąskich obręczach cynamonu zachód zniknął za horyzontem posłusznie opuszczonych powiek. Ulegając sugestiom prowadzących go delikatnych, wciąż zmarzniętych, dłoni, z cierpliwą ostrożnością zebrał w palcach mokry materiał koszuli, wysuwając jego krawędź zza paska spodni, odsłaniając zapadłą połać jasnego brzucha, skórę pokrywającą się dreszczem gęsiej skórki, kiedy z baczną spokojnością przykładał do niej uwagę opuszek szorstkich palców. Nieuważnie nachylił głowę niżej, drżenie uspokajanego skupieniem oddechu przykładając do jego policzka, podążając za jego wskazówką wyżej, przez miękkość talii wzruszoną niespokojnym dygotem, odruchową nerwowością wobec impertynencji jego – cudzej i alarmującej, nawet jeśli przyzwolonej – dociekliwości podkasującej koszulę wyżej, zbierając marszczący się materiał na oparciu unoszonych nadgarstków. Palce drgnęły wahliwie, kiedy natknął się na wyczuwalne wertepy żeber rysujących się pod pergaminem skóry; przyłożył do ciepłego ciała śródręcza, obejmując ich unoszące się w płytszym oddechu łuki łagodnie, wpadając uważnością myśli w koleiny prześwitów między wyniesieniami kości, teraz, na oślep, mając wrażenie, że są jeszcze silniej wyciosane niż były w rzeczywistości. Przystając, przesunął po regularnych nierównościach kciukami, tracąc na moment rezon wobec poznawanej tak bezpośrednio wątłości jego ciała, układającego się w zagłębieniach jego rąk nerwowym drżeniem, ufnym, wyczekującym, z trudem przełamującym niepewność; tracił rezon wobec jego zapachu, gorączki skroni i policzka, oddechu zdradzającego poruszenie – starał się być uważny i ostrożny, pewny w asekuracyjnej odpowiedzi na jego niepokój, obawiając się, że mógłby przepłoszyć przejaw tak intymnego, dojmującego zaufania nieopatrznym ruchem, być może nie odzyskać już go nigdy później. Nie zdołał powstrzymać w tym wszystkim cierpkiej, kiełkującej na pograniczu przytomności, myśli o innych, obcych rękach sunących po jego ciele w ten sam sposób przed nim, poznających go tak samo blisko i dotkliwie, wpuszczanych pod zasłonę ubrania z podobnym zaufaniem; chciał zakryć pozostawione po nim ślady swoimi, zetrzeć je, przesłonić, wyrugować je z pamięci jego skóry, by pamiętała tylko jego dotyk, gorączkowała się reminiscencją tylko jego uwagi.
Przesunął wreszcie palcami po wypukłości blizn, zgrubiałych rysach pozostawionych na skórze przez kąsające jęzory pożaru; powiódł po nich badawczo, ostrożnie, nie sięgając dalej niż przyzwalała mu asekuracja prowadzących go dłoni, wodząc po gładkiej zabliźnionej tkance, nieregularnych brzegach pajęczyny rozpinającej się na żebrach zastygłą naroślą namacalnej przeszłości. Rozkwitały pod jego powiekami połyskującą bladością zwietrzałych śladów dawnego bólu – zaraz później powlekając się rozpalonym pąsem gorączki inkrustowanej trwale w miękką tkankę ciała; odcinające się od jego wiecznie ukrywanej jasności jak różane żyłkowania zastygłe w skrzącej się bieli marmuru. Czuł, jak pod powiekami wzbiera mu poruszenie, wdzięczne, ale też bezsilne, bezradnie przygnębione, częściowo rozgniewane, choć zdawał sobie sprawę, że nie mógł przecież temu zapobiec: agresywne zęby ognia wdarły się w tkliwość skóry na długo przed tym, jak się poznali. Choć pytanie nieraz kołysało mu się na podniebieniu, nie zapytał go nigdy, co się stało z jego rodzicami, dlaczego mieszka u Aamodtów, od jak dawna, czy nie miał żadnej rodziny noszącej to samo, przyrodzone mu nazwisko; z subtelnym uciskiem w gardle zdawał sobie sprawę, że musiał być wtedy tylko dzieckiem – jeszcze młodszym niż ten, którego poznał w chłodnej enklawie łazienki, skulonego kurczem bólu na białej, zdeptanej posadzce.
