Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    24.03.2001 – Fiord utraconych – E. Munch & F. Hilmirson

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    24.03.2001

    Na horyzoncie rozlewającym się przed trzeźwiejącym spojrzeniem wstawał leniwy, bursztynowy poranek i – z ćmiącym bólem głowy – pomyślał, że to niezgorsza sceneria, by zostać w niej pogrzebanym: dopełnić swoją przepowiednię (wieszczka musiała się pomylić, nie zdążył się zestarzeć) pod złotym spojrzeniem czuwającego Hajmdala; być może przynajmniej uczyni jego przeprawę na drugą stronę szybką, szybszą niż uderzenie czaszki o ostrość kamienia wystającą spomiędzy białych kłębów wody daleko w dole. Miesiąc temu Nørgaard mówił mu, żeby unikał swojego przeznaczenia, a on wiedział, że w naturze przeznaczenia nie leżała ustępliwość ani pobłażanie; wiedział, że znajdzie go wszędzie, złapie za kołnierz na karku i zaprowadzi ponad grań śmierci, choćby schował się w środku kontynentu, na płaskich zielonych nizinach, z dala od przewidzianej mu krawędzi życia. Wiedział, że przeznaczenie zawlecze go ku niej choćby za wyszarpnięte trzewia, choć te – szczęśliwie jeszcze – posiadał bezpiecznie upchane pod cienkimi powłokami ciała, odkształcone jedynie skurczem bolesności w miejscach, gdzie sięgnęły go pięści i później czuby ciężkich butów. Pamiętał to przez mgłę, jak cały przebieg poprzedniego wieczoru, kwiaty krwi wypluwane na bruk i odkrztuszane wołanie gasnące mu szybko w gardle; Munch przepadł, nie wiedział, w którym momencie, być może stygł już również na korytarzu na piętrze budynku, w którego piwnicy huczała muzyka, albo nazywał swoim imieniem nowe gatunki kolorów przyłapane na suficie, oglądane z burty cudzego łóżka w którymś z rozpadających się mieszkań w okolicy. Wyrywki wspomnień nie mówiły mu wiele, jedynie tyle, że sam mówił dużo – w Przesmyku nie przepadano za ludźmi, którzy mówili dużo, a on z którymś kieliszkiem musiał stracić umiar, z którym kieliszkiem zaczął mówić nie tylko dużo, ale i za głośno. Hilmir Funisson, przedstawiał się komuś, spocony i rozchełstany; immuniminitet... ten, kapłański, strącał z ramienia czyjąś ciężką rękę, przed oczami kołysał mu się własny uniesiony przestrzegawczo palec; próbował recytować völuspę, próbował kogoś uciszyć; wydaje się wam, że wiecie, że umrzecie, ale nie wiecie nic, jak dzieci; próbował wyłuskać pieniądze z kieszeni przy barze, kieszeń nie należała do niego. Ktoś wspomniał Jussiego, a on zaczął się śmiać, pamiętał, że się śmiał i że dłoń omsknęła mu się z oparcia krzesła, więc runął prawie na podłogę; a potem krwawe kwiaty na chodniku na zewnątrz, potem wleczono go gdzieś za ubranie, potem wymiotował, kilka razy, kiedy teleportacja rozgniatała mu trzewia silniej niż wcześniejsze kopniaki; w pewnym momencie wydawało mu się, że wolałby, żeby zatłukli go na miejscu, gdziekolwiek akurat byli, stracił orientację w momencie, w którym wyciągnięto go z dusznego lokalu i wywrócono źrenice w głąb czaszki z trzaskiem podeszwy o szczękę.
    Zdążył zapomnieć o Gomóle – Soelberg zamknął go za szereg wykroczeń i przestępstw wyciągniętych mu z szuflad i spod dywanu, minęły miesiące; zdążył przekonać się, że gdyby miał się zemścić, zrobiłby to do tej pory, tymczasem najserdeczniejsze pozdrowienia znajdowały go z zaskoczenia, pijanego i ledwo świadomego, mówiącego za dużo i za głośno – mówiącego im dokładnie, w jaki sposób powinien umrzeć. Nie tutaj, powiedział im, odsłaniając okrwawione zęby. Znam swoją śmierć i nie umrę tutaj. Być może to był żart, zupełnie smaczny: to, że go posłuchali. Nie sądził, że którykolwiek ze spoconych – znacznie od niego większych – mężczyzn mieli choć krztynę szacunku do bogów i Norn; powinien podziękować im może za determinację i zaangażowanie, i za to, że go słuchali tak dobrze – że zaprowadzili go w jedyne miejsce, w którym mógł poczuć strach, jeszcze zanim nadeszła śmierć, nigdzie indziej się jej wprawdzie nie spodziewał. Powietrze zafalowało, zatrzepotały poły czarnego płaszcza, gdzieś za nimi, gdzieś za nim i za mężczyzną, który wlókł go naprzód z dłonią zaciśniętą mu na kołnierzu, by szarpnąć nim okrutnie, gdyby splątały mu się znów nogi (gardło bolało go w miejscu, w którym ubranie wżynało się w ciało przy każdym szarpnięciu), nie umiał wcześniej doliczyć się, ilu ich było i nie liczył teraz; może czterech, na jednego gówniarza, niedoszłego kapłana idącego przedwcześnie na ubój.
    Było w tym okrutne wyrafinowanie: zabrać go tam, gdzie czekała jego śmierć; zabrać go na jej spotkanie, jak zaprowadza się przestępcę przed sąd – na egzekucję. Na horyzoncie rozlewał się bursztynowy poranek, a on pomyślał, że to nieprzyzwoicie ładna okoliczność, a potem usłyszał zawodzenie wiatru i łoskot wody, potem wzrokiem potknął się o postrzępiony kraniec wzniesienia, za którym można było spaść już tylko w dół, ku ostrym skałom i zdał sobie sprawę, otrzeźwiony, że nie chciał jeszcze umierać, choć była to herezja – dał się zatruć herezją i teraz podchodziła mu do gardła prawie płaczem, zacierała mu widok zadrażnionych kacem źrenic, nie chciał umierać. Wieszczka mówiła, że posiwieje. Wieszczka mówiła, że będzie uciekać i że skoczy sam, więc spróbował się wyrwać, by pobiec w przeciwną stronę, więc wczepił się w przedramię ręki, która złapała go za ubranie, zatrzymując w miejscu. Jak bardzo mogła się pomylić? Czy widziała, jak płakał?
    To pomyłka. Pomyliliście się – wycharczał, prowadzony na skraj tyłem, potykając się o luźne kamienie; człowiek, który go trzymał, śmiał się prawie, śmiali się pozostali, czarne płaszcze łopotały im na wietrze jak pióra valravnów, a on przez paniczny amok nie mógł nawet ich policzyć. Nie było valravnów, nikt nie oczyści jego kości. Jego dusza będzie gniła w tym miejscu, czekając aż tkanka odejdzie od szkieletu i pozwoli jej uciec; może nie ucieknie nigdy, połknięta przez wodę. – Wyciągnę go stamtąd – obiecywał desperacko, czując za piętami skraj; wiatr ocierał mu się o kark, brzmiał jak ostatnia myśl; jak miserere mei. Złoty świt rozświetlał ciemne oczy przeznaczenia; nigdy nie sądził, że umrzeć można nad ranem. Wyobrażał sobie wieczór, zmierzch, wyobrażał sobie zimny listopad, ślepą alejkę, klif nad rozszalałym morzem, czarny pas islandzkiej plaży, wyobrażał sobie, że świat przepasa się żałobą – tymczasem dzień zapowiadał się piękny, a on umierał, zupełnie nie tak, zupełnie źle.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Wspomnienia wgniatały mu się głęboko pod skronie, jakby nocą przemarzły na wietrze, a teraz ponownie szukały miejsca, gdzie mogłyby się schronić – zaciskał oczy, w ciemności pod powiekami migotały mu jednak liszaje barw, otoczone winietą nieruchomych źrenic; przypominał sobie huk muzyki, która obdrapywała tynk z pobliskiej ściany, aż podłoga wyglądała, jakby spomiędzy desek wyłoniły się białe płatki łupieżu, przypominał sobie chłód kafelków pod ugiętymi kolanami i ciężar cudzej dłoni na swoim karku, kiedy sięgał dłonią po rzucone do ubikacji talary, przypominał sobie, że Funi przedstawił się komuś jako Hilmir, a on zaśmiał się szorstko, choć w gardle wciąż ciążyły mu mdłości i musiał wyjść na dwór, żeby zwymiotować – brudna woda przelała się nad krawężnikiem rynsztoka i płynęła wzdłuż chodnika wraz z odkrztuszoną pecyną pamięci, a kiedy spoglądał pomiędzy żłobienia kocich łbów, wydawało mu się, że deszcz przybrał rdzawy odcień krwi. Obcy mężczyzna objął go wokół talii, lecz zaraz zgiął się wpół, z pięścią wgniecioną pomiędzy trzewia – patrzył na niego, lecz nie wiedział, jak wyglądał, bo wszystkie twarze zatarły mu się pod powiekami, objęte sepią przełkniętego eliksiru i mglistą winietą rozpalonej w oczodołach maligny; wyrwał się z ramion Görana w ten sam sposób, w jaki zwierzęta wyrywają się z łańcuchowej smyczy i od tamtej pory nie mógł znieść dotyku, który przypominał czułość, uśmiechał się, gdy przyduszano go pod ścianą, lecz wzdrygał się na delikatne muśnięcie palców i nie potrafił całować, nie przygryzając zębami spąsowiałych warg. Matka nie przytulała go do piersi, nawet kiedy był niemowlęciem, jakby brzydziło ją miękkie, dziecięce ciało i złociste oczy, przez które prześwitywał kontur duszy – wychowały go głosy, które słyszał pod czaszką, cienie wyobrażone na ścianach i przewidzenia, które nawiedzały go zawsze po wielogodzinnych treningach, sycone bólem i wyczerpaniem; jego skóra stwardniała bliznowatą tkanką, a kiedy wybudzał się z koszmarów, prawie nie czuł, jak dłoń Funiego sunęła po jego plecach, zaznaczając palcem niewyraźną krzywiznę kręgosłupa – wolał, aby jego dłoń poddusiła jego łzy głęboko w gardle lub przełamała mostek w połowie rękojeści, przypominając, jak wyglądał prawdziwy ból, Hilmirson zarysowywał tymczasem kształt jego łopatek, dotykał wypukłości stawów, które nigdy nie wróciły na swoje miejsce i przykładał usta do drżącej skóry, choć w krwiobiegu było zbyt wiele trucizny, by mógł skutecznie wyssać ją z rany. Nigdy o tym nie rozmawiali – widział Funiego wczoraj, lecz równie dobrze mógł nie widzieć go od tygodni.
