:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä
2 posters
Bezimienny
02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:54
02.01.2001
Płozy łyżew cięły lód jak przemarzniętą skórę, pozostawiając na powierzchni płytkie zadrapania – pajęczynę migotliwej bieli, znaczącą gniewne zacięcie jego jazdy, sposób, w jaki łyżwy płatały wierzchnią warstwę lodowiska jak noże, broń, którą wyciosał wzniesioną na cokole sylwetkę własnej kariery, roztrzęsionej teraz febrycznym dygotem w zachłannym uścisku dłoni. Słyszał wzburzoną galopadę własnego serca, znajomy rytm przyśpieszonego tętna, podgryzający uwypukloną na szyi tętnicę i zaciskał zęby mocniej, ilekroć zmęczenie odzywało się w piersi głuchym dudnieniem, mięśnie rwały za nadwyrężone zaczepy kości, a purpurowe wspomnienia ostatniego treningu ciągnęły za skórę uciskiem znajomego bólu, tego, który zawsze pozostawiał po sobie echo rozciągniętej między wargami satysfakcji – w dzieciństwie kolekcjonował siniaki jak pocztowe znaczki, stojąc pod prysznicem, przesuwał palcami po konstelacjach rozlanych po ciele plam, zmieniających barwy jak polarna zorza, wbijał paznokcie w miejsca, gdzie kolor był najbardziej intensywny, jakby półkolistymi wgnieceniami próbował znaczyć gwiazdy na firmamencie własnego ciała, policzyć, ile tym razem udało mu się zebrać, jakie kształty ułożyć. Matka chwytała go nerwowo za nadgarstek, podkasując materiał zbyt luźnej koszuli, pod którą, pomiędzy bruzdami żeber, ciągnęły się wstęgi ciemniejącego fioletu – jej czoło marszczyło się pręgą zaniepokojonej troski, kiedy sięgała dłonią do odsłoniętego boku swego najmłodszego syna, kładąc szept rozpaczliwych próśb jak jałowy opatrunek na obolałe ciało, on tymczasem szarpał się i burzył, wykrzywiał usta butą chłopięcego niezadowolenia, ilekroć próbowała zatrzymać go w miejscu, przymusić do ostrożności, położyć chłód kompresu na wszystkim, co w dziecięcej głowie stanowiło dowód siły, którego nie chciał się pozbywać; nie z czyjąś pomocą. Obserwował, jak własne ciało, wyzwolone z matczynego uścisku, stopniowo wysączało z niego barwy, z ciemnoczerwonej na siną, z sinej na zieloną, z zielonej na żółtą, aż skóra odzyskiwała nareszcie swój pierwotny odcień, jasna i czysta jak płótno, z której skrobakiem zdjęto całą farbę, by mógł stworzyć się na nowo – a tworzył się zawsze lepszym, bardziej wytrzymałym, uformowany ogniem rozpalonej w piersi determinacji.
Przyjemne, ostudzające podmuchy styczniowego mrozu wdzierały się pąsem wybroczyn na odsłoniętą szyję, pod którą odzywało się mrowienie nieprzyjemnej pulsacji, dygot, nakazujący zaciskać zęby, zgrzytające o siebie szkliwem oswojonej złości – choroba zasiedliła się w jego ciele jak dzikie zwierzę, bestia kąsająca kraty żeber, skuta łańcuchami przymusu, których pojedyncze cięgna pękały, gdy szarpała się zbyt mocno, uderzając o pękający skobel mostka. Sądził, że potrafił trzymać ją pod kontrolą – przyciągniętą na krótkiej smyczy, z zębami ukrytymi za kagańcem eliksirów, przynoszących doraźną nadzieję na zmianę – mięśnie napinały się jednak ostrzegawczą sztywnością, układając się zwiastunem skurczu w debrze pomiędzy palcami. Zatrzymał się w miejscu, wyrywając spod łyżew iskry startego płozą lodu, rozprostowując palce, po czym zaginając je ponownie, a jego usta rozciągnęły się grymasem chwilowego rozdrażnienia – emocje, które kłębiły się w nim w dzieciństwie, lubiły wychylać się na powierzchnie w chwilach niespodziewanego dyskomfortu zwłaszcza wtedy, kiedy był sam, kiedy nie podążał za nim natarczywy wzrok kamer i reflektorów, do których uśmiechał się minoderyjnie, odsłaniając biel lekko zakrzywionych zębów. Sława nigdy wcześniej nie chwytała go za serce podobnym niepokojem, choć gdy wkradał się po pierwszych, stromych stopniach prawdziwej kariery – tej, którą wyrżnął dla siebie hokejowym kijem, wraz ze skrwawionymi fragmentami zębów, upadających ze stukotem na lód – zdarzało mu się wychodzić późnymi wieczorami na dwór, samemu, bez butów, bez myśli, bez ciężaru nazwiska Ketelä, które spoglądało na niego z pierwszych stron gazet, dumne i rozweselone długo wyczekiwanym triumfem. Żaden dziennikarz nie obserwował go jednak tak wnikliwie co Vilho, a on, w obliczu nowych tajemnic, zagrzebanych głęboko na dnie sumienia i prześwitujących zwiastunem mrowienia w prawej dłoni, nabierał do starszego brata coraz większej nienawiści, popielejącej w ogniu rozgorzałych afektów.
Lśniąca kula zawieszonego nad głową zaklęcia rzucała obręcz jasnej łuny wokół jego sylwetki, przesuwając się po lodzie, w miarę jak pewne, płynne ruchy zbliżały go do brzegu, gdzie powierzchnia jeziora nabierała niewygodnej chropowatości.
– Lubię to miejsce, bo nikt mnie nie napastuje, rozumiesz o co chodzi? – rzucił z kąśliwą swobodą w kierunku zatrzymanej przy lądzie sylwetki, w końcu podjeżdżając wystarczająco blisko, by światło zaklęcia sięgnęło twarzy Maartena, wyławiając powściągliwość jego nakreślonych surowością rysów i spoważniałe spojrzenie, zwieszone zawsze z tą samą, nużącą przewidywalnością. – No i co, staruszku, wejdziesz na lód, czy będziesz tylko tak stał? – wszelkie oznaki wcześniejszego napięcia ulotniły się z jego lica, spływając po niej jak krople sperlonego na czole potu, kiedy posłał mężczyźnie wyzywający uśmiech, ten sam, który rzucał bezmyślnie w kierunku widowni, wznosząc ręce ku górze, ilekroć ta unosiła się krzykiem upragnionego aplauzu, huczącego pod czaszką jeszcze długo po tym, jak mecz dobiegał końca.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:54
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Sjøøye jest wyborem dość oczywistym; w oddali majaczy nadgryziona zębem czasu przystań, przypominająca teraz raczej grzbiety mitycznych zwierząt uśpionych pod białym puchem. Wszystko tu wygląda tak, jakby zostało zaklęte: brakuje ludzkiej obecności, lecz dziurę tę staramy się załatać wraz z towarzyszem wpierw miarowym krokiem niosącym się chrzęstem grubych podeszw na śniegu, następnie odgłosem ciętego lodu. Płozy kpią z nieskazitelnej gładkości zamarzniętej wody pozostawiając na powierzchni drobniutką kaszę obłupanych skrawków przypominających błyszczące kryształy soli. Rozglądam się uważnie, tkwiąc z dłońmi zaszytymi w przepastnych kieszeniach, z własną parą łyżew przewieszonych przez ramię.
Bez większego zastanowienia opadam na kamień wystający znad okrywy śnieżnej, zimno pulsuje i przedziera się przez solidną warstwę ubrań, którą zamierzam zrzucić, bo płaszcz nie ułatwia poruszania się po lodzie. Nie mówię, wciąż milczę, śledząc smugę cudzej obecności, zastanawiając się, czy jeszcze mogę odnaleźć siebie w ułożeniu nóg i postawie ciała. Ketelä jest profesjonalistą, ja ledwo otarłem się o coś o podobnym wydźwięku, nie zdołałem rozsmakować, a jednak sądziłem, że na tamten czas potrafiłem wiele. Niestety, każdy wychodzi kiedyś z wprawy, nie mam co do tego złudzeń, dlatego chętnie zgadzam się za każdym razem, by poświęcić choć odrobinę czasu na pielęgnowanie starych nawyków. O dziwo, robię to najczęściej właśnie w jego towarzystwie; może powinienem więcej uwagi poświęcać Jesperowi? Obawiam się jednak, że jest teraz w tym wieku, kiedy bliskość ojca z jednej strony jest potrzebna, a z drugiej wbija się nieprzyjemną drzazgą rozdrażnienia i obiera się stale ropą niechęci zaogniającą tylko powstałą ranę. Nauczyłem się, że zbytnia nachalność i próby bycia tuż obok niewiele pomagają, a wręcz działają na niekorzyść. Może kieruje mną poczucie winy i brak swobody? Tak, to z całą pewnością jeden z czynników, bo ojcostwo wchodzi mi w kark zesztywnieniem i nieprzyjemnym wrażeniem bycia ocenianym. Przez niego, przez jego matkę, przez wszystkich zerkających dookoła na degradację siedemnastu lat życia. Bardzo tego nie lubię, więc odgrażam się za każdym razem kolejnym przejawem surowego nieprzejednania, by następnie – w przypływie poczucia winy – udawać, że nie widzę nastoletnich uchybień i zachowania, którego nie powinienem nigdy tolerować.
Nadymam lekko policzki i pochylam się, kryję głowę pomiędzy ramionami, kiedy staram się rozplątać sznurowadła i rozpiąć zabezpieczające kostkę klipsy. Czuję, że mój towarzysz się zbliża, świst przecinanego powietrza wpierw wibruje w uszach, następnie przesuwa się zimnym smagnięciem po policzkach ściętych mrozem. Zaczynam się śmiać; nieco nieoczekiwanie, bo moja twarz stężała w zamyśleniu wcale nie zdradzała choćby odrobiny swobody, a jednak wcale nie mam ochoty na nieustanne pilnowanie się i powściągliwość w okazywaniu emocji. Lubię ten rodzaj beztroski – uczucia rzadko spotykanego w ostatnich latach mojego życia. Zaciskam mocno wiązania, zsuwam z siebie okrycie wierzchnie i nie zamierzam być mu dłużny; zmarzłem już dość i nie chcę mitrężyć reszty czasu na bezsensownym oglądaniu kręcącego się po lodzie dzieciaka. Dla postronnych cała scena może wyglądać dość zabawnie, niewielu kojarzy, że w ogóle mam cokolwiek do czynienia ze sportem, a nagły brak garnituru i sztywno zapiętej pod szyją koszuli powoduje pewien dysonans poznawczy.
Ahvo jest pewny, doskonale zna swoje atuty i szlifowane stale umiejętności, nie próbuje nawet się z tym kryć. Przywykłem do jego sposobu bycia, czasami jednak nadmierna odwaga wywołuje grymas politowania. Nie chcę odbierać mu zasług, to nie o to tu chodzi. Cmokam z cieniem niezadowolenia, choć nie próbuję polemizować. Chwytam aluzję, nieszczególnie dziwiącą. W moim świecie czterdzieści lat to dopiero początek wielu świetlanych karier, dla sportowca cyfry te okazują się barierą często nie do przeskoczenia.
— Wbrew plotkom, po trzydziestce jest jeszcze życie, nawet po czterdziestce — rzucam, prostując się wreszcie, bo uznałem, że łyżwy trzymają się jak należy, a ochraniacze są na swoim miejscu. Z dozą niepewności zapalam migotliwe światełko czerpiąc z magii, w gardle zaczyna mi zasychać, czuję, że klatka piersiowa unosi się gwałtownie, a ja chwytam łapczywie powietrze. Udaję jednak, że to kwestia ostrego mrozu, wypuszczam skraplający się obłok pary z ust. Słyszę szelest z tyłu głowy, czuję lekkie mdłości, na szczęście nic więcej się nie dzieje. Jestem bezpieczny. To przecież drugie zaklęcie. O dwa za dużo – myślę zaraz pełen rozczarowania. Muszę odzyskać równowagę, wybieram przejście na taflę jeziora, balansuję ciałem i wbijam ostrza w twardą warstwę zmarzliny. Wymijam chłopaka i pokonuję kilka metrów, chłód styczniowego popołudnia przepływa przez sploty bawełny, muska skórę, otrzeźwia. Powracam spojrzeniem do Ahvo, przekrzywiam lekko głowę.
— Ahvo Ketelä ucieka przed nadmiarem ludzkiej obecności, no, no… — intuicyjnie cofam się do pierwszej jego uwagi i unoszę kąciki ust w uśmiechu. Wiem dobrze, o co mu chodzi, rozumiem doskonale, a jednak sięgam po niewinną ironię. — Sjøøye to dobre miejsce, sępy się tu nie zapuszczają — dodaję wreszcie ugodowo. — Więc, od czego dzisiaj chcesz zacząć? — zadaję pytanie i zataczam ósemkę, lubię powracać do sportu i pielęgnować resztki pamięci o dawnym życiu. Jestem ciekawy, może nieco podekscytowany? Tak, to dobre określenie. Treningi przynoszą mi miłą odmianę, kiedy codzienność spędzam za biurkiem.
Bez większego zastanowienia opadam na kamień wystający znad okrywy śnieżnej, zimno pulsuje i przedziera się przez solidną warstwę ubrań, którą zamierzam zrzucić, bo płaszcz nie ułatwia poruszania się po lodzie. Nie mówię, wciąż milczę, śledząc smugę cudzej obecności, zastanawiając się, czy jeszcze mogę odnaleźć siebie w ułożeniu nóg i postawie ciała. Ketelä jest profesjonalistą, ja ledwo otarłem się o coś o podobnym wydźwięku, nie zdołałem rozsmakować, a jednak sądziłem, że na tamten czas potrafiłem wiele. Niestety, każdy wychodzi kiedyś z wprawy, nie mam co do tego złudzeń, dlatego chętnie zgadzam się za każdym razem, by poświęcić choć odrobinę czasu na pielęgnowanie starych nawyków. O dziwo, robię to najczęściej właśnie w jego towarzystwie; może powinienem więcej uwagi poświęcać Jesperowi? Obawiam się jednak, że jest teraz w tym wieku, kiedy bliskość ojca z jednej strony jest potrzebna, a z drugiej wbija się nieprzyjemną drzazgą rozdrażnienia i obiera się stale ropą niechęci zaogniającą tylko powstałą ranę. Nauczyłem się, że zbytnia nachalność i próby bycia tuż obok niewiele pomagają, a wręcz działają na niekorzyść. Może kieruje mną poczucie winy i brak swobody? Tak, to z całą pewnością jeden z czynników, bo ojcostwo wchodzi mi w kark zesztywnieniem i nieprzyjemnym wrażeniem bycia ocenianym. Przez niego, przez jego matkę, przez wszystkich zerkających dookoła na degradację siedemnastu lat życia. Bardzo tego nie lubię, więc odgrażam się za każdym razem kolejnym przejawem surowego nieprzejednania, by następnie – w przypływie poczucia winy – udawać, że nie widzę nastoletnich uchybień i zachowania, którego nie powinienem nigdy tolerować.
Nadymam lekko policzki i pochylam się, kryję głowę pomiędzy ramionami, kiedy staram się rozplątać sznurowadła i rozpiąć zabezpieczające kostkę klipsy. Czuję, że mój towarzysz się zbliża, świst przecinanego powietrza wpierw wibruje w uszach, następnie przesuwa się zimnym smagnięciem po policzkach ściętych mrozem. Zaczynam się śmiać; nieco nieoczekiwanie, bo moja twarz stężała w zamyśleniu wcale nie zdradzała choćby odrobiny swobody, a jednak wcale nie mam ochoty na nieustanne pilnowanie się i powściągliwość w okazywaniu emocji. Lubię ten rodzaj beztroski – uczucia rzadko spotykanego w ostatnich latach mojego życia. Zaciskam mocno wiązania, zsuwam z siebie okrycie wierzchnie i nie zamierzam być mu dłużny; zmarzłem już dość i nie chcę mitrężyć reszty czasu na bezsensownym oglądaniu kręcącego się po lodzie dzieciaka. Dla postronnych cała scena może wyglądać dość zabawnie, niewielu kojarzy, że w ogóle mam cokolwiek do czynienia ze sportem, a nagły brak garnituru i sztywno zapiętej pod szyją koszuli powoduje pewien dysonans poznawczy.
Ahvo jest pewny, doskonale zna swoje atuty i szlifowane stale umiejętności, nie próbuje nawet się z tym kryć. Przywykłem do jego sposobu bycia, czasami jednak nadmierna odwaga wywołuje grymas politowania. Nie chcę odbierać mu zasług, to nie o to tu chodzi. Cmokam z cieniem niezadowolenia, choć nie próbuję polemizować. Chwytam aluzję, nieszczególnie dziwiącą. W moim świecie czterdzieści lat to dopiero początek wielu świetlanych karier, dla sportowca cyfry te okazują się barierą często nie do przeskoczenia.
— Wbrew plotkom, po trzydziestce jest jeszcze życie, nawet po czterdziestce — rzucam, prostując się wreszcie, bo uznałem, że łyżwy trzymają się jak należy, a ochraniacze są na swoim miejscu. Z dozą niepewności zapalam migotliwe światełko czerpiąc z magii, w gardle zaczyna mi zasychać, czuję, że klatka piersiowa unosi się gwałtownie, a ja chwytam łapczywie powietrze. Udaję jednak, że to kwestia ostrego mrozu, wypuszczam skraplający się obłok pary z ust. Słyszę szelest z tyłu głowy, czuję lekkie mdłości, na szczęście nic więcej się nie dzieje. Jestem bezpieczny. To przecież drugie zaklęcie. O dwa za dużo – myślę zaraz pełen rozczarowania. Muszę odzyskać równowagę, wybieram przejście na taflę jeziora, balansuję ciałem i wbijam ostrza w twardą warstwę zmarzliny. Wymijam chłopaka i pokonuję kilka metrów, chłód styczniowego popołudnia przepływa przez sploty bawełny, muska skórę, otrzeźwia. Powracam spojrzeniem do Ahvo, przekrzywiam lekko głowę.
— Ahvo Ketelä ucieka przed nadmiarem ludzkiej obecności, no, no… — intuicyjnie cofam się do pierwszej jego uwagi i unoszę kąciki ust w uśmiechu. Wiem dobrze, o co mu chodzi, rozumiem doskonale, a jednak sięgam po niewinną ironię. — Sjøøye to dobre miejsce, sępy się tu nie zapuszczają — dodaję wreszcie ugodowo. — Więc, od czego dzisiaj chcesz zacząć? — zadaję pytanie i zataczam ósemkę, lubię powracać do sportu i pielęgnować resztki pamięci o dawnym życiu. Jestem ciekawy, może nieco podekscytowany? Tak, to dobre określenie. Treningi przynoszą mi miłą odmianę, kiedy codzienność spędzam za biurkiem.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:54
Odkąd pamiętał, zawsze pragnął, by na niego patrzono – burzył się i krzyczał, kradnąc rodzeństwu matczyną uwagę, ciągnął dziewczyny za długie, zwieszone na plecach warkocze, bawił się zawsze tak, by pozostawić odciski swej sztubackiej siły na bladej skórze rówieśników; ilekroć czuł na sobie przyjemne, elektryzujące ciepło cudzego zainteresowania, zaciskał na nim palce i trzymał tak kurczowo, że knykcie bielały mu z wysiłku, jakby obawiał się, że chwila nieuwagi mogłaby sprawić, że nawleczone na sznurek raksloty upragnionej sławy rozsypią mu się pod nogami, ze stukotem tocząc się po ziemi w otwarte paszcze cudzych rąk, mniej zasługujących, lecz nieustannie zdeterminowanych, by odebrać mu wszystko, co posiadał. Jako dziecko wyobrażał sobie swój sukces rozpisany na pierwszych stronach gazet, przez sen marzył o świetle reflektorów, podążających za nim źrenicach kamer i kobietach, które mdlałyby na widok jego uśmiechu, posłanego z rozchylonej dłoni pomiędzy trybuny – fantazjował, że staje na prawdziwym lodowisku w Inari, otoczony obręczą wiwatującej publiczności, a nie tylko na pobliskim jeziorze, którego chropowata powierzchnia tępiła płozy, a lato przyciągało nad wodę turystów. Przede wszystkim hołubił w sobie jednak infantylne światło nadziei, które utknęło w jego piersi jak owad pochwycony w złocistą bryłę bursztynu – w tajemnicy przed braćmi łudził się, że jego nieuchronna popularność wyłowi z tłumu ojcowskie spojrzenie, przyciągnie go z powrotem i pozwoli zanurzyć się w wyśnionej aprobacie utraconego za młodu zwierzchnictwa. Pamiętał Edvina jedynie z kilku wczesnych, zatartych w świadomości lat dzieciństwa – zapełniając lukę jego nieobecności, kreował go na podobieństwo nordyckiego boga, którego spiżowy pomnik mógłby wysławiać na piedestale, z biegiem czasu nieświadomie odnajdując cechy, które pragnął odnaleźć u własnego ojca, w usposobieniu Maartena i zabiegając o jego uwagę w sposób, który miał zaścielić krater rozłamanym życiorysie; szanował wprawdzie jedynie ludzi o silnej ręce i takim też charakterze, a pod określeniem ludzi rozumiał na ogół jedynie mężczyzn.
