:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik
2 posters
Funi Hilmirson
10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:21
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
10.12.2000
Pośród sienie gmachu uniwersyteckiego pierwszym razem trafił z jasno określoną intencją – chciał skorzystać z ogólnodostępnych zbiorów uczelnianej biblioteki, odnaleźć pośród setek tysięcy zapisanych na kartach wersów te szczególne, zapadłe w pamięci wspomnieniem przesiąkłym półmrokiem baru i cierpkim zapachem pijanych oddechów, wypowiedzianych z grobową powagą słów co najmniej intrygujących – najpierw poćwiartowałem zwłoki, odrąbałem głowę, ręce i nogi – osobliwie niezrozumiałych i zagadkowych, dopóki nie naprowadzono go na trop przypadkową uwagą, podsuwającą mu rozwikłanie ich enigmy: znam skądś ten cytat, pamiętasz autora? Nie tylko nie pamiętał, ale też zwyczajnie nie znał, tak samo, jak – ku jego rozczarowaniu – siedząca przy biurku bibliotekarka, patrząca na niego z pewnym politowaniem, kiedy próbował dojść przy niej do poprawnej kolejności zdarzeń w przytaczanej narracji: była noc, odrąbałem zwłokom głowę, poćwiartowałem ręce i nogi, może na odwrót, może najpierw nogi; ale to trochę bez sensu, nie uważa pani, zabierać się za nogi dopiero po głowie, jestem pewien, że najpierw odrąbałem głowę, coś pani świta? Nie świtało, widział wyraźnie, że nie świtało jej nic, prócz brzasku nadchodzącego nieuchronnie wyproszenia z biblioteki, którego błysk dostrzegł w jej ekspresji z czujną przezornością wystarczająco wcześniej, by zdążyć oddalić się między regały. Ostatecznie pomogła mu któraś z kolei studentka, niska i rozkosznie pełna, o olśniewającym uśmiechu i rumieniejących uroczo policzkach – Edgar Allan Poe, powiedziała, zapisując mu to nazwisko na wyrwanym z zeszytu skrawku papieru, to literatura śniących.
Pierwszy raz trafił tutaj więc z istotną, wyraźnie nakreśloną misją – każdy kolejny raz był już zwykłym kaprysem, przypadkową zachcianką, odzywającą się w nim niezrozumiałą dlań nostalgią, kiedy przypominał sobie obszerne korytarze, kolumny zdobione misternymi płaskorzeźbami, strzeliste okna i szerokie łuki przejść, sufity prawie tak wysokie jak w świątyni, okazałe skrzydła inkrustowanych w jasne ściany drzwi, za którymi kryły się sale wykładowe o amfiteatralnym układzie i doskonałej akustyce, pełne krzeseł i ławek, na których pokolenia studentów wydrapywały istotne dla ich rocznika sentencje zaraz obok serduszek przeszywanych strzałami i rysunków fallicznych kształtów. Podążając labiryntem korytarzy, zaglądając ciekawsko za progi uchylonych wejść, zagadując przypadkowych nieszczęśliwców, uświadamiał sobie poruszenie łagodnej tęsknoty gdzieś pod mostkiem, wątłej i niemrawej, tęsknoty za czymś, co nigdy się nie wydarzyło, czego nie mógł doświadczyć, zamknięty w murach świątynnych, w odizolowanym świecie dzieciaków przeznaczonych od najmłodszych lat posłudze boskiej, odrastających ledwo od ziemi adeptów, którym przez lata dorastania po samą dorosłość przeznaczone było znać tylko to: odosobniony, skrupulatnie odkrojony od reszty społeczeństwa światek, w którym przed własną wolą szła zawsze wola boska (lub ta, która się za nią podawała). Choć nigdy tego nie żałował (czy mógł żałować decyzji, którą podjęto za niego?), był zwyczajnie ciekawy, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby nie oddano go nigdy w ręce godarów – gdyby wyrósł w zwyczajnej akademii i trafił później na uniwersytet, być może ten sam, którego zawiłości z zajęciem poznawał, spacerując obok innych studentów, udając, że mógłby być jednym z nich, w innym życiu.
Przy takiej okazji właśnie, podczas zrywu bezpodstawnej nostalgii za życiem, które nigdy nie należało do niego, przemierzając niespiesznym krokiem korytarz uniwersytecki, wodząc spojrzeniem po scenerii błoni zakrytych ciężkim kożuchem śniegu za oknem, dostrzegł pośród twarzy wychodzących z sali wykładowej studentów fizjonomię doskonale mu znajomą, być może doroślejszą niż przy ostatnim ich spotkaniu, choć ciężko było stwierdzić: pamiętał go wprawdzie przez mgłę alkoholu, wieczorne zamroczenie, kłęby mlecznej pary wydychane w zimniejszą noc, przez śmiechy, imprezowy rozgwar, cień zakamarków, w które go impulsywnie zaciągał. Viktor nie zauważył go jeszcze, zajęty rozmową z jakąś dziewczyną nie zauważał go przez drażniąco rozciągające się sekundy – gdyby nie ta prowokacyjna nieuważność, być może potrafiłby mu odpuścić, tymczasem tym silniej tylko odezwała się w nim chęć uzyskania jego uwagi, tak spolegliwej i chętnej w jego wspomnieniach. Przyśpieszył więc kroku, z nonszalancją i lekkim uśmiechem bezceremonialnie wychodząc naprzeciw grupce studentów wylewających się na korytarz, wchodząc między nich, brnąc zuchwale w przeciwnym im kierunku, by wreszcie wyminąć samego Viktora, intencjonalnie pozwalając, by ich ramiona otarły się o siebie, spojrzenia spotkały się na wymowny ułamek sekundy, nim nie przebił się dalej – by przemknąć się do opustoszałej przestrzeni sali wykładowej, pozostawiając za sobą lekko, zachęcająco uchylone drzwi. Znalazłszy się w środku, podszedł do znajdującego się na przedzie profesorskiego biurka, by wskoczyć nań bezpardonowo, rozsiadając się na blacie wyczekująco, i obserwować z rosnącą niecierpliwością szczelinę wejścia.
– Spóźniony – oznajmił z radosną złośliwością, kiedy tylko drzwi drgnęły, wpuszczając do środka dawnego przyjaciela. – I co ja mam z tobą zrobić, Vårvik?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
"Wszystko w porządku, Viktorze?"
Rozmowa z Abigel musiała odcisnąć na nim swoje piętno, skoro koleżanka z roku, z którą przez ponad rok studiowania zamienił zaledwie kilka niezobowiązujących zdań, podeszła do niego, obdarzając go zatroskanym spojrzeniem. Nie pamiętał nawet, jak miała na imię - Lilian, czy Lillunn - ale zwracała na siebie uwagę burzą rudych włosów, przywodzących na myśl płomienie trawiące łuczywo (czy gdyby ośmielił się ich dotknąć, poparzyłby się?) oraz tęczówkami intensywnie zielonymi, jasnymi, jak młode liście wierzby na początku kwietnia.
Jak oczy Safíra.
Na samą myśl o przyjacielu żołądek skurczył się boleśnie, w uszach nieprzyjemnie dzwoniło, natomiast w ustach poczuł metaliczny smak własnej krwi; tłumiąc rozpaczliwy krzyk znów przygryzł policzek od środka, jak za każdym razem zresztą, gdy tylko cokolwiek przypominało mu o mężczyźnie. Nie był w stanie wyrzucić ze swej głowy obrazu Fenrissona (nie śmiałby, nie w obecnej sytuacji, gdy najpierw pozwolił sobie na zbytnią poufałość na aukcji, a później natrafił na artykuł w Ratatoskr), zatem stan ten utrzymywał się już od blisko tygodnia, podczas którego niewiele spał, jeszcze mniej jadł, za to częściej postrzegał siebie jako powód kryzysu, w którym znalazł się Safír, a myślom tym wielokrotnie towarzyszyło silne pragnienie, impuls, aby ukarać się za to, co wydarzyło się w Domu Jarlów.
Tak, wszystko w porządku, mówił, siląc się na blady uśmiech, który chyba nie był dla Lilian lub Lilliunn wystarczająco przekonujący, więc kontynuował, czując się przy tym jak przestępca złapany na gorącym uczynku: to chyba migrena, nic poważnego, wrócę do domu, wezmę coś przeciwbólowego i pójdę spać. Ale dziękuję za twoją troskę.
Zaraz potem ciche westchnienie wyrwało się z ust Viktora, gdy poczuł uderzenie w ramię - niezbyt bolesne, lecz zaskakujące, zważywszy na to, że starał się nikomu nie wchodzić w drogę - a gdy odwrócił się w stronę sprawcy zamieszania, ze służalczością i gotowością do przeprosin wymalowanymi na twarzy, zastygł w bezruchu, sam niedowierzając w to, co widzi.
Funi. Ten sam Funi, o roześmianych błękitnych oczach i złocistych lokach, tak bardzo do niego podobny, a zarazem tak różny; Funi, który składał pocałunki na jego niedoświadczonych wargach, który trzymał jego drżącą dłonią w ciemnościach, którego bliskość sprawiała, że wielki świat stawał się odległy i stłumiony, jakby oddzielała ich ściana wody, natomiast sam Vårvik czuł się przy nim lekko i, chyba pierwszy raz od śmierci matki, szczęśliwy. Jednakże ten sam Funi nazwał jego miłość nieporozumieniem, a to, co ich łączyło, co było dla Viktora niezwykle cenne, sprowadził jedynie do dobrej zabawy.
