:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman
2 posters
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pią 16 Lip - 22:01
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
06.11.2000
Ostatnie tygodnie naznaczone, były ciszą, zwątpieniem i strachem, co wpełzał za koszulę, niczym pająk, znacząc swe kroki lekko, delikatnie, jakby z namaszczeniem, lecz precyzyjnie i umiejętnie doskonale znając ścieżkę. Ten strach prześladował go, gdy nie mógł, zmrużyć oka w celi pozbawiony tego przywileju patrzył, przez okratowane okno na skrawek nieba, niby kawałek ciasta wycięty z całości. Żałował swych czynów, które doprowadziły go do tego miejsca, lecz nie żałował decyzji tyczącej sprzedaży jaja. Być może mieli po prostu tylko pecha, a może kupujący ich wystawił? Tego nie wiedział, a milcząca za ścianą Lumi nie pozwalała na rozwiązanie tej zagadki. Milczeli, tak więc przez kilka dni. Jego początkowe próby rozmowy z nią, zapytania o stan zdrowia, czy kondycję psychiczną, to jak się wreszcie czuła dyktowało serce i troska o dziewczynę. Jednakże jej obojętność i bierna postawa wobec niego uświadomiły mu, że był pchłą w obliczu jej majestatu, plebsem, który jest niewarty spojrzenia, a co dopiero rozmowy, jak równy z równym. I to go chyba najbardziej zabolało, nawet bardziej niżeli wtrącenie do aresztu i pozbawienie wolności, którą tak wszakże kochał. Jego uczucia i to, co sądził o dziewczynie, zostało brutalnie zweryfikowane w jednej chwili przez oficera Kruczej Straży, a on, cóż? Był tylko pionkiem w jej grze. Dryblasem do rozwiązania problemów, niczym i nikim więcej. Przynajmniej takie dawała sygnały swym milczeniem.
Wyjście było nagłe i niespodziewane. Zapach świeżego powietrza i odetchnięcie pełną piersią, niemal zwaliły go z nóg. Nie dali jednak im opuścić aresztu razem. Ona ciesząca się przywilejami społecznymi wyszła szybciej pod osłoną nocy zapewne, przez naciski jej rodziny, klanu, aby nie robić sensacji. On z kolei wyszedł, w samo południe u drzwi wyjściowych napotykając pierwsze zmartwienie. Kogoś, kto był mu niezwykle bliski i postrzegany jako rodzina. Milczał, gdy patrzył na niego i czuł się jak głupiec, niemal jak dzieciak przyłapany na psocie. Czekał na ostre słowo, na cokolwiek, jakąkolwiek reakcję, lecz dostał ponownie w odpowiedzi, tylko milczenie.
Praca nie uciekła, a normalne obowiązki prędko przesłoniły kumulujące się na horyzoncie czarne chmury. Konsekwencje swoich wyborów miał odczuć, a te zawsze najbardziej bolały wytykane przez najbliższych. W pracy jednak milczał, nikt nie wiedział o wydarzeniach z pamiętnej nocy, nikt nie przypuszczał, że spędził kilka nocek w areszcie, co za nowina, można powiedzieć w załodze składającej się z samych doświadczonych wilków morskich, którymi dowodzi niekoniecznie prawy kapitan. Cóż, dla Arthura było, to nieprzyjemne doświadczenie. Już wszak wcześniej lądował za kratkami, na kilka dni za mniejsze wykroczenia, czy zadymy w pubach i barach, ale teraz zabolało go milczenie Lumikki, jej obojętność i wyniosłość oraz na domiar złego ponury i wyrażający wiele wzrok Isaka. Te dwie postacie sprawiły, że czuł w sobie, tak złość, iż dał się wykorzystać, jak i palący wstyd, że pozwolił się złapać.
Powrót po dwutygodniowym rejsie do domu, tak naprawdę, nie był tym samym powrotem, co zawsze. Nie oczekiwał na niego z uśmiechem na twarzy ciemnowłosy szkutnik, nie czekał ciepły obiad i domowa atmosfera. Jedynie wzmagające się zimno i pustka. Nie mając siły, na nic w pierwszych krokach zameldował się w łazience, a następnie poszedł spać. Sen jednak był niespokojny, a targany wyrzutami sumienia i ciężką atmosferą w domu szybko porzucił odpoczynek na rzecz kolacji. Kupił, wracając do domu królika i zamierzał przygotować prostą potrawkę bazującą na tym właśnie mięsie, śmietanie i warzywach. Wszystko szło mu mozolnie zmęczenie i zimno na dworze sprawiało, że najchętniej skuliłby się w kłębek przed kominkiem i tak wypatrywał snu. Licząc, że tym razem dane mu będzie w końcu wypocząć. Śnieg za oknem martwił o los Isaka, nie słyszał charakterystycznych odgłosów dochodzących z warsztatu, a dom jak przyszedł, był zamknięty na cztery spusty. Obawa o los przyjaciela nasilała się, wraz z mijającymi godzinami. Gdy potrawka była gotowa, czekał z jedzeniem, ten rytuał zapoczątkowali, aby poczuć namiastkę domowej bliskości i nawet gdy milczeli pogrążeni w zadumie, nad jedzeniem, to czuł jego obecność. Posilanie się w samotności przy blasku świec, było w jego sytuacji czymś dobijającym. I mimo iż w brzuchu burczało mu okrutnie wyczekiwał, jak na szpilkach kroków i charakterystycznego brzęku otwieranego zamka. Wręcz łapał się na myślach, że jeśli za kwadrans Bergman nie stanie w progu drzwi wejściowych, to sam pójdzie go poszukać, niezależnie od tego, czy na dworze właśnie panował niemiłosierny mróz, a zmrok nadchodził wielkimi krokami. Choćby w ciemności i przy blasku magicznych świateł będzie go szukał, aż znajdzie. Wypierając jakby możliwość, że mógł wyjechać lub wyjść do pewnej przyjaciółki. Przecież zostawiłby mu liścik, prawda?
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Nie 18 Lip - 18:12
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Pierwszy podmuch powietrza, który smagnął go w policzki, niemal całkowicie zablokował możliwość złapania oddechu. Szron wykwitający na oknach w kuchni zwiastował przedziwną anomalię, której nic nie zapowiadało wcześniejszego dnia. Pomimo kaprysu aury, nie mógł pozostać w domu, ruszył więc do pracy, brnąc ku dokom klanu Lundqvis. Ulewa, która miała miejsce dzień wcześniej, zmusiła go, by dokładnie sprawdził czy pozostawione w hangarach elementy przyszłych langskipów nie ucierpiały. Choć nie spodziewał się, że uda się mu zrobić cokolwiek więcej w tak surowych warunkach, spędził w mieście wyznaczoną liczbę godzin. W końcu podążył ku swemu domostwu przez posrebrzane ulice, gdzie mróz okrywał szczelnie szary bruk i wszelakie oznaki jesieni, która wszak wciąż trwała i miała zaznaczać swoją obecność jeszcze przez kolejne tygodnie.
Ubrany szczelnie w gruby płaszcz, wyciągnięty z samego dna szafy, cieszył się, że lata spędzone na Islandii nauczyły go wytrzymywać w podobnych warunkach bez przymusu zbędnego narzekania na niezwykle surową aurę, choć zdawało mu się, że temperatura jaka zawitała do Midgardu, daleko wykraczała poza to, co znał. Chrzęst szadzi pod butami przywodził wyblakłe obrazy z lat bezpowrotnie utraconych, pozostawionych daleko za plecami, gdy postanowił opuścić wyspę i powrócić na półwysep, wiodąc dalsze lata swego samotniczego życia.
Powietrze wbijało się setką mroźnych igiełek w podniebienie, gdy odkaszlał nerwowo zalegającą w gardle suchość. Mgiełka oddechu osiadła na kołnierzu płaszcza czyniąc go nieprzyjemnie wilgotnym. Chciał jak najszybciej pogrążyć się w cieple kuchni, marząc o kubku gorącej herbaty. Powieki ociężałe od zmęczenia coraz trudniej odklejały się od siebie i miał wrażenie, że zaśnie w pierwszym lepszym zaułku ulic. Wiedział, że podobna niedorzeczność przyprawiłaby go o śmierć, więc przecierając czoło ręką wysuniętą z grubej rękawiczki, starał się o resztki przytomności.
Zdziwił się lekko, gdy w końcu na horyzoncie zamajaczył mu warsztat i słabo tlące się w okiennicach światło, szybko jednak zrozumiał dlaczego. Dym unoszący się z komina utwierdził go tylko w natychmiastowo wysnutym wniosku. Zbliżając się do drzwi wejściowych, chciał zajrzeć przez szybę, jednak lód osiadał na wysokości jego wzroku i nawet ciepło pomieszczenia nie zdołało go zupełnie stopić. Nacisnął na klamkę i przekroczył próg wchodząc do zalanego żółtym blaskiem korytarza. Ciepło przyjemnie połaskotało poczerwieniałe policzki. Odetchnął głośno, pozwalając ramionom na rozluźnienie. Zsunął płaszcz i powiesił go na wystającym ze ściany haczyku, by zaraz przysiąść na krześle i zająć się zdejmowaniem butów. Nie przywykł do ułatwiania sobie życia zaklęciami na każdym kroku, więc siłował się z nimi kila dobrych minut w głowie rozważając to, co powinien powiedzieć po wejściu do kuchni i konfrontacji ze znajomą twarzą. Nie rozumiał i nie chciał nawet próbować zrozumieć, dlaczego postanowił tak bardzo nieodpowiedzialnie podjąć się niecnego występku kradzieży. Znał fach młodzieńca i rozumiał, że podobne sytuacje były dla niego chlebem powszednim, jednak tym razem coś sprawiło, że nie uważał na tyle, na ile powinien. Czuł rozczarowanie, wściekłość zdołała ulecieć dwa tygodnie temu, jednak nie miał okazji, aby powiedzieć o tym Arthurowi, który bardzo szybko uciekł w kolejny rejs.
Potarł skostniałe palce, siedząc wciąż na niewielkim krzesełku. Nim zdecydował się na podążenie ku zapachom ulatującym z sąsiedniego pomieszczenia, odliczył do dziesięciu, chowając resztki wypływającej z głębi duszy złości. Wstał ociężale robiąc kilka niezdecydowanych kroków. Obserwował młodzieńca przez lekko uchylone drzwi, jednak ostatecznie pchnął je dłonią i zaznaczył swoją obecność w kuchni suchym kaszlnięciem.
– Witaj, Arthurze. – Zabrzmiało to ozięble, gdyż odarł głos z całego entuzjazmu, jaki zwykł żywić względem towarzysza i jego powrotów do Njörðr.
Jak gdyby nigdy nic, przeszedł przez pomieszczenie i podszedł do kuchenki, na której grzała się woda. Wlał nieco wrzątku do kubka, po czym przeszedł do kredensu, aby wydobyć z niego torebkę czerwonej herbaty. Wrzucił ją niedbale do naczynia i w końcu mógł usiąść przy niewielkim stoliku. Nie zamierzał wyjść do swojego pokoju. Czekał na reakcję Mortensena, nie rozstali się w zbyt przyjemnych okolicznościach.
Ubrany szczelnie w gruby płaszcz, wyciągnięty z samego dna szafy, cieszył się, że lata spędzone na Islandii nauczyły go wytrzymywać w podobnych warunkach bez przymusu zbędnego narzekania na niezwykle surową aurę, choć zdawało mu się, że temperatura jaka zawitała do Midgardu, daleko wykraczała poza to, co znał. Chrzęst szadzi pod butami przywodził wyblakłe obrazy z lat bezpowrotnie utraconych, pozostawionych daleko za plecami, gdy postanowił opuścić wyspę i powrócić na półwysep, wiodąc dalsze lata swego samotniczego życia.
Powietrze wbijało się setką mroźnych igiełek w podniebienie, gdy odkaszlał nerwowo zalegającą w gardle suchość. Mgiełka oddechu osiadła na kołnierzu płaszcza czyniąc go nieprzyjemnie wilgotnym. Chciał jak najszybciej pogrążyć się w cieple kuchni, marząc o kubku gorącej herbaty. Powieki ociężałe od zmęczenia coraz trudniej odklejały się od siebie i miał wrażenie, że zaśnie w pierwszym lepszym zaułku ulic. Wiedział, że podobna niedorzeczność przyprawiłaby go o śmierć, więc przecierając czoło ręką wysuniętą z grubej rękawiczki, starał się o resztki przytomności.
Zdziwił się lekko, gdy w końcu na horyzoncie zamajaczył mu warsztat i słabo tlące się w okiennicach światło, szybko jednak zrozumiał dlaczego. Dym unoszący się z komina utwierdził go tylko w natychmiastowo wysnutym wniosku. Zbliżając się do drzwi wejściowych, chciał zajrzeć przez szybę, jednak lód osiadał na wysokości jego wzroku i nawet ciepło pomieszczenia nie zdołało go zupełnie stopić. Nacisnął na klamkę i przekroczył próg wchodząc do zalanego żółtym blaskiem korytarza. Ciepło przyjemnie połaskotało poczerwieniałe policzki. Odetchnął głośno, pozwalając ramionom na rozluźnienie. Zsunął płaszcz i powiesił go na wystającym ze ściany haczyku, by zaraz przysiąść na krześle i zająć się zdejmowaniem butów. Nie przywykł do ułatwiania sobie życia zaklęciami na każdym kroku, więc siłował się z nimi kila dobrych minut w głowie rozważając to, co powinien powiedzieć po wejściu do kuchni i konfrontacji ze znajomą twarzą. Nie rozumiał i nie chciał nawet próbować zrozumieć, dlaczego postanowił tak bardzo nieodpowiedzialnie podjąć się niecnego występku kradzieży. Znał fach młodzieńca i rozumiał, że podobne sytuacje były dla niego chlebem powszednim, jednak tym razem coś sprawiło, że nie uważał na tyle, na ile powinien. Czuł rozczarowanie, wściekłość zdołała ulecieć dwa tygodnie temu, jednak nie miał okazji, aby powiedzieć o tym Arthurowi, który bardzo szybko uciekł w kolejny rejs.
Potarł skostniałe palce, siedząc wciąż na niewielkim krzesełku. Nim zdecydował się na podążenie ku zapachom ulatującym z sąsiedniego pomieszczenia, odliczył do dziesięciu, chowając resztki wypływającej z głębi duszy złości. Wstał ociężale robiąc kilka niezdecydowanych kroków. Obserwował młodzieńca przez lekko uchylone drzwi, jednak ostatecznie pchnął je dłonią i zaznaczył swoją obecność w kuchni suchym kaszlnięciem.
– Witaj, Arthurze. – Zabrzmiało to ozięble, gdyż odarł głos z całego entuzjazmu, jaki zwykł żywić względem towarzysza i jego powrotów do Njörðr.
Jak gdyby nigdy nic, przeszedł przez pomieszczenie i podszedł do kuchenki, na której grzała się woda. Wlał nieco wrzątku do kubka, po czym przeszedł do kredensu, aby wydobyć z niego torebkę czerwonej herbaty. Wrzucił ją niedbale do naczynia i w końcu mógł usiąść przy niewielkim stoliku. Nie zamierzał wyjść do swojego pokoju. Czekał na reakcję Mortensena, nie rozstali się w zbyt przyjemnych okolicznościach.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Wto 20 Lip - 10:34
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Wyczekiwanie, było niezwykle dobijające, zwłaszcza w taką pogodę, gdy mróz nieoczekiwanie skuł świat z taką siłą, iż niemal słyszał głuche westchnięcie ziemi. Ciemność za oknem wydawała się równie posępna i niedostępna, co pustka w morskiej otchłani – ziejąca chłodem i czymś jeszcze, jakąś namiastką grozy. Wyobraźnia pracowała, zmuszając śpiący umysł do wysiłku, a każdy nasuwany, przez nią scenariusz budził strach i zwątpienie, tak w siebie, jak i o los przyjaciela. Nie mogąc dłużej z cierpieć, tej bezczynność potarł dłońmi twarz, aby nieco się rozbudzić i poprawił uprzednio podwinięte rękawy grubego swetra. Zamierzał wyjść i poszukać szkutnika, niezależnie od tego, w jakich nastrojach się rozstali, byli dla siebie jak rodzina i to mu wystarczyło. Nim jednak minął próg kuchni, usłyszał charakterystyczny dźwięk zamka. Cofnął się mimowolnie do bezpiecznego i przytulnego kącika, nie chcąc wychodzić na spotkanie z nieuniknionym. W tej chwili umysł przemytnika przenikały głupie usprawiedliwienia swego postępowania i jakie takie, na szybko ułożone, przeprosiny? Nie. Trudno mu było wyraźnie określić i doprecyzować uczucia, jakie go prześladowały. Oczywiście rozgrywał tysiące scenariuszy w umyśle podczas swej nieobecności i zastanawiał się, jak mogłaby potoczyć się rozmowa, lecz żaden z nich nie przewidywał tylu zmiennych, a i same słowa, tak pieczołowicie przygotowywane uleciały jakby z pierwszym podmuchem zimnego powietrza, które wdarło się do domu, gdy Isak otworzył drzwi. Westchnął.
Udawał, że cokolwiek robi, przy kuchennym blacie czyszcząc i tak już czystą jego powierzchnię odwlekał moment spojrzenia mężczyźnie w oczy. Bojąc się tego, co w nich ujrzy. Miał wrażenie, że i on robił wszystko, tak mozolnie, jakby liczył w duchu, że Arthur magicznym sposobem wyparuje z kuchni i nie będzie powodem do tej zwłoki.
Odwrócił się na pięcie, gdy usłyszał chrząknięcie. Jego oczy zdradzały niepewność i zalążek strachu, ale gdyby przyszło do wymiany argumentów, byłby w stanie przywołać odrobinę pewności siebie, a przynajmniej taką żywił, w tym względzie nadzieję. – Witaj – kąciki ust mimowolnie drgnęły w niewyraźnej i szybko powstrzymanej próbie uśmiechu, tak zwyczajnego na jego widok. Nawet ponury ton szkutnika, nie zdołał zdławić tej iskierki ciepła, jaką żywił względem mężczyzny.
Obserwował, jego ruchy kątem oka dostrzegając wszystkie objawy uśpionych emocji, które powoli budziły się do życia, przez jego obecność. Nie trawił, tych chwil, gdy stan wojenny, brał nad nimi górę i pozbawiał przyjemności z przebywania w swoim towarzystwie. Ta napięta aura, była dla niego ciężarem i karą jednocześnie. Wprawdzie zawiniły tylko chciwością i naiwnością, ale tego wszak nie wiedział, a przynajmniej nie wszystko.
– Kolacja – oznajmił i nałożył na talerze z głębszym dnem potrawkę. Podał do stołu, nie zaszczycając Isaka, chociażby spojrzeniem, a zaraz po tym dodał na osobnym talerzu pokrojone kromki ciemnego chleba. Usiadł naprzeciwko i ujął łyżkę w spracowane dłonie. Dopiero teraz podniósł niepewnie wzrok na mężczyznę, przed nim czekając na cokolwiek, choćby nieme przyzwolenie, że można jeść.
Udawał, że cokolwiek robi, przy kuchennym blacie czyszcząc i tak już czystą jego powierzchnię odwlekał moment spojrzenia mężczyźnie w oczy. Bojąc się tego, co w nich ujrzy. Miał wrażenie, że i on robił wszystko, tak mozolnie, jakby liczył w duchu, że Arthur magicznym sposobem wyparuje z kuchni i nie będzie powodem do tej zwłoki.
Odwrócił się na pięcie, gdy usłyszał chrząknięcie. Jego oczy zdradzały niepewność i zalążek strachu, ale gdyby przyszło do wymiany argumentów, byłby w stanie przywołać odrobinę pewności siebie, a przynajmniej taką żywił, w tym względzie nadzieję. – Witaj – kąciki ust mimowolnie drgnęły w niewyraźnej i szybko powstrzymanej próbie uśmiechu, tak zwyczajnego na jego widok. Nawet ponury ton szkutnika, nie zdołał zdławić tej iskierki ciepła, jaką żywił względem mężczyzny.
Obserwował, jego ruchy kątem oka dostrzegając wszystkie objawy uśpionych emocji, które powoli budziły się do życia, przez jego obecność. Nie trawił, tych chwil, gdy stan wojenny, brał nad nimi górę i pozbawiał przyjemności z przebywania w swoim towarzystwie. Ta napięta aura, była dla niego ciężarem i karą jednocześnie. Wprawdzie zawiniły tylko chciwością i naiwnością, ale tego wszak nie wiedział, a przynajmniej nie wszystko.
– Kolacja – oznajmił i nałożył na talerze z głębszym dnem potrawkę. Podał do stołu, nie zaszczycając Isaka, chociażby spojrzeniem, a zaraz po tym dodał na osobnym talerzu pokrojone kromki ciemnego chleba. Usiadł naprzeciwko i ujął łyżkę w spracowane dłonie. Dopiero teraz podniósł niepewnie wzrok na mężczyznę, przed nim czekając na cokolwiek, choćby nieme przyzwolenie, że można jeść.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Wto 20 Lip - 18:54
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Przyglądał się jak woda w kubku zmienia swoje zabarwienie, nasycając się od koloru skurczonych, powichrowanych liści. Powoli też para, która unosiła się do jego nozdrzy, nabierała zapachu charakterystycznego dla napoju, którym lubił się raczyć w chłodne wieczory. Musiał jeszcze poczekać, wytężyć swoją cierpliwość, by wyczuć odpowiedni stopień zaparzenia. W tym czasie, śledził plecy Arthura uwijającego się przy blacie. Podskórnie czuł jego napięcie, niepewność wyzierającą z kolejnych gestów i niewygodny brak odpowiedzi na gryzące pytania. Owszem, przywitał się z nim, słabo zaznaczając uniesionymi kącikami ust radość z ponownego spotkania, jednak szkutnik nie sądził, aby chętnie przeszedł do meritum sprawy.
Rozsiadając się wygodniej na krześle, zakomunikował, że nigdzie się nie wybiera i że zamierza zostać, nawet godząc się na wspólne spędzenie wieczoru w całkowitym milczeniu. Stukot talerzy zwiastował jednak, że nawet w tak trudnym momencie, zwykły rytuał dnia nie zostanie zaburzony, a wspólny posiłek dojdzie do skutku. Gdy miska wylądowała przed jego oczyma, bogaty w aromat opar połaskotał przyjemnie podniebienie.
– Dziękuję. – Nie odmówił mu uprzejmości i wdzięczności za przygotowanie kolacji. Mógł być zły, mógł mieć do niego i tuzin wyrzutów, jednak nie chciał w żaden sposób umniejszać jego staraniom i szacunku jaki miał dla poświęcenia znakomitej ilości czasu na spędzenie go przy kuchni. Przyjrzał się potrawce i pływającym w niej kawałkom warzyw oraz mięsa, sądził już po samym zapachu, że będzie przyjemna. Sięgnął po łyżkę, a drugą ręką pochwycił kromkę chleba. Odkładając sztuciec na brzeg miski, oderwał odrobinę pieczywa i zatopił w gęstej zawiesinie, rysując na jej powierzchni okrąg. Następnie, z błogością wymalowaną na twarzy, położył tak przygotowany kąsek na języku, delektując się smakiem. Dopiero wtedy poczuł, że zmęczenie opuszcza stężałe od wysiłku barki i kręgosłup. Nareszcie sięgnął ostatecznie po łyżkę i nabrał nieco sosu z kawałkami mięsa, ostrożnie, aby się nie poparzyć włożył zawartość do ust i przeżuł spokojnie. Widział, że Arthur nie rozpoczął przed nim posiłku, jakby obawiając się o to, czy wypada. – Za każdym razem mam wrażenie, że gotujesz jeszcze lepiej – wyrzucił komplement, po którego wygłoszeniu przeszedł, jakby nigdy nic, do dalszego celebrowania posiłku. Był gotów wszystko mu wybaczyć, jednak wrodzona przekorność i potrzeba postawienia spraw jasno nalegała, aby odbyli tę nieprzyjemną rozmowę, choć Arthur musiał uwierzyć, że Bergmanowi wcale nie przysparzało to przyjemności, a już tym bardziej satysfakcji. Odsunął miskę, zaspokoiwszy pierwszy głód. Przegryzając kromkę chleba, zafiksował spojrzenie w obliczu młodszego mężczyzny.
– Jak minął ci rejs? Mam nadzieję, że bez żadnych problemów – Bardzo nieelegancka aluzja wystrzeliła niczym bicz ku przemytnikowi. Bergman nie zwykł prowadzić szczególnych gierek słownych, jednak w tym przypadku odwiódł się od pomysły wyrzucenia z siebie prostego: „Spierdoliłeś ostatnio. Co ci strzeliło do głowy, żeby dać się tak złapać i zamknąć w pierdlu?”. Stary ślepiec, pomimo swej prostoty, nie kalał języka niewybrednym słownictwem uderzającym w najniższe tony i brak taktu.
Przeżuł chrupką skórkę chleba i zamieszał łyżką w oddalonym od siebie naczyniu. Wtedy też przypomniał sobie o herbacie i zerknął do kubka, który wołał o to, by w końcu wyłowić z płynu torebkę. Wstał od stołu i powędrował do kredensu, by wyciągnąć łyżeczkę i spodeczek, o których zapomniał. Krzątał się za plecami Arthura przez dobrą chwilę, nim powrócił do stolika, kładąc zdobycze przed sobą. Usiadł na krześle, które skrzypnęło krótko. Zajmując się wyławianiem rzeczonej torebki, zerkał co jakiś czas na przemytnika, siedzącego nad swoją porcją potrawki. Nie chciał katować go kolejnymi pytaniami, które przyspieszyłyby w jakikolwiek sposób jego reakcję.
Rozsiadając się wygodniej na krześle, zakomunikował, że nigdzie się nie wybiera i że zamierza zostać, nawet godząc się na wspólne spędzenie wieczoru w całkowitym milczeniu. Stukot talerzy zwiastował jednak, że nawet w tak trudnym momencie, zwykły rytuał dnia nie zostanie zaburzony, a wspólny posiłek dojdzie do skutku. Gdy miska wylądowała przed jego oczyma, bogaty w aromat opar połaskotał przyjemnie podniebienie.
– Dziękuję. – Nie odmówił mu uprzejmości i wdzięczności za przygotowanie kolacji. Mógł być zły, mógł mieć do niego i tuzin wyrzutów, jednak nie chciał w żaden sposób umniejszać jego staraniom i szacunku jaki miał dla poświęcenia znakomitej ilości czasu na spędzenie go przy kuchni. Przyjrzał się potrawce i pływającym w niej kawałkom warzyw oraz mięsa, sądził już po samym zapachu, że będzie przyjemna. Sięgnął po łyżkę, a drugą ręką pochwycił kromkę chleba. Odkładając sztuciec na brzeg miski, oderwał odrobinę pieczywa i zatopił w gęstej zawiesinie, rysując na jej powierzchni okrąg. Następnie, z błogością wymalowaną na twarzy, położył tak przygotowany kąsek na języku, delektując się smakiem. Dopiero wtedy poczuł, że zmęczenie opuszcza stężałe od wysiłku barki i kręgosłup. Nareszcie sięgnął ostatecznie po łyżkę i nabrał nieco sosu z kawałkami mięsa, ostrożnie, aby się nie poparzyć włożył zawartość do ust i przeżuł spokojnie. Widział, że Arthur nie rozpoczął przed nim posiłku, jakby obawiając się o to, czy wypada. – Za każdym razem mam wrażenie, że gotujesz jeszcze lepiej – wyrzucił komplement, po którego wygłoszeniu przeszedł, jakby nigdy nic, do dalszego celebrowania posiłku. Był gotów wszystko mu wybaczyć, jednak wrodzona przekorność i potrzeba postawienia spraw jasno nalegała, aby odbyli tę nieprzyjemną rozmowę, choć Arthur musiał uwierzyć, że Bergmanowi wcale nie przysparzało to przyjemności, a już tym bardziej satysfakcji. Odsunął miskę, zaspokoiwszy pierwszy głód. Przegryzając kromkę chleba, zafiksował spojrzenie w obliczu młodszego mężczyzny.
– Jak minął ci rejs? Mam nadzieję, że bez żadnych problemów – Bardzo nieelegancka aluzja wystrzeliła niczym bicz ku przemytnikowi. Bergman nie zwykł prowadzić szczególnych gierek słownych, jednak w tym przypadku odwiódł się od pomysły wyrzucenia z siebie prostego: „Spierdoliłeś ostatnio. Co ci strzeliło do głowy, żeby dać się tak złapać i zamknąć w pierdlu?”. Stary ślepiec, pomimo swej prostoty, nie kalał języka niewybrednym słownictwem uderzającym w najniższe tony i brak taktu.