Chciał mu zaprzeczyć, zaoponować, mając wrażenie, że krótki, urwany lękliwie oddech rwie również jego własny, stający w gardle w płochliwym, bezsilnym drżeniu; chciał zaprzeczyć, ale nie był w stanie przełamać milczenia, wydobyć z siebie zapewnienia, które tętniło mu pod opoką mostka, bolesne, dojmujące, uspokajająco pewne, rewoltujące przeciwko zadawanej mu wątpliwości. Jeśli nie będzie chciał już czego? Kochać go, pomimo że kochał przez rozjątrzoną wyrwę straconych lat, wciąż tak samo, tym silniej, przez empirycznie utwierdzoną pewność, że nie potrafił podobnie pokochać nikogo innego? Wybiórczo dostrzegane cząstki innych ludzi, które mu o nim przypominały, substytuty, wystarczające tylko na chwilę, wyobrażenie niebezpiecznie balansujące między desperacką idealizacją drugiej osoby a nieświadomym nakładaniem nań kalki wspomnienia o nim; kochał, ale tylko przez pryzmat tego, co należało do nich. Jeśli nie będzie chciał już go dotykać, choć nawet teraz, szczególnie teraz, w obnażającej intymności dalekiej od przyziemnego erotyzmu, pragnął stracić się zupełnie, wniknąć w miękkość skory, inkrustować ją sobą, utknąć mu pod pręgami żeber, jak szrapnel wgryzający się w ciało, w serce, w duszę, niemożliwy do usunięcia, nie w zupełności, tkwiący w najgłębszej materii jestestwa uporczywym odłamkiem niepozwalającym zapomnieć, że kochał, kiedyś, teraz, później, zawsze.
Znieruchomiał, kiedy Folke cofnął swoje dłonie, pozostawiając go bez dalszej wskazówki wyznaczającej granice, czekając ledwie chwilę, nim rachityczność ciała nie nachyliła się ku niemu silniej, sprawiając, że przyłożone do niego dłonie przesunęły się dalej, przez dygoczące boki ku plecom, rozpoznając pod sobą gęstniejące pająki blizn, arabeskową kipiel doznanego bólu stężałą na powierzchni jego tożsamości w nierówne zgrubienia, mozaikę dysharmonijnych pociągnięć żarliwego pędzla płomienia, skupiającego swą łapczywość szczególnie na łopatkach, które nakrył rękoma ostrożnie, wodząc opuszkami wzdłuż zastygłych wstęg, bruzd, utrwalonych śladów pokąsania przez rozkiełznany żywioł. Czuł podskórną, winną ulgę, że Folke nie pozwolił mu spojrzeć; nie dlatego, że obawiał się go widzieć, nie dlatego, że się brzydził, ale przez to, że nie byłby gotowy zmierzyć się tak jawnie z odciśniętymi nań dowodami tego, co mu się przydarzyło, namacalnym wspomnieniem cierpienia i straty, które wżęło się w niego lata temu i zakrzepło, niemożliwe do wyparcia, zdarcia ze skóry i z pamięci.