Powinien być rozżalony - miał do tego prawo - lecz kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, kiedy poczuł, jak błyszcząca nić wspomnień, cienka jak babie lato, o wytrzymałości jutowej liny, prześlizguje się między jego palcami, zacisnął je mocno, z całej siły, aby jej nie wypuścić i z cichymi przeprosinami na ustach, podążył za dawnym przyjacielem do pustej sali wykładowej. Działał machinalnie, niemalże instynktownie; nie słyszał nawoływań za swoimi plecami, nie zwracał uwagi na skrzypienie parkietu pod jego stopami, a wszelkie zmartwienia minionych tygodni przynajmniej na chwilę okazały się nieistotne (czy nie była to forma zdrady względem Safíra?). Pamiętał tylko, żeby zamknąć za sobą drzwi - krótki przebłysk rozsądku we mgle nostalgii - i zaraz stał tuż przed Hilmirsonem.
— Nie powinieneś być w świątyni? — odparł w z filuterną zgryźliwością, po czym objął kapłana. Setki, jak nie tysiące pytań kłębiło mu się pod czaszką, począwszy od "jak się tutaj znalazłeś?", po "co robiłeś przez ostatnie trzy lata?", ale żadnego nie śmiał wypowiedzieć na głos w obawie przed zepsuciem chwili. Było w niej jednak coś dziwnego, coś, co zapaliło czerwoną lampkę w jego głowie. Funi był inny; nie był w stanie określić, na czym owa inność polegała, ale nie tak go zapamiętał. Odsunął się więc od niego, zsuwając dłonie wzdłuż jego ramion, by chwycić go za ręce i wówczas zrozumiał. — Och, Funi... Nie możesz wrócić do świątyni, prawda? — trudna do opisania boleść chwyciła go za serce, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że oto stoi przed nim Ślepiec. "Jak? Kiedy?", cisnęło się na usta, ale Viktor znał już odpowiedzi na te pytania: trzy lata temu, gdy towarzyszył mu podczas sprzątania rzeczy po ojcu.
To moja wina, moja wina. Nie powinienem był mu pokazywać tych ksiąg, gdy tata umarł, nie powinienem był rozpalać w nim tej iskry ciekawości, która uczyniła go takim.
— Funi, maleństwo... Tak mi przykro, tak bardzo... — wymamrotał, ujmując w obie dłonie tę, która naznaczona była Pieczęcią Lokiego.
Rozmowa z Abigel musiała odcisnąć na nim swoje piętno, skoro koleżanka z roku, z którą przez ponad rok studiowania zamienił zaledwie kilka niezobowiązujących zdań, podeszła do niego, obdarzając go zatroskanym spojrzeniem. Nie pamiętał nawet, jak miała na imię - Lilian, czy Lillunn - ale zwracała na siebie uwagę burzą rudych włosów, przywodzących na myśl płomienie trawiące łuczywo (czy gdyby ośmielił się ich dotknąć, poparzyłby się?) oraz tęczówkami intensywnie zielonymi, jasnymi, jak młode liście wierzby na początku kwietnia.
Jak oczy Safíra.
Na samą myśl o przyjacielu żołądek skurczył się boleśnie, w uszach nieprzyjemnie dzwoniło, natomiast w ustach poczuł metaliczny smak własnej krwi; tłumiąc rozpaczliwy krzyk znów przygryzł policzek od środka, jak za każdym razem zresztą, gdy tylko cokolwiek przypominało mu o mężczyźnie. Nie był w stanie wyrzucić ze swej głowy obrazu Fenrissona (nie śmiałby, nie w obecnej sytuacji, gdy najpierw pozwolił sobie na zbytnią poufałość na aukcji, a później natrafił na artykuł w Ratatoskr), zatem stan ten utrzymywał się już od blisko tygodnia, podczas którego niewiele spał, jeszcze mniej jadł, za to częściej postrzegał siebie jako powód kryzysu, w którym znalazł się Safír, a myślom tym wielokrotnie towarzyszyło silne pragnienie, impuls, aby ukarać się za to, co wydarzyło się w Domu Jarlów.
Tak, wszystko w porządku, mówił, siląc się na blady uśmiech, który chyba nie był dla Lilian lub Lilliunn wystarczająco przekonujący, więc kontynuował, czując się przy tym jak przestępca złapany na gorącym uczynku: to chyba migrena, nic poważnego, wrócę do domu, wezmę coś przeciwbólowego i pójdę spać. Ale dziękuję za twoją troskę.
Zaraz potem ciche westchnienie wyrwało się z ust Viktora, gdy poczuł uderzenie w ramię - niezbyt bolesne, lecz zaskakujące, zważywszy na to, że starał się nikomu nie wchodzić w drogę - a gdy odwrócił się w stronę sprawcy zamieszania, ze służalczością i gotowością do przeprosin wymalowanymi na twarzy, zastygł w bezruchu, sam niedowierzając w to, co widzi.
Funi. Ten sam Funi, o roześmianych błękitnych oczach i złocistych lokach, tak bardzo do niego podobny, a zarazem tak różny; Funi, który składał pocałunki na jego niedoświadczonych wargach, który trzymał jego drżącą dłonią w ciemnościach, którego bliskość sprawiała, że wielki świat stawał się odległy i stłumiony, jakby oddzielała ich ściana wody, natomiast sam Vårvik czuł się przy nim lekko i, chyba pierwszy raz od śmierci matki, szczęśliwy. Jednakże ten sam Funi nazwał jego miłość nieporozumieniem, a to, co ich łączyło, co było dla Viktora niezwykle cenne, sprowadził jedynie do dobrej zabawy.
Powinien być rozżalony - miał do tego prawo - lecz kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, kiedy poczuł, jak błyszcząca nić wspomnień, cienka jak babie lato, o wytrzymałości jutowej liny, prześlizguje się między jego palcami, zacisnął je mocno, z całej siły, aby jej nie wypuścić i z cichymi przeprosinami na ustach, podążył za dawnym przyjacielem do pustej sali wykładowej. Działał machinalnie, niemalże instynktownie; nie słyszał nawoływań za swoimi plecami, nie zwracał uwagi na skrzypienie parkietu pod jego stopami, a wszelkie zmartwienia minionych tygodni przynajmniej na chwilę okazały się nieistotne (czy nie była to forma zdrady względem Safíra?). Pamiętał tylko, żeby zamknąć za sobą drzwi - krótki przebłysk rozsądku we mgle nostalgii - i zaraz stał tuż przed Hilmirsonem.
— Nie powinieneś być w świątyni? — odparł w z filuterną zgryźliwością, po czym objął kapłana. Setki, jak nie tysiące pytań kłębiło mu się pod czaszką, począwszy od "jak się tutaj znalazłeś?", po "co robiłeś przez ostatnie trzy lata?", ale żadnego nie śmiał wypowiedzieć na głos w obawie przed zepsuciem chwili. Było w niej jednak coś dziwnego, coś, co zapaliło czerwoną lampkę w jego głowie. Funi był inny; nie był w stanie określić, na czym owa inność polegała, ale nie tak go zapamiętał. Odsunął się więc od niego, zsuwając dłonie wzdłuż jego ramion, by chwycić go za ręce i wówczas zrozumiał. — Och, Funi... Nie możesz wrócić do świątyni, prawda? — trudna do opisania boleść chwyciła go za serce, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że oto stoi przed nim Ślepiec. "Jak? Kiedy?", cisnęło się na usta, ale Viktor znał już odpowiedzi na te pytania: trzy lata temu, gdy towarzyszył mu podczas sprzątania rzeczy po ojcu.
To moja wina, moja wina. Nie powinienem był mu pokazywać tych ksiąg, gdy tata umarł, nie powinienem był rozpalać w nim tej iskry ciekawości, która uczyniła go takim.
— Funi, maleństwo... Tak mi przykro, tak bardzo... — wymamrotał, ujmując w obie dłonie tę, która naznaczona była Pieczęcią Lokiego.
Funi Hilmirson
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Entuzjastyczna niecierpliwość zabębniła jego palcami o krawędź biurka, na którym nonszalancko siedział – dopiero teraz, kiedy przysiadł ze wzrokiem śledzącym uważnie przesmyk drzwi w naprężonym oczekiwaniu, jak gdyby obserwował poruszenia pajęczyny tuż przed zatrzaśnięciem się lepkich wnyków ekspansywnej pazerności na nieświadomej ofierze, spostrzegał w sobie przyjemne ożywienie spowodowane tym nieoczekiwanym spotkaniem. Ciche zaintrygowanie i instynktowna radość podobna do tej, jaką możnaby odczuwać wpadając przypadkiem na zawieszony w powietrzu zapach, przywodzący pod powieki błogość chwil minionych, dawno nieodwiedzanych. Beztroski sentyment jak elektryzująca słodycz musującego cukierka rozpuszczającego się na języku, łaskocząca podniebienie, strzelająca zabawnie w uszach, choć człowiekiem sentymentalnym nigdy szczególnie nie był – był jednak za to z pewnością człowiekiem nudzącym się łatwo, szybko i chronicznie, a Viktor, jak dobrze i z uśmiechem wspominał, z rozczulającą skwapliwością pomagał mu tę kłopotliwą dolegliwość uśmierzać; wystarczyło wykraść kamień z szutrowej dróżki wijącej się wstęgą w ogródku za jego domem i wymierzyć go w odległy prostokąt okna. Nigdy nie kazał mu czekać długo, nim młoda, chłopięca twarz pojawiała się w aureoli ostrożnego światła, jak gdyby bał się, że silniejszym rozbudzi śpiący w pozostałych zakamarkach domu rozsądek. Nigdy się z nim nie droczył, nigdy nie odmawiał, nigdy nie wahał się zbyt długo, nigdy nie przekraczał stawianych mu stanowczo granic, choć nagminnie je nadwyrężali, w beztroskim zapomnieniu kończącym się dłonią zastygłą sekundę przed piękną tragedią kuszącego upadku (iskra przeskakująca po miękkości podjudzonego ciała, rozbłysk napięcia przyduszającego oddech w płucach; umyślnie urwana przyjemność, słabość swojej przyziemności dręczona cudzymi rękami; wystarczy).