Przeżuł chrupką skórkę chleba i zamieszał łyżką w oddalonym od siebie naczyniu. Wtedy też przypomniał sobie o herbacie i zerknął do kubka, który wołał o to, by w końcu wyłowić z płynu torebkę. Wstał od stołu i powędrował do kredensu, by wyciągnąć łyżeczkę i spodeczek, o których zapomniał. Krzątał się za plecami Arthura przez dobrą chwilę, nim powrócił do stolika, kładąc zdobycze przed sobą. Usiadł na krześle, które skrzypnęło krótko. Zajmując się wyławianiem rzeczonej torebki, zerkał co jakiś czas na przemytnika, siedzącego nad swoją porcją potrawki. Nie chciał katować go kolejnymi pytaniami, które przyspieszyłyby w jakikolwiek sposób jego reakcję.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Wto 20 Lip - 23:23
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Świat spowiła kurtyna nieprzeniknionej ciemności, w którym królował mróz, zaciskając swe lodowate szpony wokół łabędziej szyi natury, która nijak mogła się przygotować na nadejście tak nieprzejednanego żywiołu. Słaba i bezsilna musiała ulec, dając za wygraną sile znacznie potężniejszej swe korzenie mającej w pustce, gdzie nic tylko chłód i wicher pieśnią swą żałobną oznajmia nadejście nieuchwytnego od początku istnienia zabójcy, co wpełza, gdy sen zmorzy i odbiera ostatnie tchnienie. Mróz, był zgubą wszystkiego, co żywe.
Myśli te kołatały w głowie przemytnika, gdy spoglądał w tańczący płomyczek świecy postawionej na niewielkim stole. Tak ulotna i niepozorna, chwiejna wręcz wydawać, by się mogło bezradna, lecz gdyby trafiła na suche runo, przeobraża się w zmorę, nieujarzmiony koszmar. Uśmiechnął się nieoczekiwanie do swych myśli, wpatrzony, w ten kontrastujący na tle półmroku niewielki języczek płomienia, który ugnie się pod jego wolą i zgaśnie, kiedy tylko tego zapragnie. Ta siła, była iluzoryczna i potrafiła zmącić niejeden umysł, a sen o potędze, by w sidła pochwycić, to co nieuchwytne zgubił, zapewne niejednego mieszkańca Skandynawii.
Błękit spojrzenia, w którym płomyczek odbijał się, chwiejnie dając złudzenie, że oczy należą do kogoś znacznie młodszego, niż w rzeczywistości, spoczął na dłoniach szkutnika, gdy te poprawiły się, przy stole zrozumiał, że zostanie tu z nim i nigdzie nie odejdzie. To go pocieszyło. Tak jak i słowo, co padło z jego ust, niby zwykłe, ale jakże miłe. Skinął głową, niezbyt pewnie i zanurzył łyżkę w potrawce. Głód nie był mu nowością, wręcz można powiedzieć, że przywyknął do skromnych racji na morzu, także i tutaj, będąc w domu, który wszak uważał za „rodzinny,” nie spieszył się ze zaspokojeniem tego uczucia. Wiedząc, że później stanie się senny i zbyt ugodowy, a może nawet potulny? Sytość była zatem jego wrogiem, acz nie potrafił oprzeć się aromatowi dania, musiał, chociaż spróbować. Niepewny ruch w stronę ust i chwilę później przełknięcie. Fala gorąca zalała momentalnie ciało i przypomniała o niewygodach rejsu.
Jego komplement, był niespodziewany, a reakcja Mortensena świadczyła sama za siebie, jak bardzo, gdyż zastygł z łyżką w połowie drogi do wpółotwartych ust i przez jedno uderzenie serca odważył się spojrzeć mężczyźnie w oczy, by zaraz spuścić wzrok i schować zawartość niesioną na łyżce w buzi, chociaż dalej pozostawał w lekkim szoku, przez co zapomniał o ostrożnym podmuchaniu potrawki, przed wpakowaniem jej do ust. Przełknął z bólem ten rozżarzony węgielek i poczuł, jak łzy spływają mu po policzkach. Wytarł je momentalnie wierzchem rękawa i odetchnął, spoglądając w stronę małego kuchennego okna i czającej się za nim ściany ciemności.
Paradoksalnie nie bał się potworów z głębin, jak i tych, co zamieszkiwały gęste i nieprzeniknione lasy i bory. Znacznie bardziej obawiał się ludzi, nigdy nie miał pewności co do ich prawdziwej natury. Słowa wypowiedziane przez szkutnika wyrwały go z tej zadumy. Ból po oparzeniu języka i zapewne podniebienia, nieco ustąpił. Ale nie silił się na razie z kontynuacją jedzenia. – Bez… – spuścił, głowę wyczuwając aluzję i czuł, że na policzki spływa karmazynowa barwa wstydu. Morze było i owszem niespokojne, a wiatry porywiste i niebezpieczne, lecz pływał w znacznie gorszych warunkach i nie czuł strachu.
Żucie chrupiącej skórki, było przez moment jedynym, co przerywało ciszę, jaka zapadła po ostatnim wypowiedzianym słowie. Gdy wstał, odetchnął, chociaż nie na długo, bo poczucie, że jest za plecami, napawało go niezrozumiałym lękiem, jakby to nie Isak, którego znał, od tylu lat krzątał się po kuchni, a wygłodniały wilkołak gotowy zaatakować w każdej chwili i pożreć. Odwrócił się niepewny tego co ujrzy za sobą. W jego oczach czaił się wyraz niepewności zmieszany z nutką strachu. – Martwiłem się o ciebie – rzucił, jakby przypominając towarzyszowi o człowieczeństwie i uczuciu, jakim go darzy. Co prawda nie wierzył, aby Isak nagle przeistoczył się w wilkołaka, czy inną bestię, ale lęk – niezrozumiały, pozostał.
Myśli te kołatały w głowie przemytnika, gdy spoglądał w tańczący płomyczek świecy postawionej na niewielkim stole. Tak ulotna i niepozorna, chwiejna wręcz wydawać, by się mogło bezradna, lecz gdyby trafiła na suche runo, przeobraża się w zmorę, nieujarzmiony koszmar. Uśmiechnął się nieoczekiwanie do swych myśli, wpatrzony, w ten kontrastujący na tle półmroku niewielki języczek płomienia, który ugnie się pod jego wolą i zgaśnie, kiedy tylko tego zapragnie. Ta siła, była iluzoryczna i potrafiła zmącić niejeden umysł, a sen o potędze, by w sidła pochwycić, to co nieuchwytne zgubił, zapewne niejednego mieszkańca Skandynawii.
Błękit spojrzenia, w którym płomyczek odbijał się, chwiejnie dając złudzenie, że oczy należą do kogoś znacznie młodszego, niż w rzeczywistości, spoczął na dłoniach szkutnika, gdy te poprawiły się, przy stole zrozumiał, że zostanie tu z nim i nigdzie nie odejdzie. To go pocieszyło. Tak jak i słowo, co padło z jego ust, niby zwykłe, ale jakże miłe. Skinął głową, niezbyt pewnie i zanurzył łyżkę w potrawce. Głód nie był mu nowością, wręcz można powiedzieć, że przywyknął do skromnych racji na morzu, także i tutaj, będąc w domu, który wszak uważał za „rodzinny,” nie spieszył się ze zaspokojeniem tego uczucia. Wiedząc, że później stanie się senny i zbyt ugodowy, a może nawet potulny? Sytość była zatem jego wrogiem, acz nie potrafił oprzeć się aromatowi dania, musiał, chociaż spróbować. Niepewny ruch w stronę ust i chwilę później przełknięcie. Fala gorąca zalała momentalnie ciało i przypomniała o niewygodach rejsu.
Jego komplement, był niespodziewany, a reakcja Mortensena świadczyła sama za siebie, jak bardzo, gdyż zastygł z łyżką w połowie drogi do wpółotwartych ust i przez jedno uderzenie serca odważył się spojrzeć mężczyźnie w oczy, by zaraz spuścić wzrok i schować zawartość niesioną na łyżce w buzi, chociaż dalej pozostawał w lekkim szoku, przez co zapomniał o ostrożnym podmuchaniu potrawki, przed wpakowaniem jej do ust. Przełknął z bólem ten rozżarzony węgielek i poczuł, jak łzy spływają mu po policzkach. Wytarł je momentalnie wierzchem rękawa i odetchnął, spoglądając w stronę małego kuchennego okna i czającej się za nim ściany ciemności.
Paradoksalnie nie bał się potworów z głębin, jak i tych, co zamieszkiwały gęste i nieprzeniknione lasy i bory. Znacznie bardziej obawiał się ludzi, nigdy nie miał pewności co do ich prawdziwej natury. Słowa wypowiedziane przez szkutnika wyrwały go z tej zadumy. Ból po oparzeniu języka i zapewne podniebienia, nieco ustąpił. Ale nie silił się na razie z kontynuacją jedzenia. – Bez… – spuścił, głowę wyczuwając aluzję i czuł, że na policzki spływa karmazynowa barwa wstydu. Morze było i owszem niespokojne, a wiatry porywiste i niebezpieczne, lecz pływał w znacznie gorszych warunkach i nie czuł strachu.
Żucie chrupiącej skórki, było przez moment jedynym, co przerywało ciszę, jaka zapadła po ostatnim wypowiedzianym słowie. Gdy wstał, odetchnął, chociaż nie na długo, bo poczucie, że jest za plecami, napawało go niezrozumiałym lękiem, jakby to nie Isak, którego znał, od tylu lat krzątał się po kuchni, a wygłodniały wilkołak gotowy zaatakować w każdej chwili i pożreć. Odwrócił się niepewny tego co ujrzy za sobą. W jego oczach czaił się wyraz niepewności zmieszany z nutką strachu. – Martwiłem się o ciebie – rzucił, jakby przypominając towarzyszowi o człowieczeństwie i uczuciu, jakim go darzy. Co prawda nie wierzył, aby Isak nagle przeistoczył się w wilkołaka, czy inną bestię, ale lęk – niezrozumiały, pozostał.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sro 21 Lip - 17:36
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Ułożył łyżeczkę, którą wyławiał torebkę herbaty na spodeczku. Odczekał jeszcze kilka chwil nim zdecydował się upić nieco. Poczuwał się w obowiązku, aby przemówić mu do rozsądku, chociaż nie był przecież nikim z jego rodziny. Matkę Arthur pozostawił daleko za sobą, pozbawiając się jakichkolwiek bliskich więzów; pogrzebawszy to co niezwykle ważne, ruszył w świat i jedynie przypadek sprawił, że napotkali na siebie kilka lat temu, gdy Bergman żył jeszcze w miarę spokojnie w Rejkiawiku u boku ówczesnej żony. Być może, gdyby nie choroba Ormheiður, nie zamieniliby z sobą ani słowa lub Bergman przepędziłby Mortensena w siną dal, byle młody podróżnik nie zawracał mu głowy swym biadoleniem. Los jednak zgotował inny koniec dla tego dziwnego spotkania i znajomość przetrwała kolejne mroźne zimy. Czas, który im ofiarowano okazał się sposobnością do nawiązania głębszej relacji, przesyconej pewną dozą rodzinnego ciepła i wzajemnego szacunku, chociażby przez wzgląd na stare dzieje.
Szkutnik odstawił kubek na blat i sięgnął ponownie do miski z potrawką – ta zdołała nieco już wystygnąć, a na jej powierzchni wytworzył się charakterystyczny kożuszek, który usunął mieszając energicznie w zawiesinie. Przełknął jeszcze jedną porcję, dostrzegając jak Arthur krztusi się nerwowo i parzy podniebienie zbyt łapczywie pochłaniając posiłek. Mruknął cicho i zmarszczył brwi, jednak wciąż nie podjął decyzji, by przemówić ponownie. Napięta atmosfera strzelała niemal małymi wyładowaniami elektrycznymi i Isak był w stanie powiedzieć z zupełną pewnością, że dostrzega w oczach Mortensena niezrozumiały strach. Szkutnik wiedział, że potrafi zachowywać się niezbyt przyjemnie i potęgować tym wrażenie wytwarzanej przepaści, jednak chyba nigdy nie dał młodzieńcowi powodu, aby ten kulił się pod jego spojrzeniem i nerwowo przełykał ślinę. Zniechęcony odłożył łyżkę i zakrył usta dłonią, zastanawiając się, czy jednak nie powinien wyjść i zostawić sprawy tak jak była – bez rozwiązania. Wtedy zatrzymały go słowa, które przemytnik postanowił w końcu z siebie wydusić.
Skrzywił się kwaśno na lakoniczną odpowiedź, która niosła wprawdzie najważniejszy przekaz, jednak nic ponad to. Nie zdołał wymusić na nim dodatkowego wyjaśnienia, zamiast tego Arthur uciekł w zupełnie innym kierunku, przekierowując swoją uwagę na temat nie wymagający żadnej dyskusji. Być może faktycznie się martwił, a źródła tego uczucia Bergman doszukiwał się w niesprzyjającej pogodzie, jednak ostatecznie był całkiem bezpieczny i w zupełnym zdrowiu. Pracował jak zwykle, więc przemytnik nie powinien obawiać się o jego życie. Niesprecyzowany lęk zaniepokoił go mocno.
– Niepotrzebnie. Przecież pracuję normalnie. Musiałem wyjść do miasta, by sprawdzić langskipy Lundqvistów, wczorajsza ulewa wdarła się do hangarów z drewnem. Martwisz się tym, czym nie powinieneś. – Prawdopodobnie przybrał zbyt karcący ton nie pozwalając, aby uwaga Mortensena rozmyła właściwy temat rozmowy, który młody musiał wywęszyć. – Co jednak nie daje mi spokoju, to zajście sprzed kilku tygodni. – Wetknął kij w mrowisko i począł obracać nim ochoczo rozsierdzając czarną masę insektów gotowych do ataku. Zawiesił głos, wbijając wyblakły błękit tęczówek w postać Arthura, świdrował go na wskroś z miną człowieka nieznoszącego wykrętów i wymówek. Zwrócenie na siebie uwagi kruczych oficerów okazało się ujmą na imieniu przemytnika, niepotrzebnym ryzykiem i balansowaniem na granicy, gdzie już tylko krok dzielił go od losu zwykłego zapchlonego złodziejaszka, gotowego sprzedać się za byle brzdęknięcie monety. – Jeśli nie chcesz mnie słuchać, nie musisz. Nie ma takiej konieczności – westchnął, mrużąc oczy. Bo jaki obowiązek względem niego miał? – Widzę jednak, że coś nie daje ci spokoju. Podobnie mi. Dlaczego tak bardzo się naraziłeś i dlaczego dałeś się złapać w tak głupi sposób? Gdybym cię nie znał starczająco, pewnie nie robiłbym z tego takiego problemu, jednak cię znam i wiem, że brak ostrożności to ostatnia rzecz jaką grzeszysz. Więc pomóż mi zrozumieć. – Chwycił kubek w dłoń z zamiarem wysączenia odrobiny naparu, dał tym samym młodemu mężczyźnie czas na przetrawienie słów, którymi go uraczył. Oderwał też przenikliwe spojrzenie, przenosząc jego ciężar na sufit, przy którym zwisała bezwładna serpentyna pajęczyny.
Szkutnik odstawił kubek na blat i sięgnął ponownie do miski z potrawką – ta zdołała nieco już wystygnąć, a na jej powierzchni wytworzył się charakterystyczny kożuszek, który usunął mieszając energicznie w zawiesinie. Przełknął jeszcze jedną porcję, dostrzegając jak Arthur krztusi się nerwowo i parzy podniebienie zbyt łapczywie pochłaniając posiłek. Mruknął cicho i zmarszczył brwi, jednak wciąż nie podjął decyzji, by przemówić ponownie. Napięta atmosfera strzelała niemal małymi wyładowaniami elektrycznymi i Isak był w stanie powiedzieć z zupełną pewnością, że dostrzega w oczach Mortensena niezrozumiały strach. Szkutnik wiedział, że potrafi zachowywać się niezbyt przyjemnie i potęgować tym wrażenie wytwarzanej przepaści, jednak chyba nigdy nie dał młodzieńcowi powodu, aby ten kulił się pod jego spojrzeniem i nerwowo przełykał ślinę. Zniechęcony odłożył łyżkę i zakrył usta dłonią, zastanawiając się, czy jednak nie powinien wyjść i zostawić sprawy tak jak była – bez rozwiązania. Wtedy zatrzymały go słowa, które przemytnik postanowił w końcu z siebie wydusić.
Skrzywił się kwaśno na lakoniczną odpowiedź, która niosła wprawdzie najważniejszy przekaz, jednak nic ponad to. Nie zdołał wymusić na nim dodatkowego wyjaśnienia, zamiast tego Arthur uciekł w zupełnie innym kierunku, przekierowując swoją uwagę na temat nie wymagający żadnej dyskusji. Być może faktycznie się martwił, a źródła tego uczucia Bergman doszukiwał się w niesprzyjającej pogodzie, jednak ostatecznie był całkiem bezpieczny i w zupełnym zdrowiu. Pracował jak zwykle, więc przemytnik nie powinien obawiać się o jego życie. Niesprecyzowany lęk zaniepokoił go mocno.
– Niepotrzebnie. Przecież pracuję normalnie. Musiałem wyjść do miasta, by sprawdzić langskipy Lundqvistów, wczorajsza ulewa wdarła się do hangarów z drewnem. Martwisz się tym, czym nie powinieneś. – Prawdopodobnie przybrał zbyt karcący ton nie pozwalając, aby uwaga Mortensena rozmyła właściwy temat rozmowy, który młody musiał wywęszyć. – Co jednak nie daje mi spokoju, to zajście sprzed kilku tygodni. – Wetknął kij w mrowisko i począł obracać nim ochoczo rozsierdzając czarną masę insektów gotowych do ataku. Zawiesił głos, wbijając wyblakły błękit tęczówek w postać Arthura, świdrował go na wskroś z miną człowieka nieznoszącego wykrętów i wymówek. Zwrócenie na siebie uwagi kruczych oficerów okazało się ujmą na imieniu przemytnika, niepotrzebnym ryzykiem i balansowaniem na granicy, gdzie już tylko krok dzielił go od losu zwykłego zapchlonego złodziejaszka, gotowego sprzedać się za byle brzdęknięcie monety. – Jeśli nie chcesz mnie słuchać, nie musisz. Nie ma takiej konieczności – westchnął, mrużąc oczy. Bo jaki obowiązek względem niego miał? – Widzę jednak, że coś nie daje ci spokoju. Podobnie mi. Dlaczego tak bardzo się naraziłeś i dlaczego dałeś się złapać w tak głupi sposób? Gdybym cię nie znał starczająco, pewnie nie robiłbym z tego takiego problemu, jednak cię znam i wiem, że brak ostrożności to ostatnia rzecz jaką grzeszysz. Więc pomóż mi zrozumieć. – Chwycił kubek w dłoń z zamiarem wysączenia odrobiny naparu, dał tym samym młodemu mężczyźnie czas na przetrawienie słów, którymi go uraczył. Oderwał też przenikliwe spojrzenie, przenosząc jego ciężar na sufit, przy którym zwisała bezwładna serpentyna pajęczyny.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sro 28 Lip - 20:59
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Nigdy nie odczuł na sobie wyładowania frustracji, czy najczystszego w świecie gniewu ze strony szkutnika, raczej jeśli już mowa o tego typu emocjach i akcentujących je reakcjach, to znacznie bliżej było mu do strzelenia przykładowym „fochem” i milczenia przez kilka dni, ten pokaz irytacji, chociaż subtelny i mało inwazyjny skazany, był jednak na pewne niedogodności oraz życie w napiętej, niby cięciwa łuku gotowego do strzału atmosferze, to zdecydowanie niekorzystnie wpływało na człowieka, który w gruncie rzeczy, był dobry i lubił przejrzystą i jasną sytuację. Nierzadko się wyłamywał i gdy nawet miał rację w czymś, to ulegał przepraszając, byle tylko mieć to już za sobą i przejść do normalnego stanu rzeczy. Skąd zatem ten nagły strach? Cóż trudno powiedzieć prawdopodobnie przeczucie, że odwalił „niezłą lipę” sprawiło, iż niekoniecznie wiedział, czego może się po towarzyszu spodziewać. Milczenie dostał w gratisie, ciężką atmosferę również, ale bynajmniej przemytnik, nie był głupcem, wiedział, że ten skrywa w sobie coś, czego nie chce ujawnić, być może wiązało się to jakoś z przeszłością i życiem na Islandii, gdzie zresztą się poznali, może chodziło o śmierć ukochanej? Czuł jednak podświadomie, że mężczyzna naprzeciwko, tylko z pozoru jest prostym rzemieślnikiem. Zbyt oczytany i inteligentny zdradzający tendencję do zainteresowań, które nigdy Mortensenowi nie przyszłyby do głowy. Sprawiał wrażenie wyrwanego z innego świata, niekoniecznie lepszego.
Strach ustąpił miejsca niezrozumieniu i złości, on wykazuje obawę o jego przeklęte dupsko, a ten odrzuca jego troskę z taką obojętnością. Chłopak zacisnął pięści, puszczając nagle łyżkę. Spiorunował starszego mężczyznę błękitem spojrzenia i naburmuszył się. Był kiepski w grze emocji jeśli chodziło o bliskie mu osoby. Nie potrafił ich tłumić i całkowicie wyłączyć bezpieczniki. Wstał gwałtownie, aż krzesełko zaszurało o drewnianą podłogę.
– Niepotrzebnie?! – Syknął przez zaciśnięte zęby. – Pogoda taka, jakby kto otworzył bramy lodowej krainy lub bogowie prześcigali się w psotach, na i tak już przybitej i przygnębionej ostatnimi mrocznymi tygodniami ludności, a ty masz czelność tak lekceważąco podchodzić do mojej troski? – Wyrzucił w gniewie słowa, czuł, że w oczach zalęgły się świetliki, które przy lepszym świetle zdradziłby, iż odczuwał wielce te tygodnie milczenia. Westchnięciem dał wyraz dezaprobaty, ale ugiął się i usiadł na krzesełko, mieszając łyżką w stygnącej potrawce. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie i pozwalał, aby rzucał w niego słowami, co cięły jak zardzewiałe ostrze. Czując, nieznośnie świdrowanie oczu spuścił wzrok, wbijając go w talerz z jedzeniem.
Milczał długo, tocząc wewnętrzną walkę między tym, co powinien powiedzieć, a tym co przemilczeć, jednak uznał w pewnym momencie, że i tak już za daleko to zaszło i jeśli ktoś może mu pomóc to tylko szkutnik. Wszak on znał się lepiej na tych sprawach. – Poszło o kobietę, a konkretnie mówiąc, to prawda jest taka, że zaufałem pewnej kobiecie i w momencie, gdy to czyniłem, dałbym sobie rękę uciąć, że podoła zadaniu i zorganizuje wszystko, jak należy. Nie nalegałem na oddanie przedmiotu, jaki wpadł nam w ręce, wręcz przystałem, żeby go sprzedać, na czarnym rynku wiedząc, że idzie zima i wszystko drożeje, chciałem, ech, miałem nadzieję, że pójdzie gładko, miast tego wkopałem się w niezłe bagno. – Spojrzał niepewnie na ciemnowłosego i dodał po chwili:
– Spodobała mi się jej rezolutność i postawa, śmiałość i odwaga, ale nie przewidziałem, że braknie jej przebiegłości i… rozumu. Wszak to panna z wielkiego klanu, te nie muszą myśleć o konsekwencjach swych czynów i cóż… pozwoliłem się wciągnąć, bez reszty. – Cieszył się w głębi ducha, że tylko na tym się skończyło, nie wiedział i szczerze mówiąc, nie obchodziło go, co się działo z Lumi, okłamała go i czuł się wykorzystany.
Strach ustąpił miejsca niezrozumieniu i złości, on wykazuje obawę o jego przeklęte dupsko, a ten odrzuca jego troskę z taką obojętnością. Chłopak zacisnął pięści, puszczając nagle łyżkę. Spiorunował starszego mężczyznę błękitem spojrzenia i naburmuszył się. Był kiepski w grze emocji jeśli chodziło o bliskie mu osoby. Nie potrafił ich tłumić i całkowicie wyłączyć bezpieczniki. Wstał gwałtownie, aż krzesełko zaszurało o drewnianą podłogę.
– Niepotrzebnie?! – Syknął przez zaciśnięte zęby. – Pogoda taka, jakby kto otworzył bramy lodowej krainy lub bogowie prześcigali się w psotach, na i tak już przybitej i przygnębionej ostatnimi mrocznymi tygodniami ludności, a ty masz czelność tak lekceważąco podchodzić do mojej troski? – Wyrzucił w gniewie słowa, czuł, że w oczach zalęgły się świetliki, które przy lepszym świetle zdradziłby, iż odczuwał wielce te tygodnie milczenia. Westchnięciem dał wyraz dezaprobaty, ale ugiął się i usiadł na krzesełko, mieszając łyżką w stygnącej potrawce. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie i pozwalał, aby rzucał w niego słowami, co cięły jak zardzewiałe ostrze. Czując, nieznośnie świdrowanie oczu spuścił wzrok, wbijając go w talerz z jedzeniem.
Milczał długo, tocząc wewnętrzną walkę między tym, co powinien powiedzieć, a tym co przemilczeć, jednak uznał w pewnym momencie, że i tak już za daleko to zaszło i jeśli ktoś może mu pomóc to tylko szkutnik. Wszak on znał się lepiej na tych sprawach. – Poszło o kobietę, a konkretnie mówiąc, to prawda jest taka, że zaufałem pewnej kobiecie i w momencie, gdy to czyniłem, dałbym sobie rękę uciąć, że podoła zadaniu i zorganizuje wszystko, jak należy. Nie nalegałem na oddanie przedmiotu, jaki wpadł nam w ręce, wręcz przystałem, żeby go sprzedać, na czarnym rynku wiedząc, że idzie zima i wszystko drożeje, chciałem, ech, miałem nadzieję, że pójdzie gładko, miast tego wkopałem się w niezłe bagno. – Spojrzał niepewnie na ciemnowłosego i dodał po chwili:
– Spodobała mi się jej rezolutność i postawa, śmiałość i odwaga, ale nie przewidziałem, że braknie jej przebiegłości i… rozumu. Wszak to panna z wielkiego klanu, te nie muszą myśleć o konsekwencjach swych czynów i cóż… pozwoliłem się wciągnąć, bez reszty. – Cieszył się w głębi ducha, że tylko na tym się skończyło, nie wiedział i szczerze mówiąc, nie obchodziło go, co się działo z Lumi, okłamała go i czuł się wykorzystany.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pią 30 Lip - 15:01
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Troska przejawiana względem jego osoby była wciąż czymś świeżym, nowym, na co reagował czasami niezwykle nieporadnie, zamykając w sobie wszelakie objawy wdzięczności. Uwagę innych osób traktował lata temu jako przejaw największej słabości, dobitnego wypunktowania, że jest człowiekiem potrzebującym opieki i niesamodzielnym. Wpajane przez dekady zasady nie były skore do ponownego nadawania im kształtu – zupełnie odmiennego i wymagającego radykalnej przebudowy struktur charakteru.
Tolerował wiele wybryków Arthura, był w stanie przymknąć oko na naprawdę poważne sytuacje, gdyż sam nie należał do ludzi świętych i zajmował się nielegalnymi interesami – chociażby w dokach Lundqvistów. W niektórych jednak przypadkach zapalała się w nim czerwona lampka i wyraźny protest – nienawidził zbytniego rozemocjonowania i niekontrolowanych wybuchów agresji. Uważał je za bezmyślne i czyniące jedynie szkody.
– Uspokój się. Wiesz, że ostatnią rzeczą jaką będę tolerować jest twój podniesiony głos. – Wykonał zupełnie spokojny ruch kubkiem, uniósł go do ust i napił się herbaty. – Jesteś sfrustrowany i próbujesz swój gniew przelać na mnie. Zupełnie niepotrzebnie. – Diagnoza padła szybko, bez zbędnego zastanowienia. Isak nie miał pojęcia, jak bardzo w swym obecnym chłodzie i próbach zbagatelizowania emocji siedzących w Arthurze, przypominał swojego mistrza. Swobodnie manipulując sytuacją tak, by wywrzeć zamierzony efekt. Tym razem w spokojności swego tonu, podniósł oczy na Arthura i przeszył go pełnym niezadowolenia spojrzeniem. Widział, że młody mężczyzna jest prawdziwie przejęty zaistniałą sytuacją, choć faktycznie podejrzewał, że wciąż sprawcą całego zamieszania jest zajście sprzed kilku tygodni. Na szczęście nie musiał długo się starać, aby przemytnik po pierwszym wybuchu ugiął kolana i usiadł na swoim miejscu. Bergman westchnął i oparł się łokciami o blat stołu. – Nie lekceważę cię. – Padło w końcu zmiękczenie wcześniejszych słów; rzecz właściwa tylko jemu, wypracowana przez lata znajomości, zupełnie odbiegająca od nieprzyjemnej obojętności zaprezentowanej na samym początku rozmowy. – Nie lekceważę, ale chcę dojść do sedna, a ty próbujesz wyciągać sprawy, które naprawdę są teraz mniej istotne. – Choć wydawało się, że złagodniał, szkutnik wciąż odczuwał nieprzyjemne napięcie wynikające z braku pewności co do szczegółów pojmania przez kruczych. Obawiając się o bezpieczeństwo Mortensena, pośrednio zabiegał też o własny spokój i potrzebę nie zwracania na siebie uwagi, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowali się stróże prawa.