– Nie w sporcie – burknął niechętnie, przyglądając się, jak Landsverk wciąga na nogi łyżwy i poprawia zaciśnięte wokół kolan ochraniacze. – W banku możecie starzeć się i marszczyć jak przejrzałe śliwki, ale tutaj liczy się coś więcej, niż tylko ciasny garnitur i umiejętność liczenia talarów. – dwadzieścia pięć lat to było znacznie więcej, niż pragnął mieć, nosząc na karku podobne osiągnięcia, bo od dwudziestu pięciu coraz bliżej było mu do trzydziestki, a trzydziestka wydawała się otwartą trumną, która tylko czekała, by oblec go w kir swej inercji i spowolnienia; planował być w tym wieku kimś więcej, osławić się renomą swych osiągnięć i po stromych skałach wyrzeczeń dotrzeć na sam szczyt, choćby miał zrzucić z niego każdego, kto odważyłby się zrównać z nim tempem wspinaczki. Nie posiadał wprawdzie niczego poza hokejem, a jego utrata rozwierała się w piersi sobaczą paszczą nieprzepartej złości, ogłuszonego niesprawiedliwością gniewu, z jakim zaciskał palce mocniej na drewnianym kiju i z neurotyczną histerią przeliczał flakony błękitnego eliksiru, który przynosił mu doraźne poczucie kontroli, lecz wyparowywał na języku zbyt szybko, by ostatecznie znów pozostawić go z pustymi rękami, ostrzegawczym mrowieniem, które wżęło się błyskawicą przytępionego bólu w prawie przedramię. Uśmiechnął się przewrotnie, lekceważąc własny dyskomfort i ukrywając go pod płaszczem nonszalanckiej swobody, gdy Maarten nareszcie wkroczył na lód, zatrzymując swe wyczekujące, ciemne spojrzenie na jego twarzy – oboje się przed sobą ukrywali, oboje mieli w tym niewymuszoną wprawę.
– Znudziliby się, gdyby czasem nie musieli się za mną rozejrzeć – rzucił butnie, od niechcenia wzruszając ramionami na widok ironicznego uśmiechu, który rozsunął się nieśpiesznie pomiędzy kąciakami warg mężczyzny, gdy ten przesunął płozami po gładkim lodzie, wymijając go i przenosząc zwieszony nad głową okrąg światła bliżej ku środkowej części jeziora. Kiedy pierwszy raz spotkał go na lodowisku, wspartego o metalową balustradę, jego kariera w Ormach z Midgardu dopiero się zaczynała, wciąż tęchnąca jeszcze roztartą mrozem krwią, spływającą obficie, gdy wyrżnął dla siebie drabinę kariery, po której szczeblach mógłby szybciej dotrzeć na wierch obiecanej sławy – zlekceważył go wówczas z krzywym, nieco drwiącym uśmiechem, słysząc brzmienie ozłoconego majątkiem nazwiska, sądząc, że takim jak on wystarczyło doczepić je do swojego nic nieznaczącego imienia, by osiągnąć w życiu więcej niż to, na co się zasługiwało. Maarten okazał się tymczasem kimś znacznie ważniejszym, niż początkowo sądził, co jednak ostatecznie przechyliło ku niemu szalę wycofanej w cień aprobaty – wiedział, o czym mówił i rzeczywiście potrafił poruszać się na lodzie.
Ruszył w ślad za Landsverkiem po powierzchni jeziora, doganiając go w kilku płynnych ruchach i rozcinając płozami cienką skórę przezroczystej zmarzliny, gdy zatrzymał się obok, obejmując Sjøøye wzrokiem, po czym konstatując wyzwanie zdeterminowanym uśmiechem, który rozciął jego wargi jak nożem – uniósł lekko brwi, rzucając na lód czarny krąg magicznego żetonu, który poruszył się nerwowo, przepłoszony jak żywe zwierzę, wypuszczone z zaciemnionej klatki na otwartą przestrzeń ofiarowanej mu wolności.
– Znasz zasady. – uniósł głowę, posyłając towarzyszowi butne spojrzenie, po czym rzucając w jego stronę kij i zaciskając palce mocniej na swoim własnym, wystarczająco uporczywie, by nie czuć drżenia, które przyczaiło się w nadgarstku. – Wygrywasz, jak trafisz żetonem do przerębla. Læ – rudy płomień zatańczył nieśpiesznie na tafli stawu, wypalając zatapiający się powoli okrąg w jego szklistej, zarysowanej łyżwami powierzchni.
– Nie w sporcie – burknął niechętnie, przyglądając się, jak Landsverk wciąga na nogi łyżwy i poprawia zaciśnięte wokół kolan ochraniacze. – W banku możecie starzeć się i marszczyć jak przejrzałe śliwki, ale tutaj liczy się coś więcej, niż tylko ciasny garnitur i umiejętność liczenia talarów. – dwadzieścia pięć lat to było znacznie więcej, niż pragnął mieć, nosząc na karku podobne osiągnięcia, bo od dwudziestu pięciu coraz bliżej było mu do trzydziestki, a trzydziestka wydawała się otwartą trumną, która tylko czekała, by oblec go w kir swej inercji i spowolnienia; planował być w tym wieku kimś więcej, osławić się renomą swych osiągnięć i po stromych skałach wyrzeczeń dotrzeć na sam szczyt, choćby miał zrzucić z niego każdego, kto odważyłby się zrównać z nim tempem wspinaczki. Nie posiadał wprawdzie niczego poza hokejem, a jego utrata rozwierała się w piersi sobaczą paszczą nieprzepartej złości, ogłuszonego niesprawiedliwością gniewu, z jakim zaciskał palce mocniej na drewnianym kiju i z neurotyczną histerią przeliczał flakony błękitnego eliksiru, który przynosił mu doraźne poczucie kontroli, lecz wyparowywał na języku zbyt szybko, by ostatecznie znów pozostawić go z pustymi rękami, ostrzegawczym mrowieniem, które wżęło się błyskawicą przytępionego bólu w prawie przedramię. Uśmiechnął się przewrotnie, lekceważąc własny dyskomfort i ukrywając go pod płaszczem nonszalanckiej swobody, gdy Maarten nareszcie wkroczył na lód, zatrzymując swe wyczekujące, ciemne spojrzenie na jego twarzy – oboje się przed sobą ukrywali, oboje mieli w tym niewymuszoną wprawę.
– Znudziliby się, gdyby czasem nie musieli się za mną rozejrzeć – rzucił butnie, od niechcenia wzruszając ramionami na widok ironicznego uśmiechu, który rozsunął się nieśpiesznie pomiędzy kąciakami warg mężczyzny, gdy ten przesunął płozami po gładkim lodzie, wymijając go i przenosząc zwieszony nad głową okrąg światła bliżej ku środkowej części jeziora. Kiedy pierwszy raz spotkał go na lodowisku, wspartego o metalową balustradę, jego kariera w Ormach z Midgardu dopiero się zaczynała, wciąż tęchnąca jeszcze roztartą mrozem krwią, spływającą obficie, gdy wyrżnął dla siebie drabinę kariery, po której szczeblach mógłby szybciej dotrzeć na wierch obiecanej sławy – zlekceważył go wówczas z krzywym, nieco drwiącym uśmiechem, słysząc brzmienie ozłoconego majątkiem nazwiska, sądząc, że takim jak on wystarczyło doczepić je do swojego nic nieznaczącego imienia, by osiągnąć w życiu więcej niż to, na co się zasługiwało. Maarten okazał się tymczasem kimś znacznie ważniejszym, niż początkowo sądził, co jednak ostatecznie przechyliło ku niemu szalę wycofanej w cień aprobaty – wiedział, o czym mówił i rzeczywiście potrafił poruszać się na lodzie.
Ruszył w ślad za Landsverkiem po powierzchni jeziora, doganiając go w kilku płynnych ruchach i rozcinając płozami cienką skórę przezroczystej zmarzliny, gdy zatrzymał się obok, obejmując Sjøøye wzrokiem, po czym konstatując wyzwanie zdeterminowanym uśmiechem, który rozciął jego wargi jak nożem – uniósł lekko brwi, rzucając na lód czarny krąg magicznego żetonu, który poruszył się nerwowo, przepłoszony jak żywe zwierzę, wypuszczone z zaciemnionej klatki na otwartą przestrzeń ofiarowanej mu wolności.
– Znasz zasady. – uniósł głowę, posyłając towarzyszowi butne spojrzenie, po czym rzucając w jego stronę kij i zaciskając palce mocniej na swoim własnym, wystarczająco uporczywie, by nie czuć drżenia, które przyczaiło się w nadgarstku. – Wygrywasz, jak trafisz żetonem do przerębla. Læ – rudy płomień zatańczył nieśpiesznie na tafli stawu, wypalając zatapiający się powoli okrąg w jego szklistej, zarysowanej łyżwami powierzchni.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:55
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Czasami lubię zastanawiać się nad tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym dwadzieścia dwa lata temu sprzeciwił się ojcu. Może w tym wieku nie wypada mi sięgać w aż tak odległą przeszłość, a jednak wciąż czuję się nieco oszukany, nawet jeśli dobrze mi w ściśle przylegającym do ciała garniturze i za biurkiem przyprószonym niezliczoną ilością papierów i kwitów. W końcu nie była to zupełnie decyzja mojego ojca, usprawiedliwiam jego czyny z zapałem i wmawiam wciąż sobie, że przecież, gdybym faktycznie chciał, nie odłożyłbym kija hokejowego do składziku w domowej piwnicy. A jednak myślę, marzę i rozkładam na czynniki pierwsze każde pasmo potencjalnego biegu historii, jakby czas nie miał jednej osi, a wiele, rozgałęziających się i rozwadniających moje prawdziwie życie w coraz bardziej surrealistycznych wizjach. Być może, gdyby nie Landsverkbank, byłbym w jego wieku równie rozgoryczony, jeśli ktoś rzucałby mi podobne truizmy pod nogi; bo były zupełnie nijakie i nijak nie mogły pocieszyć sportowca stojącego przed widmem wczesnej emerytury. To chyba jedna z największych niesprawiedliwości sportu – jest wymagający, wyciska siódme poty, daje satysfakcję, kiedy cała kariera zaczynała pędzić, pędzić, coraz szybciej, coraz intensywniej (a ty jesteś bardzo łapczywy i połykasz jej kęsy bez zbędnego przeżuwania, bez smakowania, bo jest w istocie tak mocno przyprawiona, że sam jej zapach odurza); człowiek próbuje się nią nasycić, a kiedy już zaczyna czuć przyjemny stan zaspokojenia, dobrobyt kończy się i pozostaje przerażająca pustka. Kariera sportowca jest krucha, niewiele wybacza, jeśli chodzi o stan ciała, wywiera presję jeszcze większą niż ta, którą odczuwam codziennie uśmiechając się do najbardziej wpływowych klientów, a jednak; jednak czasami żałuję i tęsknię. Uśmiecham się mimo tego do Ahvo, nigdy nie pokazuję publicznie własnych rozterek, nawet jeśli taki zabieg zbliżyłby nas jeszcze trochę i ofiarował komfort zaufania. Nie próbuję wybijać się ponad to, co od kilku lat uskuteczniamy, kiedy on próbuje naciskać i wyczuwać granice mojej powagi, a ja silę się, by kąciki ust niezbyt często wyciągały się w beztroskim uśmiechu. Są jednak takie chwile, kiedy nie da się panować nad afektem i kiedy, aż zbyt wyraźnie, widzi moje ludzkie oblicze, a ja widzę autentyczność czającą się w piwnych oczach. I może to właśnie jeszcze mnie tu trzyma? Nie topione pieniądze, bo przecież talarów mam aż nadto i kolejna jego zachcianka nie robi mi różnicy, a właśnie refleks znajomej mi postaci, tańczący w jego ruchach i determinacja malująca się na twarzy.
— Więc będziesz żywym trupem — wzruszam ramionami, jakby wcale mnie to nie obchodziło. W istocie jednak wzdycham z pełnią zrozumienia. Ciężko jest myśleć o tym, co będzie później, kiedy wciąż się jest na fali. — Zawsze można odcinać kupony od kariery — prycham jeszcze złośliwie, uznając to za szczyt lenistwa, ale nie zamierzam dyktować mu warunków. Póki gra bezbłędnie i Ormy wygrywają, nie mam mu nic do zarzucenia. Jestem świadomy, że czasami wybieganie zbyt mocno w przyszłość nie ma sensu. To materia podatna na najdrobniejsze zmiany. — Albo założysz ciasny garnitur i będziesz rachował talary, skoro to takie proste — rozkładam teraz ręce i unoszę jeden z kącików ust w nieprzyjemnym grymasie, to wcale nie tak, że mnie uraził, nic bardziej mylnego. Zwyczajnie, nie potrafię mu odpuścić, podjudzam celowo, bo wiem, że zaraz sięgnie po kij i będzie próbował mi udowodnić, że w odróżnieniu ode mnie “ma to coś”, co zostało mi odebrane nieubłaganym upływem lat. Nie zamierzam mu tego odmawiać, lecz wciąż noszę w sobie echo młodzieńczej przekory, której nie zdołał zatrzeć ani odpowiedzialny los bankowca, ani nieudane małżeństwo, ani wyczerpujące ojcostwo.
Tafla lodu posłusznie pozwala orać się ostrzami, przyjmuje każdą ranę z niebywałą godnością, kiedy wcinam się głębiej, pędząc dalej, ciągnąc za sobą łunę chybotliwego zaklęcia zagnieżdżonego ponad głową. Parskam kolejną salwą śmiechu. Przyjmuję od Ahvo kij, ważę go przez chwilę w dłoniach. Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio ćwiczyliśmy. Nie jestem z tego zadowolony, gdyż dbałość o kondycję fizyczną kultywuję z ogromną pasją, zwłaszcza od czasów rozwodu i powstania paskudnej wyrwy, której nie zapełniał już głos Säde i jazgot naszych niekończących się kłótni oraz wzajemnych wyrzutów. Może trochę się boję, że starość bez tego dopadnie mnie wcześniej i będę na podobieństwo rzeczonych pomarszczonych, przejrzałych śliwek siedział w bezruchu za ogromnym pulpitem bankowego stołu. Odgarniam włosy przyklejone do czoła, rozglądam się jeszcze i znów sunę dalej, jednak wreszcie zatrzymuję się i podjeżdżam bliżej sylwetki hokeisty, by spojrzeć mu w oczy – nie mogę liczyć na fory i cieszy mnie to, choć i tak rzucam zapobiegawczo.
— Niech tylko wyczuję, że próbujesz lekceważyć moje możliwości — ostrzeżenie jest wyraźnie. Wiem, że może czuć pokusę, by zakpić kolejny raz z moich przestarzałych technik i refleksu (który owszem, jest słabszy niż ten jego), ale to nie o to tutaj chodzi. Próba stawiania się ponad rywalem bywa zgubna, zbytnia ufność pokładana we wrodzony talent bywa zgubna. Mam nadzieję, że to wie, lecz podobne okazje mogą prowokować do nadmiernego rozprężenia. Nie potrzebuję dziecięcej zabawy i treningu dla pierwszaków. Potrafię się wysilić i krew robi na mnie słabe wrażenie. Kiwam głową i przygotowuję się do rozpoczęcia. Przerębel tworzy się niemal natychmiast, lód topnieje i odkrywa spokojną powierzchnię wody. Ta migocze niczym płynne srebro. Nie przyglądam się jednak zbyt długo, bo liczy się każda sekunda. Początki potyczek zawsze są podobne – ścieramy się spojrzeniem, słyszymy suche uderzenie o lód, krążek wykonuje ruch i dalej wszystko toczy się niczym na przyspieszonym filmie, walczymy zacięcie. Można próbować intuicyjnie wybadać, gdzie poruszy się żeton, można czekać na pierwsze drgnienie, nie ważne, liczy się efekt. A ten zdaje się dzisiaj wyjątkowo zadowalający, kiedy kawałek drewna dotyka gumy i przejmuję władzę nad spłaszczoną materią, posiadającą niezwykłą wolę walki i zacięcie, by ponownie wydostać się spod ludzkiej kontroli. Nie pozwalam jednak tak łatwo się wykiwać. Słyszę szelest za sobą i wiem, że Ahvo jest gdzieś za mną, że nie odpuści, dlatego czuję wzbierającą w piersi ekscytację i przecinam powietrze, obierając kurs na bramkę, nawet jeśli po drodze czeka mnie jeszcze sporo wysiłku. Nie lubię mitrężyć czasu i zbyt długo zastanawiać się nad słusznością kolejnego ruchu. Nie rozsmakowuję się nadto w chwilowej przewadze, bo jest często złudna. Kątem oka widzę smuklejszą sylwetkę mojego rywala. Zimne powietrze przykleja mi się do podniebienia, drąży płuca i czuję się lepiej, niż mógłbym przypuszczać.
— Więc będziesz żywym trupem — wzruszam ramionami, jakby wcale mnie to nie obchodziło. W istocie jednak wzdycham z pełnią zrozumienia. Ciężko jest myśleć o tym, co będzie później, kiedy wciąż się jest na fali. — Zawsze można odcinać kupony od kariery — prycham jeszcze złośliwie, uznając to za szczyt lenistwa, ale nie zamierzam dyktować mu warunków. Póki gra bezbłędnie i Ormy wygrywają, nie mam mu nic do zarzucenia. Jestem świadomy, że czasami wybieganie zbyt mocno w przyszłość nie ma sensu. To materia podatna na najdrobniejsze zmiany. — Albo założysz ciasny garnitur i będziesz rachował talary, skoro to takie proste — rozkładam teraz ręce i unoszę jeden z kącików ust w nieprzyjemnym grymasie, to wcale nie tak, że mnie uraził, nic bardziej mylnego. Zwyczajnie, nie potrafię mu odpuścić, podjudzam celowo, bo wiem, że zaraz sięgnie po kij i będzie próbował mi udowodnić, że w odróżnieniu ode mnie “ma to coś”, co zostało mi odebrane nieubłaganym upływem lat. Nie zamierzam mu tego odmawiać, lecz wciąż noszę w sobie echo młodzieńczej przekory, której nie zdołał zatrzeć ani odpowiedzialny los bankowca, ani nieudane małżeństwo, ani wyczerpujące ojcostwo.
Tafla lodu posłusznie pozwala orać się ostrzami, przyjmuje każdą ranę z niebywałą godnością, kiedy wcinam się głębiej, pędząc dalej, ciągnąc za sobą łunę chybotliwego zaklęcia zagnieżdżonego ponad głową. Parskam kolejną salwą śmiechu. Przyjmuję od Ahvo kij, ważę go przez chwilę w dłoniach. Minęło trochę czasu, odkąd ostatnio ćwiczyliśmy. Nie jestem z tego zadowolony, gdyż dbałość o kondycję fizyczną kultywuję z ogromną pasją, zwłaszcza od czasów rozwodu i powstania paskudnej wyrwy, której nie zapełniał już głos Säde i jazgot naszych niekończących się kłótni oraz wzajemnych wyrzutów. Może trochę się boję, że starość bez tego dopadnie mnie wcześniej i będę na podobieństwo rzeczonych pomarszczonych, przejrzałych śliwek siedział w bezruchu za ogromnym pulpitem bankowego stołu. Odgarniam włosy przyklejone do czoła, rozglądam się jeszcze i znów sunę dalej, jednak wreszcie zatrzymuję się i podjeżdżam bliżej sylwetki hokeisty, by spojrzeć mu w oczy – nie mogę liczyć na fory i cieszy mnie to, choć i tak rzucam zapobiegawczo.