Każde dogodne nigdy było zarazem powodem, dla którego lubił do niego wracać i powodem, przez który nie mógłby zostać. Nie bądź głuptasem, Viktor, to tylko zabawa, kiedy okazało się, że w istocie rozkosznemu, zgadzającemu się na wszystko ochoczo chłopcu – rozpływającemu się na języku jak krótka, drażniąca słodycz musującego cukierka – zaledwie pojedyncze, urywkowe iskry wcale nie wystarczały.
Szeroki uśmiech rozświetlił mu twarz mimowolnie, kiedy wreszcie ujrzał Viktora wsuwającego się do sali, posłusznie podążającego za jego zachętą. Odrobinę wyższy, odrobinę doroślejszy, odrobinę poważniejszy; wobec tych spostrzeżeń budziła się w nim nieprzemożona ochota, by sprawdzić, jak wiele w istocie odrobinę się w nim zmieniło – zarazem wzdragał się przed tą pokusą, nie chcąc niepotrzebnie igrać znów z nim w ten sposób, choć z przyczyn zupełnie egoistycznych.
– Powinienem być, zdecydowanie – odparł z wyraźnym rozbawieniem rozpychającym się w promiennym tonie, kiedy szczupłe ramiona objęły go w pasie, zanim zdążyłby się mu bliżej przyjrzeć. Siedząc wciąż na blacie, nie pozostawał mu dłużny, zamykając obręcz swoich rąk na jego szyi z zadowoloną, wylewną swobodą. Nie odważyłby się przyznać przy tym, jak bardzo był mu za ten uścisk wdzięczny: minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz ktoś miał dla niego tak chętną, zwyczajnie przyjazną, czułość. Sporo czasu, odkąd zostawił swoich przyjaciół do śmierci za drzwiami świątyni, porzucony przez nich na pastwę rąk interesownych i nieprzyjemnych, rzeczy i ludzi nieznajomych i niechętnych, cichych nocy, w których przykładał czoło do brudnej ściany, wiedziony tym samym nawykiem, który kiedyś nie pozwalał mu zasnąć inaczej niż z czołem przyłożonym do czyichś ciepłych pleców. Pozwolił mu się chwilę później odsunąć, choć prawie zauważalnie niechętnie; bez wahania pozwalając mu objąć jego dłonie, odsłaniając nieuchronnie widniejącą na jednej z nich Pieczęć. Bolesny grymas, jaki odmalował się na znanej – ale odrobinę poważniejszej i zdecydowanie bardziej zmęczonej – twarzy, przyprawił go o wcale nieukrywane rozbawienie, lekceważącą wesołość, która przecisnęła się przez jego krtań krótkim, zbywającym parsknięciem. Nie chciał jego litości, jego smutnych spojrzeń, współczujących przymówek, jednocześnie nie mógł przymusić się do cofnięcia ręki, zadowolony z ofiarowanej mu wyłącznej, skupionej uwagi.
– Przykro? – powtórzył za nim, spoglądając na niego z radosnym ożywieniem. – Nie bądź głuptasem, Viktor – jak echo, mimowolnie złośliwe, pozbawione choć krzty podobnej litości, jaką Vårvik miał dla niego; ostre otrząśnij się przemycone w miękkim, niewinnym tonie ciepłego głosu. – Nie mogę przez to wrócić do świątyni, prawda, ale dlaczego miałbym? Dlaczego miałbym chcieć jarzma ich krótkowzrocznych ograniczeń? Zaślepieni tchórzostwem kapłani i ich zaślepione tchórzostwem kukiełki na sznurkach, jaka wielkość mogłaby mnie między nimi czekać? W tych okrojonych lękiem horyzontach? – w miarę słów jego wesołość pierzchała, zastępowana energiczną czupurnością, buntem błyskającym w spojrzeniu echem mieszkającego w nim gniewu, złości sączącej się z rozjątrzonych jak rany wspomnień odrzucenia, pogardy i wyrzucenia za drzwi jego jedynego domu. – To – powiedział, wysuwając dłoń z jego rąk i podnosząc ją, bezwstydnie eksponując czarny ślad na jasnej skórze – jest wielkość – zawyrokował triumfalnie, spoglądając na niego z rozsuwającym się powoli na wargach uśmiechem, niepasująco zadowolonym i przyjemnym, w końcu przymilnym, kiedy położył mu zaraz później obie dłonie na ramionach, nachylając się ku niemu bezceremonialnie. – Powinieneś mi ładnie pogratulować.
Każde dogodne nigdy było zarazem powodem, dla którego lubił do niego wracać i powodem, przez który nie mógłby zostać. Nie bądź głuptasem, Viktor, to tylko zabawa, kiedy okazało się, że w istocie rozkosznemu, zgadzającemu się na wszystko ochoczo chłopcu – rozpływającemu się na języku jak krótka, drażniąca słodycz musującego cukierka – zaledwie pojedyncze, urywkowe iskry wcale nie wystarczały.
Szeroki uśmiech rozświetlił mu twarz mimowolnie, kiedy wreszcie ujrzał Viktora wsuwającego się do sali, posłusznie podążającego za jego zachętą. Odrobinę wyższy, odrobinę doroślejszy, odrobinę poważniejszy; wobec tych spostrzeżeń budziła się w nim nieprzemożona ochota, by sprawdzić, jak wiele w istocie odrobinę się w nim zmieniło – zarazem wzdragał się przed tą pokusą, nie chcąc niepotrzebnie igrać znów z nim w ten sposób, choć z przyczyn zupełnie egoistycznych.
– Powinienem być, zdecydowanie – odparł z wyraźnym rozbawieniem rozpychającym się w promiennym tonie, kiedy szczupłe ramiona objęły go w pasie, zanim zdążyłby się mu bliżej przyjrzeć. Siedząc wciąż na blacie, nie pozostawał mu dłużny, zamykając obręcz swoich rąk na jego szyi z zadowoloną, wylewną swobodą. Nie odważyłby się przyznać przy tym, jak bardzo był mu za ten uścisk wdzięczny: minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz ktoś miał dla niego tak chętną, zwyczajnie przyjazną, czułość. Sporo czasu, odkąd zostawił swoich przyjaciół do śmierci za drzwiami świątyni, porzucony przez nich na pastwę rąk interesownych i nieprzyjemnych, rzeczy i ludzi nieznajomych i niechętnych, cichych nocy, w których przykładał czoło do brudnej ściany, wiedziony tym samym nawykiem, który kiedyś nie pozwalał mu zasnąć inaczej niż z czołem przyłożonym do czyichś ciepłych pleców. Pozwolił mu się chwilę później odsunąć, choć prawie zauważalnie niechętnie; bez wahania pozwalając mu objąć jego dłonie, odsłaniając nieuchronnie widniejącą na jednej z nich Pieczęć. Bolesny grymas, jaki odmalował się na znanej – ale odrobinę poważniejszej i zdecydowanie bardziej zmęczonej – twarzy, przyprawił go o wcale nieukrywane rozbawienie, lekceważącą wesołość, która przecisnęła się przez jego krtań krótkim, zbywającym parsknięciem. Nie chciał jego litości, jego smutnych spojrzeń, współczujących przymówek, jednocześnie nie mógł przymusić się do cofnięcia ręki, zadowolony z ofiarowanej mu wyłącznej, skupionej uwagi.
– Przykro? – powtórzył za nim, spoglądając na niego z radosnym ożywieniem. – Nie bądź głuptasem, Viktor – jak echo, mimowolnie złośliwe, pozbawione choć krzty podobnej litości, jaką Vårvik miał dla niego; ostre otrząśnij się przemycone w miękkim, niewinnym tonie ciepłego głosu. – Nie mogę przez to wrócić do świątyni, prawda, ale dlaczego miałbym? Dlaczego miałbym chcieć jarzma ich krótkowzrocznych ograniczeń? Zaślepieni tchórzostwem kapłani i ich zaślepione tchórzostwem kukiełki na sznurkach, jaka wielkość mogłaby mnie między nimi czekać? W tych okrojonych lękiem horyzontach? – w miarę słów jego wesołość pierzchała, zastępowana energiczną czupurnością, buntem błyskającym w spojrzeniu echem mieszkającego w nim gniewu, złości sączącej się z rozjątrzonych jak rany wspomnień odrzucenia, pogardy i wyrzucenia za drzwi jego jedynego domu. – To – powiedział, wysuwając dłoń z jego rąk i podnosząc ją, bezwstydnie eksponując czarny ślad na jasnej skórze – jest wielkość – zawyrokował triumfalnie, spoglądając na niego z rozsuwającym się powoli na wargach uśmiechem, niepasująco zadowolonym i przyjemnym, w końcu przymilnym, kiedy położył mu zaraz później obie dłonie na ramionach, nachylając się ku niemu bezceremonialnie. – Powinieneś mi ładnie pogratulować.