Mimo wszystko wiedział, że przemytnik ufa mu na tyle, by w końcu jego język rozwiązał się i z najbardziej niedostępnych czeluści serca wyszło na jaw wszystko to, co chował w sobie przez okres nieobecności w Midgardzie. Brwi starszego mężczyzny ściągnęły się, podobnie jak usta – ściśnięte w wąską kreskę. Rozważał wszystkie słowa, każde najdrobniejsze zawahanie w głosie i brak pewności co do tego, w jaki sposób formułować wypowiedź. Wytłumaczenie, które padło z ust Mortensena nie było tym, którego się spodziewał. Ostatnią osobą, jaka powinna znaleźć się w tej całej opowieści była kobieta. W dodatku kobieta z klanu zagmatwana w nielegalny handel przedmiotami. Powstrzymał się przez parsknięciem wyrażającym brak szacunku dla przedstawionej historii. Podskórnie czuł, że kolejna porcja kpiny i prześmiewczości dobiłaby Arthura zupełnie lub była prowodyrem niepotrzebnych rękoczynów, a tych Bergman unikał. Nie odzywał się przez bardzo długą chwilę, układając wszystkie informacje w klarowną całość.
– Więc zwyczajnie poszło o kobietę... – Powtórzył niemal bezwiednie pierwsze słowa Arthura. Nie wierzył, że przyjdzie mu tak podsumować całe tygodnie milczenia, ciskania piorunami z oczu i unikania siebie nawzajem. – Z klanu… – Westchnienie było głębokie i niosące rys rozczarowania. – Wiesz, że w interesach ostatnią rzeczą na jaką powinieneś sobie pozwalać to cielęce oczy wbite we wspólnika. – Język drętwiał mu od wyrzucania z siebie takich oczywistości. Teraz jego spojrzenie stało się bardziej pobłażliwe, zupełnie tak, jakby rozmawiał nie z dorosłym mężczyzną, a z ledwie wyrostkiem zafiksowanym na punkcie targających nim afektów. – Wlazłeś w to tak bezmyślnie? Bo z klanu? Czy cię tak zamroczyło, że zupełnie umknął ci ten szczegół? Nie wiem, czy ujdzie jej całkiem na sucho. To, co wiem natomiast, to to, że nawet jeśli jej wina jest zupełnie jasna, zamotają całą sytuacją na tyle, aby wszyscy widzieli w tobie głównego sprawcę i człowieka, który zmusza dobrych ludzi do szemranych interesów. – Mruknął zupełnie poważnie. Wiedział wprawdzie, że często klany nie stroniły od przemytu i nielegalnej sprzedaży, jednak dla opinii publicznej wszystko musiało układać się tak, by ich dobre imię nie zostało nadszarpnięte.
Tolerował wiele wybryków Arthura, był w stanie przymknąć oko na naprawdę poważne sytuacje, gdyż sam nie należał do ludzi świętych i zajmował się nielegalnymi interesami – chociażby w dokach Lundqvistów. W niektórych jednak przypadkach zapalała się w nim czerwona lampka i wyraźny protest – nienawidził zbytniego rozemocjonowania i niekontrolowanych wybuchów agresji. Uważał je za bezmyślne i czyniące jedynie szkody.
– Uspokój się. Wiesz, że ostatnią rzeczą jaką będę tolerować jest twój podniesiony głos. – Wykonał zupełnie spokojny ruch kubkiem, uniósł go do ust i napił się herbaty. – Jesteś sfrustrowany i próbujesz swój gniew przelać na mnie. Zupełnie niepotrzebnie. – Diagnoza padła szybko, bez zbędnego zastanowienia. Isak nie miał pojęcia, jak bardzo w swym obecnym chłodzie i próbach zbagatelizowania emocji siedzących w Arthurze, przypominał swojego mistrza. Swobodnie manipulując sytuacją tak, by wywrzeć zamierzony efekt. Tym razem w spokojności swego tonu, podniósł oczy na Arthura i przeszył go pełnym niezadowolenia spojrzeniem. Widział, że młody mężczyzna jest prawdziwie przejęty zaistniałą sytuacją, choć faktycznie podejrzewał, że wciąż sprawcą całego zamieszania jest zajście sprzed kilku tygodni. Na szczęście nie musiał długo się starać, aby przemytnik po pierwszym wybuchu ugiął kolana i usiadł na swoim miejscu. Bergman westchnął i oparł się łokciami o blat stołu. – Nie lekceważę cię. – Padło w końcu zmiękczenie wcześniejszych słów; rzecz właściwa tylko jemu, wypracowana przez lata znajomości, zupełnie odbiegająca od nieprzyjemnej obojętności zaprezentowanej na samym początku rozmowy. – Nie lekceważę, ale chcę dojść do sedna, a ty próbujesz wyciągać sprawy, które naprawdę są teraz mniej istotne. – Choć wydawało się, że złagodniał, szkutnik wciąż odczuwał nieprzyjemne napięcie wynikające z braku pewności co do szczegółów pojmania przez kruczych. Obawiając się o bezpieczeństwo Mortensena, pośrednio zabiegał też o własny spokój i potrzebę nie zwracania na siebie uwagi, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowali się stróże prawa.
Mimo wszystko wiedział, że przemytnik ufa mu na tyle, by w końcu jego język rozwiązał się i z najbardziej niedostępnych czeluści serca wyszło na jaw wszystko to, co chował w sobie przez okres nieobecności w Midgardzie. Brwi starszego mężczyzny ściągnęły się, podobnie jak usta – ściśnięte w wąską kreskę. Rozważał wszystkie słowa, każde najdrobniejsze zawahanie w głosie i brak pewności co do tego, w jaki sposób formułować wypowiedź. Wytłumaczenie, które padło z ust Mortensena nie było tym, którego się spodziewał. Ostatnią osobą, jaka powinna znaleźć się w tej całej opowieści była kobieta. W dodatku kobieta z klanu zagmatwana w nielegalny handel przedmiotami. Powstrzymał się przez parsknięciem wyrażającym brak szacunku dla przedstawionej historii. Podskórnie czuł, że kolejna porcja kpiny i prześmiewczości dobiłaby Arthura zupełnie lub była prowodyrem niepotrzebnych rękoczynów, a tych Bergman unikał. Nie odzywał się przez bardzo długą chwilę, układając wszystkie informacje w klarowną całość.
– Więc zwyczajnie poszło o kobietę... – Powtórzył niemal bezwiednie pierwsze słowa Arthura. Nie wierzył, że przyjdzie mu tak podsumować całe tygodnie milczenia, ciskania piorunami z oczu i unikania siebie nawzajem. – Z klanu… – Westchnienie było głębokie i niosące rys rozczarowania. – Wiesz, że w interesach ostatnią rzeczą na jaką powinieneś sobie pozwalać to cielęce oczy wbite we wspólnika. – Język drętwiał mu od wyrzucania z siebie takich oczywistości. Teraz jego spojrzenie stało się bardziej pobłażliwe, zupełnie tak, jakby rozmawiał nie z dorosłym mężczyzną, a z ledwie wyrostkiem zafiksowanym na punkcie targających nim afektów. – Wlazłeś w to tak bezmyślnie? Bo z klanu? Czy cię tak zamroczyło, że zupełnie umknął ci ten szczegół? Nie wiem, czy ujdzie jej całkiem na sucho. To, co wiem natomiast, to to, że nawet jeśli jej wina jest zupełnie jasna, zamotają całą sytuacją na tyle, aby wszyscy widzieli w tobie głównego sprawcę i człowieka, który zmusza dobrych ludzi do szemranych interesów. – Mruknął zupełnie poważnie. Wiedział wprawdzie, że często klany nie stroniły od przemytu i nielegalnej sprzedaży, jednak dla opinii publicznej wszystko musiało układać się tak, by ich dobre imię nie zostało nadszarpnięte.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sro 4 Sie - 21:13
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Iskierki gniewu ponownie zalśniły w błękitnych oczach młodzieńca, gdy słowa szkutnika przebrzmiały westchnął zrezygnowany, ale i podirytowany Za młynkował łyżką i odstawił ją z głuchym stukiem na blat drewnianego stołu. Jego spojrzenie mówiło wiele, ale zaciśnięte pięści, zdradzały jeszcze więcej.
– Ty będziesz tolerował? A niech cię diabli, ciebie i twoje opanowanie, człowiek haruje, jak wół na dwa etaty! Robi wszystko byle, było dobrze, troszczy się w chorobie i zdrowiu, sprząta, gotuje, ba! Pranie robi! A gdy się martwi, to szczerze, a ty mi mówisz, że jestem „sfrustrowany”, że próbuję, przelać na ciebie mój gniew? Bogowie… – Uderzył głucho pięściami w stół, nie było w tym nadmiernej agresji, a jedynie rezygnacja. Widok Fárbautiego wzbudzał w nim obecnie gniew, nie przejął się ani jego troską, tym, że wyrażał względem niego takie, a nie inne uczucia, tylko potrafił zarzucić mu, że chce zrzucić na niego swój gniew. Miał ochotę załamać ręce, nad jego losem. – Jakbyś nie, był taki wyrachowany i opanowany względem mnie, to może inaczej byśmy rozmawiali – burknął, pod nosem zły na siebie, na niego i na Lumi.
Czuł na sobie jego wzrok, lecz hardość spojrzenia przemytnika, nie łagodniała, wręcz przeciwnie, z każdą sekundą zdawała się rosnąć, potęgować w tym kotle emocji, jakie targały młodzieńczą piersią, był zmęczony, ale miał siłę, by walczyć, by wieść ten spór o swoje racje, o emocje, których go pozbawiał, chciał wreszcie zrozumienia i durnego poklepania po ramieniu, że dał się zwieść, parze ładnych oczu i o mały włos nie przepłacił tego błędu wyrokiem. – Pracuję, zarabiam na siebie, na dom, zawsze się pilnuję, jestem przykładnym współlokatorem, a gdy poślizgnęła mi się noga, gdy popełniłem raz błąd na swej ścieżce, to nie potrafisz zachować się względem mnie, jak człowiek? Czy aż tyle wymagam? Względem tej blondwłosej, kobiety jesteś równie bezwzględny, bezuczuciowy? – Zapytał z oczami przepełnionymi iskierkami niewypowiedzianego bólu. Olał w zupełności jedzenie, odstawiając miskę, na bok. Patrzył mu w oczy.
Nigdy nie mógł się nim przejmować? Całe życie mieli tak spędzić, niby razem, a jednak osobno, jak dwoje obcych sobie ludzi, miał tego dość, dość milczenia i udawania, że nie było tematu, chciał, ba pragnął emocji, aby te zdominowały ten dom, by zatrzęsły ścianami i fundamentem, by okoliczne zwierzęta odwracały głowy w ich kierunku, by cała okolica wiedziała, że dom ten nie jest pusty, że nie zamieszkują go duchy, ale normalni ludzie, którzy czasem się kłócą i to normalne.
– Co ty wiesz, o kobietach… – burknął, ale przypomniał sobie, o jego żonie, biedna i nieszczęsna, dla niej potrafił być troskliwy i miły, widział to w ich oczach i gestach, przy stole, to jak na siebie patrzyli, mimo jej choroby, sprawiało, że czuł wiarę w tego człowieka, że gdy myślał, iż ten, miast serca ma bryłę lodu, przypominał sobie te chwile, tam na Islandii.
Jego słowa uderzały go, każde, jedno, był wręcz zdumiony tym, jego impulsem, dlaczego, tak, co było na rzeczy? Westchnął nagle, czując w kieszeni ciężar listu, jakby ten ciążył mu, niby kotwica, on i coś jeszcze innego, lecz bał się teraz zapytać. Wolał pokazać ów kawałek papieru. Wstał i bez słowa rzucił mu lekko tylko pogięty pergamin, jakby nic dla niego nie znaczył, a przecież, kiedy go dostał, czytał go raz za razem, nawet próbował doszukiwać się ukrytych treści, na wszystkie znane mu sposoby, niestety nic to nie dało list, był czysty i tylko atrament pióra go barwił. Pamiętał, jak pierwszej nocy spał z nim pod poduszką, czując jego brzemię i nie wiedząc, co ma czynić, jak ma odpisać, czy to nie prowokacja?
– Czytaj i przestań chrzanić, to ja tu jestem przemytnikiem, ja zawaliłem. Ty i te twoje mądrości, nigdy nie popełniłeś gafy, bo bałeś się zaufać sercu, taka jest prawda, dlatego jesteś taki. – Patrzył mu prosto w oczy, był wyższy, silniejszy i gdyby tylko chciał, bez trudu połamałby mężczyznę jak suchą brzozową gałązkę. Jednak hamował się, był dla niego kimś więcej, niż tylko współlokatorem, i może dla niego Arthur, był tylko zwykłym dzieciakiem, przybłędą, której dał dach nad głową, ale Bergman dla niego, był pewnym autorytetem, wzorem i cieniem ojca, którego nigdy nie miał.
– Ty będziesz tolerował? A niech cię diabli, ciebie i twoje opanowanie, człowiek haruje, jak wół na dwa etaty! Robi wszystko byle, było dobrze, troszczy się w chorobie i zdrowiu, sprząta, gotuje, ba! Pranie robi! A gdy się martwi, to szczerze, a ty mi mówisz, że jestem „sfrustrowany”, że próbuję, przelać na ciebie mój gniew? Bogowie… – Uderzył głucho pięściami w stół, nie było w tym nadmiernej agresji, a jedynie rezygnacja. Widok Fárbautiego wzbudzał w nim obecnie gniew, nie przejął się ani jego troską, tym, że wyrażał względem niego takie, a nie inne uczucia, tylko potrafił zarzucić mu, że chce zrzucić na niego swój gniew. Miał ochotę załamać ręce, nad jego losem. – Jakbyś nie, był taki wyrachowany i opanowany względem mnie, to może inaczej byśmy rozmawiali – burknął, pod nosem zły na siebie, na niego i na Lumi.
Czuł na sobie jego wzrok, lecz hardość spojrzenia przemytnika, nie łagodniała, wręcz przeciwnie, z każdą sekundą zdawała się rosnąć, potęgować w tym kotle emocji, jakie targały młodzieńczą piersią, był zmęczony, ale miał siłę, by walczyć, by wieść ten spór o swoje racje, o emocje, których go pozbawiał, chciał wreszcie zrozumienia i durnego poklepania po ramieniu, że dał się zwieść, parze ładnych oczu i o mały włos nie przepłacił tego błędu wyrokiem. – Pracuję, zarabiam na siebie, na dom, zawsze się pilnuję, jestem przykładnym współlokatorem, a gdy poślizgnęła mi się noga, gdy popełniłem raz błąd na swej ścieżce, to nie potrafisz zachować się względem mnie, jak człowiek? Czy aż tyle wymagam? Względem tej blondwłosej, kobiety jesteś równie bezwzględny, bezuczuciowy? – Zapytał z oczami przepełnionymi iskierkami niewypowiedzianego bólu. Olał w zupełności jedzenie, odstawiając miskę, na bok. Patrzył mu w oczy.
Nigdy nie mógł się nim przejmować? Całe życie mieli tak spędzić, niby razem, a jednak osobno, jak dwoje obcych sobie ludzi, miał tego dość, dość milczenia i udawania, że nie było tematu, chciał, ba pragnął emocji, aby te zdominowały ten dom, by zatrzęsły ścianami i fundamentem, by okoliczne zwierzęta odwracały głowy w ich kierunku, by cała okolica wiedziała, że dom ten nie jest pusty, że nie zamieszkują go duchy, ale normalni ludzie, którzy czasem się kłócą i to normalne.
– Co ty wiesz, o kobietach… – burknął, ale przypomniał sobie, o jego żonie, biedna i nieszczęsna, dla niej potrafił być troskliwy i miły, widział to w ich oczach i gestach, przy stole, to jak na siebie patrzyli, mimo jej choroby, sprawiało, że czuł wiarę w tego człowieka, że gdy myślał, iż ten, miast serca ma bryłę lodu, przypominał sobie te chwile, tam na Islandii.
Jego słowa uderzały go, każde, jedno, był wręcz zdumiony tym, jego impulsem, dlaczego, tak, co było na rzeczy? Westchnął nagle, czując w kieszeni ciężar listu, jakby ten ciążył mu, niby kotwica, on i coś jeszcze innego, lecz bał się teraz zapytać. Wolał pokazać ów kawałek papieru. Wstał i bez słowa rzucił mu lekko tylko pogięty pergamin, jakby nic dla niego nie znaczył, a przecież, kiedy go dostał, czytał go raz za razem, nawet próbował doszukiwać się ukrytych treści, na wszystkie znane mu sposoby, niestety nic to nie dało list, był czysty i tylko atrament pióra go barwił. Pamiętał, jak pierwszej nocy spał z nim pod poduszką, czując jego brzemię i nie wiedząc, co ma czynić, jak ma odpisać, czy to nie prowokacja?
– Czytaj i przestań chrzanić, to ja tu jestem przemytnikiem, ja zawaliłem. Ty i te twoje mądrości, nigdy nie popełniłeś gafy, bo bałeś się zaufać sercu, taka jest prawda, dlatego jesteś taki. – Patrzył mu prosto w oczy, był wyższy, silniejszy i gdyby tylko chciał, bez trudu połamałby mężczyznę jak suchą brzozową gałązkę. Jednak hamował się, był dla niego kimś więcej, niż tylko współlokatorem, i może dla niego Arthur, był tylko zwykłym dzieciakiem, przybłędą, której dał dach nad głową, ale Bergman dla niego, był pewnym autorytetem, wzorem i cieniem ojca, którego nigdy nie miał.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Czw 5 Sie - 15:13
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie był skory do zmiany swoich przyzwyczajeń. Emocje trzymał krótko, przeżywał dość płytko, a nawet jeśli coś poruszało go dogłębnie, zawsze zachowywał to w sobie i przepracowywał tak, by nie rzutować zbytnio swym rozchwianiem na podejmowane decyzje. Wiedział, że wiele osób czuje rozdrażnienie w zetknięciu z jego spokojem i chłodem, czasami budził w sobie w związku z tym pewien rodzaj satysfakcji i czerpał przeświadczenie, że jest gdzieś ponad, lepiej przystosowany. Pamiętał jednak własną młodzieńczą frustrację, która wylewała się w sytuacjach konfrontacji z Hrymem. Odbiciem relacji zdawał się być obecnie on i Arthur, choć wiele elementów nie pasowało do doświadczeń sprzed lat.
Wściekłość wciąż wyraźnie błądziła po obliczu Mortensena, przesycała wszystkie słowa i gesty. Huk naczyń rozdzierał raz po raz ciszę kuchni. Bergman skrzywił się przymykając oczy, uszy nienawykłe do takiego hałasu bolały w proteście. Im bardziej przemytnik się wymawiał, tym bardziej sytuacja zdawała się dla szkutnika klarowna. Niewiele się pomylił.
– Powiedziałem ci coś… – westchnął na skraju cierpliwości, gdyż i ona miała u ślepca swoje granice. – Owszem, ale ja daję ci dach nad głową i również robię to wszystko co ty, kiedy nie możesz. – Przechylił kubek z herbatą pijąc nieco wystudzony napar. – Inaczej? To znaczy? Bo jeśli masz na myśli przerzucanie się wyzwiskami i rękoczyny, to szczerze za to podziękuję. – Zrobił pauzę, choć widać było, że ze skupieniem ważył kolejne słowa i ich konsekwencje. – Pamiętaj jednak. I ja mam swoje granice, więc Arthurze, zważaj na słowa. – Tym razem nie krył się z poszlakami wskazującymi na powolne kiełkowanie jawnej złości. Słowa, które tyczyły się uznania dla troski Arthura zupełnie zostały zignorowane, co wbiło się w klatkę piersiową ślepca i rozsadziło niemal dudniące serce. Odetchnął głęboko, by zapanować nad wzbierającą irytacją. – Zachowuję się tak, jak sądzę, że powinienem. Nie wywaliłem cię za to na zbity pysk, a oczekuję jedynie wyjaśnień. Powoli zaczynam mieć wrażenie, że jedyną osobą, która nie ma szacunku do łączących nas relacji, jesteś właśnie ty. – Palec wskazujący wystrzelił w kierunku postaci Arthura, a usta szkutnika zwarły się w cieniutkiej linii. – I nie powołuj się na rzeczy, o których nie masz zupełnie pojęcia. – Wszystkie uwagi tyczące się życia osobistego powodowały wyjątkowe rozdrażnienie i gdyby nie poczucie, że chłopak jest mu jedyną rodziną, na końcu języka wykwitłoby zwodnicze zaklęcie, które raz na zawsze wyrzuciłoby z jego głowy jakiekolwiek próby działania wbrew woli Bergmana. Arthur obserwował wszystko, wiedział o obecności Frei, miał obraz życia wiedzionego wcześniej przez ślepca na Islandii. Pomimo tego był gotów wszystko to wykorzystać obecnie przeciwko niemu, choć cała wiedza ofiarowana została mu z poczuciem zaufania i dobrych intencji. Palce mężczyzny poczęły zwijać się spazmatycznie. Arthur musiał wiedzieć, że uderzył w najczulszy punkt, w odsłoniętą miękką tkankę wspomnień kotłujących się pod cieniutką błonką skóry. Choć planował dźwignąć się z krzesła i odejść w akompaniamencie trzasku drzwi, zatrzymał się jeszcze na chwilę. Gromiąc przemytnika spojrzeniem, doszukiwał się w nim jakiejkolwiek oznaki skruchy, prawdopodobnie na próżno.
Arkusz papieru wydobyty przez Mortensena poszybował lekko na blat stołu. Isak nie przywiązał do niego zbytniej uwagi, wciąż wzburzony i głęboko poruszony przytykami młodzieńca. Nie miał ochoty spoglądać nań nawet przez chwilę, a jednak sięgnął dłonią i w końcu rozłożył przed sobą, ujawniając rządki pisma obfitującego w zawijasy.
Ponownie obdarzył Arthura spojrzeniem przepełnionym goryczą i niechęcią.
– Wciąż próbujesz mnie obrazić i oczekujesz, że co? Że teraz ci pomogę? Niedobrze mi. – Prawie zmiął kartkę, jednak poświęcił się i zaczął rozczytywać wiadomość. Jej abstrakcyjność poczęła przyprawiać Bergmana o parszywie radosny śmiech, dobywający się wpierw w sposób zduszony, by w końcu jawnie eksplodować i niemal zupełnie zatrzeć złość kryjącą się w załamaniach twarzy. – Czy ta dziewczyna tak na serio? – Ściągnął brwi i przeczytał całość jeszcze raz. – „Idź waćpanna do swego zamku i zamknij się w najwyższej wieży, bym waćpanny więcej na oczy nie widział.” – Zaakcentował teatralnie dusząc się z rozbawienia. – Chyba nie potrzebujesz mojej pomocy, co powinieneś napisać. – Z rzadka dostawał listy, jednak potrafił odróżnić jego zupełnie zwykłą formę od cudacznego przerysowania naszpikowanego niepotrzebnymi akrobacjami słownymi. Wciąż chował urazę do Arthura, jednak w obliczu tego, co otrzymał od rzeczonej dziewczyny, musiał przyznać, że przemytnik miał za swoje. – Na bogów, Oldenburg. Pięknie. Pięknie – Wymamrotał, wciąż ze znamieniem wesołości.
Wściekłość wciąż wyraźnie błądziła po obliczu Mortensena, przesycała wszystkie słowa i gesty. Huk naczyń rozdzierał raz po raz ciszę kuchni. Bergman skrzywił się przymykając oczy, uszy nienawykłe do takiego hałasu bolały w proteście. Im bardziej przemytnik się wymawiał, tym bardziej sytuacja zdawała się dla szkutnika klarowna. Niewiele się pomylił.
– Powiedziałem ci coś… – westchnął na skraju cierpliwości, gdyż i ona miała u ślepca swoje granice. – Owszem, ale ja daję ci dach nad głową i również robię to wszystko co ty, kiedy nie możesz. – Przechylił kubek z herbatą pijąc nieco wystudzony napar. – Inaczej? To znaczy? Bo jeśli masz na myśli przerzucanie się wyzwiskami i rękoczyny, to szczerze za to podziękuję. – Zrobił pauzę, choć widać było, że ze skupieniem ważył kolejne słowa i ich konsekwencje. – Pamiętaj jednak. I ja mam swoje granice, więc Arthurze, zważaj na słowa. – Tym razem nie krył się z poszlakami wskazującymi na powolne kiełkowanie jawnej złości. Słowa, które tyczyły się uznania dla troski Arthura zupełnie zostały zignorowane, co wbiło się w klatkę piersiową ślepca i rozsadziło niemal dudniące serce. Odetchnął głęboko, by zapanować nad wzbierającą irytacją. – Zachowuję się tak, jak sądzę, że powinienem. Nie wywaliłem cię za to na zbity pysk, a oczekuję jedynie wyjaśnień. Powoli zaczynam mieć wrażenie, że jedyną osobą, która nie ma szacunku do łączących nas relacji, jesteś właśnie ty. – Palec wskazujący wystrzelił w kierunku postaci Arthura, a usta szkutnika zwarły się w cieniutkiej linii. – I nie powołuj się na rzeczy, o których nie masz zupełnie pojęcia. – Wszystkie uwagi tyczące się życia osobistego powodowały wyjątkowe rozdrażnienie i gdyby nie poczucie, że chłopak jest mu jedyną rodziną, na końcu języka wykwitłoby zwodnicze zaklęcie, które raz na zawsze wyrzuciłoby z jego głowy jakiekolwiek próby działania wbrew woli Bergmana. Arthur obserwował wszystko, wiedział o obecności Frei, miał obraz życia wiedzionego wcześniej przez ślepca na Islandii. Pomimo tego był gotów wszystko to wykorzystać obecnie przeciwko niemu, choć cała wiedza ofiarowana została mu z poczuciem zaufania i dobrych intencji. Palce mężczyzny poczęły zwijać się spazmatycznie. Arthur musiał wiedzieć, że uderzył w najczulszy punkt, w odsłoniętą miękką tkankę wspomnień kotłujących się pod cieniutką błonką skóry. Choć planował dźwignąć się z krzesła i odejść w akompaniamencie trzasku drzwi, zatrzymał się jeszcze na chwilę. Gromiąc przemytnika spojrzeniem, doszukiwał się w nim jakiejkolwiek oznaki skruchy, prawdopodobnie na próżno.
Arkusz papieru wydobyty przez Mortensena poszybował lekko na blat stołu. Isak nie przywiązał do niego zbytniej uwagi, wciąż wzburzony i głęboko poruszony przytykami młodzieńca. Nie miał ochoty spoglądać nań nawet przez chwilę, a jednak sięgnął dłonią i w końcu rozłożył przed sobą, ujawniając rządki pisma obfitującego w zawijasy.
Ponownie obdarzył Arthura spojrzeniem przepełnionym goryczą i niechęcią.