    Rozchylił powieki, spychając wspomnienia z powrotem w głąb czaszki – powietrze było zimne i ociężałe wilgocią, a on zachłysnął się pierwszym oddechem, czując jak wiatr uderza go w tył podniebienia. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że leżał na ziemi, ogłuszony teleportacją, z mięśniami naciągniętymi wokół przestawionych kości i ścięgnami naderwanymi chorobą, która w dzieciństwie obezwładniała go parezą zesztywniałego bólu, a która teraz nabrzmiewała opuchlizną w miejscu przetrąconych stawów, lecz nie była dość ciężka, by powstrzymać go w miejscu – przyzwyczaił ciało do gorszych urazów niż zwichnięty nadgarstek i uszkodzony bark; wstał ze skalistej płaszczyzny, a kiedy podniósł głowę, słońce patrzyło na niego jednym okiem, ogromnym, złocistym i lwim. Nie rozpoznawał szczęk czarnych klifów ani kształtu zębów, jakie pozostawiały na odsłoniętej skórze; fiord mógł ciągnąć się kilometrami, aż do otwartego morza, tutaj jego żłobienia przypominały jednak pysk nieruchomego stworzenia – w dole woda grzmiała, rozbijając się o spazmatycznie powykręcane skały, a kiedy spojrzał w dół, rzeka wydała mu się bulgoczącym, atramentowym kotłem, nad którym z trudem przebijał się dźwięk zawodzącego wichru. Szum powietrza przywodził na myśl zwierzęcy skowyt, potem dziecięcy płacz, a w końcu zdesperowany okrzyk, który odbił się echem pomiędzy skałami – takich odgłosów nie wydawał wiatr, nawet ten na północy, gdzie wszystko przypominało ludziom o własnym strachu; taki głos mógł wydać z siebie jedynie człowiek.
    Pamięć zacisnęła zęby na miękkim płacie potylicy, a on poczuł, jak coś uwiera go w okolicy żeber, uczucie, którego nie potrafił ująć w dłonie i zgnieść w ciasnym uwięzie pięści – Funi powtarzał, że znał miejsce swojej śmierci, a on nieustannie śmiał się z jego wybujałych marzeń, dobrowolnego skoku ze skalistej wieży i żałobnego szemrania fal; był pewien, że oboje umrą w jednej z ciasnych uliczek Przesmyku, na brudnym dywanie, gdzie nawet kurz przesiąknie burą czerwienią krwi, pod podłogą jednego z lokali, gdzie drewniane deski skrzypiały pod każdym krokiem, a barman dolewał do napojów eliksiru, kiedy klienci odwracali wzrok – dla takich jak oni śmierć nigdy nie miała czułych, matczynych ramion, nie przychodziła, zaciskając delikatnie palce na ramieniu, by szeptem przypomnieć, że nadszedł czas, nie uśmiechała się z litościwą nostalgią do życia, które pozostawiali za plecami. Czuł się usatysfakcjonowany, myśląc, że ich ciała zgniją w tej samej, brudnej ziemi, gdzie czerwie wygryzą białka z zapadłych oczodołów, a kości zeschną i wywietrzeją, rozkradzione w zębach bezpańskich kundli – nigdy nie uważał, że po śmierci zasługiwał na więcej niż za życia, teraz pod żebrami czuł jednak spazm nagłego niepokoju, czegoś, co siłą próbowało przypomnieć mu, dlaczego tu był, za kim podążył na zaczernione pustkowie. Głos ponownie przetoczył przez skały, a on przez chwilę stał nieruchomo, ze szkieletem ogryzionym ze złudzeń i sumieniem rozdartym pomiędzy dwoma przeciwnościami – odetchnął, ruszając w kierunku, z którego docierały słowa; przeszło mu przez myśl, że być może były jedynie echem człowieka, który zaraz z hukiem rozbije się o ciemną taflę wody. Być może docierały z miejsca, z którego nie mógł go już wyciągnąć.
    Jeśli zrzucicie go siłą, przepowiednia się nie spełni. – Funi stał na skraju fiordu, trzymany za ramiona przez trójkę mężczyzn, których śmiech przypominał odgłosy zataczających kręgi sępów, gotowych rozerwać zębami bezwładne ciało. – Musi skoczyć sam, inaczej będzie żył. – poczuł, jak jego usta rozchylają się w drapieżnym uśmiechu, jak przez ciało przetacza się groźba wypowiedzianych słów. – To chujowa zemsta, jeśli będzie żył. – śmiech drapał go w gardło – nie zauważył, kiedy znalazł się bliżej, dopóki wiatr znad zatoki nie uderzył go w pierś, odginając do tyłu przetrącony bark. Dopiero na chwilę przed wypowiedzeniem zaklęcia, zatrzymał wzrok na twarzy Hilmirsona, złocisty i nieruchomy. – Bein-illr – mężczyzna trzymający go za prawe ramię, zgiął się w pół, gdy biała kość przedarła mu skórę, a potem zatoczył się do tyłu, na sam brzeg łakomego fiordu – wystarczyło pchnąć go w pierś, by spadł w otchłań czarnej przepaści.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Żałował, że nie przeszło mu wtedy przez myśl, by poprosić o więcej; złapać ją za dłoń, zaskakująco młodą (młode wieszczki zawsze wydawały mu się mniej wiarygodne, ale nie wtedy, bo miała szczere oczy i podejrzany brak zawahania, kiedy siadała naprzeciw niego przy stoliku, choć śmierdział płatanymi w pracy brzuchami i rybią krwią) i poprosić, żeby opowiedziała mu o jego śmierci wszystko, żeby przedstawiła mu ją bliżej i bardziej osobiście. Niezrozumiałe wydawało mu się teraz, że miał wtedy tak mało pytań. Nie zapytał, czy miała oczy bursztynowe jak ten poranek i czy kiedy uśmiechała się ciemną granią ust, zza warg wychylały się ostre zęby skał, i czy jej czarny płaszcz łopotał na wietrze jak skrzydła, i czy miała więcej twarzy, i czy jesteś pewna? Nie zdążył się przecież zestarzeć; i miał jeszcze przecież dużo do zrobienia, choć nie wiedział, co dokładnie. Miał jeszcze dużo rzeczy, na które się nie odważył i których nie powinien, rzeczy, których nie wiedział jeszcze, że pragnął, miał przecież dopiero dwadzieścia dwa lata, jak można umrzeć w wieku dwudziestu dwóch lat? Co miało się stać z tym wszystkim, czego nie zdążył powiedzieć? Miał jeszcze wiele do powiedzenia; nie przyszło mu na myśl, że świat nie będzie chciał go wysłuchać. Że przełknie go z tym wszystkim, czego nie zdążył zrobić i powiedzieć, z tym wszystkim, co poupychał w swoich kieszeniach, zawłaszczając dla siebie – małe sentymenty, nic więcej. Powinien zabrać więcej. Zabrałby więcej, gdyby wiedział, że przeżyje zaledwie dwadzieścia dwa lata – zabrałby sobie książkę z uczelnianej biblioteki, zamiast czytać je na podłodze między regałami w absurdalnym poszanowaniu zasad najmniej ważnych, zabrałby tę część siebie, którą pozostawił w świątyni, nie zważając na protest kapłanów i te talary, które wszył w podbicie krzesła w swoim dawnym pokoju, zabrałby od Muncha więcej niż tę połamaną stalówkę znalezioną w jego bałaganie, zabrałby mu więcej świętego spokoju, żeby pamiętał o nim po śmierci – żeby myślał, że zabrał sobie ten spokój i po prostu wyszedł. Ktoś na tej nieszczęsnej imprezie obiecał mu lepszą przyszłość, a on posłuchał i wyszedł razem z nim, ściskając w palcach zanurzonych w kieszeni tę stalówkę i wszystko, o czym sobie nie mówili i może którejś nocy zauważyłby, że go zabrakło; choć zapewne nie – może byłby dla niego tylko jednym z tych snów rozmywających się na spojówce wraz ze świtem wracającej trzeźwości, po którym zostaje niesmak w ustach i drażniący ból głowy.
