Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    14.11.2000 – Kawiarnia „Kanel” – F. Hilmirson & Bezimienny: R. Myklebust

    2 posters
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    14.11.2000

    Po całym dniu spędzonym na nieopłacalnej dorywczej harówce w porcie, pośród jego rybich wyziewów, od których żołądek wywracał mu się na lewą stronę, oraz przekleństw gęsto opadających mu na barki z ust instruujących mu prostackich poławiaczy, pasował do tego miejsca, nie wyolbrzymiając wcale, jak pięść do oka – pięść wprawdzie jednak uporczywa, nieustępliwa, wgryzająca się w oczodół eleganckiego wnętrza swoją wyrwaną z kontekstu obecnością jakby bez jakiejkolwiek wrażliwości na rzucane mu nieprzychylne spojrzenia i ciche, krytyczne uwagi pozostałych klientów. Odkąd podniósł się tego dnia o świcie z ugniecionego, zużytego materaca swojego łóżka – niewygodnej pryczy najeżonej trzeszczącymi sprężynami, aby przypadkiem nie obudził się bez siniaków czy połamanego dyskomfortem kręgosłupa – w myślach jaśniała mu chroniczna, nieprzebłagana ochota na cynamonową słodycz, nie jakąkolwiek, ale szczególną dla tutejszego lokalu, pamiętanego jeszcze z czasów, kiedy opiekujący się nim kapłan prowadzał go za dziecięcą rękę wzdłuż ulicy handlowej, próbując, bezskutecznie, minąć szpaler kolorowych, ociekających pokusami witryn jak najszybciej, bez zatrzymywania się, starając się usilnie odciągać jego łasą na dobroci i skłonną do kaprysów uwagę świergotliwymi obietnicami – kiedy wrócimy, na deser, po obiedzie, dostaniesz karmelki, kiedy wrócimy, twój kolega na pewno da ci się pobawić swoimi szklanymi kulkami, kiedy wrócimy, pójdziemy razem do kuchni i ukradniemy parę ciastek z najwyższej półki, co ty na to, Funi? Ale Funi już nie słuchał – Funi, uległy swoim zachciankom silniej niż jakiemukolwiek autorytetowi, stał na środku chodnika jakby ogłuszony, wstrzymany intensywnym zapachem cynamonowych bułeczek, zaglądając za okno nowego, odświeżonego budynku, na ociekające lukrem wypieki zwinięte w cynamonowe ślimaki wyłożone zachęcająco za plecami stojącej przy kasie, uśmiechającej się do niego ślicznie sprzedawczyni.
    I dzisiaj, uwijając się energicznie w gęstym portowym smrodzie, znosząc z godną pochwały cierpliwością utyskiwania starych rybaków o pijackich twarzach i ich niekończące się pretensje, lżąc im, dla odmiany, jedynie pod nosem, powstrzymując się nawet, by specjalnie nie zawinąć któremuś sieci wokół kostki, myślami był w tym samym miejscu, co lata temu – przed zalaną niebiańskim światłem witryną kawiarni Kanel, zostawiając na szybie tłuste ślady swoich palców, kiedy spoglądał lubieżnie w stronę eksponowanych za ladą słodkości. Godziny pracy toczyły się przy tym złośliwie mozolnie, nadwyrężając jego nerwy, do tego stopnia, że kiedy w końcu ogłoszono fajrant i wciśnięto mu w lśniące od rybiego śluzu palce marną, okrutnie zaniżoną wypłatę, zamiast wykłócać się o sprawiedliwsze wynagrodzenie czy nawet zamiast udać się do domu, żeby zmyć z siebie paskudny zapach portu i przebrać się w czyste ubrania, skierował się wprost do dręczącego go we wspomnieniach lokalu. Na miejscu uderzył go znajomy, ściskający boleśnie żołądek zapach słodkich bułeczek – obecnych w środku klientów uderzył tymczasem odór jego prześmierdłych ubrań, kiedy przekroczył w końcu niecierpliwie próg. Wyglądał poza tym zupełnie niechlujnie: na skroniach wciąż perlił mu się pot, płaszcz narzucony niedbale na ramiona miał rozpięty, kraciastą koszulę rozchyloną tuż pod szyją, jakby prosił się o wirusa wicherii; złote serafinowe loki zmierzwił mu zimny wiatr, policzki zgrzane od szybkiego kroku, nieomal biegu, spąsowiały, nadając jego rysom dziecięcej żywości, w oczach iskrzyła mu się entuzjastyczna uciecha, a drobiny brokatu łyskały tymczasem resztkami na powiekach i pod policzkami, niedomyte z dnia wczorajszego (dziś go nie nakładał, nauczony doświadczeniem, że pracodawcy, zwłaszcza pokroju zapijaczonych poławiaczy, miewali z tym problemy, z niezrozumiałych dla niego powodów, których zresztą nigdy nie potrafili mu jasno przedstawić).
    Trzy cynamonowe bułeczki i kawa, z dużą ilością mleka, z dużą ilością pianki, z dużą ilością czekolady, z dużą ilością prądu – zawyrokował przy ladzie do uśmiechającej się koślawo i bez przekonania sprzedawczyni, posyłając jej pełen słodyczy uśmiech, by parę minut później siedzieć już przy jednym ze stolików, z błogą rozkoszą delektując się smakiem cynamonowych wypieków, jeszcze lepszych niż pamiętał.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Rikke, co założysz na aukcję? Rikke, co kupisz na aukcji? Rikke, pamiętaj, żeby nie oszczędzać na sierotach. Rikke, musisz wyglądać wspaniale, będą tam wszyscy nasi wrogowie, z gospodarzami włącznie. Rikke, czy mam poprosić Penelopę, żeby ułożyła Ci włosy? Rikke, koniecznie weź suknię, która odsłoni Twoje obojczyki, to jedyny atut twojej sylwetki. Rikke, kontaktowałaś się z Filipem czy on też idzie? Rikke jak na uczelni? - potok słów matki płynął wartko, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź swej jedynej córki. Pytania wystrzeliwała jedno za drugim, aby w pewnym momencie syknąć jedynie:
    Rikke, byłabym wdzięczna gdybyś ze mną porozmawiała - a zmęczone spojrzenie czekoladowych oczu uniosło się znad podręcznika do run. Jej matka stała przed nią z dłońmi opartymi na biodrach. Zanim zdążyła otworzyć usta, aby udzielić jej odpowiedzi na wszystkie pytania, matka westchnęła ciężko, złapała się za serce i zaczęła szlochać, mamrocząc przy okazji, że jest ignorowana, że ona się tylko stara i to wszystko nadaremno i że kiedyś Rikke przyjdzie prosić ją o radę. Gdyby nie znała swojej rodzicielki, ten widok złamałby jej serce, ale... znała Renate. Matka była już w tym wieku, w którym była w stanie rozpłakać się w mniej niż dziesięć sekund nawet przy czytaniu przewidywań dotyczących pogody na najbliższy tydzień. Najgorzej jednak skrzeczała wtedy to swoje Rikke, a ona sama miała ochotę pognać do najbliższej świątyni i prosić bogów o dar łaski i zmianę imienia nadanego w świątyni. Patrzyła dość obojętnym wzrokiem na operę mydlaną, która się przed nią odbywała, a wprawne oko mogło dostrzec także zażenowanie i irytację. Jej rodzice byli ludźmi dojrzałymi. Matka miała ponad sześćdziesiąt wiosen, ojciec... to tylko Norma wiedziała ile. Słuch zdążył im się już pogorszyć, tak samo jak mentalność wyewoluowała do formy, w której nic nie wypada, dużo należy, ale wszystko tak, żeby wypadało. I chociaż wszyscy wciąż mieszkali pod jednym dachem rodowej posiadłości, to młoda Myklebust miała wrażenie, że pochodzą z kompletnie innych światów. Westchnęła ciężko, wstała i podeszła do starszej kobiety.