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Na krótką chwilę zapragnął nie wypuszczać Funiego z ramion już nigdy - nie, kiedy złociste loki przyjemnie łaskoczące jego policzek przywoływały serdeczne wspomnienia, które przez ostatnie lata usilnie starał się wyprzeć (ktoś, kto w przeszłości został dotkliwie poparzony, nie wyciągał już tak tęsknie dłoni w stronę ogniska, zatem wmówił sobie, że Hilmirson był ogniem, pożogą trawiącą tkanki aż do kości, niczym dobrym. I choć kryła się w tym jakaś niesprawiedliwość względem dawnej miłości, to działało, pozwoliło stanąć na nogi i ruszyć z miejsca), a które okazały się zaskakująco przyjemne. Niespodziewane spotkanie było jak ponowne wejście do pokoju, do którego dawno temu zgubiono klucz, przez co stał nieużywany, zbierając jedynie kurz w grube kotary; dotyk rozgrzanej skóry przypominał zdzieranie starych prześcieradeł z nieużywanych mebli, zapach - nieco inny, niż zapamiętał, pozbawiony nuty świątynnych kadzideł, lecz wciąż charakterystyczny dla niego - napełniał nostalgią wobec tego, co nieuchwytne, jak słodka woń dzikich róż w środku zimy, natomiast głos był jasny i ciepły, jak promienie słońca zalewające posępne pomieszczenie po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Ociągał się zatem zanim ostatecznie zdecydował się odsunąć i wyprostować, by spojrzeć Funiemu w oczy. Gdyby spotkali się w innym miejscu, o innej porze i w innej sytuacji, nie pozwoliłby mu się tak szybko wyswobodzić ze swoich objęć, zaciekle chwytając każdego momentu ofiarowanego mu przez los. Wiedział jednak, że nie mógł pozwolić sobie na wiele, nie w świetle obecnych wydarzeń. Galdrowie nie słynęli z wyrozumiałości, autorem listu do Ratatoskr mógł być każdy (podejrzewał jednak, że ktoś z uczelni; nie miał słowa student wymalowanego na czole, a mimo to ktoś wiedział, że nim jest - podejrzane!), w związku z czym musiał zachować ostrożność i nie wychylać się przed szereg. Nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby drzwi właśnie się uchyliły, gdyby do sali wykładowej wszedł zapominalski student, albo nadgorliwy profesor, gdyby ich nakryto - nawet jeżeli nie robili niczego nieprzyzwoitego - nie skończyłoby się to dobrze dla Viktora. Bo Hilmirsonowi zdawało się być zawsze wszystko jedno.
Puścił jego dłoń, wsłuchując się w jego słowa z coraz większym stuporem odciskającym się na bladej twarzy. Krótkowzroczne ograniczenia? Tchórzostwo? Wielkość? Serce zakołatało gwałtownie, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Musiał stanąć bokiem do swojego rozmówcy i oprzeć się o biurko, aby nie stracić równowagi. Czy takie same opinie podzielał Mads, kiedy odsuwał się od kuzynki i przybranego syna, by w spokoju oddawać się zakazanym praktykom? Uważał ich za tchórzy, a siebie za wielkiego? — Cieszę się, że świetnie się trzymasz — rzucił z półprzymkniętymi powiekami, zaciskając palce na dębowym blacie. Tęsknił za nim, bezgranicznie; przez pierwsze miesiące od zakończenia ich znajomości budził się nocami i szukał obok siebie znajomej sylwetki. Czasem wyobrażał sobie, że Funi przytula się do jego nagich pleców i przerzuca przez niego rękę, którą Viktor czule ujmował. Innym razem łapał się na chowaniu butów pod łóżkiem i wyczekiwaniu na kamyczek uderzający w szybę. I z rozczarowaniem stwierdzał, że w ciemnościach tkwił sam. Tęsknił za nim, ale mógł tego słuchać.
— Odwiedzałeś kogoś, czy wpadłeś do biblioteki? — zmienił temat. O pewnych rzeczach nie należało mówić głośno, nie wśród uniwersyteckich murów. A on chyba nigdy nie wyzbył się ostrożności.
Ale czy naprawdę chodziło tylko o to? O nieprzyjemne skojarzenia ze starym Vårvikiem i próbę zapobiegnięcia kłopotom?
Nie. Jakaś cząstka jego duszy - ta, o której istnieniu nie chciał się przyznać nawet przed sobą - lgnęła do wspomnianej przez Hilmirsona wielkości niczym ćma do światła. Ale Viktor, choć zdesperowany w pragnieniu odzyskania matki, wiedział, że w magii zakazanej wcale nie ma światła i bał się, że jej czarne szpony zaciągną go do otchłani, z której nie było wyjścia.
Ociągał się zatem zanim ostatecznie zdecydował się odsunąć i wyprostować, by spojrzeć Funiemu w oczy. Gdyby spotkali się w innym miejscu, o innej porze i w innej sytuacji, nie pozwoliłby mu się tak szybko wyswobodzić ze swoich objęć, zaciekle chwytając każdego momentu ofiarowanego mu przez los. Wiedział jednak, że nie mógł pozwolić sobie na wiele, nie w świetle obecnych wydarzeń. Galdrowie nie słynęli z wyrozumiałości, autorem listu do Ratatoskr mógł być każdy (podejrzewał jednak, że ktoś z uczelni; nie miał słowa student wymalowanego na czole, a mimo to ktoś wiedział, że nim jest - podejrzane!), w związku z czym musiał zachować ostrożność i nie wychylać się przed szereg. Nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby drzwi właśnie się uchyliły, gdyby do sali wykładowej wszedł zapominalski student, albo nadgorliwy profesor, gdyby ich nakryto - nawet jeżeli nie robili niczego nieprzyzwoitego - nie skończyłoby się to dobrze dla Viktora. Bo Hilmirsonowi zdawało się być zawsze wszystko jedno.
Puścił jego dłoń, wsłuchując się w jego słowa z coraz większym stuporem odciskającym się na bladej twarzy. Krótkowzroczne ograniczenia? Tchórzostwo? Wielkość? Serce zakołatało gwałtownie, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Musiał stanąć bokiem do swojego rozmówcy i oprzeć się o biurko, aby nie stracić równowagi. Czy takie same opinie podzielał Mads, kiedy odsuwał się od kuzynki i przybranego syna, by w spokoju oddawać się zakazanym praktykom? Uważał ich za tchórzy, a siebie za wielkiego? — Cieszę się, że świetnie się trzymasz — rzucił z półprzymkniętymi powiekami, zaciskając palce na dębowym blacie. Tęsknił za nim, bezgranicznie; przez pierwsze miesiące od zakończenia ich znajomości budził się nocami i szukał obok siebie znajomej sylwetki. Czasem wyobrażał sobie, że Funi przytula się do jego nagich pleców i przerzuca przez niego rękę, którą Viktor czule ujmował. Innym razem łapał się na chowaniu butów pod łóżkiem i wyczekiwaniu na kamyczek uderzający w szybę. I z rozczarowaniem stwierdzał, że w ciemnościach tkwił sam. Tęsknił za nim, ale mógł tego słuchać.
— Odwiedzałeś kogoś, czy wpadłeś do biblioteki? — zmienił temat. O pewnych rzeczach nie należało mówić głośno, nie wśród uniwersyteckich murów. A on chyba nigdy nie wyzbył się ostrożności.
Ale czy naprawdę chodziło tylko o to? O nieprzyjemne skojarzenia ze starym Vårvikiem i próbę zapobiegnięcia kłopotom?
Nie. Jakaś cząstka jego duszy - ta, o której istnieniu nie chciał się przyznać nawet przed sobą - lgnęła do wspomnianej przez Hilmirsona wielkości niczym ćma do światła. Ale Viktor, choć zdesperowany w pragnieniu odzyskania matki, wiedział, że w magii zakazanej wcale nie ma światła i bał się, że jej czarne szpony zaciągną go do otchłani, z której nie było wyjścia.
Funi Hilmirson
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Wbrew wszelkim licznym dowodom, jakie układał z niezrozumiałą dumą w krzywą wieżę własnej bezmyślności na stole zbierającym pamiątki jego życiowych wyborów, nie był całkowicie beznadziejnie naiwny – z pewnością nie na tyle, by sądzić, że Viktor mógłby istotnie docenić deklarację odwagi i bezgranicznego oddania sprawie wyższej, jaką nosił z tak próżną chlubą na wnętrzu dłoni; a jednak, chociaż nie spodziewał się niczego innego, jego niechętna, wyraźnie przygnębiona reakcja sprawiła, że pod puklerz mostka wgryzła się nieoczekiwana drzazga rozczarowania, tnąca tkankę wprawdzie płytko, ale wystarczająco dotkliwie, by Funi w sfrustrowanym tiku poruszył stężałą szczęką, wypuszczając go ze swoich objęć z niewypowiedzianym żalem. Różnili się zbyt silnie, by móc łudzić się, że uzyska faktycznie szczere gratulacje i podziw, nieśmiały zachwyt, z jakim chłopak zwykł czasami na niego spoglądać, zwłaszcza rozprężony alkoholem i wspólną beztroską, cierpkość zawodu mimo to wsączyła się między nich niewypowiedzianym piołunem poróżnienia, pod którego wpływem atmosfera ścięła się jak mieszanka antagonistycznych prób krwi – usposobień, które nie mogły zbliżyć się do siebie bardziej, nie skutkując krzywdą.
Ciepłe dłonie wypuściły czarną pieczęć z delikatnego uścisku, pozostawiając na skórze prędko stygnące wspomnienie zadeptanej efemerydy nadziei, że ta konfrontacja mogłaby potoczyć się jakkolwiek inaczej. Uciekające spojrzenie, zmętniałe przez ponurą świadomość prawdy i wymijające słowa, trzymające się na dystans od objawionej mu rewelacji i dumnego bluźnierstwa tak samo, jak Viktor dystansował się teraz od niego, chowając źrenice za opuszczonymi powiekami, wspierając się o krawędź biurka obok niego. Wycofany – z jego objęć, przed nim, przed obliczem szczerej mocy, której nie mógł znieść. Funi poniekąd go rozumiał – czasami, w chwilach słabości, sam nie potrafił wznosić przed nią dumnie czoła. Czasami się jej brzydził, tej dotkliwie okrutnej i brudnej strony magii, która kryła się za niepodważalnym argumentem potęgi: brzydził się – czasami – okrzyków bólu, odgłosów cierpienia, widoku krwi, jaka rozlewała się w snach u jego stóp. Rozumiał, że było to konieczne poświęcenie, na które nie każdego było stać; był więc rozczarowany, ale nie zły.