— Niech tylko wyczuję, że próbujesz lekceważyć moje możliwości — ostrzeżenie jest wyraźnie. Wiem, że może czuć pokusę, by zakpić kolejny raz z moich przestarzałych technik i refleksu (który owszem, jest słabszy niż ten jego), ale to nie o to tutaj chodzi. Próba stawiania się ponad rywalem bywa zgubna, zbytnia ufność pokładana we wrodzony talent bywa zgubna. Mam nadzieję, że to wie, lecz podobne okazje mogą prowokować do nadmiernego rozprężenia. Nie potrzebuję dziecięcej zabawy i treningu dla pierwszaków. Potrafię się wysilić i krew robi na mnie słabe wrażenie. Kiwam głową i przygotowuję się do rozpoczęcia. Przerębel tworzy się niemal natychmiast, lód topnieje i odkrywa spokojną powierzchnię wody. Ta migocze niczym płynne srebro. Nie przyglądam się jednak zbyt długo, bo liczy się każda sekunda. Początki potyczek zawsze są podobne – ścieramy się spojrzeniem, słyszymy suche uderzenie o lód, krążek wykonuje ruch i dalej wszystko toczy się niczym na przyspieszonym filmie, walczymy zacięcie. Można próbować intuicyjnie wybadać, gdzie poruszy się żeton, można czekać na pierwsze drgnienie, nie ważne, liczy się efekt. A ten zdaje się dzisiaj wyjątkowo zadowalający, kiedy kawałek drewna dotyka gumy i przejmuję władzę nad spłaszczoną materią, posiadającą niezwykłą wolę walki i zacięcie, by ponownie wydostać się spod ludzkiej kontroli. Nie pozwalam jednak tak łatwo się wykiwać. Słyszę szelest za sobą i wiem, że Ahvo jest gdzieś za mną, że nie odpuści, dlatego czuję wzbierającą w piersi ekscytację i przecinam powietrze, obierając kurs na bramkę, nawet jeśli po drodze czeka mnie jeszcze sporo wysiłku. Nie lubię mitrężyć czasu i zbyt długo zastanawiać się nad słusznością kolejnego ruchu. Nie rozsmakowuję się nadto w chwilowej przewadze, bo jest często złudna. Kątem oka widzę smuklejszą sylwetkę mojego rywala. Zimne powietrze przykleja mi się do podniebienia, drąży płuca i czuję się lepiej, niż mógłbym przypuszczać.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:55
Ambicje, które w dzieciństwie upychał przed matką po kieszeniach znoszonej użytkowaniem kurtki, przypominały wyłowione z jeziora ryby, godne uwagi, dopóki pozostawały świeże – zwykł wyznawać swoje pragnienia w ten sam sposób, w jaki wyznawał miłość, szybko i gwałtownie, nie przemyślawszy ich dokładnie, jakby obawiał się, że flambirowane rozsądkiem mogłyby sczeznąć w jego dłoniach, rozkruszyć w sypkość burego popiołu na podobieństwo odpalanych za winklem papierosów, których cierpki posmak tytoniu wypłukiwał z ust dopiero w zaciszu czterech ścian, przeklinając w myślach swą niestygnącą potrzebę bycia kimś więcej niż w rzeczywistości. Jedynie hokej był w jego życiu elementem stałym, wokół którego oscylowało wszystko inne, koronnym klejnotem wysłanej laurami przyszłości, otoczonej nimbem zasłużonego sukcesu – z dala od liter, które uciekały mu przed oczami, przeskakując pomiędzy ciasnymi linijkami tekstu, liczb rozsuwających się figlarnie, gdy próbował objąć myślami zapisany na kartce rachunek i ociężałego, zawiesistego bokmålu, który trzymał za zębami, jakby miał zaraz splunąć słowami na podłogę, postrzegał siebie jako człowieka, któremu życie już przy narodzinach przeznaczyło triumf i estymę. Miał dwadzieścia pięć lat i był gotowy zabić za każdy liść oderwany z drzewa swych rozpulchnionych sukcesem ambicji – komplikacja choroby, której pierwsze objawy wsunęły się pod skórę płaską, zaostrzoną drzazgą, wydawała się tymczasem odrąbywać całe gałęzie, urastając w jego głowie do tragedii większej niż upadek jarlów, wielki pożar czy Ragnarök, bo wżynającej się miękkie podbrzusze jego arogancji wspomnieniami tego, kim by był, gdyby nigdy nie wsunął gardła w lasso marzeń starszego brata. Nie chciał myśleć o dzieciństwie, które spędził w niewielkiej wiosce, umiejscowionej w sercu podtopionego pojezierzem rojstu, gdzie sagan do herbaty służył w przerwach między posiłkami do gotowania brudnej bielizny, a porządni ludzie – ludzie tacy jak on – zmuszeni byli żyć wśród odkrztuszających swój mortus suchotników, zbierających drobne, srebrne monety w poszewkach na poduszki i zardzewiałych puszkach po kawie i choć wspomnienia te, obdarte z empatycznej integralności sumienia, sprawiały mu doraźną satysfakcję, szybko fermentowała ona w złość i szorstkie zadrażnienie.
– Wolałbym, żeby pożarły mnie gulony – burknął niechętnie na propozycję Maartena, odpowiadając na jego grymas równie kanciastym, wyćwiczonym przez lata uśmiechem, którego cierpka złośliwość prześwitywała w kącikach ust, rozciągając je na boki kpiącym chybotaniem. Nie wyobrażał sobie pracy pod ciasnym stryczkiem krawata, we wsuniętych na nos okularach i z palcami szorstkimi od przerzucania monet, które wprawdzie lśniły mu przed oczami srebrzystą obietnicą, których nigdy jednak w pełni nie szanował, bo mając ich na podorędziu więcej niż w dzieciństwie mógłby sobie choćby wyobrażać, tracił poczucie, że były czymś, co musiał odliczać i hołubić – proporcjonalnie do wzrostu hokejowej kariery, talary dwoiły się i troiły w jego kieszeniach, a on bez większego szacunku do biedy, z której wyrósł, tracił je w grach karcianych i wydawał na każdą, drobną zachciankę, jaka zatliła się płomieniem potrzeby w głębi jego umysłu. Opłacał hojnie swoje ambicje, swoje potrzeby i swoją miłość, obrastając przy tym w barwne pióra buńczucznej impertynencji, utwierdzającej nie tylko jego samego, ale także wierną mu widownię w przekonaniu, że zawsze zasługiwał na więcej, a wszechświat powinien klęknąć przed nim i pochylić głowę, pozwalając, by łaskawie uczynił go giermkiem swojego losu.
Prychnął lekceważąco na uwagę Maartena, rozcinając płozami gładką taflę lodu, której białe blizny ułożyły się skośnymi pręgami na błękitnej powierzchni, jasnej na tle otaczającej jezioro ciemności, rozdzieranej posuwistą łuną zwieszonego nad głową światła. Lód osunął się w ciemną źrenice przerębla, a żeton pognał płochliwie przez chłód styczniowego poranka; świst, który wydarł się spod łyżew dotarł do jego uszu, jeszcze zanim zdecydował się na pierwszy ruch, jakby jego mięśnie, przyczajone niczym zwierzę, działały na pamięć, kurcząc się determinacją wyćwiczonego instynktu – wyprzedził go, pozostawiając płytką, zbielałą szronem bruzdę na powierzchni lodowiska, Landsverk zahaczył tymczasem kijem niesforny krążek, zamaszystym ruchem zgarniając go w swoją stronę, bliżej otwartej paszczy rozłamanej kry, która jątrzyła się ciemną, atramentową lukarną, niby księżycem odbitym w negatywie, dropiatym od kraterów pojedynczych, unoszących się z dna bąbelków. Odepchnął się łyżwami mocniej od nawierzchni, wymijając mężczyznę z przeciwnej strony i pozwalając, by przez chwilę sunęli razem w stronę przerębla, prawie stykając się ramionami, zanim nie zacisnął palców mocniej na wydłużonej, drewnianej szyi hokejowego kija, na chwilę unosząc zakrzywioną łopatkę ponad gładką taflę przemarzniętego Sjøøye, by raptem naciąć ruch po skosie i zderzyć brzegi twardych rur – wprawnie wymierzony zamach uderzył w czarny żeton, który posłusznie zatoczył szeroki łuk, wyrywając się z objęć cudzego rezonu. Uśmiechnął się triumfalnie, zręcznym ruchem zagarniając łuskę magicznego krążka – jeszcze nim poczuł szarpnięcie bolesnego skurczu w prawej dłoni, przez usta przegryzł się grymas sfermentowanego gniewem napięcia, zbyt późno nakrytego niezręczną próbą ukrycia swej słabości, która przebiła się nagle rwącą parezą przez śródręcze i wzdłuż wyciągniętego przedramienia, uginającego się machinalnie, gdy wypuścił zza zaciśniętych zębów przytłumiony okrzyk, przemieszany z formułującym się w krtani przekleństwem. Odruchowo puścił kij, który upadł ze stukotem na lód, a echo tego upokorzenia, tak ciężkiego i wyraźnego, obiło się głośnym echem o sklepienie jego czaszki, stając przed oczami widmem porażki, której tak się obawiał.
– Kurwa. – słowo, które wydarło się jego gardła, choć wciąż jeszcze nienaturalnie przycichłe, jakby z trudem przecisnął je przez cieśninę krtani, wydawało się być tak szorstkie i przesączone gniewem, że kiedy wypluł je na lód, miał wrażenie, że pozostawiło mu w przełyku krwawe smugi, rany rozcięte w miejscu gojącej się rozpaczy. – KURWA! – drugi, śmielszy afront przebrzmiał przez rozerwaną już błonę pozorów, wsiąkając w fizjonomię paroksyzmem ślepej wściekłości, w której tym razem krył się jednak również żal, udarta determinacja migocąca upokarzającą wilgocią przy spąsowiałych kącikach oczu; kopnął kij, który z głuchym chrobotem potoczył się dalej po tafli jeziora, zatrzymując się obok czarnego żetonu, wstrzymanego gniewem jak płochliwe zwierzę, spięte w oczekiwaniu na kolejny ruch. Dłoń wciąż tkwiła we wnykach bolesnego spazmu, rozsuwającego palce w szponiastym przykurczu, który sięgał błyskawicą świdrującego bólu aż po zgięcie łokcia, więc odruchem objął ją wolną ręką, próbując ukryć nagłe zdrętwienie i siłą przymusić palce do ponownego zaciśnięcia się w pięść.
– Wolałbym, żeby pożarły mnie gulony – burknął niechętnie na propozycję Maartena, odpowiadając na jego grymas równie kanciastym, wyćwiczonym przez lata uśmiechem, którego cierpka złośliwość prześwitywała w kącikach ust, rozciągając je na boki kpiącym chybotaniem. Nie wyobrażał sobie pracy pod ciasnym stryczkiem krawata, we wsuniętych na nos okularach i z palcami szorstkimi od przerzucania monet, które wprawdzie lśniły mu przed oczami srebrzystą obietnicą, których nigdy jednak w pełni nie szanował, bo mając ich na podorędziu więcej niż w dzieciństwie mógłby sobie choćby wyobrażać, tracił poczucie, że były czymś, co musiał odliczać i hołubić – proporcjonalnie do wzrostu hokejowej kariery, talary dwoiły się i troiły w jego kieszeniach, a on bez większego szacunku do biedy, z której wyrósł, tracił je w grach karcianych i wydawał na każdą, drobną zachciankę, jaka zatliła się płomieniem potrzeby w głębi jego umysłu. Opłacał hojnie swoje ambicje, swoje potrzeby i swoją miłość, obrastając przy tym w barwne pióra buńczucznej impertynencji, utwierdzającej nie tylko jego samego, ale także wierną mu widownię w przekonaniu, że zawsze zasługiwał na więcej, a wszechświat powinien klęknąć przed nim i pochylić głowę, pozwalając, by łaskawie uczynił go giermkiem swojego losu.
Prychnął lekceważąco na uwagę Maartena, rozcinając płozami gładką taflę lodu, której białe blizny ułożyły się skośnymi pręgami na błękitnej powierzchni, jasnej na tle otaczającej jezioro ciemności, rozdzieranej posuwistą łuną zwieszonego nad głową światła. Lód osunął się w ciemną źrenice przerębla, a żeton pognał płochliwie przez chłód styczniowego poranka; świst, który wydarł się spod łyżew dotarł do jego uszu, jeszcze zanim zdecydował się na pierwszy ruch, jakby jego mięśnie, przyczajone niczym zwierzę, działały na pamięć, kurcząc się determinacją wyćwiczonego instynktu – wyprzedził go, pozostawiając płytką, zbielałą szronem bruzdę na powierzchni lodowiska, Landsverk zahaczył tymczasem kijem niesforny krążek, zamaszystym ruchem zgarniając go w swoją stronę, bliżej otwartej paszczy rozłamanej kry, która jątrzyła się ciemną, atramentową lukarną, niby księżycem odbitym w negatywie, dropiatym od kraterów pojedynczych, unoszących się z dna bąbelków. Odepchnął się łyżwami mocniej od nawierzchni, wymijając mężczyznę z przeciwnej strony i pozwalając, by przez chwilę sunęli razem w stronę przerębla, prawie stykając się ramionami, zanim nie zacisnął palców mocniej na wydłużonej, drewnianej szyi hokejowego kija, na chwilę unosząc zakrzywioną łopatkę ponad gładką taflę przemarzniętego Sjøøye, by raptem naciąć ruch po skosie i zderzyć brzegi twardych rur – wprawnie wymierzony zamach uderzył w czarny żeton, który posłusznie zatoczył szeroki łuk, wyrywając się z objęć cudzego rezonu. Uśmiechnął się triumfalnie, zręcznym ruchem zagarniając łuskę magicznego krążka – jeszcze nim poczuł szarpnięcie bolesnego skurczu w prawej dłoni, przez usta przegryzł się grymas sfermentowanego gniewem napięcia, zbyt późno nakrytego niezręczną próbą ukrycia swej słabości, która przebiła się nagle rwącą parezą przez śródręcze i wzdłuż wyciągniętego przedramienia, uginającego się machinalnie, gdy wypuścił zza zaciśniętych zębów przytłumiony okrzyk, przemieszany z formułującym się w krtani przekleństwem. Odruchowo puścił kij, który upadł ze stukotem na lód, a echo tego upokorzenia, tak ciężkiego i wyraźnego, obiło się głośnym echem o sklepienie jego czaszki, stając przed oczami widmem porażki, której tak się obawiał.
– Kurwa. – słowo, które wydarło się jego gardła, choć wciąż jeszcze nienaturalnie przycichłe, jakby z trudem przecisnął je przez cieśninę krtani, wydawało się być tak szorstkie i przesączone gniewem, że kiedy wypluł je na lód, miał wrażenie, że pozostawiło mu w przełyku krwawe smugi, rany rozcięte w miejscu gojącej się rozpaczy. – KURWA! – drugi, śmielszy afront przebrzmiał przez rozerwaną już błonę pozorów, wsiąkając w fizjonomię paroksyzmem ślepej wściekłości, w której tym razem krył się jednak również żal, udarta determinacja migocąca upokarzającą wilgocią przy spąsowiałych kącikach oczu; kopnął kij, który z głuchym chrobotem potoczył się dalej po tafli jeziora, zatrzymując się obok czarnego żetonu, wstrzymanego gniewem jak płochliwe zwierzę, spięte w oczekiwaniu na kolejny ruch. Dłoń wciąż tkwiła we wnykach bolesnego spazmu, rozsuwającego palce w szponiastym przykurczu, który sięgał błyskawicą świdrującego bólu aż po zgięcie łokcia, więc odruchem objął ją wolną ręką, próbując ukryć nagłe zdrętwienie i siłą przymusić palce do ponownego zaciśnięcia się w pięść.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:55
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Pragnę czerpać z podobnych chwil maksimum. Kiedyś miałem więcej okazji do przebywania na lodzie, nawet po zakończeniu epizodu sportowego. Wszystko zmieniło się wraz z coraz większą liczbą obowiązków i przytłaczającym życiem rodzinnym. Teraz rewiduję swoje przyzwyczajenia i układam na nowo codzienność, dzięki czemu mam więcej przyjemności nawet w tak sztywno dyktowanym życiu, gdzie pole manewru jest naprawdę znikome. Może to i dobrze, że miast gnić w epicentrum kryzysu wieku średniego, próbuję okiełznać pożogę oraz niemoc naturalnie rodzącą się w ciele i wychodzi mi to całkiem zgrabnie. Pomimo obaw i złośliwej zajadłości Ahvo komentującego świat przez pryzmat własnych doświadczeń.
Skupiam się na krążku, nie spuszczam go z oczu, warunki pogodowe nie ułatwiają zadania. Wciąż towarzyszy mi rozkołysana kula światła, która spełnia wprawdzie swoją funkcję doskonale, a jednak nie jest w stanie zastąpić słońca czy jupiterów, za którymi zaczynają powoli tęsknić moje wysłużone wiekiem oczy. Przyzwyczajone do śledzenia monotonnych ciągów cyfr, straciły dawną ostrość i niechętnie poddają się konieczności podążania za żetonem. Zmuszam się jednak, wściekle nie chcąc dać odczuć, że w jakikolwiek sposób niedomagam i odstaję od przeciwnika. To kolejny z moich sposobów, by zahamować przelewający się przez palce czas. Przerębel majaczy mi na horyzoncie, nieśmiało zaczyna pojawiać się również myśl o sukcesie. Nie powinienem być aż tak zachłanny, ale nawet mi zdarzają się chwile słabości. I ten wyjątkowy stan zdaje się być moją zgubą, bo zaraz miga płaska połać cudzego kija zagarniająca dumnie strzeżoną zdobycz. Syczę krótko pod nosem, maskując zadowolenie, że jednak nie próbował mi pobłażać. Wzbudza we mnie dalsze pragnienie rywalizacji, dlatego podążam jak cień za sylwetką sportowca i układam plan ponownego wcięcia się w jego triumfalną pozycję. Moje rozważania przerywa nagła zmiana. Odwracam głowę i zastygam. Kruszę lód ostrzami, ścierając wierzchnią warstwę w miałki piasek. Klatka piersiowa unosi się jeszcze od łapczywych haustów powietrza, z ust wypuszczam parę skraplającą się na nosie i rzęsach. Świat obserwowany przez mgłę rozmywa się i faluje.
Chcę rzucić coś z drwiną, gdy słyszę stukot upuszczanego kija, na usta ciśnie się niewybredna uwaga, a kącik drga i unosi się ku górze. Żeton frunie w sobie tylko znanym kierunku, gdy cugle ludzkiej kontroli rozprężają się i opadają na taflę jeziora, potem zatrzymuje się gdzieś, jednak aby go dostrzec muszę zmienić położenie. Pierwszy odruch nakazuje mi wykorzystać sytuację i podążyć za czarną materią, by odzyskać utraconą przewagę. Chwytam zaraz jednak myśl, że sytuacja ta nie pasuje do całego obrazka i postaci Ahvo, który z byle powodu nie zakończyłby tak haniebnie treningu. Przekleństwo siarczyście rozcina zmrożone powietrze, nachodzi mnie kolejna refleksja, i wiem już na pewno, że coś się stało. Uśmiech rozpuszcza się na kanwie twarzy, rozciągając dolną wargę w wąską linię. Nozdrza rozszerzają się gwałtownie i obserwuję rozwój wydarzeń, jeszcze nie decydując się na ruszenie w kierunku chłopaka. Kipi z niego bezsilność i złość, bo kopie kij, który obraca się coraz szybciej i znika w mroku, którego nie zdołało rozrzedzić zawieszone nad głową zaklęcie. Szok i próba analizy schodzą na dalszy plan, wchodzę w coś na kształt niepokoju ogarniającego mięśnie, sztywniejące teraz w napięciu.