    Nie podejrzewał, że przed śmiercią znajdzie jeszcze oddech na tak wiele myśli; że żal zdąży złapać go za trzewia i splątać mu je w supeł upadlającego lęku. Podejrzewał, że będzie na to zbyt szybka, a on nie będzie żałował niczego, tymczasem głos brzmiał mu prawie płaczliwie, kiedy próbował obiecywać im rzeczy niemożliwe, przysunięty jeszcze do krawędzi; chwilę później znów syczał, w skurczu palców trzymając się ramienia popychającego go dalej w tył, dalej ku przeklętemu przeznaczeniu, nie zważając na jego obietnice ani groźby.
    Beze mnie nie wyjdzie nigdy – złość przestawała brzmieć przekonująco, przełamana paniczną desperacją i okraszona łzawym spojrzeniem, ale próbował, wiedząc, że to daremne; nikt go nie słuchał, śmiali się głośno, a woda huczała za jego plecami, żarłoczna i wściekła, jakby czuła już ciepłą krew spływającą po jej poczerniałych, obmywanych pianą kłach. – Czekajcie, przecież możemy... możemy załatwić to inaczej, panowie, poczekaj! – podniesiony krzyk odbił się od skał, od huku morza, od złotej tarczy słońca, czuł jak jego ciało przechyla się nad skrajem, palce wpił tak mocno w materiał rękawa, że kości rozbolały go po nadgarstek. Poranek w ciemnych oczach śmierci wyglądał nieprzyzwoicie nadzwyczajnie. Strach był ogłuszający. Nie było łoskotu, przez chwilę; ciało przed śmiercią nie miało ciężaru, przepełnione adrenaliną wydawało się lekkie, może na jej języku miał rozpłynąć się jak kryształ miodu, bez trzasku kości i odgłosu rozdzieranych tkanek.
    Nie chciał umierać.
    Usłyszał jego głos – dlaczego im, do cholery, podpowiadał? – ale nie potrafił znaleźć go zdekoncentrowanym przez strach spojrzeniem; śmierć miała kilka twarzy, otaczały go z trzech stron, trzymały nad krawędzią i uśmiechały się paskudnie, uśmiechy miały z jakiegoś powodu rozmyte. Zamrugał, wszystko wyostrzyło się nagle, morze zawarczało za jego plecami; tęczówki Bohlera lśniły złotem – świt sprawiał, że zdawały się nienaturalnie pojaśniałe i niezwyczajnie trzeźwe, a potem na słońce opadła biała mgła, ciężka i nieprzenikniona – usłyszał trzask i okrzyk bólu po swojej prawej stronie, uścisk na ramieniu nagle zelżał, wszystko zwolniło. Mężczyzna trzymający go na skraju zawahał się, rozkojarzonym spojrzeniem rozpoznając białą kość wydartą silą zaklęcia z ciała, nie potrzebował więcej – uwolnioną rękę wbił w zgięcie trzymającego go za ubranie ramienia, zwalając się ciężarem na niego; przetoczyli się po skalistej pochyłości, a kiedy udało mu się przycisnąć go do ziemi i złapać go w końcu za gardło, zaciśnięty na trzewiach węzeł w końcu puścił.
    Kofnun – syknął, czując jak słabną mu ręce zaciskane na grubej szyi; zaklęcie zacisnęło się na krtani pod jego palcami, wydzierając z niej paniczne rzężenie, męskie dłonie zacisnęły się na jego ramionach tak mocno, że miał wrażenie, że rozkruszy mu kości, zanim sczeźnie, zacisnął więc palce mocniej na jego gardle, choć nie zmieniało to wiele. – Gdzie, do kurwy, byłeś? – warknął głośno, wyraźnie nie kierując tych słów do duszącego się pod nim człowieka, zaskakująco silnego, zważywszy na jego okoliczności. – Gdzie, do chuja– ja pierdole – mężczyzna zaczął szarpać się pod nim panicznie, a on z trudem próbował dociskać go do ziemi, zanim wreszcie zsiniał i wlepił wyłupione spojrzenie w niebo. – Ja pierdole – powtórzył, podnosząc się ze stężałych zwłok, czując, że zaraz zwymiotuje; może wszystkie poobijane narządy.
    Udało mu się wstać, ale nie wyprostował się, z żołądkiem w gardle i skrwawioną śliną skapującą pod nogi; pociągnął nosem, ledwie podnosząc czoło, by upewnić się, że Munch jeszcze był – i że pozostałych nie było już z nimi.
    Będę rzygać. Ale potem ci wpierdolę.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Miał sześć lat, kiedy wyrocznia po raz pierwszy spojrzała mu w oczy i wzdrygnęła się, jakby patrzyła w oczy psu, świadoma, że w ten sposób prowokowała jego gniew – nic nie widzę, burknęła wtedy, a on pomyślał, że miała tylko czternaście lat, co właściwie miałaby zobaczyć? Nie widziała jeszcze wielu rzeczy. Tego samego wieczoru przeglądał się jednak w lustrze, zastanawiając się, czy w jego źrenicach rzeczywiście nie kryła się żadna przyszłość lub – być może – czy przyszłość była tak ciemna, że nie sposób było dostrzec jej w zapadlinach oczodołów; przypominała piwnicę, do której schodziło się po stromych, drewnianych schodach, miejsce, gdzie nie sposób było rozpalić światła, bo powietrze stało się tak zatęchłe, że płomień gasł, gdy tylko ocierał się o draskę, zdzierając ją jak ludzką skórę – do czerwoności. Wyobrażał sobie, że śmierć musiała ukrywać się w niej niezauważona, wyściełać ją jak pajęczyny i kłaść się kurzem na betonowej podłodze, on coraz częściej wyobrażał ją sobie tymczasem pod powiekami, podobnie jak dzieci wyobrażały sobie przyjaciół żyjących w ciałach ich pluszowych zabawek – zbiegał w przyszłość, jakby spieszył się, by objąć ją ramionami, sunął dłońmi wzdłuż ścian, szurał po podłodze i mrużył oczy, próbując wyczuć miejsce, w którym się ukryła; kilka razy musnęła go ramieniem jak przechodzień na stłoczonej pośpiechem ulicy, nigdy jednak nie odwróciła głowy, by przeprosić, chwycić go za rękę, powiedzieć, że to koniec – śmierć nie nadchodziła nawet wtedy, kiedy ją o to prosił, odstraszona krzykiem, który wydawał się rozbrzmiewać z głębi jego ciała. Göran rozkręcał mu zaklęciami kolejne stawy, jakby były gwoźdźmi utrzymującymi stelaż kruchego szkieletu, a on szarpał się i wrzeszczał, dopóki w gardle czuł już tylko smak własnej krwi – miał błagać o życie lub błagać o śmierć, lecz wiedział, że żadne z nich już do niego nie przyjdzie; przepowiedziano mu nicość, więc wyobrażał sobie, że będzie leżał na ziemi z kośćmi wyłamanymi przez cienką skórę, dopóki świat nie dobiegnie końca, zamykając się wokół niego winietą równie ciemną co sam środek źrenic. Był pewien, że po wszystkim co przeżył, nie bał się już śmierci, głos zerwał mu się jednak, gdy Funi patrzył na niego swym jasnym, pełnym przerażenia wzrokiem, jakim patrzy się tylko na tych, którzy odchodzą – nikt dotąd nie próbował objąć go wokół piersi i prosić, aby został, nawet przez zaciśnięte zęby; nie wiedział, jak poradzić sobie z tym wspomnieniem – ilekroć zamykał oczy, wżerało się w niego jak czerw.
    Śmierć była codziennością – zastygała w fugach brudnej podłogi, ścieliła się wzdłuż parapetów, rozciągała swoje długie, śliskie ciało na materacu, dysząc tak ciężko, że jego kark nieustannie pokrywał się dreszczem; przyzwyczaił się do jej obecności tak bardzo, że kiedy znikała, pozostawał po niej ciężar fantomowego bólu, jakby była kończyną, którą oderwano mu od szkieletu. Funi często wślizgiwał się na jej miejsce, przesuwał mu palcami wzdłuż kręgosłupa, rozgrzewając barki ciepłym, nadwyrężonym oddechem, on zaczynał dostrzegać tymczasem jego nieobecność – był pewien, że nie zależało mu na nikim, bo odkąd Beau zniknęła, wyrugował z serca miejsce w kształcie jej ciała, pozbył się wspomnień ciepłej skóry i słów, które nakrywały skronie zimnym kompresem ulgi; Göran wyciął miłość do Beau spod jego skóry, podobnie jak wyciął z niej miłość do czegokolwiek – jakby serce już na zawsze zacisnęło się w pięść i dzisiaj po raz pierwszy rozkurczyło palce. Być może dlatego się zawahał – osierdzie wciąż miał ciasne i zdrętwiałe, niezdolne odgiąć się do poprzedniego kształtu, bo krew usunęła się już zbyt głęboko pomiędzy arterie, a jego brzegi były białe i twarde jak naciągnięte knykcie; zaklęcie było jednak silniejsze niż jego wola, a żebra mężczyzny przebiły się przez miękką skórę na brzuchu, otwierając się raną przypominającą uśmiech – złowrogą i czerwoną. Hilmirson przetoczył się po skalistym brzegu klifu, zanim sięgnął palcami do odsłoniętej szyi, dopóki grdyka nie uległa pod cichym westchnieniem, spuchnięta determinacją, z jaką zaciskał na niej ręce – pomyślał, że widział już wcześniej tę barwę, nabrzmiałą i siną; pomyślał, że Funi nie widział jej nigdy wcześniej – jego twarz była zbyt blada, oddech zbyt płytki, złość stężała w ciele tak mocno, że przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby również miał upaść na ziemię i przetoczyć się na skraj wygłodniałej śmierci. Fiord połykał wielu ludzi, lecz żaden z nich nie nasycił jeszcze jego głodu.