Czuł też, jak zdawał sobie sprawę, spoglądając na niego kątem oka, coś na kształt łagodnej litości podobnej do tej, która lata temu kazała mu przynosić choremu przyjacielowi czekoladę zawiniętą w serwetkę, by szelestem folii nie przyciągnęła krytycznego spojrzenia siedzącego w infirmerii opiekuna, i kałamarz z niewidzialnym tuszem, w którym maczali palce i malowali idiotyczne rzeczy na swoich przedramionach i drewnianym wezgłowiu łóżka.
Wznosząc czoło ku odległemu sufitowi sali, odchylił się i opadł plecami na profesorskie biurko z beztroskim stęknięciem, pociesznym uśmiechem prędko powracającym na jego wargi. Podłożył sobie dłonie pod głowę, kołysząc nogami beztrosko, poszturchując bokiem buta udo stojącego obok Viktora.
– Można chyba powiedzieć, że odwiedzałem siebie – odpowiedział rozbawiony, słuchając jak jego głos niesie się wyżej, niesiony akustyką przystosowanego do wykładów pomieszczenia. – Lubię tu czasami przychodzić, wmówić paru naiwniakom, że studiuję razem z nimi, ponarzekać na profesorów, jak bym ich znał, posłuchać o waszym życiu, jakby mogło być też moje. Wiesz, gdyby nie oddano mnie do świątyni za bachora i zakładając, że udałoby mi się wyrwać z tej przegniłej wioski rybackiej, jaka mnie z siebie nieszczęśliwie wypluła, może byłbym dzisiaj pilnym studentem z prostymi ambicjami i świetlaną przyszłością. Albo poznałbym rzekomą miłość swojego życia gdzieś w kącie biblioteki i zaprzepaścił dla niej wszystko, wiesz o co chodzi, spotkałem zresztą taką jedną, może to byłaby ona, w tym innym życiu, kto wie? W tym nie spytałem nawet, jak ma na imię, pewnie wpakowałbym ją tylko w kłopoty, ale w innym byłbym może porządniejszy, jak ty – snuł tonem coraz bardziej rozbawionym, pełnym wcześniejszej beztroski i naiwnie prostego podejścia do wszystkiego, co prostym w istocie nie było; przez jasność jego głosu przezierała zarazem cicha nostalgia za wyborami, które przedwcześnie mu odebrano, podejmując za niego kluczową decyzję w wieku, kiedy jeszcze nie rozumiał, że życie było gliną i że cudze ręce naznaczały go kształtem, w który musiał posłusznie wrosnąć, dopasowując się do sztywnej formy. Formy, która ostatecznie pękła, niezdolna pomieścić jego łapczywego pragnienia wolności i dokonania rzeczy większych.
– Pewnie i tak skończyłbym tak samo, Norny nie popełniają błędów – dodał zaraz, nieostrożnie potrącając znów drażliwą strunę. – A ty, Vårvik? Trzymasz się? Znalazłeś wielką miłość między książkami czy świetlaną przyszłość?
Ciepłe dłonie wypuściły czarną pieczęć z delikatnego uścisku, pozostawiając na skórze prędko stygnące wspomnienie zadeptanej efemerydy nadziei, że ta konfrontacja mogłaby potoczyć się jakkolwiek inaczej. Uciekające spojrzenie, zmętniałe przez ponurą świadomość prawdy i wymijające słowa, trzymające się na dystans od objawionej mu rewelacji i dumnego bluźnierstwa tak samo, jak Viktor dystansował się teraz od niego, chowając źrenice za opuszczonymi powiekami, wspierając się o krawędź biurka obok niego. Wycofany – z jego objęć, przed nim, przed obliczem szczerej mocy, której nie mógł znieść. Funi poniekąd go rozumiał – czasami, w chwilach słabości, sam nie potrafił wznosić przed nią dumnie czoła. Czasami się jej brzydził, tej dotkliwie okrutnej i brudnej strony magii, która kryła się za niepodważalnym argumentem potęgi: brzydził się – czasami – okrzyków bólu, odgłosów cierpienia, widoku krwi, jaka rozlewała się w snach u jego stóp. Rozumiał, że było to konieczne poświęcenie, na które nie każdego było stać; był więc rozczarowany, ale nie zły.
Czuł też, jak zdawał sobie sprawę, spoglądając na niego kątem oka, coś na kształt łagodnej litości podobnej do tej, która lata temu kazała mu przynosić choremu przyjacielowi czekoladę zawiniętą w serwetkę, by szelestem folii nie przyciągnęła krytycznego spojrzenia siedzącego w infirmerii opiekuna, i kałamarz z niewidzialnym tuszem, w którym maczali palce i malowali idiotyczne rzeczy na swoich przedramionach i drewnianym wezgłowiu łóżka.
Wznosząc czoło ku odległemu sufitowi sali, odchylił się i opadł plecami na profesorskie biurko z beztroskim stęknięciem, pociesznym uśmiechem prędko powracającym na jego wargi. Podłożył sobie dłonie pod głowę, kołysząc nogami beztrosko, poszturchując bokiem buta udo stojącego obok Viktora.
– Można chyba powiedzieć, że odwiedzałem siebie – odpowiedział rozbawiony, słuchając jak jego głos niesie się wyżej, niesiony akustyką przystosowanego do wykładów pomieszczenia. – Lubię tu czasami przychodzić, wmówić paru naiwniakom, że studiuję razem z nimi, ponarzekać na profesorów, jak bym ich znał, posłuchać o waszym życiu, jakby mogło być też moje. Wiesz, gdyby nie oddano mnie do świątyni za bachora i zakładając, że udałoby mi się wyrwać z tej przegniłej wioski rybackiej, jaka mnie z siebie nieszczęśliwie wypluła, może byłbym dzisiaj pilnym studentem z prostymi ambicjami i świetlaną przyszłością. Albo poznałbym rzekomą miłość swojego życia gdzieś w kącie biblioteki i zaprzepaścił dla niej wszystko, wiesz o co chodzi, spotkałem zresztą taką jedną, może to byłaby ona, w tym innym życiu, kto wie? W tym nie spytałem nawet, jak ma na imię, pewnie wpakowałbym ją tylko w kłopoty, ale w innym byłbym może porządniejszy, jak ty – snuł tonem coraz bardziej rozbawionym, pełnym wcześniejszej beztroski i naiwnie prostego podejścia do wszystkiego, co prostym w istocie nie było; przez jasność jego głosu przezierała zarazem cicha nostalgia za wyborami, które przedwcześnie mu odebrano, podejmując za niego kluczową decyzję w wieku, kiedy jeszcze nie rozumiał, że życie było gliną i że cudze ręce naznaczały go kształtem, w który musiał posłusznie wrosnąć, dopasowując się do sztywnej formy. Formy, która ostatecznie pękła, niezdolna pomieścić jego łapczywego pragnienia wolności i dokonania rzeczy większych.
– Pewnie i tak skończyłbym tak samo, Norny nie popełniają błędów – dodał zaraz, nieostrożnie potrącając znów drażliwą strunę. – A ty, Vårvik? Trzymasz się? Znalazłeś wielką miłość między książkami czy świetlaną przyszłość?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Bo w gruncie rzeczy Viktor zawsze był tchórzem; zlęknionym chłopcem, obawiającym się podjąć jakiejkolwiek konfrontacji ze swoim środowiskiem, ślepo ulegającym sugestiom otoczenia, bezbronny niczym owieczka prowadzona na rzeź. Gdyby było inaczej - gdyby życie nie pokiereszowało jego kruchej duszy i nie nakazało egzystować w bezustannym strachu - gdyby tylko był silniejszy i odważniejszy, nie zawahałby się sięgnąć do ust Funiego i zebrać z nich słodyczy pocałunku. Nie miałby również oporów przed wyjawieniem mu, że też jest uczniem Ciemności; prawdopodobnie sieć żył pod alabastrem skóry, na wzór przyjaciela, już dawno pochłonąłby onyks, gdyby nie rozterki chwytające w swoje szpony młode serce.
Gdyby tylko...
Tymczasem ogarniała go trwoga na samą myśl, że ktoś mógłby wejść do opustoszałej sali i spotkać w niej dwóch młodzieńców zastygłych w objęciach niczym marmurowe posągi - w akcie bliskości niezrozumiałym i pogardzanym przez innych galdrów, prowadzącym prosto w ramiona tragedii - więc ograniczył się do, jak mniemał, niezbędnego minimum, mające uświadomić Funiemu wymiar jego tęsknoty. Ciało jednak wciąż płonęło i domagało się dotyku dawnej miłości, czułości skóry przylegającej do skóry, rozedrgania mięśni trawionych pożogą pragnień, których nie dane będzie im spełnić. Nie mógł też wypowiedzieć pochwały na głos, choć bardzo chciał ugłaskać Hilmirsona, połechtać jego ego i sprawić, że na jego twarzy zakwitnie uśmiech.
Rozsądek natomiast podpowiadał mu, by - nie tylko w najbliższych dniach - ostrożnie stawiał kroki oraz dobierał słowa; nieżyczliwość wylewała się z każdego zakątku tego zepsutego miasta. Dziś próbowano zniszczyć człowieka stanowiącego nierzadko jedyne oparcie dla dzieci pozbawionych prawa do kochającej rodziny. Jutro szpila plotek może wbić się w uniwersytecką społeczność, łamiąc niedojrzałe jeszcze życie.
A przecież studia były jedną z nielicznych rzeczy, które jeszcze sprawiały mu przyjemność, kiedy anhedonia wkradała się w jego mały świat, pożerając go kawałek po kawałku. Od jakiegoś czasu jedzenie miało smak popiołu, a zmęczony wzrok nie był w stanie podążać za tekstami książek, które wyślizgiwały się z odrętwiałych dłoni. Co zostanie odebrane mu jako następne?
