Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    05.09.2000 – Opuszczony młyn – E. Halvorsen & Bezimienny: H. Nilsen

    2 posters
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    05.09.2000

    Pachniała świeżym wrzosem.
    Dojrzałym.
    O intensywnym kolorycie.
    Pozwoliła drobinkom nowych perfum skropić nagą, mlecznobiałą skórę na krótką chwilę przed sięgnięciem materiału ubrania, wsiąknąć miękkością woni pod sztywność zbolałego karku, skryć się we włosach opadających brązowymi kaskadami na ramiona, skąd spływały niżej, dalej, wzdłuż ostro zarysowanej linii kręgosłupa. Niczym mityczna boginka posłała spod przymrużonych powiek rozanielone spojrzenie miastu, którego światła majaczyła ponad horyzontem budynków pochłanianych głodem nocy, co było jedyną słuszną porą dla rozwinięcia skrzydeł.
    Rozpłatania powietrza śnieżnobiałym pierzem.
    Już czas, wyszeptał Freyr, a ona skinęła głową.
    Wypuściła go otwartym oknem, zaciągając się chłodnym, wrześniowym wiatrem.
    Wkrótce obydwoje mieli posmakować wolności, jaką dawała jedynie nieskrępowana ludźmi samotność.
    Zmierzała przed siebie.
    w pustkę
    głuchą

    Wprost w rozłożyste ramiona ciemności.
    Krajobraz przekształcał się, cofał o dwa kroki.

    Wreszcie zniknęły budynki, ich miejsce zastąpiła przestrzeń.
    Porzuciła miasto wraz ze wszystkimi problemami, jakie przygniatały boleśnie do bruku i zaciągnęła się wonią lasu niczym papierosem; świeżość bezceremonialnie wdarła się w nozdrza, pozwalając zmysłom oszaleć z rozkoszy, zimne palce wolności liznęły opuszkami mlecznobiałej skóry policzków podrażnionych pocałunkiem monsunu ciągnącego ze wschodu, pojedyncze kosmyki włosów — liche pasma wychodzącego dumnie przed szereg — zawirowały w tańcu. Noc szerzej rozciągnęła swe pokaźne ramiona, zagarniając pod atłasowe zasłony każdego śmiałka zmierzającego do wnętrza czarnej, zionącej ciemnością studni; leśnego labiryntu zamieszkałego przez cienie, mary, zjawy.
    Przeklęte dusze.
    Może nawet zagubione.
    Wyklęte własnym urodzeniem — bądź przekleństwem, jakie ich dotknęło.
    Wiatr zawył złowrogo.
    Wytyczała jednak dalej kroki bez konkretnego celu, unosząc bursztynowe spojrzenie ku niebu, którego nieskazitelność bezszelestnie rozpruły sokole skrzydła śnieżnobiałego przyjaciela nawołującego pobratymców donośnym echem. Przedzierała się kamienistą ścieżką, zaskoczona dokąd tego wieczoru zaprowadziły nogi, bo chociaż miejsce było jej znane, to odwiedzane nieczęsto, by nie powiedzieć, że wcale.
    Sylwetka opustoszałego młyna zamajaczyła pośród niezliczonych mgieł spowijających łakomie okolicę. Wspinały się zdradliwie wraz ze wzniesieniem, jak wspinała się milcząca dróżka prowadząca wprost na rozdroże, dopóki Hedda nie zatrzymała się w połowie następnego kroku. Bezlitosnym, dźwięcznym gwizdem przecięła okolicę, jak myśliwy ciął ostrym nożem truchło upolowanego zwierzęcia i długo nie czekała, Freyr przybył na zawołanie.
    — Dobrze się bawisz — stwierdzenie faktu bardziej niż pytanie wyrwało się spomiędzy uśmiechniętych warg. Wyciągnęła przed siebie ręką, pozwalając zwierzęciu przysiąść na przedramieniu okrytym ciepłem jesiennego płaszcza.
    Nocą świat jest piękniejszy, odpowiedział, zanurzając zakrzywiony dziób między pióra. I jeszcze bardziej niebezpieczny, gryzonie wraz z kuropatwami lubią tę porę, a ja lubię gryzonie i kuropatwy. Proste równanie. Obyło się bez głębszych wyjaśnień, jednak kąciki ust drgnęły wyżej ku górze.
    — Przez chwilę zabrzmiało, jakbym o ciebie nie dbała. — Dłonią pogładziła złożone skrzydła.
    Uratowałaś mnie jako pisklę wypchnięte z gniazda, wykarmiłaś, nauczyłaś jak podbijać nieboskłon, a ja nigdy ci tego nie zapomnę, przyjaciółko, więc moja wdzięczność jest dozgonna i wieczna, białozór potarł dziobem o jej palec, nim skubnął delikatnie w formie szczerej sympatii. Więź, jaką tworzyli nieprzerwanie już ósmy rok pięła się zawiłościami, które zrozumiałaby tylko osoba obdarzona dziedzictwem spoczywającym na ramionach Heddy, zwierzęcoustnością pozwalającą odkrywać świat na nowo — oczami mniejszych braci, ich słowami, uczuciami zalegającymi w sercach tak podobnych do ludzkich. Freyr przypatrywał się dziewczynie bystrością sokolich oczu, posyłając niewidoczny uśmiech.
    Wiedziała. Czuła. Rozumiała.
    — Dobrze cię mieć, Freyr — wyszeptała do niego.
    Wtem trzask gałęzi, jęknięcie kamyków, osunięcie ziemi, przykuły uwagę obydwojga. Bursztynem sięgnęła w ciemnościach nocy jakiegoś kształtu zbliżającego się powoli, a ptasie szpony zacisnęły się odrobinę mocniej wokół smukłego przedramienia.
    — Przyjaciel czy wróg? — spytała na granicy słyszalności.
    Człowiek, przynajmniej częściowo, odezwał się ptasi towarzysz.
    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Niepokój
    spłoszone myśli - emocje, pulsujące nieładem -
    - intuicja, wprawiona w nagłe, nieprzewidziane drżenia, niczym struna, brutalnie tknięta wprawioną dłonią artysty, jedna, druga, kolejna, przechodząc w dramatyczne crescendo nieznanej pieśni, posłanej przez podświadomość, donośnej, głębokiej, bez dna
    znowu - niepokój, silniejszy, gęstszy, dojrzewający, nadgnity
    myśli - wydaje się - jest tysiące, jednak jest tylko jedna
    miota się w miękkich falach pościeli, tonący w morzu wygody dziś niewygodnej, szarpie się w samotności, nie może, nie może zasnąć
    (wreszcie - koda).
    Wytchnienie.