    Gdzie byłem? – powtórzył, w jego głosie rwała się jednak kpina, cierpka i niewygodna, jakby coś przykleiło mu się do podniebienia, a on nie mógł przełknąć tego z powrotem w dół gardła. – Ty myślisz, że poprawia mi samopoczucie rozglądanie się za tobą w środku nocy? Nie jestem twoją niańką, popierzyło cię już do reszty. – podszedł bliżej, a jego oczy rozbłysły, pojaśniałe obłędem; Funi wciąż stał pochylony, a on chwycił go za kołnierz, popychając do tyłu tak mocno, że znów zawisł nad klifem, a skalisty brzeg rozkruszył się pojedynczymi grudami kamieni, które opadły kawalkadą w dół lśniącego fiordu. – Zapomniałeś swojego miejsca w tej znajomości. Gdyby nie ja, leżałbyś na dole z przetrąconym karkiem – posłał krótkie, nieprzyjemne spojrzenie w dół rozścielonej zatoki, po czym pociągnął mężczyznę z powrotem do siebie, w kierunku brudnej ziemi, która wzniosła się kurzem pod jego upadkiem. – Tak bardzo chcesz umrzeć? – nie zauważył, kiedy w jego głos wkradła się iskra gniewu, a brwi ściągnęły się w złowrogim grymasie. – Wystarczyło poprosić. – przez chwilę cień, który przemknął się po jego ustach, wyglądał prawie jak uśmiech, zaraz przygarbił się jednak lekko, a oczy znów mu pociemniały, zawężając się złowrogo wokół źrenic. – Wydaje ci się, że zostałeś uratowany? – spytał tonem tak płaskim, że sprawiał wrażenie całkiem wyzbytego z emocji, jakby głos nie docierał spomiędzy jego ust, ale z całego ciała, unosił się w górę gardła jak kaszel. – Możesz odetchnąć z ulgą?
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    To nie był pierwszy raz – zamordował już wcześniej człowieka, w gorszy sposób; podniósł ostrze upuszczone przez egzotycznego rytualistę, spoił ofiarę wywarem i dokończył jego dzieło, odtwarzając znajome kształty run w jego ciele, rozchylającym się pod brzytwą zaskakująco gładko, odsłaniając czerwień mięśni i burgund krwi. Krzywdził później wiele razy i widział śmierć, wcześniej i później wiele razy, nigdy nie robił tego jednak w ten sposób – z palcami zaciśniętymi wokół gardła i wierzgającym ciałem, ze strachem zaciśniętym w trzewiach i świadomością, że nie miał innego wyjścia, to nie był wybór, tylko konieczność, to nie był wybór, tylko zemsta i strach, bo gdyby pozwolił mu żyć, fiord rozgryzłby go na swoich skalistych zębach i przełknął wraz z odpływem, sukinsyn wróciłby po niego jeszcze raz i tym razem dopilnowałby, żeby nikogo nie było w pobliżu. Powinien się tego spodziewać, ale od aresztowania Gomóły minęły miesiące ciszy i naiwnie uwierzył, że w rzeczywistości nie był tak wpływowym człowiekiem, za jakiego się podawał i nie miał możliwości go dosięgnąć zza krat. Teraz przełykał ślinę pomieszaną z ostrą żółcią i prawie się nią zachłystywał, zwlekając się z martwego ciała, na którego szyi pozostawił odciski swoich palców; powinien zawlec go nad grań i zrzucić morzu na pożarcie, nasycić jego głód innym ciałem w zamian za swoje, czuł jednak słabość w ramionach i ściśniętą mdłość w żołądku, mokrą warstwę potu na swoim czole, do którego przywierały przydługie włosy – czuł też złość, gromadzącą się z nim powoli, wzbierającym jak fala nakrywająca rozedrgane serce duszącym wrażeniem, że powinien jeszcze o siebie walczyć. Skowyt wody rozbijającej się w dole o skały zdawał się ciężkim dyszeniem osiadającym na karku, a on nie chciał umierać i był wściekły, bo sądził dotąd, że to zwyczajnie nie mogło się wydarzyć. Człowiek, którego udusił, próbował go zabić i wiedział, jak powinien go zabić – bo był głupi, pijany i mówił za dużo; bo wierzył, cały czas, że bogowie nie pozwoliliby zrobić mu krzywdy, a Norny otaczały go swoją przepowiednią jak ochronnym zaklęciem. Drgała w nim potrzeba, żeby szarpać się jeszcze, żeby kląć niebo i spluwać na ziemię, która go zdradzała, prawie usuwając mu się spod stóp; na grani nie pozostał już jednak nikt więcej poza nim, Bohlerem i poczuciem, że w trzewiach tkwi mu upokarzające ostrze zdrady.
    Próbował się jeszcze uśmiechnąć nieprzekonująco i gorzko, kiedy Munch odpowiadał mu tonem ciężkim od kpiny i złości; przez chwilę jeszcze próbował udawać, że to wszystko głupia gra, naigrywanie się z niebezpieczeństwa i śmierci, to wszystko tylko chichot wzbierający w gardle i rozbijający się falami o szkliwo zębów, zanim zdążyłoby sfermentować w histeryczność. Szukał w sobie żartu, jakim mógłby mu odpowiedzieć, krzywej wesołości, w którą mógłby przemienić absurdalność tej sytuacji – przecież wiedział, że nie mógł zginąć; dlaczego się więc bał? Prostował się, poszukując w tym wszystkim śmieszności: w skowycie wody, w rażącym słońcu, w wietrze szarpiącym im za ubrania i włosy, porywającego te gorzkie, przepełnione szyderstwem słowa, których nigdy nie brał do siebie – przecież wszystko to jedynie zabawa i krótkotrwałość, rzeczy małe i niekonsekwentne obok tych większych, do których byli oboje przeznaczeni. Jakby zapomniał, że Egon nie rozumiał niczego z tego, co brał za gwarant ich wzajemnej nieszkodliwości.
    Dłonie łapiące go za ubranie były otrzeźwiającym przypomnieniem – Munch nie był oswojonym kundlem, którego mógł drażnić wciąż, łapiąc za porozdzierane uszy i wyliniały ogon; jego spojrzenie było czarne i nieprzeniknione, a on zachowywał się, jakby nigdy nie bał się ciemności, chociaż do tej pory zapalał świecę, kiedy za oknem nocne niebo spowijało się żałobną czernią ciężkich chmur, a pod ręką nie znajdował ciepłej obecności drugiego ciała. Patrzył mu w oczy i myślał, że czarne jamy jego źrenic pełne są tajemnic bogów oglądanych pod wpływem zewu, z których sam nie zdawał sobie sprawy; w którymś momencie zapomniał, jak ostre potrafiły się stawać, jak gęsta ich ciemność, pod którą złość przesuwała się jak przyczajony koszmar, ognista łuska pod taflą czarnej krwi.
    Serce zakołatało mu pod gardłem; spomiędzy rozchylonych ust nie dobyło się żaden dźwięk, kiedy za plecami poczuł znów głodną nicość – łapał się znowu trzymającej go ręki, nurzając paznokcie w skórze nadgarstka, nie czując dłużej rozbawienia; bał się i nie wierzył dłużej jego oczom. Munch nie był nigdy ugłaskanym kundlem; nosił w sobie wściekłość, jaśniejącą ciepłym złotem w obliczu słońca, a on wcale nie trzymał jej za kark – ona trzymała go w zębach. Wiedział o jego śmierci i przystawiał do niej jego plecy, wsuwał jego głowę pod jej zęby i nie był dłużej pewien, dlaczego mu wierzył. Nie pomyślał, żeby zapytać wieszczki, jaką twarz miała jego śmierć. Czy jej oczy płonęły jak święty ogień? Czy kąsała słowami do kości? Czy miała dłonie, o które prosił w słabości przed snem? Prosił, żeby go zgubiły – wydawało mu się, że nikt tych myśli nie słuchał; coraz częściej sądził, że nie słuchali nigdy, więc może to miała być jego kara. Błękit jego spojrzenia klarował się otrzeźwiałym popłochem; na rzęsach wciąż czuł wstydliwą słoność strachu.
    Uderzył kolanami w kamienistą ziemię, przewrócił się i zęby skal wgryzły mu się w bok – złapał oddech prawie z ulgą, zagryzł ją jednak za zaciskanymi zębami. Wystarczyło poprosić. To takie łatwe, wystarczyło poprosić, roztarłby go między opuszkami palców jak płomień świecy stawianej przy łóżku, wypowiedziałby zaklęcie między pierwszym łykiem najtańszego wina a drugim, zrzuciłby go ze skraju wysokiego dachu, na którym śmiali się do gwiazd. Był przestraszony. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz się bał; nie pamiętał, jak przytłaczające było to uczucie, jak cisnęło się w gardło i do oczu. Był przestraszony i wściekły, bo faktycznie odetchnął z ulgą, kiedy go zobaczył; czuł się głupi, jak szczeniak.