— Ahvo? — rzucam pytanie bez oczekiwań, że w ogóle zareaguje, gdyż jest zbyt skupiony na sobie i na tym, co zaburzyło zwykły przebieg potyczki. Wszystko trwa ledwie kilka sekund, a ja mam wrażenie, że moja opieszałość przeradza się w kolejne kwadranse. Odpycham się płozami, chcę dotrzeć do niego jak najszybciej i zbadać miejsce zbrodni. Sam trzymam jeszcze kij dość kurczowo, by wyładować na drewnie przechodzący w przestrach niepokój. Kolorowa farba łuszczy się pod paznokciami i zostaje na opuszkach w postaci kilku płatków przyklejonych do skóry. Krwista czerwień wzdryga mną, kiedy wyciągam dłoń do chłopaka, by chwycić go za ramię. Uspokajam się jakoś, że to tylko ta nieszczęsna emalia, a w głowie i tak rodzi się setka scenariuszy. Przemyka mi widmo pierwszego poważnego urazu syna, którego doświadczył na lodzie. Pamiętam łzy i zaciśnięte zęby, nabiegającą krwią skórę i wołanie o pomoc. Żołądek zaciska się w supeł, ślina gęstnieje na podniebieniu, gdzieś dalej słyszę echo krzyku osoby, której przecież tu nie ma. Zgrzytam zębami, wiem, że to choroba muska delikatnie najbardziej wrażliwe struktury i próbuje zachwiać moją równowagą, kiedy powinienem być wyjątkowo skupiony. Czuję dyskomfort ilekroć doświadczam jej subtelnych oznak; nawet będąc przesadnie ostrożnym nie umiem wyeliminować zagrożenia w stu procentach. Tu nie działa sucha statystyka, element ludzki i sytuacyjny znacznie zaniża średnie oraz inne czynione skrupulatnie obliczenia. Szarpię za ramię Ahvo, by zwiększyć swoje pole widzenia i zrozumieć. — Ketelä, co do… — zawieszam w pół zdania, bo dostrzegam bardzo dokładnie jego ruch i zaciskającą się lewą dłoń na prawej – zdjętej nienaturalnym przykurczem, który próbuje najwyraźniej maskować. Brwi ściągam w chmurnym grymasie, jednak uwagę przywiązuję głównie do jego obecnej kondycji fizycznej nadgryzionej bolesnym objawem. Nie wiem jeszcze skąd się wziął, mogę snuć tylko domysły bardzo kiepskiego medyka. Najgorsze jest to, że niewiele mogę zrobić, nie potrafię błądzić po omacku, zwłaszcza z tak miernymi zdolnościami lekarskimi. Odrzucam własny kij, bo blokuje mi swobodę ruchów. Próbuję chwycić go jeszcze mocniej, stabilizując rozdygotaną sylwetkę. Nie mam nawet gwarancji, że zaraz mnie nie odepchnie rozwścieczony niechcianym gestem. Mam w sobie jednak jakieś pokłady empatii, z których korzystam nawet w obliczu ryzyka. Ojcostwo coś w człowieku zmienia, uwrażliwia go, kiedy w drugiej osobie odnajduje się choćby skrawek, który zaspokaja instynkty rodzicielskie – nie jest moim synem, a jednak roztaczana opieka przywiązuje mnie do niego, nawet jeśli dbam głównie o jego wyniki w trakcie meczów i niewiele więcej bardzo często mnie obchodzi.
Skupiam się na krążku, nie spuszczam go z oczu, warunki pogodowe nie ułatwiają zadania. Wciąż towarzyszy mi rozkołysana kula światła, która spełnia wprawdzie swoją funkcję doskonale, a jednak nie jest w stanie zastąpić słońca czy jupiterów, za którymi zaczynają powoli tęsknić moje wysłużone wiekiem oczy. Przyzwyczajone do śledzenia monotonnych ciągów cyfr, straciły dawną ostrość i niechętnie poddają się konieczności podążania za żetonem. Zmuszam się jednak, wściekle nie chcąc dać odczuć, że w jakikolwiek sposób niedomagam i odstaję od przeciwnika. To kolejny z moich sposobów, by zahamować przelewający się przez palce czas. Przerębel majaczy mi na horyzoncie, nieśmiało zaczyna pojawiać się również myśl o sukcesie. Nie powinienem być aż tak zachłanny, ale nawet mi zdarzają się chwile słabości. I ten wyjątkowy stan zdaje się być moją zgubą, bo zaraz miga płaska połać cudzego kija zagarniająca dumnie strzeżoną zdobycz. Syczę krótko pod nosem, maskując zadowolenie, że jednak nie próbował mi pobłażać. Wzbudza we mnie dalsze pragnienie rywalizacji, dlatego podążam jak cień za sylwetką sportowca i układam plan ponownego wcięcia się w jego triumfalną pozycję. Moje rozważania przerywa nagła zmiana. Odwracam głowę i zastygam. Kruszę lód ostrzami, ścierając wierzchnią warstwę w miałki piasek. Klatka piersiowa unosi się jeszcze od łapczywych haustów powietrza, z ust wypuszczam parę skraplającą się na nosie i rzęsach. Świat obserwowany przez mgłę rozmywa się i faluje.
Chcę rzucić coś z drwiną, gdy słyszę stukot upuszczanego kija, na usta ciśnie się niewybredna uwaga, a kącik drga i unosi się ku górze. Żeton frunie w sobie tylko znanym kierunku, gdy cugle ludzkiej kontroli rozprężają się i opadają na taflę jeziora, potem zatrzymuje się gdzieś, jednak aby go dostrzec muszę zmienić położenie. Pierwszy odruch nakazuje mi wykorzystać sytuację i podążyć za czarną materią, by odzyskać utraconą przewagę. Chwytam zaraz jednak myśl, że sytuacja ta nie pasuje do całego obrazka i postaci Ahvo, który z byle powodu nie zakończyłby tak haniebnie treningu. Przekleństwo siarczyście rozcina zmrożone powietrze, nachodzi mnie kolejna refleksja, i wiem już na pewno, że coś się stało. Uśmiech rozpuszcza się na kanwie twarzy, rozciągając dolną wargę w wąską linię. Nozdrza rozszerzają się gwałtownie i obserwuję rozwój wydarzeń, jeszcze nie decydując się na ruszenie w kierunku chłopaka. Kipi z niego bezsilność i złość, bo kopie kij, który obraca się coraz szybciej i znika w mroku, którego nie zdołało rozrzedzić zawieszone nad głową zaklęcie. Szok i próba analizy schodzą na dalszy plan, wchodzę w coś na kształt niepokoju ogarniającego mięśnie, sztywniejące teraz w napięciu.
— Ahvo? — rzucam pytanie bez oczekiwań, że w ogóle zareaguje, gdyż jest zbyt skupiony na sobie i na tym, co zaburzyło zwykły przebieg potyczki. Wszystko trwa ledwie kilka sekund, a ja mam wrażenie, że moja opieszałość przeradza się w kolejne kwadranse. Odpycham się płozami, chcę dotrzeć do niego jak najszybciej i zbadać miejsce zbrodni. Sam trzymam jeszcze kij dość kurczowo, by wyładować na drewnie przechodzący w przestrach niepokój. Kolorowa farba łuszczy się pod paznokciami i zostaje na opuszkach w postaci kilku płatków przyklejonych do skóry. Krwista czerwień wzdryga mną, kiedy wyciągam dłoń do chłopaka, by chwycić go za ramię. Uspokajam się jakoś, że to tylko ta nieszczęsna emalia, a w głowie i tak rodzi się setka scenariuszy. Przemyka mi widmo pierwszego poważnego urazu syna, którego doświadczył na lodzie. Pamiętam łzy i zaciśnięte zęby, nabiegającą krwią skórę i wołanie o pomoc. Żołądek zaciska się w supeł, ślina gęstnieje na podniebieniu, gdzieś dalej słyszę echo krzyku osoby, której przecież tu nie ma. Zgrzytam zębami, wiem, że to choroba muska delikatnie najbardziej wrażliwe struktury i próbuje zachwiać moją równowagą, kiedy powinienem być wyjątkowo skupiony. Czuję dyskomfort ilekroć doświadczam jej subtelnych oznak; nawet będąc przesadnie ostrożnym nie umiem wyeliminować zagrożenia w stu procentach. Tu nie działa sucha statystyka, element ludzki i sytuacyjny znacznie zaniża średnie oraz inne czynione skrupulatnie obliczenia. Szarpię za ramię Ahvo, by zwiększyć swoje pole widzenia i zrozumieć. — Ketelä, co do… — zawieszam w pół zdania, bo dostrzegam bardzo dokładnie jego ruch i zaciskającą się lewą dłoń na prawej – zdjętej nienaturalnym przykurczem, który próbuje najwyraźniej maskować. Brwi ściągam w chmurnym grymasie, jednak uwagę przywiązuję głównie do jego obecnej kondycji fizycznej nadgryzionej bolesnym objawem. Nie wiem jeszcze skąd się wziął, mogę snuć tylko domysły bardzo kiepskiego medyka. Najgorsze jest to, że niewiele mogę zrobić, nie potrafię błądzić po omacku, zwłaszcza z tak miernymi zdolnościami lekarskimi. Odrzucam własny kij, bo blokuje mi swobodę ruchów. Próbuję chwycić go jeszcze mocniej, stabilizując rozdygotaną sylwetkę. Nie mam nawet gwarancji, że zaraz mnie nie odepchnie rozwścieczony niechcianym gestem. Mam w sobie jednak jakieś pokłady empatii, z których korzystam nawet w obliczu ryzyka. Ojcostwo coś w człowieku zmienia, uwrażliwia go, kiedy w drugiej osobie odnajduje się choćby skrawek, który zaspokaja instynkty rodzicielskie – nie jest moim synem, a jednak roztaczana opieka przywiązuje mnie do niego, nawet jeśli dbam głównie o jego wyniki w trakcie meczów i niewiele więcej bardzo często mnie obchodzi.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:55
Nie bał się bólu – nie kiedy miał siedem lat i łokieć Vilho przyciskał jego kark do brudnej ziemi na rodzinnym podwórku, nie kiedy dłoń osunęła mu się po metalowym ogrodzeniu, siłą grawitacji ściągając ciało w dół na betonowy chodnik, nie kiedy tuż przed wypadkiem dostrzegł kątem oka zagięty pręt hokejowego kija, z impetem rozłamujący piszczel, która wyrwała się kostnym strzępieniem poza miękką skórę łydki. Nie bał się bólu, bo ból był w jego życiu elementem stałym, znajomym ciężarem rozlewających się po ciele siniaków, odważnikiem jego satysfakcji, garbem wznoszącego się pod czaszkę sumienia, łagodzonego mocnym uciskiem palców w miejscu, gdzie tkanka wciąż była jeszcze tkliwa i lśniąca; ból odzwierciedlał jego siłę, bo wyćwiczony przez lata organizm pożerał bordowe smugi siniaków, odkrztuszając je ledwie żółtą poświatą, zazielenionym na brzegach nimbem triumfalnego zwycięstwa, był jednak dotąd objawem, który potrafił zlokalizować, określić i zrozumieć, efektem jego nierozwagi bądź świadectwem cudzego gniewu, nigdy dotąd nie sprawiającym, że czuł się równie bezsilny, co w obliczu gwałtownych spazmów choroby, która zagnieździła się głęboko w jego wnętrzu i wgryzła zęby w miąższ włóknistej tkanki. Nie potrafił znieść drżenia, które przesuwało się impulsem chwilowego dygotu wzdłuż odsłoniętych nadgarstków, kubków, które wypadały mu z rąk, roztrzaskując się o kafelki kuchennej podłogi, bolesnego skurczu zacieśniającego palce wokół hokejowego kija, dopóki w odosobnieniu siłą nie odginał ich od emaliowanej czerwienią powierzchni, tłumiąc w gardle okrzyk napływającego do krtani goryczy – ukrywał swe dolegliwości za zaciśniętymi zębami, te coraz częściej prześwitywały jednak na powierzchnię, wysączając się jak krew spod jałowego bandażu, prawda przebijająca się przez jego reputację ciemnymi plamami zgrozy.
Zacisnął palce mocniej na schwyconej parezą dłoni, siłą próbując przymusić mięśnie do rozluźnienia pętu, którym przewiązały jego śródręcze, wciąż zdrętwiałe w konwulsyjnej deformacji, rozginającej palce jak drapieżne szpony – chwilowy skurcz był jeszcze objawem, który mógłby wytłumaczyć, zaśmiać się z pobłażliwą swobodą, z jaką zwykł dyskredytować narzucane mu zasady, sztywność dociśniętej do nadbrzusza dłoni wykrzywiała jednak jego twarz paroksyzmem rzeczywistego bólu, napinając fizjonomię aż do pęknięcia; sięgnął rozjątrzonym spojrzeniem w stronę Maartena, a groźny błysk rozciągnięty po płaskiej powierzchni jego źrenic sprawiał, że przypominał nerwowego psa, gryzącego wyciągnięte ku sobie dłonie, niezależnie od zapisanych w dermatoglifach intencji. Patrzył na niego i nie patrzył, widział i nie widział wcale, jakby ogłuszony własną obawą, znów – nie przed bólem, lecz przed wypuszczeniem zza żeber więzionych pod skoblem tajemnic, dopuszczeniem do siebie rozpaczy, strachu i upokorzenia, które przyszły wespół z rozpisaną na ciele diagnozą, dotąd zdławione gniewną determinacją, lecz pod jej spękaną skórą wypływające z powrotem na powierzchnię, białe, spuchnięte rozczarowaniem brzuchy jego ambicji, ryby śnięte tragedią obumierającej kariery, nagle przejrzystej i kruchej, nietrwałej jak topniejący na wiosnę szron.
– Nie dotykaj mnie – warknął gardłowym rozkazem, odsuwając się gwałtownie, gdy dłoń Maartena szarpnęła go za ramię, wyrywając się spod czułego ucisku jego palców, rozmiękłego sympatią niepokoju, który nagle wydał mu się nieznośny, zmierzły swą empatyczną dociekliwością, podżegający płomień popielejącej w nim złości, tym silniejszej, im dłużej Landsverk patrzył w jego stronę, im wyraźniej lineatura jego twarzy rozkurczała się powolnym zrozumieniem. Cofnął się jeszcze o krok, a płozy jego łyżew pozostawiły wyraźne, rozdarte na lodzie ślady, palce zacisnęły się mocniej na przykurczonej dłoni, zwieszonej z upokarzającą bezwładnością na linii mostka, trzymanej tak kurczowo, jakby miała wyrwać mu się w powietrze i uciec na podobieństwo przepłoszonego zwierzęcia; nagle z jego rysów wyboczył jednak nowy, załamany cierpieniem grymas, rozrosły do natchnionego gniewem obłędu, który wyłamał się w końcu rumotem schrypniętego przekleństwa. – Ktoś o tym usłyszy – groźba zachrobotała o szkliwo wzbierającą za mostkiem desperacją, wciąż jeszcze rozjątrzoną płomieniem wspinającej się pod gardło wściekłości – na Maartena, że stał się naocznym świadkiem jego słabości, na siebie, że pozwolił, by choroba rozgryzła pręty więżącego ją ciała, na świat, że był wobec niego równie niesprawiedliwy. – Ktoś o tym usłyszy i zapewniam cię, że kolana już nigdy nie zegną ci się we właściwą stronę.
Nie chciał jego współczucia – wyciągniętej protekcyjnie dłoni, lśniącego niepokojem spojrzenia i konsternacji, która rozciągnęła się na czole płytką zmarszczką. Widział, jak wyglądali chorzy, obserwował ciotkę umierającą za drzwiami sypialni na parterze, odkrztuszającą przez sen ostatnie fragmenty życia, odzywającą się coraz mniej jak kobieta, a coraz bardziej jak zwierzę, zawodzące głuchym, pozbawionym lokalizacji bólem, świadomością, że jej śmierć miała okazać się równie prozaiczna co jej życie, zwieńczona płaskim nagrobkiem na ciasnym cmentarzu dla ubogich – nie zamierzał być tym, przed którym ucieka się do gościnnej sypialni we własnym mieszkaniu, tym, o którym lekarze rozmawiają w trzeciej osobie z kimś postronnym, żeby przypadkiem nie skaził jałowej diagnozy swą zbroczoną gniewem plwociną, nie zamierzał jednak przede wszystkim godzić się na to, co wymuszono by na nim siłą, gdyby pozwolił wyjrzeć chorobie na światło dzienne i spławić się w nimbie otaczających go dotąd reflektorów.
– To nic, o co powinieneś się martwić. – głos miał przytłumiony i matowy, niepozbawiony złości, lecz płaski jak asystolia, a przy tym paradoksalnie jeszcze straszniejszy niż poprzednio; skrzywił się, a paroksyzm przesunął się po jego fizjonomii jak żywe zwierzę, składające swe kończyny w wąskich zagłębieniach portretu, po czym pochylił się po leżący na lodzie kij, wypuszczając z zdrętwiałe śródręcze z kurczowego uścisku palców.
Zacisnął palce mocniej na schwyconej parezą dłoni, siłą próbując przymusić mięśnie do rozluźnienia pętu, którym przewiązały jego śródręcze, wciąż zdrętwiałe w konwulsyjnej deformacji, rozginającej palce jak drapieżne szpony – chwilowy skurcz był jeszcze objawem, który mógłby wytłumaczyć, zaśmiać się z pobłażliwą swobodą, z jaką zwykł dyskredytować narzucane mu zasady, sztywność dociśniętej do nadbrzusza dłoni wykrzywiała jednak jego twarz paroksyzmem rzeczywistego bólu, napinając fizjonomię aż do pęknięcia; sięgnął rozjątrzonym spojrzeniem w stronę Maartena, a groźny błysk rozciągnięty po płaskiej powierzchni jego źrenic sprawiał, że przypominał nerwowego psa, gryzącego wyciągnięte ku sobie dłonie, niezależnie od zapisanych w dermatoglifach intencji. Patrzył na niego i nie patrzył, widział i nie widział wcale, jakby ogłuszony własną obawą, znów – nie przed bólem, lecz przed wypuszczeniem zza żeber więzionych pod skoblem tajemnic, dopuszczeniem do siebie rozpaczy, strachu i upokorzenia, które przyszły wespół z rozpisaną na ciele diagnozą, dotąd zdławione gniewną determinacją, lecz pod jej spękaną skórą wypływające z powrotem na powierzchnię, białe, spuchnięte rozczarowaniem brzuchy jego ambicji, ryby śnięte tragedią obumierającej kariery, nagle przejrzystej i kruchej, nietrwałej jak topniejący na wiosnę szron.
– Nie dotykaj mnie – warknął gardłowym rozkazem, odsuwając się gwałtownie, gdy dłoń Maartena szarpnęła go za ramię, wyrywając się spod czułego ucisku jego palców, rozmiękłego sympatią niepokoju, który nagle wydał mu się nieznośny, zmierzły swą empatyczną dociekliwością, podżegający płomień popielejącej w nim złości, tym silniejszej, im dłużej Landsverk patrzył w jego stronę, im wyraźniej lineatura jego twarzy rozkurczała się powolnym zrozumieniem. Cofnął się jeszcze o krok, a płozy jego łyżew pozostawiły wyraźne, rozdarte na lodzie ślady, palce zacisnęły się mocniej na przykurczonej dłoni, zwieszonej z upokarzającą bezwładnością na linii mostka, trzymanej tak kurczowo, jakby miała wyrwać mu się w powietrze i uciec na podobieństwo przepłoszonego zwierzęcia; nagle z jego rysów wyboczył jednak nowy, załamany cierpieniem grymas, rozrosły do natchnionego gniewem obłędu, który wyłamał się w końcu rumotem schrypniętego przekleństwa. – Ktoś o tym usłyszy – groźba zachrobotała o szkliwo wzbierającą za mostkiem desperacją, wciąż jeszcze rozjątrzoną płomieniem wspinającej się pod gardło wściekłości – na Maartena, że stał się naocznym świadkiem jego słabości, na siebie, że pozwolił, by choroba rozgryzła pręty więżącego ją ciała, na świat, że był wobec niego równie niesprawiedliwy. – Ktoś o tym usłyszy i zapewniam cię, że kolana już nigdy nie zegną ci się we właściwą stronę.
Nie chciał jego współczucia – wyciągniętej protekcyjnie dłoni, lśniącego niepokojem spojrzenia i konsternacji, która rozciągnęła się na czole płytką zmarszczką. Widział, jak wyglądali chorzy, obserwował ciotkę umierającą za drzwiami sypialni na parterze, odkrztuszającą przez sen ostatnie fragmenty życia, odzywającą się coraz mniej jak kobieta, a coraz bardziej jak zwierzę, zawodzące głuchym, pozbawionym lokalizacji bólem, świadomością, że jej śmierć miała okazać się równie prozaiczna co jej życie, zwieńczona płaskim nagrobkiem na ciasnym cmentarzu dla ubogich – nie zamierzał być tym, przed którym ucieka się do gościnnej sypialni we własnym mieszkaniu, tym, o którym lekarze rozmawiają w trzeciej osobie z kimś postronnym, żeby przypadkiem nie skaził jałowej diagnozy swą zbroczoną gniewem plwociną, nie zamierzał jednak przede wszystkim godzić się na to, co wymuszono by na nim siłą, gdyby pozwolił wyjrzeć chorobie na światło dzienne i spławić się w nimbie otaczających go dotąd reflektorów.