    - Pójdę, będzie dobrze, nie martw się, a teraz lecę do Midgardu na ćwiczenia. Będę za trzy godziny. - skłamała lekko, albowiem jej grafik nie zakładał żadnych ćwiczeń w porze wieczornej. Na szczęście nikt w domu już nie pamiętał, jak wyglądają studia, więc mogła śmiało naginać rzeczywistość, żeby spędzać w Midgardzie więcej czasu niż w Tønsberg. Na proste spodnie i sweter narzuciła płaszcz i ruszyła do portalu w asyście matczynego biadolenia, że cudownie sobie radzi, ze wszystkimi obowiązkami i nie musi się spieszyć, bo będą na nią czekać z kolacją.
    Pojawiła się więc w Midgardzie w zasadzie bez potrzeby, byleby osiągnąć odrobinę świętego spokoju. Kochała swoją rodzinę, ale... lubiła ciszę. Lubiła być sama, ze swoimi książkami, ze swoimi wizjami i w swoim eklektycznym pokoju. Niestety nie mogła być tam zbyt długo sama, bo jej matka żywiła się jej udręką. Od zawsze tak było. Dlatego wolała znaleźć się w zatłoczonym mieście i niespiesznie iść ulicą handlową. Zapewne kręciłaby się tak przez kolejne trzy godziny, gdyby nie fakt, że zapomniała wziąć z domu szala, a wiatr jakby się wzmagał. W pewnym momencie jej nozdrza wypełnił kojący zapach świeżych bułeczek z cynamonem, a ona sama sięgnęła do kieszeni, by sprawdzić czy ma ze sobą sakiewkę. Ma. Bez zawahania weszła do znanego Kandela gotowa przesiedzieć cały ten czas gdzieś w kącie nad ciepłą bułeczką i równie ciepłą kawą. Zamówiła przy barze i omiotła spojrzeniem całe pomieszczenie, chcąc zlokalizować wolne miejsce. Jej wzrok prześlizgnął się po twarzach obecnych w lokalu gości, a ona poczuła, jak traci ostrość widzenia. Zamknęła na chwilę oczy i zobaczyła chłopaka stojącego na krawędzi klifu.
    - Funi, uspokój się. Porozmawiajmy - męski głos dobiegał znikąd, ale chłopak tylko pokręcił głową przecząco, po czym skoczył. Jego wątłe ciało uderzyło o taflę nierównej wody morza z głośnym chłupnięciem, a krzyk mężczyzny wypełnił jej głowę. I wszystko to znikło tak szybko jak się pojawiło. Znow była w kawiarni. Patrzyła na nią niepewnym wzrokiem młoda kelnerka.
    - Przepraszam, zamyśliłam się - bąknęła tylko, a kelnerka powiedziała, że muszą zmielić kawę i zaraz przyniesie jej zamówienie do stolika. Kiwnęła w odpowiedzi jedynie głową, ale mimowolnie wrzuciła do słoika kilka talarów runicznych napiwku do dużego słoja głoszącego, że zostaną wydane "na imprezki". I słusznie, to szczytny cel.
    Funi. Funi z jej wizji siedział, jak gdyby nigdy nic będąc zapewne źródłem rybnego smrodu. Nikt nie siedział obok niego, ale też nikt nie mógł się temu dziwić. Młodzieniec może i miał przystojną aparycję, ale waliło od niego nie gorzej niż od portowych żuli. Teraz Funi był spokojny. Bardzo spokojny. Chociaż w wizji też był spokojny. Spokojnie wykonał skok, który wydawał się być skokiem ostatecznym. Normalnie... normalnie przeszłaby obok, usiadła jak najdalej od źródła smrodu i siedziałaby, obserwując nieznajomych, ale przez wizję jej normalność została zachwiana. Usiadła jak gdyby nigdy nic naprzeciwko młodego mężczyzny, który równie dobrze mógł być w jej wieku i uśmiechnęła się delikatnie.
    - Dobry wieczór, Funi. Wierzysz w przeznaczenie? - zagaiła, choć na dobrą sprawę wiedziała, że brzmi jak nieskończenie obłąkana osoba. Jak ta pani co stoi niedaleko Przesmyku Lokiego i mówi wszystkim, że mają brzydkie płaszcze, śmierć zaraz nadejdzie, no i klasyczne... Norny patrzą.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Musiał nachylić się niezgrabnie nad blatem zajętego słoika, bo lukier kruszył mu się pod palcami; przełknąwszy słuszny kęs cynamonowej bułki, przesunął oprószonymi cukrem palcami po szczelinie warg, zbierając słodkość na czubek języka, nieobecnym, rozmigotanym spojrzeniem wpatrując się w punkt bliżej nieokreślony – rozsądek powoli zaczynał dościgać jego działania, upominając się sztychem poczucia winy, że miał przecież przestać wydawać pieniądze tak pochopnie i lekkomyślnie. Jego zadłużenie u wynajemcy pozornie nie rosło tak prędko, niezmiennie jednak rosło, natomiast cierpliwość starego szczerbatego parcha zdawała się maleć wprost proporcjonalnie; miał oszczędzić w tym miesiącu tyle, ile byłby tylko w stanie, chwytać się każdej możliwej pracy i skumulować sumę zdolną powstrzymać szorstką rękę przed zaciśnięciem się na skórze jego karku i wyrzuceniem go za drzwi jak parszywego przybłędę, w najlepszym wypadku – w najgorszym sugerującej mu inny sposób rozwiązania problemu narośniętego kredytu, od którego wszystko się w nim jeżyło w odruchowym obrzydzeniu. Nienawidził jego brzydkich, pękatych rączek; nienawidził ich bardziej niż śliskiej, śmierdzącej rybiej łuski przesuwającej się pod palcami, kiedy dorywczo pomagał sortować połów, bardziej niż paskudztwa wyciąganych z rozciętych na poły trzewi, białawych błon pęcherzyków pławnych, napęczniałych i śliskich od śluzu, oraz ślepych, płaskich oczu piętrzących się głów. Pamiętał jeszcze, jak mężczyzna zaprowadzał go po raz pierwszy do wynajmowanej sutereny, otwierając przed nim drzwi, trzymał mu dłoń poufale na tyle szyi, w pozornie serdecznym zachęcającym geście, przystanął przy tym tak blisko, że Hilmirson czuł jego stęchły oddech zaprawiony alkoholem i kwaskowaty opar potu, był przymilnie uśmiechnięty, wpatrywał się w niego paciorkami paskudnych oczu, kiedy klucz zgrzytnął w drzwiach; Funi pamiętał, że szybko oziębnął, kiedy dostrzegł na jego dłoni pieczęć Lokiego, odsunął się i prędko wyszedł, zostawiając go samego w piwnicznej ponurości małego pokoju. Funi nie wątpił jednak, że sam był zaślepiony, ale był zarazem od niego znacząco różny, tępy i krótkowzroczny, nie rozumiał siły, jaka zalęgła mu się w żyłach, nie potrafił unieść jej ciężaru, był tchórzem toczonym nią jak trucizną i, zamiast uczynić z niej swoje narzędzie, uginał się pod nią, zwyciężony, słaby, niegodny, pozwalał wyjadać się od wewnątrz, przemienić w ślepca takiego, jakimi chcieli ich widzieć – w ścigane przez kruczych hyclów zwierzę, które złapane w sieć wierzgałoby bezmyślnie, nie wiedząc, jak uczynić ze swoich bezprawnych zębów właściwy użytek albo jak, znacznie rozsądniej, pohamować je przed zbędnym, żałosnym kłapaniem.