    Podniósł się. Ciche kurwa rozcięło przestrzeń jak niepozorny skalpel. Usiadł na swoim łóżku, pozwalał władczej ciemności przelewać się na sylwetkę i sklejać czerń głodujących, spragnionych źrenic. Światło, splamione chorobą nocy sączyło się ze srebrzystej twarzy księżyca, polerowanej przez postrzępiony materiał chmur. Rytm pogłębionych oddechów splatał się z rytmem płynącym od skrupulatnej, rozliczającej go bezustannie, wędrówki wskazówek po tarczy zawieszonego zegara - tykał bez przerwy jak wielki i mechaniczny insekt.
    Nie umiał zasnąć - od kilku godzin, bez skutku zrywał się, z jednej strony na drugą, jednak sen nie nadchodził, nie chciał zupełnie schronić się pod kurtyną przymkniętych posłusznie powiek. Nie umiał znaleźć przyczyny takiego stanu; nigdy nie doskwierały mu identyczne trudności - zasypiał bez większych przeszkód, oddawał się mgle odpoczynku, nawet, jeśli w odmętach snujących się marzeń sennych czyhały mściwe koszmary, po których budził się, czując na sobie chłodną patynę potu.
    Niepokój wygasł, jednak przeczucie, przejrzyste, bez żadnej domieszki obaw -  zostało w nim zagnieżdżone. Nie umiał się jego wyrzec - działań, natchnienia, jakich nie objął żadną, wątłą racjonalnością. Wsunął na siebie spodnie, zapiął guziki pierwszej, wyjętej z szafy koszuli. Niedługo później, jesienny płaszcz opadł mu na ramiona. Nie spojrzał w lustro; nie chciał zapytać co robi, wiedząc, natychmiast wiedząc, że nie wykrzesa najmniejszych iskier wyjaśnień. Nie wiedział, co robi - nie wiedział, dlaczego czyni w podobny sposób. Dziwne. Dziwne. Dziwne.
    Szczęk zamka  - nie może teraz zawrócić. Drzwi, niewzruszone, milczały za coraz mniej wyraźniejszą, skorodowaną w cieniach plamą jego sylwetki. Oddalał się, krok za krokiem.
    Własny dom zniknął z oczu.
    Osiedle zniknęło z oczu.
    Miasto zniknęło z oczu.
    Pozostawała łypiąca granatem ciemność. Noc rozświetlona cząstkami zdziesiątkowanych, patrzących się obojętnie gwiazd. Chłód, który wsiąkał pod tkankę skóry i gnieździł się wewnątrz szpiku. Gęsty materiał z wyłaniającym się niewyraźnie szeregiem drzew, przygaszonym pejzażem, nieznanym, przeobrażonym przez noc. Szum rzeki, sczerniała wstęga, rozcinająca teren, kryształ zmieniony w smołę pod wpływem nieurodzaju światła. Szedł dalej, wiedząc i jednocześnie nie wiedząc, dokąd właściwie zmierza, wsłuchany w każde wspomnienie swojego kroku, szeptane przez udręczone listowie. Każdy, wypominany przez nadszarpniętą ciszę, ujawniający się mgiełką oddech.
    Wezwany - przez dotąd nieznaną siłę. Bezradny w objęciach losu, stłamszony pod rozkazami trzech bogiń.
    Ze studni mroku wyłonił się inny zarys. Ludzka - kobieca - sylwetka. Przystanął. Suchy trzask połamanej gałęzi był jak ostatni skowyt. Pomyślał o przeznaczeniu. O drugiej, nieludzkiej cząstce, wczepionej w jego naturę. Pomyślał, odruchowo, nie znając źródła impulsów, błądzących po jego głowie, po raz pierwszy od dawna - o sobie, jako o huldrekallu. Demonie, który pojawiał się, czerpiąc garściami z ludzkich, tak prozaicznych słabości.
    Zrozumiał, że od początku szedł do niej.
    Wprost absurdalna ciekawość.
    Poruszył się, znowu - dystans uległ skurczeniu. Zbliżał się. Chciał dojrzeć wreszcie jej twarz.
    Zamarł, onieśmielony zarysem towarzysza - zwierzęcia, jedynym, co najwyraźniej przyniosło mu otrzeźwienie.
    Nie tłumił, silnie, jak miał w zwyczaju, roznoszącej się aury - w tej chwili mogła być wybawieniem. Nie wiedział, nie mógł przewidzieć, jakie ma nastawienie odcięta naprzeciw postać.
    Milczenie zszyło krawędzie nieznacznie rozchylających się warg - zamarły, nie niosąc choćby muśnięcia niewyraźnego słowa. Nie miał najmniejszych pytań, oprócz jednego, pospolitego (kim jesteś?) - wiedział, że w przeciwieństwie do niego, ona mogła mieć więcej cisnących się wątpliwości.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Gwałtowna dezorientacja zdarzeń.
    Głos zatrzymany ostatkiem sił; bezgłośnie zaskoczenie kwitnące pod powierzchnią bursztynu, jak przebiśniegi przebijające zaklętymi pąkami przez połacie śnieżnobiałego puchu. Ciche, niemalże niedostrzegalne syknięcie wyrwane piersi. Jedyna namacalna cząstka zdumienia, która mogła sięgnąć mężczyzny, jego osoby okrytej ciemnością górującą ponad wszystkimi. Dzielący ich dystans niczym niepisana granica oddzielał niedopowiedzeniami; nie pozwalał na wykonanie kroku przy jednoczesnym kuszeniu ludzkiej ciekawości.
    Głowę zalały krótkie formy.
    Pojedyncze znaki zapytania zawieszone w otchłani myśli.
    Kto?
    Skąd?
    Jak?
    Czy?
    Dlaczego?
    Szorstki dysonans.
    Brutalne sponiewieranie osamotnienia, jakiego pragnęła i oczekiwała tej nocy — ciężar sokolego cielska wciąż przypominał o tym, czego nieznajomy mógłby nie zrozumieć; zaciśnięte wokół przedramienia szpony wpijały się nieco mocniej niż powinny, zatrzymując kobietę po tej stronie świadomości. Przestrzeń dookoła falowała bowiem niespokojnie. Skrzyła niczym fatamorgana na krajobrazie pustynnych stepów, piaskowych wydm, wyrzeźbionych dłutem wiatru pałaców.
    Zadygotała nagle.
    Czuła chęć.
    Dziwne, dwojakie, przemożne uczucie rozgrzewające od środka. Ubrana w ciemność nocy, ozdobiona potajemną poświatą zawieszonych na czerniach nieboskłonu gwiazd, których migotliwe kształty odbijały się w głębokich zwierciadłach; żywa barwa bursztynu odrobinę przygasła, ugięła się pod ciężarem półmroku, przekształcając w bardziej umęczone życiem ferie brązów.
    Obserwowała go przez ułamki sekund, chociaż te zdawały się pobrzmiewać donośną wiecznością. Ile oddechów minęło, nie potrafiła powiedzieć, nim wreszcie sylwetka zmieniła ułożenie, przedzierając się przez dostojność pierwszego — zarazem jedynego — kroku postawionego ku Niemu. Przeznaczeniu bądź przypadkowi, wszak te wciąż istniały, prawda?