    Zapomniałem swojego miejsca? – wypluł w końcu, rozcierając strach w zębach w ostry gniew. Podniósł się z ziemi, nie otrzepując kurzu z ubrania; ciemny pył skropił mu lico drobną mgławicą, roztartą w smugę na policzku. – Gdzie ono jest, co? W zaszczanym kiblu na klęczkach, żebyś miał, co włożyć do gęby albo, lepiej, wcisnąć w żyłę na śniadanie? Na rozpierdolonej kanapie, kiedy spraszasz sobie lafiryndy, ale w twoim łóżku, kiedy przyśni ci się tatuś? – pchnął go w pierś prowokacyjnie, podszedłszy bliżej; górna warga podskoczyła mu nerwowym skurczem gniewu. – Gdzie jest moje miejsce, co? Tam, na dole? Pokaż mi – pchnął go znowu, wczepiając palce w jego ubranie; wściekał się, ale w gardle czuł strach, płacz i opuszczenie. – No dalej. Mam uderzyć cię pierwszy? Pokaż mi. Pokaż mi, gdzie moje miejsce – głos podniósł mu się, jakby chciał ponieść się nad granią desperackim krzykiem. Na dnie, na dole? W świątyni, która go porzuciła? W społeczeństwie, które go nie chciało? W przesmyku, w którym wszędzie ostrzono noże?
    Poczuł dławiący ucisk pod grdyką; zamachnął się, celując granią kłykci w jego policzek.
    Gdzie byłeś? Z kim?
    Zrobiłoby ci to różnicę? Przynajmniej udawaj. Skłam, jeden raz nie bądź chujem. Jeden raz.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Został wychowany na bycie ofiarą – na mięso i na futro, na miękkie podbrzusze, które otwierało się pod uciskiem ostrza, na zgrabny comber, uginający się pod dotykiem brudnych, męskich dłoni, na spojrzenie, niezdolne sprzeciwić się okrucieństwu i ciało, zdolne czerpać z niego przyjemność; pod zrogowaciałą skórą, jego mięso wciąż było delikatne i sprężyste, rozrywane widelcem na porcelanowym talerzu, a wspomnienia, opatrzone słodkim eliksirem, odgniatały skronie purpurą bolesnych sińców – Beau miała rację, kiedy patrzyła mu w oczy i wyciągała na wierzch zmierzłe fragmenty pamięci, jak przygryzione kości, które zdążyły obejść pleśnią na dnie jego sumienia, choć wtedy potrafił tylko zaciskać zęby i warczeć, upuszczać swój sprzeciw spomiędzy żył, jakby prawda mogła wypłynąć z niego wraz z krwią, byłeś ofiarą całe swoje życie, powtarzała, a on czuł, jak blizny na jego plecach otwierają się w miejscach, gdzie uderzyła sprzączka ojcowskiego pasa, a spod skóry błyszczał łuk bielejącej kości, jak dłonie drżą mu jak w sierocińcu, tego dnia, kiedy opiekunki kazały mu siedzieć w kącie drewnianej szafy, dopóki życie, którego zostało w nim na następne trzy doby, nie przesączyło się przez ciemność i nie zebrało kurzem w kątach ciasnego mebla, jak fioletowe żyły zapadają się w głąb nadgarstków, a całe jego ciało napina się i tężeje, jakby przypominało sobie ciężar ramion Görana, flegmisty posmak śliny, ociekającej mu na rozchylone wargi. Nie wierzył jej, bo chciał pamiętać życie jako odsłoniętą szyję, która uginała się pod jego palcami, aż tchawica zapadała się z trzaskiem w zdrętwiały kark – miał zęby, które musiał sam opiłować brzegiem noża, zanim stały się ostre i pazury, które nigdy nie zostały stworzone do rozrywania skóry, lecz robiły to lepiej niż drapieżne szpony; był złym człowiekiem i pozwolił, by ta złość spieniła mu się pod skórą, podeszła na język i rozszerzyła źrenice – wiedział, jak przyjmować ból, które miejsca na odsłoniętym podbrzuszu były dość miękkie, by nóż przeszedł przez nie na wylot, nie uszkadzając żadnego organu, jedynie ocierając się o brzeg próchniejących kości, przyjemność sprawiała tymczasem, że skóra cierpła mu na ramionach, a w piersi wzbierały emocje, które niegdyś były niedowierzaniem, może ulgą, lecz teraz przypominały jedynie wstręt, gniew na dłonie, które pozostały łagodne i czułe, bo nigdy nie musiały zacisnąć się na cudzym gardle.
    Funi wkroczył w ten świat dobrowolnie – z twarzą wciąż buńczucznie uniesioną ku słońcu i powiekami lśniącymi złocistym brokatem – podczas gdy on został pchnięty w niego już w dniu, w którym się narodził, jakby pępowina, wijąca się z nabrzmiałego brzucha Arabelii niczym wąż, była w rzeczywistości przesmykiem prowadzącym do Helheimu, a kiedy na niego patrzył, jego gniew nabrzmiewał; Funi nigdy nie poskramiał głosu, jakby nie znał pojęcia szeptu i milczenia, bo został wychowany w przekonaniu, że bogowie go kochali, a jeśli ktoś cię kocha, musi słyszeć cię nawet wtedy, kiedy mówisz przez sen, nigdy nie garbił się w cieniu wąskich ulic, nie odmawiał kobietom, które nachylały się do jego ust i trącały go biodrami w zatłoczonym lokalu, nie okazywał strachu tak, jak robili to ludzie, którzy się w nim wychowali, ale jak ktoś, kto musiał się go dopiero nauczyć – drażnił go sposób, w jaki się śmiał, sposób, w jaki jadł, sposób, w jaki żył; jakby cała rzeczywistość miała objąć go złocistym nimbem skrywanej dotąd łaski, a magia ukorzyć łeb niczym zwierzę oddawane na kamień, Funi – pod cienką pozłotą swojego animuszu i nieskruszonej postawy – był tymczasem słaby i miękki, nie wiedział, jaką barwę miała stygnąca na betonie krew, nie czuł żółci sączącej się z cudzego ciała, nie nosił na ciele blizn po zaklęciach, które nawet po zagojeniu pozostawały głęboko pod skórą. Wyobrażał sobie, że pragnął tego świata z nudy – potrzebował czegoś, na czym mógłby zacisnąć palce, co odbarwiłoby mu poliki barwą szkarłatnej czerwieni, przez co mógłby patrzeć na swoje życie i czuć się jak ofiara, którą nigdy nie był, bo urodził się jako dziecko przeznaczone bogom, chłopiec o złocistych włosach i niespokojnym charakterze; nigdy nie wrósł w swoją dorosłość lub nigdy w rzeczywistości jej nie posiadał – jak śmiał warczeć i odsłaniać kły? Jak śmiał myśleć, że byli sobie równi?
    Skóra stężała mu na karku, dłonie zacisnęły się w pięści, serce uderzyło mocniej o twarde ściany żeber – mężczyzna podniósł się z ziemi, a on patrzył na niego nieruchomym, drapieżnym wzrokiem, dopóki czerń nie połknęła obręczy otaczającego ją złota; poczuł jego gładką dłoń na swoich plecach, sunącą palcem wzdłuż pręgi kręgosłupa, poczuł ciężką dłoń Görana, wyłamującą ścięgna i rwącą skórę aż do pienistej czerwieni – wzdrygnął się, choć mdłości podeszły mu do gardła tak gwałtownie, że miał ochotę pochylić się i zwymiotować, pozbyć się smoły, która zalegała mu na żołądku. Funi pchnął go w pierś, jego oczy błysnęły.
    Wydaje ci się, że jesteś dla mnie ważny? – warknął, choć w jego głosie brakowało ciężaru, a spojrzenie nagle stało się przemglone, nieobecne; wiedział, że miał być na niego zły – złość była jedynym, co znał – lecz jego pierś okazała się pusta i lekka, a ciało cofnęło się nad brzeg przepaści, stawiając niewiele oporu, gdy mężczyzna chwycił go za ubranie i podniósł głos, zwiesił ich życia nad uzębionym fiordem. – Nigdy nie zamierzałem być częścią tego życia, nie prosiłem o całe to gówno, w którym wylądowałem. – wyciągnął dłoń i zacisnął palce na jego kołnierzu, aż przez chwilę oboje stali zawieszeni w bezruchu, dwa stworzenia pożerające się nawzajem, w końcu Funi opuścił jednak dłoń, zaciskając ją w pięść i celując granią pięści w jego policzek – skóra nabrzmiała czerwienią, a on poczuł, jak ból zaczyna pulsować mu po oczodoły. – Pierdol się. – pchnął go do tyłu i splunął na ziemię, a jego flegma była grząska i pąsowa od krwi. – Chcesz, żeby ktoś głaskał cię po głowie za każdym razem, kiedy przestraszysz się tego, jak wygląda życiejak wygląda śmierćwróć do pieprzonej świątyni. Myślisz, że ktoś zechce cię jeszcze z powrotem? Mają tam dziesiątki takich chłopców jak ty, naiwnych i głupio oddanych bogom, przekonanych, że mogą robić w życiu, co chcą, bo norny nie pozwolą, aby stała im się krzywda. Jesteś naprawdę aż tak durny? – zacisnął zęby, lecz nie poruszył się z miejsca, nie oddał ciosu, nie wypluł spod języka anyżu kolejnego zaklęcia – zamiast tego sięgnął tylko dłonią do kieszeni i rzucił na ziemię garść srebrzystych monet, połyskujących pod wzbierającą źrenicą świtu, śmierdzących stęchlizną i moczem. – Śpisz na cudzym materacu, zarabiasz, nie brudząc sobie sumienia, karmisz się słodyczami i zawierasz przyjaźnie z pieprzoną wroną, myślałeś, że nie wiem?! – zaśmiał się szorstko, niewyraźnie, jego usta rozciągnęły się nowym grymasem. – Wiem wszystko. Widziałem, jak prowadzisz sympatyczną pogawędkę z oficerem, jak wypychasz sobie kieszenie, jak chodzisz po mieście i obnosisz się swoim pieprzonym przywilejem. Być może w poprzednim życiu miałeś nade mną przewagę, ale teraz jesteś nikim, rozumiesz? Jesteś nikim na swoje własne, rozwydrzone życzenie i nic, co mógłbyś mi powiedzieć, tego nie usprawiedliwi. Spójrz temu mężczyźnie w oczy – odchylił głowę, kierując wzrok na nieznajomego, który wciąż leżał na wznak u progu skalistej zapadliny, z purpurą nabierającą kształt dłoni zaciśniętych wokół jego gardła. – Spójrz mu w oczy i dokończ to, co zacząłeś albo spierdalaj i nigdy więcej nie udawaj, że jesteśmy sobie równi. Nie masz pojęcia, co robię, kiedy ty uśmiechasz się nad mokrą ladą i pijesz szczyny za nie swoje pieniądze – na jego twarzy zamajaczył uśmiech, lecz było w nim coś złowrogiego, co nie zakrawało o rozbawienie. – Zastanawiałeś się kiedyś? Czy wciąż wstydzisz się, że bogowie mogliby cię usłyszeć?