    Dałby sobie z nim radę – jak mu się wydawało – z pewnością, tym bardziej będąc przecież pod troskliwą pieczą Odyna; dałby sobie z nim radę, w razie potrzeby, rozpłatałby mu brzuch tak samo, jak nauczył się to robić ze znienawidzonymi rybami, choć żołądek szargał mu się i protestował, wierzgał w proteście, wypełniając się wdychanym smrodem. Pozornie przyzwyczajony z konieczności, zawsze po powrocie z portu do domu i zrzuceniu z siebie prześmierdłych warstw ubrań zginał się nad sedesem i wypluwał z siebie stężałe w trzewiach obrzydzenie, wraz z nim bolesne wspomnienie dnia, w którym przepędził go sprzed domu jego własny ojciec, jakby był intruzem, a nie powracającym do nich radośnie, skorym do przebaczenia, ukochanym synem, wspomnienie przesiąknięte tym samym, rybim fetorem i wzrokiem pustych, płaskich oczu. Jego, tymczasem, rozpłatałby bez wzruszenia, opiętą błonę zwalistego ciała i jasne brzuchy jego pękatych, paskudnych dłoni – tak sądził.
    Zajęty podobnie poważnymi kontemplacjami, przyprawionymi słodyczą przeżuwanej bułki i mocnym smakiem szybko stygnącej, przesłodzonej kawy, musiał wzdrygnąć się niespokojnie, kiedy niespodziewanie między tym wszystkim wyrosła obca, jakkolwiek przyjemna, obecność, wciskając się przed jego roztargnione, błękitne spojrzenie, słowami przetrącając zręczne komety swobodnie snutych myśli. Zamrugał nerwowo, ogniskując wyostrzającą się przytomność na delikatnej krzywiźnie ładnego uśmiechu, później, na cynamonie piegów rozsypanych po mostku drobnego nosa, z coraz większym entuzjazmem sięgając wreszcie wejrzeniem wprost w brązowe obręcze bystrych tęczówek, ostatecznie kotwicząc się wygodnie pośród ogółu dziewczęcych rysów, pozwalając by obuch jej wypowiedzi spadł na niego z pełnym rozmachem intrygującego wybrzmienia. Zwróciła się do niego po imieniu, choć nie rozpoznawał jej wcale – czy powinien ją poznawać? Czy znał te usta, ich śliczny koralowy odcień, czy powinien znać jej głos, rozsypane sprężyny włosów? Roztargniony wpatrywał się w nią w cichej zadumie, przeżuwając nieśpiesznie strzęp bułeczki, by przełknąć ją w końcu i nachylić się dalej nad stołem ku niej, przekrzywiając nieznacznie głowę.
    Oczywiście – odpowiedział zupełnie poważnie, jakby nie dostrzegał w tym pytaniu nic osobliwego ani zastanawiającego; ściągając nieznacznie brwi, w myślach próbował odnaleźć jakiekolwiek możliwe mu źródło. Nie była to dla niego sytuacja dziwaczna, wychowywany przez kapłanów nie zwykł niczego rozpatrywać w podobnych kategoriach, była jednak zachwycająco, rozbudzająco enigmatyczna, jakby wyrwana z kontekstu, tak samo jak jego obecność tutaj, tak samo jak cynamonowa bułka w jego dłoni, kiedy ciążyły mu długi, tak samo jak wypływający mu na usta słodkawy, sympatyczny uśmiech, kiedy mrużył oczy, nie spuszczając jej z oczu. Nie tylko wierzył w przeznaczenie, ale oddawał mu całe swoje życie; sam wsuwał ochoczo nadgarstki w pętelki żyłek, którymi pociągały Norny.
    Choć niekoniecznie tym, którzy o nim mówią – zauważył, obejmując palcami kubek z kawą, by wybić na nim palcami krótki, niecierpliwy takt. – Miałem zostać kapłanem, wiesz, potrafię selekcjonować właściwe źródła, powinienem cię ostrzec, zanim spróbujesz wepchnąć mi jakiś kit – zauważył, prostując się nieznacznie, miarkując ją znów badawczym wzrokiem przez sekundę, nim nie dodał: – Chyba że to nie kit, tylko bajera? Skąd mnie znasz? Mam nadzieję, że to bajera. Całowaliśmy się? Wydaje mi się, że bym pamiętał, ale nie pamiętam. Pamiętałbym na pewno. Jestem spłukany, jeśli to ma być oszustwo; muszę zapłacić czynsz, inaczej facet mnie zapierdoli i schowa pod podłogą, więc nie dzisiaj, ale możemy się umówić, że dam się oszukać następnym razem. Umówiłabyś się?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Obserwowała go uważnie swoimi ciemnymi tęczówkami, gotowa wyłapać nuty fałszu, choć nie była w tym niestety najlepsza, jeśli przychodziło do kontaktów z nieznajomymi. Babka ciągle starała się wpoić jej wiedzę, żeby jej umiejętności interpersonalne osiągnęły poziom mistrzowski, jednakże jej umysł wciąż stawiał opory na zakrętach. Dość dobrze radziła sobie z rozmową międzyludzką, potrafiła w żarty, ale wyczuwanie fałszu u nowo poznanych ludzi wciąż przynosiło różnorakie efekty. Jeszcze. Dopóki żyła matka i babka, miała czas na samodoskonalenie. Kiedy przyjdzie odpowiedni czas, będzie miała okazję z tego wszystkiego skorzystać. Oby niezbyt szybko.
    Teraz jednak obserwowała go, a po jej wargach błądził uśmiech pełen rozbawienia. Chłopak, a raczej, młody mężczyzna był od niej starszy, choć niewiele. Nie wiedzieć czemu wzbudził w niej wielką ciekawość. I już nie chodzi o to, że waliło od niego rybami, a na wędkarza nie wyglądał, ani że delektował się nadmiernie cynamonową bułeczką. Bardziej chodziło o to, że wydawał się być zwykłym szarym człowiekiem, a nie wymuskanym studentem jakiegoś równie wymuskanego i niepotrzebnego nikomu kierunku, albo którymś z kolei wnukiem jarla, który nie wie, co chce robić w życiu, ale liczy na to, że dziadek coś wymyśli. Rikke nie miała na co dzień do czynienia ze zwykłymi ludźmi. Może i studiowała na uniwersytecie, ale i tak głównie otaczała się ludźmi, którzy posiadali zasoby finansowe, które wykluczały ich z grona zwykłych. Funi, bo tak zapewne miał na imię, wyglądał jakby ta bułeczka była dla niego luksusem. Zdecydowanie nie powinna z nim rozmawiać. Zdecydowanie nie powinna się znajdować w jego pobliżu. Zdecydowanie powinna usiąść na drugim końcu kawiarni i ostentacyjnie odwracać od niego spojrzenie, żeby nikt ją z nim nie powiązał. O właśnie. Nie powiązał. Dlatego sięgnęła do kieszeni, by wyciągnąć z niej jedwabną apaszkę w kolorowe wzory. Miała ona właściwości magiczne, więc pozwalała się jej wymknąć i przez chwilę żyć życiem, któremu dała nawet nazwę "Frederika Westberg". Zapewne tak właśnie by się nazywała, gdyby jej ojciec nie dał się wykastrować matce jakieś trzydzieści lat temu. Nonszalancko zawiązała chustę na szyi, tak jak zrobiłaby to panienka z Francji, a każdy z tych ruchów, który wykonała mógł tylko upewnić Funiego w tym, że należy do kompletnie innego świata niż on.
    Oczywiście.