– Wciąż próbujesz mnie obrazić i oczekujesz, że co? Że teraz ci pomogę? Niedobrze mi. – Prawie zmiął kartkę, jednak poświęcił się i zaczął rozczytywać wiadomość. Jej abstrakcyjność poczęła przyprawiać Bergmana o parszywie radosny śmiech, dobywający się wpierw w sposób zduszony, by w końcu jawnie eksplodować i niemal zupełnie zatrzeć złość kryjącą się w załamaniach twarzy. – Czy ta dziewczyna tak na serio? – Ściągnął brwi i przeczytał całość jeszcze raz. – „Idź waćpanna do swego zamku i zamknij się w najwyższej wieży, bym waćpanny więcej na oczy nie widział.” – Zaakcentował teatralnie dusząc się z rozbawienia. – Chyba nie potrzebujesz mojej pomocy, co powinieneś napisać. – Z rzadka dostawał listy, jednak potrafił odróżnić jego zupełnie zwykłą formę od cudacznego przerysowania naszpikowanego niepotrzebnymi akrobacjami słownymi. Wciąż chował urazę do Arthura, jednak w obliczu tego, co otrzymał od rzeczonej dziewczyny, musiał przyznać, że przemytnik miał za swoje. – Na bogów, Oldenburg. Pięknie. Pięknie – Wymamrotał, wciąż ze znamieniem wesołości.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sob 7 Sie - 12:59
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
– Zważać na słowa mówisz? Ty tak biegły w ich użytkowaniu, patrzący na otaczający cię świat z pogardą i wyższością, zawsze taki byłeś, nieodgadniony, ale wiesz co? Jesteś tylko prostym szkutnikiem, nikim więcej. Trzymasz te swoje wymyślne słówka, tę postawę godną pożałowania, dla innych, aby myśleli, że jesteś „kimś”. – Kpina, z jaką to mówił, jasno określała, że sięgnięcie po argumenty fizyczne wchodziło w grę, miał już dość tego. To milczenia tygodniami odbijało się na nim, chciał normalnego domu, a utknął tu z człowiekiem, który miał poważne problemy z wyrażaniem własnych uczuć i pragnień. – A może to próba przypodobania się kobietom z wyższych sfer? Stąd te eleganckie ciuchy i ta postawa? – Zadrwił, bo coraz bardziej bawiła go irytacja malująca się na twarzy szkutnika. – Dajesz mi dach nad głową i zaprosiłeś, ale jednocześnie, gdy ja próbuję nawiązać ze wszystkich sił więź z tobą, ty nie potrafisz tego, chociaż skraweczka, sympatii przelać na te swoje pochmurne oblicze, kiedy po raz ostatni uśmiechnąłeś się do mnie? Żyjesz jak cholerny marmurowy posąg, i jak taka rzeźba trzymasz w sobie wszystkie emocje, normalny człowiek, tak nie potrafi! – Wyrzucił z siebie żal i ponownie uderzył pięścią w stół, tym razem knykciami, które aż zbielały od siły, z jaką zaciskał pięść. Cios w drewnianą powierzchnię stołu, nie był silny, raczej obrazował jego zrezygnowanie, a pomimo tego filiżanka i naczynia lekko drgnęły. Dając przekonanie, że gdyby chciał uderzyć z całej siły, niewątpliwie złamały deskę, a może i przy tym nadgarstek? Nie obchodziło go to.
Miał do niego szacunek, to oczywiste, ale czuł się wzgardzony i odepchnięty, wręcz zapomniany i to w młodym sercu przeważyło, siejąc ziarna złości i gniewu, które obecnie dawały popis swych umiejętności w szerzeniu chaosu, jaki spadł na ich dom, na jego dom, poprawił się w myślach przemytnik, nie zapominając, o tym, że był cały czas „w gościach”, a Bergman mu o tym przypominał.
– Próbuję cię obrazić? Na Odyna, ty siebie słyszysz? Zachowujesz się jak smark, który tłumaczy się przedszkolance, że kolega obok mu dokucza, jesteś facetem, przypominam, daj mi w pysk jeśli czujesz się obrażony, a nie becz. – Rzucił, oczekując na przejęcie inicjatywy przez szkutnika. Miał pokazać twardą rękę? Niech pokazuje, lecz czy przypadkiem jej sobie nie złamie? To było inne pytanie i Mortensen nie specjalnie się tym w tej chwili przejmował, chcąc najzwyczajniej w świecie mieć pretekst do mordobicia, ale nie! Nie zaatakuje pierwszy dziwnym sposobem, najzwyczajniej w świecie nie potrafił zmusić się do tego, aby stojącego przed nim mężczyznę uderzyć i chociaż, gdyby w jego miejscu pojawił się ktokolwiek inny, bez wahania rozerwałby oponenta na kawałki, tak w przypadku Fárbautiego, miał niezrozumiałą blokadę i poczucie bezsilności.
– Nie wiem, czy ona na serio, czy się mną wysłużyła, przy zdobywaniu jaj, czy pisała to pod obecnością jakiejś niańki, czy kogo tam ma! – Wyrwane z piersi słowa, wcale nie zabrzmiały, tak jak to sobie wyobrażał, wręcz musiał przyznać, że bliżej im było do żalu i wstydu, niżeli gniewnej nonszalancji, jaką tak bardzo chciał teraz emanować. Na próżno. – Nie wiem, polubiłem ją. – Usiadł na krzesło, a raczej opadł jak odcięta od sznureczków marionetka, bezwładnie. – Znasz ich? – Nie trudno się domyślić, że Mortensen, mimo iż uchodził i chciał uchodzić za bywałego w świecie, nie poznał dokładnie historii każdego z klanów, jasne orientował się w tych, co mogli cokolwiek zaoferować i trzymali łapy, na interesujących go zagadnieniach, ale głębiej jego wiedza w tej materii nie sięgała.
– Kim ty jesteś? – Głos był dziwnie spokojny, wręcz pozbawiony emocji, głuchy. Wyrwane z zadumy pytanie, przeszyło ciszę między nimi. Nagle wstał, tak szybko, jakby sposobił się do uderzenia, ale miast zrobić zamach sięgnął do kieszeni po drugi papier. Rzucił na blat stołu tuż obok listu i nakazał spojrzeć. – Odpowiedz. – W jego głosie czaił się rozkaz, tak nawykły do ich wydawania na statku, z taką samą pewnością siebie i siłą głosu, jak i postawy, nie zdradzając strach, ni lęku, bo te u kogoś w jego fachu były zgubne.
Miał do niego szacunek, to oczywiste, ale czuł się wzgardzony i odepchnięty, wręcz zapomniany i to w młodym sercu przeważyło, siejąc ziarna złości i gniewu, które obecnie dawały popis swych umiejętności w szerzeniu chaosu, jaki spadł na ich dom, na jego dom, poprawił się w myślach przemytnik, nie zapominając, o tym, że był cały czas „w gościach”, a Bergman mu o tym przypominał.
– Próbuję cię obrazić? Na Odyna, ty siebie słyszysz? Zachowujesz się jak smark, który tłumaczy się przedszkolance, że kolega obok mu dokucza, jesteś facetem, przypominam, daj mi w pysk jeśli czujesz się obrażony, a nie becz. – Rzucił, oczekując na przejęcie inicjatywy przez szkutnika. Miał pokazać twardą rękę? Niech pokazuje, lecz czy przypadkiem jej sobie nie złamie? To było inne pytanie i Mortensen nie specjalnie się tym w tej chwili przejmował, chcąc najzwyczajniej w świecie mieć pretekst do mordobicia, ale nie! Nie zaatakuje pierwszy dziwnym sposobem, najzwyczajniej w świecie nie potrafił zmusić się do tego, aby stojącego przed nim mężczyznę uderzyć i chociaż, gdyby w jego miejscu pojawił się ktokolwiek inny, bez wahania rozerwałby oponenta na kawałki, tak w przypadku Fárbautiego, miał niezrozumiałą blokadę i poczucie bezsilności.
– Nie wiem, czy ona na serio, czy się mną wysłużyła, przy zdobywaniu jaj, czy pisała to pod obecnością jakiejś niańki, czy kogo tam ma! – Wyrwane z piersi słowa, wcale nie zabrzmiały, tak jak to sobie wyobrażał, wręcz musiał przyznać, że bliżej im było do żalu i wstydu, niżeli gniewnej nonszalancji, jaką tak bardzo chciał teraz emanować. Na próżno. – Nie wiem, polubiłem ją. – Usiadł na krzesło, a raczej opadł jak odcięta od sznureczków marionetka, bezwładnie. – Znasz ich? – Nie trudno się domyślić, że Mortensen, mimo iż uchodził i chciał uchodzić za bywałego w świecie, nie poznał dokładnie historii każdego z klanów, jasne orientował się w tych, co mogli cokolwiek zaoferować i trzymali łapy, na interesujących go zagadnieniach, ale głębiej jego wiedza w tej materii nie sięgała.
– Kim ty jesteś? – Głos był dziwnie spokojny, wręcz pozbawiony emocji, głuchy. Wyrwane z zadumy pytanie, przeszyło ciszę między nimi. Nagle wstał, tak szybko, jakby sposobił się do uderzenia, ale miast zrobić zamach sięgnął do kieszeni po drugi papier. Rzucił na blat stołu tuż obok listu i nakazał spojrzeć. – Odpowiedz. – W jego głosie czaił się rozkaz, tak nawykły do ich wydawania na statku, z taką samą pewnością siebie i siłą głosu, jak i postawy, nie zdradzając strach, ni lęku, bo te u kogoś w jego fachu były zgubne.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Wto 10 Sie - 15:42
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Trwać niewzruszenie, spokojnie, bez zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi.
Nie zajmować żadnego stanowiska nie zdając sobie sprawy z ceny neutralności.
Wszystko to bladło ilekroć wplątywał się w relacje przeróżnego rodzaju, od których stronił wciąż wiodąc żywot w swej samotni – nie powinien wtedy jej opuszczać. Powinien trwać zawieszony w próżni, zaspokajając jedynie naglące potrzeby, obserwując płonący świat, czując, że sam ma o wiele więcej czasu niż otaczające go istoty, tak bardzo marne i nic nie warte, że jedynym do czego się naddawały było służenie jako pożywka, przedłużenie jego żywota i odepchnięcie chłodnych palców kostuchy.
Nenne, Hrym, Ormheiður, Freja.
Arthur.
Świat miał wiele barw, wiele odczuć budzących się w ciele na dźwięk konkretnych głosek. Zdawał sobie sprawę, że przegrał na samym początku. Nie miał możliwości odwrotu, a wzbierająca w ciele burza musiała w końcu odnaleźć dla siebie ujście, by nie rozerwać trzewi.
– Dosyć! – Głuche echo uderzenia o stół rozeszło się po pomieszczeniu, kubek z herbatą odskoczył, wpierw po drewnie rozlała się resztka napoju, następnie naczynie prześlizgnęło się dalej i zachwiało niebezpiecznie na krawędzi. Dłonie zwinięte w pięści nie oderwały się od podłoża, czuł palący ból rozchodzący się po kościach ledwo okrytych skórą powoli zachodzącą nienaturalną czerwienią. Zwykłe stłuczenie urastało do rangi średnio poważnego urazu, miażdżącego kruche naczynia krwionośne. Klatka piersiowa szkutnika unosiła się gwałtownie wciąż poruszona wyrwanym z niej nieznoszącym sprzeciwu krzykiem. Twardy głos, ochrypły od wysiłku wciąż wibrował w rozgrzanym powietrzu kuchni. Kosmyki włosów opadały w nieładzie na zroszone potem czoło, a spojrzenie nabierające koloru ciężkiego ołowiu przeszywało Mortensena tysiącem lodowatych ostrzy. W końcu rozluźnił palce, drgały rwane skurczami mięśni niezwykle gwałtownie i gorączkowo, czerwień zachodziła na knykcie, rozlewała się po zewnętrznej części dłoni paskudnym siniakiem nabierającym coraz mocniej purpurowej barwy. Zdawało się, że nie zwraca uwagi na niecodzienne zjawisko, manifestujące subtelnie skazę na zdrowiu. Bolało, jednak nie do takich urazów zdołał się przyzwyczaić. Bardziej doskwierała mu cała sytuacja, słowa wyrzucane przez przemytnika i drwina, którą okazywał w każdym artykułowanym słowie. Nienawidził tak jawnego sprzeciwu i prób drwienia; przewrażliwiony na punkcie swojej osoby, choć pozornie przyzwyczajony do odgrywania roli nic nie znaczącego odpadu ludzkiego, jeżył się coraz bardziej, gdy kolejne przytyki swobodnie opuszczały usta Arthura. Nie zamierzał dłużej znosić jego tonu i tyrady jaką postanowił go uraczyć, gdyż usłyszał ponaglenie, które miało go skłonić do wyjaśnienia sytuacji sprzed kilku tygodni. Złość eskalowała urastając do rangi sprawy życia i śmierci, urastając do sytuacji, w której nagle truchło minionych lat wypełzło roztaczając dookoła morowe powietrze. Przesunął dłonie na skraj stołu, wpijając paznokcie w sękate drewno. Opuchlizna dookoła nich zdawała się naciągać skórę niemalże do momentu, w którym nabiegłe krwią okolice powinny przerwać kruchą tkankę.
Zignorował słowa Arthura odnoszące się do pierwotnego tematu rozmowy, zupełnie nie zwracał uwagi na list, który wcześniej czytał. Arkusz papieru leżał zmięty niemalże pogrążony w brunatnej kałuży rozlanej herbaty.
– Milcz, rozumiesz? Milcz! – Sapnął wściekle. Klatka piersiowa ponownie uniosła się w gwałtownym geście zaczerpnięcia powietrza. Czuł ciasnotę w głowie, uczucie podobne do chwytania czaszki w objęcia imadła zaciskającego się na kościanym sklepieniu pulsacyjnie, powoli, w sposób potęgujący torturę.
Gdyby nie Ormheiður, gdyby nie jej słowa, spojrzenie, które wciąż wykwitało boleśnie w pamięci, zakończyłby sprawę już dawno temu, bez sentymentu, bez zastanowienia. Jednak jej sympatia i troska stały się w końcu jego własnymi, odczuwanymi realnie, nie pozwalającymi podnieść ręki na krnąbrnego młodzieńca zajadle kąsającego najczulsze skrawki postaci Bergmana.
– Nie prowokuj… Nie przekroczę granicy. Nie… – Syk spomiędzy ust układał się w przedziwne zapewnienie. – Już raz mnie zmuszono… Nie każ mi tego powtarzać… – Trup Ismaela spoglądał nań pustymi oczodołami. Zabił to, co było mu najbliższe. Miał czynić tak przez resztę życia, jednak ponownie próbował przeciwstawić się swej naturze. Kolejne słowa nie zdołały opuścić jego ust, gdyż oczy przebiegły nerwowo po zdjęciu, które położył przed nim Arthur.
Pierdolony Ruuben.
Pamiętał starego marynarza, pamiętał dzień, w którym wykonano zdjęcie. Powinien go zabić. Uniósł fotografię chwiejną dłonią i obrócił, na samym rogu widniała wypisana koślawo data
– Sam już sobie odpowiedziałeś. Nikim, zwykłym szkutnikiem udającym jedynie "kogoś". – Drżąca dłoń wyciągnęła kawałek papieru w stronę Arthura i opuściła go bezwładnie. Ociężałym, posuwistym krokiem podszedł w stronę zlewu. Odkręcił kurek, włożył piekące, rozdzierane przez ból dłonie pod lodowaty strumień. Siniaki zdołały zająć niemal całe ich grzbiety. Nachylony i skupiony na czynności nie mówił nic więcej.
Gdyby nie Ormheiður.
Gdyby nie jego uczucia.
Zabiłby chłopaka.
Nie potrafił, nie mógł, nie wybaczyłby sobie tego, nawet jeśli stał obecnie w sytuacji, gdy całe jego starania upadały niczym domek z kart.
A on nie był w stanie podnieść na Mortensena ręki.
Nie zajmować żadnego stanowiska nie zdając sobie sprawy z ceny neutralności.
Wszystko to bladło ilekroć wplątywał się w relacje przeróżnego rodzaju, od których stronił wciąż wiodąc żywot w swej samotni – nie powinien wtedy jej opuszczać. Powinien trwać zawieszony w próżni, zaspokajając jedynie naglące potrzeby, obserwując płonący świat, czując, że sam ma o wiele więcej czasu niż otaczające go istoty, tak bardzo marne i nic nie warte, że jedynym do czego się naddawały było służenie jako pożywka, przedłużenie jego żywota i odepchnięcie chłodnych palców kostuchy.
Nenne, Hrym, Ormheiður, Freja.
Arthur.
Świat miał wiele barw, wiele odczuć budzących się w ciele na dźwięk konkretnych głosek. Zdawał sobie sprawę, że przegrał na samym początku. Nie miał możliwości odwrotu, a wzbierająca w ciele burza musiała w końcu odnaleźć dla siebie ujście, by nie rozerwać trzewi.
– Dosyć! – Głuche echo uderzenia o stół rozeszło się po pomieszczeniu, kubek z herbatą odskoczył, wpierw po drewnie rozlała się resztka napoju, następnie naczynie prześlizgnęło się dalej i zachwiało niebezpiecznie na krawędzi. Dłonie zwinięte w pięści nie oderwały się od podłoża, czuł palący ból rozchodzący się po kościach ledwo okrytych skórą powoli zachodzącą nienaturalną czerwienią. Zwykłe stłuczenie urastało do rangi średnio poważnego urazu, miażdżącego kruche naczynia krwionośne. Klatka piersiowa szkutnika unosiła się gwałtownie wciąż poruszona wyrwanym z niej nieznoszącym sprzeciwu krzykiem. Twardy głos, ochrypły od wysiłku wciąż wibrował w rozgrzanym powietrzu kuchni. Kosmyki włosów opadały w nieładzie na zroszone potem czoło, a spojrzenie nabierające koloru ciężkiego ołowiu przeszywało Mortensena tysiącem lodowatych ostrzy. W końcu rozluźnił palce, drgały rwane skurczami mięśni niezwykle gwałtownie i gorączkowo, czerwień zachodziła na knykcie, rozlewała się po zewnętrznej części dłoni paskudnym siniakiem nabierającym coraz mocniej purpurowej barwy. Zdawało się, że nie zwraca uwagi na niecodzienne zjawisko, manifestujące subtelnie skazę na zdrowiu. Bolało, jednak nie do takich urazów zdołał się przyzwyczaić. Bardziej doskwierała mu cała sytuacja, słowa wyrzucane przez przemytnika i drwina, którą okazywał w każdym artykułowanym słowie. Nienawidził tak jawnego sprzeciwu i prób drwienia; przewrażliwiony na punkcie swojej osoby, choć pozornie przyzwyczajony do odgrywania roli nic nie znaczącego odpadu ludzkiego, jeżył się coraz bardziej, gdy kolejne przytyki swobodnie opuszczały usta Arthura. Nie zamierzał dłużej znosić jego tonu i tyrady jaką postanowił go uraczyć, gdyż usłyszał ponaglenie, które miało go skłonić do wyjaśnienia sytuacji sprzed kilku tygodni. Złość eskalowała urastając do rangi sprawy życia i śmierci, urastając do sytuacji, w której nagle truchło minionych lat wypełzło roztaczając dookoła morowe powietrze. Przesunął dłonie na skraj stołu, wpijając paznokcie w sękate drewno. Opuchlizna dookoła nich zdawała się naciągać skórę niemalże do momentu, w którym nabiegłe krwią okolice powinny przerwać kruchą tkankę.
Zignorował słowa Arthura odnoszące się do pierwotnego tematu rozmowy, zupełnie nie zwracał uwagi na list, który wcześniej czytał. Arkusz papieru leżał zmięty niemalże pogrążony w brunatnej kałuży rozlanej herbaty.
– Milcz, rozumiesz? Milcz! – Sapnął wściekle. Klatka piersiowa ponownie uniosła się w gwałtownym geście zaczerpnięcia powietrza. Czuł ciasnotę w głowie, uczucie podobne do chwytania czaszki w objęcia imadła zaciskającego się na kościanym sklepieniu pulsacyjnie, powoli, w sposób potęgujący torturę.
Gdyby nie Ormheiður, gdyby nie jej słowa, spojrzenie, które wciąż wykwitało boleśnie w pamięci, zakończyłby sprawę już dawno temu, bez sentymentu, bez zastanowienia. Jednak jej sympatia i troska stały się w końcu jego własnymi, odczuwanymi realnie, nie pozwalającymi podnieść ręki na krnąbrnego młodzieńca zajadle kąsającego najczulsze skrawki postaci Bergmana.
– Nie prowokuj… Nie przekroczę granicy. Nie… – Syk spomiędzy ust układał się w przedziwne zapewnienie. – Już raz mnie zmuszono… Nie każ mi tego powtarzać… – Trup Ismaela spoglądał nań pustymi oczodołami. Zabił to, co było mu najbliższe. Miał czynić tak przez resztę życia, jednak ponownie próbował przeciwstawić się swej naturze. Kolejne słowa nie zdołały opuścić jego ust, gdyż oczy przebiegły nerwowo po zdjęciu, które położył przed nim Arthur.
Pierdolony Ruuben.
Pamiętał starego marynarza, pamiętał dzień, w którym wykonano zdjęcie. Powinien go zabić. Uniósł fotografię chwiejną dłonią i obrócił, na samym rogu widniała wypisana koślawo data
1966
Zaśmiał się blado. – Sam już sobie odpowiedziałeś. Nikim, zwykłym szkutnikiem udającym jedynie "kogoś". – Drżąca dłoń wyciągnęła kawałek papieru w stronę Arthura i opuściła go bezwładnie. Ociężałym, posuwistym krokiem podszedł w stronę zlewu. Odkręcił kurek, włożył piekące, rozdzierane przez ból dłonie pod lodowaty strumień. Siniaki zdołały zająć niemal całe ich grzbiety. Nachylony i skupiony na czynności nie mówił nic więcej.
Gdyby nie Ormheiður.
Gdyby nie jego uczucia.
Zabiłby chłopaka.
Nie potrafił, nie mógł, nie wybaczyłby sobie tego, nawet jeśli stał obecnie w sytuacji, gdy całe jego starania upadały niczym domek z kart.
A on nie był w stanie podnieść na Mortensena ręki.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Czw 12 Sie - 20:55
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Spoglądając w otchłań czasu, mógłby zadać wiele pytań, mógłby wiele rzeczy zmienić, tak by uniknąć konsekwencji swoich decyzji, lecz mając tę moc, jakkolwiek potężna, by ona nie była, nie potrafiłaby zapewnić mu lat pod opieką człowieka, z którym teraz toczył batalię na słowa, nie napełniłaby jego serca troską i szczyptą zauroczenia względem Lumikki, by w takich, a nie innych okolicznościach wpaść po uszy w bagnie, i w konsekwencji zatrzeć wszelki ślad na rozwinięcie tej relacji. Słowa szkutnika, były jawną drwiną z podrygu jego serca, poczuł się zraniony tak jak i przez nią, tak przez niego. Samemu widząc bezsensowność, swojego uczucia łudził się, iż te mogłoby, jakimś cudem faktycznie wypłynąć z ciasnego fiordu na szerokie wody morza, jakimże głupcem i naiwniakiem, był, snując tak odrealnione fantazje?! Świadomość, bycia nikim w oczach kogoś, kto od małego, miał wmówione, że jest „wyjątkowy” ze względu, na sam fakt urodzenia w takiej, a nie innej rodzinie, bolał podobnie, co nieodwzajemnione uczucie troski i zaniepokojenia przelewane, na człowieka, który urastał do roli wyobrażonego za dzieciaka ideału ojca. Szorstki w obyciu, lecz potrafiący pochwalić, z uśmiechem wartym więcej niż tysiąc złotych monet, był tym cieniem, co nawiedzał sny i chronił przed potworami spod łóżka. Pragnął tej namiastki miłości i domu.
Czując, na sobie jego gniew nie ukorzył się, hardo patrząc mu w oczy, widząc człowieka, jaki nie potrafił zdać się na odrobinę empatii w stosunku, do kogoś, kto traktował go jak wzór i autorytet. To bolało. Pragnął udowodnić mu, że nie jest chłopcem, a mężczyzną i nie lęka się jego groźnych spojrzeń, widywał gorszych, przeciwstawiał się większym od siebie, często obrywając za to, ale nigdy nie czując się tak jak dzisiejszego wieczoru. Chciał mu udowodnić, że nie trafił na słabego przemytnika, a na kogoś, kogo należy szanować. Sam fakt opieki i troski, jaki stosował względem starszego mężczyzny, powinien już dawno temu otworzyć mu oczy, by ten zrozumiał, jakie emocje skrywają się pod płaszczem dobrodusznego i bezinteresownego marynarza. Oczekiwał ciepła, lecz nie wiążącego się z jakimiś dawno przedawnionymi obietnicami, składanymi ludziom, którzy już opuścili świat żywych. Nie wiedział, co stało za pozwoleniem życia pod jednym dachem, czy to duchy przeszłości uderzyły w czułe struny tego ponurego i oschłego człowieka? Oczekiwał odpowiedzi, na tak wiele pytań.
– Nie! – Krzyknął z całą mocą, jaką miał w piersi, unosząc się ponad jego wątłą sylwetkę, górując oczywistymi walorami fizycznymi. Zimno błękitu uderzyło w starszego mężczyznę. Oddychał głęboko, tak skrajnie poruszony emocjonalnie, iż nie wiedział ile czasu, już trwa ta debata. Widząc jednak rozległe pociemniałe dłonie skrzywił się. Wiedział o tym, zawsze udawał, że to nie jego sprawa, ignorując, a jednak wszystko, co wymagało większej siły w naprawach domu, czy otoczenia brał na siebie, aby tylko szkutnik nie zranił się. Tyczyłoby się to również jego pracy, gdyby nie upartość i dążenie do perfekcji, tam mógł się wykrwawić, jeśli tylko łódź, nad którą pracował, stałaby się, przez to lepsza – wiedział, o tym i nie przeszkadzał mu.
– Nie obchodzi mnie to, nie obchodzi mnie to kim, ty tak naprawdę jesteś, czy jakim demonem, czy innym potworem, chcę tylko wiedzieć, co czujesz, patrząc na mnie? – Jeśli początkowe słowa, były niemal wykrzyczane w blade lico szkutnika, tak ostatnie opuściły niemal szeptem usta przemytnika. Gdy się oddali, trwał w tej pozie, jeszcze kilka uderzeń serca później wstał tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się, a syknięcie, jakie wydobyło się, spomiędzy zaciśniętych zębów świadczyło, że nie zrobił tego celowo. Podszedł do lodówki i wyciągnął lód, bez słowa zgarnął z parapetu bawełniane szmatki i ujął sprawnie dłonie szkutnika. Nie odzywał się gdy przykładał lód i zawijał, wokół niego materiał zaciskając stanowczo na chudych kościstych dłoniach. Widząc kruchość tego mężczyzny, czuł żal do siebie, że chciał go skrzywdzić. Był zbyt stary, aby go tak traktować, a jednak czuł się skrzywdzony.
Czując, na sobie jego gniew nie ukorzył się, hardo patrząc mu w oczy, widząc człowieka, jaki nie potrafił zdać się na odrobinę empatii w stosunku, do kogoś, kto traktował go jak wzór i autorytet. To bolało. Pragnął udowodnić mu, że nie jest chłopcem, a mężczyzną i nie lęka się jego groźnych spojrzeń, widywał gorszych, przeciwstawiał się większym od siebie, często obrywając za to, ale nigdy nie czując się tak jak dzisiejszego wieczoru. Chciał mu udowodnić, że nie trafił na słabego przemytnika, a na kogoś, kogo należy szanować. Sam fakt opieki i troski, jaki stosował względem starszego mężczyzny, powinien już dawno temu otworzyć mu oczy, by ten zrozumiał, jakie emocje skrywają się pod płaszczem dobrodusznego i bezinteresownego marynarza. Oczekiwał ciepła, lecz nie wiążącego się z jakimiś dawno przedawnionymi obietnicami, składanymi ludziom, którzy już opuścili świat żywych. Nie wiedział, co stało za pozwoleniem życia pod jednym dachem, czy to duchy przeszłości uderzyły w czułe struny tego ponurego i oschłego człowieka? Oczekiwał odpowiedzi, na tak wiele pytań.
– Nie! – Krzyknął z całą mocą, jaką miał w piersi, unosząc się ponad jego wątłą sylwetkę, górując oczywistymi walorami fizycznymi. Zimno błękitu uderzyło w starszego mężczyznę. Oddychał głęboko, tak skrajnie poruszony emocjonalnie, iż nie wiedział ile czasu, już trwa ta debata. Widząc jednak rozległe pociemniałe dłonie skrzywił się. Wiedział o tym, zawsze udawał, że to nie jego sprawa, ignorując, a jednak wszystko, co wymagało większej siły w naprawach domu, czy otoczenia brał na siebie, aby tylko szkutnik nie zranił się. Tyczyłoby się to również jego pracy, gdyby nie upartość i dążenie do perfekcji, tam mógł się wykrwawić, jeśli tylko łódź, nad którą pracował, stałaby się, przez to lepsza – wiedział, o tym i nie przeszkadzał mu.