Własne nieszczęście odeszło jednak na dalszy plan, kiedy tylko Funi zaczął mówić. Zawsze zdawało mu się, że przyjaciel jest szczęśliwy w świątyni, że czuł się spełniony mogąc służyć bogom i przez jakiś czas nawet mu tego zazdrościł, tej świadomości, że ma już swoje miejsce na ziemi, podczas gdy Viktor sam nie wiedział, dokąd powinien się udać, ani kim zostać. Teraz zdał sobie sprawę z tego, że szczęście Hilmirsona było jedynie pozorem, iluzją, bo przecież dla społeczeństwa był ważny, bo przecież nie wypadało mu inaczej - jak rozczarowana macierzyństwem kobieta, która z doklejonym uśmiechem na przeoranej zmęczeniem twarzy opowiada o tym, że nie mogło wieść jej się lepiej - i nawet jeżeli opowiadał o tym w ten sam cechujący się lekkością sposób, w którym pobrzmiewał dawny beztroski Funi, student nie mógł wyzbyć się wrażenia, że w jego słowach wybrzmiewa żal.
Gdyby tylko mógł, zamieniłby się z nim miejscami. Zawsze przecież się poświęcał w całości dla innych, nie oczekując niczego w zamian. Jeżeli nie zawahał się oddać marznącemu nieznajomemu szalika, wiedząc, że już nigdy go nie odzyska, tym bardziej nie będzie miał oporów przed oddaniem czegoś mniej wartościowego dla przyjaciela. Swojego życia.
Byłbym może porządniejszy, jak ty.
Odwrócił się do niego plecami. Nie chciał, aby zobaczył, jak walczy ze łzami zbierającymi się pod powiekami, jak wzruszenie nie pozwala mu na wyartykułowanie żadnego dźwięku. Po chwili obszedł biurko dookoła i zajął miejsce na profesorskim krześle, tuż za głową Funiego, obok której oparł łokcie i spojrzał na niego z góry. — Znalazłem cel w życiu — wyznał, odgarniając kosmyk jasnych loków z twarzy przyjaciela — Miłość też, lecz bez wzajemności.
Gdyby tylko...
Tymczasem ogarniała go trwoga na samą myśl, że ktoś mógłby wejść do opustoszałej sali i spotkać w niej dwóch młodzieńców zastygłych w objęciach niczym marmurowe posągi - w akcie bliskości niezrozumiałym i pogardzanym przez innych galdrów, prowadzącym prosto w ramiona tragedii - więc ograniczył się do, jak mniemał, niezbędnego minimum, mające uświadomić Funiemu wymiar jego tęsknoty. Ciało jednak wciąż płonęło i domagało się dotyku dawnej miłości, czułości skóry przylegającej do skóry, rozedrgania mięśni trawionych pożogą pragnień, których nie dane będzie im spełnić. Nie mógł też wypowiedzieć pochwały na głos, choć bardzo chciał ugłaskać Hilmirsona, połechtać jego ego i sprawić, że na jego twarzy zakwitnie uśmiech.
Rozsądek natomiast podpowiadał mu, by - nie tylko w najbliższych dniach - ostrożnie stawiał kroki oraz dobierał słowa; nieżyczliwość wylewała się z każdego zakątku tego zepsutego miasta. Dziś próbowano zniszczyć człowieka stanowiącego nierzadko jedyne oparcie dla dzieci pozbawionych prawa do kochającej rodziny. Jutro szpila plotek może wbić się w uniwersytecką społeczność, łamiąc niedojrzałe jeszcze życie.
A przecież studia były jedną z nielicznych rzeczy, które jeszcze sprawiały mu przyjemność, kiedy anhedonia wkradała się w jego mały świat, pożerając go kawałek po kawałku. Od jakiegoś czasu jedzenie miało smak popiołu, a zmęczony wzrok nie był w stanie podążać za tekstami książek, które wyślizgiwały się z odrętwiałych dłoni. Co zostanie odebrane mu jako następne?
Własne nieszczęście odeszło jednak na dalszy plan, kiedy tylko Funi zaczął mówić. Zawsze zdawało mu się, że przyjaciel jest szczęśliwy w świątyni, że czuł się spełniony mogąc służyć bogom i przez jakiś czas nawet mu tego zazdrościł, tej świadomości, że ma już swoje miejsce na ziemi, podczas gdy Viktor sam nie wiedział, dokąd powinien się udać, ani kim zostać. Teraz zdał sobie sprawę z tego, że szczęście Hilmirsona było jedynie pozorem, iluzją, bo przecież dla społeczeństwa był ważny, bo przecież nie wypadało mu inaczej - jak rozczarowana macierzyństwem kobieta, która z doklejonym uśmiechem na przeoranej zmęczeniem twarzy opowiada o tym, że nie mogło wieść jej się lepiej - i nawet jeżeli opowiadał o tym w ten sam cechujący się lekkością sposób, w którym pobrzmiewał dawny beztroski Funi, student nie mógł wyzbyć się wrażenia, że w jego słowach wybrzmiewa żal.
Gdyby tylko mógł, zamieniłby się z nim miejscami. Zawsze przecież się poświęcał w całości dla innych, nie oczekując niczego w zamian. Jeżeli nie zawahał się oddać marznącemu nieznajomemu szalika, wiedząc, że już nigdy go nie odzyska, tym bardziej nie będzie miał oporów przed oddaniem czegoś mniej wartościowego dla przyjaciela. Swojego życia.
Byłbym może porządniejszy, jak ty.
Odwrócił się do niego plecami. Nie chciał, aby zobaczył, jak walczy ze łzami zbierającymi się pod powiekami, jak wzruszenie nie pozwala mu na wyartykułowanie żadnego dźwięku. Po chwili obszedł biurko dookoła i zajął miejsce na profesorskim krześle, tuż za głową Funiego, obok której oparł łokcie i spojrzał na niego z góry. — Znalazłem cel w życiu — wyznał, odgarniając kosmyk jasnych loków z twarzy przyjaciela — Miłość też, lecz bez wzajemności.
Funi Hilmirson
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Viktor, mimo wszystko, nie mylił się wcale – choć Funi nie mógł nie zastanawiać się teraz, dokąd zaprowadziłyby go ścieżki życia, gdyby pozostawiono mu na pierwszym i tak kluczowym rozdrożu jakikolwiek wybór, był w świątyni istotnie szczęśliwy. Gdyby dano mu możliwość rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz od nowa, gdyby zwrócono mu nietkniętą jeszcze zepsuciem czy jakąkolwiek decyzją niewinność, stawiając go na ponów u początku wszystkiego, wetknięto mu w dłoń nić doli, by własnoręcznie napoczął płótno własnego losu, nie zmieniłby w jego ścisłych, misternych splotach wiele. Być może nie uciekłby w wieku nastoletnim z murów wychowującego go przybytku z naiwną nadzieją, że rodzice mogliby chcieć go po tylu latach zobaczyć i przeprosić; ale to wszystko. Pozostałby wciąż oddany woli bogów domagających się ofiary z jego serca składanego w wymagające dłonie godarów, przekroczyłby jeszcze raz próg świątyni Odyna, przestraszony jak wtedy, czysty jak wtedy, skwapliwie nasiąkający naukami świątobliwych, jak puste naczynie spragnione słodyczy dyktowanych mu marzeń, ambicji, wyobrażeń o świecie, którymi pozwalał się napełniać z pilną uważnością i ochotą; bo był w świątyni przez wiele lat, pomimo wszystko i istotnie, szczęśliwy. Szczęściem prostym i niewymagającym, szczęściem przekonanym o swojej definitywności, uporczywym i naturalnym dla serca nieznającego smaku innych poranków niż tych rozpoczynanych szeptaną modlitwą, innych wieczorów niż tych kończących się przedsennymi wizjami chwały, jaka czekała na niego po złożeniu ostatnich przyrzeczeń i przyjęciu na siebie nimbu święceń kapłańskich. Nawet wiedząc, że ostatecznie być może go nie osiągnie – że Odyn miał dla niego plan zupełnie inny niż ufnie wyobrażał to sobie w przedsionku młodości – wróciłby po to szczęście raz jeszcze: do przybranej rodziny składającej się z innych dzieciaków karmionych obietnicami ważkiej przyszłości i kapłanów czuwających nad nimi z surową sumiennością, do rózgi łamiącej się na wyciągniętym pod karę przedramieniu i do pocałunków piętnujących czoło opiekuńczą dumą. Do niezachwianego przekonania o swoim miejscu i znaczeniu w harmonii rzeczy.
Śledząc w błogim roztargnieniu pęknięcia na odległym gwaszu bielonego sufitu, nie wyczuł subtelnej zmiany aury, nieświadom efektu, jaki jego słowa miały na Viktora – wodził błękitem oczu za zaskakująco regularnie dychotomiczną naturą rozkruszonych na tynkowanym niebie rys, raz po raz przystając u rozgałęzienia nierównych linii, raz po raz przystając przed decyzją dalszego kierunku, poddając się beztroskiej refleksji nadającej rysunkowi skaz filozoficznego wyrazu, choć bez większego przywiązania do nurtu tych myśli. W innym życiu mógłby być może rzucić teraz wszystko, złapać kawałek papieru i pióro, by tchnięty podobną inspiracją spisać kazanie dla wiernych chcących go wysłuchiwać – kruka o złotych piórach objawiającego im boskie prawdy, ulubieńca bogów i ulubieńca mas. Ulubieńca dziewczęcych i chłopięcych ust, których uśmiechy zbierałby niczym owoce dedykowanej mu adoracji, rozmawiając z nimi w konfidencjonalnych kuluarach parlatorium.