Bałem się, że nabierzesz do mnie obrzydzenia, któremu wtórowało wciąż dźwięczące w opoce skroni pytanie (nie brzydzisz się?), sprawiało, że musiał w końcu otrząsnąć się, ocucony nagłym poruszeniem, sprzeciwem rozpalającym się w przełyku i pod opuszczonymi powiekami, skraplającym się w kącikach oczu zdradliwym lśnieniem. Uniósł ramiona, przesuwając dłońmi w poprzek jego pleców, obejmując go silniej, wciągając w bliższe objęcie, przyciągając jego tors do siebie, pozwalając mu wsunąć głowę w zagłębienie szyi, schować twarz, przyciskając skroń do odsłoniętej piersi. Wsparł brodę o zmierzwioną, wciąż wilgotną rdzę jego włosów, w końcu nachylając twarz, by przycisnąć do nich usta, czując wzbierające w nim rozedrganie – nie zdołał już powstrzymać pojedynczych, ukradkowych łez kreślących ciche ścieżki na policzkach, spływających w debry kącików ust i pomiędzy rozczochrane wiechcie złotych kosmyków.
Nie pytaj, proszę. Nie pytaj o nic, nie dociekaj, nic się nie stało. Nie było siniaków, nie było skaleczeń, nie było rozciętych warg ani skrwawionych skroni, nie było napadów bólu, duszonego w sobie płaczu, nie było zadawania sobie pokutniczej udręki, zakrywania nią frustracji, nie było prześladowań, butów wbijających się we wnękę brzucha, krzywdzących słów; niewypowiedziane nieszczęście nie wydarzało się wcale, tak długo, jak się o nim nie mówiło. Rozkładało się pod kożuchem milczenia, zapomniane, dopóki nie obnażała go samotność; nie musiał być tymczasem sam, nie musiał jej już więcej ulegać.
– Chcę – szepnął w końcu, chrypiąc łagodnie przez nieustępujący kurcz krtani, poprawiając ramiona, odsuwając je na chwilę, by pozwolić materiałowi koszuli osunąć się, zakryć znów nagość skóry, odsłonięte przed nim blizny. – Chcę, w każdy możliwy sposób. To nic nie zmienia. Nikogo nie chciałem bardziej – szemrał, przystając na moment, by przecinkiem odruchowego zaklęcia osuszyć przemokły materiał ubrań, łóżko naciągające wilgoci, gładząc palcami jego włosy, wczesując w nie działanie rozgrzewającego zaklęcia. – Nie musisz mi mówić; ani tego, ani niczego innego, dopóki nie będziesz pewny. – Jego wyznanie, choć odwzajemnione w niemej czułości pocałunku, zgubiło się pośród szumu samotne; wierzył mu, wierzył zapewnieniom skwapliwych ust, był jednak wciąż tego przezornie świadomy. – Mogę poczekać, nieważne jak długo, nie musimy się z niczym spieszyć – przystanął, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ostatecznie nie zdobył się, by dokończyć, milczenie wyściełało przeciągającą się pauzę zbyt gęsto, by mógł znów je przerwać, zamiast tego pozwolił więc, by zaszeleściła w nim pościel, zaskrzypiał wzruszony materac, gdy pociągał go za sobą delikatną zachętą objęć na poduszki, rozchylając czarną szklistość oczu przed milczącym półmrokiem pokoju, zmęczoną, kryjącą na dnie przebłysk obnażonej wrażliwości. Tylko nie udawaj, nie przede mną; nie kłam, nie o tym.
Długo nie mógł zasnąć, obserwując jego uspokajający się powoli oddech, ustępujący stopniowo dygot leżącego przy nim ciała, płytkie drżenie piersi przyłożonej do jego torsu; przeczesując kosmyki rdzawych włosów opadających na spąsowiały policzek, zbierając je ostrożnie z bladej szyi na kark, odnajdując w końcu jego dłoń, ciepłą i delikatną, przez płyciznę snu odpowiadającą niemrawym uściskiem na jego dotyk – długo nie mógł zasnąć, obawiając się wypuścić go z objęć przytomności, osunąć się w sen, przed którego granicą musiałby go zostawić.
Bertram i Folke z tematu
Like a force to be reckoned with mighty ocean or a gentle kiss I will love you with every single thing I have. You know I will take my heart clean apart if it helps yours beat