– Nie obchodzi mnie to, nie obchodzi mnie to kim, ty tak naprawdę jesteś, czy jakim demonem, czy innym potworem, chcę tylko wiedzieć, co czujesz, patrząc na mnie? – Jeśli początkowe słowa, były niemal wykrzyczane w blade lico szkutnika, tak ostatnie opuściły niemal szeptem usta przemytnika. Gdy się oddali, trwał w tej pozie, jeszcze kilka uderzeń serca później wstał tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się, a syknięcie, jakie wydobyło się, spomiędzy zaciśniętych zębów świadczyło, że nie zrobił tego celowo. Podszedł do lodówki i wyciągnął lód, bez słowa zgarnął z parapetu bawełniane szmatki i ujął sprawnie dłonie szkutnika. Nie odzywał się gdy przykładał lód i zawijał, wokół niego materiał zaciskając stanowczo na chudych kościstych dłoniach. Widząc kruchość tego mężczyzny, czuł żal do siebie, że chciał go skrzywdzić. Był zbyt stary, aby go tak traktować, a jednak czuł się skrzywdzony.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pią 13 Sie - 16:06
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Woda spływała wartkim strumieniem z kranu, szkutnik zanurzał w niej raz po raz dłonie, zupełnie nie zwracając uwagi na towarzysza. Spoglądał na pociemniałą skórę i sieć zmiażdżonych pod nią drobnych naczyń krwionośnych zlewających się teraz w jedną wielką plamę. Chude palce drgały urażane uderzeniami, jednak ból ten w jakiś sposób mu pomagał. Nie uciekł, choć zwykle maskował podobne wydarzenia i szybko sprawiał, by jakiekolwiek dowody świadczące o jego niemocy nie mogły ujrzeć światła dziennego. W tej chwili nie miał na to siły, poniesiony emocjami; wściekłością buzującą w unoszącej się szybko klatce piersiowej, w rozdarciu pomiędzy decyzjami, których powinien dokonać.
Krzyk Arthura nie podziałał na niego w żaden sposób, nie zatrzymał się, ale i nie wziął odwetu. Cicho wyszeptane słowa wwiercały się z większą mocą niż gwałtowność i buta chłopaka. Potrząsnął głową nieznacznie, zdając sobie sprawę jak bardzo trafne były domniemania przemytnika.
Zepsuty; był doszczętnie przegnity i tak też powinien się zachowywać, nie zważając na sentymenty, na niedorzeczne podszepty czystych zamiarów, które przecież żywił względem tego chłopaka. Gniew na samego siebie kazał zewrzeć mocniej palce. Długi syk wydobył się z jego spierzchniętych ust niemal w tym samym momencie, gdy Mortensen wstał i przewrócił krzesło. Myśli zagłuszały wszelakie odgłosy dochodzące z otoczenia. Krew dudniła w uszach, gdy nabierał jeszcze gwałtowniej powietrze w płuca. Robił to zupełnie świadomie, jeszcze bardziej potęgując w sobie szał i gotowość do uderzenia. Musiał to zrobić, gdyż w przeciwnym razie narażał się na ostateczną przegraną, zapędzenie w kozi róg. Woda ociekała po jego dłoniach, nie podwinął rękawów koszuli więc i te nasiąknęły bardzo szybko, niemal po same łokcie. Wzdrygnął nim zimny dreszcz. Ponownie w jego umyśle zawisła myśl o wyrzuceniu z głębi gardła zaklęcia kończącego raz na zawsze wszelakie wątpliwości.
Ocucił się, gdy został brutalnie wyrwany ze swych rozważań; pewne dłonie, chwytające za jego spracowane i pokiereszowane palce, wywołały wpierw protest. Chciał je wyrwać, by nie dopuścić do podobnej sytuacji, nie potrafił jednak tego uczynić. Wciąż poruszał się nerwowo szarpany przyspieszonym oddechem i wątpliwościami rodzącymi się w kędzierzawej głowie. Kawałki lodu przesuwały się po nabrzmiałej skórze sprawiały ból, jednak po nim przychodziła ulga. Szczęka zacisnęła się mocno, wbił spojrzenie w twarz Arthura, wciąż pamiętając zdane pytanie, na które nie udzielił mu z miejsca odpowiedzi.
Co czuł, kiedy na niego patrzył?
Szarość oczu zniknęła pod powiekami, gdy próbował prześledzić dokładnie całą historię. Wiedział, że powinien wyjaśnić, że nie umie już dalej uciekać i udawać, choć tak powinien czynić, by nie ryzykować zbytnio. Chcąc zdobyć kilka dodatkowych chwil, pozwolił, by przemytnik okrył dłonie bawełnianym materiałem, owijającym się dookoła nadgarstków. Isak zacisnął usta, wciąż mieląc odpowiedź, zbyt niezdecydowany, bo ujawnienie prawdy i uzewnętrznienie swych emocji niosło poważne konsekwencje.
– Pamiętasz ją jeszcze? – Pierwsze opuściło jego usta pytanie. Oddech szkutnika nieco się uspokoił, plugawe myśli odstąpiły, by uczynić miejsce dla tego, co faktycznie powinien w tej sytuacji zrobić. Był słaby i nie potrafił zupełnie zniszczyć przeszłości. – Gdyby nie ona, pewnie historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. – Pamiętał pierwsze spotkanie z Arthurem, nieomal rozbił mu wtedy drewnianą belkę na głowie, byle nie atakował go natrętnymi prośbami o pomoc w naprawie statku. Rozeszli się w emocjach i Bergman pałał do młodzika antypatią. Wszystko za sprawą choroby toczącej ciało Ormheiður. Nie pracował wtedy wiele, skupiając się głównie na jej zdrowiu. Gdyby nie zrządzenie losu i wypadek, w którym pomocną dłoń wyciągnął Arthur, gdyby nie jej wdzięczność i troska jaką później otoczyła młodego przemytnika, Isak nie spojrzałby nawet na niego. Czasami miał wrażenie, że uczyniła to z premedytacją, świadoma, że jej czas na ziemi topnieje. Początkowo traktował wszystko przez pryzmat niespłaconego długu i obowiązku, z czasem dopiero doceniając obecność chłopaka. Szkutnik otworzył oczy. Przyglądał się swym dłoniom, po czym uniósł głowę.
Co czuł, kiedy na niego patrzył?
Uniósł rękę, wpierw położył ją na ramieniu Mortensena, wciąż zbyt niezdecydowany, aby wydusić to, co leżało mu na sercu. Oczy błysnęły wilgocią.
– Początkowo chodziło tylko o nią i o to, co dla niej wtedy zrobiłeś. – Wciąż bał się na głos wyrzec jej imienia. – Ale to już nie ważne. – Przesunął w końcu dłoń, chwytając go za kark. – Pytasz co czuję, patrząc na ciebie? Nie nawykłem do mówienia takich rzeczy. – Pochwycił jego spojrzenie i zakleszczył w ostrości chłodu swych tęczówek. Zacisnął mocniej palce, choć miękkość materiału łagodziła uścisk. – Jesteś dla mnie ważny. Moich bliskich zwykle spotykał zły los. Nie miałem ich praktycznie większość życia. Próbowałeś mnie sprowokować, ale nie mógłbym cię skrzywdzić rozumiesz? Bo coś dla mnie znaczysz, choć może nie daję ci tego odczuć. Nie wiem, czy tak czuje rodzic, nigdy nim nie byłem. Nigdy też sam nie doświadczyłem ojcowskiej opieki. Ale może to właśnie chcę ci dać, jakąś marną karykaturę czegoś, czego nigdy nie miałem. – Zacisnął oczy i zmusił Mortensena, by nachylił ku niemu głowę, stykając czoła ze sobą. – Jeśli byłem zbyt surowy, wybacz. – Odetchnął z przedziwną ulgą i odpuścił uścisk, oddalił się o dwa kroki i wciąż czując w głowie zmieszanie, postanowił podążyć ku kanapie w części salonowej. Czuł zmęczenie. Po kilku chwilach opadł bezwładnie na siedzisko.
Krzyk Arthura nie podziałał na niego w żaden sposób, nie zatrzymał się, ale i nie wziął odwetu. Cicho wyszeptane słowa wwiercały się z większą mocą niż gwałtowność i buta chłopaka. Potrząsnął głową nieznacznie, zdając sobie sprawę jak bardzo trafne były domniemania przemytnika.
Zepsuty; był doszczętnie przegnity i tak też powinien się zachowywać, nie zważając na sentymenty, na niedorzeczne podszepty czystych zamiarów, które przecież żywił względem tego chłopaka. Gniew na samego siebie kazał zewrzeć mocniej palce. Długi syk wydobył się z jego spierzchniętych ust niemal w tym samym momencie, gdy Mortensen wstał i przewrócił krzesło. Myśli zagłuszały wszelakie odgłosy dochodzące z otoczenia. Krew dudniła w uszach, gdy nabierał jeszcze gwałtowniej powietrze w płuca. Robił to zupełnie świadomie, jeszcze bardziej potęgując w sobie szał i gotowość do uderzenia. Musiał to zrobić, gdyż w przeciwnym razie narażał się na ostateczną przegraną, zapędzenie w kozi róg. Woda ociekała po jego dłoniach, nie podwinął rękawów koszuli więc i te nasiąknęły bardzo szybko, niemal po same łokcie. Wzdrygnął nim zimny dreszcz. Ponownie w jego umyśle zawisła myśl o wyrzuceniu z głębi gardła zaklęcia kończącego raz na zawsze wszelakie wątpliwości.
Ocucił się, gdy został brutalnie wyrwany ze swych rozważań; pewne dłonie, chwytające za jego spracowane i pokiereszowane palce, wywołały wpierw protest. Chciał je wyrwać, by nie dopuścić do podobnej sytuacji, nie potrafił jednak tego uczynić. Wciąż poruszał się nerwowo szarpany przyspieszonym oddechem i wątpliwościami rodzącymi się w kędzierzawej głowie. Kawałki lodu przesuwały się po nabrzmiałej skórze sprawiały ból, jednak po nim przychodziła ulga. Szczęka zacisnęła się mocno, wbił spojrzenie w twarz Arthura, wciąż pamiętając zdane pytanie, na które nie udzielił mu z miejsca odpowiedzi.
Co czuł, kiedy na niego patrzył?
Szarość oczu zniknęła pod powiekami, gdy próbował prześledzić dokładnie całą historię. Wiedział, że powinien wyjaśnić, że nie umie już dalej uciekać i udawać, choć tak powinien czynić, by nie ryzykować zbytnio. Chcąc zdobyć kilka dodatkowych chwil, pozwolił, by przemytnik okrył dłonie bawełnianym materiałem, owijającym się dookoła nadgarstków. Isak zacisnął usta, wciąż mieląc odpowiedź, zbyt niezdecydowany, bo ujawnienie prawdy i uzewnętrznienie swych emocji niosło poważne konsekwencje.
– Pamiętasz ją jeszcze? – Pierwsze opuściło jego usta pytanie. Oddech szkutnika nieco się uspokoił, plugawe myśli odstąpiły, by uczynić miejsce dla tego, co faktycznie powinien w tej sytuacji zrobić. Był słaby i nie potrafił zupełnie zniszczyć przeszłości. – Gdyby nie ona, pewnie historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. – Pamiętał pierwsze spotkanie z Arthurem, nieomal rozbił mu wtedy drewnianą belkę na głowie, byle nie atakował go natrętnymi prośbami o pomoc w naprawie statku. Rozeszli się w emocjach i Bergman pałał do młodzika antypatią. Wszystko za sprawą choroby toczącej ciało Ormheiður. Nie pracował wtedy wiele, skupiając się głównie na jej zdrowiu. Gdyby nie zrządzenie losu i wypadek, w którym pomocną dłoń wyciągnął Arthur, gdyby nie jej wdzięczność i troska jaką później otoczyła młodego przemytnika, Isak nie spojrzałby nawet na niego. Czasami miał wrażenie, że uczyniła to z premedytacją, świadoma, że jej czas na ziemi topnieje. Początkowo traktował wszystko przez pryzmat niespłaconego długu i obowiązku, z czasem dopiero doceniając obecność chłopaka. Szkutnik otworzył oczy. Przyglądał się swym dłoniom, po czym uniósł głowę.
Co czuł, kiedy na niego patrzył?
Uniósł rękę, wpierw położył ją na ramieniu Mortensena, wciąż zbyt niezdecydowany, aby wydusić to, co leżało mu na sercu. Oczy błysnęły wilgocią.
– Początkowo chodziło tylko o nią i o to, co dla niej wtedy zrobiłeś. – Wciąż bał się na głos wyrzec jej imienia. – Ale to już nie ważne. – Przesunął w końcu dłoń, chwytając go za kark. – Pytasz co czuję, patrząc na ciebie? Nie nawykłem do mówienia takich rzeczy. – Pochwycił jego spojrzenie i zakleszczył w ostrości chłodu swych tęczówek. Zacisnął mocniej palce, choć miękkość materiału łagodziła uścisk. – Jesteś dla mnie ważny. Moich bliskich zwykle spotykał zły los. Nie miałem ich praktycznie większość życia. Próbowałeś mnie sprowokować, ale nie mógłbym cię skrzywdzić rozumiesz? Bo coś dla mnie znaczysz, choć może nie daję ci tego odczuć. Nie wiem, czy tak czuje rodzic, nigdy nim nie byłem. Nigdy też sam nie doświadczyłem ojcowskiej opieki. Ale może to właśnie chcę ci dać, jakąś marną karykaturę czegoś, czego nigdy nie miałem. – Zacisnął oczy i zmusił Mortensena, by nachylił ku niemu głowę, stykając czoła ze sobą. – Jeśli byłem zbyt surowy, wybacz. – Odetchnął z przedziwną ulgą i odpuścił uścisk, oddalił się o dwa kroki i wciąż czując w głowie zmieszanie, postanowił podążyć ku kanapie w części salonowej. Czuł zmęczenie. Po kilku chwilach opadł bezwładnie na siedzisko.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sob 14 Sie - 0:18
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Szum wody oczyszczał myśli, sprawiał, że te odnajdywały swój tor i powracały pospiesznie w głąb strapionego i zmęczonego umysłu. Dzisiejszy dzień, był dla nich ciężki zarówno fizycznie, jak i psychicznie ciążył, a widmo i zarazem konsekwencje słów oraz czynów, jakich ściany niewielkiego domostwa, były świadkiem, odbiją się na przyszłych dziejach tej dwójki. Trudno orzec, czy stało się dobrze, czy wręcz przeciwnie, jedno jest pewne, teraz gdy kotara opadła, a na wierzch wyszła brzydka prawda, wiele się zmieni. Spojrzenia rzucane na dzień dobry i te ukradkowe w ciągu dnia, wszystko to będzie okraszone cieniem czegoś więcej, czegoś ponadto, co do tej pory ich łączyło.
Dłonie przemarzły skryte, pod zasłoną lodowatego strumienia, gdy wiązały opatrunki. Czynił to instynktownie, jakby niesiony niezrozumiałym impulsem wypływającym z konieczności samej czynności, bez ingerencji rozsądku, który ostatnio milczał i niewiele się udzielał. Ten moralizujący głos w głowie dochodził od serca, to ono napełniało go emocjami i odczuciami, jakich wcześniej tak nie uzewnętrzniał, było to coś nowego, a jednocześnie, czuł, że tak powinien robić i zachowywać się wobec szkutnika. Musiał wiedzieć, wręcz wydusić i doprowadzić na skraj cierpliwość mężczyzny, by dowiedzieć się tego, co skrywał pod swą maską. Jakież tajemnice widziały oczy, ile żyć odebrały dłonie, co szeptały usta skryte pod płaszczem mroku? Najważniejsze jednak pozostawało dla niego, jedno niezmienne i stawiane od dawna pytanie, które dopiero dziś zadał z pełną świadomością i premedytacją, uderzając nim, jak ostateczną kartą w zagrywce. Tak chciał uzyskać odpowiedzi, na pytania, jakie rzucał podczas bezksiężycowych nocy, zamknięty w czterech ścianach swego pokoiku na stryszku w jednym domu z człowiekiem, którego na dobrą sprawę nie znał. A przynajmniej, nie tak, jak powinien. Teraz to jednak się miało zmienić, los odwróci karty i wszystkie niejasności zostaną rozwiane.
Jego słowa wydały mu się dziwnie odległe, jakby był nieobecny duchem, zatracony we wspomnieniach. A pomimo tego zrozumiał w lot i sam pozwolił sobie na zanurzenie się w przeszłości. Miał w zupełności rację, gdyby nie ona, cóż ta historia nigdy nie doczekałaby się rozwinięcia w kuchni, przy zimnej potrawce z królika, kto wie, gdzie byliby na linii czasu, gdyby nie ta z pozoru, niepozorna kobieta, co pomimo choroby przejawiała iście boską cząstkę łączenia losów ludzkich i spajania ich. Jakby szukała kogoś, kto mógłby wypełnić, chociaż w odrobinie pustkę, kiedy jej już braknie, a to wszystko dla niego. Człowieka, który miał na sumieniu niezliczone winy, którego czas oszczędził i widmo starości zdawało się nie sięgać. Czyżby wiedziała, o tym wszystkim i z pełną świadomością zdecydowała się tak, a nie inaczej postąpić? Jaką wiarę miała w niego, że czuła, iż nie pochłonie go ciemność, że to, co wydawać by się mogło nieuchronne, nie spadnie na niego, jak katowski miecz, dyktując wyrok śmierci, za zbrodnie przeciwko wszystkiemu, co żywe?
Jego oczy były zwierciadłem duszy, w której Przemytnik się zatracił. Z otwartymi ustami śledził koleje życia, mając wgląd w przytaczane wspomnienia. Wszystko, to układało się w logiczną całość, a zarazem, teraz gdy wypłynęło na światło dzienne, nosiło w sobie tyleż przejrzystych, jak i absurdalnych wydarzeń i zrządzeń losu, że aż dziw brał, iż ich drogi faktycznie mogły się połączyć, przeciąwszy raz, w antypatii pozostając, mogły zatracić się na kartach historii jako nieprzyjemne spotkanie, które nie miało swojego dalszego rozwinięcia, czy wówczas byłoby prościej? Nie wiedział. Czuł jednak nieopisaną wdzięczność za możliwość spędzenia czasu w towarzystwie tego posępnego i polodowcowego człowieka, który z nieznajomego gbura urósł do roli, kogoś na wzór i podobieństwo ojca, zapewniając namiastkę domu. Byli dla siebie tym, czego ich zranione serca pragnęły, dawali sobie wzajem szczęście i poczucie bezpieczeństwa, tym była rodzina, to stanowili.
Jeśli oczy mogły zdradzać sekrety duszy, to w błękicie spojrzenia, jakie mu podarował, kryła się niewypowiedziana wdzięczność i skrucha. – Musiałem tyle czekać, byś przyznał się otwarcie do tych uczuć, którymi ja darzę cię, od tak dawna, że praktycznie zapomniałem, kiedy zacząłem spoglądać na ciebie, jak na członka rodziny, a nie obcego. – Przerwał ciszę, patrząc mu w oczy i zaciskając nerwowo wargi, aby nie wybuchnąć, niekontrolowanym wzruszeniem. Czuł jednocześnie wstyd, za to, że postąpił, jak postąpił, lecz bał się odezwać, aby nie zdradzić miękkości serca przed nim. W tym dziecięcym zachowaniu kryła się upartość i pragnienie, aby chwila ta, trwale zapisała się w ich wspomnieniach. Przez mglistą zasłonę, obraz szkutnika, tracił na ostrości, był zmuszony, aby mrugnąć, lecz nie przecierał oczu, pozwalając, aby wyraz emocji dotychczas skumulowany, swobodnie popłynął, znacząc swój ślad wilgotną ścieżką.
Gdy się oddalił, spoglądał za nim z troską, obserwując słabość i zmęczenie, czując, że mógł nie obciążać, aż tak starszego mężczyzny, lecz jednocześnie odczuwał dziwną lekkość na sercu. Bez wahania, podążył jego krokami, lecz nie siadał na kanapie, skierował swe kroki ku drewnianej szafce przyozdobionej runami i zdobieniami przedstawiającymi wycinki z mitologii autorstwa człowieka, który pojmował znacznie, więcej z otaczającego ich świata, niż sam oficer. Wyciągnął kryształ wypełniony po szyjkę akvavitem i parę dużych kieliszków. Rozlał zawartość już na stoliczku i podał jeden niemal pod sam nos szkutnikowi. – Rozgrzeje i złagodzi bolączki – rzucił, wpatrzony w dłonie mężczyzny.
Dłonie przemarzły skryte, pod zasłoną lodowatego strumienia, gdy wiązały opatrunki. Czynił to instynktownie, jakby niesiony niezrozumiałym impulsem wypływającym z konieczności samej czynności, bez ingerencji rozsądku, który ostatnio milczał i niewiele się udzielał. Ten moralizujący głos w głowie dochodził od serca, to ono napełniało go emocjami i odczuciami, jakich wcześniej tak nie uzewnętrzniał, było to coś nowego, a jednocześnie, czuł, że tak powinien robić i zachowywać się wobec szkutnika. Musiał wiedzieć, wręcz wydusić i doprowadzić na skraj cierpliwość mężczyzny, by dowiedzieć się tego, co skrywał pod swą maską. Jakież tajemnice widziały oczy, ile żyć odebrały dłonie, co szeptały usta skryte pod płaszczem mroku? Najważniejsze jednak pozostawało dla niego, jedno niezmienne i stawiane od dawna pytanie, które dopiero dziś zadał z pełną świadomością i premedytacją, uderzając nim, jak ostateczną kartą w zagrywce. Tak chciał uzyskać odpowiedzi, na pytania, jakie rzucał podczas bezksiężycowych nocy, zamknięty w czterech ścianach swego pokoiku na stryszku w jednym domu z człowiekiem, którego na dobrą sprawę nie znał. A przynajmniej, nie tak, jak powinien. Teraz to jednak się miało zmienić, los odwróci karty i wszystkie niejasności zostaną rozwiane.
Jego słowa wydały mu się dziwnie odległe, jakby był nieobecny duchem, zatracony we wspomnieniach. A pomimo tego zrozumiał w lot i sam pozwolił sobie na zanurzenie się w przeszłości. Miał w zupełności rację, gdyby nie ona, cóż ta historia nigdy nie doczekałaby się rozwinięcia w kuchni, przy zimnej potrawce z królika, kto wie, gdzie byliby na linii czasu, gdyby nie ta z pozoru, niepozorna kobieta, co pomimo choroby przejawiała iście boską cząstkę łączenia losów ludzkich i spajania ich. Jakby szukała kogoś, kto mógłby wypełnić, chociaż w odrobinie pustkę, kiedy jej już braknie, a to wszystko dla niego. Człowieka, który miał na sumieniu niezliczone winy, którego czas oszczędził i widmo starości zdawało się nie sięgać. Czyżby wiedziała, o tym wszystkim i z pełną świadomością zdecydowała się tak, a nie inaczej postąpić? Jaką wiarę miała w niego, że czuła, iż nie pochłonie go ciemność, że to, co wydawać by się mogło nieuchronne, nie spadnie na niego, jak katowski miecz, dyktując wyrok śmierci, za zbrodnie przeciwko wszystkiemu, co żywe?
Jego oczy były zwierciadłem duszy, w której Przemytnik się zatracił. Z otwartymi ustami śledził koleje życia, mając wgląd w przytaczane wspomnienia. Wszystko, to układało się w logiczną całość, a zarazem, teraz gdy wypłynęło na światło dzienne, nosiło w sobie tyleż przejrzystych, jak i absurdalnych wydarzeń i zrządzeń losu, że aż dziw brał, iż ich drogi faktycznie mogły się połączyć, przeciąwszy raz, w antypatii pozostając, mogły zatracić się na kartach historii jako nieprzyjemne spotkanie, które nie miało swojego dalszego rozwinięcia, czy wówczas byłoby prościej? Nie wiedział. Czuł jednak nieopisaną wdzięczność za możliwość spędzenia czasu w towarzystwie tego posępnego i polodowcowego człowieka, który z nieznajomego gbura urósł do roli, kogoś na wzór i podobieństwo ojca, zapewniając namiastkę domu. Byli dla siebie tym, czego ich zranione serca pragnęły, dawali sobie wzajem szczęście i poczucie bezpieczeństwa, tym była rodzina, to stanowili.
Jeśli oczy mogły zdradzać sekrety duszy, to w błękicie spojrzenia, jakie mu podarował, kryła się niewypowiedziana wdzięczność i skrucha. – Musiałem tyle czekać, byś przyznał się otwarcie do tych uczuć, którymi ja darzę cię, od tak dawna, że praktycznie zapomniałem, kiedy zacząłem spoglądać na ciebie, jak na członka rodziny, a nie obcego. – Przerwał ciszę, patrząc mu w oczy i zaciskając nerwowo wargi, aby nie wybuchnąć, niekontrolowanym wzruszeniem. Czuł jednocześnie wstyd, za to, że postąpił, jak postąpił, lecz bał się odezwać, aby nie zdradzić miękkości serca przed nim. W tym dziecięcym zachowaniu kryła się upartość i pragnienie, aby chwila ta, trwale zapisała się w ich wspomnieniach. Przez mglistą zasłonę, obraz szkutnika, tracił na ostrości, był zmuszony, aby mrugnąć, lecz nie przecierał oczu, pozwalając, aby wyraz emocji dotychczas skumulowany, swobodnie popłynął, znacząc swój ślad wilgotną ścieżką.
Gdy się oddalił, spoglądał za nim z troską, obserwując słabość i zmęczenie, czując, że mógł nie obciążać, aż tak starszego mężczyzny, lecz jednocześnie odczuwał dziwną lekkość na sercu. Bez wahania, podążył jego krokami, lecz nie siadał na kanapie, skierował swe kroki ku drewnianej szafce przyozdobionej runami i zdobieniami przedstawiającymi wycinki z mitologii autorstwa człowieka, który pojmował znacznie, więcej z otaczającego ich świata, niż sam oficer. Wyciągnął kryształ wypełniony po szyjkę akvavitem i parę dużych kieliszków. Rozlał zawartość już na stoliczku i podał jeden niemal pod sam nos szkutnikowi. – Rozgrzeje i złagodzi bolączki – rzucił, wpatrzony w dłonie mężczyzny.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Nie 15 Sie - 23:39
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Słowa Arthura oddawały to, czego był świadom od wielu lat. Widział spojrzenia i sposób, w jaki się do niego odnosił. Choć większość czasu zdawało się, że pozostaje obojętny na jego wyrazy uczuć, w głębi serca zapamiętywał dokładnie każdą z sytuacji i każde ze słów, by jedynie umacniać w sobie potrzebę dalszej dyskretnej troski o los Mortensena. W pewnym momencie czynił to zupełnie instynktownie i niewymuszenie. Zacisnął usta, wciąż wpatrując się w oczy młodego mężczyzny. Widział w nim cień siebie; te elementy, które utracił bezpowrotnie, a za którymi zdarzało mu się tęsknić. Nie był więcej do niego podobny, zatracając zupełnie czystość swej duszy. Choć chłopak nie zawsze postępował w sposób przemyślany i dawał emocjom brać górę, zazdrościł mu pewności i wiary w kawałki świata, które wciąż zdawały się śnieżnobiałe i dobre. Bergman nie doświadczył czegoś podobnego od dziesiątek lat.
Czuł jak gąbka wypełniająca wysłużoną kanapę ugina się lekko pod ciężarem jego ciała. Delikatne okruchy kurzu uniosły się zaraz po tym, gdy usiadł na niej wygodnie, opierając dłonie na kolanach. Wciąż mrowiące nieprzyjemnie, jednak należycie zaopiekowane i osłonięte przed błękitem spojrzenia szkutnika. Ilekroć spoglądał bowiem na swoje rany, czuł złość skierowaną ku całemu światu, ku niewyjaśnionym kolejom losu, które naznaczyły go już w łonie matki chorobą, choć zdawał się zupełnie bezbronną i niewinną istotą. Drugie z przekleństw spadających na jego głowę, nim poznał czym tak naprawdę jest grzech i przewina. Pierwszym piętnem naznaczyła go matka, oddając się człowiekowi niegodnemu klanu, będącemu zaślepionym zakazaną magią. To ją powinien oskarżać za całe zło w swym życiu, gdyż postanowiła wydać go na świat i pozwoliła cierpieć w samotności. Nie potrafił jednak nigdy patrzeć na nią z nienawiścią, bo była jego jedyną ostoją i czuł względem niej niewypowiedziany obowiązek. Tak właściwie, to właśnie w tym miejscu zaczynała się jego historia.
Otworzył zmęczone powieki, pozwalając klatce piersiowej unosić się wciąż nieco zbyt gwałtownie. Patrzył w sufit pokryty spękaną farbą, łuszczącą się w jednym z rogów osłoniętych pajęczyną.