    Sokół poruszył się niespokojnie, lekko rozdziawił dziób.
    Wystarczy jedno słowo, Heddo… Śnieżnobiałe skrzydła nakrapiane pojedynczymi opiłkami szarości drgnęły nieznacznie, nie zamierzał jej porzucać i ona wiedziała o tym, przesycona siłą ich magicznej więzi. Spoiwa nieprzeznaczonego dla obcych oczu; sznura łączącego przez upływające lata.
    Mogła szepnąć, napuścić na tajemniczego człowieka kryjącego się pośród mroków, spuścić ze smyczy, uwolnić spod iluzorycznego więzienia przyjaźni, pozwolić naostrzonym szponom zasmakować w ludzkim mięsie; rozorać policzki, naznaczyć dożywotnio szramami, które niczym wypalone rozżarzonym żelazem spocznie na męskim obliczu. Po kres jego dni.
    Zamiast tego trwała w ciszy, czując Coś.
    Czymkolwiek było.
    — Późna to pora na spacer — rzuciła cicho. Wzrok przyzwyczajony do półmroku coraz pewniej rysował kontury twarzy, bawił się niczym akwarelista barwami, rysując cienie wraz z jasnymi refleksami. Wtedy go rozpoznała.
    Jakaś cząstka niej dostrzegła człowieka, która nawykła nazywać imieniem artysty; podobnego jej, jednocześnie skrajnie różnego. Co tutaj robisz, Einarze? mogłaby spytać. Mogłaby postawić wiele więcej pyta, lecz poddające się nieznanej sile zmysły traciły trafność osądu, wydzierano im racjonalizm, zastępują czymś cięższym, głębszym, doznanym pierwszy raz za młodu — za dalekiego dzieciństwa, kiedy cyrkowe namioty okrywały świat, zaś stwory (podobne jej istoty, wyklęte i przeklęte) porzucone przez rodziny nazywała rodzina. Poznała tę magię, jakże pierwotną, zdawałoby się czerpiącą siłę pośród panteonu skandynawskich bóstw, które obdarowywały co bardziej wytrwałych bądź nienawidzonych ich sercami.
    Wiedziała, czym jest Coś — uczucie rozkwitające podskórnie zaczynało promieniować, rozpływało się, niosło subtelność rzeczywistości, kusiło i mamiło, sprowadzało zgubną przyjemność; szczególną, jakiej doznanie byłoby niemożliwe innymi sposobami, lecz trefną.
    — Przedstawię ci, mojego towarzysza, oto Freyr — głos emanujący łagodnością ukruszył się nieznacznie. Sokoli gwizd przeciął powietrze, jakoby forma powitania, po której skierowała słowa do niego. — Nic mi nie zrobi, jest mnie podobny.
    Nie musiała udawać, nie przy Nim.
    Będę czuwać, nie ufam obcym nawet tobie podobnym, szelest sokolich skrzydeł zaatakował obmywający powietrze spokój, bezruch.
    — Nocą wiele zdarzeń widzimy wyraźniej, nie sądzisz? — posłała ku niemu szept własnych słów. Pytanie pomknęło do malarza niczym miłosny list przerzucany między szkolnymi ławkami przez psotnych nastolatków, beztroska przeplatana figlarnością zalśniła, śmiech przetoczył się dzielącym ich dystansem. Nie zamierzała drążyć czy kwestionować, po prostu zepchnęła zdumienie jego obecnością na dalszy plan.
    Księżyc im świadkiem, iż kontur przypadku się wyostrzał.
    Plecione drżącymi dłońmi Norn przeznaczenie zagrzmiało.
    Poruszyła się, ostrożnie ważąc kroki, jednocześnie ciekawa i ukojona.
    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Czerń, mnogie stopnie szarości i granat – monotonny, znajomy koloryt nocy, liche, odbite światło poszatkowane przez baldachimy ostatnich, pożółkłych liści. Gruboskórna pięść chłodu zderzała się z jego kośćmi, atakując zaciekle, z pasją nieubłaganych, proroczych wizji o nadchodzącej zimie. Zaczerpnął głęboki wdech. Płaszcz ostatecznie nie bronił przed kąsającą aurą. Wytężał wzrok, który przemierzał przez dalsze i dalsze warstwy kurtyny cieni – zarys sylwetki zyskiwał kolejne linie, coraz bogatszy, wyodrębniony szkic. Niepokój wezbrał jak silna, spieniona fala. Zaszumiał gniewnie pod skórą, wzburzył się, zderzył, odbił.
    Woń wrzosów. Znajomy, wrześniowy zapach. Tańczył; kręcił się niespokojnie w powietrzu. Wrzosy. Wrzosowy zapach. Dlaczego? Nozdrza obmywane esencją, powietrze, wpuszczane cyklicznie do gniazda łapczywych płuc. Dlaczego? Skąd? Irracjonalne, wynaturzone, zupełnie, jakby wędrował po labiryncie snu. Zupełnie, jakby spotkanie, jak gdyby wszystko było wymysłem, pojawiającym się w głowie, nierzeczywistym. Czuł zapach wrzosów od chwili, kiedy leżał w sypialni; był wszędzie, prowadził go, niczym chłopca, jak pokornego sługę.
    Nie rozumiem. Nicnierozumiem. Nic. Wielka, zrzucona płachta. Całun niewiedzy przykrywający umysł. Odczucie, że jest się cząstką w nieznanym planie. Niepokój, za brzegiem skóry, niepokój, zasiadający, jak władca w poruszającym się życiodajnie pałacu serca, w komnatach komór, przedsionków.
    Szczęśliwie znajomy głos – rozpoznany natychmiast.
    ...i niebezpieczna – słowa, pobrzmiewające zarówno dla niej, jak i dla niego. Ostatnie, płynące w galdryjskim świecie miesiące, przynosiły litanię nieszczęść. Zaginięcia, morderstwa, ciała mieszkańców odnajdywane w Midgardzie, pozornie spokojnym mieście i poza jego murami. Nie pozwalał, dotychczas, porywać się atmosferze rozsiewanej przez media – świadomy, że pełzające zawzięcie robactwo strachu nie przynosiło żadnej korzyści w życiu. Starał się tworzyć – nadal uparcie kłamał, wspierając swój wizerunek na zakrzywionej, przez lata, rzeczywistości. Nie trudnił się zakazaną magią, dławiąc w sobie dziecięcą, naiwną skłonność do poznawania wszystkiego, co było niedozwolone. Podobnie, nie miał z nikim zatargów innych niż nierozważne romanse. Na szczęście. Na całe szczęście – w nieszczęściu.