– To nic, o co powinieneś się martwić. – głos miał przytłumiony i matowy, niepozbawiony złości, lecz płaski jak asystolia, a przy tym paradoksalnie jeszcze straszniejszy niż poprzednio; skrzywił się, a paroksyzm przesunął się po jego fizjonomii jak żywe zwierzę, składające swe kończyny w wąskich zagłębieniach portretu, po czym pochylił się po leżący na lodzie kij, wypuszczając z zdrętwiałe śródręcze z kurczowego uścisku palców.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:55
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Drzazga irytacji wżyna się w skórę mocniej niż zasiana panika i dezorientacja, którą w pierwszym odruchu pielęgnuję, gdy nasze spojrzenia krzyżują się i dostrzegam w Ahvo przelewającą się niechęć. Rozumiem, że nikt nie chce być widzianym w chwili największej niemocy, a z całą pewnością jego stan jest tym właśnie – prześwietloną kliszą, momentem niedopatrzenia fachowca, skazą w zapełnionej wyraźnymi scenami szpuli. Czymś, czego nie ogląda się w albumie, a ja chcąc nie chcąc, jestem świadkiem owej porażki. Nie rozumiem jeszcze zupełnie swojej roli w całym tym zajściu, odruchowo chcę mu pomóc, tak jak pomagam Jesperowi. Niepotrzebnie doszukuję się analogii i pozwalam sobie na miękką troskę, bo tej przecież nie potrzebuje czempion Ormów. Sądzę, że mogę przebić się przez niechęć, lecz w momencie sprowadza mnie na ziemię, szarpiąc się z uścisku. Dlatego właśnie usta wykrzywiam w rozczarowaniu, pozwalam, by do głosu doszył grubo ciosane, chropowate grzbiety złości i poczucia, że zostałem oszukany. Że pogrywał ze mną od, prawdopodobnie, wielu miesięcy i mydlił oczy własną doskonałością i nieugiętym charakterem. Nadwątlone zaufanie przygniata kolejnym stwierdzeniem, które zaczyna mnie palić żywym ogniem – nie lubię gróźb, tym bardziej rzucanych z ust ludzi jego pokroju. Zapomina się, ciągle się zapomina, butnie rozdziera dzielący nas dystans, próbuje udowodnić, że może zrobić wszystko, a ja powinienem jedynie pokornie położyć po sobie uszy. Wciska drzazgę jeszcze głębiej, pod paznokieć, gdzie ciało obce prześwituje przez płytkę, która powoli zaczyna naciekać purpurową krwią, bo porusza zawzięcie swoim orężem na prawo i lewo, jątrząc delikatną tkankę, szczodrze oplecioną nerwami wysyłającymi rwące impulsy w głąb jestestwa. Rozsadza mnie od środka, zaciskam mocno pięść zawieszoną w powietrzu, brakuje mi tylko fałdów jego ubrania, które mógłbym zmiąć w spazmach wściekłości. Rzadko tracę kontrolę przy obcych, lecz on wytrwale dąży do tego, bym pozwolił sobie na wybuch. Znów mielę w myślach jego słowa i mam ochotę popchnąć ciało hokeisty na zimną taflę jeziora – bez zważania na to, czy upadek nie wyrządzi mu dodatkowej krzywdy. Szczerze? Wątpię. Pragnę zaznaczyć, że wcale nie ma ostatniego słowa, a szantaż wypełzający z jego ust jedynie pogrąża go i zniewala swobodę ruchów. Jest tylko pieprzonym sportowcem, dzieciakiem, któremu woda sodowa strzeliła do głowy wraz z haustem popularności i zastrzykiem pieniędzy. Tak łatwo się pogubić: tu pozwalam sobie postawić grubą kreskę, która nas oddziela. On. Ja. Jesteśmy inni. Wychowani w zupełnie odmiennych warunkach, predestynowani do odmiennego życia. Nie powinien się zapędzać i nie powinien stawiać się ponad mną. Nie czuję wstydu przed moimi myślami, nie mam powodów, bo odbiera sobie resztki sympatii, którą dla niego miałem. Chce poddać wszystko prostej kalkulacji, zrównuje niczym buldożer wyżyny emocjonalnego przywiązania do łatwej zależności sięgając po zastraszanie, kiedy – obiektywnie – w tym momencie nie mógłby skrzywdzić nawet muchy.
Próbuję działać zdroworozsądkowo, odsuwam się z pięścią wciąż zaciśniętą na czarnej materii otaczającej nas nocy. Zaklęte światło chwieje się nad moją głową i rzuca rozmyte refleksy przypominające macki ogromnej ośmiornicy. Smagnięcie iluzorycznego bólu, wyimaginowany trzask łamanych kości i chwila zawahania – może jednak odrobinę mnie poruszył swoją deklaracją? Bzdura, jeśli się sprzeniewierzy, pociągnę go na dno ze sobą. Nie widzę innego wyjścia – biorąc odwet zadbam o to, by nigdy jego koślawe palce nie zacisnęły się na drewnianej powierzchni kija.
Naprawdę myślisz, Ahvo, że jestem zbyt stary i słaby?
— Jeszcze słowo — silę się na spokojność, choć głos grzęźnie w koleinach wzburzenia — nieodpowiednia decyzja… i ból dłoni będzie twoim najmniejszym zmartwieniem — patrzę wymownie na ściskane przedramię. — Zapominasz się, Ketelä, i grozisz nieodpowiedniej osobie — parują resztki pobłażliwości i współczucia. Może mógłbym zdobyć się na kolejne zaklęcie, które pomogłoby mu ogarnąć zamroczony od rozdzierającego impulsu umysł. Teraz jednak zapominam o przywiązaniu i dobrym nastroju, o odrobinie swobody kiełkującej nieśmiało wraz z kolejnym naszym spotkaniem. Wracam do punktu wyjścia, a jednak czuję się kurewsko oszukany. Cofa się ode mnie i twierdzi, że to nie mój interes. Że nie powinienem się przejmować wyraźnym objawem niemocy. Kipi we mnie, spuszczam ręce wzdłuż ciała i chwytam brzegi ubrania. Kij porzucam, choć może powinienem trzymać go w razie ataku nieprzewidywalnego chłopaka. Wiem, że muszę postępować z nim ostro, bo nie zrozumie innego sposobu komunikowania się. Odzieram więc jego twarz z człowieczeństwa, bo tak jest mi łatwiej. Przyrównuję do trofeum, z którym mogę dumnie się obnosić, gdy zdobywa kolejne punkty dla swojej drużyny i gdy wynosi Ormy na sam szczyt. Tyle, że owo trofeum ktoś zarysował, a defekt rzuca się w oczy i świadczy o słabości, naraża mnie na nieprzyjemności pytań. Może wręcz zagraża wizerunkowi zespołu?
— Jeśli jest to coś, co uniemożliwia ci trzymać kij i sprawia, że przerywasz grę, to jest to jak najbardziej coś, czym powinienem się martwić — zagryzam wargę, bo ostatnie słowo przechodzi mi z trudem przez gardło. Patrzę jak jednak próbuje sięgnąć po swój kij, spinam się nagle i cieszę się, że nie może tego dostrzec, bo mrok uniemożliwia rozpoznanie tak niewielkich ruchów. A może wszystko widzi? Płozy łyżew wbijam w lód, nie zamierzam się ruszać z miejsca, cokolwiek planuje. — Jak długo zamierzałeś to ukrywać? — pytam, bo po jego zachowaniu wnioskuję, że to nie jest pierwsza taka sytuacja. W innym przypadku byłby bardziej zaskoczony i zdezorientowany. Zmaga się z niedogodnościami od dłuższego czasu, jeśli jeszcze tak zdecydowanie próbuje mnie zastraszyć, by nikt nie dowiedział się o jego tajemnicy. Nagle myślę sobie, że jest pieprzonym egoistą, co przyjmuję z zaskoczeniem, o zgrozo. Wiedziałem o tym przecież, a jednak dopiero teraz prawda tak mocno we mnie uderza. Chętnie chwyciłbym go w ręce i potrząsnął mocno, by cokolwiek trafiło do jego głowy. Nie ma to jednak najmniejszego sensu. Łudzę się, że wyjaśni mi wszystko, że jakoś udobrucha, lecz nie powinienem być tak naiwny. Czuję się oszukany, czuję, że pompuję swoje pieniądze w kłamcę narażającego całą drużynę, gdyż nie umie powiedzieć, że coś jest nie tak. Nie obchodzi mnie teraz ani trochę jak bardzo cierpi i jak bardzo wykrzywione stawy utrudniają mu funkcjonowanie. — Ketelä, kurwa, co ty robisz? — Nie wiem, czego się spodziewać. Żądam jednak prawdy, mam do niej prawo. Mam prawo. Wiem to jedno. I on to wie.
Próbuję działać zdroworozsądkowo, odsuwam się z pięścią wciąż zaciśniętą na czarnej materii otaczającej nas nocy. Zaklęte światło chwieje się nad moją głową i rzuca rozmyte refleksy przypominające macki ogromnej ośmiornicy. Smagnięcie iluzorycznego bólu, wyimaginowany trzask łamanych kości i chwila zawahania – może jednak odrobinę mnie poruszył swoją deklaracją? Bzdura, jeśli się sprzeniewierzy, pociągnę go na dno ze sobą. Nie widzę innego wyjścia – biorąc odwet zadbam o to, by nigdy jego koślawe palce nie zacisnęły się na drewnianej powierzchni kija.
Naprawdę myślisz, Ahvo, że jestem zbyt stary i słaby?
— Jeszcze słowo — silę się na spokojność, choć głos grzęźnie w koleinach wzburzenia — nieodpowiednia decyzja… i ból dłoni będzie twoim najmniejszym zmartwieniem — patrzę wymownie na ściskane przedramię. — Zapominasz się, Ketelä, i grozisz nieodpowiedniej osobie — parują resztki pobłażliwości i współczucia. Może mógłbym zdobyć się na kolejne zaklęcie, które pomogłoby mu ogarnąć zamroczony od rozdzierającego impulsu umysł. Teraz jednak zapominam o przywiązaniu i dobrym nastroju, o odrobinie swobody kiełkującej nieśmiało wraz z kolejnym naszym spotkaniem. Wracam do punktu wyjścia, a jednak czuję się kurewsko oszukany. Cofa się ode mnie i twierdzi, że to nie mój interes. Że nie powinienem się przejmować wyraźnym objawem niemocy. Kipi we mnie, spuszczam ręce wzdłuż ciała i chwytam brzegi ubrania. Kij porzucam, choć może powinienem trzymać go w razie ataku nieprzewidywalnego chłopaka. Wiem, że muszę postępować z nim ostro, bo nie zrozumie innego sposobu komunikowania się. Odzieram więc jego twarz z człowieczeństwa, bo tak jest mi łatwiej. Przyrównuję do trofeum, z którym mogę dumnie się obnosić, gdy zdobywa kolejne punkty dla swojej drużyny i gdy wynosi Ormy na sam szczyt. Tyle, że owo trofeum ktoś zarysował, a defekt rzuca się w oczy i świadczy o słabości, naraża mnie na nieprzyjemności pytań. Może wręcz zagraża wizerunkowi zespołu?
— Jeśli jest to coś, co uniemożliwia ci trzymać kij i sprawia, że przerywasz grę, to jest to jak najbardziej coś, czym powinienem się martwić — zagryzam wargę, bo ostatnie słowo przechodzi mi z trudem przez gardło. Patrzę jak jednak próbuje sięgnąć po swój kij, spinam się nagle i cieszę się, że nie może tego dostrzec, bo mrok uniemożliwia rozpoznanie tak niewielkich ruchów. A może wszystko widzi? Płozy łyżew wbijam w lód, nie zamierzam się ruszać z miejsca, cokolwiek planuje. — Jak długo zamierzałeś to ukrywać? — pytam, bo po jego zachowaniu wnioskuję, że to nie jest pierwsza taka sytuacja. W innym przypadku byłby bardziej zaskoczony i zdezorientowany. Zmaga się z niedogodnościami od dłuższego czasu, jeśli jeszcze tak zdecydowanie próbuje mnie zastraszyć, by nikt nie dowiedział się o jego tajemnicy. Nagle myślę sobie, że jest pieprzonym egoistą, co przyjmuję z zaskoczeniem, o zgrozo. Wiedziałem o tym przecież, a jednak dopiero teraz prawda tak mocno we mnie uderza. Chętnie chwyciłbym go w ręce i potrząsnął mocno, by cokolwiek trafiło do jego głowy. Nie ma to jednak najmniejszego sensu. Łudzę się, że wyjaśni mi wszystko, że jakoś udobrucha, lecz nie powinienem być tak naiwny. Czuję się oszukany, czuję, że pompuję swoje pieniądze w kłamcę narażającego całą drużynę, gdyż nie umie powiedzieć, że coś jest nie tak. Nie obchodzi mnie teraz ani trochę jak bardzo cierpi i jak bardzo wykrzywione stawy utrudniają mu funkcjonowanie. — Ketelä, kurwa, co ty robisz? — Nie wiem, czego się spodziewać. Żądam jednak prawdy, mam do niej prawo. Mam prawo. Wiem to jedno. I on to wie.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:56
Brzydził się słabością, odkąd pamiętał – własną i cudzą; odsuwał się od niej, jakby mogła go zarazić, rozprzestrzenić się po ciele leprą zmierzłego piętna, świadczącego o jego abulii i niedostatku. Spoglądał z niechęcią na kulawego psa, którego matka przyprowadziła do domu za spłacheć urwanej przy szyi smyczy, a później z podobną niechęcią patrzył również na nią samą, gdy zamykała się w ciemnym pokoju, opłakując śmierć swego najstarszego syna – nie potrafił znieść pąsowych smug, które lśniły w półksiężycach jej podkrążonych oczu, ilekroć próbowała ukryć przed nim łzy, ocierając je wierzchem drżącej dłoni, zdławionego odgłosu szlochu, grzęznącego pomiędzy ustami, a nakrywającą je poduszką i paralitycznego kroku, jakim poruszała się po domostwie, sunąc wzdłuż ścian niczym duch – obca w samej sobie, ani radosna, ani smutna, z niezmiennym wyrazem twarzy, który sprawiał, że stawała się w jego oczach prawie niewidoczna; przypominała ręcznik, kiedy się wycierała, stół, kiedy z niego sprzątała, krzesło, kiedy siadała. Niechętnie chwytał ją za rękę, jakby sądził, że jej pochmurna bezwolność okaże się septyczna, przed samym sobą ukrywał tymczasem oznaki, że jego własne ciało tylko z wierzchu pomalowane było na kolor stalowego bagnetu – w środku było kruche jak stearyna. Zgrzytał zębami i zaciskał pięści, kiedy do gardła podchodziła mu ciężka gula dziecięcego płaczu, a teraz, przeszło piętnaście lat później, robił to znowu, choć spojrzenie miał surowe i chłodne, pozbawione sztubackiej naiwności, a bezsilność rosła w nim gniewem, którego płomienie wciąż na nowo podsycały własne zarzewie; folgowanie złości zawsze przypominało picie słonej wody – im chętniej jej ulegał, tym większe rosło pragnienie. Maarten nie był jego matką, nie kurczył się pod ciężarem emocji tak łatwo i nie pozwalał, by szrapnel pochopnie wymierzonej groźby wżął się w miękką tkankę jego ciała, znał jednak specyficzną kompleksję jego natury, wiedział, że w rzeczywistości ludzie się go obawiali, choć pozując do kamer nieustannie się uśmiechał – niszczył wszystko, gdy coś mu nie pasowało, a teraz, dzierżąc w dłoni spłacheć wyrugowanego spod skóry sekretu, gotów był zniszczyć także własne życie, byle nie przyznawać się do tkwiącej z nim słabości.
Zmrużył oczy, czując jak pod gardło podchodzi mu echo cierpkiego rozbawienia, kpiny, z jaką mierzył powagę stojącego naprzeciwko mężczyzny, zdeterminowanego, by wgnieść płozy głęboko w szklaną skórę lodu, jakby to miało umożliwić mu utrzymanie się na powierzchni własnego spokoju, chwiejnego jak morska kra. Landsverk posiadał istotne wpływy, lecz nie sądził, by mógł rzeczywiście mu zagrozić, bo jego ciało skroiło się pod kształt sztywnego garnituru, a usta burzyły się kolejnymi zapewnieniami, lecz nawet on, przykładający niewielką wagę do człowieka, innego niż ten, który odbijał się naprzeciw niego w szklanej powierzchni lustra, dostrzegał dygot wahania poprzedzający każde zaklęcie – inkantacje, które w jego ustach brzmiały jak wyrzucone przez ambrazurę zębów naboje, przeciskały się przez gardło Maartena z niechętną opieszałością, jakby wciąż nie był pewien ich pierwotnego znaczenia. Ucisnął mocniej schwyconą parezą dłoń, po czym uniósł butnie brodę, podkasując kącik ust w groźnym uśmiechu, odległym od uprzedniej żartobliwości o kolejne, nabrzmiewające w sercu emocje, których nie potrafił pochwycić ani zidentyfikować, które lśniły tymczasem w jego piwnych tęczówkach znajomym przejawem determinacji, zawieszonym ledwie o krok od zapiekłego szaleństwa.
– Jestem twoją najlepszą inwestycją. – przypomniał, choć w jego głosie nie przebrzmiewała już arogancka brawura, a raczej desperacka groźba, jakby sam próbował udowodnić, że słowa te wciąż były prawdziwe, zapewniając się jednocześnie, że był dla niego tylko tym – inwestycją; że mógłby być inwestycją dla kogokolwiek innego, że nie robiło mu to żadnej różnicy, że gdyby zagroził ujawnieniem jego sekretu, mógłby się go pozbyć i nie zmrużyłby nawet oka. Landsverk miał bogate nazwisko i był członkiem zarządu w banku, ale był także, w przeciwieństwie do niego, możliwy do zastąpienia. Kolejne oskarżenie sprawiło, że drgnął wyraźnie, a następnie zesztywniał, zaciskając palce na drewnianym kiju, aż knykcie pobielały na tle spąsowiałej chłodem skóry – Maarten stanowił teraz odstającą nitkę na gładkim materiale jego precyzyjnie wykreowanego życia, drzazgę wbitą głęboko pod paznokieć, zdartą skórkę, przez którą prześwitywała miękka, różowa tkanka, tak niepodobna do skalistego pancerza, jaki przez lata utrzymywał na swoich barkach. – Mam to pod kontrolą – wycedził przez zęby, a gniewne mdłości znów wspięły się po jego podniebieniu, pozostawiając na języku nieprzyjemny, cierpki posmak nienawiści – tej, którą dzierżył wycelowanym w cudzą pierś bagnetem i tej, którą dawno wbił pomiędzy własne żebra, chrobocząc ostrzem o ponurą świadomość, że finalnie mężczyzna miał rację; nie mógł ukrywać się w nieskończoność. Przez chwilę wydawało mu się, że najlepiej byłoby po prostu odejść, ukryć odkształcone przykurczem palce pod ciemnym płaszczem nocy i wylizać ranę w samotności, by na drugi dzień zacisnąć kły mocniej na wyciągniętej ku niemu dłoni, ostatnie pytanie Maartena przecięło go jednak jak oszczep chłodnej, wbitej pod mostek błyskawicy – mięśnie spięły się gwałtownie, kiedy ze świstem łyżew odwrócił się z powrotem w jego stronę, zanosząc się kijem tak mocno, że ten mało nie uderzył Landsverka w twarz, ostatecznie zatrzymując się zakrzywioną łopatką tuż pod jego grdyką.
– Jestem chory. – jego głos zakrzywił się przytłumionym echem deformacji, jakby ktoś szarpnął za pojedynczą strunę jego krtani i pozwolił jej drgać, dopóki nie ułożyła się z powrotem wzdłuż równej linii gryfu; krzyczał, choć nawet nie zauważył, kiedy jego brwi ściągnęły się w gniewnym grymasie, a usta wyboczył paroksyzm histerycznego zwątpienia. – To chciałeś usłyszeć?! – obłok białej pary opuścił uciśnięte płuca, przez chwilę zastygając w wąskim paśmie dzielącej ich przestrzeni; nachylił się bliżej, a kolejny wydech osiadł na twarzy Maartena. – To – ton podłamał mu się frustracją; odruchowo rozerwał zdanie na pół, przygryzając język do krwi i zgrzytając cicho zębami. – To w żaden sposób mnie nie powstrzymuje, nie przed grą i nie przed karierą. – słowa przeciskały się pomiędzy szkliwem, wyciszone groźbą emocji. – Nadwyrężyłem się w ostatnim czasie – przyznał niechętnie, czujnie prostując plecy. – Jest eliksir, który łagodzi objawy. Przy pomyślności norn mogę grać jeszcze przez lata.