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Światło raziło go w oczy – nie było dłużej piękne, wzbudzało w nim niewytłumaczalny wstręt, rozpuszczony pod pieczą bogów gniew; miał nadzieję, że Sköll dopadnie wreszcie złote ciało słońca i rozerwie je w zębach w ogniste strzępy, że psie kły dosięgną białej łydki uciekającej przed nim bogini, a jej rozpalona krew spłynie na ziemię strugą pożogi, zapadnie ciemność, w której wreszcie będzie mógł schować się przed bogami jak pasionek przywierający do wilgotnego brzucha skały, chociaż bał się zmroku i źle znosił chłód, zwinie się w spiralę, zamknie oczy i nie będzie miał snów ani koszmarów, ani tętna, i zda sobie sprawę, że pod chitynowym pancerzykiem malowanym złotem nie było nic, nie było nawet serca, bo w dniu urodzin Norny złożyły je w ofierze, wyznaczając mu los; i to głuche nic byłoby, być może, piękne – należałoby tylko do niego. Wcale tego nie chciał, ale przez moment wydawało mu się, że to byłoby lepsze: w ciemności nie byłoby widać jego śmieszności, w ciemności nie byłoby widać bolesnego paroksyzmu, który wykrzywił mu twarz, jakby zadawane mu pytanie nie było ostrym dźwiękiem warkoczącej krtani, ale podniesioną ręką, a on wzdrygał się przed nią instynktownie, chociaż swojego dzieciństwa właściwie nie pamiętał; w ciemności mógłby swoje upokorzenie przynajmniej ukryć – to zeszklone zaskoczenie odbijające się w spojrzeniu w pierwszej chwili, jakby rzeczywiście się tego nie spodziewał, chociaż Munch powtarzał mu to z okrutnym zamiłowaniem: nie miał dla niego żadnego znaczenia. Dlaczego nie?, miał ochotę zapytać, grdyka podskoczyła nerwowo na jego gardle; nie zniósłby jego śmiechu. Nie rozumiał, co było z nim nie w porządku; nie rozumiał, dlaczego zawsze go porzucano – i dlaczego później znowu wierzył, że mogłoby być inaczej, chociaż obiecywał sobie, że nie będzie więcej naiwny. Nawet Munch, nawet ktoś taki jak on, nawet jemu cierpła skóra, kiedy jej dotykał, nawet przez sen.
    Nie znał jego przeszłości; nie miał pojęcia, dlaczego jego życie wyglądało w ten sposób – nie umiał go sobie nawet wyobrazić jako dziecko; gdyby powiedziano mu, że Munch zrodził się z wściekłego skowytu skutego łańcuchem Fenrira albo z kłamstw Lokiego, albo z krwi Baldura zebranej na chłodnym ostrzu jego brata, kiedy go mordował, odpowiedziałby, że to oczywiste, to wiele tłumaczy. Nigdy wcześniej nie myślał, że był kiedyś małym chłopcem, o dużych złotych oczach i miękkiej skórze, że musiał mieć rodziców i może też wzdrygał się kiedyś przed uniesioną dłonią. Teraz nawet nie drgnął, a w kłykciach rozbitych o jego szary policzek rozbłysnął pulsujący ból. W wymuszonym między nimi dystanse zastygła zabarwiona krwią flegma, upadając na szare skały razem z przekleństwem.
    Sam się pierdol. Ja ci nic, kurwa, nie zrobiłem. Chyba że tak cię boli, że ktoś próbuje cię, kurwa, znieść. Tak cię boli?
    Kapłan Borje zawsze powtarzał im, kiedy byli jeszcze kłótliwymi smarkaczami, że powinni dbać o swoich świątynnych braci, bo kapłaństwo jest powołaniem do samotności i ludzie rozumieją świat inaczej, i kiedy dorosną, wyda się im czasem opuszczony, będą przychodzić do nich z pytaniami i widzieć w ich oczach tylko bogów, jakby byli tylko przeźroczem – więc dbał o nich, zawsze dbał o nich przede wszystkim, a teraz nie mógł do nich wrócić, nawet oni nie rozumieli i nie przyjęliby go z powrotem, nie był jednym z nich, nie przynależał nigdzie; wiedział o tym dobrze, ale nie mógł znieść drwiącego brzmienia tej prawdy w ustach Muncha, nie mógł znieść, że rozgryzał ich wspomnienie w zębach i wypluwał je razem z tą flegmą. Gniew broczył mu na policzki ciemnym rumieńcem, chmurzył błękitność oczu; nie rozluźnił białej w kłykciach pięści, spuszczonej wzdłuż boku, pulsującej jeszcze echem uderzenia, chociaż miał ochotę dosięgnąć go znowu, zacisnąć mu palce na gardle albo wyszarpnąć mu bogów i swoich braci z przełyku, jakby był im jeszcze cokolwiek winien. Chciał udławić go własnym posiniałym językiem, chciał, żeby się zamknął, chciał, żeby przestał; chciał, żeby pogłaskał go – kurwa – po głowie, bo był durny i był smarkaczem, i minął tylko trochę ponad rok: uczył się tego świata tylko rok, nie miał ciała przywykłego do krwi i blizn, nie wiedział, kiedy i o czym należało szeptać, nie wiedział, z których dłoni nie należało przyjmować okruchów, nie wiedział, dlaczego bogowie milczeli, nie wiedział, jak sprawić, żeby patrzył na niego inaczej, nie wiedział, co robił źle i nie wiedział, ile razy jeszcze popełni ten sam błąd. Srebrne monety rozsypały się z brzękiem wśród jałowizny i kamieni, czuł do nich wstręt i czuł wstręt do niego.
    Pieprzona wrona nie traktuje mnie chociaż jak gówno przylepione do buta, to taki problem? Nic mu nie powiedziałem i nic mu nie powiem, i co ma w ogóle do rzeczy, gdzie sypiam? Nie twój zasrany interes – odwarknął, jego słowa zginęły jednak w skowycie wody i między słowami Muncha, krew lśniła mu na ustach, a on pomyślał, że toczył jad; był jebaną żmiją, powinien sprawdzić to od razu, powinien wiedzieć, powinien rozchylić mu usta, kiedy leżał nieprzytomny na podłodze i zbadać palcami jego dziąsła; gdyby powiedziano mu, że zrodził się ze skowytu Fenrira, odpowiedziałby, że to nieprawda, odpowiedziałby, że kiedy Jormungandr otwierał paszczę, by przełknąć świat, trucizna spadła na ziemię i wyżarła w tym miejscu światło, tylko dwa ziarna słońca ugrzęzły w nim jak fałszywe złoto. Spojrzenie wciąż miał przeszklone, stało się jednak twarde i nieprzyjemne, kąciki ust drgnęły mu w nerwowym spazmie; rozprostował powoli palce, jakby próbował napiętą wytrzymałość swoich nerwów, jakby sprawdzał, czy umiałby rozewrzeć je wystarczająco, by zmieścić w nich jego puls.