– Wiedziałeś, że jestem chory. – Odgadł jego myśli. Czuł, że chłopak musiał się choć mgliście domyślać tego, że ciało szkutnika nie było w pełni sprawne i zdolne wykonywać niestrudzenie pracę. Nie patrzył na niego, śledząc drobną kropkę korpusu ciała pająka tkającego swoją sieć. – To jedno z przekleństw towarzyszących mi od urodzenia. – Wyjaśnił, jednak słowa rzucał w pustkę ponad sobą. Słyszał, że Arthur w końcu ruszył ze swojego miejsca, uśmiechnął się blado. Uniósł dłoń i przyłożył ją do czoła. Był mu winny wyjaśnienia, choć pewna cząstka wyła wściekle, by nie mówił mu nic więcej, by wciąż krył się w cieniu i grał zakłamaną rolę człowieka, którym nigdy tak naprawdę nie był. Szarobłękitne oczy podążyły w końcu w stronę Mortensena. Obserwował go, gdy sięgał do drewnianej komódki i wyciągał z niej alkohol. Powstrzymał się przed jakimikolwiek słowami zdradzającymi protest nad jego zamiarami. Spokojny strumień płynu przelał się przez szyjkę i zakołysał w kieliszkach.
Nie sięgnął od razu po ofiarowaną porcję, poczuł w nosie ostry zapach używki, której unikał zwykle w sposób niestrudzony. Wahanie malowało się na jego twarzy, gdyż wiedział, że zwodniczy napój potrafi niezwykle zmyślnie rozwiązywać nawet najmocniej zasupłany język. Westchnął cicho. Prawa dłoń oderwała się od kolana i uniosła chwiejnie. Ujął ostrożnie kieliszek i jeszcze przez chwilę przyglądał się mu z dziecięcym zadziwieniem. Chciał uśmierzyć ból i przytępić rozszalały umysł. Szybki ruch opróżnił zawartość. Żywy ogień rozlał się wzdłuż przełyku, następnie w żołądku i reszcie ciała. Mężczyzna zacisnął mocno oczy i usta, wypuścił powietrze z płuc i wyciągnął pusty kieliszek w stronę Mortensena.
– Jeszcze. - Zażądał. Mlecznobiała mgła łez otulała spojrzenie, które w końcu powędrowało ponownie w stronę przemytnika. – Podaj mi też zdjęcie. I usiądź, proszę. – Przesunął się nieco, robiąc mu miejsce. Wciąż bił się ze swymi myślami, zdrowym rozsądkiem nakazującym zawrzeć usta i nie mówić ani pół słowa więcej. Chciał jednak wierzyć w dobre zamiary Arthura i w to, że nigdy go nie zdradzi, choć ciężar historii Bergmana był niewyobrażalny. – Skąd je masz? Dostałeś od starego Ruubena, prawda? Coś ci o nim jeszcze opowiadał? – Wspomniał starego marynarza, który w chwili wykonania fotografii był już znacznie nadgryziony przez czas. Isak mógł snuć podejrzenia, że obecnie jego twarz przypominała pomarszczoną rodzynkę. Lekko podejrzliwe spojrzenie przemknęło po licu Arthura, choć Bergman starał się zepchnąć całą swoją paranoję jak najgłębiej, do najciemniejszego i najodleglejszego zakątka świadomości. Przysłonił oczy okutaną szmatkami dłonią, a usta drgały mu wyraźnie i nerwowo w samych kącikach. Był szczerze poruszony zaistniałą sytuacją, nagły stres wypływał na skronie w postaci cieniutkich strużek potu. Czekał, aż jego towarzysz poleje mu jeszcze jeden kieliszek i odpowie na zadane pytania, nim ruszy dalej przez gąszcze słów i wyjaśnień.
Czuł jak gąbka wypełniająca wysłużoną kanapę ugina się lekko pod ciężarem jego ciała. Delikatne okruchy kurzu uniosły się zaraz po tym, gdy usiadł na niej wygodnie, opierając dłonie na kolanach. Wciąż mrowiące nieprzyjemnie, jednak należycie zaopiekowane i osłonięte przed błękitem spojrzenia szkutnika. Ilekroć spoglądał bowiem na swoje rany, czuł złość skierowaną ku całemu światu, ku niewyjaśnionym kolejom losu, które naznaczyły go już w łonie matki chorobą, choć zdawał się zupełnie bezbronną i niewinną istotą. Drugie z przekleństw spadających na jego głowę, nim poznał czym tak naprawdę jest grzech i przewina. Pierwszym piętnem naznaczyła go matka, oddając się człowiekowi niegodnemu klanu, będącemu zaślepionym zakazaną magią. To ją powinien oskarżać za całe zło w swym życiu, gdyż postanowiła wydać go na świat i pozwoliła cierpieć w samotności. Nie potrafił jednak nigdy patrzeć na nią z nienawiścią, bo była jego jedyną ostoją i czuł względem niej niewypowiedziany obowiązek. Tak właściwie, to właśnie w tym miejscu zaczynała się jego historia.
Otworzył zmęczone powieki, pozwalając klatce piersiowej unosić się wciąż nieco zbyt gwałtownie. Patrzył w sufit pokryty spękaną farbą, łuszczącą się w jednym z rogów osłoniętych pajęczyną.
– Wiedziałeś, że jestem chory. – Odgadł jego myśli. Czuł, że chłopak musiał się choć mgliście domyślać tego, że ciało szkutnika nie było w pełni sprawne i zdolne wykonywać niestrudzenie pracę. Nie patrzył na niego, śledząc drobną kropkę korpusu ciała pająka tkającego swoją sieć. – To jedno z przekleństw towarzyszących mi od urodzenia. – Wyjaśnił, jednak słowa rzucał w pustkę ponad sobą. Słyszał, że Arthur w końcu ruszył ze swojego miejsca, uśmiechnął się blado. Uniósł dłoń i przyłożył ją do czoła. Był mu winny wyjaśnienia, choć pewna cząstka wyła wściekle, by nie mówił mu nic więcej, by wciąż krył się w cieniu i grał zakłamaną rolę człowieka, którym nigdy tak naprawdę nie był. Szarobłękitne oczy podążyły w końcu w stronę Mortensena. Obserwował go, gdy sięgał do drewnianej komódki i wyciągał z niej alkohol. Powstrzymał się przed jakimikolwiek słowami zdradzającymi protest nad jego zamiarami. Spokojny strumień płynu przelał się przez szyjkę i zakołysał w kieliszkach.
Nie sięgnął od razu po ofiarowaną porcję, poczuł w nosie ostry zapach używki, której unikał zwykle w sposób niestrudzony. Wahanie malowało się na jego twarzy, gdyż wiedział, że zwodniczy napój potrafi niezwykle zmyślnie rozwiązywać nawet najmocniej zasupłany język. Westchnął cicho. Prawa dłoń oderwała się od kolana i uniosła chwiejnie. Ujął ostrożnie kieliszek i jeszcze przez chwilę przyglądał się mu z dziecięcym zadziwieniem. Chciał uśmierzyć ból i przytępić rozszalały umysł. Szybki ruch opróżnił zawartość. Żywy ogień rozlał się wzdłuż przełyku, następnie w żołądku i reszcie ciała. Mężczyzna zacisnął mocno oczy i usta, wypuścił powietrze z płuc i wyciągnął pusty kieliszek w stronę Mortensena.
– Jeszcze. - Zażądał. Mlecznobiała mgła łez otulała spojrzenie, które w końcu powędrowało ponownie w stronę przemytnika. – Podaj mi też zdjęcie. I usiądź, proszę. – Przesunął się nieco, robiąc mu miejsce. Wciąż bił się ze swymi myślami, zdrowym rozsądkiem nakazującym zawrzeć usta i nie mówić ani pół słowa więcej. Chciał jednak wierzyć w dobre zamiary Arthura i w to, że nigdy go nie zdradzi, choć ciężar historii Bergmana był niewyobrażalny. – Skąd je masz? Dostałeś od starego Ruubena, prawda? Coś ci o nim jeszcze opowiadał? – Wspomniał starego marynarza, który w chwili wykonania fotografii był już znacznie nadgryziony przez czas. Isak mógł snuć podejrzenia, że obecnie jego twarz przypominała pomarszczoną rodzynkę. Lekko podejrzliwe spojrzenie przemknęło po licu Arthura, choć Bergman starał się zepchnąć całą swoją paranoję jak najgłębiej, do najciemniejszego i najodleglejszego zakątka świadomości. Przysłonił oczy okutaną szmatkami dłonią, a usta drgały mu wyraźnie i nerwowo w samych kącikach. Był szczerze poruszony zaistniałą sytuacją, nagły stres wypływał na skronie w postaci cieniutkich strużek potu. Czekał, aż jego towarzysz poleje mu jeszcze jeden kieliszek i odpowie na zadane pytania, nim ruszy dalej przez gąszcze słów i wyjaśnień.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sro 25 Sie - 20:09
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Miał wrażenie, że widział czasem, więcej niżby chciał się przyznawać, zawsze tuszując w pamięci te drobne momenty w ich życiu, to było nieuniknione, tej maski nie był w stanie nosić przez cały ten czas, chociaż udawała mu się ta sztuka od lat wybitnie dobrze, to jednak w domu człowiek przestaje się pilnować, mimo wszystko czujność zostaje osłabiona, przez zmęczenie lub senność, a czasem i zwykłe niedopatrzenie. Nigdy jednak nie pytał, zapominał i udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku, jakby bojąc się tego, co mógłby odkryć. Teraz się już nie wahał, zadawał pytania i dostawał odpowiedzi. Nie był głupi, ani naiwny, a chociaż ostatnio zaliczył niezłą wpadkę w interesach, to świat, w jakim żyli, nauczył go znacznie więcej, niż lata, jakie spędził na edukacji. Znał naturę ludzką, od podszewki doświadczył i widział wiele z tego, co kryje się po drugiej stronie barykady w tej odwiecznej batalii dobra ze złem. Samemu nigdy nie określił się po jednej ze stron, raczej dryfował, gdzieś na granicy, na tym cieniutkim pasie pobojowiska – ziemi niczyjej. Zarabiał, wzbogacał się i poszerzał horyzonty, a chociaż mieszkał dalej na stryszku i ubierał się raczej skromnie, to nic, to tylko pozór. Tak długo żył z kłamcą, pod jednym dachem, człowiekiem noszącym wiele masek i być może drugie tyle imion, że mimowolnie zaraził się tą chorobą, lecz wychodziła mu ona na dobre. Źle by to wyglądało, gdyby jego stan posiadania nagle drastycznie się zmienił, gdyby zaczął chodzić w bogatych futrach i jadać w najlepszych restauracjach, wówczas Krucza baczniej patrzyłaby mu na ręce, a tak, gdy swą postawą skromną i pokorną przedstawiał się światu, to nikt nie pytał, nikt nie dziwił się i nie patrzył na poczynania, z taką dokładnością. Mógł gromadzić swój kapitał, powolutku, sumiennie, talar po talarze, była to jego polisa na życie, coś na kształt zabezpieczenia, przed najgorszym scenariuszem. Tego nauczył się, żyjąc z nim, kimkolwiek, ów „On” był. Spojrzał bystro na człowieka, którego traktował w tym wszystkim, jak ojca i westchnął.
Nalał bez ponaglania. Szkutnik prezentował stan, jaki Arthur doskonale znał i widywał z obrazów w portowych tawernach. Wiedział, że niektóre słowa musiały zostać uprzednio nakarmione płynnym ogniem, by mogły wyjść z człowieka, a chociaż noc była ciemna i pełna strachów, to przeczucie, iż te cichutko siedzą w swych norach, nieodparcie mu towarzyszyło. Wątpił, aby cokolwiek chciałoby podchodzić dzisiejszej nocy pod ich dom. Stwory ponoć wyczuwają zło, a jeśli tak w istocie było, to okolica musiała strasznie cuchnąć. O dziwo nie bał się. Myśl tak nagła i niespodziewana nawiedziła jego umysł – zaskakując, odrobinę, był niemal, się uśmiechną, a nawet roześmiał. Przecież traktował Staruszka, jak człowieka, którego siła już dawno opuściła wątłe ciało, to jednak jego słowa, to jak czasem potrafił spojrzeć i teraz gdy prawda o nim była, na wyciągniecie ręki, miał wszelkie obawy sądzić, iż ktoś w kogo mógłby wątpić, był kimś więcej, niż tylko człowiekiem. Czy to jednak miało jakieś znaczenie w ich relacji? Nie. A chęć palnięcia starego dalej, gdzieś tam czaiła się. Ot tak z czystej przekory i złości za to, że go okłamywał i drwił z jego uczuć względem niewiasty, to jest „princeski”.
Podał zdjęcie i po chwili usiadł na bujanym fotelu, celowo w oddaleniu od szkutnika, aby dać mu do zrozumienia, że czekał na wyjaśnienia i był smutny. – Od starego, tak. – Przytaknął i wypił swoją porcję alkoholu. Oczy mu zalśniły, lecz zamknął powieki i odetchnął. A gdy ponownie je otworzył, patrzył długo na płomienie tańczące w palenisku. – Bredził głupoty. A przynajmniej na tamtą chwilę tak to postrzegałem. – Odparł z kwaśnym uśmiechem. – Nim zaczniesz opowieść. Powiedz mi, proszę, czy Ona wiedziała, o wszystkim? – Spojrzenie błękitny oczu ciskało w mężczyznę milionem błyskawic, gniew i poczucie, że narażał taką kobietę dla swojego „ja”, był niewybaczalne. Zagryzł zęby, aby nagle zebrane w kącikach oczu łzy nie spłynęły przypadkiem, tym samym nie zdradzając jego uczuć i rozdartego serca.
Nalał bez ponaglania. Szkutnik prezentował stan, jaki Arthur doskonale znał i widywał z obrazów w portowych tawernach. Wiedział, że niektóre słowa musiały zostać uprzednio nakarmione płynnym ogniem, by mogły wyjść z człowieka, a chociaż noc była ciemna i pełna strachów, to przeczucie, iż te cichutko siedzą w swych norach, nieodparcie mu towarzyszyło. Wątpił, aby cokolwiek chciałoby podchodzić dzisiejszej nocy pod ich dom. Stwory ponoć wyczuwają zło, a jeśli tak w istocie było, to okolica musiała strasznie cuchnąć. O dziwo nie bał się. Myśl tak nagła i niespodziewana nawiedziła jego umysł – zaskakując, odrobinę, był niemal, się uśmiechną, a nawet roześmiał. Przecież traktował Staruszka, jak człowieka, którego siła już dawno opuściła wątłe ciało, to jednak jego słowa, to jak czasem potrafił spojrzeć i teraz gdy prawda o nim była, na wyciągniecie ręki, miał wszelkie obawy sądzić, iż ktoś w kogo mógłby wątpić, był kimś więcej, niż tylko człowiekiem. Czy to jednak miało jakieś znaczenie w ich relacji? Nie. A chęć palnięcia starego dalej, gdzieś tam czaiła się. Ot tak z czystej przekory i złości za to, że go okłamywał i drwił z jego uczuć względem niewiasty, to jest „princeski”.
Podał zdjęcie i po chwili usiadł na bujanym fotelu, celowo w oddaleniu od szkutnika, aby dać mu do zrozumienia, że czekał na wyjaśnienia i był smutny. – Od starego, tak. – Przytaknął i wypił swoją porcję alkoholu. Oczy mu zalśniły, lecz zamknął powieki i odetchnął. A gdy ponownie je otworzył, patrzył długo na płomienie tańczące w palenisku. – Bredził głupoty. A przynajmniej na tamtą chwilę tak to postrzegałem. – Odparł z kwaśnym uśmiechem. – Nim zaczniesz opowieść. Powiedz mi, proszę, czy Ona wiedziała, o wszystkim? – Spojrzenie błękitny oczu ciskało w mężczyznę milionem błyskawic, gniew i poczucie, że narażał taką kobietę dla swojego „ja”, był niewybaczalne. Zagryzł zęby, aby nagle zebrane w kącikach oczu łzy nie spłynęły przypadkiem, tym samym nie zdradzając jego uczuć i rozdartego serca.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sob 28 Sie - 18:09
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Atmosfera rozmowy opadała swym ciężarem na utrudzone barki szkutnika. Nigdy nie był w podobnej sytuacji i nigdy nie czuł się równie bezbronny. Zwykle niewiedza otoczenia była jego przewagą, czymś, czym mógł grać wedle swych potrzeb, aby nikt i nic nie mogło mu zagrozić. Teraz jednak wszystko zdawało się zmieniać i nie miał już w sobie tyle pewności, a tym, co uwidaczniało się na jego twarzy była rezygnacja i zmęczenie odbijające się pod szarobłękitnymi oczami. Był tylko człowiekiem, naznaczonym nieszczęściami wpisanymi w życie i borykającym się z chorobą trawiącą zarówno ciało jak i umysł przesycony koszmarnymi wizjami.
Obracał w palcach przezroczysty kieliszek, obserwował światło, które rozszczepiało się przechodząc przez szkło. Ciepło alkoholu ogarniało powoli wszystkie komórki w ciele i rozluźniało spięte mięśnie, jednak wciąż niezbyt nachalnie, dlatego też nie miał dostatecznej odwagi, aby zacząć wywód, na który oczekiwał Mortensen. Cieniutka strużka napoju przelała się do pustki ziejącej w małym naczynku. Chciał wypić od razu, jednak zanim to uczynił przyjrzał się chłopakowi, który podążył w stronę stołu kuchennego, by przynieść zdjęcie ofiarowane przez starego Ruubena. Przechylił zawartość dopiero wtedy, gdy pomiędzy palcami doświadczył gładkości drobnego prostokąta, na którego powierzchni rysowała się scena z doków uwieczniona dokładnie w roku 1966. Ostrość alkoholu wykrzywiła twarz Bergmana, zacisnął oczy i dumał tak przez chwilę, by w końcu poczuć charakterystyczny szum w głowie. Potrząsnął subtelnie włosami, rozchylił powieki i zrozumiał, że Arthur nie zamierza usiąść obok. Pozwolił mu jednak zachować właściwy dystans, który chciał osiągnąć siadając na bujanym fotelu. Szarość w tęczówkach szkutnika wybiła się na pierwszy plan, kładąc na licu cień smutku. Ułożył kieliszek na kanapie i ujął fotografię w obydwie ręce. Słuchając słów przemytnika, począł przywoływać z pamięci ów dzień, gdy uwieczniono go na niefortunnym zdjęciu. Poranek był wtedy niezwykle rześki, a on pracował nad jednym ze swoich pierwszych większych projektów, poznał Ruubena w dokach i towarzyszył mu oraz jego kompanii przez kilka dni, gdyż pomagali przy ostatnich szlifach łodzi. Gdyby wtedy wiedział, że zdjęcie okaże się tak niebezpieczne, nie potraktowałby go z młodzieńczą beztroską – wtedy jeszcze jednak nie wiedział w pełni, że jego los podąży niezwykle wyboistymi ścieżkami, a decyzje, które podejmie, by ratować swe kruche życie, zmienią go już na zawsze. Powiódł opuszkiem palca po swej twarzy, wciąż niezbyt zmienionej, naznaczonej jedynie kilkoma lekkimi zmarszczkami, i westchnął. Uniósł oczy na Arthura, by w końcu odpowiedzieć na zadane pytanie. Odpowiedź z całą pewnością nie przyniosła mu ulgi. Wiedział, ze chłopak traktował jego żonę wyjątkowo, darzył ogromnym szacunkiem i sympatią, więc świadomość, że Bergman nigdy nie zdobył się z nią na szczerość, musiała go porazić.
– Nie. – Krótkie stwierdzenie przeszyło ciszę. Było zimne i odarte z emocji, choć oczy szkutnika zdradzały przejęcie i prawdziwą burzę rozgrywającą się w sercu. – Nie mogłem jej tego zrobić, ale była mądrą kobietą. Sądzę, że wiedziała więcej, niż mógłbym się spodziewać, choć łudziłem się, że pozostawała ślepa. – Położył zdjęcie na kolanie i zakrył część twarzy. – Nie wiem, czy to zrozumiesz. Pomimo mych kłamstw, kochałem ją szczerze. – Nawet po tylu latach wypowiadanie słów bolało i zaciskało serce w imadle niekończących się katuszy, choć był już zupełnie gdzie indziej, choć inna słodycz zdawała się zalewać jątrzące się rany, wciąż nie potrafił mówić o NIEJ na głos. Opadł bezsilnie na oparcie kanapy, ponownie wbijając szarobłękitne tęczówki w miejsce, gdzie pająk wciąż niestrudzenie tkał swoją sieć. – Jestem przeklęty. Przynajmniej po trzykroć. A być może wszystko pochodzi z jednego źródła. Tak, prawdopodobnie. – Rozważał wszystko wpierw w sobie, nim ostrożnie wyrzucał słowa ku Arthurowi. Czuł wprawdzie, że chłopak wiele zaakceptuje, jednak obawy były czymś, czego nie potrafił się w zupełności wyzbyć. – Powinienem zacząć od tego, o którym sam już dobrze wiesz. – Wyciągnął przed siebie drżące, owinięte bandażem dłonie. Zsunął z jednej z nich szarość szmatek, by jeszcze raz pokazać krwistą wybroczynę pod powierzchnią skóry. – Podobno moja choroba świadczy o tym, że me narodziny zostały przeklęte, jak i moja rodzina. Sam winienem przynosić wszystkim jedynie nieszczęście... Pewnie wiesz, iż klątwa krwi nie jest czymś, co galdrowie akceptują. – Odetchnął ze świstem. – Pozycje medyczne nie zawierają żadnego opisu przypadków traktujących o osobach spoza klanów, posiadających skazę. – Wymowne, pełne boleści spojrzenie zawisło przy twarzy Arthura. Pozwolił mu oswoić się z informacją, gdyż był to ledwie początek niezwykłości. – Nie martw się, nigdy nie wychowywałem się pod właściwym nazwiskiem. Klanowa przynależność została odebrana matce zaraz po moich narodzinach. Między innymi ze względu na schorzenie, którym zostałem naznaczony. – Pochwycił kieliszek w dłoń i błagalnie spojrzał na chłopaka. Było gorzej, niż początkowo się spodziewał. Potrzebował więcej alkoholu.
Obracał w palcach przezroczysty kieliszek, obserwował światło, które rozszczepiało się przechodząc przez szkło. Ciepło alkoholu ogarniało powoli wszystkie komórki w ciele i rozluźniało spięte mięśnie, jednak wciąż niezbyt nachalnie, dlatego też nie miał dostatecznej odwagi, aby zacząć wywód, na który oczekiwał Mortensen. Cieniutka strużka napoju przelała się do pustki ziejącej w małym naczynku. Chciał wypić od razu, jednak zanim to uczynił przyjrzał się chłopakowi, który podążył w stronę stołu kuchennego, by przynieść zdjęcie ofiarowane przez starego Ruubena. Przechylił zawartość dopiero wtedy, gdy pomiędzy palcami doświadczył gładkości drobnego prostokąta, na którego powierzchni rysowała się scena z doków uwieczniona dokładnie w roku 1966. Ostrość alkoholu wykrzywiła twarz Bergmana, zacisnął oczy i dumał tak przez chwilę, by w końcu poczuć charakterystyczny szum w głowie. Potrząsnął subtelnie włosami, rozchylił powieki i zrozumiał, że Arthur nie zamierza usiąść obok. Pozwolił mu jednak zachować właściwy dystans, który chciał osiągnąć siadając na bujanym fotelu. Szarość w tęczówkach szkutnika wybiła się na pierwszy plan, kładąc na licu cień smutku. Ułożył kieliszek na kanapie i ujął fotografię w obydwie ręce. Słuchając słów przemytnika, począł przywoływać z pamięci ów dzień, gdy uwieczniono go na niefortunnym zdjęciu. Poranek był wtedy niezwykle rześki, a on pracował nad jednym ze swoich pierwszych większych projektów, poznał Ruubena w dokach i towarzyszył mu oraz jego kompanii przez kilka dni, gdyż pomagali przy ostatnich szlifach łodzi. Gdyby wtedy wiedział, że zdjęcie okaże się tak niebezpieczne, nie potraktowałby go z młodzieńczą beztroską – wtedy jeszcze jednak nie wiedział w pełni, że jego los podąży niezwykle wyboistymi ścieżkami, a decyzje, które podejmie, by ratować swe kruche życie, zmienią go już na zawsze. Powiódł opuszkiem palca po swej twarzy, wciąż niezbyt zmienionej, naznaczonej jedynie kilkoma lekkimi zmarszczkami, i westchnął. Uniósł oczy na Arthura, by w końcu odpowiedzieć na zadane pytanie. Odpowiedź z całą pewnością nie przyniosła mu ulgi. Wiedział, ze chłopak traktował jego żonę wyjątkowo, darzył ogromnym szacunkiem i sympatią, więc świadomość, że Bergman nigdy nie zdobył się z nią na szczerość, musiała go porazić.
– Nie. – Krótkie stwierdzenie przeszyło ciszę. Było zimne i odarte z emocji, choć oczy szkutnika zdradzały przejęcie i prawdziwą burzę rozgrywającą się w sercu. – Nie mogłem jej tego zrobić, ale była mądrą kobietą. Sądzę, że wiedziała więcej, niż mógłbym się spodziewać, choć łudziłem się, że pozostawała ślepa. – Położył zdjęcie na kolanie i zakrył część twarzy. – Nie wiem, czy to zrozumiesz. Pomimo mych kłamstw, kochałem ją szczerze. – Nawet po tylu latach wypowiadanie słów bolało i zaciskało serce w imadle niekończących się katuszy, choć był już zupełnie gdzie indziej, choć inna słodycz zdawała się zalewać jątrzące się rany, wciąż nie potrafił mówić o NIEJ na głos. Opadł bezsilnie na oparcie kanapy, ponownie wbijając szarobłękitne tęczówki w miejsce, gdzie pająk wciąż niestrudzenie tkał swoją sieć. – Jestem przeklęty. Przynajmniej po trzykroć. A być może wszystko pochodzi z jednego źródła. Tak, prawdopodobnie. – Rozważał wszystko wpierw w sobie, nim ostrożnie wyrzucał słowa ku Arthurowi. Czuł wprawdzie, że chłopak wiele zaakceptuje, jednak obawy były czymś, czego nie potrafił się w zupełności wyzbyć. – Powinienem zacząć od tego, o którym sam już dobrze wiesz. – Wyciągnął przed siebie drżące, owinięte bandażem dłonie. Zsunął z jednej z nich szarość szmatek, by jeszcze raz pokazać krwistą wybroczynę pod powierzchnią skóry. – Podobno moja choroba świadczy o tym, że me narodziny zostały przeklęte, jak i moja rodzina. Sam winienem przynosić wszystkim jedynie nieszczęście... Pewnie wiesz, iż klątwa krwi nie jest czymś, co galdrowie akceptują. – Odetchnął ze świstem. – Pozycje medyczne nie zawierają żadnego opisu przypadków traktujących o osobach spoza klanów, posiadających skazę. – Wymowne, pełne boleści spojrzenie zawisło przy twarzy Arthura. Pozwolił mu oswoić się z informacją, gdyż był to ledwie początek niezwykłości. – Nie martw się, nigdy nie wychowywałem się pod właściwym nazwiskiem. Klanowa przynależność została odebrana matce zaraz po moich narodzinach. Między innymi ze względu na schorzenie, którym zostałem naznaczony. – Pochwycił kieliszek w dłoń i błagalnie spojrzał na chłopaka. Było gorzej, niż początkowo się spodziewał. Potrzebował więcej alkoholu.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pon 6 Wrz - 21:11
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Czuł się źle, a wypity alkohol wcale nie przynosił oczekiwanej ulgi, wniosek? Należało spożyć go w większych ilościach, a chociaż daleki, był od upijania się, to pragnął, aby ta mięciutka nicość otuliła rozedrgane w piersi serce. Musiał odetchnąć, zaznać spokoju i ciszy, zapewne na łonie natury dostatnie wszystko, o czym tak marzy, lecz na chwilę obecną w saloniku toczyła się rozmowa, której rytm niebezpiecznie zwolnił, po to tylko by znów przyspieszyć. Mimowolnie mięśnie twarzy zacieśniły się, przybierając „marsową minę” nie był zadowolony z takiej odpowiedzi, ale wątpił, aby jakakolwiek go usatysfakcjonowała w tej chwili. Przełknął gorycz, jaka narastała i niemal cisnęła na język, aby plunął jadem, raz kolejny na szkutnika, aby mu dopiec, dobić go, póki jest szansa, a jednak nie zrobił nic, nawet nie westchnął. Skinął głową zrezygnowany, pozbawiony złudzeń, że człowiek, którego traktuje, jak ojca jest w rzeczywistości kłamcą, kanalią, potworem w ludzkiej skórze i kto wie, kim jeszcze? A jednak patrząc na niego, w jego szare oczy, będące odzwierciedleniem smutku, czuł współczucie.