    - Nie musiałeś się zastanawiać — zauważyła szybko, jakby odbijając piłeczkę. Odruch ze studiów, na których ludzie mieli dziwny nawyk niezgadzania się z nią na siłę. Najwidoczniej taki już urok tego akademickiego świata.
    Ciężko jej było już się nie uśmiechać szeroko, kiedy uznał ją za kogoś, kto chce go oszukać. Nie chciała. Do teraz. Teraz uważała, że to niezwykle zabawne go szukać. Dał jej o sobie nader dużo informacji. Miał być kapłanem, chyba jest w jego typie i jest skrajnie biedny. Znała też jego imię. On o niej zdawał się nie wiedzieć nic, a nawet jeśli jego mózg miałby powiązać jej personalia z aparycją, to jego szansa wygasła w chwili, w której jedwab czule owinął jej szyję. Nie zamierzała jednak ubolewać. Zamierzała się zabawić.
    - Od Odyna. Podobno wierzysz typowi. Ja zaś wierzę w zdolność kredytową i mój pracodawca wolałby, żebyś płacił w terminie, a nie umawiał się na oszustwa. Następnym razem wyśle łysych gangusów i nie będzie tak sympatycznie, Funi - powiedziała lekko i upiła łyk kawy. Zaraz jednak przechyliła nieco głowę, jakby po głębszym zastanowieniu.
    - A ostatnio przecież było sympatycznie. Mówiłeś, że uciekniemy na koniec świata. Mówiłeś, że o mnie zadbasz. Mówiłeś, że nigdy mnie nie zapomnisz. A teraz nawet nie wiesz jak mam na imię. Ranisz me serce, Funi. Dogłębnie - dobra, może odpłynęła za daleko. Jednak czuła, że rozwiązała już zagadkę swojej wizji. Najwidoczniej dość dramatyczny skok z klifu był efektem ubóstwa, które było dla niej całkowicie obce. Wychowała się w dostatku, nigdy nie musiała martwić się o finanse i nawet gdyby bardzo się postarała to i tak nie przetyrmani dorobku Myklebustów. Wiedziała, że to daremne więc nawet nie próbowała.
    - A gdzie byś chciał się umówić? - zapytała jak gdyby nigdy nic, choć na jej twarzy malowało się ewidentne rozbawienie, którego nie zamierzała już kontrolować.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Oczywisty dla Rikke kontrast ich sytuacji życiowych, choć w obecnych okolicznościach nie tyle zauważalny, co zwyczajnie kolący bystre oko, jemu umykał ze zdumiewająco naiwną łatwością – wychowywany w odizolowanym od spraw majątkowych czy rodowodowych środowisku świątynnym, nieszczególnie zwracał na podobne rzeczy uwagę, zwłaszcza wtedy, kiedy bilans sił dostrzegalnie przechylał się na jego niekorzyść. Choć między dzieciakami oddanymi pod pieczę kapłanów pojawiali się uprzywilejowani z urodzenia, w ściśle pilnowanym przez godarów światku wszyscy sobie byli sobie równi – pomijając rówieśnicze medium, zbierających wyjątkowe względy, od których nosy zarozumiale zadzierały im się wyżej niż było to znośne, prowokując go ostentacyjnie do upuszczenia z nich krwi, zanim na dobre poczują się lepsi od niego; jakby nie patrzeć, wyświadczał im przysługę, trzymając ich tym sposobem twardo na ziemi, zamiast w obłokach ze zmarłymi. Pamiętał wprawdzie, że zawsze zazdrościł swoim bogatszym kolegom licznych i drogich prezentów, jakie dostawali niekiedy zupełnie bez okazji, że czuł się czasami głupio ze swoimi przetartymi ubraniami i pozdzieranymi czubkami butów, kiedy obok stawał ktoś w śnieżnobiałych adidasach i pamiętał, że tęsknie spoglądał na śliczną koszulę z misternie zdobionym złotym haftem kołnierzykiem jednego z chłopców. Pamiętał to wprawdzie wyjątkowo wyraźnie, bo ukradł mu ją kiedyś, żeby tylko ją przymierzyć, nocą, w tajemnicy, w łazience; tak mu się spodobała, że ciągle powtarzał, że ściągnie ją tuż przed świtem i zwróci, ale nieszczęśliwie zasnął, a rano, jeszcze przed pierwszym wezwaniem na modlitwę, obudziło go bolesne ciągniecie za ucho przez powiadomionego o kradzieży kapłana, potem przez trzy dni cały wolny czas spędzał na praniu ręczników bez magii – kara miała trwać pełny tydzień, ale zlitowali się nad nim, bo dłonie miał tak obolałe, że nie był w stanie dobrze trzymać pióra.
    Ostatecznie wszyscy byli sobie jednak równi – choć niektórzy, w przeciwieństwie do niego, mieli spodnie nieskalane cerowaniem i kolorowe skarpetki w zabawne wzory, a większość, co bolało go znacznie bardziej od materialnych poróżnień, w przeciwieństwie do niego posiadało rodziców wizytujących co jakiś czas lub przysyłających swoim dzieciakom listy i upominki. Miał oczywiście pojęcie o magicznych klanach, miał pojęcie o istnieniu nazwisk, które wynosiły się ponad pozostałe, wiedział, że na zewnątrz tuż obok suto zastawionego stołu majętnych egzystowała głodująca nędza – ale to nigdy go nie dotyczyło i nawet teraz, kiedy wyrzucony ze świątyni stał się bezpośrednio uczestnikiem tak wyglądającej rzeczywistości, nie potrafił postrzegać Rikke, ślicznej i schludnej, wyraźnie dystyngowanej, jako kogoś wyższej klasy ani siebie jako przedstawiciela lokalnej biedy.
    Przyglądał jej się więc bez ogródek, jak równy równej, obserwował z pieczołowitą uważnością, jak zawiązuje sobie śliczną apaszkę wokół jasnej, gładkiej szyi, z manierą zachwycająco wdzięczną. Mogłaby znaleźć zapewne setki powodów przemawiających za tym, że nie powinna z nim rozmawiać, a on nie poważałby żadnego z nich, szczerze ich nie rozumiejąc i nie chcąc ich nawet rozumieć; może poza smrodem, jaki od niego trącił, tego wprawdzie nie mógł w żaden sposób wymówić, ale skoro siedziała jeszcze przy nim, a nawet sama podeszła, to może nie przeszkadzało jej to aż tak. Uśmiechnął się nieomal dumnie na jej stwierdzenie, jakby uznawał to w jakiś sposób za swoją zaletę, że był tak pewny swojej wiary w przeznaczenie – bo istotnie był, zawsze, pewny i dumny przez swoje ofiarne oddanie woli boskiej.
    Dalsze jej słowa przynosiły jednak obrót spraw, jaki skutecznie przygasił mu uśmieszek, na ułamek sekundy zachwiał śmiałą pogodnością zawieszoną między kącikami jego ust, szybko jednak odzyskaną, ze zdwojoną przymilnością. Jego spojrzenie nabrało tymczasem pewnej czujności, kiedy nachylał się tak wciąż delikatnie nad blatem, niesubtelnie próbując się jej przypodobać.
    Z łysymi gangusami tym bardziej nie będę chciał się układać, nie są w moim typie, zawsze brzydziło mnie coś w łysinach, ciebie nie? Jak byłem mały, myślałem, że muszą mieć zupełnie puste czerepy, że włosy nie mają się nawet czego złapać. Coś w tym chyba zresztą jest, nie uważasz? Czy twój ojciec łysieje? Czy jest głupi? – mówił, zręcznym nurtem słów, choć wpółświadomym jak zawsze, przekierowując niewygodny temat długów. – Mój był nie dość, że łysiejący, to jeszcze szczerbaty, nawet zęby nie miały się czego złapać – dodał, wykrzywiając delikatnie usta w obrzydzony grymas, zanim nie przechylił delikatnie głowy, nieświadomie papugując jej ruch. Wyraźnie odzyskiwał humor, kiedy tłumaczyła mu cierpliwie dalej; na fizjonomii odciskało mu się bezczelnie niewypowiedziane wiedziałem.