Viktor obszedł tymczasem biurko, aby usiąść na profesorskim krześle, opierając dłonie na blacie tuż obok jego głowy; błękitne spojrzenie przesunęło się na jego twarz zawisłą tak przyjemnie blisko, kiedy przemówił do niego, odgarniając mu z czoła zbłąkane kosmyki złotych włosów. Vårvik wywrócony do góry nogami miał zeszklone spojrzenie, jak dopiero teraz zauważył, opacznie przypisując winę za to wspomnianej nieodwzajemnionej miłości. Przyglądał mu się przez krótką chwilę, śledząc przygnębienie rozrysowujące się na bladej twarzy, w końcu podnosząc ręce ku niemu, by objąć nieporadnie dłońmi jego policzki, pociągając ją nieznacznie, by zawisła bliżej nad nim.
– To ciekawe – mruknął, uśmiechając się do niego przekornie, jak gdyby nie zauważał szklistości jego spojrzenia. – Dziewczynę? Chłopca? Całuje lepiej? – ode mnie pozostawione w oczywistym domyśle. – Sprawdziłeś chyba, co? – indagował, nie mając wprawdzie szczególnej empatii czy wyczucia, zerkając krótko na jego usta, jakby sugestywnie, zaraz, drażniąc się nieznośnie, zmieniając temat i wypuszczając jego lico ze swoich dłoni: – O czym marzysz, ślicznotko? Co to za cel?
Śledząc w błogim roztargnieniu pęknięcia na odległym gwaszu bielonego sufitu, nie wyczuł subtelnej zmiany aury, nieświadom efektu, jaki jego słowa miały na Viktora – wodził błękitem oczu za zaskakująco regularnie dychotomiczną naturą rozkruszonych na tynkowanym niebie rys, raz po raz przystając u rozgałęzienia nierównych linii, raz po raz przystając przed decyzją dalszego kierunku, poddając się beztroskiej refleksji nadającej rysunkowi skaz filozoficznego wyrazu, choć bez większego przywiązania do nurtu tych myśli. W innym życiu mógłby być może rzucić teraz wszystko, złapać kawałek papieru i pióro, by tchnięty podobną inspiracją spisać kazanie dla wiernych chcących go wysłuchiwać – kruka o złotych piórach objawiającego im boskie prawdy, ulubieńca bogów i ulubieńca mas. Ulubieńca dziewczęcych i chłopięcych ust, których uśmiechy zbierałby niczym owoce dedykowanej mu adoracji, rozmawiając z nimi w konfidencjonalnych kuluarach parlatorium.
Viktor obszedł tymczasem biurko, aby usiąść na profesorskim krześle, opierając dłonie na blacie tuż obok jego głowy; błękitne spojrzenie przesunęło się na jego twarz zawisłą tak przyjemnie blisko, kiedy przemówił do niego, odgarniając mu z czoła zbłąkane kosmyki złotych włosów. Vårvik wywrócony do góry nogami miał zeszklone spojrzenie, jak dopiero teraz zauważył, opacznie przypisując winę za to wspomnianej nieodwzajemnionej miłości. Przyglądał mu się przez krótką chwilę, śledząc przygnębienie rozrysowujące się na bladej twarzy, w końcu podnosząc ręce ku niemu, by objąć nieporadnie dłońmi jego policzki, pociągając ją nieznacznie, by zawisła bliżej nad nim.
– To ciekawe – mruknął, uśmiechając się do niego przekornie, jak gdyby nie zauważał szklistości jego spojrzenia. – Dziewczynę? Chłopca? Całuje lepiej? – ode mnie pozostawione w oczywistym domyśle. – Sprawdziłeś chyba, co? – indagował, nie mając wprawdzie szczególnej empatii czy wyczucia, zerkając krótko na jego usta, jakby sugestywnie, zaraz, drażniąc się nieznośnie, zmieniając temat i wypuszczając jego lico ze swoich dłoni: – O czym marzysz, ślicznotko? Co to za cel?
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
Bezimienny
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:22
Dotyk sprawił, że z meandrów pamięci nieśpiesznie wyłaniały się zamglone, trudne do umieszczenia w konkretnym miejscu na osi czasu wspomnienia; zapach mokrego asfaltu i lepka wilgoć koszuli opinającej rozgrzane ciało, szmer letniej ulewy zlewający się z szelestem przyśpieszonych oddechów, pod plecami chłód ceglanej ściany w bramie, w której znaleźli schronienie przed deszczem i wreszcie aksamitność dłoni ujmujących jego twarz, i miękkość ust składających pocałunki na rumianym licu. Sceneria zniknęła w kłębach srebrzystego dymu, a na jej miejscu pojawiła się inna. Teraz wodził palcami po nagich plecach Funiego z burzą jasnych loków rozsypanych na jego poduszce, a paznokcie zostawiały na alabastrze skóry zaróżowione ślady układające się w Yggdrasil. Musspelheim, Wanaheim, Nilfheim, Helheim, Jötunheim, Alfeim, Nidawellir, Midgard — wyliczał od tyłu, zawieszając ciepły oddech nad uchem przyjaciela — Asgard. Kraina bogów, z którymi splątany był los najmilszej mu istoty, bogów, przeciw którym Viktor nie śmiał występować. Jednak wtedy, mając przy sobie jego ciało przesiąknięte zapachem świątynnych kadzideł, lubił sobie wyobrażać, że kapłaństwo jest jedynie kaprysem, krótkim przystankiem w ich wspólnej drodze. Przypłacił swe zuchwalstwo goryczą rozczarowania.
— Mężczyznę — odparł z szelmowskim uśmiechem, dumny ze swego małego zwycięstwa, jakim było zaskoczenie Funiego. — Jest od nas dwanaście lat starszy...
Podjął się gry przyjaciela, odpowiadając prowokacją na prowokację i w momencie, w którym jego wzrok ostentacyjnie powędrował na usta Viktora, ten pochylił się nad twarzą Hilmirsona, obdarowując go czułym pocałunkiem w czoło. Gestem zdecydowanie zbyt długim, by przypisać mu miano serdecznej koleżeńskości, a jednocześnie zbyt krótkim, aby mógł on wyrażać głębię uczuć. Nadal miał do niego słabość, serce obijało się o żebra, a nogo miękły w jego towarzystwie, lecz ciała nie trafiła już ta sama pożoga, co trzy lata temu, gdy wargi spotykały się z płótnem skóry.
— Nie wiem, skarbie. Próbowałem, ale... — urwał, nie kryjąc nawet grymasu bólu, wkradającego się na poszarzałą twarz. Odsunął się od Funiego i opadł na profesorskie krzesło, błądząc spojrzeniem po opustoszałych rzędach sali wykładowej. — To nie ma znaczenia. Nie jestem jedyny.
Słowa Klary wciąż odbijały się echem pod kopułą czaszki, były jak niewidzialna ręka zaciskająca się na jego trzewiach – boleśnie i nieprzyjemnie – odbierały mu apetyt oraz obdzierały z resztek płytkiego nerwowego snu. Nie masz szczęścia w miłości — mówił jakiś nieznajomy student, polewając mu kolejny kieliszek słabej wódki. Miał rację.
— Marzę o tym, aby być przydatnym — wyznał ostrożnie, bacznie przyglądając się reakcjom swojego towarzysza. — A także o tym, abyś mnie kiedyś odwiedził, choćby i dziś. Jest coś, co chciałbym ci pokazać…
Księgi. Konkretnie ta jedna, którą niedawno kupił w Sztokholmie.
— Mężczyznę — odparł z szelmowskim uśmiechem, dumny ze swego małego zwycięstwa, jakim było zaskoczenie Funiego. — Jest od nas dwanaście lat starszy...
Podjął się gry przyjaciela, odpowiadając prowokacją na prowokację i w momencie, w którym jego wzrok ostentacyjnie powędrował na usta Viktora, ten pochylił się nad twarzą Hilmirsona, obdarowując go czułym pocałunkiem w czoło. Gestem zdecydowanie zbyt długim, by przypisać mu miano serdecznej koleżeńskości, a jednocześnie zbyt krótkim, aby mógł on wyrażać głębię uczuć. Nadal miał do niego słabość, serce obijało się o żebra, a nogo miękły w jego towarzystwie, lecz ciała nie trafiła już ta sama pożoga, co trzy lata temu, gdy wargi spotykały się z płótnem skóry.
— Nie wiem, skarbie. Próbowałem, ale... — urwał, nie kryjąc nawet grymasu bólu, wkradającego się na poszarzałą twarz. Odsunął się od Funiego i opadł na profesorskie krzesło, błądząc spojrzeniem po opustoszałych rzędach sali wykładowej. — To nie ma znaczenia. Nie jestem jedyny.
Słowa Klary wciąż odbijały się echem pod kopułą czaszki, były jak niewidzialna ręka zaciskająca się na jego trzewiach – boleśnie i nieprzyjemnie – odbierały mu apetyt oraz obdzierały z resztek płytkiego nerwowego snu. Nie masz szczęścia w miłości — mówił jakiś nieznajomy student, polewając mu kolejny kieliszek słabej wódki. Miał rację.
— Marzę o tym, aby być przydatnym — wyznał ostrożnie, bacznie przyglądając się reakcjom swojego towarzysza. — A także o tym, abyś mnie kiedyś odwiedził, choćby i dziś. Jest coś, co chciałbym ci pokazać…
Księgi. Konkretnie ta jedna, którą niedawno kupił w Sztokholmie.