    Tobie się wydaje, że kim jesteś? Jeśli ja jestem nikim? – wypluł prawie, taksując go drwiącym spojrzeniem; był jeszcze wścieklejszy, bo wcale go nie nienawidził i był wściekły, bo nie zostawiał mu wyjścia. Podszedł do uduszonego mężczyzny nad skrajem fiordu, nie patrzył na jego siną twarz, na ślady swoich palców na jego szyi; zaczął szarpać za jego płaszcz, zanurzać dłonie w kieszeniach czarnego ubrania (nawet ubrał się stosownie do okazji). – To moja zasrana wina, że tak bardzo lubisz to robić, cokolwiek tam robisz? Myślisz, że nie wróciłbyś do tego gówna, gdybyś dostał inne życie? – parsknął prawie; namacał palcami portfel, wyszarpnął go razem z poszewką i otworzył niecierpliwie, ważąc w dłoni jego przyjemną ciężkość. Udawał, że nie zauważył drobnego zdjęcia jasnowłosej kobiety. – Nie mam się czego przed nimi wstydzić. Ale to chyba nie w tym problem, co? Mógłbym być tą jebaną nimfetką, ale to chyba niewiele zmienia? Masz w końcu szczególne gusta – podniósł się, rzucając w niego portfelem; nie sprawdzając nawet, czy go złapie. – Nie pierdol, że to nie twój wybór – przecedził przez zęby, próbując ściągnąć z martwego ciała płaszcz, choć widok rozmazywał mu się przed oczami i wściekało go, jak bardzo jest ciężkie i bezwładne. Ale podobał mu się ten cholerny płaszcz i byłoby go szkoda. – Czasem cię, kurwa, nienawidzę.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Ślepcy
    Egon Munch
    Egon Munch
    https://midgard.forumpolish.com/t872-egon-munch#4667https://midgard.forumpolish.com/t905-egon-munch#4674https://midgard.forumpolish.com/t906-kasjmirull#4682https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch


    Był jeszcze dzieckiem, kiedy doświadczył tego, jak wyglądała śmierć; nie wiedział jeszcze czym była troska, miłość czy wiara, a kiedy Göran powiedział mu, że miał szczęście, że przeżył, powtórzył to słowo – szczęście – tak, jakby nigdy wcześniej go nie słyszał lub jakby sądził, że nie istniało naprawdę, jak potwory z opowiadań, którymi straszyli go dorośli lub bogowie przyglądający się ludziom spomiędzy gałęzi nordyckiego drzewa, śmierć wyściełała tymczasem wnętrze jego powiek i powracała za każdym razem, kiedy zamykał oczy – przypominał sobie echo niedźwiedziego ryku i wilgotne odgłosy mięsa rwanego zębami ze złamanych kości, przypominał sobie ciało ojca, pozbawione ludzkich kończyn i spienione krwią oraz ciało matki, która nawet w strachu wyglądała spokojnie, bo jej oczy po śmierci były równie puste, co za życia; miał dziewięć lat i przytulał się do niej po raz pierwszy – położył się na zardzewiałej ziemi i wsunął pod jej lewe ramię, przyciskając policzek do odsłoniętej piersi, dopóki nie stała się całkiem zimna i zesztywniała, jej ręka zrobiła się ciężka na jego plecach, a ze skrzepniętych ran zaczęła sączyć się mdląca woń zgnilizny. Często wydawało mu się, że tamtego dnia trupi zapach przyległ do niego na stałe, bo kiedy unosił dłonie do twarzy, czuł, że palce tęchły mu rozkładem, jakby głęboko pod paznokciami tkanka zaczynała robić się czarna i tkliwa – śmierć przychodziła później jeszcze wiele razy i choć jej twarz każdorazowo wyglądała inaczej, dostrzegał w niej podobieństwo surowych rysów i gniewnego spojrzenia, rozpoznawał ten sam odcień czerni, który nosiła w źrenicach jego matka i ten sam grymas ust, który zastygł post mortem na ojcowskim licu; w piwnicy Görana wciąż był jeszcze dzieckiem o miękkiej skórze i bursztynowym spojrzeniu, wiedział już jednak, jak głośno potrafił krzyczeć i jak silnie mógł zacisnąć dłonie na cudzych ramionach, aby zostawić po sobie ślad – był okrutny w sposób, który przebaczano chłopcom w tym wieku, składając wszystko na kruche barki dorastania. Zaklęcia kąsały go tymczasem w skórę jak węże, o których nie wiedział, że były jadowite – kładł się tylko pod ścianą piwnicy i dociskał kolana pod zduszoną pierś, jakby próbował bronić się przed drapieżnym zwierzęciem, osłonić wrażliwe części ciała, czary bez trudu przegryzały się jednak przez zaporę sztubackiego buntu, zakrzywiały kości, które nie zdążyły jeszcze zżółknąć upływem czasu i przewiązywały gruzły na chorych ścięgnach, dopóki od wrzasków z oczu nie naciekły mu łzy; Göran zawsze pragnął tylko, aby błagano go o litość – chciał widzieć wyraz jego twarzy za każdym razem, kiedy odmawiał.
    Nigdy nie wyobrażał sobie przyszłości, która przypominała jego dzieciństwo – rzeczywistość wciąż snuła się tymczasem jednakim labiryntem zacienionych ulic, życie ropiało równie boleśnie, a krew miała ten sam, znajomy posmak rozkładu i pozostawiała na dłoniach ślady, które nie schodziły pod zimną wodą; nigdy nie chciał, aby wtłoczono mu w krwiobieg magię ciężką jak smoła, ale Göran nie pozwalał mu milczeć, wmusiłby mu zaklęcia do ust, choćby miał objąć je swoimi wargami, więc powtarzał – blœða, holdsveiki, kofnun – dopóki żyły nie nabrzmiały mu czernią, a gniew nie podszedł w torsjach do ściśniętego gardła. Funi wybrał to życie sam, a on nigdy nie współczuł mu związanych z nim konsekwencji – nie wyciągał do niego dłoni, kiedy wracał do domu siny od cudzych pięści, nie pytał, co się wydarzyło ani kto mu to zrobił, odwracał wzrok, ilekroć mężczyźni w barze dosiadali się do jego stołu, dyskretnie zaciskając pięści pod blatem; dzisiaj również nie zamierzał przesłaniać mu oczy dłońmi i prosić, żeby się odwrócił, ja się tym zajmę, odpocznij, więc przyglądał się, jak jego twarz pąsowieje, nabierając odcienia bliskiego barwie, która zebrała się na szyi przewieszonego przez fiord mężczyzny – był jeszcze ciepły, choć jego ciało zaczynało robić się ciężkie i sztywne; pomyślał, że Hilmirson powinien się pośpieszyć, lecz zamiast tego rozchylił tylko usta, prawie jakby się uśmiechał, choć kąciki, zamiast się unieść, opadły w dół, a jego grdyka poruszyła się krótkim, chropowatym śmiechem.
    Po co to wszystko? – pochylił głowę i przez padający na twarz cień jego oczy stały się ciemniejsze. – Nie uwiązałem cię do kojca, nie widzę, żebyś nosił na szyi łańcuch. Po co tu jesteś? – głos miał gardłowy i szorstki, ale wciąż przyglądał mu się tak samo, jakby był zwierzęciem zniżającym kark przed ofensywą – widział jego złość, widział jego frustrację i widział jego łzy i wszystko to wydawało mu się naiwne, całkiem wyzute z wszelkiego znaczenia. W dole woda rozrywała się o szczęki skalistego fiordu, a w górze wiatr zawodził i wył, jakby próbował przemówić im swoją żałobę – miał ochotę podejść do brzegu stromej turni i skoczyć w dół, aby zatoka pożarła go łapczywym kęsem; wyobrażał sobie świst powietrza, przeszywający oczodoły jak rozprzężona z cięciwy strzała, własne kości pękające w zderzeniu z kamieniami, wystającymi jak zęby spod pomarszczonych dziąseł fiordu, serce wypadające spomiędzy strzaskanych żeber i idących na dno jak ciężka bryła granitu – wściekłość Funiego jedynie podsycała jego pragnienie, sprawiała, że jątrzyło się w piersi ogniem, którego ciepło sięgało mu wysoko do gardła.
    Myślałeś, że jesteś wyjątkowy? – spytał w odpowiedzi, rozciągając usta w pobłażliwym grymasie. – Byłeś przekonany, że norny przeznaczyły ci w życiu coś wielkiego, bo przemawia przez ciebie najwyższy z bogów? Spójrz na siebie – podciągnął wzrok, a złoto jego spojrzenia przez chwilę wydawało się czerwienić, jakby ktoś włożył je pomiędzy płomienie. – Powiedziałeś im dokładnie, jak mają cię zabić, pozwoliłeś zawlec się nad skraj urwiska, wciąż drżą ci dłonie, zachowujesz się jak dziecko. Sądziłeś, że Odyn zstąpi z niebios, żeby oszczędzić ci życie? Byłeś pewien, że zrobi mu to różnicę. Nikt nie zauważyłby nawet, że zniknąłeś. – podszedł bliżej, przygniatając butami srebrne monety, które wciąż leżały rozsypane na zakurzonej ziemi pod ich nogami, kolejne słowa sprawiły jednak, że wzdłuż łopatek rozsunął mu się nagły dreszcz, jakby ktoś ściągnął je ku sobie za pomocą włóknianego postronka, ujarzmił ciało parezą zachodzącego na oczy gniewu – pomyślał o scenie, na której kazano mu występować, aż oba nadgarstki skręciły się w przeciwną stronę, a lewa łopatka wystawała z boku ciała jak niewyrośnięte skrzydło, o nożu, którym Göran zmuszał go do okaleczania własnych przedramion, dopóki krew nie zaczynała stygnąć i parować znad przemarzniętej skóry, o mężczyznach, którzy przypierali mu lędźwie do brudnej ściany i o tym, jak sięgał potem dłonią wzdłuż podbrzusza, wciskał palce pod bieliznę, uświadamiał sobie, że pasek zapięty na dziurkę, dorobioną w skórze metalowym scyzorykiem, niczego nie dawał, spodnie niczego nie dawały, świat zawsze brał od niego to, czego pragnął, a on mógł jedynie wpatrywać się w strop jego oddalających się pleców.