    Ty nie wyglądasz na łysiejącą, tym bardziej nie na głupią. Powinnaś wiedzieć, że nie powinno się brać pijackiego bełkotania na poważnie, szczególnie takiego od kapłana, rozumiesz, siłą rzeczy jesteśmy szczególnie dobrzy w takich rzeczach, ale to chyba nic złego? Mógłbym ci takie śliczne bajki poopowiadać, może byś mi nawet uwierzyła na chwilę, jak wtedy – ciągnął przekornie, wyciągając dłoń przez blat, w jej stronę, odsłaniając zachęcająco jej wnętrze, na której czerniła się ostentacyjna pieczęć Lokiego. Kiedy ją odkrywał, coś w jego twarzy drgnęło, jakby wietrzył, strzygł uszami, pilnie czegoś wypatrywał, zza woalki flirtu. – Zranię je tym razem ładniej, na trzeźwo. I zapamiętam twoje imię. Zranię dogłębnie, ale tak ładnie, jak nikt wcześniej; choć bardziej wygląda mi na to, że ty częściej łamiesz czyjeś serca. Pewnie złamałaś też moje, ale nie pamiętam. Nie chcesz złamać znowu? – Przystanął, zapraszająco poruszając palcami wyciągniętej ku jej dłoni, ze słodkim, promiennym, zaskakująco niewinnym uśmiechem. – Pod gwiazdami. Przeczytasz mi z nich przeznaczenie, o którym mówisz.


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Niemalże czuła jego bezceremonialny wzrok na swoich piegowatych policzkach. Jej skóra parzyła w miejscach, na których dłużej spoczęły błękitne tęczówki śmierdzącego młodzieńca. Prawdę mówiąc, jej nozdrza przywykły już do rybiego odoru. Zaczęła się za to zastanawiać, czy jakby go umyć, ubrać w wystawną kreację i odpowiednio uczesać to czy wtopiłby się w midgardzką śmietankę towarzyską. Niezaprzeczalnie rysy jego twarzy mogły ujść za szlachetne, jednak cała reszta szlachetna nie była. Miał jednak w sobie coś hipnotyzującego, coś, co sprawiło, że gdyby był artystą, to z chęcią zostałaby jego mecenaską.
    - Jest bardzo łysy, bardzo duży i bardzo nie lubi jak nazywa się go głupim - odpowiedziała z udawanym przejęciem, jakby zaraz jej ojciec miał przekroczyć próg tej kawiarni i odwrócić Funiego do góry nogami i dosłownie wytrzepać z niego pieniądze, czy co on tam miał w tych kieszeniach. Tak naprawdę jednak jej ojciec był starszym panem, z dość bujną fryzurą jak na swój wiek, zawsze zgrabnie zaczesaną do tyłu. I nie był duży, wręcz przeciwnie. Był szczupły i zawsze nosił swetry, które tę jego szczupłość podkreślały. I nie był głupi, choć niewątpliwie był głupcem. Dobrowolnie dał się w pełni zdominować kobiecie, która była wybitnym medykiem, ale okropnie nieznośna prywatnie. On jednak ze stoickim spokojem znosił jej wszystkie fanaberie i dziwactwa, co niezwykle irytowało Rikke. Ugodowość ojca doprowadzała ją do szaleństwa, bo był jedyną osobą, która mogła postawić się despotycznej Renate Myklebust, a on sam wyglądał, jakby się jej bał. Często zgadzał się tylko i wyłącznie dla świętego spokoju. Najgorzej. Chyba jednak powinien być łysy...
    - Nie chcę więcej bajek. Chcę, żebyśmy byli razem... To, co mówiłeś, było szczere, czułam to, o tutaj - jedna z dłoni znów w nader teatralnym geście przylgnęła do klatki piersiowej, która podnosiła się zdecydowanie szybciej niż zwykle, jakby jej posiadaczka faktycznie przeżywała brednie, które wypowiadają jej wargi. Nawet zarumieniła się nieco, a oczy zmrużyła, jakby chciała powstrzymać łzy przed opuszczeniem oka. Już miała podać mu dłoń, już nawet wyciągała rękę, kiedy zobaczyła pieczęć Lokiego. Na chwilę jej dłoń zawisła w powietrzu, a ona sama porzuciła maskę zranionego dziewczęcia, prezentując mu zszokowaną minę. Wedle jej matki, a więc światopoglądu przekazanego, miała do czynienia z najzwyklejszym kryminalistą. Powinna teraz wstać i zacząć biec, zanim dostanie z tego spotkania jakąś klątwę, którą trzeba będzie ściągać na milion sposobów, niewykluczone, że przy użyciu jaja. Możliwe też, że ją zaraz zabije, jak dowie się, że jest najzwyklejszą kłamczuchą. Może ją też obrabować, bo ewidentnie widać, że ma pieniądze. Była jednak ciekawa. Ciekawa jego przyszłości, ciekawa tego dlaczego znajdzie się na tym klifie i czy przeżyje ten skok. I ta ciekawość zwyciężyła ze zdrowym rozsądkiem i chorymi przekonaniami, które jej wpojono.
    Zamknęła oczy i znów znalazła się w przyszłości. Była pewna, że to przyszłość, bo nie miała już do czynienia z młodym mężczyzną, ale nieco starszym. Jego twarz skalana była zmarszczkami, a oczy wydawały się patrzeć z mądrością, ale tą mądrością życiową, do której dochodzi się z wiekiem, a której nie miał jeszcze ten Funi, który siedział naprzeciwko niej. Włosy też miał dłuższe, wprawne oko mogło wyłapać siwiznę czającą się pomiędzy puklami. Powoli podszedł do krawędzi klifu. Nie spieszył się. Jakby chciał, żeby ktoś mu przeszkodził. Jakby chciał, żeby ten gest był odpowiednio dostrzeżony. W całej tej scenie czaiło się mnóstwo dramaturgii, którą ktoś rozplanował i Rikke mogłaby przysiąść, że to sprawka głównego bohatera. Bohatera, który właśnie staje nad krawędzią i ciężko wzdycha. I… czeka? A to atencjusz. On czeka. Jest absolutnie sam. Mógłby ze spokojem skoczyć, wyzionąć ducha i nikt by się nie dowiedział jak skończy Funi. To jednak ewidentnie nie było mu w smak. Czekał. Zaraz też słychać było dyszenie kogoś, kto biegł. Rikke otwróciła głowę w tamtym kierunku i zobaczyła dużego mężczyznę. Dużego łysego mężczyznę- zapewne jeden ze wspomnianych wierzycieli. Nie wyglądał na mędrca jakiego świat do tej pory nie widział, wręcz przeciwnie. Twarz miał myślą nieskalaną. W prosiakowatej twarzy na próżno było szukać oznak intelektu, ani urody. Za duży nos, za małe oczy, za wysokie czoło. Żaden z elementów tej układanki nie pasował do siebie, ale można było być pewnym, że nie jest to człowiek, z którym się dyskutuje. Nie dlatego, że debil, ale dlatego, że niecierpliwy. Już zaciskał dłonie w pięści, ale widząc jak blisko krawędzi jest Funi zatrzymał się w bezpiecznej odległości i westchnął przeciągle. Oto publiczność, na jaką czekał nasz główny bohater.