– Kiedyś wrócimy jeszcze do tego tematu, jak będziesz w lepszej dyspozycji – burknął, patrząc na obandażowane dłonie, chciał mu dać w pysk, po prostu, jakby w jednej chwili, był ręką sprawiedliwości, która dopadła go, tu na skraju Skandynawii, w małej chatce, pod lasem u bram fiordu. Najzwyczajniej sądził, iż należy mu się, przynajmniej za to, jak postępował względem swojej ukochanej, ale i żal w sercu tlił się z powodu własnej krzywdy, tej wszakże nie mógł całkiem zgasić i zapomnieć.
Wyczuwał wahanie w głosie starszego mężczyzny, lecz cierpliwie czekał, nie ponaglał wiedziony przeczuciem, iż walczy z własnymi zasiekami, których rozkładanie przez tyle lat musiało być teraz, w tym momencie niezwykle trudne do pokonania i wyzbycia się hamulców ostrożności. Błękit spojrzenia spoczął na dłoni, która odwinięta z bandażu prezentowała się mizernie, ale i tak wiedział, że z czasem wróci do dawnej kondycji, być może pomoże mu je uleczyć, aby nie podrażniał ich, przy pracach w warsztacie.
– Bzdury gadasz, przeklęty, ty? Nieprawda. – Oburzył się dość niespodziewanie i żywo, jak na lekko pogrążonego w smutku i własnych myślach człowieka, denerwował go. Nie oczekiwał, że będzie gadał takie głupstwa. Na każdą klątwę istniały kontr-zaklęcia, tak podobno było, ale jeśli już ta skaza na krwi się pojawiła, to dlaczego miał przynosić pecha, dlaczego mieliby cierpieć, bo przecież skoro mieszkali razem i jego powinno to dosięgnąć, prawda? – Dlatego tak na nią nieprzyjemnie zareagowałeś? Bo jest z klanu? – Dopytywał, jakby ignorując fakt, że szkutnik właśnie zwierza się z jednych z najmroczniejszych tajemnic swego jestestwa. – Jak się nazywasz? – Zapytał nagle niesiony, niejasnym przeczuciem, że fasada, którą ten odgrodził się od Arthura była znacznie, znacznie większa, niżeli z początku to młodzieniec podejrzewał. Polał alkoholu i wypił prędko niesiony potrzebą wstania z bujanego fotela.
– To nie może być wszystko, na pewno jest jakiś artefakt, coś, co pozwoli ci, abyś zwalczył tę klątwę. Znam, wielu ludzi wiesz, że niekoniecznie blisko im z wymiarem prawa i sprawiedliwości, ale może da się, to jakoś zniwelować, osłabić. Nie znam się na klątwach, ale… – Zawiesił nieco zrezygnowany głos i spojrzał na szkutnika, czuł, że miał mu do powiedzenia znacznie gorsze rzeczy. Usiadł na swoje miejsce w ciszy. – To nie wszytko, prawda. – Stwierdził, nie zapytał.
– Kiedyś wrócimy jeszcze do tego tematu, jak będziesz w lepszej dyspozycji – burknął, patrząc na obandażowane dłonie, chciał mu dać w pysk, po prostu, jakby w jednej chwili, był ręką sprawiedliwości, która dopadła go, tu na skraju Skandynawii, w małej chatce, pod lasem u bram fiordu. Najzwyczajniej sądził, iż należy mu się, przynajmniej za to, jak postępował względem swojej ukochanej, ale i żal w sercu tlił się z powodu własnej krzywdy, tej wszakże nie mógł całkiem zgasić i zapomnieć.
Wyczuwał wahanie w głosie starszego mężczyzny, lecz cierpliwie czekał, nie ponaglał wiedziony przeczuciem, iż walczy z własnymi zasiekami, których rozkładanie przez tyle lat musiało być teraz, w tym momencie niezwykle trudne do pokonania i wyzbycia się hamulców ostrożności. Błękit spojrzenia spoczął na dłoni, która odwinięta z bandażu prezentowała się mizernie, ale i tak wiedział, że z czasem wróci do dawnej kondycji, być może pomoże mu je uleczyć, aby nie podrażniał ich, przy pracach w warsztacie.
– Bzdury gadasz, przeklęty, ty? Nieprawda. – Oburzył się dość niespodziewanie i żywo, jak na lekko pogrążonego w smutku i własnych myślach człowieka, denerwował go. Nie oczekiwał, że będzie gadał takie głupstwa. Na każdą klątwę istniały kontr-zaklęcia, tak podobno było, ale jeśli już ta skaza na krwi się pojawiła, to dlaczego miał przynosić pecha, dlaczego mieliby cierpieć, bo przecież skoro mieszkali razem i jego powinno to dosięgnąć, prawda? – Dlatego tak na nią nieprzyjemnie zareagowałeś? Bo jest z klanu? – Dopytywał, jakby ignorując fakt, że szkutnik właśnie zwierza się z jednych z najmroczniejszych tajemnic swego jestestwa. – Jak się nazywasz? – Zapytał nagle niesiony, niejasnym przeczuciem, że fasada, którą ten odgrodził się od Arthura była znacznie, znacznie większa, niżeli z początku to młodzieniec podejrzewał. Polał alkoholu i wypił prędko niesiony potrzebą wstania z bujanego fotela.
– To nie może być wszystko, na pewno jest jakiś artefakt, coś, co pozwoli ci, abyś zwalczył tę klątwę. Znam, wielu ludzi wiesz, że niekoniecznie blisko im z wymiarem prawa i sprawiedliwości, ale może da się, to jakoś zniwelować, osłabić. Nie znam się na klątwach, ale… – Zawiesił nieco zrezygnowany głos i spojrzał na szkutnika, czuł, że miał mu do powiedzenia znacznie gorsze rzeczy. Usiadł na swoje miejsce w ciszy. – To nie wszytko, prawda. – Stwierdził, nie zapytał.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Wto 14 Wrz - 16:04
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie próbował udawać, że cieszy się z obrotu sytuacji i tego, że jedynie odwlókł w czasie nieprzyjemną rozmowę. Bolesny grymas wykrzywił jego twarz, jednak zgodził się na to, by kiedyś powrócili do rozmowy i pochylili się nieco głębiej nad historią życia na wyspie. Wiedział, że Arthur traktował ją z nabożną czcią, dopatrując się w jej postaci uosobienia ideału i niewinności – sam Isak nie potrafił inaczej myśleć o swej żonie, co jeszcze bardziej go przerażało i utwierdzało w poczuciu, że jest do szpiku kości zepsutym człowiekiem. Potrzebował odetchnąć nieco dłużej. Zrobił więc wyraźną przerwę, poprawiając się na kanapie, układając zmęczone dłonie na jej powierzchni, uciekając spojrzeniem daleko od Arthura. Nawet on, stary, doświadczony dziesiątkami porażek, człowiek, wciąż stawał naprzeciw sytuacji, które zdawały się go przerastać i mącić spokój. Czuł, że alkohol szumi mu w głowie i mąci coraz mocniej rozsądny osąd sytuacji, że wszystkie słowa coraz łatwiej uciekają mu z ust, formując przerażającą prawdę o jego zepsuciu.
Słysząc słowa Arthura, jego protest oraz niewinną wiarę w to, że wszystko da się odmienić i uleczyć, posmutniał jeszcze bardziej, choć na jego twarzy padł cień bladego uśmiechu, iskry wdzięczności dla prostoty ducha, którą odznaczał się przemytnik. Faktycznie czuł względem niego wdzięczność i jeszcze bardziej umacniał się w przekonaniu, że nie byłby w stanie podnieść na niego ręki. Chciał widzieć świat w równie nieskomplikowany sposób, chciał pokładać wiarę w ludziach, jednak zaprzepaścił szansę na taki obrót wydarzeń wiele dekad temu. Wyzuty ze współczucia i empatii, potrafił dbać jedynie o nielicznych, resztę ludzkości przyrównując do prochu, który należało zmywać z ciała i nim gardzić. To oni byli winni, nie on. Jemu w udziale przyszło natomiast ponoszenie konsekwencji i kary za grzechy innych. Zacisnął słabe dłonie, które wciąż bolały, jednak odczucie rozmywało się powoli w alkoholowym majaku.
– Gdyby inni ludzie mieli w sobie tyle dobroci serca co ty, być może istniałaby jeszcze jakaś nadzieja. Niestety, to niemożliwe. – Śmiech odbił się zgrzytem w murach domostwa, niosąc w sobie głębokie rozczarowanie i rozżalenie. – Chłopcze. Dla nich jestem przeklęty i nic tego nie zmieni. – Wstał w końcu z kanapy i postanowił rozprostować nieco stare kości, udał się w kierunku Arthura, jednak tylko po to, by sięgnąć po butelkę i nalać sobie kolejną porcję trunku. Wychylił kieliszek już na miejscu i zacisnął oczy zachodzące łzami. Dalej nogi powiodły go w kierunku okna, gdzie przystanął i wpatrzył się w obrazy malowane na powierzchni szkła przez mróz. Nie chciał mówić, jednak czuł, że był to jedyny moment, w którym był gotów wyrzucić z siebie całą prawdę i część ciężaru zalegającego na zmęczonych barkach. – Nie dlatego Arthurze. Klan, czy nie… to nie ma znaczenia – stwierdził i odwrócił się w końcu w kierunku przemytnika, zawieszając na nim szarobłękitne spojrzenie. Czuł, że jego myśli wciąż uciekają w stronę zdarzeń sprzed kilku tygodni, jednak nie potrafił mieć mu za złe rozkojarzenia – gęsta atmosfera męczyła ich obydwóch. Wciąż ważył w ustach wszystkie słowa, westchnął przeciągle. – Isak Fárbauti Løvland – wypowiedział nazwisko zupełnie obojętnie, z chłodem malującym się w głoskach. – Tak, jak mówiłem. Nigdy nie nosiłem nazwiska klanowego. To, które mi nadano, należało do mego ojczyma. To, które noszę teraz – do prawdziwego ojca, tak mi się wydaje, bo nigdy nie przyznał tego na głos. – Zaśmiał się ponownie, gdyż z jakiegoś powodu uważał całą historię swego życia za prawdziwie doskonały żart, kpinę losu i zabawę bogów po to tylko, by mogli obserwować agonię nędznego robaka. Oderwał plecy od parapetu i zajął wygniecione miejsce na kanapie – wciąż czuł ciepło własnego ciała, które na niej pozostawił. – Być może jarl klanu Lundqvist opowiedziałby ci tę historię nieco inaczej, jednak moja matka została wygnana za to, że związała się ze ślepcem. Tej klątwy żadne zaklęcie nie jest w stanie zmazać, podobnie jak mej choroby, chłopcze. Bo jak przestać być bękartem, synem ślepca i dziwki, którą uwiódł? Jak przestać wykrwawiać się z byle rany? – Przełknął gulę rosnącą w gardle, złość na klan zdawała się niewypowiedziana, tętniła buzującym w oczach ogniem. Przekleństwa na języku nienawykłym do ich wypowiadania, kąsały wściekle i uwierały jego duszę. Jak mogli kiedykolwiek tak nazwać jego matkę? Jakąkolwiek kobietą była? – Może się bali? – Zaczął się zastanawiać nad motywem postępowania swych krewniaków. – Bali się, że ich skażę, że będę potworem... – Kąciki zadrgały w szerokim uśmiechu. – Bifask – Wyrzekł zaklęcie, które uniosło w górę butelkę z wódką. Nigdy tego nie czynił przy młodym mężczyźnie, by przypadkiem nie ujawnić się z oddaniem zakazanej magii, teraz jednak wszelakie hamulce zdawały się zanikać. Oczy szkutnika pokryły się bielmem, a pod skórą zatętniły czarne sznury żył. Butelka podążyła posłusznie w kierunku pustych kieliszków, napełniając je na powrót. Wiedział, że kolejna z tajemnic została obnażona – był ślepcem, czego namacalny dowód Mortensen mógł właśnie obserwować. – Więc oto jestem…
Słysząc słowa Arthura, jego protest oraz niewinną wiarę w to, że wszystko da się odmienić i uleczyć, posmutniał jeszcze bardziej, choć na jego twarzy padł cień bladego uśmiechu, iskry wdzięczności dla prostoty ducha, którą odznaczał się przemytnik. Faktycznie czuł względem niego wdzięczność i jeszcze bardziej umacniał się w przekonaniu, że nie byłby w stanie podnieść na niego ręki. Chciał widzieć świat w równie nieskomplikowany sposób, chciał pokładać wiarę w ludziach, jednak zaprzepaścił szansę na taki obrót wydarzeń wiele dekad temu. Wyzuty ze współczucia i empatii, potrafił dbać jedynie o nielicznych, resztę ludzkości przyrównując do prochu, który należało zmywać z ciała i nim gardzić. To oni byli winni, nie on. Jemu w udziale przyszło natomiast ponoszenie konsekwencji i kary za grzechy innych. Zacisnął słabe dłonie, które wciąż bolały, jednak odczucie rozmywało się powoli w alkoholowym majaku.
– Gdyby inni ludzie mieli w sobie tyle dobroci serca co ty, być może istniałaby jeszcze jakaś nadzieja. Niestety, to niemożliwe. – Śmiech odbił się zgrzytem w murach domostwa, niosąc w sobie głębokie rozczarowanie i rozżalenie. – Chłopcze. Dla nich jestem przeklęty i nic tego nie zmieni. – Wstał w końcu z kanapy i postanowił rozprostować nieco stare kości, udał się w kierunku Arthura, jednak tylko po to, by sięgnąć po butelkę i nalać sobie kolejną porcję trunku. Wychylił kieliszek już na miejscu i zacisnął oczy zachodzące łzami. Dalej nogi powiodły go w kierunku okna, gdzie przystanął i wpatrzył się w obrazy malowane na powierzchni szkła przez mróz. Nie chciał mówić, jednak czuł, że był to jedyny moment, w którym był gotów wyrzucić z siebie całą prawdę i część ciężaru zalegającego na zmęczonych barkach. – Nie dlatego Arthurze. Klan, czy nie… to nie ma znaczenia – stwierdził i odwrócił się w końcu w kierunku przemytnika, zawieszając na nim szarobłękitne spojrzenie. Czuł, że jego myśli wciąż uciekają w stronę zdarzeń sprzed kilku tygodni, jednak nie potrafił mieć mu za złe rozkojarzenia – gęsta atmosfera męczyła ich obydwóch. Wciąż ważył w ustach wszystkie słowa, westchnął przeciągle. – Isak Fárbauti Løvland – wypowiedział nazwisko zupełnie obojętnie, z chłodem malującym się w głoskach. – Tak, jak mówiłem. Nigdy nie nosiłem nazwiska klanowego. To, które mi nadano, należało do mego ojczyma. To, które noszę teraz – do prawdziwego ojca, tak mi się wydaje, bo nigdy nie przyznał tego na głos. – Zaśmiał się ponownie, gdyż z jakiegoś powodu uważał całą historię swego życia za prawdziwie doskonały żart, kpinę losu i zabawę bogów po to tylko, by mogli obserwować agonię nędznego robaka. Oderwał plecy od parapetu i zajął wygniecione miejsce na kanapie – wciąż czuł ciepło własnego ciała, które na niej pozostawił. – Być może jarl klanu Lundqvist opowiedziałby ci tę historię nieco inaczej, jednak moja matka została wygnana za to, że związała się ze ślepcem. Tej klątwy żadne zaklęcie nie jest w stanie zmazać, podobnie jak mej choroby, chłopcze. Bo jak przestać być bękartem, synem ślepca i dziwki, którą uwiódł? Jak przestać wykrwawiać się z byle rany? – Przełknął gulę rosnącą w gardle, złość na klan zdawała się niewypowiedziana, tętniła buzującym w oczach ogniem. Przekleństwa na języku nienawykłym do ich wypowiadania, kąsały wściekle i uwierały jego duszę. Jak mogli kiedykolwiek tak nazwać jego matkę? Jakąkolwiek kobietą była? – Może się bali? – Zaczął się zastanawiać nad motywem postępowania swych krewniaków. – Bali się, że ich skażę, że będę potworem... – Kąciki zadrgały w szerokim uśmiechu. – Bifask – Wyrzekł zaklęcie, które uniosło w górę butelkę z wódką. Nigdy tego nie czynił przy młodym mężczyźnie, by przypadkiem nie ujawnić się z oddaniem zakazanej magii, teraz jednak wszelakie hamulce zdawały się zanikać. Oczy szkutnika pokryły się bielmem, a pod skórą zatętniły czarne sznury żył. Butelka podążyła posłusznie w kierunku pustych kieliszków, napełniając je na powrót. Wiedział, że kolejna z tajemnic została obnażona – był ślepcem, czego namacalny dowód Mortensen mógł właśnie obserwować. – Więc oto jestem…
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pią 17 Wrz - 10:37
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Mróz za oknem zdawał się zaciskać swe nieubłagana szpony na ich niewielkim domku, jakby chcąc sprawdzić wytrzymałość drewna i okiennic; fantastyczne wzorki utworzone na powierzchni szyb przepuszczały nikłe światło kominka i świec. Samotny domek nieopodal lasu, był niczym latarnia morska w ciemności. Strużka szarego dymu wzbijała się nad komin i rozpływała się w lodowatym powietrzu. Całość prezentowała się, jak obraz wyjęty z kart historii, ot proste wiejskie życie, jakby problemy ludzi zamieszkujących niewielki domek, były całkiem odrealnione od tego, co może zaprzątać umysł prostych ludzi, a jednak tematy rozmów schodziły na coraz to głębsze płaszczyzny człowieczeństwa, które w równym stopniu skrywał mrok, jak i rozświetlała jasność. Nic nie było czarno-białe w klasycznym przykładzie i podziale na role w świecie, zawsze istniała bariera szarości ta barwa skupiająca ludzi takich jak oni, a jednocześnie dla Mortensena, było to najszczersze określenie samego siebie i większości ludzi, z jakimi miał styczność. Świat grał okrutnie i nieprzewidywalne, częstokroć zaskakując i człowiek, jako marna istota, winien być przygotowany, na każdą ewentualność, nieustannie gotowy, na nadejście zagrożenia, które może zakłócić jego egzystencjalną monotonię, on w tym zawieszeniu trwał, w tej nieustannej gotowości, do najgorszego, tak przyzwyczajony, że chwile szczęścia pielęgnować i cieszyć się z nich w pełni, gdyż świadomość, iż w każdej chwili to może przerodzić się w jedynie miłe wspomnienie, była żywa i drażniła, niby drzazga wbita w palec. Nie w jego mocy, było zniesienie klątwy, to pojął. Zaakcentował tę niemoc westchnięciem i spuszczeniem wzroku.
– Chociaż nie znam brzemienia tej klątwy, to pragnę pomóc ci w niesieniu go przez życie, zbyt długo byłeś w tym sam, a to niedobrze i niebezpiecznie. Samotność w cierpieniu zmienia ludzi i ujawnia ich najgorsze demony. – Uśmiechnął się, lekko, życzliwie, nie wybaczył mu okłamywania żony, nie wybaczył mu okłamywania chłopaka, którego przygarnął, a którego traktuje jak rodzinę, ale wiedział, że powinien pokazać mu inną drogę, bo być może nikt wcześniej tego nie mógł zrobić i nie potrafił zdać się na to poświęcenie, jemu to nie przeszkadzało, był świadom, że trudy tej decyzji mogą się na nim odbić, lecz świadomość pomocy, była zbyt silna, aby zrezygnować.
Uśmiech nie uciekał, nie skrywał się za zasłoną smutku, czy gniewu, gdy ten wstał i podszedł do okna, by tam zrzucić swą fałszywą skórę jak gad i pokazać swe prawdziwe oblicze. Nie skrzywił się, wręcz przeciwnie. – Bardzo mi miło pana poznać, panie Løvland. – Wstał, uśmiechając się, lekko i niewinnie. Jakby chciał, aby widział, że nie chował urazy za tajenie tej informacji, nie było to wszak nic złego, powoli też zaczynał rozumieć, dlaczego tak się działo, i jeśli miał być szczery, to nie dziwił się temu. Samemu został okrzyknięty mianem, do którego z początku nie chciał przywyknąć, lecz z czasem zrozumiał, że taka była kolej losu i nie warto nieustannie walczyć z wartkim prądem tej rzeki, bo tracimy wiele dobrych chwil, on to zrozumiał i przyjął za swoje, jakby narodził się na nowo, tam na łajbie był kimś innym i to mu odpowiadało, a w karierze przemytnika stało się nieocenione.
– Rozumiem – odparł, ze smutkiem i usiadł. – To nie rodzina nas definiuje, lecz sami decydujemy o swoim losie, i chociaż zostałeś naznaczony w tak okrutny sposób, to czy życie w nienawiści naprawdę jest tego warte? Czasem trudniej jest, wybaczy i odpuścić, niżeli trwać dalej w tym labiryncie zła. Myślę, że brakuje ci przewodnika, kogoś, kto wyciągnąłby cię z tej matni. Tak zaślepiony trwałeś tyle lat w tym, a przecież z historią nie wolno walczyć, jak chcesz się mścić na tych, którzy najprawdopodobniej już nie żyją? – Patrzył na postać mężczyzny, uświadamiając sobie, że został wplątany w tę grę, nieświadomy. – Gdybym wiedział, wcześniej nie pozwoliłbym ci pracować, dla tego klanu. Nie chcę, abyś się dalej tym zadręczał, to niszczy człowieka, a jesteś dla mnie zbyt ważny, abym widział, jak się zupełnie zatracasz. – Uśmiechnął się smutno i potarł dłonią skroń, spuszczając wzrok. Nie zależało mu ani na jego zleceniodawcy, ani na nikim ze wspomnianego klanu, dali się poznać jako skąpiradła i ludzie przeżarci widmem dawno utraconej władzy, którzy żyją na oparach niegdysiejszej siły, żałosne. Martwił się o Isaka, o Fárbautiego, o swojego przyjaciela, który zastępował mu ojca, który po prawdzie nim był, a raczej dawał przykład, jaki takowy powinien być, pomijając to życie w kłamstwie i całą tę drakę z klanem, ale tak, w zwykłej codzienności pokazywał mu nieraz, jak żyć i to było niezwykle wartościowe.
– Ech, gadasz głupoty, jaki z ciebie potwór? – Widząc pokaz, nawet nie drgnął. – W tygodniu załatwiam interesy ze ślepcami, widuje niejednego skażonego tą gałęzią magii, jasne wielu z nich to niebezpieczne osobniki, którym nie należy ufać, ale trafiają się i ci całkiem normalni. – Uśmiechnął się, szczerze z niewypowiedzianym uczuciem spojrzał na mężczyznę. – Nie wiem, dlaczego zdecydowałeś się na krok ku zakazanej magii, lecz nie skreślam cię jako człowieka, niezależnie od tego ilu niewinnych zabiłeś. Naiwnie wierzę w moc wybaczania i drugą szansę, chociaż to czasem nazbyt szlachetne. – Dodał, po chwili ostatnie słowa i odwrócił wzrok, czuł zmęczenie i chciał, aby ten wieczór powoli skończył się, by rano po przebudzeniu, móc zastanawiać się, czy to przypadkiem nie był sen? Wypił zawartość kieliszka, jednych szybkim ruchem przechylając go.
– Chociaż nie znam brzemienia tej klątwy, to pragnę pomóc ci w niesieniu go przez życie, zbyt długo byłeś w tym sam, a to niedobrze i niebezpiecznie. Samotność w cierpieniu zmienia ludzi i ujawnia ich najgorsze demony. – Uśmiechnął się, lekko, życzliwie, nie wybaczył mu okłamywania żony, nie wybaczył mu okłamywania chłopaka, którego przygarnął, a którego traktuje jak rodzinę, ale wiedział, że powinien pokazać mu inną drogę, bo być może nikt wcześniej tego nie mógł zrobić i nie potrafił zdać się na to poświęcenie, jemu to nie przeszkadzało, był świadom, że trudy tej decyzji mogą się na nim odbić, lecz świadomość pomocy, była zbyt silna, aby zrezygnować.
Uśmiech nie uciekał, nie skrywał się za zasłoną smutku, czy gniewu, gdy ten wstał i podszedł do okna, by tam zrzucić swą fałszywą skórę jak gad i pokazać swe prawdziwe oblicze. Nie skrzywił się, wręcz przeciwnie. – Bardzo mi miło pana poznać, panie Løvland. – Wstał, uśmiechając się, lekko i niewinnie. Jakby chciał, aby widział, że nie chował urazy za tajenie tej informacji, nie było to wszak nic złego, powoli też zaczynał rozumieć, dlaczego tak się działo, i jeśli miał być szczery, to nie dziwił się temu. Samemu został okrzyknięty mianem, do którego z początku nie chciał przywyknąć, lecz z czasem zrozumiał, że taka była kolej losu i nie warto nieustannie walczyć z wartkim prądem tej rzeki, bo tracimy wiele dobrych chwil, on to zrozumiał i przyjął za swoje, jakby narodził się na nowo, tam na łajbie był kimś innym i to mu odpowiadało, a w karierze przemytnika stało się nieocenione.
– Rozumiem – odparł, ze smutkiem i usiadł. – To nie rodzina nas definiuje, lecz sami decydujemy o swoim losie, i chociaż zostałeś naznaczony w tak okrutny sposób, to czy życie w nienawiści naprawdę jest tego warte? Czasem trudniej jest, wybaczy i odpuścić, niżeli trwać dalej w tym labiryncie zła. Myślę, że brakuje ci przewodnika, kogoś, kto wyciągnąłby cię z tej matni. Tak zaślepiony trwałeś tyle lat w tym, a przecież z historią nie wolno walczyć, jak chcesz się mścić na tych, którzy najprawdopodobniej już nie żyją? – Patrzył na postać mężczyzny, uświadamiając sobie, że został wplątany w tę grę, nieświadomy. – Gdybym wiedział, wcześniej nie pozwoliłbym ci pracować, dla tego klanu. Nie chcę, abyś się dalej tym zadręczał, to niszczy człowieka, a jesteś dla mnie zbyt ważny, abym widział, jak się zupełnie zatracasz. – Uśmiechnął się smutno i potarł dłonią skroń, spuszczając wzrok. Nie zależało mu ani na jego zleceniodawcy, ani na nikim ze wspomnianego klanu, dali się poznać jako skąpiradła i ludzie przeżarci widmem dawno utraconej władzy, którzy żyją na oparach niegdysiejszej siły, żałosne. Martwił się o Isaka, o Fárbautiego, o swojego przyjaciela, który zastępował mu ojca, który po prawdzie nim był, a raczej dawał przykład, jaki takowy powinien być, pomijając to życie w kłamstwie i całą tę drakę z klanem, ale tak, w zwykłej codzienności pokazywał mu nieraz, jak żyć i to było niezwykle wartościowe.
– Ech, gadasz głupoty, jaki z ciebie potwór? – Widząc pokaz, nawet nie drgnął. – W tygodniu załatwiam interesy ze ślepcami, widuje niejednego skażonego tą gałęzią magii, jasne wielu z nich to niebezpieczne osobniki, którym nie należy ufać, ale trafiają się i ci całkiem normalni. – Uśmiechnął się, szczerze z niewypowiedzianym uczuciem spojrzał na mężczyznę. – Nie wiem, dlaczego zdecydowałeś się na krok ku zakazanej magii, lecz nie skreślam cię jako człowieka, niezależnie od tego ilu niewinnych zabiłeś. Naiwnie wierzę w moc wybaczania i drugą szansę, chociaż to czasem nazbyt szlachetne. – Dodał, po chwili ostatnie słowa i odwrócił wzrok, czuł zmęczenie i chciał, aby ten wieczór powoli skończył się, by rano po przebudzeniu, móc zastanawiać się, czy to przypadkiem nie był sen? Wypił zawartość kieliszka, jednych szybkim ruchem przechylając go.
Isak Bergman
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Sob 18 Wrz - 20:00
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Tego wieczoru zmieniło się wszystko, a zarazem każda najdrobniejsza rzecz pozostała taka sama. Pomimo innego nazwiska, pomimo historii, którą skrywał skrzętnie przez lata, wciąż pozostawał zupełnie taki sam. I chociaż łudził się, że wyznanie cokolwiek odmieni, pomimo chwilowej ulgi przeczuwał, że ciężar decyzji pozostanie przy nim już na zawsze. Bez szans, by odkupić winy i rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Pomimo tego uśmiechnął się blado. Oczy pokryte bielmem powróciły do swej zwyczajnej, spokojnej szarobłękitnej barwy. Ciemne ślady pod skórą wybladły i ponownie były jedynie fioletowymi smugami żył. Pergaminowa skóra pozostawała naznaczona ciemnymi krwawymi wykwitami. Musiał przyznać, że był pewien podziwu dla determinacji goszczącej w głosie Arthura. Choć już wcześniej przeczuwał, że przemytnik nie jest zwykłym człowiekiem i pomimo prostoty ducha, potrafi zrozumieć więcej niż niejeden uczony, dopiero teraz miał jasne dowody jego lojalności i uczucia, jakim darzył ślepca przez te wszystkie wspólnie spędzone lata. Kołaczące serce zapadło się w miękki puch zrozumienia, łagodzący kolejne uderzenia o klatkę żeber. Gdy butelka opadła na swe miejsce, a on w końcu pochwycił kieliszek, przyglądał się mieniącej w nim cieczy bez słowa, jakby wciąż rozważał, czy powinien brnąć w to dalej, czy zatracać się w pijanym śnie odrealniającym ostre słowa i przegniłe prawdy, które wypowiadał z odwagą większą, niż mógłby kiedykolwiek się zdobyć.