    Jest piękny – spojrzenie wkrótce przylgnęło do postaci sokoła, smukłej i dumnej; czuł, że nie wzbudził z początku w umyśle drapieżnego stworzenia sympatii, co było zresztą zupełnie uzasadnione. – Zazdroszczę ptakom ich zdolności do lotu – stwierdził ściszonym tonem, obserwując ruch rozłożonych skrzydeł. Piękno. Niedoścignione piękno. Ludzie musieli pożerać zawsze pył ziemi.
    Rozumiesz, co chce przekazać, mógłby oznajmić, popchnięty przez spostrzeżenia. Było to jednak – jak sądził – zbyt oczywiste i mogło rodzić pokrewne owoce pytań, w tym pytań wycelowanych prosto w jego osobę. Przemilczał. Zanotował w pamięci.
    Osłabił aurę, czując, że była zbędna. Uścisnął ją znów w kontroli, stłumioną do koniecznego minimum. Nie mógł doszczętnie jej stłamsić, lepił się, odkąd sięgał pamięcią, od spojrzeń. Skazany, by się wyróżniać, ludzki i jednocześnie odległy od człowieczeństwa. Świat nie chciał takich jak oni – zazdrościł, lękał się i odrzucał. Podziw z łatwością mógł stawać się wykluczeniem. Wystarczył jeden, nieodpowiedni ruch, nieodpowiednie słowo, szarpiące kruchych odbiorców.
    Otwiera nam inne zmysły – wychodził jej na spotkanie. Zwiewna tkanina szeptu zafalowała w powietrzu. Dopiero teraz, mógł się dokładniej jej przyjrzeć, obmyć spojrzeniem rozmytą i zagadkową postać. Nocą wszystko jest inne. Tej nocy, okazywali się inni, niż dotąd na kartach wspomnień – bez wernisaży, bez planowanych występów, bez ruchów, które scalały w sobie treści historii. Bez bladej poczwarki płótna, na której miało zagościć właściwe, malarskie dzieło. Bez innych szelestów głosów, bez śmiechu, bez wysokiego okrzyku uderzających kieliszków niosących się z barokowym przepychem rozmów podczas wielu bankietów. Bez innych, przyglądających się im artystów. Bez towarzystwa, bez żadnych, rozpraszających kwestii.
    Zdumiewające. Moje doprowadziły mnie właśnie tutaj – głos, po niedługiej chwili ponownie przeciął powietrze. – Norny mają mi za złe, że dotąd nie zamieniłem z tobą więcej niż kilku słów – wyznał, półżartobliwie ujmując tę przypadkowość spotkania. Przypadek. Nieprzypadkowość. Kim był, aby móc ją określić – z niezachwianą pewnością?
    Był tylko pionkiem. Jedynie pionkiem w tej grze, zesłanej przez krnąbrny los.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Mieszanina oddechów, myśli oraz słów.
    Abstrakcyjna mozaika nieprawdopodobności, przypadku i zaskoczenia, zarazem uknute misternie zrządzenie losu, którego szlakiem obydwoje podążyli. Nieświadomi tego, kogo spotkają pośród czerni zasnuwającej oczy miastu. Wrzosowa woń roztaczana dookoła niczym narkotyczna mieszanka przyciągała, mamiła. Oszukiwała, jednak Hedda nie mogła wiedzieć; nie przyszłoby jej do głowy, któż jest winien tego zamieszania.
    Uśmiech wygiął kąciki ust ku górze.
    Rozbawienie zaszumiało w głowie.
    Szelest sokolich piór panoszył pośród płaszczyzn wiatru nucącego ciche melodie.
    — O ile samemu nie jest się niebezpiecznym odparła ze spokojem. Paradoksalnie nie czuła strachu; może to swoboda późnej pory, dreszczyk emocji przebiegający wzdłuż karku, elektryzujący kręgosłup drobnymi cząsteczkami adrenaliny przedzierającymi się do podświadomości skutej chłodem wrześniowej nocy, otoczonej zimną barierą własnego dystansu. Do czasu.
    Ich świat ulegał rozpadowi — zmieniał się gwałtownie, wydzierał poszczególne żywoty niespodziewanie, bez jakiejkolwiek zapowiedzi zakradał niczym podstępny złodziej do galdryjskiej codzienności, zasiewając drobne ziarenka strachu, pierwotnego lęku, może nawet złowrogiej paranoi. Śmiejąc się złowieszczo ze swego teatru, którego marionetkami byli oni wszyscy; śmiertelne szkatuły przechowujące zagubione dusze rwące przed siebie na pohybel bezpiecznemu sklepieniu, jakie uwięziło dla wspólnego dobra. Niewiele myślała o toczonej miasto zarazie morderstw, jednocześnie nie pozostała całkiem głucha na nawoływanie śmierci, gdzieś tam pozostała świadomość, jakoby Hedda mogła być kolejną ofiarą. Każdy mógł niespodziewanie opuścić padół łez i rozpaczy, i prawdą było, iż mordercza pani nadejdzie po wszystkich; nikogo nie oszczędzi. Nawet ich.
    I ona głębokim spojrzeniem objęła sylwetkę Freyra, który przysiadł na konarze. Wciąż blisko. Wciąż niespokojnie napięty głuchym oczekiwaniem. Owszem, był piękny oraz pięknie wolny we własnej niezależności; obecność Heddy w jego życiu nie należała do żadnej stałości, gdyby tylko zapragnął odejść ku zimnym, skandynawskim lasom mógłby to uczynić bez zatrzymania.
    — Piękny i dumny, niekiedy przesadnie — powiedziała głosem czułym.
    Szpony drasnęły powalony konar, ukazując własną ostrość, gwałtowność drapieżnej natury.
    Tę dumę nosisz sama, czasem wyżej od ambicji, doleciał cichy, ptasi śmiech. Wzbijając się w powietrze gwizdnął przeciągle, posłał mężczyźnie przydługie spojrzenie rozpoznając każde słowo ludzkiej mowy. Dla jednych sekundy, dla niego cała wieczność minęła między ostrzegawczym kołowaniem ponad ich głowami, a bezszelestnym wylądowaniem na cielsku gryzonia; pisk konającego stworzenia był dla nich odpowiedzią, iż tej nocy jedno nie powróci do bezpiecznej ostoi własnego domu.
    — Wszędzie niebezpieczeństwo. — Czujnym spojrzeniem prześlizgnęła się wzdłuż męskiej sylwetki, posyłając Einarowi subtelny uśmiech. Sokół powrócił na powalony konar, szpony ociekające szkarłatną krwią ofiary, której truchło zwisło bezwładnie, dopóki nie zaczął brutalnie odrywać kawałków mięsa. Jeden po drugim. — Smacznego — rzuciła pod nosem.
    Niepokoje zakołysały lasem.