    - Funi, uspokój się. Porozmawiajmy - niski głos przeciął szum fal, które odbijały się od klifu. Smutne niebieskie spojrzenie spojrzało na nieznajomego i powoli pokręcił głową. Wszystko to, co na początku wydawało się historią ze smutnym zakończeniem, nie było takim teraz. Teraz Rikke wiedziała, że wszystko to jest wykalkulowane. Co do sekundy. Wiedziała też, że zaraz zrobi krok do przodu i zniknie w nicości. Dlatego też patrzyła na jego oprawcę, który przez chwilę wydawał się być wybawicielem. Widziała, jak na jego twarzy maluje się powoli, lecz nieubłaganie panika, która powoli przekształca się w strach. Krzyk nieznajomego wypełnił czaszkę panny Myklebust, a ona już wiedziała, że przed sobą ma człowieka, który popadł w tarapaty finansowe, ale dość zgrabnie im uciekł. Bo była pewna, że to ucieczka, a nie samobójstwo. Swoją drogą… interesująca odmiana. Zwykle widziała tylko śmierć. Wiedziała też, że on już podjął decyzję o sfabrykowaniu swojego istnienia, choć pewnie nawet on sam nie wiedział jeszcze, że to zrobił.

    Otworzyła oczy i spojrzała na Funiego z uśmiechem.
    - Myślisz, że przeznaczenie jest w gwiazdach, słońce? - zagaiła lekko, wciąż trzymając go za dłoń.
    - Skąd jesteś? - zapytała bez skrępowania, bo liczyła, że ta informacja to brakujący puzzel całej układanki o wdzięcznym imieniu Funi.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Na zaserwowane mu teatralnie zaniepokojone ostrzeżenie drgnął, jakby z równym przejęciem poruszony, ściągając łopatki i prostując się nieznacznie, wycofując z konspiracyjnej maniery nachylania się ku niej ponad stołem na chwilę, podnosząc jedną dłoń w defensywnym geście, jakby ostentacyjnie chciał pokazać własną niewinność, zaprezentować ją przed spojrzeniami obecnych w kawiarni, pośród których być może ukrywał się również wspomniany ojciec. Omiótł jeszcze dla efektu otoczenie (osobliwym trafem jakby opustoszałe w ich okolicy), pobieżnie prześlizgując wzrok po obcych twarzach, odwracających od nich pełnię lic, kiedy je napotykał – niektóre wykrzywiały się w zdegustowanych grymasach, kiedy odwzajemniali przypadkiem ten kontakt, z cichą, niewypowiedzianą naganą, presją, jak gdyby chcieli go skłonić tym do opuszczenia lokalu. Zauważył, że uchylono trochę drzwi, blokując je papierowym kubkiem do kawy, wpuszczając do środka rześkie, listopadowe powietrze; ludzie siedzący najbliżej narzucili na siebie ściągnięte wcześniej płaszcze, zadzierając kołnierze na karkach z zauważalną irytacją. Stojąca przy kontuarze sprzedawczyni, młoda i dłużej już nieuśmiechnięta, wydawała się zakłopotana, usilnie unikała spoglądania w kierunku czyimkolwiek, w szczególności jego; zrobiło mu się poniekąd jej żal, choć ani trochę nie zbliżało go to do okazania wspaniałomyślnej litości i opuszczenia kawiarni z własnej woli, z pewnością nie w środku tak intrygującej, niespodziewanej rozmowy z osobą tak urodziwą i wspaniale zabawną, z pewnością nie przed upewnieniem się, że w jakiś sposób wyperswaduje sobie obietnicę kolejnego spotkania bądź jakąkolwiek informację umożliwiającą kontakt, gdyby naszła go na to znów ochota. Może zabrałaby go nawet do kina – jego samego nie było stać na więcej niż przystawanie przed krzykliwymi afiszami, pod barwnym, zapraszającym szyldem Sandvika, przebieraniem nerwowo palcami w brzęczących w kieszeni talarach, wdychając przytłaczający zapach popcornu i próbując sobie wyobrazić na podstawie plakatów fabułę filmów. Pomyślał, że Rikke przypominała mu te wszystkie kobiety uśmiechające się z afiszy – że sama mogłaby być ze swoim urokiem lubianą aktorką, jedną z tych odgrywających niebezpieczne femme fatale; jej ciemne, błyszczące spojrzenie, mocne, ekspresyjne brwi i ładna twarz przekonywałaby szereg protagonistów (mógłby się widzieć jako jeden z nich, do reszty zakochany) do czynów wątpliwie moralnych, za które później musieliby pokutować, wciąż wzdychając do wspomnienia jej ust. W ostatniej, kulminacyjnej scenie musiałby wybierać między nią a rzeczą słuszną, pożegnałby ją więc długim, emocjonalnym pocałunkiem i przeciągłym, smutnym spojrzeniem, a w tle igrałyby agresywne języki żarliwego pożaru.
    Nie śmiałbym nawet – mruknął obronnie, opuszczając uniesioną defensywnie dłoń w końcu, rozluźniając się na powrót, pozwalając, by rysy twarzy złagodniały mu znowu i pojaśniały przewrotną beztroską. – Powiedziałbym mu tylko, że ma znakomitą glacę, piękną jak wypastowany lakierek świeżej panny na salonach. Możnaby się w niej aż przeglądać, taka pewnie wyśmienicie łysa – mówił niezrażony, zabawiając się z uciechą tym obrazkiem, z niekrywaną złośliwością, choć tak niewinną, że trudno byłoby podejrzewać go o istotnie nieprzyjemne intencje, jakby wcale nie rozwodził się w pięknych eufemizmach o podejrzewanej głupocie jej rodziciela.
    Dalsza teatralność rozmówczyni była mu tym bardziej w smak, dawał się jej porwać bez cienia oporu, protestu czy skrupułów; nachylił się na powrót nad blatem, z jedną dłonią wyciągniętą ku niej, drugą podparł sobie brodę, spoglądając nań błękitem spojrzenia spod rzęs, na których zawisły pojedyncze, zapomniane drobiny brokatu, naśladujące łyskaniem ogniki iskrzące się w dnach źrenic. Nie brał jej ani przez chwilę na poważnie, ale w perfidnej teatralności prezentowanego przezeń przedstawienia widział wyraźnie, że i ona nie traktowała poważnie jego – i to zachwycało go tym silniej, intrygowało dosadniej, przyciągało siłą płomienia nadstawianego ku zgubie łatwowiernej ćmy: niepoważność była mu na rękę, niepoważność odbierała ciężar wszystkiemu, wprowadzała nastrój w stan przyjemnej, swobodnej nieważkości, w której można było powiedzieć wszystko, wyznać najgłębsze sekrety, wypowiedzieć najśmielsze konfesje, których nie odważyłby się nigdy wymówić przed kimś, gdyby miały być obarczone faktycznym piętnem prawdy; niepoważność czyniła wszystko znośnym, możliwym, przyjemnie, rozkiełznująco zabawnym. Uczucia poważne w pewien sposób go przerażały, przez to odrzucały, uciekał przed nimi, ilekroć próbowano ich przeciw niemu – znów – użyć (tylko się z tobą tak bawię, to tylko żarty, nie bądź głupi czy głupia); bał się poważnych zauroczeń, poważnego przywiązania, poważnych obietnic, poważnej miłości – w niepowadze przełykał wszystko radośnie, chciwie nadstawiał ręce i wargi, chętny i entuzjastyczny.