Zmrużył oczy, czując jak pod gardło podchodzi mu echo cierpkiego rozbawienia, kpiny, z jaką mierzył powagę stojącego naprzeciwko mężczyzny, zdeterminowanego, by wgnieść płozy głęboko w szklaną skórę lodu, jakby to miało umożliwić mu utrzymanie się na powierzchni własnego spokoju, chwiejnego jak morska kra. Landsverk posiadał istotne wpływy, lecz nie sądził, by mógł rzeczywiście mu zagrozić, bo jego ciało skroiło się pod kształt sztywnego garnituru, a usta burzyły się kolejnymi zapewnieniami, lecz nawet on, przykładający niewielką wagę do człowieka, innego niż ten, który odbijał się naprzeciw niego w szklanej powierzchni lustra, dostrzegał dygot wahania poprzedzający każde zaklęcie – inkantacje, które w jego ustach brzmiały jak wyrzucone przez ambrazurę zębów naboje, przeciskały się przez gardło Maartena z niechętną opieszałością, jakby wciąż nie był pewien ich pierwotnego znaczenia. Ucisnął mocniej schwyconą parezą dłoń, po czym uniósł butnie brodę, podkasując kącik ust w groźnym uśmiechu, odległym od uprzedniej żartobliwości o kolejne, nabrzmiewające w sercu emocje, których nie potrafił pochwycić ani zidentyfikować, które lśniły tymczasem w jego piwnych tęczówkach znajomym przejawem determinacji, zawieszonym ledwie o krok od zapiekłego szaleństwa.
– Jestem twoją najlepszą inwestycją. – przypomniał, choć w jego głosie nie przebrzmiewała już arogancka brawura, a raczej desperacka groźba, jakby sam próbował udowodnić, że słowa te wciąż były prawdziwe, zapewniając się jednocześnie, że był dla niego tylko tym – inwestycją; że mógłby być inwestycją dla kogokolwiek innego, że nie robiło mu to żadnej różnicy, że gdyby zagroził ujawnieniem jego sekretu, mógłby się go pozbyć i nie zmrużyłby nawet oka. Landsverk miał bogate nazwisko i był członkiem zarządu w banku, ale był także, w przeciwieństwie do niego, możliwy do zastąpienia. Kolejne oskarżenie sprawiło, że drgnął wyraźnie, a następnie zesztywniał, zaciskając palce na drewnianym kiju, aż knykcie pobielały na tle spąsowiałej chłodem skóry – Maarten stanowił teraz odstającą nitkę na gładkim materiale jego precyzyjnie wykreowanego życia, drzazgę wbitą głęboko pod paznokieć, zdartą skórkę, przez którą prześwitywała miękka, różowa tkanka, tak niepodobna do skalistego pancerza, jaki przez lata utrzymywał na swoich barkach. – Mam to pod kontrolą – wycedził przez zęby, a gniewne mdłości znów wspięły się po jego podniebieniu, pozostawiając na języku nieprzyjemny, cierpki posmak nienawiści – tej, którą dzierżył wycelowanym w cudzą pierś bagnetem i tej, którą dawno wbił pomiędzy własne żebra, chrobocząc ostrzem o ponurą świadomość, że finalnie mężczyzna miał rację; nie mógł ukrywać się w nieskończoność. Przez chwilę wydawało mu się, że najlepiej byłoby po prostu odejść, ukryć odkształcone przykurczem palce pod ciemnym płaszczem nocy i wylizać ranę w samotności, by na drugi dzień zacisnąć kły mocniej na wyciągniętej ku niemu dłoni, ostatnie pytanie Maartena przecięło go jednak jak oszczep chłodnej, wbitej pod mostek błyskawicy – mięśnie spięły się gwałtownie, kiedy ze świstem łyżew odwrócił się z powrotem w jego stronę, zanosząc się kijem tak mocno, że ten mało nie uderzył Landsverka w twarz, ostatecznie zatrzymując się zakrzywioną łopatką tuż pod jego grdyką.
– Jestem chory. – jego głos zakrzywił się przytłumionym echem deformacji, jakby ktoś szarpnął za pojedynczą strunę jego krtani i pozwolił jej drgać, dopóki nie ułożyła się z powrotem wzdłuż równej linii gryfu; krzyczał, choć nawet nie zauważył, kiedy jego brwi ściągnęły się w gniewnym grymasie, a usta wyboczył paroksyzm histerycznego zwątpienia. – To chciałeś usłyszeć?! – obłok białej pary opuścił uciśnięte płuca, przez chwilę zastygając w wąskim paśmie dzielącej ich przestrzeni; nachylił się bliżej, a kolejny wydech osiadł na twarzy Maartena. – To – ton podłamał mu się frustracją; odruchowo rozerwał zdanie na pół, przygryzając język do krwi i zgrzytając cicho zębami. – To w żaden sposób mnie nie powstrzymuje, nie przed grą i nie przed karierą. – słowa przeciskały się pomiędzy szkliwem, wyciszone groźbą emocji. – Nadwyrężyłem się w ostatnim czasie – przyznał niechętnie, czujnie prostując plecy. – Jest eliksir, który łagodzi objawy. Przy pomyślności norn mogę grać jeszcze przez lata.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:56
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Żart. W tej chwili mam wrażenie, że wszystko jest dla niego żartem – niepoważną zabawą, którą uskutecznia pomimo tysięcy par oczu wpatrzonych w niego, gdy wychodzi na taflę lodowiska poprzecinaną czerwonymi i niebieskimi liniami. Myślę, że sprawia mu to przyjemność: lubi kpić z innych, nie traktuje ich na serio, tak jak teraz wcale nie ma zamiaru zrozumieć powagi moich słów i uzasadnienia dla narastającej irytacji, bo czuje pewnego rodzaju zagrożenie. Tylko tyle mogę wyciągnąć na pociechę. Gdyby było inaczej, nie zająknąłby się nawet, nie próbowałby zmiażdżyć mnie swoim spojrzeniem i grudami gróźb. Ma to nieszczęście, że nie lubię się uginać, że w tym również jesteśmy podobni do siebie bardziej, niż chcielibyśmy się do tego przyznać. Jedna, nieostrożnie oberwana czapa śnieżna zaczyna więc powoli poruszać całą przestrzeń dookoła i teraz już wiadomo, że kolejne, co przyjdzie dalej, to lawina. Drażni mnie jego impertynencja i poczucie, że to nie on, a ja wygrałem los na loterii, bo przytrafił mi się i łaskawie pozwolił, bym wciskał w niego kolejne worki talarów. W niektórych sytuacjach uzasadnione jest by trwał w słodkiej nieświadomości, lecz jest pewna granica i po jej przekroczeniu tracę skrupuły i nie potrafię karmić jego pychy. Zbyt mało wie o tym świecie – jestem święcie przekonany o przewadze (nawet jeśli on dwakroć bardziej wierzy we własną nieomylność i bóstwo, a ja bogów nie uznaję przecież). Wiele lat temu nauczyłem się postępować z podobnymi ludźmi i najgorszym, czego mógłbym się teraz dopuścić, to pokazać mu choć odrobinę przestrachu. Niewielu rzeczy się boję i nie ma pośród nich konfrontacji, jakkolwiek w pewnych kręgach uważany jestem za osobę zwyczajnie nie lubiącą brudzić sobie rąk. Bywają jednak takie sytuacje, gdy odpycham od siebie przyzwyczajenia i pozwalam, by do głosu doszła potrzeba dominacji za wszelką cenę. Wiem, że nie będzie to łatwy bój, lecz nie zamierzam teraz odpuścić. Zwłaszcza, że ziemia zaczyna się trząść pod wpływem nadchodzącej masy śniegowej – jeśli pogrzebie, to nas obydwoje. Bez wyjątku. Parskam śmiechem na jego uwagę. Jest inwestycją, owszem, jedną z wielu. Tu mogę się zgodzić, lecz reszta jest zuchwale wymierzonym policzkiem, który spada nim jeszcze dostrzegam, że jego odwrót jest jedynie pozorny, że moje kolejne słowa wżynają się w jego dumę i zmuszają do konfrontacji. Traci grunt pod nogami, nie jest przyzwyczajony do wyraźnie stawianego oporu – być może w relacji z bratem, lecz nic poza tym – bo przecież żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zadziera z nazwiskiem Ketelä.
Zbliża się do mnie, pędzi na złamanie karku i wymierza precyzyjny cios: mógłby ściąć mnie z nóg, gdyby tylko zapragnął, a jednak wbity w podłoże zatracam resztki rozsądku i wyłączam mechanizm samozachowawczy. Podświadomość chichocze napompowana resztkami magicznego wysiłku i znów snuje mało subtelny obraz, w którym rozorana twarz zaczyna broczyć krwią, a chrząstka nosa wyłamuje się pod naporem drewnianego brzegu kija. Że krtań ściska się gwałtownie i nie mogę złapać oddechu; powinienem się uchylić, a wbrew sobie trwam tak zdjęty stuporem i czuję świst powietrza. Włosy lekko falują, dźwięk drąży uszy i jedynie klatka piersiowa napełnia się łapczywie, a dłonie zaciskają w pięści. Gdyby Ahvo chciał, byłbym martwy. Świadomość ta, paradoksalnie, wcale mnie nie zajmuje na dłużej niż następny wdech i wydech. Warczy niczym wściekły pies, zaczyna krzyczeć, wyłapuję drobne skupiska plwociny wyrzucane nieintencjonalnie spomiędzy warg wraz z kolejnymi słowami brzmiącymi jak oskarżenie.
Tak. Jest chory. Nie sądzę, abym miał sympatyzować z powodu odkrycia kolejnej dzielonej wspólnie cechy. Jest wybrakowany – pierdolona, wybrakowana inwestycja, a on próbuje wmówić mi, że najlepsza. Kącik warg zaczyna mi drgać. Grozę ataku spycham pod iluzoryczne rozbawienie, rozciągające posiniałe od mrozu usta. Zaczynam się śmiać, śmieję się, śmieję, tak jakbym chciał zagłuszyć jego warkot. Śmieję, by wetrzeć mu kolejną porcję soli w otwartą ranę. Nie otrzyma ode mnie nic, ponad lustrzane odbicie własnych czynów. Rozwieram palce i unoszę ręce przed siebie, chwytam za kij. Szarpię, ciągnę ku dołowi, żeby nachylony do mnie stracił równowagę, żeby wykrzywione chorobą stawy puściły pod wpływem nadmiernego wysiłku. Gdy mi grozi, gdy próbuje przestraszyć, wywołuje bunt i naprawdę w tej chwili gówno obchodzi mnie jego kondycja, ułomność, kariera. Trafił na podobnego sobie – wreszcie to przyznaję. I zapewne tylko to jeszcze sprawia, że nie rozstaliśmy się lub że nie leżę skatowany pod szpalerem nakrytych śnieżną pierzyną drzew.
— Najlepsza inwestycja… — powracam jeszcze raz do słów, które odbijają się echem pod kościanym sklepieniem czaszki. Kpina wymyka się spod kontroli. — Nie żal mi wyrzucać zepsutych zabawek — szarpię ponownie, wykręcając drzewiec i na końcu języka, niczym obelga, kształtuje się stwierdzenie, że istnieje przecież zdrowy i o wiele łatwiejszy w obyciu drugi Ketelä. Że tamten, mam taką nadzieję, nie boryka się z widmem słabości. To nic, że sam w gruncie rzeczy jestem zepsuty, wybrakowany toczącą mnie chorobą, że nie mogę korzystać z magii, choć pozornie jestem zwykłym galdrem. Że za każdym razem przesyca mnie lęk i nieznośnie realistyczne, choć przekłamane, wizje, odbierające mi zdrowy rozsądek i dyktujące najważniejsze wybory. — Myślisz, myślisz, że ktoś takiego kogoś przyjmie pod swoje skrzydła? — dodaję, zaciskając zęby. Sugeruję wciąż, że jego groźba na mnie nie działa, że jestem gotów pociągnąć go do konsekwencji. Sugeruję, że w tym momencie jest ode mnie zupełnie zależny. Nikt nie da złamanego grosza za sportowca uzależnionego od jakiegoś eliksiru i zaklinającego rzeczywistość. Norny ci tu nie pomogą – myślę zaraz, bo nie wierzę w ich dobrą wolę, podobnie jak nie wierzę w dobrą wolę pozostałych bogów. Nie ma ich tu, jesteśmy sami i możemy skoczyć sobie do gardeł, wykrwawić się na przejrzystości lodu i nie wywoła to choćby najmniejszego poruszenia w całym ich zamyśle. — Eliksir — przeciągam kolejne głoski i zaczynam na niego napierać, zmuszając by cofnął się o kilka kroków, balansując na płozach łyżew. — I czego ty ode mnie chcesz? Okłamujesz mnie, wyciągasz pieniądze, następnie grozisz mi i rzucasz się z kijem i ujadaniem wściekłego psa. Najlepsza inwestycja — prycham. — Może to jednak czas przeszły, Ketelä? Rachunek zaczyna pokazywać coraz mniejszą jej wartość. Wybrałeś sobie złą osobę do takiego pogrywania. — Moimi pieniędzmi, choć mam ich wiele, w taki sposób się nie szafuje. Kocham sport, lecz miłość ta nie jest w stanie przyćmić wartości największej. A może to emocje, bo nie potrafię wypłynąć teraz ponad wzburzone morze wściekłości. Nie chcę przyznać, że ktoś taki jak on zwyczajnie ze mnie zakpił. — Więc? Masz coś na swoją obronę? — To, że zacznie mnie nagle błagać jest nie do pomyślenia, a jednak najbardziej chciałbym widzieć jak zwija się na lodzie i zgina kark. — A może jeszcze jakieś oczekiwania względem mnie? — dodaję kąśliwie i przesuwam palce po drewnie, po samo zagięcie kija, podtykając mu tym razem pod jego brodę i dociskam do gładkiej skóry.
Zbliża się do mnie, pędzi na złamanie karku i wymierza precyzyjny cios: mógłby ściąć mnie z nóg, gdyby tylko zapragnął, a jednak wbity w podłoże zatracam resztki rozsądku i wyłączam mechanizm samozachowawczy. Podświadomość chichocze napompowana resztkami magicznego wysiłku i znów snuje mało subtelny obraz, w którym rozorana twarz zaczyna broczyć krwią, a chrząstka nosa wyłamuje się pod naporem drewnianego brzegu kija. Że krtań ściska się gwałtownie i nie mogę złapać oddechu; powinienem się uchylić, a wbrew sobie trwam tak zdjęty stuporem i czuję świst powietrza. Włosy lekko falują, dźwięk drąży uszy i jedynie klatka piersiowa napełnia się łapczywie, a dłonie zaciskają w pięści. Gdyby Ahvo chciał, byłbym martwy. Świadomość ta, paradoksalnie, wcale mnie nie zajmuje na dłużej niż następny wdech i wydech. Warczy niczym wściekły pies, zaczyna krzyczeć, wyłapuję drobne skupiska plwociny wyrzucane nieintencjonalnie spomiędzy warg wraz z kolejnymi słowami brzmiącymi jak oskarżenie.
Tak. Jest chory. Nie sądzę, abym miał sympatyzować z powodu odkrycia kolejnej dzielonej wspólnie cechy. Jest wybrakowany – pierdolona, wybrakowana inwestycja, a on próbuje wmówić mi, że najlepsza. Kącik warg zaczyna mi drgać. Grozę ataku spycham pod iluzoryczne rozbawienie, rozciągające posiniałe od mrozu usta. Zaczynam się śmiać, śmieję się, śmieję, tak jakbym chciał zagłuszyć jego warkot. Śmieję, by wetrzeć mu kolejną porcję soli w otwartą ranę. Nie otrzyma ode mnie nic, ponad lustrzane odbicie własnych czynów. Rozwieram palce i unoszę ręce przed siebie, chwytam za kij. Szarpię, ciągnę ku dołowi, żeby nachylony do mnie stracił równowagę, żeby wykrzywione chorobą stawy puściły pod wpływem nadmiernego wysiłku. Gdy mi grozi, gdy próbuje przestraszyć, wywołuje bunt i naprawdę w tej chwili gówno obchodzi mnie jego kondycja, ułomność, kariera. Trafił na podobnego sobie – wreszcie to przyznaję. I zapewne tylko to jeszcze sprawia, że nie rozstaliśmy się lub że nie leżę skatowany pod szpalerem nakrytych śnieżną pierzyną drzew.
— Najlepsza inwestycja… — powracam jeszcze raz do słów, które odbijają się echem pod kościanym sklepieniem czaszki. Kpina wymyka się spod kontroli. — Nie żal mi wyrzucać zepsutych zabawek — szarpię ponownie, wykręcając drzewiec i na końcu języka, niczym obelga, kształtuje się stwierdzenie, że istnieje przecież zdrowy i o wiele łatwiejszy w obyciu drugi Ketelä. Że tamten, mam taką nadzieję, nie boryka się z widmem słabości. To nic, że sam w gruncie rzeczy jestem zepsuty, wybrakowany toczącą mnie chorobą, że nie mogę korzystać z magii, choć pozornie jestem zwykłym galdrem. Że za każdym razem przesyca mnie lęk i nieznośnie realistyczne, choć przekłamane, wizje, odbierające mi zdrowy rozsądek i dyktujące najważniejsze wybory. — Myślisz, myślisz, że ktoś takiego kogoś przyjmie pod swoje skrzydła? — dodaję, zaciskając zęby. Sugeruję wciąż, że jego groźba na mnie nie działa, że jestem gotów pociągnąć go do konsekwencji. Sugeruję, że w tym momencie jest ode mnie zupełnie zależny. Nikt nie da złamanego grosza za sportowca uzależnionego od jakiegoś eliksiru i zaklinającego rzeczywistość. Norny ci tu nie pomogą – myślę zaraz, bo nie wierzę w ich dobrą wolę, podobnie jak nie wierzę w dobrą wolę pozostałych bogów. Nie ma ich tu, jesteśmy sami i możemy skoczyć sobie do gardeł, wykrwawić się na przejrzystości lodu i nie wywoła to choćby najmniejszego poruszenia w całym ich zamyśle. — Eliksir — przeciągam kolejne głoski i zaczynam na niego napierać, zmuszając by cofnął się o kilka kroków, balansując na płozach łyżew. — I czego ty ode mnie chcesz? Okłamujesz mnie, wyciągasz pieniądze, następnie grozisz mi i rzucasz się z kijem i ujadaniem wściekłego psa. Najlepsza inwestycja — prycham. — Może to jednak czas przeszły, Ketelä? Rachunek zaczyna pokazywać coraz mniejszą jej wartość. Wybrałeś sobie złą osobę do takiego pogrywania. — Moimi pieniędzmi, choć mam ich wiele, w taki sposób się nie szafuje. Kocham sport, lecz miłość ta nie jest w stanie przyćmić wartości największej. A może to emocje, bo nie potrafię wypłynąć teraz ponad wzburzone morze wściekłości. Nie chcę przyznać, że ktoś taki jak on zwyczajnie ze mnie zakpił. — Więc? Masz coś na swoją obronę? — To, że zacznie mnie nagle błagać jest nie do pomyślenia, a jednak najbardziej chciałbym widzieć jak zwija się na lodzie i zgina kark. — A może jeszcze jakieś oczekiwania względem mnie? — dodaję kąśliwie i przesuwam palce po drewnie, po samo zagięcie kija, podtykając mu tym razem pod jego brodę i dociskam do gładkiej skóry.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:56
Nie był przyzwyczajony do odmowy, bo jego gniew wnikał zazwyczaj w cudzą psychikę miękko jak w rozgrzany wosk, sięgał puginałem ku odsłoniętemu podbrzuszu i przebijał czułą tkankę sumienia, skąd broczyła czerwień skruchy, lepka i satysfakcjonująca, taka, którą mógłby później z obrzydzeniem wydłubywać spod paznokci i pstrykać zeschniętymi drobinami na podłogę, pozbywając się przylegających do niego fragmentów cudzej słabości. Kiedy był zły, jego fizjonomia stroszyła się i napinała, a oczy łyskały grozą, która upodobniała go do dzikiego zwierzęcia – podobnie jak ono gryzł i warczał, odsłaniał zęby, by chwycić nimi za wyrozumiałość cudzej dłoni, pozostawić odcisk kłów na świadomości, aby ta nareszcie ugięła się pod ciężarem jego pragnień; zastraszał życie, zaciskając palce na jego rachitycznym kręgosłupie, kruchym w zderzeniu z obuchem pięści, chroboczącym mu pod opuszkami, gdy dociskał mocniej, wyłamując kolejne kręgi, by wreszcie sięgnąć rdzenia. Matka nigdy mu się nie sprzeciwiała – nie, kiedy był dzieckiem i tłukł w drzwi tak długo, dopóki nie spełniono jego oczekiwań i nie, kiedy był dorosły, z większą precyzją wbijając ostre groty swego szyderstwa wszędzie tam, gdzie skóra klęsła i krwawiła, pozostawiając go z paliatywnym uczuciem wygranej, jakby cudza niedola oznaczała jego triumf, była wyznacznikiem tego, jak silna była jego wola, jak okrutna i pozbawiona skrupułów; nauczył się wietrzyć wśród ludzi skazę podobnej uległości, jak kojot wietrzy zające wśród rosochatych pagórków tundry, a rekin po zapachu pojedynczej kropli bezbłędnie odnajduje drogę do krwawiącej rany – miał w swoim życiu wiele ofiar, lecz Maarten nie był jedną z nich, bo jego usposobienie wydawało się wszyte metalową blaszką pod cienki naskórek, jaźń zaostrzona w puginał, który mógł wyjąć z futerału i zwrócić głownią we właściwą stronę.