    — Zdolność do lotu oraz mordercza natura, Freyr jest tego kwintesencją. Nigdy nie wiesz, skąd nadejdzie, mimo iż wyczuwasz obecność. — Śmiech zahaczył o słowa. Obnażona świadomie ze wszystkich płaszczy, jakie zakładała jeden po drugim, tworząc bezpieczną pokrywę materiału, by chronić własną nagość; teraz mogła bezpardonowo wyjść z cienia, odpowiedzieć śmiałością na śmiałość, ciekawością na ciekawość. Tak zrobiła. — Norny bywają żartobliwe w tkaniu ludzkich losów, nie sądzisz? — pytanie popłynęło ku niemu.
    Ktokolwiek był winien tych drobnych przypadkowości, nie obwiniała o nic. Postąpiła odważnie kilka kroków ku portreciście, pozwalając księżycowym refleksom otulić ostrość kości policzków, przyjmując chłód wrześniowego wiatru w płuca.
    — Dobrze cię zobaczyć — stwierdziła. Brzmienie szczerości towarzyszyło słowom. — Wciąż uprawiasz sztukę, grając światłem i cieniem? Akwarelą bądź olejem? Mamisz oczy zatrzymanym pędzlem obrazem rzeczywistości? — pytania popłynęły ku niemu niczym okręty.
    Bursztyn spojrzenia osiadł na męskiej twarzy.
    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Szlachetne kryształki gwiazd umieszczone w objęciach nieba niczym na jubilerskiej poduszce; firmament lśnił wspomnieniami blasku, przechodzącymi przez toń bezmiaru, skrzącą się, mrugającą zagadką pnących się konstelacji. Setki, tysiące lat, wyszywanych srebrnym milczeniem przyglądających się obojętnie punkcików – niezważających na mordy, na przeplatane od kłamstwa bukiety stwierdzeń, na niecierpliwe czułości schronionych przed spojrzeniami kochanków, których już wkrótce miał rozproszyć w pył czas; na sztylet zdrajcy, zawisły nad nieświadomą szyją. Niepoliczone mordy, niepoliczone zniszczenia tłoczone nieustępliwie przez serpentyny żył przemijania i nietrwałości obrazów. Niepoliczone gwiazdy, spoglądające na marionetki niepoliczonych ludzi, zamkniętych w teatrzykach przeznaczeń.
    Ich przeznaczeniem stało się – w nieuchwytnym teraz – spotkanie, rozrywające mętną błonę milczenia, utworzonego nieuchronnością lat. Linia warg, nieruchoma, wyrzekająca się, do tej pory, nadmiernej dynamiczności drgnięć, wypuszczenia zalążków nieplanowanych, zanadto bogatych słów – dała się w pełni porwać spontanicznością rozmowy. Maski opadły, wygasły cudze spojrzenia, ciśnięte w zgęstniałą ciemność kajdany tłumu były jedynie marnym zarysem wspomnień. Tej, panującej nocy – nie było żadnej, rozkazującej im uprzejmości, po której prostej wymianie, na nowo zaczęli tonąć wśród innych, znajomych twarzy; nie wkradły się nieproszone, wścibskie tęczówki zaciekawionych osób. Byli wolni; naszkicowani niedbałą dłonią półmroku, wykrojeni w mieszance przykrytych patyną nocy barw.
    Usta, mogły dotychczas, w porażającej większości czasu – milczeć – chociaż oczy, przeciwnie do ich bierności, bacznie obserwowały karierę, a rozmaite, entuzjastyczne wieści spływały w stronę uważnych małżowin usznych. Przyglądał się jej sukcesom, samemu, stając się często odbiorcą i uczestnikiem kolejnej, kreślonej na teatralnej scenie, barwnej rzeczywistości. Był jednym z wielu obserwatorów jej pomyślnego losu, jednym z wielu, skoncentrowanych na podwyższeniu spojrzeń, delektujących się okazałą sztuką. Jednym z wielu, aż do obecnej pory, gdy przyszło im wieść pełnoprawną wymianę zdań. Zdumiewająca nieobliczalność przypadków; nieokiełznana, miejscami niemal szydercza kapryśność losu – w tym, rozgrywanym momencie, wyjątkowo korzystna.
    Czy to oznaka zwątpienia? – uśmiech wtem łaskoczący kąciki ust; uśmiech, któremu zmuszony był teraz ulec, któremu chciał się zawierzyć. Krawędzie czerwieni drgnęły, rozpostarty w sympatii łuk w pełnej krasie rozgościł się na obliczu.
    Niewinna, przejawiająca się uszczypliwość – czy dopuszczała do siebie ten rodzaj myśli? czy rozważała, że mógł zaniechać malarstwa, ugasić jak płomień świecy przykryty okrutnym korcem, umrzeć i zgnić wewnętrznie, poruszać się po tym świecie niczym wyschnięta, opustoszała wylinka? Nie; nie był w stanie. Nie bez przyczyny powołał do życia nowego, lepszego siebie, Einara Halvorsena, którego strój w teatralnej rzeczywistości wykluczał posiadanie ogona, którego krew wykluczała demony o pokruszonych przez liczne występki kręgach, gruchoczącego, (nie)moralnego kręgosłupa, jaki zapadał się w bezkształtną ruinę.
    Nie umiał przestać – wewnętrzna, silna potrzeba, wyższa, znana przez każdą, skazaną na twórczość duszę. Głos wychodzący z wnętrza, wołający z zamglonych, niedostępnych pejzaży podświadomości. Ręka, świadomie i nieświadomie dzierżąca pędzel. Malować bez pomyślenia o malowaniu; tańczyć bez rozważania na temat ruchów; grać w zapomnieniu, że dłonie szarpią instrument.
    Nie porzuciłem pasji – dodał po kilku chwilach. – Żałuję, że nie mogę zaprosić cię na wrześniowy wernisaż – szczere, niedługo później zapadające wyznanie. Powaga, nachodząca na twarz, ostygła, pogrążona w krótkotrwałym przejęciu losem mimika.
    Wystawa, w której miał uczestniczyć, została odwołana ze względu na zaginięcie – jak obwieściła Krucza Straż – głównego z jej organizatorów. Wieści po hermetycznym światku artystów niosły się niesłychanie prędko; nie chciał, w związku z tym rozdrapywać ran, nosząc w sercu świadomość, że znała piętno ostatnich, druzgocących wydarzeń.
    Jeśli zechcesz uwierzyć nie tylko na moje słowo – ożywił się, dopowiadając z ponownym rozpogodzeniem, ujawniającym się na obliczu: – mój dom oraz moja kolekcja z przyjemnością cię przyjmą – zaproszenie, zawarte w ostatnim zdaniu przeniósł oziębły posłaniec jesiennego powiewu. Subtelne, bez narzuconych wymagań, pozwalające na równie zgrabną odmowę, oczekiwało na pierwszą, mającą zapaść decyzję.
    Spojrzenie, z przebłyskiem zaciekawienia, zatrzymało się na kobiecej twarzy.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Midgard był tej nocy piękny.