    Możemy przetkać naszą bajkę w rzeczywistość – zachęcił ją wobec tego, widząc, że zawahała się, kiedy dostrzegła piętno Lokiego wyrysowane na jego dłoni; uśmiechnął się z niedyskretnym triumfem, niezrażonym, usatysfakcjonowanym. Czasami lubił, kiedy w ten sposób reagowano, czasami sprawiało mu to przyjemność, ta chwila niepewności, wątpliwość, czasem lęk, ziarno przestrachu przed nim zasiane w drugim sercu w reakcji na przestrogę niby przypadkiem wykładaną przed nimi na wyciągniętej przyjaźnie ręce. Wydedukował przy tym natychmiast, że w istocie nie mogła mieć nic wspólnego z jego wynajemcą, nic wspólnego z jego łysymi gangusami, inaczej musiałaby przecież już wiedzieć – pogrywała sobie więc z nim, błyskotliwie i zabawnie, a to dodawało jej tylko więcej czaru.
    Delikatna dziewczęca dłoń wsunęła się wreszcie na jego śródręcze, nakrywając czarne piętno, jakim znakowano ludzi uznawanych za społecznie zgubionych, a on z zadowolonym, słodkim uśmiechem oplótł ją smukłymi, ciepłymi palcami, zaskakująco delikatnie. Rikke tymczasem zamknęła oczy, opuszczając na piegowate policzki cienie opuszczonych rzęs, niespodziewanie jakby zapadając się w głąb siebie, oddalając się od niego, choć przecież trzymał ją za rękę – obserwował ją z zaintrygowaniem, niespokojne drgnienie łuków jej brwi nad łagodnym dołkiem mostka nosa, bezwiednie przesuwając palcem po gładkiej skórze, cierpliwie oczekując, jakby podświadomie rozumiał, że nie powinien jej przeszkadzać; że działo się coś, w co nie powinien się wtrącać. Mówiła w końcu o przeznaczeniu, pytała czy w nie wierzył – i wierzył. Wierzył też, że teraz wcale nie udawała; miał nadzieję, że nie udawała. Odyn, wreszcie, dawał mu kolejny znak.
    Myślę, że trzymasz je pod powiekami – odpowiedział, nagle nieco poważniejszy, choć wciąż odwzajemniający je uśmiech; spoglądał na nią z większą pilnością, odsuwając na chwilę filuterność i swobodną zalotność. – Myślę, że dla ciebie może być zapisane w gwiazdach, w herbacie, w snach, w mojej dłoni – dodał zaraz, rozluźniając palce, spoglądając w dół na ich splecione ręce na mgnienie sekundy. – Z prześmierdłej rybami mieściny na Islandii, z Höfn, ale to nigdy nie był mój dom, nie mam domu, była nim świątynia Odyna, zanim mnie wyrzucili. Co widziałaś?


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Podmuch chłodnego wiatru, który poczuła na swoich plecach, sprawił, że oderwała spojrzenie od hipnotyzującego błękitu jego oczu. Omiotła wzrokiem siedzących obok ludzi, choć tak naprawdę ich nie widziała. Jej mózg wciąż kluczył wokół jednego pytania, które aktualnie się dla niej liczyło.
    Dlaczego?
    Dlaczego ze wszystkich ludzi, których mijała dziennie setki, właśnie on znalazł się w jej wizjach. Dotychczas były to poczynania ludzi jej bliskich. Mniej lub bardziej, lub konsekwencje decyzji nieznajomych, które będą miały wpływ na przyszłość jej kręgu zainteresowań. Może faktycznie był wybrańcem Odyna? Młoda Myklebust nie była nader wierzącą osobą, by wszystko sprowadzać do ingerencji najwyższego, jednak w tym przypadku ciężko jej było znaleźć inne uzasadnienie. Nie miała z nim nic wspólnego. Absolutnie nic. Wystarczyło na nich spojrzeć, ba, wystarczyło się zaciągnąć dobrze powietrzem. Ona pachniała śródziemnomorskim latem zamkniętym w szklanym flakoniku starannie skomponowanych perfum przez wybitne nosy tego świata. On walił rybami, bo ciężko nazwać to już pachnieniem.
    Czyżby był więc jej przyszłością, w której się zestarzeje, trzymając go za dłoń? A może zaginioną rodziną spłodzoną całkiem przez przypadek? A może szybką miłością, która wypełni jej młodość, a za którą przyjdzie jej wiecznie tęsknić?  Może wcale nie był tym, kim się wydawał być? A może faktycznie był nader wyjątkowy i miły bóstwom?
    Miliony pytań kłębiły się w jej głowie, a ona nie była w stanie na nie odpowiedzieć. Za mała ilość danych ją frustrowała, ale z drugiej strony ta przypadkowa znajomość niebywale ją bawiła. Dawno tak długo nie udało się jej prowadzić niepoważnych rozmów z ludźmi, gdzie obie strony doskonale zdawały sobie sprawę, że to nic innego niźli najzwyklejsze w świecie przekomarzania. Nie był głupi. Na pewno wiedział już, że nie jest córką żadnego z jego wierzycieli, ani tym bardziej zaginioną kochanką.
    Jego dotyk był delikatny, nienachalny. I choć było w tym coś czułego, a może nawet i intymnego (wszakże nie podaje się pierwszym lepszym ludziom dłoni do takiego trzymania, dla samego faktu trzymania), to nie czuła się nie na miejscu. Czuła jakby dokładnie w tym miejscu właśnie miała się znaleźć. Trzymając go za dłoń, miała ostrość wizji, a jednocześnie jego obecność była nienachalna. Wszystko było dokładnie tak, jak miało być.
    Myślę, że trzymasz je pod powiekami.
    Wiedział. Nader szybko połączył okruchy całej układanki. Nie była to jednak tajemnica, której by się wstydziła. Ciężko było ukryć ten dar. Łatwiej było się przyznać, niż żyć z piętnem niezrównoważonej czy dziwnej. Łatwiej było o szacunek otoczenia, kiedy otoczenie wiedziało. Nikt jednak nigdy nie ujął tego tak dobrze w słowa. Możliwe, że gdyby nie swąd rybska to straciłaby dla niego głowę już tu i teraz, sprawdzając na jak długo, mogliby przetkać bajkę w rzeczywistość. Pewnie byłoby to skandalicznie krótko. Na pewno by tak było.
    - Höfn. Tak uciekniesz przed wierzycielami. Resztę już sam wymyśliłeś - odpowiedziała powoli, jakby zastanawiając czy nie powie mu za dużo. Nie, nie powie. Przyszłości tak jak przeszłości nie da się zmienić, bo przeznaczenie jest od tego, żeby wszystko stało się w określonym miejscu i czasie. Znów zamknęła oczy, chcąc wyciągnąć z niego więcej. Chcąc wyciągnąć odpowiedź dlaczego. Niestety Norny zakończyły swój spektakl w jej głowie. Koniec psot.
    - Od kiedy mieszkańcy świątyń bratają się z Lokim? Odyn może stać się bardzo zazdrosny. Na szczęście są Norny. I ja. Uznaj mnie za swoją szczęśliwą wróżbę - wróciła do beztroskiego tonu i sięgnęła wolną dłonią po kawę. Upiła łyk, lekko się krzywiąc, kiedy gorycz wypełniła jej usta. Nie lubiła za bardzo kawy.
    - Musisz być kimś istotnym, Funi - dzisiaj był ewidentnie jej dzień, by bawić się w tajemniczą panią z tarotem. Tyle tylko, że nie miała tarota. Miała za to cały wachlarz określeń, którymi szastała jej babka. Nic dziwnego, że dorobiła się majątku jako völva.