    Nie miałem wyboru – warknął, lecz tym razem jego twarz była surowa i pozbawiona wyrazu – z daleka sprawiała wrażenie martwej.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Spoglądał na niego przez ułamek chwili, jakby nie dowierzał, że mógł być – ironicznie – tak bardzo ślepy i głuchy, a potem pomyślał, że może zwyczajnie wszystko to, co wydawało mu się cenne, dla Muncha nie było więcej warte niż przerdzewiała moneta, której nikt nie chciał dłużej przyjąć, nie więcej niż jeden z tych zakurzonych śmieci, jakie walały się po jego stole, a których nie dało się nikomu opchnąć nawet za marne grosze, nie więcej niż parę tygodni użyczania mu miejsca jak bezdomnemu zwierzęciu, dopóki nie plątał mu się pod nogami za bardzo i wypłacał mu część zarabianych przez siebie pieniędzy. Zajmował przestrzeń na peryferii jego szklanego spojrzenia jak każdy inny cień, po którym prześlizgiwał złotą źrenicą obojętnie, przyzwyczajony do cieni śledzących go wszędzie, mieszkających mu w skroniach i w ciemnej obwódce oka, czasem śmiejąc się chrapliwie, ale pewnie w samotności jego śmiech brzmiał równie szczerze, bo zdawał się nie potrzebować cudzego wzroku, w którym mogłaby rezonować jego obecność, Munch nie potrzebował go, nie potrzebował nikogo – a on od dziecka najbardziej pragnął rzeczy absurdalnie niedosiężnych, więc lgnął do tej obojętności i wyobrażał sobie, że jego śmiech był szczery dla niego, bo pozwalał mu włóczyć się za sobą jak ogon i pozwalał mu kłaść się obok na starym materacu, pozwalał mu odkrywać cicho te fizyczne fragmenty istnienia, które były na nim dziwnie ludzkie, pozwalał mu współistnieć, ale tylko tak, jak pies pozwala współistnieć pchle, jak słońce pozwala współistnieć księżycowi, w sprzężonym dystansie, w którym nigdy właściwie nie byli blisko, choć tak mu się zdawało, kiedy stawał w jego świetle i czuł na zmarzniętych palcach przejmujące ciepło jego skóry i zgrubienia starych, brzydkich blizn, i kiedy przykładał później opuszki do ust nie tak, jak do ust przykłada się syrop brzozowy, ale jak kapłani przykładali do ust ofiarną krew, pociągając ciepłą smugę przez brodę i w dół szyi ku sercu. W świątyni nie znano egzaltacji; nie znano też uczuć, które nie przesiąkały pobożnością.
    Spąsowiał, łyskając butnym, urażonym spojrzeniem, kiedy chropowaty śmiech zawtórował grzmiącej w dole fali, jakby przed sobą miał przepaść tak samo złowrogą jak ta za jego plecami, taką samą śmierć w jego złotych oczach, jak ta, nad którą trzymano go za kołnierz. Po co to wszystko? Drażniło go to pytanie; drażniło go zawsze – wymagało rozsądku w świecie, który rozsądny bywał rzadko, odzierał świat do jałowego i wspólnego wszystkim rozumu, w którym nie było miejsca na rzeczy ekscytujące i absurdalne, nie było miejsca na takie pomysły jak to, że bogowie mogli kochać wciąż krew i brawurę, nie było też miejsca na to, by nazywać pięknym to, co odstręczające i kochać się w tym, co zepsute, przewrotne i groźne; kochać się w zgliszczach, w zniszczeniu, w dłoni wzdrygającej się przed łagodnością, nosić na szczęście nie czterolistną koniczynę, ale ząb pęknięty na przełamanym wędzidle.
    Żar gniewu przelał mu się na podniebienie jak żółć.
    Bo cię kurwa... – po co to wszystko? Jego głos zerwał się nagle, jego dogasający pogłos przykryła jadowita złośliwość Muncha; nigdy wcześniej nie smakował ciężkiego, piekącego posmaku podobnych słów, z rozpalonymi policzkami i rozpalonym gniewem spojrzeniem nie sprawiał jednak wrażenia, jakby się wahał czy wstydził – przez moment był tylko jakby zaskoczony, później rozdrażniony, jakby zamierzał go o wszystko obwinić, jakby zamierzał znów się z nim wykłócać o wiarę. Nie wiedział, po co to wszytko. Wiedział, że było coś pociągającego w tym, jak mięśnie drgały pod pocałunkiem szpicruty, jak krew spływała po ostrzu, jak spokojny potrafił być sen obok mordercy; i że było coś okropnie przyjemnego w profanowaniu tych uświęconych przez ludzi uczuć poprzez miłość do tego, czego nikt nie chciał kochać; i coś śmiesznego w tym, że był rozpaczliwie spragniony życia i przysuwał usta do tego, co dawno już umarło w oczach ludzi; coś satysfakcjonującego w tym, że jego blada skóra była ciepła i nikt tego nie rozumiał tak dobrze, jak rozumiał to on.
    Przez moment tylko cisza wydawała się huczeć głośniej niż morze; słowa Bohlera przetoczyły się jednak przez nią jak lawina, coraz głośniejsze, coraz dotkliwsze, tłukące się mu o wnętrze żeber boleśnie. Nigdy nie wątpił w swoje powołanie – wybrali go bogowie, więc był wyjątkowy i całe jego życie było tym naznaczone jak znaczy się barana przeznaczonego na ubój. Miał tuczyć się swoim losem, nie szarpać na lince nadmiernie i kornie kłaść głowę na kamieniu, i nigdy nie uważał, że było w tym coś niesprawiedliwego, chociaż dusiło go brzemię boskiej woli, dusiło go poczucie, że we wszystkim powinien pamiętać o tym przede wszystkim, że to życie nie należy do niego. Wykradał sobie z tego losu małe rzeczy, na egoistyczną własność: jadł słodkości, kradł błyskotki, całował przypadkowe usta, ale wszystko, co miało znaczenie, dyktowali mu bogowie – jego życie nigdy nie miało przypominać życia tych chłopców, którzy kończyli szkołę i szli na studia, uczyli się o tym, co wydawało im się ciekawe, a potem poświęcali się temu zawodowo albo błądzili w życiu i każdy ten błąd oznaczał jedynie, że zawodzili siebie (to takie małe, takie spokojne).
    Zostałem wybrany, w trzech snach zesłanych mojej przeklętej matce – bronił się swarliwie, jakby mógł tym wyjaśnić i udowodnić mu wszystko, choć nagle te słowa wydawały się nagie i pozbawione znaczenia tak samo, jak on nie miał znaczenia. Wściekało go to, jak łatwo Munch dobierał się do jego trzewi; jak jaśniały mu przy tym oczy. Spojrzenie bezwolnie nabiegało mu wściekłą szklistością, kiedy Munch przypominał mu, jak bardzo nie wiedział, co robił – żył na oślep, ufając, że poprowadzą go we właściwą stronę. Był pewien jedynie tego, że zostanie kapłanem; teraz już nigdy nie był pewien niczego i nikt go na to nie przygotował. Nie było dłużej nikogo, kto mógłby położyć mu dłoń na ramieniu i powiedzieć mu, jak przebłagać bogów o klarowną wskazówkę. I nikt nie zauważyłby nawet, gdyby zniknął, chociaż zawsze, kiedy kochał, kochał tak tragicznie i wiernie.
    Munch podszedł bliżej, a on drgnął sztywno i w końcu zrobił to samo, zamykając pozostały dystans pomiędzy nimi; ścierając rozpalony błękit spojrzenia ze złotym ogniem jego oczu, jakby chciał zażądać od niego, żeby powtórzył to jeszcze raz: nikt nie zauważyłby, że zniknąłeś, żeby powtarzał to jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, do momentu aż zupełnie na to zobojętnieje. Nie zamierzał pozwolić mu wydrzeć z siebie wiary, ale tego nie chciał – tej bolesnej, rozkrwawionej potrzeby, żeby w końcu o nim pamiętano.
    Teraz masz wybór. Chyba że zamierzasz dalej oddawać go temu, co udało ci się przetrwać i żyć dalej tak, jakby trzymało cię za gardło. Rób sobie co chcesz, gówno mnie to obchodzi, ale nie mów mi, że teraz to nie twoja decyzja – odwarknął niemal natychmiast, kiedy Munch splunął mu pod nogi tonem brzmiącym jak przestroga, jakby słowa te trzymał pod językiem od dawna, równie gniewne i wrogie. – Bo cię kurwa kocham – nie zabrzmiał wcale mniej wściekle, odpowiadając jeszcze raz na to drażniące pytanie, nie dając mu choćby pauzy na odpowiedź albo sierpowego. – Tak zwyczajnie, po prostu, po ludzku, jak się kocha czasem drugiego człowieka. Nie tak na zabój, tak na zabiję cię kiedyś, bo mnie wkurwiasz, ale byłoby mi jednak szkoda i wolałbym nie. Tak kurwa po prostu i bez sensu, i nie wyobrażaj sobie, że nie wiem, nic sobie nie wyobrażaj najlepiej – słowa przesunęły się tym razem przez gardło gładko jak ostrze; może dlatego, że sądził, że dawały mu nad nim jakąś dziwaczną przewagę. – Masz wybór i tu jesteś. Po co?

    Egon i Funi z tematu


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.