– Arthurze. Nie zmieniło się nic. To nazwisko to echo. Coś, co i tak nigdy nie było do końca moje. Właściwie, nie poznałem człowieka, którego poślubiła moja matka. – Ole Løvland był mu obcy, odległy i zimny, pozbawiony rysu ojca, zdawał się jedynie narzędziem, czymś czego matka musiała się pochwycić, by dać swemu dziecku choć cień przynależności. Po jej śmierci, nigdy nie używał tego miana. Zginęło wraz z nią. – Isak Løvland umarł lata temu, chłopcze. Miał wtedy czternaście lat i wraz z matką miał przenieść się na Islandię. Dokładnie w roku 1957. Pech chciał, że ich statek zatonął. Ciała chłopca nigdy nie odnaleziono. Nenne spoczywa w grobie, tuż przy fiordach Trondheim. – Przechylił zawartość kieliszka zdecydowanym ruchem, wlewając w gardło ciecz, której ostrości już prawie nie czuł. Wszystko rozmywało się niczym sen. Zaśmiał się, lecz był to śmiech niezwykle spokojny, łagodnie wybijający się w ciszy pomieszczenia miękko usłanego starym dywanem, ogrzewanego ogniem trzaskającym w kominku. – Wybaczenie. – Zastanawiał się przez chwilę nad tym słowem, a chrzęściło ono w jego ustach niczym ostry żwir, nieprzyjemnie i zupełnie obco. Nie wiedział, czy był w stanie zdobyć się na coś podobnego, zdołał przesiąknąć przez lata nienawiścią i niepokojem duszy, nie znał czegoś takiego jak przebaczenie. Jemu nigdy nie przebaczono. Nie chciał jednak, by jego wątpliwości kładły się cieniem na rozmowie, która i tak była niezwykle trudna. Musiał wszystko rozważyć jeszcze raz – w samotności, zupełnej ciszy i na trzeźwo. – Rozumiem, o co ci chodzi. Niepotrzebnie cię w to wplątałem. Nie powinienem. Nie w ten sposób. – Odłożył pusty kieliszek na niewielki stolik przed sobą. – Nie trap się tym, to nie twoja wina. Szczerze, pewnie znalazłbym inny sposób, by się tam znaleźć. – Był zupełnie szczery, choć wiedział, że jego słowa będą niezwykle ciężkie i okrutne. Potrafił działać samotnie, jednak tym razem nieodpowiedzialnie wybrał najprostszy sposób, wykorzystał Arthura, z czego nie był dumny. – Dziękuję ci jednak za twoje słowa i troskę. Z rzadka jej doświadczam. Jestem ci wdzięczny, za wszystko – przyznał i podniósł się z kanapy, podszedł ponownie do okna i zdjął szarfę, którą była przewiązana zasłona. Nawinął wyblakłą purpurę materiału na dłoń i przyjrzał się Arthurowi. – Nie narażę cię już więcej na podobne kłopoty. Cokolwiek bym nie robił, nie będziesz musiał się obawiać, że spotka cię coś złego. – Nigdy nie powinien mieszać go w takie sprawy, nie z uwagi na brak zaufania, ale ze względu na bezpieczeństwo. Wiedział, że gdyby kiedykolwiek cokolwiek mu się stało, nie wybaczyłby sobie, być może straciłby ostatnie hamulce, które jeszcze w sobie posiadał i oddał się doszczętnej degradacji, krusząc wszystkie świętości świata. Nigdy wcześniej myśl ta nie zdawała mu się równie przerażająca i niechciana. – Chyba nie miałem wyjścia. Ukształtował mnie człowiek, który był ślepcem, mistrzem i ojcem. W zakazanej magii pokazał mi szansę na to, bym żył. Żył dłużej niż inni i by moja choroba nie była tak uciążliwa. To jest właściwie odpowiedź na twoje pierwsze pytanie: datę na zdjęciu i opowieść Ruubena. Potrafię czerpać siłę od innych, krew to silny nośnik magiczny, moje rany goją się wtedy natychmiastowo, a sam… sam wciąż wyglądam dość młodo. – Musiał się domyślać, musiał słyszeć o podobnym procederze. Wtedy też zaczęło docierać do niego niebezpieczeństwo słów, które wypowiedział. Choć pozornie to on był głównym winowajcą i sobą, której groziło niebezpieczeństwo z uwagi na dokonywane zbrodnie, Arthur jako osoba żyjąca z nim i mająca świadomość tego, kim w rzeczywistości był szkutnik, zrównywała się niemal statusem ze ślepcem. Samo ukrywanie człowieka skażonego magią krwi było niebezpiecznym zarzutem. Choć powiedział ledwie chwilę temu, że go nie narazi, zrobił to ponownie – wyznając całą prawdę. Zacisnął dłonie na miękkim materiale szarfy. – Arthurze, to dla twojego dobra… dla naszego dobra… – Wyjaśnił i podszedł dość blisko młodego mężczyzny, wyciągając przed siebie rękę. Najpierw czekał przez chwilę, potem zdecydowanym ruchem sięgnął po dłoń przemytnika i zamknął w uścisku. Skrzywił się delikatnie, gdy bandaże dotknęły świeżych siniaków. – Nie zmuszę cię do niczego, jednak zaufaj mi, że to z troski. Nie chcę, by Kruczy, czy Gleipnir zrobili ci jakąkolwiek krzywdę. – Wziął szarfę i przewiązał nią złączone palce, wciąż wbijając spojrzenie w twarz Arthura. Był poważny i przedziwnie trzeźwy w tym wszystkim, co robił – Znasz rytuał przysięgi? Odprawię go teraz. Chcę, byś był pewien, że nigdy więcej nie uczynię nic, co mogłoby zagrozić twojemu życiu. – Spojrzał nań błagalnie, być może nieco z desperacją. – Musimy pogrzebać to, co dzisiaj usłyszałeś. Dla naszego dobra. – Schylił się i tym razem skupił na szarfie, rozpoczynając rytuał. Zamknął oczy na moment, by jego myśli popłynęły spokojnie przez umysł, kształtując gotowość do wypowiedzenia przysięgi. Szarfa samoistnie zaciągnęła się mocno na przegubach dłoni, wpijając w skórę. Wreszcie uniósł wyczekujące spojrzenie na przemytnika. – Løvland i jego historia, moja historia, muszą zostać tajemnicą.
– Arthurze. Nie zmieniło się nic. To nazwisko to echo. Coś, co i tak nigdy nie było do końca moje. Właściwie, nie poznałem człowieka, którego poślubiła moja matka. – Ole Løvland był mu obcy, odległy i zimny, pozbawiony rysu ojca, zdawał się jedynie narzędziem, czymś czego matka musiała się pochwycić, by dać swemu dziecku choć cień przynależności. Po jej śmierci, nigdy nie używał tego miana. Zginęło wraz z nią. – Isak Løvland umarł lata temu, chłopcze. Miał wtedy czternaście lat i wraz z matką miał przenieść się na Islandię. Dokładnie w roku 1957. Pech chciał, że ich statek zatonął. Ciała chłopca nigdy nie odnaleziono. Nenne spoczywa w grobie, tuż przy fiordach Trondheim. – Przechylił zawartość kieliszka zdecydowanym ruchem, wlewając w gardło ciecz, której ostrości już prawie nie czuł. Wszystko rozmywało się niczym sen. Zaśmiał się, lecz był to śmiech niezwykle spokojny, łagodnie wybijający się w ciszy pomieszczenia miękko usłanego starym dywanem, ogrzewanego ogniem trzaskającym w kominku. – Wybaczenie. – Zastanawiał się przez chwilę nad tym słowem, a chrzęściło ono w jego ustach niczym ostry żwir, nieprzyjemnie i zupełnie obco. Nie wiedział, czy był w stanie zdobyć się na coś podobnego, zdołał przesiąknąć przez lata nienawiścią i niepokojem duszy, nie znał czegoś takiego jak przebaczenie. Jemu nigdy nie przebaczono. Nie chciał jednak, by jego wątpliwości kładły się cieniem na rozmowie, która i tak była niezwykle trudna. Musiał wszystko rozważyć jeszcze raz – w samotności, zupełnej ciszy i na trzeźwo. – Rozumiem, o co ci chodzi. Niepotrzebnie cię w to wplątałem. Nie powinienem. Nie w ten sposób. – Odłożył pusty kieliszek na niewielki stolik przed sobą. – Nie trap się tym, to nie twoja wina. Szczerze, pewnie znalazłbym inny sposób, by się tam znaleźć. – Był zupełnie szczery, choć wiedział, że jego słowa będą niezwykle ciężkie i okrutne. Potrafił działać samotnie, jednak tym razem nieodpowiedzialnie wybrał najprostszy sposób, wykorzystał Arthura, z czego nie był dumny. – Dziękuję ci jednak za twoje słowa i troskę. Z rzadka jej doświadczam. Jestem ci wdzięczny, za wszystko – przyznał i podniósł się z kanapy, podszedł ponownie do okna i zdjął szarfę, którą była przewiązana zasłona. Nawinął wyblakłą purpurę materiału na dłoń i przyjrzał się Arthurowi. – Nie narażę cię już więcej na podobne kłopoty. Cokolwiek bym nie robił, nie będziesz musiał się obawiać, że spotka cię coś złego. – Nigdy nie powinien mieszać go w takie sprawy, nie z uwagi na brak zaufania, ale ze względu na bezpieczeństwo. Wiedział, że gdyby kiedykolwiek cokolwiek mu się stało, nie wybaczyłby sobie, być może straciłby ostatnie hamulce, które jeszcze w sobie posiadał i oddał się doszczętnej degradacji, krusząc wszystkie świętości świata. Nigdy wcześniej myśl ta nie zdawała mu się równie przerażająca i niechciana. – Chyba nie miałem wyjścia. Ukształtował mnie człowiek, który był ślepcem, mistrzem i ojcem. W zakazanej magii pokazał mi szansę na to, bym żył. Żył dłużej niż inni i by moja choroba nie była tak uciążliwa. To jest właściwie odpowiedź na twoje pierwsze pytanie: datę na zdjęciu i opowieść Ruubena. Potrafię czerpać siłę od innych, krew to silny nośnik magiczny, moje rany goją się wtedy natychmiastowo, a sam… sam wciąż wyglądam dość młodo. – Musiał się domyślać, musiał słyszeć o podobnym procederze. Wtedy też zaczęło docierać do niego niebezpieczeństwo słów, które wypowiedział. Choć pozornie to on był głównym winowajcą i sobą, której groziło niebezpieczeństwo z uwagi na dokonywane zbrodnie, Arthur jako osoba żyjąca z nim i mająca świadomość tego, kim w rzeczywistości był szkutnik, zrównywała się niemal statusem ze ślepcem. Samo ukrywanie człowieka skażonego magią krwi było niebezpiecznym zarzutem. Choć powiedział ledwie chwilę temu, że go nie narazi, zrobił to ponownie – wyznając całą prawdę. Zacisnął dłonie na miękkim materiale szarfy. – Arthurze, to dla twojego dobra… dla naszego dobra… – Wyjaśnił i podszedł dość blisko młodego mężczyzny, wyciągając przed siebie rękę. Najpierw czekał przez chwilę, potem zdecydowanym ruchem sięgnął po dłoń przemytnika i zamknął w uścisku. Skrzywił się delikatnie, gdy bandaże dotknęły świeżych siniaków. – Nie zmuszę cię do niczego, jednak zaufaj mi, że to z troski. Nie chcę, by Kruczy, czy Gleipnir zrobili ci jakąkolwiek krzywdę. – Wziął szarfę i przewiązał nią złączone palce, wciąż wbijając spojrzenie w twarz Arthura. Był poważny i przedziwnie trzeźwy w tym wszystkim, co robił – Znasz rytuał przysięgi? Odprawię go teraz. Chcę, byś był pewien, że nigdy więcej nie uczynię nic, co mogłoby zagrozić twojemu życiu. – Spojrzał nań błagalnie, być może nieco z desperacją. – Musimy pogrzebać to, co dzisiaj usłyszałeś. Dla naszego dobra. – Schylił się i tym razem skupił na szarfie, rozpoczynając rytuał. Zamknął oczy na moment, by jego myśli popłynęły spokojnie przez umysł, kształtując gotowość do wypowiedzenia przysięgi. Szarfa samoistnie zaciągnęła się mocno na przegubach dłoni, wpijając w skórę. Wreszcie uniósł wyczekujące spojrzenie na przemytnika. – Løvland i jego historia, moja historia, muszą zostać tajemnicą.
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me
Arthur Mortensen
Re: 06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Pon 27 Wrz - 19:23
Arthur MortensenWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Bergen, Norwegia
Wiek : 28 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : drugi oficer Kompanii Morskiej, przemytnik
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź polarny
Atuty : obieżyświat (I), miłośnik pojedynków (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 20 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 30 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 10
Słowa spadały, jak krople deszczu uderzając o szybę wybrzmiewały rytmiczną melodię, zwłaszcza kojącą i przyjemną, gdy szły w akompaniamencie strzelających polan drewna w kominku i mruczeniem kota to jednak niestety dalekie było od idealnego obrazu jesiennego wieczoru. Byli sami, pośród ciemności, która zdawała się wpełzać przez szczeliny domostwa do środka, jakby nęcona i wabiona światłem i ciepłem. Mróz w nieustępliwym chwycie dławił wszystko, co żywe, tak nieoczekiwanie i brutalnie, niby słowa, które dzisiejszej nocy opuszczały usta mężczyzn, i chociaż od dłuższego czasu, tylko jeden z nich dominował to jednak w tym, co mówił kryła się groza, jaka dotrze do rozkołatanego serca przemytnika z czasem. Wartość wypowiedzianych słów niosła ze sobą ogromne brzemię i świadomość tego, wcale nie pomagała z ich akceptacją i pogodzeniem się, z nową i dość skomplikowaną sytuacją.
– Rozumiem, przykro mi – tylko to zdołał wydusić ze ściśniętej żałośnie krtani. Rewelacje mężczyzny były i owszem mrożące krew w żyła, ale jednocześnie, przedstawiały tragizm i dramat człowieka skrzywdzonego i naznaczonego piętnem, na które wszak nie miał większego wpływu. To określiło i przekreśliło zarazem jego los, chociaż mógł z nim walczyć i przeciwstawić się, to jednak poddał się i wybrał drogę, która niekoniecznie była, przez Arthura uznawana za najlepszą możliwą. Gdyby znał go wcześniej, gdyby mógł wpłynąć jakoś na los z wiedzą, jaką posiadał zawalczyłby o uratowanie duszy człowieka, który był mu tak bliski, lecz teraz, gdy stało się, co miało się stać, co prawdopodobnie było ich, jego przeznaczeniem. Musiał martwić się o ten skrawek duszy, który mu pozostał, aby i jego nie splamić zakazaną magią.
– Pewnie tak, cóż stało się, jak się miało stać i niczego nie żałuję. – Odparł, poważnie posyłając mężczyźnie lekki uśmiech pokrzepienia. Strach, jak bumerang to oddalał się, to wracał nie bardzo świadom, tego czego w istocie się miał lękać. A raczej i to bardziej prawdopodobne, wszelka obawa płynęła, o los Bergmana, to, że maskował ślady, zacierał po sobie, chociażby okruszki informacji, było oczywiste tak z jego rewelacji, jak z prostego faktu, iż gdyby był mniej ostrożny Arthur, domyśliłby się znacznie szybciej prawdziwej natury towarzysza, a tak spędzając ze sobą tyle zim, nie odgadnął jego tajemnicy, być może brakowało mu ciekawości, czy raczej jakiejkolwiek podejrzliwości, a może zwyczajnie przyjmował, to co mu ofiarował i nie chciał prosić o więcej, jakby i tak wystarczająco wiele mu dał, nigdy nie prosząc o nic. A przecież uwzględniając jego naturę, mógłby wykorzystywać i manipulować, wręcz wysługiwać się, kimś takim jak Mortensen. Nigdy nie padło z ust szkutnika słowo przymusu skierowane w jego stronę i prawdopodobnie, przez to, tak spokojnie podchodził do sprawy, z taką empatią i współczuciem, miast przeklinać, dawał pociechę.
Jego słowa wzbudzały w nim sprzeciw, lecz podszedł do niego i pozwolił, aby odprawiał rytuał, miał wrażenie, że tak będzie lepiej i uspokoi tym samym sumienie staruszka. Widać potrzebował tego, a on przysięgnie mu to, co i tak by zrobił, bez przymusu, czy prośby o dotrzymanie obietnicy milczenia. Potrafił trzymać język na wodzy, nawet będąc pijanym, nie paplał. To ratowało tyłek, dlatego szybko się nauczył, że ci, co mielą ozorem, na prawo i lewo, często kończą w rynsztoku lub innych gorszych miejscach. W jego fachu milczenie było cenione czasem nawet bardziej, niżeli sama usługa. Skinął głową, acz błękit spojrzenia wyrażał hardość i butę, której nie sposób ukryć, chociaż postawa nie zdradzała tej, to jednak w głębi ducha sprzeciwiał się takiemu postawieniu sprawy, sądząc, że mężczyzna działa pod wpływem chwili i nie przemyślał gruntownie swojej decyzji, a nie chciał, aby tego w przyszłości żałował.
– Nie muszę składać, przysięgi, abyś miał moją lojalność, a i o twoją się nie martwię – uśmiechnął się, kącikami ust, serdecznie i miło, acz ze smutkiem. Gdy materiał szarfy spłynął na złączone dłonie, westchnął cicho i zamknął powieki. Tak było łatwiej.
– Na Odyna, ojca magii i na Frigg, opiekunkę naszą przysięgam, że zachowam twą tajemnicę i nikomu, nigdy jej nie zdradzę – wyrecytował z pamięci i spojrzał ufnie na Isaka. Skromna przysięga skłaniająca się, tylko do słów, które padły dziś w salonie, była gwarantem lojalności i milczenia.
Isak Bergman
06.11.2000 – Kuchnia z pokojem dziennym – A. Mortensen & F. Bergman Czw 30 Wrz - 21:10
Isak BergmanŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Göteborg, Szwecja
Wiek : 58 lat, oficjalnie 40
Stan cywilny : wdowiec
Status majątkowy : przeciętny
Zawód : snycerz, szkutnik – wytwórca magicznych langskipów
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : mewa
Atuty : miłośnik pojedynków (I), wiking (I), zaślepiony (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 6 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 10 / magia zakazana: 30 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 15 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Nie nawykł do podobnej nerwowości, sączącej się obficie z ciała przytłoczonego ilością wypitego alkoholu. Choć wątpliwym było, czy faktycznie pijany był jedynie substancją, którą wlewał sobie do gardła i czy to przypadkiem nie zamieszanie wywołane nagłym wypływem prawdy kołowało mu w głowie feerią rozmazanych barw i godziło w członki zimnym dreszczem, do którego wywołania zbyteczna okazała się aura za oknem. Wprawdzie lodowate kwiaty malowały się na oknach drewnianego domku, jednak chłód mrożący wnętrzności w jedną, zbitą bryłę nie pochodził z kaprysu listopadowej pogody. Podejrzewał, że choć Arthur tak chętnie poddał się i zaufał, że bez krztyny wyrzutu wyrzekł słowa zapewniające o szczerym oddaniu, to minie sporo czasu, nim całą wiedzę o przeszłości swego towarzysza przyswoi i pogodzi się z nią, by ponownie mogli w niezmąconym spokoju kontynuować prostotę spędzanych wspólnie dni.
Na niewielu osobach zależało mu równie mocno, przy niewielu był w stanie wskrzesić ostatki swej dobroduszności i serdeczności, gnijące pod zwałami zepsucia i niechęci do otaczającego świata. Czuł, że nie zasługuje na podobne miłosierdzie, że nie powinien nigdy otrzymać wyciągniętej w prostocie ducha dłoni. Choć nigdy nie upatrywał swej winy w samym sobie, raczej szczodrze obwiniając o swe nieszczęścia innych, to jednak musiał wiedzieć, że jego zachowanie dalekie było od ideału, że od wielu lat podejmował świadome wybory, nurzając się w mroku i przepastnej wściekłości pragnienia zemsty, byle ukoić zaszczepione przed laty poczucie niższości. Uśmiechnął się słabo w przypływie niemocy, prześledził twarz swego towarzysza i zawiesił swój wzrok na dwojgu oczu o błękitnych, spokojnych tęczówkach. Jak bardzo kapryśny los mieli przed sobą? Jak bardzo wynaturzony i zdeformowany, że zawiódł młodego przemytnika pozbawionego ciepła domowego właśnie pod jego dach? Dając wytchnienie nie u świętych i doskonałych tego świata, a u najpodlejszego, najbardziej zbrukanego krwią niewinnych człowieka? Zaśmiał się cicho do swych myśli. Nie potrafił tego pojąć. Wiele lat już przeżył i wiele rzeczy widział, jednak wciąż pozostawały takie sytuacje, w których czuł się niczym nieopierzone pisklę, uczące się wszystkiego od samych podstaw.
Czuł, że wywoła bunt w młodym przemytniku, próbując złapać go w sieci nierozerwalnej przysięgi. Być może nie powinien tego czynić i raczej uwierzyć mu na słowo, bo przecież i bez szarfy pokładał w nim głęboką wiarę i ufał w najdrobniejszych sprawach. Podszepty i głęboko zakorzenione przyzwyczajenia nie dały się jednak wyplenić na zawołanie, nie niknęły cudownie pod wpływem jednej uzdrawiającej sesji. Nie potrafił tego zrobić w inny sposób, podstępnie sięgał mackami zaklęcia, by przypadkiem coś, co skrywał od lat, nie ujrzało światła dziennego. Słysząc zapewnienie, westchnął, smutno, przeciągle. Nie potrafił inaczej. Czuł, że zawodzi go potwornie, że dając mu prawdę, jednocześnie założył na szyje pętlę przyrzeczenia, którego będzie musiał dochować, pod każdym warunkiem.
Szarfa zacisnęła się wokół nadgarstków, a słowa przysięgi spłynęły spokojnym nurtem. Był prosty, oszczędny lecz precyzyjny. Stary ślepiec ponownie spojrzał mu w oczy, był wdzięczny i spokojny. Lodowatość, która mroziła mu wnętrzności powoli topniała, odpychając lęk i zmartwienia, choć czuł to już w momencie, gdy Arthur wyrzekł pierwsze słowa, nim padła właściwa przysięga. Był pewien, mimo wszystko. Niepozorna szklistość zagościła w oczach Isaka, jednak odpędził nostalgię, by dokończyć rytuał.
– Na Odyna, ojca magii i na Frigg, opiekunkę naszą przysięgam, że zawsze znajdziesz u mnie pomoc i że będę dbał o twe dobro, bo jesteś mi rodziną – głos był pewny, nie załamał się ani przez chwilę. Jego spójna melodia wybrzmiała szczerą obietnicą, po której szarfa powoli rozluźniła swój zacisk, na powrót wiotczejąc i dając się zdjąć z dłoni. Opadła bezwładnie na stary dywan, a oczy Isaka podążyły za nią. Uśmiech na jego twarzy pogłębił się, a wilgoć zalegająca w kącikach oczu zamigotała tuż pod linią dolnych rzęs. Odetchnął, opuszczając spięte ramiona. Wyprostował się i wciąż trzymając dłoń Arthura postąpił krok do przodu. Nie pytał go o to, czy powinien, podążył za instynktem, przygarniając sylwetkę przemytnika do siebie. Objął go ramionami, zamykając w pewnym uścisku. Byli rodziną od zawsze, choć dziś dopiero odważył się to przyznać.
Isak i Arthur z tematu
Na niewielu osobach zależało mu równie mocno, przy niewielu był w stanie wskrzesić ostatki swej dobroduszności i serdeczności, gnijące pod zwałami zepsucia i niechęci do otaczającego świata. Czuł, że nie zasługuje na podobne miłosierdzie, że nie powinien nigdy otrzymać wyciągniętej w prostocie ducha dłoni. Choć nigdy nie upatrywał swej winy w samym sobie, raczej szczodrze obwiniając o swe nieszczęścia innych, to jednak musiał wiedzieć, że jego zachowanie dalekie było od ideału, że od wielu lat podejmował świadome wybory, nurzając się w mroku i przepastnej wściekłości pragnienia zemsty, byle ukoić zaszczepione przed laty poczucie niższości. Uśmiechnął się słabo w przypływie niemocy, prześledził twarz swego towarzysza i zawiesił swój wzrok na dwojgu oczu o błękitnych, spokojnych tęczówkach. Jak bardzo kapryśny los mieli przed sobą? Jak bardzo wynaturzony i zdeformowany, że zawiódł młodego przemytnika pozbawionego ciepła domowego właśnie pod jego dach? Dając wytchnienie nie u świętych i doskonałych tego świata, a u najpodlejszego, najbardziej zbrukanego krwią niewinnych człowieka? Zaśmiał się cicho do swych myśli. Nie potrafił tego pojąć. Wiele lat już przeżył i wiele rzeczy widział, jednak wciąż pozostawały takie sytuacje, w których czuł się niczym nieopierzone pisklę, uczące się wszystkiego od samych podstaw.
Czuł, że wywoła bunt w młodym przemytniku, próbując złapać go w sieci nierozerwalnej przysięgi. Być może nie powinien tego czynić i raczej uwierzyć mu na słowo, bo przecież i bez szarfy pokładał w nim głęboką wiarę i ufał w najdrobniejszych sprawach. Podszepty i głęboko zakorzenione przyzwyczajenia nie dały się jednak wyplenić na zawołanie, nie niknęły cudownie pod wpływem jednej uzdrawiającej sesji. Nie potrafił tego zrobić w inny sposób, podstępnie sięgał mackami zaklęcia, by przypadkiem coś, co skrywał od lat, nie ujrzało światła dziennego. Słysząc zapewnienie, westchnął, smutno, przeciągle. Nie potrafił inaczej. Czuł, że zawodzi go potwornie, że dając mu prawdę, jednocześnie założył na szyje pętlę przyrzeczenia, którego będzie musiał dochować, pod każdym warunkiem.
Szarfa zacisnęła się wokół nadgarstków, a słowa przysięgi spłynęły spokojnym nurtem. Był prosty, oszczędny lecz precyzyjny. Stary ślepiec ponownie spojrzał mu w oczy, był wdzięczny i spokojny. Lodowatość, która mroziła mu wnętrzności powoli topniała, odpychając lęk i zmartwienia, choć czuł to już w momencie, gdy Arthur wyrzekł pierwsze słowa, nim padła właściwa przysięga. Był pewien, mimo wszystko. Niepozorna szklistość zagościła w oczach Isaka, jednak odpędził nostalgię, by dokończyć rytuał.
– Na Odyna, ojca magii i na Frigg, opiekunkę naszą przysięgam, że zawsze znajdziesz u mnie pomoc i że będę dbał o twe dobro, bo jesteś mi rodziną – głos był pewny, nie załamał się ani przez chwilę. Jego spójna melodia wybrzmiała szczerą obietnicą, po której szarfa powoli rozluźniła swój zacisk, na powrót wiotczejąc i dając się zdjąć z dłoni. Opadła bezwładnie na stary dywan, a oczy Isaka podążyły za nią. Uśmiech na jego twarzy pogłębił się, a wilgoć zalegająca w kącikach oczu zamigotała tuż pod linią dolnych rzęs. Odetchnął, opuszczając spięte ramiona. Wyprostował się i wciąż trzymając dłoń Arthura postąpił krok do przodu. Nie pytał go o to, czy powinien, podążył za instynktem, przygarniając sylwetkę przemytnika do siebie. Objął go ramionami, zamykając w pewnym uścisku. Byli rodziną od zawsze, choć dziś dopiero odważył się to przyznać.
Isak i Arthur z tematu
There's a shadow just behind me
Shrouding every step I take
Shrouding every step I take
Making every promise empty
Pointing every finger at me
Pointing every finger at me