    Ślepcy
    Funi Hilmirson
    Funi Hilmirson
    https://midgard.forumpolish.com/t1028-funi-hilmirsonhttps://midgard.forumpolish.com/t1030-funi-hilmirson#6615https://midgard.forumpolish.com/t1031-pjakkur#6619https://midgard.forumpolish.com/f100-egon-munch-i-funi-hilmirson


    Stare zdziwaczałe ciotki i przyuliczne babki łapiące przechodzących ludzi bezceremonialnie za ręce, by rzucić dalekosiężne spojrzenie pobłądzonych chiromantek w mendry kryjących przyszłość linii papilarnych, lubiły przepowiadać mu rzeczy niestworzone: miłość czekającą za rogiem kolejnej ulicy (być może nie dzisiaj, ale któregoś dnia na pewno, na co potrafił się tylko uroczo śmiać i domagać jeszcze zabawniejszych szczegółów; żartuje sobie pani, nienawidzę zielonookich, przysięgam, mają złe spojrzenie zwyczajnie, nigdy pani nie zauważyła?), zagrożenie czające się między wierszami kolejnego listu, jaki otrzyma (listów nie dostawał prawie wcale, chyba że żądania zwrócenia długu, w których zagrożenie nie było wcale tak dyskretne, by musieć się o nim upewniać u wróżek), ostrze zdrady dzierżone przez przewrotną rękę przyjaciela (rozwiąźle szastane słowo przyjaciel było dla niego pojęciem obejmującym tak szeroką gamę relacji przeróżnych – nie mających w większości za wiele wspólnego z faktyczną przyjaźnią – że nie rozjaśniało mu to w życiu zupełnie nic). Przepowiadano mu bogactwo czekające na niego na końcu dobrze podjętych w najbliższych dniach decyzji – pani mnie ewidentnie namawia do popełnienia przestępstwa – i zaspokojenie długo pielęgnowanych ambicji: po tym wszystkim doczekam się jednak święceń kapłańskich, niech Odynowi będą dzięki. Wszystko to, oczywiście, jeśli szczęśliwym przypadkiem złapano go za dłoń nieprzypieczętowaną: w drugiej widziano niebezpieczeństwo i strach, o których nie posiadano śmiałości mówić, wypuszczano więc jego rękę z odrazą i niepokojem, unikając przenikliwości rozbawionego spojrzenia. Że też wasze jasnowidzące oko nie widziało, jaką żmiję za ogon chwyta – zupełnie beztroskie i lekkie, jakby serwował im najlżejsze pochlebstwo z najszczerszym uśmiechem odsłaniającym zajęcze jedynki i szpice kłów.
    Siedząc naprzeciw niej, nie potrafił – nie śmiał – wykazać się podobnym lekceważeniem. Przeciwieństwa lubią się przyciągać, mówili powszechnie ludzie, lecz nawet to odwieczne powiedzenie nie potrafiłoby przyciągnąć do siebie tak silnych rozbieżności bez interwencji czegoś większego. Siedzieli naprzeciw siebie jak wyrwani z dwóch osobnych światów, zupełnie niezależnych od siebie konstelacji, dróg mlecznych nie mających prawa skrzyżować się ze sobą zwyczajnym przypadkiem. Różni w pochodzeniu, różni przez pędzoną dolę, różni przez zawartość portfela, przez obecną prezencję (jego odrzucającą, jej przyciągającą ukradkowe spojrzenia), przez najbardziej powierzchowny kontrast wpatrujących się w siebie fizjonomii. Jej ciemne spojrzenie noszące w sobie głębię enigmy przyszłości, a naprzeciw niemu jego – jasne, pozornie posiadającą głębię zaledwie naparstka. Burza czarnych loków okiełznana dokładną pielęgnacją (miał ochotę wsunąć w nie palce, zmierzwić przekornie ich porządek), po drugiej stronie stołu seraficzne złoto przydługawych pukli, błądzących po skroniach i czole w niedbałym potarganiu. Jej dłoń na jego dłoni miała delikatny smagły odcień, egzotyczne poniekąd ciepło inkrustowane w miękkość skóry; przy niej jego własna wydawała się niezdrowo blada, pozbawiona pigmentu, ożywiona jedynie naturalną różowością rumieńca obejmującego rozgrzane wnętrze i opuszki. Przeciwni jak bieguny magnesów – niepotrafiące minąć się obojętnie, złapane w sidła spinających się ze sobą grawitacji naznaczonych dusz.
    Choć wierzyciele nie byli niczym, co miałoby go zaskakiwać, ufał, że było w tej przepowiedni coś więcej; coś, co kazało jej zatrzymać się, usiąść obok, zapytać. Znienawidzone Höfn intrygowało w tym jeszcze bardziej, nie wyobrażał sobie wprawdzie nigdy powrotu do rodzinnego miasta – wypędzono go stamtąd dwukrotnie i dwukroć mu wystarczało. Dlaczego Höfn? Enigmatyczne resztę już sam wymyśliłeś, uciszające w nim na chwilę tak prędkie i nieuważnie rzucane słowa. Może istotnie wymyślił. Może zamiarem tym było tkwiące w nim ziarno zawiści, pragnienie ostatecznego domknięcia, czegoś na podobieństwo zemsty, klamry spinającej przeszłość raz na zawsze w ramach przeszłości. Zamknęła znów oczy, on tymczasem spojrzał ponownie na ich złączone dłonie, wsunął palce dalej, przecierając ciepłe wnętrza o siebie, sięgając opuszkami ku delikatnemu, odsłoniętemu wnętrzu jej nadgarstka, zuchwale podważając wątły łańcuszek eleganckiej bransoletki. Gładząc jej skórę, obserwował jego maleńkie oczka lśniące regularnym rzędem, kiedy przesuwały się po grzbiecie kołyszącego się na jej pulsie palca. Miał nadzieję, że powie mu coś więcej, najwyraźniej jednak to było wszystko – a on, nauczony pokornego szacunku wobec wyroczni, nie domagał się więcej.
    Ten odłam magii pochodzi od Lokiego tylko w domyśle galdrów – zauważył w odpowiedzi na jej uwagę, podnosząc ku niej spojrzenie. Galdrów nie mających o niej żadnego pojęcia, zdawał się kończyć w myślach. – Ludzka ręka naznaczyła mnie jego symbolem, nie boski gniew. Odyn wie, że jestem oddany przede wszystkim jemu. Norny nałożyły mi przeznaczenie, a on mnie ku niemu poprowadził, tak jak przyprowadził do mnie ciebie, dobra wróżbo – oznajmił, pozwalając, by spoważnienie powoli w nim stopniało, by przy ostatnich słowach zniknąć już pod wcześniejszą beztroską uśmiechu, kiedy skrzywiła się po łyku wykradniętej mu spod nosa kawy.
    Jestem – była w tym stwierdzeniu pewna bezczelna zuchwałość, ale przed wszystkim niewinna, prostoduszna wiara; był, ale nie sam w sobie, był, ale tylko przez oddanie bogu. Powiedziawszy to, uniósł jej dłoń na swojej, przywodząc jej gładki grzbiet do swoich ust, muskając go przelotnie; jej nadgarstek pachniał kwiatowymi, subtelnymi perfumami. – Funi Hilmirson; gdybyś chciała mnie jeszcze znaleźć, pisz na to nazwisko. Powinienem wyjść, zanim wyrzucą mnie za kołnierz jak cuchnącego kundla.
    Po tych słowach, pozostawionych jej w pożegnaniu, puścił jej dłoń, wstał niespiesznie i wyszedł, rzucając jej jeszcze w drzwiach pocieszny uśmiech.

    Funi i Bezimienny z tematu


    ( oh I know they call me crazy )
    there will be no turning back
    I don't care if things get ugly
    once the word of god is spoken
    there's no way to take it back



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.