Czuł jak złość przeciskała się przez błędnik krwiobiegu – ten, który plótł się pod jego skórą i ten uwięziony w ciele Landsverka; dwa węże rozpełzające się po organizmie z groźnym sykiem przestrogi. Nie pierwszy raz odniósł wrażenie, że stali na ringu, zwróceni przeciwko sobie jak byk naprzeciw toreadora, nie wiedząc jedynie, który z nich był którym. Gniew był mu jednak znajomy – własny i cudzy, nie wzbudzał strachu przed ciosem ani żalu po stracie, nie uwierał wokół zastawek, bo te uchylały się przed nim posłusznie, pozwalając, by wsączył się do serca; drzazgą w tym złudnym poczuciu bezpieczeństwa stawała tymczasem świadomość, że pod osierdzie wpełzł także niepokój, którego nie potrafił zignorować, bo jego gęsta konsystencja zalepiała tętnice. Pecyna wzbierającej za mostkiem paniki rozpierzchała się infekcją po jego ciele, sprawiając, że gesty miał bardziej neurotyczne, odruchy gwałtowniejsze, a spojrzenie lśniące zakradającym się pod spojówki obłędem, którego nie potrafił przytłumić, bo powiedział zbyt wiele i sądził, że mógł bronić tych słów jedynie poprzez groźby, rozetrzeć je między zębami i udusić w ciasnym chwycie dłoni. Łopatka drewnianego kija wciąż tkwiła dociśnięta do szyi Maartena, poruszając się łagodnie pod wypukłością grdyki, gdy przełykał ślinę – pomyślał, że mógłby wyegzekwować swoją rację siłą, bo nie byłby to pierwszy raz, kiedy lód pod jego stopami spłynął krwią, łyskając naroślami wybitych spod dziąseł zębów; przekonywał się, że nie miałby oporów przed niczym, by uchronić dziedzictwo swego sekretu, z jakiegoś powodu dłoń drętwiała mu jednak na emaliowanym drewnie, gdy mężczyzna zaczął się śmiać, głośno i bezczelnie, w sposób, który dźwięczał mu pod czaszką, dotykając strunami najwrażliwszych strun obdartego ze skóry istnienia. Pchnął kijem mocniej, podduszając go na moment, śródręcze wciąż miał jednak niewygodnie zesztywniałe i kiedy Maarten szarpnął w dół, poczuł jak iskra bólu przesuwa się wzdłuż kciuka aż po wygięty nadgarstek; odruchowo rozluźnił palce, choć duma w jego wnętrzu krzyczała, by tego nie robił, bo czubek płoz zahaczył o powierzchnię lodu, gdy ruch wymusił pochylenie się do przodu, a on na moment stracił równowagę, sięgając kolanami niebezpiecznie blisko gruntu. Zagryzł zęby na myśl, że mógłby przed nim klęknąć i wokół żeber oplótł się nowy rodzaj gniewu, wzrastający w nim jak drugie pnącze krwiobiegu, zawiłe i znacznie bardziej cierniste, sięgające rozgałęzieniem aż do gardła, gotowe szarpnąć za struny krtani tak mocno, by zarwały się pod wpływem drżenia.
– Myślisz, że ze mną wygrasz? – odwarknął w jego stronę, naprostowując wyrzucone ku niemu pytanie i znów unosząc brodę, choć rozeźlona histeria zaczęła powoli wyzierać na powierzchnię jego fizjonomii, wkradać się w gestykulację i rozsuwać mimikę za wiązki ukrytych pod skórą nerwów. – Nie znajdziesz nikogo, kto przyniesie ci większe zyski. – zarzucano mu gwałtowność i brak cierpliwości, zarzucano mu agresję, impulsywność i problemy z powstrzymaniem gniewu za fortyfikacją zębów, nikt, włącznie ze starszym bratem, nie śmiałby jednak odmówić mu talentu; stanowił obiekt zazdrości, lecz był przede wszystkim elementem, który spajał drużynę w całość, sprawiając, że Ormy odnosiły na lodowisku tak wielki sukces, przynosił zyski, sławę i uwielbienie, a Maarten odpinał go ze smyczy swego zwierzchnictwa – wciąż jeszcze nieświadomy, że istniały psy, które, poznawszy wolność, zagryzały swoich właścicieli. – Nie wydaje ci się chyba, że Vilho mnie zastąpi? Że jest chociaż w połowie tak samo dobry? Byłby nikim, gdybym nie grał u jego boku. – zakpił, wreszcie rozciągając usta w krzywym uśmiechu, choć grymas ten bardziej przypominał paroksyzm, w jakim wilczy pysk marszczył się tuż przed ostatecznym kłapnięciem zębów. – Popełniasz błąd, Maarten. – wypowiedział te słowa jak wyrok, choć gdzieś w gniewnej stanowczości jego tonu przebrzmiała pojedyncza nuta desperacji, jakby w głębi serca pragnął błagać go o zaufanie, lecz nie potrafił zmusić się nawet do oschłej prośby w obawie, że gryf jego krtani przełamałby się na pół. Łyżwy przesunęły się po lodzie z cichym chrobotem, pozostawiając po sobie dwie, nierówne rysy, gdy Landsverk naparł na niego, szarżując kolejnymi słowami wyrzutu. Wyrwany mu kij znów uniósł się w powietrze, zamierając zgięciem pod jego grdyką – największy sojusznik, zwracający mu się naprzeciw.
– Jesteśmy do siebie podobni – odparł po chwili milczenia, zmieniając ton rozmowy i podkasując kąciki warg do złośliwego uśmiechu. – Oboje mamy coś, co chcielibyśmy zachowywać w tajemnicy. – przesunął językiem po wewnętrznej stronie zębów, próbując ignorować ciężar drewna, które uciskało mu grdykę. – Na początku nie chciałem w to wierzyć. – w to, co ludzie o tobie mówią. – Maarten Landsverk nie mógłby nosić w sobie tak wielkiej słabości. – zieleń jego spojrzenia wydawała się bulgotać, jak zwykle smagnięta jasnym refleksem, gdy jego serce rozkwitało impulsem świeżego afektu; uniósł brodę, spojrzał mu w oczy. – Hrinda.
Czuł jak złość przeciskała się przez błędnik krwiobiegu – ten, który plótł się pod jego skórą i ten uwięziony w ciele Landsverka; dwa węże rozpełzające się po organizmie z groźnym sykiem przestrogi. Nie pierwszy raz odniósł wrażenie, że stali na ringu, zwróceni przeciwko sobie jak byk naprzeciw toreadora, nie wiedząc jedynie, który z nich był którym. Gniew był mu jednak znajomy – własny i cudzy, nie wzbudzał strachu przed ciosem ani żalu po stracie, nie uwierał wokół zastawek, bo te uchylały się przed nim posłusznie, pozwalając, by wsączył się do serca; drzazgą w tym złudnym poczuciu bezpieczeństwa stawała tymczasem świadomość, że pod osierdzie wpełzł także niepokój, którego nie potrafił zignorować, bo jego gęsta konsystencja zalepiała tętnice. Pecyna wzbierającej za mostkiem paniki rozpierzchała się infekcją po jego ciele, sprawiając, że gesty miał bardziej neurotyczne, odruchy gwałtowniejsze, a spojrzenie lśniące zakradającym się pod spojówki obłędem, którego nie potrafił przytłumić, bo powiedział zbyt wiele i sądził, że mógł bronić tych słów jedynie poprzez groźby, rozetrzeć je między zębami i udusić w ciasnym chwycie dłoni. Łopatka drewnianego kija wciąż tkwiła dociśnięta do szyi Maartena, poruszając się łagodnie pod wypukłością grdyki, gdy przełykał ślinę – pomyślał, że mógłby wyegzekwować swoją rację siłą, bo nie byłby to pierwszy raz, kiedy lód pod jego stopami spłynął krwią, łyskając naroślami wybitych spod dziąseł zębów; przekonywał się, że nie miałby oporów przed niczym, by uchronić dziedzictwo swego sekretu, z jakiegoś powodu dłoń drętwiała mu jednak na emaliowanym drewnie, gdy mężczyzna zaczął się śmiać, głośno i bezczelnie, w sposób, który dźwięczał mu pod czaszką, dotykając strunami najwrażliwszych strun obdartego ze skóry istnienia. Pchnął kijem mocniej, podduszając go na moment, śródręcze wciąż miał jednak niewygodnie zesztywniałe i kiedy Maarten szarpnął w dół, poczuł jak iskra bólu przesuwa się wzdłuż kciuka aż po wygięty nadgarstek; odruchowo rozluźnił palce, choć duma w jego wnętrzu krzyczała, by tego nie robił, bo czubek płoz zahaczył o powierzchnię lodu, gdy ruch wymusił pochylenie się do przodu, a on na moment stracił równowagę, sięgając kolanami niebezpiecznie blisko gruntu. Zagryzł zęby na myśl, że mógłby przed nim klęknąć i wokół żeber oplótł się nowy rodzaj gniewu, wzrastający w nim jak drugie pnącze krwiobiegu, zawiłe i znacznie bardziej cierniste, sięgające rozgałęzieniem aż do gardła, gotowe szarpnąć za struny krtani tak mocno, by zarwały się pod wpływem drżenia.
– Myślisz, że ze mną wygrasz? – odwarknął w jego stronę, naprostowując wyrzucone ku niemu pytanie i znów unosząc brodę, choć rozeźlona histeria zaczęła powoli wyzierać na powierzchnię jego fizjonomii, wkradać się w gestykulację i rozsuwać mimikę za wiązki ukrytych pod skórą nerwów. – Nie znajdziesz nikogo, kto przyniesie ci większe zyski. – zarzucano mu gwałtowność i brak cierpliwości, zarzucano mu agresję, impulsywność i problemy z powstrzymaniem gniewu za fortyfikacją zębów, nikt, włącznie ze starszym bratem, nie śmiałby jednak odmówić mu talentu; stanowił obiekt zazdrości, lecz był przede wszystkim elementem, który spajał drużynę w całość, sprawiając, że Ormy odnosiły na lodowisku tak wielki sukces, przynosił zyski, sławę i uwielbienie, a Maarten odpinał go ze smyczy swego zwierzchnictwa – wciąż jeszcze nieświadomy, że istniały psy, które, poznawszy wolność, zagryzały swoich właścicieli. – Nie wydaje ci się chyba, że Vilho mnie zastąpi? Że jest chociaż w połowie tak samo dobry? Byłby nikim, gdybym nie grał u jego boku. – zakpił, wreszcie rozciągając usta w krzywym uśmiechu, choć grymas ten bardziej przypominał paroksyzm, w jakim wilczy pysk marszczył się tuż przed ostatecznym kłapnięciem zębów. – Popełniasz błąd, Maarten. – wypowiedział te słowa jak wyrok, choć gdzieś w gniewnej stanowczości jego tonu przebrzmiała pojedyncza nuta desperacji, jakby w głębi serca pragnął błagać go o zaufanie, lecz nie potrafił zmusić się nawet do oschłej prośby w obawie, że gryf jego krtani przełamałby się na pół. Łyżwy przesunęły się po lodzie z cichym chrobotem, pozostawiając po sobie dwie, nierówne rysy, gdy Landsverk naparł na niego, szarżując kolejnymi słowami wyrzutu. Wyrwany mu kij znów uniósł się w powietrze, zamierając zgięciem pod jego grdyką – największy sojusznik, zwracający mu się naprzeciw.
– Jesteśmy do siebie podobni – odparł po chwili milczenia, zmieniając ton rozmowy i podkasując kąciki warg do złośliwego uśmiechu. – Oboje mamy coś, co chcielibyśmy zachowywać w tajemnicy. – przesunął językiem po wewnętrznej stronie zębów, próbując ignorować ciężar drewna, które uciskało mu grdykę. – Na początku nie chciałem w to wierzyć. – w to, co ludzie o tobie mówią. – Maarten Landsverk nie mógłby nosić w sobie tak wielkiej słabości. – zieleń jego spojrzenia wydawała się bulgotać, jak zwykle smagnięta jasnym refleksem, gdy jego serce rozkwitało impulsem świeżego afektu; uniósł brodę, spojrzał mu w oczy. – Hrinda.
Maarten Landsverk
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:56
Maarten LandsverkWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Kopenhaga, Dania
Wiek : 40 lat
Stan cywilny : rozwodnik
Status majątkowy : bogaty
Zawód : członek zarządu Landsverkbank, inicjator powstania i fundator Stypendium Naukowego oraz Sportowego im. Maybritt Landsverk
Wykształcenie : IV stopień wtajemniczenia
Totem : rybitwa popielata
Atuty : odporny (II), zapalony (I), miłośnik pojedynków (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 10 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 25 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 25
Słowa nie mają mocy, by zmienić obecną sytuację. Możemy rzucać kolejne zapewnienia, możemy szczerzyć do siebie kły i powarkiwać ostrzegawczo. Ani on, ani ja nie chcemy słuchać siebie nawzajem. Każdy ma swoje racje i nie ugnie kolan przed tym drugim. Porażka – nienawidzimy jej cierpkiego posmaku, stawiając dominację ponad niesatysfakcjonującym kompromisem. Nie. Nie ma nań miejsca w naszej codzienności. Nie znamy głosek kształtujących słowo brzmiące bardziej jak cudzoziemski świergot. Nikt nas nie nauczył ugodowego dążenia do równowagi, zwłaszcza kiedy czujemy się zagrożeni. Dostrzegam jego wściekłość – bardziej, niż dotychczas. Zapędzony w kozi róg zdaje się tonąć w przeświadczeniu, że nie ma już innej drogi, jak tylko pociągnąć wszystko razem ze sobą na samo dno. Nasza relacja nie należała nigdy do tych prostych, śmiem jednak twierdzić, że tylko i wyłącznie dlatego, że jest w nas cień podobieństwa, nie zabiliśmy się jeszcze i tak długo jesteśmy zdolni ze sobą współdziałać. Ja znoszę jego wybryki, a on nie pokazuje całych swych możliwości. Dzisiaj jednak stoimy nad przepaścią. Balansujemy na napiętej do granic możliwości linie i jedynie jedno, nieco mocniejsze szarpnięcie, dzieli nas od upadku. Miraż doskonałego partnerstwa rozmywa się i ukazuje jałową pustynię usłaną szkieletami nieroztropnych zwierząt. Jest pusto i martwo. Jedynie siłą podtrzymuję to, co powinno runąć wiele lat temu.
Myli się. Nigdy nie pokładałem przesadnie swych nadziei w ludziach. Nie uzależniam od nich sukcesu, nie są głównym źródłem zysków – czegoś, co jest w zupełności moje i osiągnięte własnymi staraniami. Ahvo jest tylko dodatkiem, przyjemną rozrywką w dość nudnym życiu bankiera – nim i innymi podobnymi ludźmi okraszam sobie codzienność; pokazuję się masom jako człowiek, dla którego nauka i sport nie są kwestiami obojętnymi. To mój kaprys, może i odrobina sentymentu mającego źródło w zamierzchłych czasach. Niestety, nie zmienię jego przekonań, jeśli nie podejmę bardziej radykalnych działań. Pycha będzie w nim pęcznieć, poczucie pewności siebie ekspandować w niezdrowy sposób. Potwierdza to kolejnym wyrzutem. Nie bierze na poważnie moich słów. Ma za nic również brata, upatrując w nim kogoś, kogo sam musiał pociągnąć ku chwale, bo własnymi siłami Vilho niewiele by zdziałał. Prycham pod nosem, wciąż mając wetkniętą pod szyję niechęć.
— A może właśnie — zaczynam bardziej agresywnie, z zamiarem wytrącenia go ponownie z równowagi. — A może właśnie to przez ciebie karłowacieje? — Odważna teza, lecz jestem zdolny w nią uwierzyć. Pewien niemal jestem w zupełności, że gdyby nie zachłanność Ahvo, gdyby nie rozrost jego ego, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. — Zabierasz mu światło i tlen potrzebny do wzrostu. Jesteś jak zazdrosny perz, chwast, któremu wciąż mało i mało. Rozpuszczasz korzenie, wysysasz życiodajne soki. Ale pamiętaj; łodygi można wyrwać, wypalić, ratując stłumioną roślinę. Brakuje ci właściwej perspektywy, Ahvo. Sam sobie zasłaniasz prawdę. — Gardło mi drży jeszcze, nim pozwalam sobie na pierwszy atak i uderzam siłą posiadaną wciąż w mięśniach. Wie, że nie ustąpię i nie zmienię swojego zdania. Próbuje grać na emocjach, niczym rozwrzeszczany bachor. Znam to doskonale. Wielokrotnie obserwowałem własnego syna wierzgającego nogami i rękami. Szantażującego na granicy dobrego wychowania. Podobne obrazy nie mają siły, by mnie zaskoczyć. Jako ojciec przerabiałem wielokrotnie podobne scenariusze, o czym Ketelä chyba nie ma pojęcia. Lubi wkładać mnie w sztywno zapiętą pod brodę koszulę i garnitur. Lubi myśleć, że moje palce biegają sprawnie jedynie po kartce papieru i znaczą na niej cyfry. Lubi wreszcie myśleć, że to dzięki niemu mam swoją rozpoznawalność i szacunek ludzi. Z tym, że Maarten Landsverk istniał o wiele, wiele wcześniej; nim jeszcze on zaczął marzyć o sławie.
Dopinam swego; młody czempion traci równowagę, jego ciało się wygina. Zniża kark. Mogę pławić się w triumfie, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Nie skończył jeszcze, bo kolejne słowa wypowiada pomimo wysiłku wcale nie mniej zajadle. Coś w jego fizjonomii się zmienia. Rysy twarzy wyciąga w wampirycznym grymasie, widzę błysk kłów. Szykuje odwet i uderza we mnie bronią skrywanej przeze mnie ułomności. Napinam mięśnie, a krew w żyłach zaczyna się burzyć. W pewnym sensie sam przyzwalam mu na taki ruch, stąpając po kruchym lodzie. Kwestią czasu było sięgnięcie po argument ostateczny.
Nigdy nie pogodziłem się z moją słabością. Wciąż niechętnie o niej mówię i gromię spojrzeniem każdego, kto odważy się otworzyć usta i mówić cokolwiek przeciwko mnie. Dłoń zaczyna mi się trząść, dociskam jeszcze mocniej drewniany kij. Chcę nim uderzyć z całej siły w kość udową chłopaka; faktycznie pierwszy raz ugryziony dotkliwie jego uwagą. Zabawa naprawdę zaczyna się kończyć. Zaklęcie przesuwa się po peryferiach świadomości wyostrzonym cieniem drapieżnika gotowego do ataku. Nie mam możliwości obrony. Świst powietrza odpycha mnie, wyrywa kij. Dystans rośnie, a ja uderzam o zimną, twardą powierzchnię jeziora. Odchylam głowę niebezpiecznie i dotykam policzkiem o chropowatość. Czuję, że naskórek nabiega gorącem, po czym na bieli widzę krwawą smugę. Na moment mnie odcina, bo dookoła płyną plamy czerni. Resztki powietrza uciekają z płuc i chciałbym już tak pozostać. Z migoczącymi światłami nad głową. Wściekłość nie pozwala jednak na wytchnienie. Podrywam się chwiejnie. Ciężko mi stanąć na łyżwach, ale doprowadzam się do porządku. Nie myślę wiele. Nie muszę, bo zalewa mnie dziki instynkt. Czasami mam tendencję, by pomstować w podobnych chwilach na brak Viggo u boku. Potem zaraz jednak reflektuję się, że nie jestem przecież bezradnym dzieckiem.