    Chociaż niekiedy Heddę uderzała świadomość, iż słowa są zbyt małe dla nazywania czy też szerokiego obejmowania rzeczywistości dokładnie taką, jaką człowiek ją widział; samo piękno posiadało niezliczone znaczenia, w spojrzeniach tysięcy (jak nie miliardów) jarzyło się pod postacią czegoś zupełnie innego. Bądź kogoś.
    Zawieszone ponad głowami gwiazdy migoczące na atłasach niebiańskiego firmamentu były zarazem doskonałym przykładem tego, iż noc potrafiła przykuwać uwagę czymś więcej niż złowrogimi sylwetkami bezkształtnych potworów, jakie wychylały się zza konturów śnionych koszmarów. Ich spotkanie, mimo iż pozornie przypadkowe, okraszone wonią wrzosowych perfum, zlęknione pod ciężarem zagubionych spojrzeń dwojga artystów, ewoluowało wraz z każdym kolejnym krokiem, wypowiedzianym na bezdechu słowem, zatrzymanym na skrawkach powiek niewypowiedzianych myślach piętrzących się gdzieś pod sklepieniem czaszki.
    — Nazywam to ciekawością, Einarze — odparła zawadiacko. Jego imię dopieszczone brzmieniem kobiecego głosu, który delikatnie zahaczał końcówką języka o każdą literę; pojedyncze głoski układające się w spójną całość; chłonące calutką tajemniczość skrywaną głęboko pod powierzchnią wyjątkowo nieruchomego, w tym krótkim świście oddechu, bursztynu, jakby zastygniętego, spętanego bezczelnie rzeczywistością.
    Zwątpienie?
    Nigdy nie pokusiłaby się o tę myśl, zamiast tego odpowiadając uniesieniem kącików ust ku górze. Delikatnie rozchylając wargi w geście rzuconego wyzwania, jakby powstrzymała samą siebie przed dopowiedzeniem dalszej historii, szarpnęła brutalnie wodzami nim potok słów wypłynął, wiodąc na zgubę. Einar, chociaż nieznany tak, jak sama tancerka by chciała, pozostawiał dookoła siebie niezliczone znaki zapytania, które miotały się w chłodnym, wrześniowym powietrzu niczym zdziczałe zwierzę zamknięte w klatce, schwytane przez kłusownika i wyczuwające nadchodzącą rychło śmierć. Spoglądała na niego zaciekawiona, zarazem zachowująca tę zdrową dozę zdystansowania, bo chociaż nie byli wrogami — i oby nigdy się nimi nie stali — nie byli jednocześnie przyjaciółmi.
    Przeklęci artyści.
    Wyklęci przez siebie i przez świat.
    Wiecznie podążający za sztuką, jak człowiek spragniony wody na wymarłej pustyni.
    Niewiele różnili się od włóczęgów, których życie skazało na powolne umieranie w szaleńczej gonitwie za instynktami oraz niewysłowionymi pragnieniami, jakich ich ciała, szkatuły przechowujące spowite mlecznobiałymi mgłami tajemnic dusze, pożądały ponad wszystko inne. Nieśmiertelność, gonienie za nią dzień po dniu, gdzieś tam była; dotarcie do niej zdawało się jednak ponad ludzkie siły, a mimo wszystko parli przed siebie. Ona w tańcu. On w malarstwie.
    Skinęła mu głową.
    Oczywiście, że wiedziała.
    — Wiele spraw dzieje się niezależnie od nas — odpowiedziała ostrożnie. Gdzieś w niedalekiej przestrzeni dogorywała zdobycz drapieżnego ptaka, wciąż słyszała cichy jęk trzaskających kości pożeranej ofiary. Mimo to Hedda potrafiła trwać tak, jak kilka oddechów wcześniej. Wyuczona swoboda podparta subtelnością uśmiechu, spowita nocą sylwetka o wyprostowanych ramionach i pokrzywionych myślach. — Jestem jednak pewna, iż jeszcze niejeden wernisaż przed tobą.
    Przed Tobą.
    Przed nim.
    Nie przed nimi. Zatrzymała tę myśl dla siebie, nie wiedząc co w istocie nadejdzie, czy październikowego dnia śmierć nie zapuka to jej właśnie drzwi, czy nie upomną się o jej chude ciało cienie przeszłości. Wygłodniałe demony żerujące na wspomnieniach bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
    — Jeśli zechcesz nie ugościć, nigdy nie odmówię — słowa przyjemnie kąsały przestrzeń pomiędzy ich ciałami. Wgryzały się pod powłokę codzienności, może poniekąd zaskakując, może będąc dokładnie tym, czego pragnęli, oczekiwanym rezultatem, zetknięciem zdarzeń, rozwiązaniem skomplikowanego równania.
    Cokolwiek miało się zdarzyć, zderzyło ich dokładnie teraz.
    Właśnie dziś.
    W tej bezkompromisowej otoczce wrzosów, ciemności, głodu.
    Niewypowiedzianych przewinień, jakie ciągnęły za jednym i za drugim.
    — Powiedz tylko, kiedy mam się zjawić.
    Odpowiedź na wszystko, krótka i prosta. Niezakończona znakiem zapytania, mimo iż zmuszająca mężczyznę do sięgnięcia własnego głosu.
    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Jaskrawy pigment uroku, pokrywający płótno chaotycznego życia.
    Jaskrawa barwa przetrwania.
    Jaskrawa mgiełka, ścieląca się gęsto - szczelnie - na materiale skóry.
    Przejaskrawiona uroda, przejaskrawione, obce i niewłaściwe uczucia. Zestaw emocji, podawany na tacy niewyraźnej obłudy, subtelnej i wyważonej. Zachwyt - którego, możliwe, że nie powinno być.
    Nie wiedział, czy bez domieszki wszechobecnego czaru, kochaliby go tak samo.
    Nienawidził ich - brzydkich, rozrzuconych odłamków osobowości i chimerycznej natury, z których mogła utworzyć się układanka zakłamanego życia. Nienawidził i równocześnie kochał, będąc całkiem zależnym, nie mogąc żyć bez dzierżenia wpływów nad wierną rzeszą patrzących się z połyskliwym, wielkim podziwem ludzi. Dar i przekleństwo, które mogłoby objąć porozumieniem zaledwie wąskie i hermetyczne grono osób, z zapisaną na genetycznych liniach, dodatkową melodią zdolności, wymykających się nierzadko poczuciu zgorzkniałego rozsądku. Nie potrafili okazać im zrozumienia, bali się; pojeni parszywym trunkiem prymitywnego lęku, wytaczając huk armat gniewu i odtrącenia. Na szczęście dla poszczególnych, wybranych, naznaczonych  jednostek, podobne, radykalne podejście, nie dotyczyło wszystkich; niektórzy z nich mogli liczyć na znacznie bardziej łaskawe, entuzjastyczne spojrzenia. Dlatego zawsze powtarzał, że pewnie jest fossegrimem. Zawsze, kiedy pytali. Zawsze, gdy próbowali dociekać, drążyć - nigdy nie mówił sam z siebie. Jako huldrekall nie miałby żadnych szans, by zbudować karierę, aby zaskarbić szacunek oraz uznanie elit. Bez kłamstwa, w rzeczywistości, mógł okazać się nikim, marnym, znienawidzonym mieszańcem, kundlem, plączącym się między nogami pana. Talent był ledwie wstępem, nieistotnym prologiem, który mógł nie odegrać swojej właściwej roli. Talent wymagał zawsze odpowiednich składowych, by rosnąć do okazałej formy. Talent, sam w sobie, mogło posiadać wielu, zdeptanych, zmieszanych z pyłem i brudem ulic. On potrzebował więcej; od zawsze więcej, niż kiedykolwiek mógł.