Funi Hilmirson
Re: 10.12.2000 – Sala wykładowa – F. Hilmirson & Bezimienny: V. Vårvik Nie 26 Lis - 22:23
Funi HilmirsonŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Höfn, Islandia
Wiek : 23 lata
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : dorywczy pracownik do niczego, prawie kapłan, augur
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : kuna
Atuty : zaślepiony (I), intrygant (I)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 21 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 5 / magia runiczna: 17 / magia zakazana: 17 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 10 / charyzma: 10 / wiedza ogólna: 6
Uśmiech zachwiał mu się łobuzerko na haczykach przeciwnych kącików ust, nabierając w siebie nieznacznie złośliwego, zaskoczonego rozbawienia; jasne brwi uchyliły się wyżej w drgnięciu ekspresji, choć nie mógł właściwie powiedzieć, by miał się tego nie spodziewać – nie pamiętał wprawdzie, żeby Viktor kiedykolwiek oglądał się za spotykanymi przypadkiem podczas wspólnych wypadów dziewczętami, choć być może zbyt skutecznie zaprzątał mu wtedy myśli własną niefrasobliwą potrzebą jego wyłącznej uwagi, swoimi kaprysami, podług jakich wyciągał go w zacienione zakamarki, w których nie pozwalał mu myśleć o nikim innym, dla własnej satysfakcji; te same zakamarki, w których wcześniej uładzał pieszczotą słodkich pochlebstw i obietnic inne rumieńce. Zdawało mu się błędnie, że było to zresztą zrozumiałe dla nich obojga, że nie traktował go wyjątkowo, nie jego jedynego, że obietnice szeptane mu w uniesieniu nie są bardziej prawdziwe od tych, które szeptał w nietrzeźwości innym – chociaż miał dla niego szczególny sentyment, faworyzował długo jego usta spośród innych, bo nie wyśmiewały nigdy jego odmów, nie domagały się więcej, nie uciekały w ofensywne szyderstwa czy pretensje; Viktor miał usta wyrozumiałe, wielbiące bogów i obchodzące się z jego ślubami ostrożnie, dłonie nie tak śmiałe i zaborcze, ulegające łatwo wstrzymującemu uchwytowi w nadgarstku.
Mina skwaśniała mu nieco przy dalszych słowach, wciąż rozbawiona, ale niepocieszona; wiedząc wprawdzie o jego naiwnej uległości, podobna informacja zdawała się przynajmniej trochę niepokojąca.
– Romans z profesorem, Vårvik? – podchwycił rozbawiony, przyglądając się jego wywróconej do góry nogami satysfakcji, przebłyskowi triumfu, który wydawał mu się rozkosznie zabawny. – Mam chociaż nadzieję, że nie z humanistą – stwierdził, wyraźnie nie kwapiąc się jednak do wyjaśnienia swojego stanowiska, zdumiewająco zdecydowanego, jak gdyby miał ten temat zupełnie wcześniej przemyślany. Rozchylał już usta, by powiedzieć więcej, ale Viktor nachylił się w tym momencie bardziej, przyciskając ciepło swoich ust do jego czoła, wygładzając łagodną bruzdę skwaszenia powstałą między jasnymi brwiami; Funi wydał z siebie zadowolony pomruk, przymykając oczy na moment, póki Vårvik nie odsunął się, wysuwając policzki z jego dłoni i opadając na krzesło, nim nie wyjawił mu rozczarowującej kulminacji swojej miłości.
Hilmirson podciągnął nogi, by oprzeć pięty o krawędź biurka i odepchnąć się, przesuwając się głębiej ku tyłowi, tak by głowa zsunęła mu się za dalszy skraj, zwisając z niego w dół, muskając końcówkami zsypanych pukli kolan towarzysza. Tym razem nie mógł przeoczyć wyraźnego grymasu bólu przemykającego po jego twarzy, jednak współczucie nie leżało nigdy w reperaturze instynktowych reakcji, uśmiechał się więc dalej, choć przynajmniej bardziej łagodnie niż dotychczas. Pieszczotliwe skarbie wybrzmiewało w tym wszystkim tylko gorzej; miłostki Vårvika zdawały się mieć wspólną przypadłość jednostronnego niezobowiązania.
– On też nie jest jedyny – mruknął niestosownie wesoło, odnajdując jego błądzące spojrzenie, na krótką chwilę, zanim nie dźwignął torsu z powrotem w górę, spuszczając nogi z krawędzi i spoglądając, razem z nim, na rzędy krzeseł rozkładające się koncentrycznie przed nimi. – Chociaż może poeta... z poetą mogłoby być zabawnie... – mruknął w przestrzeń lekko jeszcze, tonem poznaczonym najbardziej spoważniałymi rozważaniami, uśmiechając się tym razem już do siebie, do pociechy swoich myśli, o wierszach pisanych dla niego, wierszach pisanych o nim, erotykach czytanych przekornie w pościeli, zanim nie wyszedłby, zostawiając humanisty samego z niespełnioną inspiracją.
Przekręcił tułów, odwracając się ku niemu i wspierając dłonią o blat, kiedy Viktor odpowiadał mu na pytanie; obserwował go, wzajemnie, z bystrzejszą uważnością, cieniem zaciekawienia, pogłębiającym się tylko wyraźnie, gdy padło intrygujące, obiecujące zaproszenie.
– Nie dziś – odpowiedział mu lekko, po krótkiej chwili, potrzebując momentu, by przemóc podstawianą mu pod nos pokusę; nie był wprawdzie pewien, czy powinien ulegać tak szybko, iść z nim do jego domu, kiedy był wciąż wyraźnie rozczarowany kimś innym, a on sam udręczony okrutną nudą. – Poszukam tej dziewczyny z biblioteki. Albo poety, jeszcze nie wiem. Ty też może powinieneś, Vårvik. Ale jutro?
Propozycja zabrzmiała jak rzecz dokonana – jutro, czy chciał, czy też nie, znajdzie go znów między studentami lub na końcu miasta, jakimś sposobem. Uśmiechnął się przyjemnie wobec podjętej decyzji, zeskoczył lekko z biurka, ukłonił się teatralnie na arenie sali i odmaszerował, powstrzymując się w szczelinie drzwi przed spojrzeniem za siebie; nie był dla niego dobry i nawzajem.
Funi i Bezimienny z tematu
Mina skwaśniała mu nieco przy dalszych słowach, wciąż rozbawiona, ale niepocieszona; wiedząc wprawdzie o jego naiwnej uległości, podobna informacja zdawała się przynajmniej trochę niepokojąca.
– Romans z profesorem, Vårvik? – podchwycił rozbawiony, przyglądając się jego wywróconej do góry nogami satysfakcji, przebłyskowi triumfu, który wydawał mu się rozkosznie zabawny. – Mam chociaż nadzieję, że nie z humanistą – stwierdził, wyraźnie nie kwapiąc się jednak do wyjaśnienia swojego stanowiska, zdumiewająco zdecydowanego, jak gdyby miał ten temat zupełnie wcześniej przemyślany. Rozchylał już usta, by powiedzieć więcej, ale Viktor nachylił się w tym momencie bardziej, przyciskając ciepło swoich ust do jego czoła, wygładzając łagodną bruzdę skwaszenia powstałą między jasnymi brwiami; Funi wydał z siebie zadowolony pomruk, przymykając oczy na moment, póki Vårvik nie odsunął się, wysuwając policzki z jego dłoni i opadając na krzesło, nim nie wyjawił mu rozczarowującej kulminacji swojej miłości.
Hilmirson podciągnął nogi, by oprzeć pięty o krawędź biurka i odepchnąć się, przesuwając się głębiej ku tyłowi, tak by głowa zsunęła mu się za dalszy skraj, zwisając z niego w dół, muskając końcówkami zsypanych pukli kolan towarzysza. Tym razem nie mógł przeoczyć wyraźnego grymasu bólu przemykającego po jego twarzy, jednak współczucie nie leżało nigdy w reperaturze instynktowych reakcji, uśmiechał się więc dalej, choć przynajmniej bardziej łagodnie niż dotychczas. Pieszczotliwe skarbie wybrzmiewało w tym wszystkim tylko gorzej; miłostki Vårvika zdawały się mieć wspólną przypadłość jednostronnego niezobowiązania.
– On też nie jest jedyny – mruknął niestosownie wesoło, odnajdując jego błądzące spojrzenie, na krótką chwilę, zanim nie dźwignął torsu z powrotem w górę, spuszczając nogi z krawędzi i spoglądając, razem z nim, na rzędy krzeseł rozkładające się koncentrycznie przed nimi. – Chociaż może poeta... z poetą mogłoby być zabawnie... – mruknął w przestrzeń lekko jeszcze, tonem poznaczonym najbardziej spoważniałymi rozważaniami, uśmiechając się tym razem już do siebie, do pociechy swoich myśli, o wierszach pisanych dla niego, wierszach pisanych o nim, erotykach czytanych przekornie w pościeli, zanim nie wyszedłby, zostawiając humanisty samego z niespełnioną inspiracją.
Przekręcił tułów, odwracając się ku niemu i wspierając dłonią o blat, kiedy Viktor odpowiadał mu na pytanie; obserwował go, wzajemnie, z bystrzejszą uważnością, cieniem zaciekawienia, pogłębiającym się tylko wyraźnie, gdy padło intrygujące, obiecujące zaproszenie.
– Nie dziś – odpowiedział mu lekko, po krótkiej chwili, potrzebując momentu, by przemóc podstawianą mu pod nos pokusę; nie był wprawdzie pewien, czy powinien ulegać tak szybko, iść z nim do jego domu, kiedy był wciąż wyraźnie rozczarowany kimś innym, a on sam udręczony okrutną nudą. – Poszukam tej dziewczyny z biblioteki. Albo poety, jeszcze nie wiem. Ty też może powinieneś, Vårvik. Ale jutro?
Propozycja zabrzmiała jak rzecz dokonana – jutro, czy chciał, czy też nie, znajdzie go znów między studentami lub na końcu miasta, jakimś sposobem. Uśmiechnął się przyjemnie wobec podjętej decyzji, zeskoczył lekko z biurka, ukłonił się teatralnie na arenie sali i odmaszerował, powstrzymując się w szczelinie drzwi przed spojrzeniem za siebie; nie był dla niego dobry i nawzajem.
Funi i Bezimienny z tematu
( oh I know they call me crazy )
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back
there will be no turning back
I don't care if things get ugly
once the word of god is spoken
there's no way to take it back