Rozsadza mnie poczucie, że zadrwił ze mnie i z premedytacją wykorzystał słabość. Spluwam różową śliną pod nogi i dyszę wściekle. Niewiele czasu mu pozostawiam. Odpycham się płozami łyżew, by w sekundzie być już w jego zasięgu i szarpnąć go za chorą rękę, tym samym lądując z nim na skutej lodem powierzchni. Przygniatam go ciężarem ciała. Nie obchodzi mnie, czy zdąży z kolejnym zaklęciem i czy przypadkiem znów nie odepchnie.
— Jesteśmy podobni — mówię to wreszcie na głos. — Dlatego nie będę miał żalu, jeśli złamię ci rękę — grożę. Szarpię, dociskam. — Wypierdalaj. — Mówię już ciszej, tuż nad jego uchem. — Wypierdalaj i nie pokazuj mi się na oczy.
Myli się. Nigdy nie pokładałem przesadnie swych nadziei w ludziach. Nie uzależniam od nich sukcesu, nie są głównym źródłem zysków – czegoś, co jest w zupełności moje i osiągnięte własnymi staraniami. Ahvo jest tylko dodatkiem, przyjemną rozrywką w dość nudnym życiu bankiera – nim i innymi podobnymi ludźmi okraszam sobie codzienność; pokazuję się masom jako człowiek, dla którego nauka i sport nie są kwestiami obojętnymi. To mój kaprys, może i odrobina sentymentu mającego źródło w zamierzchłych czasach. Niestety, nie zmienię jego przekonań, jeśli nie podejmę bardziej radykalnych działań. Pycha będzie w nim pęcznieć, poczucie pewności siebie ekspandować w niezdrowy sposób. Potwierdza to kolejnym wyrzutem. Nie bierze na poważnie moich słów. Ma za nic również brata, upatrując w nim kogoś, kogo sam musiał pociągnąć ku chwale, bo własnymi siłami Vilho niewiele by zdziałał. Prycham pod nosem, wciąż mając wetkniętą pod szyję niechęć.
— A może właśnie — zaczynam bardziej agresywnie, z zamiarem wytrącenia go ponownie z równowagi. — A może właśnie to przez ciebie karłowacieje? — Odważna teza, lecz jestem zdolny w nią uwierzyć. Pewien niemal jestem w zupełności, że gdyby nie zachłanność Ahvo, gdyby nie rozrost jego ego, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. — Zabierasz mu światło i tlen potrzebny do wzrostu. Jesteś jak zazdrosny perz, chwast, któremu wciąż mało i mało. Rozpuszczasz korzenie, wysysasz życiodajne soki. Ale pamiętaj; łodygi można wyrwać, wypalić, ratując stłumioną roślinę. Brakuje ci właściwej perspektywy, Ahvo. Sam sobie zasłaniasz prawdę. — Gardło mi drży jeszcze, nim pozwalam sobie na pierwszy atak i uderzam siłą posiadaną wciąż w mięśniach. Wie, że nie ustąpię i nie zmienię swojego zdania. Próbuje grać na emocjach, niczym rozwrzeszczany bachor. Znam to doskonale. Wielokrotnie obserwowałem własnego syna wierzgającego nogami i rękami. Szantażującego na granicy dobrego wychowania. Podobne obrazy nie mają siły, by mnie zaskoczyć. Jako ojciec przerabiałem wielokrotnie podobne scenariusze, o czym Ketelä chyba nie ma pojęcia. Lubi wkładać mnie w sztywno zapiętą pod brodę koszulę i garnitur. Lubi myśleć, że moje palce biegają sprawnie jedynie po kartce papieru i znaczą na niej cyfry. Lubi wreszcie myśleć, że to dzięki niemu mam swoją rozpoznawalność i szacunek ludzi. Z tym, że Maarten Landsverk istniał o wiele, wiele wcześniej; nim jeszcze on zaczął marzyć o sławie.
Dopinam swego; młody czempion traci równowagę, jego ciało się wygina. Zniża kark. Mogę pławić się w triumfie, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Nie skończył jeszcze, bo kolejne słowa wypowiada pomimo wysiłku wcale nie mniej zajadle. Coś w jego fizjonomii się zmienia. Rysy twarzy wyciąga w wampirycznym grymasie, widzę błysk kłów. Szykuje odwet i uderza we mnie bronią skrywanej przeze mnie ułomności. Napinam mięśnie, a krew w żyłach zaczyna się burzyć. W pewnym sensie sam przyzwalam mu na taki ruch, stąpając po kruchym lodzie. Kwestią czasu było sięgnięcie po argument ostateczny.
Nigdy nie pogodziłem się z moją słabością. Wciąż niechętnie o niej mówię i gromię spojrzeniem każdego, kto odważy się otworzyć usta i mówić cokolwiek przeciwko mnie. Dłoń zaczyna mi się trząść, dociskam jeszcze mocniej drewniany kij. Chcę nim uderzyć z całej siły w kość udową chłopaka; faktycznie pierwszy raz ugryziony dotkliwie jego uwagą. Zabawa naprawdę zaczyna się kończyć. Zaklęcie przesuwa się po peryferiach świadomości wyostrzonym cieniem drapieżnika gotowego do ataku. Nie mam możliwości obrony. Świst powietrza odpycha mnie, wyrywa kij. Dystans rośnie, a ja uderzam o zimną, twardą powierzchnię jeziora. Odchylam głowę niebezpiecznie i dotykam policzkiem o chropowatość. Czuję, że naskórek nabiega gorącem, po czym na bieli widzę krwawą smugę. Na moment mnie odcina, bo dookoła płyną plamy czerni. Resztki powietrza uciekają z płuc i chciałbym już tak pozostać. Z migoczącymi światłami nad głową. Wściekłość nie pozwala jednak na wytchnienie. Podrywam się chwiejnie. Ciężko mi stanąć na łyżwach, ale doprowadzam się do porządku. Nie myślę wiele. Nie muszę, bo zalewa mnie dziki instynkt. Czasami mam tendencję, by pomstować w podobnych chwilach na brak Viggo u boku. Potem zaraz jednak reflektuję się, że nie jestem przecież bezradnym dzieckiem.
Rozsadza mnie poczucie, że zadrwił ze mnie i z premedytacją wykorzystał słabość. Spluwam różową śliną pod nogi i dyszę wściekle. Niewiele czasu mu pozostawiam. Odpycham się płozami łyżew, by w sekundzie być już w jego zasięgu i szarpnąć go za chorą rękę, tym samym lądując z nim na skutej lodem powierzchni. Przygniatam go ciężarem ciała. Nie obchodzi mnie, czy zdąży z kolejnym zaklęciem i czy przypadkiem znów nie odepchnie.
— Jesteśmy podobni — mówię to wreszcie na głos. — Dlatego nie będę miał żalu, jeśli złamię ci rękę — grożę. Szarpię, dociskam. — Wypierdalaj. — Mówię już ciszej, tuż nad jego uchem. — Wypierdalaj i nie pokazuj mi się na oczy.
Bezimienny
Re: 02.01.2001 – Jezioro Sjøøye – M. Landsverk & Bezimienny: A. Ketelä Pon 27 Lis - 17:56
Zawsze sądził, że świat mu się należał, bo kiedy wyciągał dłonie, układał się w nich jak pokorne zwierzę, otępiałe koźlę zaprowadzone na kamień i odginające jeszcze wiotką szyję pod lśniącym językiem noża; chwytał palcami wszystko, na co padał cień jego wybujałych pragnień, a kiedy te nie spełniały się natychmiast, zaciskał pięści, przymuszając je do tego siłą, choćby krew znów musiała zabłądzić w papilarnym labiryncie jego śródręczy – znała go już dość dobrze, by znaleźć wyjście, zanim ktoś schwyciłby go za nadgarstek uciskiem czelnego oskarżenia. Osiągał sukces, bo wiedział, jak podkasać usta do zuchwałego uśmiechu, odbieranego mu pocałunkami ze śliskich powierzchni plakatów; osiągał sukces, bo zdawano sobie sprawę, że pod pąsem minoderyjnie zarumienionych warg tkwiły zęby drapieżnego zwierzęcia, zapoznane zbyt czule z cienkim płótnem cudzej skóry i kapilarną gęstwiną uwięzionych pod spodem żył – jeżeli nie mógł otrzymać triumfu z pierwszego rozdania losu, wyrywał go sobie siłą, nie dbając o to, czy uszkodzi przy tym kości i ścięgna; jego sympatia opierała się na korzyści, pocałunki były ciepłe tylko wtedy, jeśli to ciepło odwzajemniały, dusza posłuszna komendom jedynie tych próśb, które nie oczekiwały od niego prawdziwych poświęceń, a struny krtani układały się w obramowanie aprobaty wyłącznie pod palcami, które składały na nich lukratywną obietnicę wzajemności. Jednał sobie ludzi, zapinając ich w kajdany dobrze zawoalowanej opresji – miał dwadzieścia pięć lat i był gotowy zabić za każdy listek oderwany z drzewa swoich marzeń.
Gniew wypełzł spomiędzy trzewi, zlewając się w pojedynczy skrzep, który stanął mu oporem w tętnicy, blokując przepływ zdrowego rozsądku – był zły na Maartena, lecz był także, przede wszystkim, zły na samego siebie i być może przez to nie wiedział, w którym miejscu przewiązać supeł na własnych emocjach, jak schwycić je w taki sposób, by nie kierować jednocześnie ostrza ku swej własnej piersi. Nie była to frustracja, jaką znał z boiska – ciężka i kamieniejąca w zaciśniętej pięści, ale nerwowa wściekłość, która rozrywała pazurami wiązki nerwów i stroszyła się w szczelinach żeber, ryglując je coraz ciaśniej na uwierającym pod osierdziem sercu; płonęło w nim to samo, gorzkie poczucie niesprawiedliwości, które ogarnęło go po śmierci starszego brata, animalistyczne pragnienie, by rozgryźć między zębami lepką od śliny dłoń, którą Vilho dociskał mu do ust, próbując zdławić dojrzewający pod językiem krzyk, chłopięca potrzeba rozrywającego płuca skowytu, choć nawet ten wydawał się w końcu nie docierać do matczynego sumienia, pogrzebanego na zawsze pod ciemnym kirem żałoby. Wciąż był tylko rozgrymaszonym dzieckiem, które uderzało pięściami w ścianę, dopóki nie wypociło niespożytkowanej w słowach złości, bo wydawało mu się, że sławę miał przepowiedzianą językiem norn, wyścielającą różową podszewkę naskórka i rozświetloną nimbem wokół głowy, Maarten kruszył tymczasem w zębach niewykiełkowane jeszcze ziarna jego przyszłości, wbijał drzazgi kolejnych słów w miejsca, o których wiedział, że broczyły najbardziej obficie, siniejąc pod bólem natarczywego ucisku.
– Mój brat może udawać prymusa – warknął, ścierając szkliwo na zaciśniętych zębach. – Ale to ja jestem sercem tej drużyny, ja zapewniam jej zwycięstwo. – ostatecznie bez niego Maarten Landsverk był tylko nużącym bankierem, urzędnikiem, którego nazwisko wypaliło mu drogę w chruście, jeszcze zanim posiadł pod czaszką jakiekolwiek zdolności. Byli z bratem zdolnym duetem, znakomitym chwytem finansowym, który złocił się na okładkach sportowych gazet, dwustronną monetą rzucaną na szczęście przed rozpoczęciem meczu, nawet w gniewie oboje musieli jednak wiedzieć, że podczas gdy Vilho posiadał swoją surową dyscyplinę, dobrą organizację i strategiczny umysł, to on trzymał w garści berło wybitnych zdolności, złoty laur, który zbyt wcześnie złożono na jego głowie – stał się gwiazdą, jeszcze zanim wzszedł na rozległy firmament midgardzkiej sceny, mimo to zaciskał szczęki z nienawiści do własnego ciała, niezbornego w przejawie własnej słabości, chylącego się przed Maartenem w konwulsji rozpierającego nadgarstek bólu, pleniącego chwasty na urodzajnym poletku jego ambicji; znał działanie magicznego eliksiru i nie zamierzał porzucać własnej kariery przez pojedynczy, wbity mu w podbrzusze puginał cudzej wątpliwości, ryglować w szufladzie przeszło dekady intensywnej jazdy, bo Landsverk nie potrafił zastawić monety w jego zapewnia.
Cyjan ugrzęzłej pod językiem prośby nie miał już znaczenia – przełknął go w chwili, w której krtań zacisnęła się ciężarem zaklęcia, a Maarten uderzył plecami o przemarzniętą taflę jeziora, w miejscu upadku lśniącej wstęgą topniejącej krwi; mógłby skrzywdzić go dużo poważniej, ale tego nie zrobił, bo grymas upokorzenia, który rozpełzł się krakelurą zmarszczek po twarzy mężczyzny wydawał mu się wystarczającym dowodem na to, że miał co do niego rację, co że się mylił – byli do siebie podobni, bo ich ciała dźwigały w sobie chorobliwy ciężar upokorzenia, on nie zamierzał jednak stronić od własnej słabości. Zamierzał siłą ją z siebie wyrugować.
– Nie powinieneś rzucać mi gróźb, których nie potrafisz spełnić – wykrztusił, gdy mężczyzna targnął na niego ciężarem własnego ciała, wykręcając spazmem dojmującą rękę i sprawiając, że plecy zderzyły się w końcu głucho z taflą jeziora. Poczuł, jak ból przedziera się ze śródręcza wzdłuż skręconej kości promieniowej, sięgając rwącą błyskawicą skurczu aż po lewy bark i chociaż twarz wykrzywił mu paroksyzm wytłumionego cierpienia, przymusił kąciki warg do uniesienia się ku pełni drwiącego uśmiechu. – Nie chcesz stać po mojej złej stronie – zaczął, sięgając spojrzeniem w rozpalone gniewem źrenice Landverka. – Dobrze wiesz, jak kończą tacy ludzie. – z zuchwałą satysfakcją przyglądał się smudze krwi, która wciąż lśniła na jego twarzy, po tym jak odrzucony czarem przetarł ją o chropowate zimno lodowiska, zaraz pchnął go jednak do tyłu, podnosząc się gniewnie z lodu i porzucając za sobą sankcję ostatniego spojrzenia, zanim ciemność podmiejskich okolic z powrotem nie zamknęła się nad nimi całunem wszechobecnej nocy.
Maarten i Bezimienny z tematu
Gniew wypełzł spomiędzy trzewi, zlewając się w pojedynczy skrzep, który stanął mu oporem w tętnicy, blokując przepływ zdrowego rozsądku – był zły na Maartena, lecz był także, przede wszystkim, zły na samego siebie i być może przez to nie wiedział, w którym miejscu przewiązać supeł na własnych emocjach, jak schwycić je w taki sposób, by nie kierować jednocześnie ostrza ku swej własnej piersi. Nie była to frustracja, jaką znał z boiska – ciężka i kamieniejąca w zaciśniętej pięści, ale nerwowa wściekłość, która rozrywała pazurami wiązki nerwów i stroszyła się w szczelinach żeber, ryglując je coraz ciaśniej na uwierającym pod osierdziem sercu; płonęło w nim to samo, gorzkie poczucie niesprawiedliwości, które ogarnęło go po śmierci starszego brata, animalistyczne pragnienie, by rozgryźć między zębami lepką od śliny dłoń, którą Vilho dociskał mu do ust, próbując zdławić dojrzewający pod językiem krzyk, chłopięca potrzeba rozrywającego płuca skowytu, choć nawet ten wydawał się w końcu nie docierać do matczynego sumienia, pogrzebanego na zawsze pod ciemnym kirem żałoby. Wciąż był tylko rozgrymaszonym dzieckiem, które uderzało pięściami w ścianę, dopóki nie wypociło niespożytkowanej w słowach złości, bo wydawało mu się, że sławę miał przepowiedzianą językiem norn, wyścielającą różową podszewkę naskórka i rozświetloną nimbem wokół głowy, Maarten kruszył tymczasem w zębach niewykiełkowane jeszcze ziarna jego przyszłości, wbijał drzazgi kolejnych słów w miejsca, o których wiedział, że broczyły najbardziej obficie, siniejąc pod bólem natarczywego ucisku.
– Mój brat może udawać prymusa – warknął, ścierając szkliwo na zaciśniętych zębach. – Ale to ja jestem sercem tej drużyny, ja zapewniam jej zwycięstwo. – ostatecznie bez niego Maarten Landsverk był tylko nużącym bankierem, urzędnikiem, którego nazwisko wypaliło mu drogę w chruście, jeszcze zanim posiadł pod czaszką jakiekolwiek zdolności. Byli z bratem zdolnym duetem, znakomitym chwytem finansowym, który złocił się na okładkach sportowych gazet, dwustronną monetą rzucaną na szczęście przed rozpoczęciem meczu, nawet w gniewie oboje musieli jednak wiedzieć, że podczas gdy Vilho posiadał swoją surową dyscyplinę, dobrą organizację i strategiczny umysł, to on trzymał w garści berło wybitnych zdolności, złoty laur, który zbyt wcześnie złożono na jego głowie – stał się gwiazdą, jeszcze zanim wzszedł na rozległy firmament midgardzkiej sceny, mimo to zaciskał szczęki z nienawiści do własnego ciała, niezbornego w przejawie własnej słabości, chylącego się przed Maartenem w konwulsji rozpierającego nadgarstek bólu, pleniącego chwasty na urodzajnym poletku jego ambicji; znał działanie magicznego eliksiru i nie zamierzał porzucać własnej kariery przez pojedynczy, wbity mu w podbrzusze puginał cudzej wątpliwości, ryglować w szufladzie przeszło dekady intensywnej jazdy, bo Landsverk nie potrafił zastawić monety w jego zapewnia.
Cyjan ugrzęzłej pod językiem prośby nie miał już znaczenia – przełknął go w chwili, w której krtań zacisnęła się ciężarem zaklęcia, a Maarten uderzył plecami o przemarzniętą taflę jeziora, w miejscu upadku lśniącej wstęgą topniejącej krwi; mógłby skrzywdzić go dużo poważniej, ale tego nie zrobił, bo grymas upokorzenia, który rozpełzł się krakelurą zmarszczek po twarzy mężczyzny wydawał mu się wystarczającym dowodem na to, że miał co do niego rację, co że się mylił – byli do siebie podobni, bo ich ciała dźwigały w sobie chorobliwy ciężar upokorzenia, on nie zamierzał jednak stronić od własnej słabości. Zamierzał siłą ją z siebie wyrugować.
– Nie powinieneś rzucać mi gróźb, których nie potrafisz spełnić – wykrztusił, gdy mężczyzna targnął na niego ciężarem własnego ciała, wykręcając spazmem dojmującą rękę i sprawiając, że plecy zderzyły się w końcu głucho z taflą jeziora. Poczuł, jak ból przedziera się ze śródręcza wzdłuż skręconej kości promieniowej, sięgając rwącą błyskawicą skurczu aż po lewy bark i chociaż twarz wykrzywił mu paroksyzm wytłumionego cierpienia, przymusił kąciki warg do uniesienia się ku pełni drwiącego uśmiechu. – Nie chcesz stać po mojej złej stronie – zaczął, sięgając spojrzeniem w rozpalone gniewem źrenice Landverka. – Dobrze wiesz, jak kończą tacy ludzie. – z zuchwałą satysfakcją przyglądał się smudze krwi, która wciąż lśniła na jego twarzy, po tym jak odrzucony czarem przetarł ją o chropowate zimno lodowiska, zaraz pchnął go jednak do tyłu, podnosząc się gniewnie z lodu i porzucając za sobą sankcję ostatniego spojrzenia, zanim ciemność podmiejskich okolic z powrotem nie zamknęła się nad nimi całunem wszechobecnej nocy.
Maarten i Bezimienny z tematu