    Malarstwo stało się więcej niż przejawianą pasją, iskrą zdolności, którą był obdarzony. Odkąd pamiętał, było wiernym kompanem na wszystkich etapach życia, pulchna, dziecięca rączka sięgała nieporadnie po kartkę, wydającą na powitanie pełen przejęcia szelest. Pierwsze, niezgrabne linie tworzyły proste rysunki, z czasem i dorastaniem tworząc imponujące, przepełnione natchnieniem kompozycje. Od zawsze, w wolnych chwilach sięgał po zestaw swych ołówków i kredek, a później z kolei farb.
    Malarstwo było jedyną prawdą w jego całej osobie, jedynym, co wypływało prosto, nieskrępowanie z wnętrza, zawarte, pośród pociągnięć pędzla, na lnianej membranie płótna. Najczęściej malował ludzi; tych, którzy chcieli, tych, których sam chciał uwiecznić. Renoma, którą uzyskał, pozwalała mu teraz żądać wysokich cen w zamian za wykonaną pracę.
    Oprócz nocnej wędrówki, wiodącej prosto do szczęk nieznanego, łączyło ich przede wszystkim - czego pewny był od początku - zamiłowanie do sztuki. Niejednorodnej, nieodgadnionej, posiadającej liczne i niepojęte wcielenia. Sztuki, która scalała się z ich profesją. Oboje, na swój sposób, mogli dostąpić jej ciężką pracą i staraniami, oboje, obdarzeni zostali wrodzoną predyspozycją, unikalną, wplecioną w ich żywot cząstką. Las szumiał ponad głowami; okrągłe, pulchne oblicze księżyca schowało się w tym momencie za kotarami chmur. Ciemność, gruba jak wełna, tworzyła na ich postaciach dodatkowe odzienie, nosiła skarby tajemnic.
    - Nie wątpię. Wpadliśmy teraz w sidła niefortunnego czasu - przyznał, możliwie najbardziej subtelnie - wierzę jednak, że wkrótce wszyscy będziemy go mieć za sobą - nawet, gdy jego myślenie zakrawało na samą naiwność, nie mógł się przed nim powstrzymać. Nie był dotychczas zdolny do zmartwień; sam, powinien usiąść i płakać po dokładniejszym przejrzeniu własnego losu i kaleczącej, obrastającej cierniami prawdy.
    - Albo, przynajmniej, że doczekamy chwili, w której dosięgnie kresu - dopowiedział po krótkim, ulotnym dotyku chwili. Sam, preferował spoglądać na pozytywny scenariusz. Wiedział, że każde z morderstw, każde z notowanych zaginięć, roznosiło się długim oraz głębokim echem. Pozycja i reputacja, zaskarbiona przez Kruczą Straż, mogła ulec zachwianiu. Wolał zakładać, że zrobią wszystko, aby zachować twarz i pochwycić sprawców (a może tylko jednego, wyjątkowo bezlitosnego sprawcę?).
    - Najlepiej, gdy rozważymy dogodny termin listownie - sugestia, wypuszczona na skrzydłach dalszych, wypowiadanych głosek, obrośnięta w pióra przekonania, że dokładnie w ten sposób będzie im najdogodniej zorganizować spotkanie. Oboje, a w szczególności Nilsen jako sceniczna artystka, mieli napięty grafik, obfitujący w liczne zobowiązania. Nie chciał, aby rozmowa, a w szczególności rozmowa i zapoznanie ze sztuką, były dla niej ciężarem.
    - Nie będziesz mieć nic przeciwko, jeśli odprowadzę cię do portalu? - pytanie wybrzmiało później, falując w chłodnym powietrzu. Skoro ją znalazł, nie chciał zostawiać jej samej - nieznana siła, a może zwyczajna troska czy podwaliny dobrego wychowania, nie pozwalały mu zostawić kobiety i udać się, obojętnie, w swoim własnym kierunku. Nie sądził, aby jego obecność, mogła zarazem odegrać szczególną rolę - nie sądził też, aby Nilsen i jej ptasi towarzysz, czuli się odrobinę niepewnie. Ziarno powodu padło, będąc zasianym gdzie indziej, a słowa, bezlitośnie pomknęły, stając się dokonane.


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?

    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zalewające nieboskłon pociemniałe akwarele nocy nakrywały ich ciała — obydwoje niczym rozbitkowie dryfowali w bezmiarze doznań oraz enigmatyczności zarysowanej pod załamaniem żył, w kącikach oczu, w lichych myślach ozdabiających sklepienia czaski niczym freski we włoskiej kaplicy. Obydwoje tak podobni, co różni. Odcinając się ostrym szkarłatem na tle chłodnego wieczora przesyconego drażniąco ostrą wonią kobiecych perfum, które wciąż dryfowały w powietrzu.
    Wyczuła go.
    Od momentu, w którym dotknęła jej efemeryczna aura tak bliska temu, czego wielokrotnie doświadczyła ze strony Neptúnusa, podświadomość podpowiedziała najbardziej logiczne rozwiązanie rysujące się pod cieniutką skórą powiek, gdzie docierały najpiękniejsze ze snów oraz najpotworniejsze z koszmarów; wielobarwności pejzaży zatrzymanych na granicy jawy i iluzorycznych miraży, dokąd nikogo nie dopuszczała, nie zamierzając się dzielić. Nie obawiała się ani Einara, ani jego wyjątkowości, bowiem zdążyła się nauczyć prostych zasad rządzących światem i jeśli chciałby jej wyrządzić jakąkolwiek krzywdę, zrobiłby to już dawno temu bądź spróbował, o ile zdołałby pokonać barierę ostrych, szponiastych ataków ze strony towarzyszącego im białozora, którego w tamtym właśnie momencie przywołała przeciągłym gwizdem.
    Ptak zatrzepotał śnieżnobiałymi piórami upstrzonymi gdzieniegdzie kleksami szarości czy też brązu zaburzającymi alabastrową harmonię; ozdobiony szkarłatem krwistej posoki dziób, którym jeszcze ułamki sekund wcześniej wyrywał kawałki mięsa — mieszaninę skóry, mięśni, organów, może nawet fragmenty lichych kości — z pozbawionego życia truchła ofiary, czy to myszy, czy innego gryzonia; bystre, przeszywające spojrzenie posłane kobiecie przez długość dzielącego dystansu.
    Zareagował gwałtownie, zrywając się do krótkiego lotu i młócąc wściekle powietrze skrzydłami, by przysiąść na wyciągniętym ku niemu przedramieniu. Ostrość szpon zmiękła przez grubość materiału oraz przez delikatny uchwyt, bowiem Freyr nie chciał niepotrzebnie nakreślić bladej skóry płytkimi okaleczeniami.
    — Jesteś gotowy do drogi? — spytała cicho, przenosząc na niego bursztynowe zwierciadła.
    Jeśli tylko tego chcesz, Heddo, oczywiście, odpowiedział cicho. Musnął dziobem skrawek jej płaszcza.
    — Myślę, że nadszarpnęliśmy gościnności lasu, wystarczająco tu zabawiliśmy — wyszeptała do przyjaciela, opuszkami palców gładząc delikatnego podbrzusza miejscami ubrudzonego krwią.
    Czekają nas niezliczone noce, jeszcze więcej polowań, czasu nie zabraknie, odparł ze spokojem, nim wydał przeciągły skrzek, którego echo pomknęło melodyjnie w świat.
    Kobieta ponownie zwróciła się ku malarzowi.
    — Dobrze, więc listy. — Lekko skinęła głową na znak zrozumienia, kiedy w oczach zamajaczyło widmo niemych przeprosin za czas, jaki poświęciła swemu sokołowi. Teraz dumnie prężącego się w świetle nocy, obłapianego zachłannie jaskrawymi promieniami księżyca docierającymi przez mgliste, skołtunione chmury. — Mimo, iż spotkaliśmy się tu przypadkowo, Einarze, niezmiernie dziękuję ci za dotrzymanie towarzystwa. — Białozór gwizdnął cicho. Poprawiła się błyskawicznie. — Dziękujemy.
    Chętnie przystała na propozycję mężczyzny i pozwoliła mu odprowadzić się do portalu, by porzucić za plecami cienie czające się pośród opustoszałych krajobrazów nocy.

    Hedda z tematu
    Widzący
    Einar Halvorsen
    Einar Halvorsen
    https://midgard.forumpolish.com/t544-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t564-einar-halvorsenhttps://midgard.forumpolish.com/t568-iskrahttps://midgard.forumpolish.com/f72-einar-halvorsen


    Niewiedza; słodka i gęsta jak melasa niewiedza.
    Niewiedza, że spełnia się wyświechtaną, podrzędną rolę podatnej kukły instynktów. Przyjemny, obejmujący umysł gatunek doszczętnej pustki, przyjemny spokój, osiadający zobojętniałym puchem. Niewiedza, która zabawia się swoją nową zdobyczą, następnym spośród żałosnych, napotykanych głupców. Nie wiedział - skąd mógłby wiedzieć? - że wszystko czerpało źródło w tajemniczych perfumach, kwiatowej woni unoszącej się ponad taflą wrażliwej, kobiecej skóry. Ugiął się, dopasował w wymyślne ramy zdarzenia, wychodząc, bez odrobiny namysłu z ciepłego schronienia domu, wiercąc się, niespokojnie, uprzednio, w morzu własnej pościeli.
    Niewiedza doprowadziła go właśnie tutaj.
    Niewiedza odprowadzi go w stronę osiedla; na obrzeżach stolicy.  
    Opustoszała budowla młyna tworzyła niedbały kontur na szkicu otępiałego głębią ciemności wzroku. Źrenice, sklejone mrokiem, z trudem czerpały więcej niż lakoniczność kształtów, wypatroszonych z domieszki mniejszych i mniej istotnych szczegółów. W obliczu nieubłaganej tyranii nocy, czuł się niezwykle drobny, wytrącony z dotychczasowej równowagi rezonu, szary i matowy jak tłum, z jakiego zwykł wyłamywać się przez wrodzony, dosadny wykrzyknik aury. W mglistym, na wpół nieświadomym znaczeniu, wyznaczonym w spotkaniu, spisanym atramentem przypadku, dostąpił poniekąd szczęścia, przełamał dawną, skrojoną w samym dystansie relację.
    Szansa na dalsze poprowadzenie rozmowy oraz poprowadzenie dyskusji, była nieszkodliwą pokusą, której nie miał zamiaru sobie odmówić. Sztuka, w całym obszernym wachlarzu wcieleń, nadała sens podrzędności jego marnego życia, życia, które, już od początku, zdawało się wieść donikąd, jedynie mącąc i dewastując poukładane rzeczywistości innych, poznanych ludzi. Nie miał innego celu, przez większość czasu czując ogarniający, cudaczny głód i związaną z nim nieuchronnie, palącą potrzebę tworzenia. Ziarno talentu, zdolności, wydało należny plon; wydłużało, z biegiem lat, kwieciste pędy sukcesów przerastające kolejne szczeble hierarchii, aż do szacunku ze strony magicznych elit. Nie mając, dotychczas, nic, był w stanie osiągnąć wszystko, spełniać natchnienie precyzyjnymi, zawsze odpowiednimi ruchami pędzla po lnianej membranie płótna. Ubarwiał, sam siebie kłamstwem, serwując rzeszy odbiorców Einara Halvorsena, którego każdy mógł przyjąć, który nie budził zgrzytów ani goryczy pogardy. Serwował im zawsze siebie, którym w istocie chciał być, mimo, że nigdy, przed samym sobą, nie umiał wyzbyć się wstrętnej niczym robactwo prawdy, drążącej zajadliwie od środka. Prawda bolała każdej nocy tak samo, uderzała zawzięcie w każdej, depczącej go samotności, przebijała szponami, rozszarpywała od środka.
    Przed nią, był identyczny jak przed innymi, skrywany pod warstwą maski, podłej, najgorszej maski, której nie umiał zedrzeć, przylegającej ściśle jak stary, wtopiony w dno rany plaster, podstępnie zżyty z upośledzeniem powłok.
    Ruszył, w ostateczności przed siebie, z powrotem, z otuchą wiary, że wkrótce zdoła zagrzebać własne zmęczenie, że jeszcze, w niedalekiej przyszłości, zdołają znowu spleść ścieżki dotąd rozłącznych losów.
    - Do zobaczenia.
    Pożegnanie musiało - prędzej czy później - nastąpić.
    Powieki stały się ciężkie, gdy zatrzaskiwał drzwi; gdy szukał na nowo, z trudem, swoich skradzionych snów.

    Einar z tematu


    there's a price to be paid
    You're keeping in step In the line Got your chin held high and you feel just fine 'Cause you do What you're told But inside your heart it is black and it's hollow and it's cold just how deep do you believe?



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.